Ja im jeszcze pokażę! #132

Życie w bańce #131
1 lutego 2020
Od czego zależy to, czy nasz związek przetrwa? #133
14 lutego 2020

Transkrypcja tekstu:

Uznaje się, że chęć dorównania do kogoś, czy też udowodnienia komuś własnej wartości, własnych możliwości czy sprawczości jest niezwykle silnym motywatorem, dzięki któremu jesteśmy zdolni osiągnąć rzeczy, które w innych okolicznościach byłyby poza naszym zasięgiem. Powyższa teza w wielu przypadkach jest rzeczywiście prawdziwa – uznaje się przecież, że to rywalizacja napędza wzrost cywilizacyjny. Same zaś badania nad motywacją i rywalizacji sięgają aż 1898 roku, kiedy psycholog Norman Triplett odkrył, że badany rowerzysta jedzie szybciej, gdy na tym samym torze obecny jest inny rowerzysta.
Niedawno przebadano 82 przypadki biegaczy startujących w 112 biegach na dystansie 5 km. Badania te pokazały, że obecność rywala w trakcie biegu, ma dający się zmierzyć wpływ na osiągany wynik. Tam, gdzie biegaczowi towarzyszył drugi biegacz, a więc w przypadkach, w których badani rywalizowali o wynik, ich czas biegu zmniejszył się średnio o 4,92 sekundy na każdy przebiegnięty kilometr, co daje sumaryczny wynik 25 sekund. O tyle szybciej rywalizujący biegacze pokonywali średnio całą trasę biegu.
Dzisiejsi spece od motywacji, szczególnie ci korporacyjni, pewnie nie mają najmniejszych wątpliwości, że rywalizacja i współzawodnictwo zdecydowanie poprawiają wyniki karier i osiągnięć managerów, specjalistów, bądź innych ścigających się o pozycję w firmie fighterów. Podają tutaj przykłady rywalizujących ze sobą Steve’a Jobsa i Billa Gatesa, bez których rywalizacji rozwój technologiczny pewnie nie zaszedłby tak daleko, jak to ma dzisiaj miejsce. I oczywiście tych rywalizacyjnych przykładów można by mnożyć. Nie zmienia to jednak faktu, że rywalizacja ma również swoją ciemną stronę. Wstydliwy cień, o którym – jeśli w ogóle – bardzo niechętnie się wspomina. Coś, co wszyscy motywacyjni krzykacze najchętniej zamietliby pod dywan. Jednak żeby pokazać o jaki cień mi chodzi i jakie może mieć on negatywne skutki dla uczestników rywalizacyjnych wyścigów, posłużymy się przykładem. Tym razem jednak dla odmiany nie będę niczego zmyślał, bo samo życie podsuwa nam prawdziwy scenariusz. W tym celu przyjrzymy się karierze jednego z najbardziej znanych muzyków metalowych na świecie.
Dave Mustaine urodził się w 1961 roku w La Messa w Californii. Jako siedemnastolatek założył metalowy zespół Panic, który jak większość bandów w tym czasie specjalizował się w śpiewaniu o seksie i alkoholowych libacjach. Po trzech latach Mustaine decyduje się jednak na opuszczenie zespołu i dołącza do nowego bandu. W ten sposób w 1981 roku zostaje jednym z gitarzystów mało jeszcze wtedy znanej Metalliki. Półtora roku później, na wiosnę 1983, Metallica podpisuje swój pierwszy, wielki kontrakt z poważną wytwórnią i ma wejść do studia, aby nagrać debiutancki album „Kill ‘Em All”, od którego, jak dzisiaj wiemy, rozpoczęła się ich światowa kariera. Jednak tuż przed wejściem do studia bohater naszej opowieści, Dave Mustaine, zostaje wyrzucony z zespołu. I to, jak podaje wiele nieoficjalnych źródeł, za nadużywanie alkoholu. Po latach, w wywiadzie dla portalu „Louder” Lars Ulrich – perkusista grupy – powie: „Gdy imprezowaliśmy w mieszkaniu Dave’a, zawsze roiło się tam od dziewczyn. Sprawiał wrażenie światowca, podczas gdy my z Jamesem byliśmy ciapowatymi, nigdzie niepasującymi nastolatkami.”
Prawdę powiedziawszy, zostać wywalonym z Metalliki za wódę, to zdaje się mistrzostwo świata. Wystarczy przypomnieć sobie przygodę Metalliki po koncercie w katowickim Spodku w lutym 1987 roku, kiedy to James Hetfield w dawnym hotelu „Warszawa” zaliczył niezłą imprezkę z fanami, nie wylewając za kołnierz, co widać na załączonym obrazku. Ale wróćmy do wyautowanego Dave Musteina, który po wywaleniu z Metalliki jeszcze w tym samym 1983 roku zakłada inną super metalową grupę Megadeth. Jak podaje Marc Manson w swojej bestsellerowej książce „Subtelnie mówię fuck”: Mustaine „poprzysiągł sobie, że założy nowy zespół. I zamierzał z tym nowym zespołem osiągnąć nieprawdopodobny sukces, tak aby członkowie grupy, z której został wyrzucony, do końca życia żałowali swojej decyzji. Aby przez całe dziesięciolecia byli skazani na oglądanie go w telewizji, słuchanie w radio, na widok jego twarzy na ulicznych plakatach i na zdjęciach w czasopismach.”
I oczywiście Megadeth osiągnął oszałamiający sukces – do teraz zespół sprzedał 38 milionów egzemplarzy swoich płyt. Uważa się wręcz, że za tym właśnie sukcesem stała motywacja Musteina uruchomiona dzięki rywalizacji z dawnymi kolegami. Tak bardzo chciał im pokazać, że wyrzucając go z zespołu popełnili wielki błąd, tak bardzo chciał udowodnić, że się co do niego pomylili, że wykrzesał z siebie cały swój potencjał, po który w innych okolicznościach nie byłby w stanie sięgnąć, tak zaparł się w sobie, że osiągnął niebywały sukces. Co z tego, że jak dotąd Mettalica sprzedała co najmniej cztery razy tyle płyt co Megadeth, ale przecież 38 milionów to i tak oszałamiająca liczba.
Do tego momentu naszej opowieści korporacyjni motywatorzy mogą bić brawo, mówiąc: „a widzisz, jednak wychodzi na nasze. Rywalizacja potrafi czynić cuda.”
Jest tylko jeden mały szkopuł. A mianowicie wywiad, którego Mustaine udzielił w 2003 roku, w którym przyznał, że cała jego historia i tak nie zmieniła tego, że przez całe życie uważał się i dotąd uważa za nieudacznika, bo w głębi duszy, mimo tego wszystkiego co osiągnął i tak pozostaje facetem, którego wywalono z Metalliki.
I oczywiście można pocieszać Mustaine i tłumaczyć mu, że przecież porażkę zamienił w sukces, że ma na koncie miliony dolarów, że jest jedną z ikon muzyki metalowej. Jednak w jego własnym, wewnętrznym kryterium samooceny i definicji siebie uważa się za kogoś, kto przegrał. Wprawdzie z Metalliką, ale jednak w jego oczach nie odniósł sukcesu, tylko porażkę. To, co zdobył, jest niczym w porównaniu z tym, że jego główne zamierzenie nie przyniosło rezultatu – nie udowodnił byłym kolegom, że ich przegoni. To oni mieli każdego ranka po wyjściu z pracy w hamburgerowni widzieć na każdym rogu ulicy wielkoformatowe plakaty z jego zdjęciem. Mieli bić się w piersi i pluć sobie w brody za to, jak go potraktowali. Mieli do końca życia żałować tego, co zrobili. I właśnie to zamierzenie Mustaina się nie spełniło, więc w jego wewnętrznym systemie to żaden sukces. To porażka i tyle. Z jego perspektywy dotarcie na metę jako drugi, to nie zwycięstwo, to porażka odniesiona w rywalizacji z tym, który przybiegł pierwszy. I to jest właśnie ciemna strona rywalizacji, która pojawia się zawsze, kiedy rywalizujemy nie dlatego, aby coś osiągnąć, ale żeby pokonać kogoś innego. Nie dlatego, by stać się lepszymi w ogóle, ale by stać się lepszymi od kogoś. Wydaje się to małym niuansem, ale jednocześnie ten właśnie niuans ma kolosalne znaczenie dla naszej definicji siebie. Ilekroć bowiem stajemy w szranki z kimkolwiek, ilekroć próbujemy się zmierzyć z kimś innym, motywowani tym, by być lepszymi od niego, tylekroć w istocie już na starcie przegrywamy walkę. Nawet kiedy zajmujemy pierwsze miejsce na podium, zostawiając konkurencję daleko w tyle, będziemy musieli się zmierzyć na przykład z własną pychą. Bo wygranie rywalizacji ma również swój cień, który spowija nasz emocjonalny system, a dodatkowo wzmaga aktywność tych, którzy albo dla zemsty, albo dla sportu i wyzwania zawsze celują w pobicie króla.
Jednak kluczem nie jest to, by być lepszym niż ktoś, tylko lepszym od tego, kim jesteśmy teraz. Bo prawdziwa rywalizacja – ta, która nas naprawdę rozwija i wzmacnia, nie przebiega wertykalnie lub horyzontalnie pomiędzy nami a dowolnym punktem odniesienia w przestrzeni, do którego się porównujemy. Wtedy zawsze przegramy – głównie z samym sobą, swoimi oczekiwaniami, wyobrażeniami czy samooceną. Prawdziwa rywalizacja to ta, która nie jest ani wertykalna, ani horyzontalna. To rywalizacja wyłącznie w czasie pomiędzy tym, kim jesteśmy teraz, a tym, kim moglibyśmy się stać. I nie chodzi tu o osiągnięcie sportowych, korporacyjnych, celebryckich czy sprzedażowych wyników. Chodzi tu o lepsze zarządzanie emocjami od tego, którym dysponujemy teraz. O lepsze rozpoznanie siebie, o większy kontakt z samym sobą, lepsze umiejętności kognitywne, większą wiedzę, doświadczenie, sprawczość, czy też lepsze opanowanie konkretnych umiejętności. Kiedy porównujemy się do kogoś innego, zawsze przegrywamy to porównanie z naszym własnym ego. Kiedy porównujemy się do siebie z wczoraj, przegrywa jedynie gorsza wersja nas, którą zawsze przecież można zmienić, by jutro wygrać. Wyłącznie z samym sobą. Pozdrawiam