Dlaczego coraz mniej „umiemy w relacje”?

Stonewalling i karanie ciszą
3 lutego 2023
Gra w gorącego ziemniaka
17 lutego 2023

Transkrypcja tekstu:

Oto obserwujemy scenarzystów nowego reality show, między którymi właśnie trwa gorąca dyskusja mająca na celu ustalenie tego, w której minucie programu obserwowana przez widzów dwójka bohaterów ma się pokłócić. „Kto dzisiaj wysiedzi aż do piątej minuty bez konfliktu – narzeka jeden ze scenarzystów – musimy podkręcić atmosferę od samego początku. Wchodzą, poznają się, rąsia, buźka, goździk i od razu awantura.” „No nie – mówi drugi – to tak od razu nie przejdzie – stwórzmy pozory że coś tam ich łączy, niech na początku znajdą jakąś wspólną rzecz, jakieś podobieństwo”. „Dobra – mówi trzeci – to zacznijmy tak – spotykają się, podają sobie ręce, uśmiechają i jeden mówi , na co drugi . „Dobre – przyznaje pierwszy – ale musimy użyć jakiegoś mocniejszego słowa, bo kogo dzisiaj rusza menda?”. Następnie do pokoju scenarzystów wchodzi reżyser show i ponagla „No szybciej, bo zaraz kręcimy show „Jak się umówić na kolację bez majtek?”. A nie zaraz, dzisiaj piątek, to dzisiaj „Warszatowe odloty, czyli jak ekspert ci zarżnie firmę w trzy dni”. „Ale myśmy pisali scenariusz do „Jak omamić matkę z dwójką dzieci” – dziwi się jeden ze scenarzystów. „Dawaj skrypt – wrzeszczy reżyser – przecież to żadna różnica”.
Dr Isabelle Morley, psycholożka kliniczna specjalizująca się w terapii par z lękiem klinicznym jednego z partnerów zauważa zjawisko, które może być odpowiedzialne za to, w jaki sposób jesteśmy dzisiaj medialnie karmieni wypaczonym modelem relacji, który nie ma nic wspólnego z życiem, ale za to ma wiele wspólnego z poziomem oglądalności najprzeróżniejszych reality show. Jej zdaniem w modelu, który jest nam serwowany przez telewizyjne produkcje celowo pomijany jest jeden z kluczowych etapów budowania relacji, ponieważ uznawany jest przez scenarzystów za mało atrakcyjny dla widzów. Ten zabieg jednak powoduje, że oglądając telewizyjne relacyjne zmagania budujemy w sobie błędne przekonanie co do zasad budowania relacji. I co najważniejsze – tu pozwolę sobie znacznie rozszerzyć wniosek dr Morley – nie dotyczy to wyłącznie relacji romantycznych, ale wszystkich. Całej przestrzeni budowania interakcji – przyjacielskich, zawodowych, rodzinnych i wszelkich innych. Zanim jednak przejdziemy do tego, by przyjrzeć się katastrofalnym dla rozumienia relacji skutkom tego telewizyjnego przekłamania musimy najpierw przypomnieć sobie, z jakich elementów budowana jest docelowo trwała relacja na osi czasu. Pierwszym elementem jest oczywiście samo poznanie się dwóch osób, w którym kluczowym faktorem jest coś, co moglibyśmy nazwać zaiskrzeniem. To trochę tak, jak ze sprawdzaniem znalezionego w szopie starego motocykla. Kiedy już upewniamy się, że podłączony nowy akumulator podaje prąd, pierwszym krokiem jest sprawdzenie podstawowego warunku odpalenia silnika, czyli tego, czy na świecy pojawia się iskra. Jeśli tak, to istnieje spora nadzieja że ten silnik odpali i będziemy mogli ruszyć na przejażdżkę tym odkrytym cudeńkiem. W relacjach jest bardzo podobnie – jeśli pojawia się iskra, przez niektórych nazywana również chemią, to oznacza, że istnieje spora szansa na to, że relacja z daną osobą będzie miała szansę się pozytywnie rozwinąć. Kiedy ten etap mamy już za sobą i zarejestrowaliśmy w nim pojawienie się iskrzenia najprawdopodobniej przejdziemy do kolejnego etapu, który najczęściej nazywany jest etapem euforycznym. To w tym momencie opowiadamy znajomym o nowo poznanej osobie, cieszymy się na kolejne spotkanie i czujemy ekscytację tym, co nowa relacja przyniesie w przyszłości. W związkach romantycznych często używa się tutaj zwrotu faza miesiąca miodowego, ale pamietajmy, że ten etap, oczywiście w różnym natężeniu – pojawia się rownież w innych relacjach. Na przykład wtedy kiedy po nowej znajomosci sobie wiele obiecujemy, kiedy wiąże się ona dla nas z otwierającymi się możliwościami, czy też kiedy uznajemy że nowa znajomość może wnieść konkretny, pozytywny wkład w zmianę naszej dotychczasowej aktywności. Trzecim etapem jest tzw wczesna faza przywiązania, w której mija już początkowa euforia i pojawiają się pierwsze kroki budowania zaufania, próby konstruowania wzajemnego zrozumienia, czy zalążki przyszłej bliskości. To etap inwestycyjny, w którym rozpoznajemy relację jako rokującą na przyszłość i jesteśmy gotowi do konkretnych, podejmowanych w zaufaniu działań, w których znacznie się odsłaniamy ufając, że druga strona odpłaci nam tym samym poziomem energetycznej inwestycji. Można powiedzieć, że ten etap jest tak naprawdę pierwszym etapem służącym rzeczywistemu poznawaniu się, który nie jest już obarczony błędami wynikającymi z zamglonego euforią obrazu. To więc pierwszy racjonalny etap, na którym hura optymizm zostaje zastąpiony zdrowym rozsądkiem. Trudno jednoznacznie wskazać jak długo trwa wczesna faza przywiązania, bo jest to uzależnione od bardzo wielu indywidualnych czynników. Jedno jest jednak pewne – nie da się jej przejść w kilka godzin czy dni. Potrzebne jest dużo więcej czasu, bo ta faza wymaga poznania się w relacji w wielu różnych obszarach oraz doświadczenia interakcji w obliczu wielu okoliczności, w których zdobywamy o sobie nawzajem konkretną wiedzę. To właśnie na tym etapie liczy się to, jak reagujemy w obliczu nieprzewidzianych okoliczności, jak radzimy sobie zarówno z dobrymi, jak i złymi wiadomościami oraz to w jaki sposób potrafimy zejść na kompromis, czy też walczyć o swoje. Wszystkie te mini sprawdziany w końcu jednak prowadzą do kolejnej, nieuniknionej relacyjnej fazy, która często jest nazywana etapem kryzysu. To czas, w którym niezgodności w końcu zostają ze sobą skonfrontowane. To moment – jak wskazuje dr Morley – w którym zaczynamy kwestionować tę relację, chociażby z tego powodu, że dotychczasowe słodkie i niewinne dziwactwa zamieniają się w niedopuszczalne wady. To co wcześniej było wybaczane i na co przymykaliśmy oczy teraz już kłuje w oczy z całą siłą. Turystyka zamienia się w emigrację. Wspólne beztroskie wczasy w we wspólne gospodarowanie, w którym już nie wydaje się kasy tylko na lody, ale też na czynsz. Pojawiają się różnice zdań w kwestiach, które wcześniej nie były brane pod uwagę. Nagle się okazuje, że uczestnicy relacji wyznają inne wartości, mają inne potrzeby, inaczej rozumieją swoje obowiązki i oczekują innych nagród. I w końcu nie wiadomo, czy ten związek ma w ogóle szansę przetrwać. Część relacji więc na tym etapie kończy swoją aktywność i się rozpada, ale na szczęście są i tacy, którym udaje się ten etap wspólnie przejść i pokonać, co zazwyczaj czyni ich silniejszymi i bardziej dojrzałymi niż wcześniej. Wtedy dopiero otwierają się drzwi do najbardziej właściwego etapu relacji, czyli do fazy głębokiego przywiązania, w której tworzą się związki, przyjaźnie czy też bliskości potrafiące przetrwać dowolne katastrofy i burze i to przez całe dekady. Tak oczywiście w telegraficznym skrócie wygląda proces relacyjnej integracji rozłożony w czasie. Teraz spróbujmy go porównać z tym co się nam wciska przez ekran telewizora. Otóż w zdecydowanej większości przypadków otrzymujemy drastyczny scenariuszowy skrót, w którym najważniejsza i oceniana jako najbardziej przyciągający uwagę widzów jest faza konfliktu. Na resztę raczej szkoda czasu, więc z relacji usuwa się przede wszystkim etap wczesnego przywiązania, a ewentualny etap głębokiego przywiązania zostawia się już w domyśle widza, który – jeśli relacja według scenarzystów ma przetrwać, ma się posłużyć formułą „i żyli długo i szczęśliwie”. Jednak w większości wypadków nie ma takiej potrzeby, bo obrażony kucharz rzuca talerzem i odchodzi klnąc pod nosem na telewizyjnego eksperta od prowadzenia restauracji. Bo zdradzona, czy też obgadana plażowa nimfa przez swojego niedoszłego apsztyfikanta obraca się na pięcie i finalnie nie przechodzi do kolejnego odcinka. Bo para remontująca mieszkanie nie wytrzymała próby konfliktu o kolor kafli w kiblu i sugestii telewizyjnego mistrza wystroju wnętrz by wzięli siódmy kredyt. Scenariusz ma być prosty, szybki i spełniać tylko dwa wymogi: mają się poznać, a potem dać sobie po ryju. Wtedy grzeje. Wtedy się ogląda, komentuje i udostępnia. Tyle, że z prawdziwym budowaniem relacji w prawdziwym życiu nie ma to wiele wspólnego. Oto więc rozżalone Natalia przechodzi trzeci już w tym roku zawód miłosny, a równie rozczarowany Boguś zwierza się kumplowi, że z tymi babami to chyba da sobie jednak spokój. Przypomina to trochę sytuację, w której Natalii czy Bogusiowi oferujemy zupę. Tyle, że żeby nie tylko była pożywna i smaczna, ale w ogóle się ją dało zjeść musi się ją najpierw ugotować. Bo sam akt wrzucenia do garnka odpowiednich składników i zalania ich wodą jeszcze nie tworzy zupy – niezależnie od tego, czy jest to jarzynowa czy ramen. Tymczasem nasi bohaterowie oceniają zupę nie dawszy jej najmniejszych szans na to, by zaczęła bulgotać, po czym wnioskują, że tego dziadostwa nie da się nawet przełknąć. I kiedy chcemy im wytłumaczyć, że na pożywną zupę trzeba trochę poczekać nie mogą w to uwierzyć, bo przecież serialowi, czy też biorący udział w reality show Natalia i Bogdan na nic nie czekali. Poznali się, chwilę pogadali, a potem zanim jeszcze cokolwiek zabulgotało przeszli do rękoczynów. A dzieje się tak – na co wskazuje dr Morley – ponieważ w reality tv nie ma czasu na śledzenie par. Czasu starcza tylko na to, by z euforycznego etapu nie miesiąca, ale zaledwie miodowego dnia zepchnąć parę wprost w kryzys. Na przywiązanie nie ma czasu, kiedy jest się stawianym wobec niezwykłych okoliczności i scenariuszowych zachowań, których celem jest jak najszybsze wywołanie konfliktu, ku uciesze oglądającej to widowisko gawiedzi. Czy istnieje jakieś remedium na to szaleństwo, które by pozwoliło młodym i nie tylko młodym ludziom zweryfikować, że to co widzą na ekranie nie jest tym co dzieje się w życiu? Nie przychodzi mi tutaj na myśl nic innego, jak memorandum nieodżałowanego filozofa i awanturnika Maksymiliana Paradysa, który był łaskaw kiedyś zauważyć „Uwaga, to może być sztuczne”, co szczerze polecam w kontekście oglądania kolejnych niby reality show.
Pozdrawiam