Haj „wiyncyj”, czyli przyśpieszony kurs autodestrukcyjnej obsesji

Rozdrażnieni ludzie drażnią świat
29 września 2023
Wolność jako warunek rozwoju
13 października 2023

Transkrypcja tekstu:

Zacznijmy od przykładu. Oto klinika chirurgii plastycznej z lekarzami specjalizującymi się w poprawianiu skutków nieudanych operacji plastycznych. Widzimy konsultację młodej kobiety, która przeszła już ponad siedemdziesiąt operacji. Zmieniła w sobie wszystko by upodobnić się do postaci z kreskówki. Między innymi usunęła dolne żebra, przez co jej talia ma teraz szerokość patyczka do lodów, zmniejszyła nos do rozmiarów przez które nie jest już w stanie oddychać, w taki sposób poprawiła wygląd ust i szczęki, że nie potrafi już wyraźnie mówić i powiększyła piersi do rozmiarów piłek do koszykówki. Ważą po pięć kilo więc kładzie się spać już o siedemnastej, bo jej kręgosłup nie potrafi dłużej znosić takiego ciężaru. Kiedy lekarz pyta co jej najbardziej uprzykrza życie i od poprawy której części jej zdewastowanego chirurgicznie ciała chce zacząć, by zapewnić sobie i organizmowi choć odrobinę funkcjonalności i zmniejszyć obecny ból odpowiada, że przyszła tu w innym celu. Ona chce jeszcze większych piersi, jeszcze mniejszego nosa i usunięcia kolejnych żeber. Kiedy chirurg odmawia takiego zabiegu mówiąc, że już teraz ociera się o śmierć, która przy kolejnych plastycznych szaleństwach jest niemal pewna, ona odpowiada, że znajdzie sobie innego lekarza i że i tak to zrobi. Przykład drugi: teraz śledzimy losy Amelii, która z każdym miesiącem coraz bardziej wydaje się odpływać na chmurce od rzeczywistości. Zaczęło się od wydawałoby się niewinnych sporadycznych odlotów przy dźwiękach kryształowych mis i indiańskich bębenków. Kiedy misy i bębenki wypełniły już cały pokój, który teraz nazywa się kwantową świątynią pojawiły się świeczki hopii w uszach, runy, amulety oraz odpromienniki pola. Po kolejnych kilku miesiącach Amelia przestała chodzić, bo zaczęła kroczyć, przestała normalnie mówić, bo zaczęła nieść przesłanie i jedyną jej troską wydaje się to, czy aby na pewno ktoś jest w stanie docenić czystość jej aury. Zachowuje się jak zagorzały guru i członek jednosoobowej sekty bez sekty. Jej bliscy są coraz bardziej przerażeni bo właśnie postanowiła żywić się wyłącznie energią słońca, a nieuchronnie nadchodzi zima, wiec słońca będzie jak na lekarstwo. I nie da się do niej dotrzeć bo jej jedyny kontakt ze światem zewnętrznym to filmiki w sieci z pod znaku rozpłyń się w energii kwantum.
Przykład trzeci: oto Emil, który jest uzależniony od haju. Nie tego po ziole, ale tego, który zapewnia mu kroczenie po i zdobywanie władzy. Od zawsze jej pragnął, bo czyniła go większym, silniejszym i dzięki temu wreszcie pewnym siebie. Wspina się więc po jej szczeblach sięgając coraz wyżej. Kiedy kariera szefa, kierownika i w końcu dyrektora departamentu coraz większego urzędu przestały mu wystarczać ruszył w politykę, bo tam władza wisi na drzewach jak dojrzałe jabłka. Tylko więc ona się liczy, a skoro tak, to nie ma takich ofiar, których nie warto w tym marszu poświęcić. Powoli więc ale konsekwentnie poświęcane są ideały, przekonania i w końcu twardość kręgosłupa. Równocześnie na ołtarzu zdobywania władzy składani są przyjaciele i znajomi i nie ma takiego świństwa i podłości, które mogły by zatrzymać Emila. Im wyżej się wspina, tym bardziej okrutny i zapatrzony w siebie się staje. Im wiekszą zaś władzę zdobywa tym bardziej uznaje, że to dopiero początek drogi. Haj działa, haj odbiera zmysły i ten sam haj czyni go w swych własnych oczach niezwyciężonym.
Zaraza, zaraz. Czy czasem w tych przykładach nie popłynąłem zbyt daleko zestawiając ze sobą monstrualne piersi, duchowy by-pass i znienawidzonego polityka? Otóż dr Jeremy Sherman specjalizujący się w epistemologii rewolucyjnej i autor książki „O co chodzi z dupkami?: Jak ich wykryć i powstrzymać, nie stając się jednym z nich.” przekonuje, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z tym samym rodzajem ekstremizmu, w którym dana osoba zaczyna kompulsywnie zwiększać to, co uznaje za własną identyfikacyjną wartość, która odróżnią ją od innych pozwalając jej poczuć się kimś większym, lepszym, doświadczającym czegoś, co dla innych jest niedostępne. To tendencja do zmaksymalizowania doświadczeń z pogranicza haju dostarczającego organizmowi endorfinowych bomb, co zaczyna z każdym kolejnym zwiększeniem odczuć być coraz bardziej uzależniające i podobnie jak się to ma w przypadku uzależnień wymagające coraz to większych endorfinowych dawek, bo dotychczasowe przestają być wystarczające do odczuwania tych samych, tak bardzo pożądanych emocji. Jak twierdzi Sherman dla tego typu osobowości nie istnieje coś takiego jak nadmiar, przedobrzenie czy granica, a w ich słowniku nie występuje zwrot: „już wystarczy”. Ten wyścig nie ma nigdy końca, bo z każdym kolejnym wzrostem rodzi się apetyt na jeszcze większy wzrost. Z każdym trofeum system odczuwa potrzebę zwielokrotnienia swoich doznań. Jednak co charakterystyczne dla tego typu haju spod znaku imperatywu „wiyncyj” ten mechanizm nie jest zarezerwowany jedynie dla konkretnych wybranych obszarów ludzkiej aktywności. Pojawia się więc nie tylko w sytuacjach transformacji ciała, takich jak operacje plastyczne mające upodobnić ich amatora do bohatera kreskówki, czy uwielbianego celebryty. Czy takich jak pokrywanie coraz to większej powierzchni ciała niekończącymi się tatuażami, przekłuwanie czego się da, czy chirurgiczne umieszczanie pod skórą gwiazdek, rogów czy innych kolców. Tego typu proces jest przecież od razu widoczny, podobnie jak to ma miejsce z coraz to bardziej ekstremistycznymi zachowaniami – niezależnie od tego czy chodzi o pseudo duchowy odlot czy bycie coraz bardziej zaciekłym zwolennikiem konkretnych przekonań czy idei. Istnieją jednak strategie oparte na tym samym mechanizmie, które mniej rzucają się w oczy na początkowym etapie rozwoju, jak na przykład wzrastający z czasem do absurdalnych rozmiarów hedonizm, perfekcjonizm czy narcyzm. Dr Sherman podaje tutaj jeszcze przykłady nie tylko pozostałych ciemnotriadowców, ale też ekstremistów poglądowych, gaslighterów, tyranów i dyktatorów wskazując, że w tych obszarach również pojawia się coraz to większy apetyt na „wiyncyj”, którego nigdy niczym nie da się zaspokoić, bo karmi się jedynie iluzją, w której uznaje się, że głód zgasi to, tak naprawdę jedynie go wzmaga. Tu aż się prosi o przywołanie postaci Głodnych duchów, pojawiających się w idei Samsary, których cierpienie wynika z braku możliwości nasycenia się, przy jednoczesnym przekonaniu, że pokonanie głodu jest możliwe jedynie przez spożywanie coraz to większej ilości pokarmu. Jednak prędzej czy później głodny duch staje się karykaturą samego siebie. Najczęściej kiedy spotykamy go na swej drodze, jego dążenie do zwielokrotnienia endorfinowych przyjemności doprowadziło go już do takiego stanu, w którym wydaje się być jedyną istotą na ziemi nie dostrzegającą tego, jak wielką krzywdę czyni sam sobie. To co go kręci i czego manifestację usiłuje zwielokrotnić jednocześnie już zazwyczaj jest tym, co coraz skuteczniej pozbawia go społecznych kontaktów i to we wszystkich obszarach, w których to swoje „wiyncyj” rozwinął. W tej fazie tego szaleństwa powrót do normalności jest wyjątkowo trudny, a często po prostu niemożliwy i gra już nie toczy się o to by odwrocić to co się stało, ale o to by zatrzymać proces autodestrukcji. Bo sprawy zazwyczaj zaszły już za daleko. Jak to się zatem dzieje, że otoczenie delikwenta, te bliskie, zatroskane, które mu dobrze życzy orientuje co do powagi problemu, kiedy już tak niewiele można robić? Odpowiedź jest niestety prosta – początki tego szaleństwa są zazwyczaj na tyle niewinne, że albo umykają uwadze otoczenia, albo też są przez nie bagatelizowane przez brak umiejętności właściwej oceny prawdziwego ryzyka. To powoduje, że na początku swojej kariery rozkręcania się w procesie „wiyncyj” nie pojawia się żaden, ani wewnętrzny ani też społeczny hamulec, który by na najwcześniejszym etapie mógł wyhamować ten przyśpieszający pęd do samozatracenia. A sytuację dodatkowo utrudnia społeczny wzorzec, w którym promowana jest idea podług której pomiędzy posiadaniem czegokolwiek więcej, a szczęściem, spełnieniem, czy w ogóle celebrowaną wartością stawia się znak równości. Dopóki będziemy społecznie – czy to medialnie, czy edukacyjnie – promować takie równianie, dopóty temu zjawisku nie będzie końca, a ekstremistów spod znaku „wiyncyj” będzie jedynie przybywać.
Sherman jest podobnego zdania. Również twierdzi, że to kwestia społecznego wdruku, w którym wychowano nas na łowców afirmacji i kiedy nie otrzymujemy jej w odpowiedniej dawce od innych, to albo usiłujemy ją zdobyć na zewnątrz, albo zapewnić ją sami sobie znajdując niewyczerpywalne źródła i powody do tego, by poczuć się wyjątkowo i uciec depczącemu po piętach peletonowi. Niestety na mecie tego wyścigu zawsze czeka autodestrukcja i im szybciej ku niej zmierzamy, tym sam wyścig trwa krócej.
Pozdrawiam