Transkrypcja tekstu:
Tym razem przyjrzymy się pewnemu efektowi, którego doświadczamy lub doświadczaliśmy wszyscy a który powoduje potężną utratę energii, z czego najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Co więcej, w społecznym wdruku kulturowym, który programuje naszą życiową aktywność efekt ten uznajemy za zupełnie normalny, obecny w naszym życiu i co rusz promowany z prawa na lewo. Tymczasem już starożytni mędrcy widzieli w nim demona niszczącego od środka nasz systemowy dobrostan. Chodzi o efekt oczekiwania. Kiedy słyszymy to słowo, to nie do końca potrafimy przypisać mu konkretny negatywny znacznik, bo przecież może dotyczyć bardzo wielu obszarów naszej aktywności, a poza tym doświadczamy tego tak często, że uznajemy go za stały i nieodzowny element naszej codzienności. Codziennie przecież na coś czekamy. Aż w telewizji zacznie się nasz ulubiony program, aż zagotuje się woda na herbatę, aż skończy się dzień pracy i będzie można pójść do domu czy wyłączyć Zooma czy Skype w komputerze. W tygodniu czekamy na weekend, w samochodzie aż uda się przejechać przez korek, u dentysty, w banku, aptece aż przyjdzie nasza kolej. Czekamy też na ostatnią ratę kredytu, zamówioną w internecie książkę i aż Aśka czy Zdzichu polubią nam na Facebooku zdjęcie kotleta na tle zachodu słońca w Chorwacji. Czekamy na coś w naszym życiu tak często i sumarycznie tak długo, że gdybyśmy chcieli podsumować nasze życie w tej perspektywie musielibyśmy uznać, że czekanie na cokolwiek jest jedną z najczęściej robionych przez nas rzeczy. Tymczasem to samo czekanie – często zupełnie ku naszemu zaskoczeniu wysysa z nas potężną dawkę energii czego nie jesteśmy świadomi. Zaś poziom tej wysysanej energetycznej dawki zależy wyłącznie od sposobu w jaki czekamy na coś, co ma się wydarzyć. Pokażmy to na przykładzie: oto przystanek autobusowy w szczerym polu, na którym widzimy jedynie dwóch pasażerów: Antka i Bolka. Obaj czekają na autobus w tę samą stronę. Różnica zaś pomiędzy nimi jest taka że Antek z minuty na minutę coraz bardziej nerwowo przestępuje z nogi na nogę, a Bolek ma generalnie – mówiąc niezbyt elegancko – na wszystko wywalone. Antek co rusz sprawdza rozkład jazdy i patrzy na zegarek, a w jego głowie połączenia neuronalne rozpalają się do czerwoności przewidując scenariusz spóźnienia tam, gdzie się tak śpieszy. Bolek właśnie ziewnął. Antkowi każda minuta dłuży się tak, jakby trwała godzinę, a od wyciągania szyi by spojrzeć jak najdalej w stronę, skąd spodziewa się nadjeżdżającego autobusu już go rozbolała głowa. Bolek ziewnął po raz drugi, tym razem dłużej i z dodatkowym zadowolonym z siebie mlaśnięciem. Antka nosi już po całym przystanku, podczas gdy Bolek zaległ właśnie na ławce i z wielkim zainteresowaniem zaczął oglądać swoje paznokcie. Ok, wystarczy tego przykładu. Teraz spróbujmy zajrzeć do systemów emocjonalnych obydwu opisywanych wyżej jegomości i odpowiedzieć na pytanie jaki zasób energetyczny jest właśnie zużywany w każdym z nich i czy aby na pewno ten sam? I drugie pytanie: gdybyśmy w tych dwóch przypadkach zastosowali słynny test dynamometru, za mocą którego lata temu zespół profesora Baumeistera mierzył psychologiczny efekt wyczerpywania ego, to jaki uzyskalibyśmy wynik i czy aby na pewno ten wynik byłoby podobny? A mówiąc inaczej, czy Antek tracąc sporą dawkę energii po dajmy na to półgodzinnym oczekiwaniu na autobus w powyżej opisany sposób, byłby w stanie rozciągnąć dynamometr na taką samą odległość, jak zrobiłby to Bolek?
Oczywiście w powyższym przykładzie celowo użyłem przerysowanego zachowania Antka, by pokazać na czym może polegać różnica w psychologicznej obsłudze czekania. Jednak ten mechanizm nie dotyczy tylko i wyłącznie codziennych aktów oczekiwania. Zasada wyczerpywania energii pojawia się również, ale już na zwielokrotnionym poziomie w przypadku tych oczekiwań, które dotyczą rzeczy wielokrotnie ważniejszych. Na przykład tego, by wreszcie w życiu zaczęło się nam układać. By znaleźć wymarzoną relację i przylepiony do niej wzorzec rodzinnego szczęścia. By awansować w społecznej hierarchii stratyfikacyjnej zdobywając w ten sposób wyższą pozycję, większy zasięg decyzyjny, dystrybucję uwagi, czy wejść w posiadanie wyczekiwanych dóbr materialnych. Ale to nie koniec tego koszmaru – dużo większe zasoby energetyczne będą bezpowrotnie tracone, kiedy oczekiwanie zacznie dotyczyć życzeniowych aspektów rzeczywistości – na przykład tego, by ktoś się zmienił w taki sposób w jaki sobie tę zmianę wyobrażamy. By ktoś zaczął na nas reagować w odpowiedni sposób lub w jakiś konkretny sposób na nas reagować przestał. By ludzie zachowywali się, zaczęli myśleć, czy rozumować w taki sposób w jaki uważamy że powinni. By ktoś zaczął podzielać nasze przekonania lub przynajmniej uznał je za interesujące. By ktoś wreszcie zrobił porządek z tym co nam nie pasuje, przegonił burzowe chmury i przekonał słoneczko by już nigdy nie przestawało dla nas świecić. To również oczekiwanie – często dokładnie takie samo, jak to do którego rytmu tupał zniecierpliwioną nogą Antek na przystanku. Kluczem zaś nie jest samo oczekiwanie, bo w różnych formach doświadczymy go w życiu nie raz. Kluczem jest intencja, którą w ten proces pakujemy. Możemy to zrobić wykorzystując formę A, reprezentowaną przez przystankowego Antka, lub formę B reprezentowaną przez Bolka, co zależy wyłącznie od nas. I dodajmy istotną zmienną: Bolek ma wywalone nie dlatego, że nie dba o to, czy się gdzieś spóźni czy nie, bo generalnie nie lubi się spóźniać. On ma wywalone wyłącznie dlatego, że na to czy autobus przyjedzie na czas po prostu nie ma najmniejszego wpływu, więc zamiast się denerwować spóźnieniem woli oddać się słuchaniu cykania okołoprzystankowych świerszczy. Antek rownież nie ma wpływu na planowany przyjazd autobusu, co nie przeszkadza mu złorzeczyć, rzucać obelgami i pocić się obficie w miejscach, o których raczej nie chcielibyśmy wiedzieć. Intencja ma kolosalne znaczenie i wystarczy prosty przystankowy przykład by zobaczyć ją w całej okazałości. Warte jednak odnotowania jest to, że potencjałem intencji dysponujemy w każdym rodzaju oczekiwania – zarówno na autobus, jak i na to, by wreszcie ktoś docenił jacy jesteśmy śliczni, inteligentni czy niezłomni. To my o niej decydujemy za każdym razem, a im większą intencję wpakujemy w oczekiwanie i im większą wartość nadamy temu na co czekamy, tym silniejszy marker emocjonalny będzie temu towarzyszył i tym samym tym większą energią będziemy musieli za to zapłacić. A wówczas będziemy potrafili się zezłościć tylko dlatego, że ktoś przed nami w kolejce do kasy zbyt wolno szuka drobniaków w portfelu czy tym, że jadący przed nami samochód prowadzi zawalidroga i debil tylko dlatego, że jedzie z maksymalną, dozwoloną w tym miejscu szybkością. Im bardziej akceptujemy samą potrzebę oczekiwania (często przecież nieuniknioną), tym mniej nam się będzie dłużył czas podczas tego procesu. Jeśli do tego dodamy rachunek sumienia, w którym potrafimy oddzielić to na co warto czekać i co ma w ogóle szansę się zdarzyć, od tego na co naprawdę nie warto i co skrywa się jedynie za naszymi nierealnymi oczekiwaniami, o których opowiadałem w odcinku 49, to będziemy w stanie zaoszczędzić bezcenną życiową energię. W przeciwnym razie oddajemy ją za zupełną darmochę, co przypomina gromadzenie energetycznych zapasów tylko po to by puścić je później z dymem. Albo sytuację, w której poświęcasz swoją energię i czas wypruwając sobie flaki, żeby komuś pomóc a zamiast słowa dziękuję słyszysz jedynie, że wciąż za mało się starasz. To jak ogrzewanie komuś chałupy przez zimę nie otrzymując niczego w zamian lub pretensje, że było ciut za ciepło. Raczej lipna transakcja, prawda?
Mistycy znani z kart historii świata od lewa do prawa, od wschodu po zachód, powtarzają swoją nudnawą mantrę od tysiącleci: „Usiądź, oddychaj i nie oczekuj niczego.” To zaś co ma się wydarzyć się wydarzy, a co nie ma się wydarzyć się nie wydarzy. Zrozumienie tej zasady jest z jednej strony proste i oczywiste, a z drugiej niestety trudne i nieoczywiste. Proste, bo przecież z własnego życiowego doświadczenia wiemy, że nawet najsilniejsza intencja oczekiwania tak naprawdę niewiele zmienia, a czasem wręcz oddala od nas upragniony cel czy zamierzenie. Im silniej czegoś chcemy, tym z większym zapałem macha nam na pożegnanie, niezależnie od tego, czy to coś reprezentowane jest przez pieniądze, status, czy realizację kolorowych marzeń sennych. Im bardziej czegoś oczekujemy z tym większą natarczywością szarpiemy nasz życiowy dynamometr i tym słabszy wynik raz za razem uzyskujemy. W końcu zaczyna już brakować energii nawet na to, by wymyślać kolejne cele, których chcielibyśmy oczekiwać, a z biegiem życia oczekiwanie sukcesu często zamienia się miejscami z oczekiwaniem wyłącznie świętego spokoju. Kiedy jednak intencja oczekiwania zamienia nerwowość, życzeniowość i pożądanie oczekiwanego w akceptację i formę B święty spokój pojawia się dużo szybciej i z większym majestatem. Co warto wziąć pod uwagę w każdym rodzaju oczekiwania. Czekając na autobus można zrobić tysiąc fajnych rzeczy – od napisania wiersza ku chwale trzmieli, przez zaplanowanie zadań na jutro, aż po wymyślenie złośliwej sentencji, która mają nam wykuć na nagrobku ku oburzeniu przechodniów. I dokładnie te samo, a nawet jeszcze fajniejsze lub głupsze ale za to radosne rzeczy można zrobić zamiast zadręczać się oczekiwaniem na naprawdę cokolwiek.
I jeszcze jedna ważna rzecz – kiedy oddajemy się oczekiwaniu w formie A, nigdy nie jesteśmy w pełni obecni, bo nasz umysł jest skoncentrowany na czymś co ma dopiero nastąpić, a jeszcze nie nastąpiło. Na czymś co istnieje wyłącznie w przyszłości, a więc nigdy nie istnieje tu i teraz, bo gdyby istniało nie mogło by być wyczekiwane. Oczekiwanie w formie B nie odbiera nam doświadczania obecności w tu i teraz, bo tak naprawdę mimo dowolnej formy oczekiwania czyni nas obecnymi. To przesunięcie istotny wartości z czegoś co nie jest namacalne, realne i rzeczywiste na coś czego możemy zawsze dotknąć, posmakować czy poczuć. To coś najcenniejszego czym dysponujemy – to bezpośrednie doświadczanie życia.
Pozdrawiam