Transkrypcja tekstu:
Na początek wyobraźmy sobie taki eksperyment: oto obserwujemy właśnie odkrytą małą samowystarczalną osadę, która jakoś dziwny trafem się uchowała zupełnie odizolowana od świata. Wydaje się że czas tam się zatrzymał i to bardzo dawno temu: ludzie noszą wodę ze studni, podgrzewają ją na paleniskach, po zmierzchu oświetlają swoje domy kopcącymi kagankami i oczywiście unikają samotnych spacerów, bo nigdy nie wiadomo komu nie spodoba się nasza gęba. Generalnie średniowiecz że hej. Eksperyment zaś polegał będzie na tym, że najpierw zmierzymy w jakiś w miarę wiarygodny sposób poziom szczęścia naszych podopiecznych, a później powoli będziemy im zwiększać komfort życia za pomocą technologii, która dla nas jest łatwo osiągalna i oczywista, ale dla mieszkańców wioski ociera się o czary. I powiedzmy że w skali oceny szczęścia od zera do dziesięciu początkowy wynik pomiaru wynosi uśrednione pięć. Mamy wiec mieszkańców w środku skali i zaczynamy badania. Najpierw instalujemy im prąd, żeby już nie siedzieli po ciemku i nie dusili się dymem spalanych knotów. Potem instalujemy wodociąg, by już nie musieli popylać z wiadrami przez klepisko, potem zakładamy ogrzewanie, tak, żeby nie tylko mieli dostęp do wody ciepłej ale też mogli tym sposobem ogrzewać domy. Potem tak organizujemy ich zasady życia, by lanie kogoś po mordzie po zmierzchu było zarówno mało opłacalne, jak i delikatnie mówiąc passe. W końcu dajemy im internety, by mogli sobie pogadać oraz by mogli połączyć się z resztą świata i sprawdzić co u tej reszty słychać. Czyli innymi słowy w wiosce pojawia się postęp, technologia, rozwój i kwitnąca świadomość. Następnie wykonujemy ponownie nasz magiczny test na szczęście i aż zacieramy ręce z ekscytacji w oczekiwaniu na to, że tym razem wynik rozwali skalę. A tu niespodzianka, bo wyszło cztery co oznacza, że szczęścia nie tylko nie przybyło, ale nieco go ubyło. Jak to możliwe? Przecieramy więc oczy ze zdumienia i kiedy wychodzimy z szoku bierzemy się za wywiady, kwestionariusze i inne socjologiczne zabawki. Pytamy każdego z osobna, jak to u niego z tym szczęściem jest. Może skubany nie chce być szczęśliwy albo celowo robi nam na złość? Jednak nie. Oni chcą być szczęśliwi i to z roku na rok coraz bardziej, ale problem polega na tym, że również z roku na rok coraz bardziej nie są. Łączą w swoich wypowiedziach szczęście z komfortem życia i nowoczesną technologią, którą ten komfort zwiększą i której wciąż łakną, ale mimo, że jest im wciąż dostarczane to czego pragną i co według ich oczekiwań ma ich uszczęśliwić, szczęśliwi tak naprawdę są coraz mniej. Teraz drapiemy się w naszą socjologiczną łysą głowę i kombinujemy jak ten fenomen wyjaśnić. Ktoś ma jakiś pomysł? A zdaje się już nie trzeba dopowiadać, że nie chodzi o żadną małą odizolowaną wioskę, ale o wioskę globalną, a już na pewną tę, która mieści się w tzw krajach W.E.I.R.D., co jest akronimem od angielskich terminów zachodni, wyedukowany, uprzemysłowiony, bogaty i demokratyczny. I w sytuacji, w której postęp cywilizacyjny, technologiczny i konsumpcyjny jest nieproporcjonalnie większy niż ten w opisanym wcześniej uproszczonym modelu.
Na zadane wcześniej pytanie odpowiedzi próbuje udzielić dr Mike Brooks, psycholog i autor książki „Tech generation”, który podkreśla brak logiki pomiędzy zwiększającym się postępem i rozwojem cywilizacyjnym a spadającym zadowoleniem z życia i pesymizmem co do przyszłości i wskazuje pierwszego potencjalnego podejrzanego. To cierpienie, którego wraz z postępem na świecie nie ubywa ale przybywa i które wynika między innymi ze współczesnego systemu niewolnictwa przede wszystkim ekonomicznego. Co więcej nowoczesna technologia, która sprawiła, że staliśmy się globalnie połączeni posiadając nieskrępowany dostęp do informacji, w tym wieści z całej globalnej wioski, jednocześnie sprawiła, że cierpienia, które dotyka tak wielu ludzi i na tak wielką skalę nie da się już ukryć. Z jednej więc strony mamy medialną promocję szczęścia związanego z konsumpcjonizmem i jednocześnie świadomość tego, jak wielu ludzi w całej globalnej wiosce znajduje się w sytuacji, w której nie ma mowy nie tylko nawet o najmniejszych szczęściu, ale również o sprawiedliwości i z jaką łatwością dzisiaj można do tej wciąż rosnącej grupy dołączyć. Brooks używa tutaj terminu paradoksu nowoczesności, w którym wiara w to, że dotychczasowy postęp jest gwarancją również przyszłego postępu z każdym rokiem coraz to bardziej traci swą moc. A dzieje się tak bo najprawdopodobniej (tutaj znowu zacytujmy termin użyty przez Brooksa) już jakiś czas temu przekroczyliśmy „punkt przegięcia ludzkości”, w którym ten sam postęp, który usprawnił nasze życie jednocześnie wyrwał nas z błogiej nieświadomości i nakarmił negatywnymi informacjami. Kiedy zaś przejrzeliśmy na oczy, to przytłoczenie tym co odkryliśmy zaserwowało nam jedynie trwałe uczucie niepokoju.
Na teorię Brooksa warto nałożyć kolejną koncepcję, której autorem jest dr Tsatiris, adiunkt klinicznej psychiatrii na Uniwersytecie Ohio. Według niej szczęście z roku na rok staje się coraz bardziej nieuchwytne, bo jego roztaczane wizje i potrzeby jego osiągnięcia stają się coraz bardziej sprzeczne z podstawową funkcją naszego mózgu. A nie jest nią niestety osiąganie szczęścia, ale zorganizowanie przetrwania. Z tej perspektywy mózg w przyszłości raczej poszukuje zagrożeń, a nie realizowania tego, co inni wskazują nam jako osiągnięcie szczęścia. Bo jak mówi dr Tsatiris przewidywanie negatywnych skutków to przepis na niepokój a nie na szczęście. O ile zaś mentalność niedoboru była doskonałym motywatorem działań naszych przodków, którzy organizowali swoją aktywność tak, by te niedobory uzupełnić, o tyle już mentalność nadmiaru daje jedynie krótkotrwałą motywację i staje się mocno rozczarowująca, kiedy okazuje się, że wyczerpujący wysiłek nie przynosi dużego efektu. Ba, w większości wypadków nie przynosi żadnego efektu. A to oznacza, że prymat łapania króliczka zamiast napędzać motywację zmian coraz częściej staje się jedynie kolejnym powodem cierpienia. Dodatkowe uderzenie pochodzi z naturalnej potrzeby porównywania się do innych, którą postęp technologiczny i cywilizacyjny zniekształcił w dwójnasób: po pierwsze nie porównujemy się do wszystkich innych tylko do małej grupki znajdującej się na szczycie piramidy sławy i bogactwa, po drugie często porównanie nie dotyczy rzeczywistych osób i ich prawdziwych historii, ale coraz częściej wykreowanych sieciowych czy medialnych wizerunków, które z rzeczywistością mają zazwyczaj niewiele wspólnego. W ten sposób to co jest rozumiane jako poszukiwane szczęście najczęściej jest jakimś rodzajem wykreowanego ideału, który nie istnieje. A skoro nie istnieje to jego zdobycie również jest iluzją. Stąd kiedy nawet osiągamy jakiś krok na drodze ku szczęściu najczęściej mózg podpowiada, że to jeszcze nie to, że to wciąż za mało, że to wciąż nie jest sytuacja idealna, więc należy biec jeszcze szybciej i jeszcze dalej. Ten sprint nie wszyscy wytrzymują, co można zilustrować sytuacją, w której trasę maratonu z każdym rokiem zalega coraz więcej zajechanych niedoszłych zwycięzców, a ci którzy jeszcze biegną wciąż karmią się iluzją, że nie podzielą losu tych którzy teraz leżą pokotem po bokach trasy.
Przygnębiające tezy, prawda? Wynika z nich przecież że im dalej w las tym większa iluzja, bo z każdym krokiem okazuje się że las nie jest prawdziwy, a drzewa, krzaki i niebo to jedynie symulacja rzeczywistości 3D ze sprytnie ustawionych marketingowych projektorów. Odkrycie że szczęście jest iluzją wielu osobom nie przypadnie do gustu, w wielu obudzi gniew, który najłatwiej skierować na posłańca przynoszącego tę smutną nowinę. Na szczęście są i tacy, dla których ta wiadomość jest rodzajem uwolnienia, albo potwierdzeniem, że mieli rację, kiedy od dawna podejrzewali w tym jakąś ściemę. No ale w takim razie jak tu żyć, panie dzieju? By udzielić odpowiedzi posłużę się dwoma postaciami światłych filozofów, którzy wnieśli niebagatelny wkład w rozwój myśli filozoficznej. Pierwszy to Otis, skryba z „Asterixa i Kleopatry”, który zapytany jak to jest być skrybą z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że to nie jest tak, że dobrze czy niedobrze. Drugi to Józef Szwejk, dzielny wojak „za cesarza, Boga i ojczyznę”, którego postawę zdaje się że najtrafniej skwitował podporucznik Lukas, zauważając że temu bydlęciu jest wszędzie dobrze. Gdybyśmy spytali Szwejka o szczęście najprawdopodobniej odparłby że nie jest ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy. Jest Szwejkiem i to mu w zupełności wystarczy.
Pozdrawiam