Transkrypcja tekstu:
Czy to możliwe, by oglądanie konkretnych filmów mogło w społecznej skali przynosić drastycznie negatywny psychiczny efekt, który na przestrzeni dziesięcioleci staje się coraz bardziej destrukcyjny dla kolejnych pokoleń? Kiedy słyszymy takie pytanie to od razu przychodzi nam na myśl, czy przypadkiem naukowcom biorącym się za badania tego typu nie tylko nie odjechał pociąg ale przy okazji cały peron. Bo przecież jakież to filmy mogą ryć nam społeczną banię? Horrory? Superprodukcje z Bollywood? A może jakieś pojedyncze tytuły? Bo przecież po obejrzeniu „Mechanicznej pomarańczy”, „Brasil” czy „Doniego Darko” robi się trochę dziwnie, prawda? A po tym ostatnim jednak sympatyczne skądinąd króliki nie wydają się już takie milusie. Okazuje się jednak, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, kiedy na pierwsze miejsce w rankingu społecznej szkodliwości wysuwają się… No właśnie. Ciekawe czy zgadniecie jakie filmy? Myślę że taka zagadka, kiedy mamy grudzień i szał przedświątecznych zakupów nie będzie zbyt skomplikowana – oczywiście chodzi o komedia romantyczne, których wysyp właśnie wylewa się z telewizorów jak świat długi i szeroki. Tylko w tym roku w samych tylko Stanach Zjednoczonych wyprodukowano ponad 150 romantycznych komedii z motywem świąt. A przed nami jeszcze Walentynki. I żeby zaoszczędzić sobie wielu godzin oglądania od razu zaspojlerujmy: otóż wszystkie są takie same i o tym samym. Ona i on mają się ku sobie. Następnie ona się waha. Potem on robi coś takiego, że ona wraca. Potem on się waha. Ona przychodzi, on odchodzi, ona się obraża, on przeprasza. I tak co najmniej przez dziewięćdziesiąt minut. Dodatkowo widzimy w tych filmach zazwyczaj nierzeczywisty świat pięknych wymodelowanych ludzi, którzy stojąc przy kominku z zawieszonymi na nim skarpetami na prezenty szczerzą się do kamery w swetrach w renifery, więc jednocześnie indukują nam, że jeśli nie mamy takiego swetra, kominka i prezentu w skarpecie to nie możemy być w pełni szczęśliwi na święta. Ale jak się okazuje nie to przykuło uwagę badaczy. Dr Yotam Ophir z Wydziału Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Buffalo oraz jego zespół w ramach raportu Big Data przeanalizowali scenariusze 188 najpopularniejszych amerykańskich komedii romantycznych nakręconych pomiędzy 1980 a 2019 rokiem. Celem badania było z jednej strony sprawdzenie jakie postawy społecznych oczekiwań wobec związków, aktywności seksualnej oraz ról płciowych są kształtowane poprzez przekaz tych filmów szczególnie w młodym pokoleniu, a z drugiej strony to, czy te społecznościowe wzorce indukowane nam przez tego typu filmy na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat uległy zmianie. Założono, że scenariusze tych filmów mogą serwować młodemu pokoleniu całą serię wprowadzających w błąd komunikatów, co przekłada się na konstruowanie fałszywych oczekiwań wobec relacji. Wśród odkryć badaczy znalazło się to, że w komediach romantycznych istnieje poważne zaburzenie proporcji zaangażowania ludzkiej aktywności, w której wtłaczane jest przekonanie że sprawy związane z relacją, związkiem, romantycznymi sytuacjami czy dialogami są dominujące w stosunku do innych życiowych aktywności. Przekaz jest więc następujący – kiedy jesteś w związku, to wszystkie inne sprawy schodzą na dalszy plan i tracą na znaczeniu. Będąc w związku nie trzeba się więc troszczyć o płacenie za czynsz, wyrzucanie śmieci, czy rozwój intelektualny, bo w związkowej aktywności nie ma już na to czasu. To co ważne dzieje się wyłącznie pomiędzy partnerami, a cała reszta niejako wydarza się bez naszego udziału. Taki zaś przekaz według naukowców kształtuje fałszywą postawę, która docelowo marginalizując inne obszary życia wypracowuje model funkcjonowania, w którym z biegiem czasu zaczynamy sobie coraz gorzej radzić z tzw. obsługą bieżących spraw. Stajemy się więc coraz mniej społecznie sprawczy i byle przeszkoda urasta do życiowej katastrofy, z którą nie wiadomo jak sobie poradzić. To trochę tak, jakbyśmy w ten sposób hodowali ludzi, którzy uznają, że na przykład usterkę domowej instalacji elektrycznej obsługuje się odbywając o tym głęboką rozmowę z partnerem przy świecach lub dzwoniąc do przyjaciółki czy psychoterapeuty zamiast w pierwszym rzędzie sprawdzić, czy z jakiegoś powodu nie wywaliło nam korków. Niestety w ciągu tych przebadanych czterdziestu lat ta zaobserwowana dysproporcja pomiędzy sprawami romantycznymi a codziennością w filmowych scenariuszach urosła już do absurdalnych rozmiarów i z roku na rok jest pod tym względem coraz gorzej. Ale to nie jedyny problem i niestety nawet nie najgorszy. Prawdziwym demonem społecznej komunikacji komedii romantycznych jest promowanie fałszywego obrazu związków, które w filmach są budowane na efekcie relacyjnego YO-YO. Ten termin został i owszem zapożyczony z obszaru dietetyki i odchudzania, ale nie dotyczy wyłącznie zmagań z nadwagą. Pojawia się również w naszych relacjach i dotyczy sytuacji, w której sama relacja mierzona jest epizodami wzlotów i upadków, zbliżenia i oddalenia, waśni i rozstań oraz pojednań i powrotów. Kłótni i nieporozumień i aktów seksualnych, które mają smakować najlepiej, kiedy stanowią przypieczętowanie ponownej zgody. W takiej dynamice relacji nasz emocjonalny system przypomina właśnie zabawkę yoyo, czyli kółko które nawija się na sznurek przybliżając w ten sposób do dłoni, by po chwili zacząć się kręcić w drugą stronę i od tej dłoni oddalić. Emocjonalne yoyo więc nieustannie zamienia emocje podejścia: pragnienie, pożądanie, potrzebę bliskości w emocje wycofania – rezygnację, niechęć, wątpliwości i tak bez końca. I właśnie taki rodzaj związku pokazywany jest w zdecydowanej większości tych filmów. Nawet jeśli mają one – po to są komediami romantycznymi by miały – szczęśliwe zakończenie to i tak przez cały film oglądamy nieustanną grę w relacyjne yoyo, na której to grze osadzone są wszystkie filmowe zwroty akcji. Przywiązanie i bliskość błyskawicznie przeskakuje w poczucie wolności i niezależności. Poczucie bycia zdradzonym, oszukanym, czy urażonym w następnej scenie zostaje wymienione na fajerwerki ponownego głębokiego zaufania, poczucia bezpieczeństwa i świetlanej wizji wspólnej przyszłości, by już w kolejnej scenie pojawiły się ponowne wątpliwości, nowe zmieniające dotychczasowe nastawienie fakty, czy coś, co rujnuje tak pięknie rozwijające się oczekiwania i nadzieje. Emocjonalna huśtawka yoyo trwa do ostatniej sceny. Do tego sprytni scenarzyści operują swoją ulubioną techniką niejednoznaczności postaci, bo dzięki temu widz ma możliwość identyfikacji z reaktywnością emocjonalną każdego z bohaterów. Im zaś bardziej uda się ten identyfikacyjny efekt w scenariuszu zbudować, tym bohaterowie historii stają się nam bliżsi, a dzięki temu również prawdziwi. A więc to co odczuwają i z czym się zmagają również odbieramy jako prawdziwe. I tutaj niestety pojawia się niespodzianka – otóż z relacyjną prawdziwością nie ma to wiele wspólnego. To tylko scenariuszowy zabieg, byśmy siedząc przy choince wtranżalali na przemian ciasteczka z nerwów czy im się uda i pochlipywali w chusteczkę, kiedy szanse na szczęśliwe rozwiązanie jednak maleją.
W tym miejscu ktoś westchnie no przecież to tylko film. Rodzaj banalnej rozrywki, więc chyba nie traktujemy tego poważnie. No oczywiście że nie traktujemy, ale jakoś dziwnie później uznajemy, że jeśli nasze relacje nie są odpowiednio romantycznie burzliwe i nie są zbudowane na efekcie yoyo, to przecież nie mogą być ciekawe. Bo nie ma oczym opowiadać koleżankom przy kawie i kolegom przy piwie. Nie ma dynamiki, nie ma napięć, nie ma szaleństwa zwrotów akcji, więc to nie może być prawdziwa miłość. I niestety według badaczy tak myśli wielu młodych ludzi zainfekowanych takim właśnie fałszywym obrazem naszych relacji, co powoduje, że trwałe relacje jest im zbudować zdecydowanie trudniej. Bo niestety w życiu już szczęśliwe zakończenia z swetrami w renifery nie zdarzają się za każdym razem. Co więcej – powiedzmy sobie szczerze – zdarzają się niezwykle rzadko. A dzieje się tak dlatego, czego niestety nie znajdziemy w żadnym z tych filmów, że system emocjonalny funkcjonujący w aktywności yoyo, traci sprawność energetyczną. Bo w takiej relacyjnej jeździe bez trzymanki, prędzej czy później pojawia się moment, w którym mamy tego dosyć, i żaden swetrowy renifer nie jest już tego w stanie zmienić. Moja miłość, zamienia się w moją byłą, czy mojego byłego, o których już raczej nie wypowiadamy się w pozytywny sposób. Co więcej, w każdym kolejnym związku będziemy wykazywali tendencję do projekcji oczekiwań i zabezpieczeń przed doznanymi wcześniej urazami, co na daną relację będzie rzucało cień. Ten zaś z kolei będzie dodatkowo zasilał efekt yoyo powodując, że i owszem dynamika może być jeszcze bardziej burzliwa, ale efekt wyczerpania ego nastąpi dużo wcześniej. I w ten sposób rośnie perspektywa coraz burzliwszych, ale coraz krótszych związków, które zgodnie z wytycznymi romantycznych komedii zaczynają być wszystkie takie same. Autorzy badań podsumowują je dosyć krytycznym wnioskiem. Mówią, że młodzi, kształtujący dopiero swoje życiowe postawy ludzie otrzymuję przekaz, że bez względu na przeszkodę, taką jak niewierność, oszustwo czy skrajną niezgodność miłość oznacza ignorowanie tych różnic i przeszkód nawet kosztem przyjaciół, rodziny czy kariery. Bo przecież miłość finalnie zwycięża wszystko. Niestety nie zwycięża spustoszeń dokonywanych przez efekt yoyo w emocjonalnym systemie. Oraz tego, że od przyjęcia perspektywy że prawdziwa relacja, by była super, musi być trudna oraz burzliwa do przekonania że również tak musi wyglądać udane życie – nie tylko prywatne ale też zawodowe prowadzi już krótka ścieżka. A ani życie, ani też nasze relacje nie wymajają efektu yoyo. Co warto rozważyć, kiedy postanowimy się świątecznie rozerwać przy kolejnej romantycznej komedii.
Pozdrawiam