Mitologia trudu #161

Prawo próżni #160
21 sierpnia 2020
Kompleks niższości vs. uzależnienie ontologiczne #162
4 września 2020

Transkrypcja tekstu:

Wyobraźmy sobie panią Genowefę, która trudni się sprzątaniem, a dokładnie mówiąc myciem okien. Mimo tego, że jak moglibyśmy powiedzieć ma już swoje lata, pani Genowefa jest na bieżąco z wszelkimi nowinkami technicznymi. Nie ma dnia, żeby nie sprawdzała w internetach, czy nie pojawiła się jakaś nowa technologia, środki czy techniki ułatwiające jej pracę. Jeśli zaś takie znajduje, to oczywiście musi je mieć. No dobra, bez owijania w bawełnę – pani Genowefa jest po prostu gadżeciarą i dobrze jej z tym. Pewnego dnia dostaje zlecenie na umycie okien w willi pani dyrektorowej, gdzie znajduje się ich kilkanaście i to całkiem sporych. Nasza bohaterka przyjeżdża więc nam miejsce bitwy i na oczach zadziwionej dyrektorowej wyciąga z wysłużonego fiacika swoje nowoczesne utensylia: szczotki, gumki, wihajstry i inne elektryczne cudeńka, po czym bierze się za mycie okien. Okazuje się, że jej gadżeciarskie zamiłowanie rzeczywiście w jej profesji się opłaca, bo już po dwóch godzinach wszystkie okna lśnią i błyszczą, a w dyrektorowym domostwie od razu zrobiło się jaśniej. Przychodzi więc czas rozliczeń za wykonaną pracę, a tu niespodzianka. Pani dyrektorowa uznaje, że nie zapłaci pani Genowefie ustalonej wcześniej stawki, bo jej zdaniem mycie okien powinno zająć cały dzień, a nie dwie godziny. Skoro zaś poszło to tak szybko, to oznacza, że pani Genowefa się odpowiednio nie napracowała, nie zmęczyła, nie nazaiwaniała. Co z tego, że okna czyste, jak nie było odpowiedniej ilości potu, krwi i przeszkód po drodze, żeby zasłużyć na uzgodnione wcześniej pieniądze. Oto połowa kwoty i fora ze dwora.
Przykład numer dwa: oto jesteśmy na budowie i śledzimy dwóch delikwentów przenoszących cegły. Z jednej kupy na drugą i nikt oczywiście oprócz majstra nie ma pojęcia po co. Cegieł tymczasem jest cała góra, więc żeby je przetransportować sto metrów dalej trzeba się nabiegać z taczką tam i z powrotem. I na tym właśnie polega praca dwóch zawodników, których niniejszym podglądamy. Pierwszy to Zbychu. Chłop jak dąb z mięśniami jak arbuzy, który ze swoją taczką idzie jak taran: wyrywa ziemię spod kółka, miażdży trawnik i nawet błotne kałuże mu niestraszne – tnie je na wskroś wzniecając bryzgi błota. Drugi to Zenek. Taki raczej wypłosz wenusoid. Przy Zbychu wygląda jak kukiełka, ale zamiast mięśni ma tak zwany spryt i pomyślunek. Przez kałuże i trawniki poukładał stare deski, a do roboty wziął swoją zmyślną taczkę z zamontowanym akumulatorem i silnikiem z elektrycznego roweru, co powoduje, że do taszczenia cegieł zużywa dużo mniej siły niż mogło by się wydawać, zaś jego taczka z cegłami popyla przez wieś z szybkością Ferrari. I w ten oto sposób cegły zmieniają w ciągu dniówki swoje strategiczne położenie, przy czym Zenek ze swoją kosmiczną taczką przewiózł ich o dwadzieścia procent więcej niż rosły Zbych. Na koniec majster wypłaca uczciwie zarobione pieniądze, po czym woła do małżonki, żeby przyniosła pieczonych kartofli, bo Zbychu się tak namordował, że należy się jeszcze micha dla superbohatera. Na to Zenek mówi, że też mu burczy w brzuchu i też by się ziemniakami napasł, na co majster odpowiada: „Ty? Przecież tyś się nawet chłopie nie spocił. Na ziemniory to trzeba sobie zasłużyć!”
Tym razem obydwu powyższych przykładów nie zmyśliłem, a jedynie je lekko podkolorowałem. W obydwu wypadkach mieliśmy do czynienia z pewnym niezwykle niebezpiecznym konceptem, z którego często nie zdajemy sobie spawy i w którym dokonuje się oceny wartości ludzkiej aktywności nie poprzez efekt, który ta aktywność przynosi, ale wyłącznie poprzez poziom wysiłku, który w tę aktywność został włożony. A to oznacza, że często cenimy nie to, czy określona praca została dobrze wykonana, ale jej efektowi nadajemy wartość dopiero wówczas, kiedy jego osiągnięcie związane jest z widoczną, eksponowaną trudnością i przeszkodami po drodze. I najczęściej na ten konstrukt nie zwracamy uwagi, a jest naprawdę powszechny, co widać chociażby w naszym języku, Zwróciliście uwagę, że na początku przykładu o pani Genowefie, w pierwszym zdaniu użyłem frazy: „trudni się sprzątaniem”? Przecież ten zwrot właśnie przesuwa ciężar wartości wykonywanego zajęcia z jego efektu, na wysiłek który mu towarzyszy. Ilekroć mówimy o kimś, że czymś się trudni, tylekroć pod spodem przemycany jest komunikat mający zaświadczyć o trudzie, czyli wysiłku, który z tym zajęciem ma być związany. I ten rodzaj myślenia wcale nie jest przypisany wyłącznie do starszego pokolenia, którego reprezentantami w przykładach są majster z dyrektorową, ale występuje w naszym postrzeganiu ludzkiej aktywności daleko szerzej. Dlaczego jest taki niebezpieczny? Ponieważ podstępnie karze nam wierzyć, że te nasze osiągnięcia, które nie są związane z odpowiednim włożonym w nie wysiłkiem są mniej wartościowe. Zapominamy że liczą się dobrze umyte, czyste okna, a nie czas, który poświeciliśmy na to by je umyć i ilość wylanego przy tym potu. Jednak często rezygnujemy z określonych aktywności właśnie z tego powodu – bo ich efekty wydają nam się okraszone zbyt małą ilością trudu po drodze. Oto mała Joasia, która wraz z przybywaniem jej centymetrów coraz precyzyjniej się orientuje, że kręci ją zielarstwo. Ma wyjątkowy talent i zamiłowanie do poszukiwania, odkrywania i stosowania ziół wszelakich. Pamięta ich łacińskie nazwy po pierwszym poznaniu, czego nie można powiedzieć o wierszu, którego miała się nauczyć w przedszkolu i w którym utknęła zaledwie na pierwszej zwrotce. Tymczasem w ziołach i ich kombinacjach ma wręcz fotograficzną pamięć. Jednak po rozmowie z rodzicami decyduje się studiowanie farmacji, gdzie będzie musiała wkuć na blachę na przykład chemię, której wzorów nijak nie potrafi zapamiętać. Uznaje jednak, że pięcioletnie studnia wypełnione nocnym wkuwaniem wiedzy o atomach przyniosą jej wartość dużo większą od tej jej łąkowych badyli. Teraz kiedy jest już dużą Joanną ten sam wzorzec myślenia przenosi na resztę życiowej aktywności. Kiedy poznaje fajnego i miłego chłopaka Łukasza i wszystko zaczyna im się układać, normalnie jak w wymarzonej bajce, Joanna uznaje, że ten związek nie jest odpowiednio wartościowy, bo… za dobrze i zbyt gładko idzie. Wartościowy był poprzedni związek, gdzie się spierała, kłóciła, odchodziła i wracała. Bo przecież żeby było wartościowo to musi być trudno. Wszystko w jej życiu co przychodzi jej łatwo od razu ląduje w koszu rzeczy bezwartościowych. Pewnego razu zaś Joanna ogląda na youtubie krótki filmik o szczęściu pisanym przez literę „U”, z którego dowiaduje się o badaniach potwierdzających zależność życiowego spełnienia i odczuwania szczęścia od odnalezienia właściwej dla siebie życiowej ścieżki. Siedzi więc zasępiona i mówi: „no tak, super, ale jak tę cholerną właściwą dla siebie ścieżkę znaleźć?”. A najciekawsze jest to, że nasza bohaterka Joanna zaglądała na tą życiową ścieżkę wiele razy, tylko za każdym razem z niej zawracała, bo uznawała, że to jest zbyt łatwe by mogło być wartościowe.
Tymczasem w wielu tysiącletnich tradycjach wierzeń i systemów znajdziemy proste przekonanie, o tym, że wszechświat się z nami komunikuje wysyłając precyzyjne sygnały informujące nas o tym, czy aby na pewno zmierzamy właściwą dla nas ścieżką. To wszystkie te momenty, w których starając się o jakiś efekt naszych zamierzeń władamy weń sporo wysiłku, a mimo to mamy wrażenie, jakby na drodze stały same przeszkody. Wysiłek duży, a efekt taki sobie. Innym razem bierzemy się za coś i zaczyna zadziwiająco gładko iść. I coś, co podejrzewaliśmy o olbrzymi stopień trudności przychodzi łatwo, z dużo mniejszym wysiłkiem i o wiele szybciej. W tych pierwszych sytuacjach cały wszechświat krzyczy nam do ucha: „nie rób tego, to nie dla ciebie, jak ci to mam jeszcze utrudnić, żebyś to wreszcie skumał”. W drugim wypadku wszechświat oddycha z ulgą i mówi: „No nareszcie przejrzałeś na oczy, widzisz – to jest twoja ścieżka, łatwo ją rozpoznać, bo jest łatwa”. My jednak idąc za przykładem majstra uznajemy, że na ziemniory trzeba zasłużyć odpowiednią ilością pozostawionej na placu boju krwi i udręki. I bezceremonialnie pchamy się tam gdzie nas nie chcą, robimy to co nas ani nie kręci, ani nie interesuje. Ale jest trudno, a jak jest trudno to znaczy że było warto. Nieprawda. Wartość nie leży w trudzie osiągania jakiegoś efektu, ale w samym efekcie. Pozdrawiam