Jak rozpoznać mistrza #147

Podstępna siła skryptu #146
15 maja 2020
Faza liminalna #148
29 maja 2020

Transkrypcja tekstu:

Dzisiaj spróbujemy się przyjrzeć odwiecznemu dylematowi, jak znaleźć, a zatem jak rozpoznać odpowiedniego mistrza. To pytanie tak naprawdę dotyczy tego jak zwiększyć prawdopodobieństwo by zainwestowana energia i czas, które to inwestycje ulokowaliśmy we własny rozwój nie zostały zmarnowane. Sprawa zaś wydaje się nie oczywista, bo gdyby taka była nie dostawałbym w tej kwestii naprawdę sporej ilości pytań. Przyjrzyjmy się temu zatem posługując się przykładem z życia wziętym. Ładnych kilka czy kilkanaście lat temu – już nie pamiętam dokładnie – zostałem zaproszony przez jedną z wyższych uczelni do przeprowadzenia zajęć ze studentami z określonego zagadnienia. Zapakowałem się więc na motocykl, przejechałem pół kraju i grzecznie zameldowałem szefowej kierunku na dzień przed zajęciami. Tam został mi udzielony szczegółowy instruktaż wszystkich możliwych urządzeń elektronicznych znajdujących się na sali. A było tego sporo – rozsuwane na pilota tablice, wyjeżdżające ze ścian ekrany, rzutniki pod sufitem chyba ze cztery, system telekonferencyjny itd. W końcu – jak już pokazałem że wiem gdzie się co włącza, przeszliśmy do omówienia wewnętrznego systemu obsługi studenta. Po zalogowaniu nauczyłem się, jak się ze studentami komunikować, jak im przesyłać materiały i w jakiej formie. I w końcu, kiedy już myślałem, że to wszystko ogarnąłem pojawił się problem. Otóż system nie chciał mnie przepuścić dalej, bo musiałem jeszcze wgrać ekrany slajdów mojej prezentacji. Nijak nie dało się tego ominąć i w końcu musiałem poprosić o pomoc. Jakież było zdziwienie pani kierowniczki, kiedy okazało się, że problem jest nierozwiązywalny – bo ja nie miałem prezentacji. To nie tak, że w ogóle nie używam, bo czasem i owszem, ale akurat wtedy nie miałem. „To z czego pan wykład poprowadzi?” zatroskała się pani kierowniczka. „No w sumie z niczego, bo z głowy” odpowiedziałem. „No to jak oni się mają nauczyć, jak nie mają z czego?” – kierowniczka nie dawała za wygraną. I wtedy przypomniała mi się scena z filmu Vabank i sławetna odpowiedź Henryka Kwinto tuż po otwarciu sejfu na pytanie „Jak pan to zrobił?”, czyli „trzeba było uważać!”.
Tyle tej historyjki. Dlaczego ją wspominam? Otóż ostatnimi czasy te role kto ma uważać, zostały zdaje się odwrócone. Teraz spodziewamy się, że odpowiedzialność za efekt nauki jest po stronie nauczyciela a nie ucznia. Uczeń przychodzi więc do mistrza i nie tylko mówi: „naucz mnie”. Mówi jeszcze dodatkowo: „podaj mi wszystko na tacy, a ja zdecyduję czy to jest wystarczające żebym się czegoś nauczył”. I ten właśnie system edukacyjny niczym mityczny Uroburos pożera sam siebie. Istota relacji uczeń mistrz leży bowiem zupełnie gdzie indziej. Ale zanim do niej dojdziemy pamiętajmy, że ta relacja jest bardzo szeroka. Przecież mamy z nią tak naprawdę do czynienia również w relacji rodzica i dziecka, starszego i młodszego brata czy siostry, majstra na budowie i czeladnika – zresztą wymieniać można by tu dosyć długo. Ważne jest jedynie to, że jeśli ta relacja ma być owocna to musi ona podlegać pewnym określonym regułom, które na szczęście są niezmienne od tysięcy lat. I tutaj dochodzimy do dylematu z początku wykładu, czyli po czym poznać prawdziwego mistrza i jak go odróżnić od tych, na których szkoda naszej energii. Otóż podstawowym wyróżnikiem jest to, że prawdziwy mistrz pozbywa się swoich uczniów. Tak, nie przejęzyczyłem się. On ich nie gromadzi, bo cała jego działalność jest zogniskowana wokół tego, by się ich pozbyć. A pozbyć się ucznia można tylko w jeden jedyny sposób – otóż uczeń ten musi sam stać się mistrzem. Zatem z punktu widzenia mistrza największa wartość jest nie w tym, by otaczała go gromadka wiernych klakierów, ale w tym, by kolejni uczniowie odchodzili w świat stając się większymi mistrzami, niż ten, który tę drogę w nich zainicjował. Jeśli zaś mają udać się w samodzielną podróż, to w trakcie terminowania u mistrza muszą wzrastać. Jeśli stoją w miejscu, to w miejscu stoi również ich mistrz. A zatem z tego punktu widzenia, mistrz, który daje swojemu uczniowi na tacy slajdy własnej prezentacji, czy tłumaczeń trudnego słowa, tak naprawdę działa przeciwko tej podstawowej mistrzowskiej zasadzie docelowego pozbywania się uczniów. Uczymy się wyłącznie wówczas, kiedy pokonujemy wyzwania, a nie wówczas, kiedy nie ma czego pokonywać. Tę zasadę odkrył już parędziesiąt lat temu Czikszenmichaly publikując swoje badania na temat flow. Żeby móc wzrastać musimy się mierzyć z odpowiednim balansem umiejętności i wyzwania. To tak jakbyśmy cały czas musieli przekraczać pewną granicę, cały czas otrzymywać do rozwiązania ciut trudniejsze zadania, stawać na przeciw ciut większym problemom. To przesuwanie zaś granicy, to decydowanie o ile w danej chwili dla danego ucznia powinna zostać przekroczona leży właśnie w rękach mistrza. Zatem z tej perspektywy, jeśli spotykasz na drodze nauczyciela, który nie stawia wyzwań a miast tego podaje ci rozwiązania na tacy, to uciekaj, bo właśnie przy tym gościu marnujesz swój potencjał.
Problem w tym, że takie sytuacje stały się już tak bardzo akceptowaną normą, że nie zwracamy na nie uwagi. Co rusz prosimy naszych nauczycieli nie tylko o to, żeby nam wysłali linka, czy skrypt, ale jesteśmy oburzeni tym, że link prowadzi do strony w obcym języku, albo że film który udziela odpowiedzi na zadane pytanie jest za długi. No przecież ja nie mam czasu żeby to oglądać – nie może mi pan tego streścić w jednym zdaniu? Albo inny przykład, który słyszałem na własne uszy – oto pewna świeżo upieczona absolwentka pewnej uczelni mówi do mnie: „Powiedział pan, że autor tej książki jest znany. Proszę pana, ja go nie znam, wiec na pewno nie jest znany!”
No cóż, przysłowiowe „rynce i nogi opadywują”.
Istnieje jeszcze jeden wyróżnik, który możemy zastosować do selekcji potencjalnych naszych życiowych mistrzów. Jest nim zezwolenie lub też czasem prowokowanie do powstania tzw stratyfikacyjnych kręgów hierarchicznych. To sytuacja, w której mistrz zaczyna być otoczony uczniami, by nie rzec wyznawcami, którzy pomiędzy sobą ustalają hierarchiczność dostępu do mistrza. Tworzone są kręgi bardziej wtajemniczonych i mniej. Bardziej uprzywilejowanych i mniej. Tych którzy są blisko i tych którzy aspirują do takiej bliskości. Konsekwencją takiej sytuacji jest stworzenie planów wejścia, czyli systemu ocen i korzyści, którymi wymieniają sie strony tej układanki. Ci lepsi, starsi, bliżsi decydują o tym, co należy zrobić i co z siebie dać, by spijać mistrzowski nektar, czy też ogrzewać się w jego ciepełku. Przypomina to brutalne struktury subkulturowe z pogranicza gangów. Innymi słowy – nie ma nic bardziej obrzydliwego, niż taki wianuszek wtajemniczonych wokół mistrza oraz jego akceptacja tego stanu lub też udawanie, że tego nie widzi. Jeśli naprawdę nie widzi, to trzeba mu to szybko powiedzieć, żeby coś z tym zrobił.
I ostatni – chociaż nie mniej ważny wyróżnik. Otóż właściwy mistrz to ten, który rozumie prostą zależność, w myśl której mistrzostwo nie jest przypisane do człowieka, ale do obszaru, którym się zajmuje. A to oznacza, że każdy mistrz może się równie dobrze nauczyć czegoś wartościowego od każdego ze swoich uczniów. Zamiana miejsc jest nie tylko możliwa ale też konieczna, bo mistrz jest mistrzem wyłącznie wtedy kiedy ma świadomość w jak wielu jeszcze obszarach sam jest uczniem. Ta wzajemna elastyczna fluktuacja pomiędzy tymi rolami, jest kluczowa w każdym rozwoju. Co więcej – ona ten rozwój warunkuje.
Mamy zatem trzy podstawowe zasady – wyróżniki, dzięki którym możemy nasz czas i energię inwestować z dużo mniejszym prawdopodobieństwem ich marnotrawienia. Pierwszy to – mówiąc obrazowo – pozbywanie się uczniów, czyli takie prowokowanie ich wyzwań by wzrastali i wkońcu odchodzili już jako mistrzowie, drugi to pilnowanie, by wokół mistrza nie powstawały kręgi wpływów i trzeci akceptacja bycia mistrzem i uczniem jednocześnie. I w sumie chyba nie ma lepszej definicji tych zasad niż pochodzący ze wschodu układ swami – sanyassin. Swami to mistrz, który uosabia te trzy wyróżniki, zaś sanyassin to coś więcej niż tylko określenie ucznia. To również mistrz, którym sam niebawem się stanie. To ktoś – powiedzielibyśmy – już na wylocie. Kto kto przeszedł rozumną i trudną drogę własnego rozwoju i kto stoi u progu mistrzostwa. Ilekroć Swami wymawia zaś słowo Sanyassin tylekroć w jego głowie powstaje obraz mistrza większego niż on sam. I z szacunku do jego potencjału, do tego, że nowy, większy mistrz właśnie się budzi Swami nigdy nie podsuwa mu rozwiązań na tacy, bo wie, że wtedy zatrzymuje się rozwój ucznia, zaś mistrz w ten sposób jedynie traci w jego oczach. I to jest odpowiedź na współczesny kryzysy autorytetów. Sami ich załatwiliśmy wymagając od nich slajdów z ich własnych prezentacji, zamiast w myśl zasady Henryka Kwinto, po prostu uważać na to co nam przekazują.
Pozdrawiam