Transkrypcja tekstu:
Zacznijmy od przykładu. Oto przyjęcie, na którym dobrze się bawi grupka w miarę bliskich znajomych. Pośród nich centralne miejsce zajmuje Stefan, który wraz z innymi słucha Tadeusza, który z kolei opowiada jakąś historię. Jednak Tadeusz ma to do siebie, że lubi sobie narracyjnie poużywać i co jakiś czas ubarwia swoją opowieść jakimś rzadkim słowem. Co rusz więc w opowieści słychać a to „eksplikacja”, a to „konterfekt”, a to znowu „ambiwalencja”. Za każdym jednak razem, kiedy z Tadeusza wydobywa się trudne słowo Stefan dyskretnie rozgląda się po pozostałych. A tam kamienne twarze. Wygląda na to, że wszyscy precyzyjnie rozumieją to co słyszą. Wszyscy oczywiście z wyjątkiem Stefana, a przynajmniej tak się Stefanowi wydaje, przez co popada w smutną konstatację: „ale ze mnie debil!”. W skutek swojego odkrycia Stefan oczywiście nawet nie próbuje zapytać kogokolwiek o znaczenia słowa „ambiwalencja” i biorąc sprytnie przykład z pozostałych również zachowuje kamienne oblicze. Do tego nawet nieco marszczy czoło, żeby wyglądało jeszcze mądrzej. Kilkanaście minut później w korytarzu, po drodze do toalety, Stefa spotyka Grażynę. Znają się jak łyse konie, chociażby z przykładów na moich mini-wykładach. Grażyna rozgląda się czy nikt ich nie widzi, nachyla się do Stefanowego ucha i pyta: „ty, co to jest ta cała walencja?”. „E… no tego…” – odpowiada Stefan. No dobrze, przestańmy się nad nim znęcać i przyjrzyjmy się przykładowi numer dwa. Teraz jesteśmy na spotkaniu autorskim, na którym autorka nowego poradnika zmaga się z panem na sali, który postanowił pokazać jej gdzie raki zimują i to na oczach dość licznej widowni. „Dzisiaj pisanie książek jest wyłącznie odtwórcze proszę pani – peroruje pan trol – poza tym, wy psycholodzy to lubicie ludziom wciskać kit, przecież te treści to można by w jednym zdaniu powiedzieć. A do tego pani powiem, że nie ma pani kompletnie racji co do narcyzmu”. Na co, na szczęście spokojna pani autorka odpowiada „Drogi panie, moja książka jest o badaniach nad właścicielami kotów. Książkę o narcyzmie napisała inna autorka. Spotkanie autorskie jest w sali obok”.
Takich przykładów można by wymieniać bez liku, bo przecież każdy z nas na swej drodze spotkał się z sytuacją, w której nadmiar pewności siebie okazywał się po jakimś czasie nieadekwatny do rzeczywistych umiejętności i wiedzy. Niestety czasem trafiamy na ludzi, którzy zazwyczaj przeceniają swoje możliwości i to zarówno kognitywne, jak i intelektualne. To oczywiście wielce irytująca cecha, tym bardziej kiedy okazuje się, że za zbytnią pewnością siebie stoi tak naprawdę chęć ukrycia własnych braków. A przekonujemy się o tym, kiedy taki efekt jest widoczny, czyli w sytuacji, w której prawda wychodzi na jaw. Jednak co z sytuacjami, w której ta nadmierna pewność siebie nie jest weryfikowana, bo akurat dany delikwent nie zostaje przyłapany na mydleniu oczu. Nie dzieje się nic takiego, co mogłoby wyjaśnić jak jest naprawdę. Co w sytuacji, w której rzeczywistość nie wypowiada magicznego słowa „sprawdzam”. Czyli w sytuacji, w której na przyjęciu wszyscy udają, że wiedzą co to ambiwalencja i ni jak nie da się sprawdzić, czy oszukują czy nie? Lub w sytuacji, w której bierzemy do siebie czyjeś przekonanie, bo przecież wypowiada je z taką pewnością siebie, że uznajemy je za prawdziwe? Ilu takich ludzi spotkaliśmy na drodze i ile razy daliśmy się nabrać uznając, że skoro ktoś tak przekonująco twierdzi że coś potrafi to rzeczywiście to potrafi. Kiedy Zdzisiek bierze się za kafelkowanie, czy skok przez fontannę i mówi: „Ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo i patrz” to sprawa jest oczywista. Stoimy z kuflem piwa w ręce i patrzymy jak Zdzisiek wykafelkował kibel, że Picasso by się nie powstydził lub jak właśnie stoi po pas w fontannie i próbuje uratować zamoczone dokumenty i telefon. Czy w sytuacji braku weryfikacji pozostaje nam wyłącznie uwierzyć na słowo w czyjeś umiejętności, kompetencje czy wiedzę? Otóż nie – bo zbytnia pewność siebie działa jak papierek lakmusowy. Brak wątpliwości w swoje umiejętności ma wyłącznie ten, któremu brakuje kompetencji, by ten brak samemu odpowiednio ocenić. I tutaj badania nie pozostawiają na zbytniej pewności siebie suchej nitki. Zespół naukowców pod wodzą Davida Dunninga z amerykańskiego Uniwersytetu Cornell (tak, tego samego od efektu Krugera – Dunninga, o którym opowiadałem w odcinku 40) wykazał ciekawy mechanizm znany jako overclaiming, w którym ludzie przeceniają swoją wiedzę, twierdząc, że dysponują wiedzą o pojęciach, wydarzeniach i ludziach, którzy nie istnieją, ponieważ sami siebie oceniają nadmiernie pozytywnie w kontekście intelektualnym, umiejętności czy kompetencji. Badanie to obejmowało trzy obszary. Pierwszy dotyczył wiedzy finansowej. Okazało się że im wyżej badani oceniali swoją wiedzę na temat finansów, tym częściej potwierdzali, że precyzyjnie znają wcześniej zmyślone przez badaczy i nieistniejące koncepcje finansowe. To samo dotyczyło pozostałych obszarów, takich jak biologia czy geografia. Ci z badanych, którzy ocenili wysoko swój poziom wiedzy w tych dziedzinach, częściej uznawali, że istnieją fikcyjne pojęcia, na przykład nazwy nieistniejących zwierząt czy roślin, lub uznawali, za prawdziwe nieistniejące miejsca geograficzne czy fikcyjne nazwiska niby znanych geografów.
W innych badaniach – O’Briena i Kardasa z Uniwersytetu w Chicago odkryto fascynujący efekt, w którym ludzie oglądając czynności wykonywane przez innych ludzi uznają, że dzięki temu oglądaniu zdobyli podobne kompetencje. To sytuacja, w której na przykład ktoś ogląda filmik na YouTubie, na którym jakiś fachowiec pokazuje, jak skonstruować skrzypce i uznaje, że sam może je również skonstruować. Badanie sprawdzało poziom trzech umiejętności – rzucania lotkami, tanecznego kroku moonwalk oraz granie w gry on-line. Okazało się, że badani uznawali wzrost swoich umiejętności w tych trzech obszarach po obejrzeniu filmu instruktażowego. Później zbadano rzeczywisty wzrost umiejętności w tych trzech zakresach i okazało się, że nawet dwudziestokrotne obejrzenie filmu instruktażowego nie spowodowało podniesienia umiejętności nawet odrobinę. Oglądanie filmiku jedynie podnosiło przekonanie oglądających do posiadania umiejętności, a nie samą umiejętność. A to oznacza, że przerost pewności siebie w kontekście posiadanej wiedzy, czy kompetencji może mieć swoje źródło w wewnętrznym przekonaniu o nabyciu takiej wiedzy czy kompetencji jedynie po tym, jak obserwujemy posiadanie takiej wiedzy czy kompetencji u innych.
Ale nie dość tego – okazuje się, że zbytnia pewność siebie może mieć swoje źródło w pozycji społecznej. Aż się prosi by zweryfikować czy rzeczywiście władza uderza pod tym względem do głowy. I takiej weryfikacji dokonano w serii eksperymentów przeprowadzonych przez badaczy z Uniwersytetu Floryda, zaś ich odkrycia były zaskakujące. Bo okazało się, że ludzie, którym w eksperymencie przydzielono pozycję władzy stawali się bardziej pewni siebie w kontekście własnej atrakcyjności seksualnej. Samo pojawienie się pozycji władzy wpływało na wzrost przekonania o tym, że inni są bardziej zainteresowani seksualnym kontaktem z badanymi. To sytuacja, w której na przykład szef w pracy uznaje, że to że jest szefem przekłada się na to, że w oczach na przykład swoich podwładnych staje się bardziej atrakcyjny seksualnie. Kiedy zaś takie osoby umieszczano w pomieszczeniu, w którym oprócz nich znajdowała się osoba przeciwnej płci ale o niższym statusie, czyli na przykład odpowiadającym byciu podwładnym, to badani o przekonaniu o własnej władzy wykazywali dużo większą sugestywność seksualną. W ich sposobie mówienia i aktywności pojawiały się dużo śmielsze zachowania seksualne, tak jakby sama władza oznaczała przekonanie o tym, że będą bardziej pod tym względem interesujący dla drugiej strony, a wiec bardziej pożądani. Podczas, gdy w rzeczywistości ich pozycja władzy w oczach drugiej strony nie miała wpływu na ocenę ich atrakcyjności seksualnej przez innych.
Jaki zatem wniosek możemy wysnuć z przytoczonych badań? Otóż nadmierna pewność siebie konkretnych osób, z którymi wchodzimy w relacyjne interakcje – jak na przykład szefowie w pracy, znajomi w kontaktach prywatnych, czy też domownicy w relacjach rodzinnych – wcale nie musi oznaczać ich wyższość nad nami, a tym samym powodować, że w efekcie takiego kontaktu my czujemy się mniejsi, głupsi czy gorsi. Nawet wówczas, kiedy nie da się w szybki i precyzyjny sposób zweryfikować czy taka nadmierna pewność siebie jest osadzona na rzeczywistej wiedzy, umiejętnościach czy kompetencjach. Bo w wielu wypadkach może ona pochodzić z autoprzekonań, które zostały zbudowane na fałszywych przesłankach. Bo przyglądanie się komuś kto coś potrafi, jeszcze nie wyposaża w podobny poziom umiejętności. Przekonanie o własnej wiedzy to jeszcze nie wiedza, zaś zajmowanie konkretnej pozycji społecznej nie oznacza, że od razu wszyscy zapragną zaprosić nas na kolacje ze śniadaniem. A to z kolei oznacza, że przeszacowana pewność siebie jest częściej wynikiem fałszywego mniemania o sobie, niż objawioną prawdą. Dlatego najgorsze co możemy zrobić, to obwiniać siebie za jakiś brak wiedzy czy umiejętności w zetknięciu z kimś, kto jest absolutnie przekonany o ich posiadaniu. Więc lepiej naszą energię zużyć na ewentualne uzupełnienie braków, niż na obwinianie siebie za ich istnienie. Pozdrawiam