Czemu ciągle to robisz?

Międzypłciowy wymiar stalkingu
29 kwietnia 2021
Jak chronić siebie przed samym sobą?
13 maja 2021

Transkrypcja tekstu:

Jedną z częstych mantr chóralnie odśpiewywanych przez początkujących relacyjnych zawodników i zawodniczki jest mantra: „ja go jeszcze zmienię!” Albo „przy mnie ona się zmieni!”, która wydaje się tracić swą moc, kiedy na horyzoncie coraz częściej pojawia się inna relacyjna mantra, czyli gromki zaśpiew: „czemu ciągle to robisz?”, „przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy, a ty ciągle swoje!”. Im zaś częściej w relacjach pojawia się mantra numer dwa tym rzadziej śpiewana jest mantra numer jeden, by już po krótkim czasie przypominać raczej nieśmiałe murmurando niż gromką arię. W zadziwiający bowiem sposób wierzymy, że ludzie mogą zmienić swoje zachowania, przekonania, czy reakcje tak po prostu. Wystarczy im powiedzieć, by to zmienili, a oni to zmienią. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej okrutna i to nie dlatego, że samozwańczy związkowi psychoterapeuci i coachowie za mało się starają, ale wyłącznie dlatego, że źródło określonych niechcianych zachowań leży nie w zaciekłej wredocie delikwenta czy delikwentki, ale zupełnie gdzie indziej. Jest tam, gdzie się go nie spodziewamy, a już na pewno, gdzie nie sięgamy naszym świadomym wzrokiem. By zaś odkryć to źródło zacznijmy od przykładów. Oto dwie pary Agata i Bartek oraz Celina i Darek. Najpierw przyjrzyjmy się rozmowie tych pierwszych. Anata mówi: „Nigdy nie wiem o czym tak naprawdę myślisz. Wydaje mi się, że wciąż jesteś gdzieś daleko myślami i wtedy się martwię, bo pewnie to niczego dobrego nie wróży, a wiesz, że nie zniosę rozstania bo to dodatkowo pogrąży moją niską samoocenę”. Na co Bartek odpowiada: „Nie wyciągaj proszę jakichś dramatycznych wniosków z faktu, że się na chwilę zamyśliłem i proszę zrozum, że bliskość i intymność nie polegają na ciągłym domaganiu się deklaracji. To się po protu czuje. Jeśli masz z tym problem to o tym pogadajmy, ale ciągłe zamęczanie mnie swoją niepewnością nie służy temu związkowi.”
Teraz posłuchajmy Celiny mówiącej do Darka: „Wystarczająco już dużo włożyłam w ten związek, teraz potrzebuję czasu dla siebie. Zawsze tak jest – jak ci dać palec to bierzesz całą rękę. Kiedyś myślałem że to romantyczne, a ty po prostu jesteś mięczakiem i nie panujesz nad emocjami. Facet ma nosić spodnie, a w tym związku zdaje się że tylko ja je zakładam””. Teraz posłuchajmy odpowiedzi Darka: „Nie oszukujmy się, od początku wiedziałem, że mnie prędzej czy później zostawisz, bo nie zasłużę na kogoś takiego jak ty”.
Podzielmy teraz poszczególne wypowiedzi na poszczególne strategie. Strategia A obrazuje rodzaj zaabsorbowania lękiem, w którym poszukuje się dowodów zainteresowania. W tej postawie pojawia się niepokój o rzeczywiste intencje i nastawienie partnera z jednoczesnym dość niskim poczuciem własnej wartości. Każdy ruch po stronie partnera będzie odczytywany jako możliwa zapowiedź separacji, która w wyobraźni zaczyna przyjmować rozmiary nie dającego spokoju demona. Każde niejasne zachowanie partnera budzi daleko wybiegające w przyszłość przekonanie o własnej bezbronności, a wizja rozstania staje się nie do zniesienia. Strategia B jest wprawdzie nastawiona na komunikację i rozwiązywanie konfliktów, ale również na to, że w razie wykrycia niedopasowania rozumianego jako brak pozyskiwania tego, co się daje samemu relacja może zostać zakończona. A to oznacza, że w tej perspektywie brana jest pod uwagę wymiana partnera na osobę bardziej odpowiadającą oczekiwaniom. Strategia C stosuje przewrotną taktykę – pokazuje chłód, powstrzymuje się przez ekspresją oraz gloryfikuje dystans, ponieważ nie radzi sobie z bliskością. Chce uniknąć lęku, który wiąże się, z przekonaniem, że ekspozycja bliskość zostanie ukarana. Ucieka więc przed tym lękiem w nadmierną samodzielność i niezależność. No i w końcu strategia D, w której dana osoba funkcjonuje w nieustannym poczuciu zagrożenia. Próbuje różnych ról, by w ten sposób ukryć swoje potrzeby i to jak nie radzi sobie z emocjami i napadami złości. Skoro zaś już odkrywamy na czym polegają wszystkie z czterech powyższych strategii to przecież wydaje się to proste do relacyjnej reparacji – wystarczy szczera rozmowa, trochę wysiłku i konsekwencji i można to zmienić, prawda? Otóż niestety nie jest to takie proste, bo wszystkie cztery strategie nie pochodzą z doświadczeń dorosłej osoby, które to doświadczenia zostały nabyte w dorosłych relacjach ale pochodzą z tzw. stylów przywiązania, które zostały w nas ukształtowane w dzieciństwie na podstawie schematu konstrukcji więzi z naszym głównym opiekunem, czyli tą osobą, która zajmowała się nami w głównej mierze na najwcześniejszym etapie naszego życia. Te strategie przywiązań są kształtowane już w pierwszych miesiącach na podstawie tego w jaki sposób dziecko postrzega zainteresowanie sobą eksponowane przez opiekuna oraz tego w jaki sposób czuje jego bliskości i od czego to poczucie uzależnia. Wpływ ma tutaj również kształtowany w relacji z opiekunem sposób widzenia siebie oraz swojego miejsca w świecie, jak i tego w jakich kategoriach zaczynamy postrzegać świat i innych w skali bezpieczeństwa na jednym krańcu osi i zagrożenia na drugim. Mówiąc inaczej w tych pierwszych miesiącach życia otrzymujemy rodzaj programu, który następnie nadpisujemy sami o tym jak działa świat i ludzie i czego się po ty działaniu możemy spodziewać. Problem jednak w tym, że – i tu wkrada się rodzaj społecznego absurdu toczącego ludzkość od zarania dziejów – nie ma żadnego systemu, w którym moglibyśmy się przekonać, czy dany opiekun ma choć najmniejsze kompetencje do tego, żeby nam nie spieprzyć życia. Bo o ile ludzkość jakoś wymyśliła, że by łowić ryby, czy prowadzić samochód trzeba najpierw zdobyć odpowiednie uprawnienia, to jakoś nie wpadła jak dotąd na to, by umiejętności i predyspozycje rodzicielskie również jakimikolwiek uprawnieniami zatwierdzać. W związku z powyższym, kiedy jesteś owiniętym w becik bobasem twoim pierwszym doświadczeniem na tym bez padole jest życiowa loteria, w której nigdy nie wiadomo gdzie trafisz. Wprawdzie zwolennicy karmy, przepowiedni mesjańskich oraz reinkarnacji mają inne zdanie, ale ja jednak zostanę przy metaforze gier losowych. A zatem – jeśli masz szczęście to trafisz pod skrzydła świadomego opiekuna, jeśli pecha to już w dorosłości zaczyna rosnąć prawdopodobieństwo wielu godzin spędzonych na kozetce u wiadomo kogo. Ale zacznijmy od szczęśliwców, czy tych, którzy jako okrąglutkie bobasy trafiły pod opiekę kogoś, kto potrafi zaakceptować emocję bobasa, nawet jeśli są one raczej trudne i nie spełniają do końca wszystkich oczekiwań. Kogoś kto zapewnia z jednej strony swobodę eksploracji zewnętrznej rzeczywistości jednocześnie gwarantując dyskretne bezpieczeństwo wycieczek przyrodoznawczych. Kogoś kto się troszczy, ale jednocześnie otwiera a nie zamyka możliwości. Wówczas, w ramach wylosowania takich okoliczności, kreowany jest tzw. bezpieczny styl przywiązania. Tutaj posługujemy się nazewnictwem twórcy teorii przywiązania brytyjskiego psychologa i psychiatry Johna Bowlby. Jeśli natomiast szczęście nam nie dopisało aż tak bardzo trafiamy w ręce osoby, której zachowań nie da się przewidzieć, bo na przykład ma skoki nastrojów, gdyż nie najlepiej radzi sobie z emocjami albo wówczas, kiedy nie reaguje na sygnały lub reaguje na nie z potężnym opóźnieniem. Bobas więc nigdy nie wie czego się spodziewać, więc miejsce poczucia bezpieczeństwa zajmuje poczucie ciągłego niepokoju, który zazwyczaj zamienia niepewność w strach przed odrzuceniem. To również będzie wpływało na swobodę eksploracji otoczenia – skoro bobas nie jest pewien, że ktoś go może ochronić na czas, nawet jeśli przywoła opiekuna głośnym płaczem, to wybierze powstrzymywanie się przed poznawaniem świata, a stąd już tylko krok do niechęci w podejmowaniu wyzwań czy strachu przed obcymi, co jest jednym ze wskaźników tzw. stylu lękowo – ambiwalentnego. Ale to nie koniec tej smutnej loterii – możemy przecież równie dobrze trafić pod skrzydła opiekuna, który generalnie ma nas gdzieś, no chyba że jesteśmy wyłącznie grzeczni i akurat niczego nie potrzebujemy. W roli takiego bobasa szybko uczymy się, że na obojętność najlepiej jest reagować obojętnością i na wszelki wypadek nie pokazywać najmniejszych emocji, by nie narazić się na niewątpliwą karę za ich ujawnienie. Oczywiście ta obojętność to jedynie mechanizm obronny skrywający pod spodem silny faktor poczucia odrzucenia. To rodzaj konstrukcji twardej, nieprzepuszczalnej powłoki, która ma ochronić przed lękiem związanym z zaangażowaniem i stąd ten styl nazywany jest stylem unikania lęku. No i na koniec wisienka na torcie, czyli sytuacja w której bobas wylosował opiekuna, który wzbudza strach, ucieka się do przemocy czy nadmiernej kontroli. Wówczas cała bobasowa egzystencja zostaje zorganizowana przez strach przed zachowaniem opiekuna, jak również przed tym, by nie zrobił bobasowi krzywdy. W takiej rzeczywistości dziecko nie jest w stanie wykształcić prawidłowych zachowań – ani proaktywnych, ani też reaktywnych – a więc jego zachowanie emocjonalne staje się również nieprzewidywalne. Ten ostatni styl – dodany do listy Bowlby’ego przez kolejną badaczkę Mary Ainsworth – nosi nazwę stylu przywiązania zdezorientowanego.
Wielu badaczy – z twórcami teorii stylów przywiązania na czele – wskazuje, że to właśnie te strategie budowania lub unikania więzi przenosimy później już jako dorośli ludzie na nasze związki, w których często zachowujemy się irracjonalnie, nieadekwatnie do zaistniałych okoliczności krzywdząc swoje partnerki czy partnerów, niejako kopiując strategie przywiązania, którą nabyliśmy w pierwszych miesiącach naszego życia w grze losowej pod nazwą socjalizacja więzi. I ten aspekt teorii stylów przywiązania zdaje się być najbardziej popularny – oto nasze relacyjne zachowania możemy wytłumaczyć stylami przywiązania, dzięki czemu odkrywamy ich rzeczywiste źrodła z przed wielu lat, a to oznacza, że tak naprawdę z naszym partnerem czy partnerką nie mają one nic wspólnego – przynieśliśmy je do związku z zewnątrz i to zupełnie nieświadomomie. Jednak istnieje też inny aspekt teorii przywiązania, na który często nie zwracany uwagi – otóż nabyte we wczesnym dzieciństwie style przywiązanie determinują nie tylko i wyłącznie to jak się zachowujemy w naszych związkach, ale również to, jak budujemy relacje w ogóle z innymi ludźmi. To stąd bierze się nieufność, podejrzliwość, lęk przed odrzuceniem, potrzeba akceptacji, poczucie winy, unikanie zobowiązań, dystansowanie i oczywiście niskie lub sztucznie napompowane poczucie własnej wartości. Sporo tego jak na zaledwie kilka czy kilkanaście naszych pierwszych miesięcy życia, prawda? A jednak te wyuczone strategie potrafią nam nasze życie dość znacznie skomplikować i to zarówno w relacjach związkowych, jak i zawodowych, przyjacielskich czy rodzinnych. Bo wszędzie tam posługujemy się oprogramowaniem napisanym na podstawie relacji bobas opiekun, czegoś, co miało miejsce kilkadziesiąt lat temu. Tymczasem tej relacji już nie ma. Nie ma również tej rzeczywistości oraz najmniejszego potwierdzenia, że tamte niegdysiejsze strategie – nawet jeśli wtedy się świetnie sprawdzały – będą nas chroniły i dzisiaj. A zdezaktualizowane strategie – nawet jeśli wydają nam się bliskie i oczywiste są po prostu zdezaktualizowane. Problem zaś nie tylko w tym, że one dzisiaj zamiast nas chronić wyłącznie nas krzywdzą, to jeszcze w tym, że podobnie jak w biegowej sztafecie – jeśli nic z nimi nie zrobimy to przekażemy je następnemu pokoleniu bogu ducha winnych bobasów. Bo o ile nie jesteś już w stanie zatrzymać maszyny losującej, która umieściła cię pod opieką jednego z czterech beztroskich opiekunów (w tym trzech smutnych), to masz jeszcze szanse zmniejszyć prawdopodobieństwo dziedziczenia tych traum. A to gra warta świeczki, prawda?
Pozdrawiam