Tentato litigio, czyli emocjonalny poligon

Autodestrukcja Schadenfreude
21 stycznia 2021
Toksyczny wstyd
28 stycznia 2021

Transkrypcja tekstu:

Jakiś, dość spory, czas temu napisała do mnie sympatyczna Włoszka wspominając w swym mailu o pewnej włoskiej tradycji, która również współcześnie mogła by być świetnym narzędziem do przepracowania trudnych emocji w naszych relacjach. Niestety tego maila mi gdzieś wcięło, więc zapamiętawszy jedynie kontekst tego narzędzia rozpocząłem poszukiwania i okazało się, że jest obecne również we Włoszech współcześnie jako narzędzie psychologiczne do rozwiązywania konfliktów. Jeśli dobrze przemierzyłem przepastną czeluść włoskiego internetu, to najprawdopodobniej ten mechanizm skrywa się za terminem tentato litigio. Jednak jeśli oglądają mnie Włoszki czy Włosi to proszę o maila bo chętnie dowiem się więcej o prawidłowej nawie, jak i samej tradycji. My jednak spróbujmy się przyjrzeć temu o co w tym mechanizmie chodzi – jak zwykle na przykładzie. Oto dla odmiany Stefano i Franceska. Dobrana, póki co jeszcze bezdzietna małżeńska para, której po prostu dobrze z sobą. Oboje są aktywni zawodowo oraz fizycznie. Franceska uwielbia squosha, więc jak tylko się da to każde wolne popołudnie spędza machając rakietą, zaś Stefano jest wielbicielem roweru. A że nie da się jednocześnie grać w squosha i jeździć na rowerze, to nasza para widzi się zazwyczaj dopiero wieczorem, kiedy oboje nieco zmordowani wyjmują z piekarnika świeżą focaccię i upuszczają nieco ze stojącej w kuchni beczułki vino de la casa. Generalnie obrazek pokropiony lukrem. Jednak nie zawsze jest tak milusio. Kiedy bowiem Stefano z Francescą jadą na wakacje to sam fakt spędzania ze sobą większej ilości czasu w ciągu dnia powoduje, że nie zawsze spijają sobie nektar z dziubków. A mówiąc wprost – na wakacjach potrafią tak się ze sobą pokłócić, że zbrojny konflikt rzymskich legionów z przypadkowo spotkanymi w lesie germanami to mały pikuś. Fruwają talerze i przekleństwa, a jak się kiedyś pokłócili w Palermo przy via Roma to słychać ich było w porcie. No cóż – taka z nich wesoła para. Tym razem zaś wymyślili, że najbliższe wakacje – jak kasa i pandemia pozwolą – spędzą w Amsterdamie. Francesca bardzo chce zobaczyć oryginały van Goga i Rembranta i generalnie uważa, że jedzie tam głównie dla zwiedzenia muzealnych ekspozycji. Niestety Stafano nie podziela tego zainteresowania. Jedynym muzeum do jakiego ewentualnie byłby gotów pójść jest Heineken Experience, czyli podróż przez historię piwa z konsumpcją na końcu. Ale to też nie takie pewne, bo Stefano jednak za najważniejsza atrakcję Amsterdamu uważa coffe shopy. Więc już wiadomo – zanim jeszcze ustalą termin wakacji – że na sto procent się na nich pokłócą. Właśnie o muzea Francesci i przypalanie zioła Stefana. Kłótnia zaś zapowiada się nieziemska, bo każde ma twardy charakter i raczej nie odpuści, co może się skończyć ostentacyjnym dzwonieniem do adwokatów ze zleceniami przeprowadzenia rozwodu. Jak tu wybrnąć z takiej patowej sytuacji? Jak zapobiec nieszczęściu, bo przecież tak generalnie jest im dobrze z sobą i szkoda by było pogrzebać tę relację dla namalowanych sto pięćdziesiąt lat temu „Dwóch ściętych słoneczników” i „uśmiechu Afganistanu” wykurzonego w fifce przy placu Rembrandta. I tutaj w sukurs przychodzi wspomniana na początku tradycja: Stefano i Francesca postanawiają zrobić próbę kłótni. Dokładnie tak jak to się robi przez premierą teatralnej sztuki – odrywając próbę generalną – tyle że kłótnia jest udawana. Ale cała reszta jest dokładnie taka, jaka podejrzewają że będzie już w trakcie prawdziwej wakacyjnej awantury. Będą stosowali te same argumenty, te same chwyty i ten sam zestaw emocji. Tyle że na sucho, na kilka miesięcy przed ewentualnymi wakacjami i rzeczywistą kłótnią. Po co? Ponieważ właśnie taka odgrywana, udawana kłótnia pozwoli im przepracować te emocje, z którymi już na miejscu mogą sobie nie poradzić. Będą mogli nie tylko ich doświadczyć, ale też przećwiczyć to, czy są zdolni nad nimi zapanować zanim jeszcze w afekcie zranią drugą osobę. Przerzucając się na argumenty będą mogli usłyszeć siebie, zobaczyć do czego doprowadzi ich wzajemna hardość, upór i nieustępliwość, by dowiedzieć się do jakich ciemnych lochów nie powinni wchodzić i z jakich mrocznych narzędzi tortur nie korzystać. Ok. Gotowi? To zaczynamy.
Tutaj zostawmy drących się na siebie wniebogłosy Francescę i Stefano i poznajmy naukową aktywność profesora Daniela Nowary z Uniwersytetu w Mediolanie, autora książek propagujących odgrywanie kłótni. Jest on m. in. autorem takich książek jak „Litigare per tutti” co możemy przetłumaczyć jako „kłótnia dla wszystkich”, czy książki „Lepiej im powiedz i naucz się dobrze wykłócać o szczęśliwe życie w związku”. Uważa on, że kłótnię można wykorzystać do zdobywania umiejętności rozwiązywania konfliktów oraz rozbrajania sporów. To system zdobywania umiejętności relacyjnych za pomocą małych kroków. Bo kiedy udawana kłótnia nie przyniesie rozwiązania konfliktu, to również się uczymy o tym co nie zadziałało, ale jednocześnie nie robimy sobie krzywdy, bo przecież wcześniej umówiliśmy się, że tę kłótnię będziemy jedynie udawać, a nie kłócić się naprawdę. Można później wspólnie zastanowić się czemu rozwiązanie nie zostało znalezione i jak to naprawić następnym razem. Bo kiedy prawdziwa kłótnia jeszcze nie nastąpiła, a pojawia się sytuacja, która ma potencjał by stać się jej źródłem, to głównym problemem są wg. Nowary są rozbieżności we wzajemnych oczekiwaniach – tym co wyobraża sobie każda ze stron relacji w odniesieniu do zachowania drugiej strony, a tym jak rzeczywiście te zachowania mogą wyglądać. Póki zaś się tego nie przećwiczy, to nie da się przewidzieć w którą stronę pójdzie konflikt. Ja dodałbym jeszcze do tego ważny element – a mianowicie efekt zaskoczenia. Kiedy się kłócimy naprawdę, to często jesteśmy przez drugą stronę zaskakiwani argumentami czy zachowaniami, których się nie spodziewaliśmy i na które nie jesteśmy przygotowani. A to powoduje, że w efekcie mechanizmu obronnego będziemy sięgali do równie zaskakujących zachowań. A wówczas w konflikcie uruchomi się efekt znany z mechanizmu uciekaj albo walcz, w którym jak wiemy ciało migdałowate rejestrując zagrożenie kontaktuje się bezpośrednio ze wzgórzem, odłączając z neuronalnego procesu komunikacyjnego ośrodek analityczny, co powoduje że po prostu rozdrażnieni mamy tendencję do zachowań irracjonalnych. Tymczasem kiedy kłótnia jest jedynie udawana, czy odgrywana możemy pokonać ten mechanizm, właśnie dlatego, że rozdrażnienie jest odgrywane a nie prawdziwe.
Co więcej udawaną kłótnię możemy też wykorzystać do nauczenia się takiego sposobu prowadzenia sporu, który finalnie ma doprowadzić do jego rozwiązania a nie do zaognienia. I tutaj profesor Nowara podaje kilka prostych reguł do przećwiczenia w trakcie udawanej kłótni. Po pierwsze nie atakuj osoby, a jedynie problem. Kiedy atakujesz osobę z wykorzystaniem jakichś jej osobistych cech czy przywar natychmiast wywołujesz w tej osobie tendencję do obrony siebie, w której często uznajemy, że najlepszą formą jest atak. Wówczas przedmiotem kłótni przestaje być problem który ją rozpoczął, ale wzajemne atakowanie siebie, co do niczego dobrego nie może nas zaprowadzić.
Po drugie nie bierz w konflikcie wszystkiego do siebie – na przykład wycieczek osobistych – bo we wzburzeniu służą one głównie drugiej osobie do rozładowania złości. Trzymaj się problemu, a wówczas druga osoba również nie otrzyma od ciebie dawki energii rozpalającej konflikt. To zaś oznacza próbę takiej udawanej kłótni w parze, by z założenia nie reagować na wszelkie osobiste przytyki, uwagi czy komentarze. W ten sposób uczymy się nawzajem nie wciągania do konfliktu obiektów, czy elementów, które mu nie służą. Zresztą ten efekt przecież doskonale znamy. Kiedy sednem konfliktu są niepozmywane talerze, to po chwili pojawia się tekst: „no widzę, że tak cię wychował twoja matka” i to niezależnie od tego która strona użyje tej techniki i po co. Sam fakt pojawienia się dodatkowego elementu – w tym przykładzie matki – rozszerza jedynie konflikt o czynnik osobisty i daje mu dodatkową energię do wzrostu. A problemem są talerze, a nie matka. Po trzecie w udawanym konflikcie możemy przećwiczyć zamianę rad na praktyczne pytania, co w prawdziwym konflikcie jest bardzo trudne. Kiedy dochodzi do prawdziwego konfliktu to bardzo szybko pojawiają się w nim rady w stylu: „powinieneś być bardziej odpowiedzialny”, „powinnaś się wreszcie tego nauczyć” a to przecież nic innego jak rady, które wyłącznie rozwścieczają drugą stronę. W udawanym konflikcie mamy świetną sposobność by przećwiczyć pewien schemat, w którym zamieniamy porady, na praktyczne pytania. Na przykład zamiast mówić „powinieneś o tym wiedzieć” powiedzieć „jak możemy to wspólnie lepiej zorganizować”, czy „jak można by to poukładać, żeby nie stanowiło powodów do konfliktu w przyszłości”. O ile w prawdziwej kłótni tego typu tekst raczej trudno nam przejdzie przez wzburzone gardło o tyle już w udawanej kłótni jest dużo prościej. Po czwarte – tutaj również ćwiczymy zamianę – tyle że w miejsce komentarzy czy przerywania wstawiamy uważne słuchanie. Jeśli zaś nam nie wychodzi to polecam najpierw ćwiczenia z artefaktem, o których szczegółowo opowiadam w swoich szkoleniach video i książkach. Po piąte ćwiczmy cierpliwość w ocenie tego co usłyszeliśmy, bo w konflikcie mamy tendencję do natychmiastowego etykietowania tego co usłyszeliśmy i często oceniamy nie to, co rzeczywiście zostało powiedziane, ale jedynie to co tak naprawdę chcieliśmy lub baliśmy się usłyszeć. Cierpliwość przed wydaniem oceny często popłaca, bo oceniamy dopiero wówczas kiedy kurz emocji już opadł. A wtedy ryzyko popełnionego błędu jest dużo mniejsze.
I to w zasadzie tyle. Można by powiedzieć; „cóż za wspaniała metoda, same profity a przy okazji też kupa niezłej zabawy i nauki”. Jednak muszę włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu i zadać pytanie, czy metoda, za pomocą której Stafano i Francesca uczą się siebie i kształcą swoje zdolności zarządzania emocjami może być tak samo skuteczna dla Stefana i Grażyny. Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy opuścić słoneczną Italię i na chwilę przenieść się za ocean. W 1996 roku na Uniwersytecie Michigan wykonano sławetne badania dotyczące tzw. kultu honoru. Chciano w nich ustalić, czy istnieją różnice kulturowe w reakcjach konfliktowych. W badaniach uczestniczyli biali mężczyźni wychowani na północy Stanów oraz ich rówieśnicy wychowani na południu. W sfingowanej i rejestrowanej sytuacji jeden z moderatorów niby niechcący potrącał w przejściu uczestnika badania i zamiast przeprosić nazywał go „dupkiem”. Okazywało się, że na wychowanych na północy facetach ta sytuacja nie robiła większego wrażenia – jednak w tych z południa gotowała się krew. Uznawali oni, że takie zachowanie nadwyrężało ich męską reputację i byli gotowi do agresywnej reakcji w jej obronie. A wszystkiemu towarzyszył wzrost poziomu kortyzolu świadczący o silnym emocjonalnym wzburzeniu oraz wzrost testosteronu, przygotowujący ich do walki. A to oznacza, że to w jaki sposób reagujemy w sytuacji konfliktowej jest niestety ściśle związane ze wzorcami środowiska w którym się wychowaliśmy. I nie dotyczy to wyłącznie białych amerykańskich południowców, prawda? Wśród tysięcy Stefanów i Grażyn mogą się przecież znaleźć również i takie osoby, które nawet w udawanym konflikcie gotowe będą uznać, że ich reputacja, pozycja czy godność zostały nadwyrężone, a wówczas symulowana kłótnia może przerodzić się w potężny konflikt, który wyrwał się z pod kontroli i już dawno przestał być udawany. Jaki z tego wniosek? Otóż moim zdaniem arcyciekawy – przyjrzyj się teraz swojej relacji i odpowiedz sobie na pytanie, czy bylibyście w stanie spróbować metody udawanej kłótni w taki sposób, by odbyło się to z korzyścią dla waszej relacji, czy raczej i na wszelki wypadek lepiej tego nie ruszać i nie wchodzić do tej mętnej rzeki? Jeśli udzieliłaś czy udzieliłeś sobie tej drugiej odpowiedzi to jednocześnie odkryłaś czy odkryłeś, jak wiele w waszej relacji jest jeszcze do zrobienia. Pozdrawiam