Moje na wierzchu #117

Borderline #116
18 października 2019
Czy ja jestem toksyczny/a #119
8 listopada 2019

Transkrypcja tekstu:

Kiedy mamy rację, kiedy wychodzi na nasze i kiedy potwierdza się to przed czym przestrzegaliśmy jednocześnie czujemy delikatny dreszczyk satysfakcji. Nasze ego wypowiada wtedy jedną ze swoich ulubionych mantr „a nie mówiłem” i czujemy, że nasze wreszcie i zasłużenie wyszło na wierzch. Skoro jednak nasze jest na wierzchu to nie ma innego wyjścia – czyjeś musi być pod spodem. Ktoś jest górą, bo ktoś jest dołem. Ktoś zwycięża, a każde zwycięstwo musi jednocześnie tworzyć przegranego. W relacyjnej interakcji efekt „moje na wierzchu” daje zwycięstwo tylko jednej strony, a to powoduje, że druga strona nie czuje już takiej satysfakcji, Co tu dużo mówić – druga strona czuje się absolutnie fatalnie i prędzej czy później, by pozbyć się emocjonalnego dyskomfortu i napięcia uruchomi jakiś mechanizm obronny. Na przykład naciśnie w nas akurat taki guziczek, który perfekcyjnie zamieni nasz stan satysfakcji na wściekłość. Żeby pokazać jak działa ten mechanizm przyjrzymy się przykładom. Oto Stefan i Zosia wybierają się na przyjęcie. Stefan jeszcze wczoraj delikatnie zwracał uwagę Zosi, żeby tak zaplanowała przygotowanie do wyjścia by zdążyć na czas. Akurat na tym przyjęciu będzie przełożony Stefana, więc zależy mu na tym, żeby pokazać, że punktualność to jego żelazna zasada. A tak naprawdę – o czym Zosia nie wie – Stefan kilka dni temu ostro perorował w pracy w obecności szefa, że ludziom, którzy się spóźniają nie należy ufać. Zatem teraz, gdyby na to przyjęcie się z Zosią spóźnili zrobiłby sobie z gęby cholewę. Niestety Zosia ma tę przypadłość, że kiedy się śpieszy to wszystko trwa dwa razy dłużej. Szminka się ułamie, grzebień jakoś tak dziwnie wylatuje z rąk i do cholery ten kran w umywalce znowu tryska znienacka wodą mocząc przy okazji wszystko dookoła wraz z przygotowaną do wyjścia sukienką. I oczywiście czas biegnie nieubłaganie, każda minuta w perspektywie Stefana wydłuża się niemiłosiernie. Coraz szybciej zbliża się ta chwilą, w której Stefan orientuje się, że nawet wynajęcie taksówki mającej moc latania z szybkością światła nie uratuje sytuacji i na przyjęcie będą musieli się spóźnić. Teraz Stefan siedzi naburmuszony na kanapie udając oazę spokoju i jednocześnie wszystko się w nim gotuje. W końcu rzuca w stronę łazienki: „Tak prosiłem o punktualność, a ty znowu zrobiłaś to co zawsze. Przewidywałem że tak będzie. Znowu wyszło na moje”. Teraz z łazienki wygląda Zosia i rzuca w stronę Stefana: „Trzeba się było ożenić z własną matką, on jest przecież perfekcyjna”. „Ale przynajmniej zadbana!” – wykrzykuje Stefan. „Chcesz powiedzieć, że moja matka to fleja?” – krzyczy Zosia i już możemy sobie odpuścić śledzenie dalszych losów tej pary, bo wszyscy wiemy jak to się skończy. To oczywiście tylko jedna z możliwych konfiguracji, w której „bycie gorą” odgrywa istotną rolę w zarzewiu przyszłego konfliktu. Niestety wiele relacji jest zbudowanych na walce o rację, o władzę, o kontrolę i udowadnianie sobie czegokolwiek. I niestety walczymy ze sobą o władzę tak często, że przestaliśmy już na to zwracać uwagę. Zaczyna się od drobnych różnic zdań na naprawdę nieistotne tematy. Oto Kasia z Zenkiem jadą samochodem i ponieważ aktualnie wyczerpał im się temat rozmowy postanawiają posłuchać radia. Nagle w trakcie audycji speaker mówi o furorze jaką zrobiła ostatnia kreacji Michelle Pfeiffer w trakcie jakiegoś filmowego eventu. W reakcji na to Kasia wzdycha: „To marzenie żeby po sześdziesiątce tak wyglądać”. „Po jakiej sześdziesiątce – woła Zenek – zwariowałaś, przecież ona może mieć ledwie co pięć dych”. Przez chwilę trwa ożywiona wymiana zdań na temat wieku obgadywanej gwiazdy po czym Kasia wypala: „Taki jesteś mądry, to ci udowodnię” i postanawia korzystając z telefonu sprawdzić w Internecie datę urodzenia aktorki. „A widzisz cieniasie – Kasia tryumfuje – sześćdziesiąt jeden. I co łyso ci teraz?” Tutaj następuje chwila przedłużającej się ciszy, po czym Zenek niby od niechcenia mówi: „Wiesz, kilka moich koleżanek z pracy jest starszych nawet od ciebie, a wyglądają naprawdę szałowo”. Tak, to jest ten moment w którym już wszyscy wiemy, że Zenek nacisnął guziczek, którego nie powinien był naciskać. Jeśli zaś już wiemy, że taka błahostka jak kłótnia w samochodzie o prawdziwość zasłyszanej w radiu informacji może spowodować potężną związkową awanturę zakończoną kilkoma cichymi dniami, to łatwo się domyśleć jak może się skończyć rywalizacja o rację, władzę czy decyzyjność przy różnicy zdań dotyczącej wychowania dzieci, ścieżki zawodowej kariery, zdrowia czy wspólnych wakacji.
Przyjrzyjmy się teraz czysto logicznemu układowi dwóch relacyjnych elementów, w którym to układzie jeden odnosi zwycięstwo kosztem porażki drugiego. Wydawałoby się że zwycięski element tryumfuje, czuje się świetnie i jest w pełni usatysfakcjonowany. Niestety tak nie jest, bo to zwycięstwo ma bardzo gorzki smak. Jego ceną jest zaburzenie relacyjnej harmonii i pojawienie dysproporcji pomiędzy rzeczywistością a oczekiwaniami. Można by to streścić słowami: „wygrałem ale i tak czuję niesmak w ustach”. Wygrałem, ale do tego zwycięstwa doprowadziła mnie walka okraszona podniesionym poziomem adrenaliny, nerwami, zmaganiem się z powstrzymywaniem emocji i cały energetyczny bagaż, którego ciężar znacznie osłabia wynik. To tak jakby wygrać wojnę jednocześnie wracając z niej na inwalidzkim wózku. To tak, jakby wygrać mecz, ale jednocześnie dostać na nim żółtą kartkę, która oznacza jednocześnie zakaz występu w kolejnym lub kilku kolejnych o wiele ważniejszych meczach. Co więcej zwycięstwo tworzy przegranego, który będzie się przecież starał ze wszystkich sił bronić, więc samo to już naraża zwyciężającego na dyskomfort zepsucia atmosfery w relacji, zaś w przypadku kiedy przegrany nie ma już możliwości obrony najpewniej zareaguje bolesną zemstą, która tę relację rozgrzeje do czerwoności. Wygrany zatem tak naprawdę – zawsze przegrywa. Jego zwycięstwo zanurza go jednocześnie w cały szereg dramatycznych konsekwencji zarówno wewnętrznych – jak potrzeba uporania się z wieloma niechcianymi emocjami, poddaniem pod wątpliwość zasadności relacji, pojawienia się myśli o potrzebie jej przewartościowania, jak i zewnętrznych – jak pogorszenie kondycji relacji. Ale nie mniej negatywnych efektów ma miejsce w przegranym. Kiedy widzi dziką satysfakcję po drugiej stronie to automatycznie obniża się poziom jego samopoczucia. Czuje napięcie, więc by je rozładować musi przekierować albo odpowiedzialność za przegraną albo w ogóle uwagę na zewnątrz siebie. Jeśli teraz sam wejdzie w tryb ataku, to partner czy partnerka przestaną się pławić w luksusie zwycięstwa, bo będą musieli się skoncentrować na obronie własnej a w ten sposób dyskomfort przegranej przejdzie w zapomnienie. Mamy przecież nowe rozdanie, nowe piony na szachownicy i nowy proces rywalizacji o to czyje będzie na wierzchu. I teraz kiedy dawnemu przegranemu uda się przejść w tryb zwycięzcy obydwa elementy relacji zamieniają się doznaniami emocjonalnymi ale w rzeczywistości z punktu widzenia logiki układu nic tak naprawdę się nie zmienia. Mamy do czynienia z tą samą eskalacją emocji tyle, że teraz w drugą stronę. Z tego typu potyczek nie da się wyjść bez szwanku i niepoobijanym. Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą, mieczem wojujesz, to od miecza giniesz. Prawo polaryzacji jest nieubłagane i niestety jeśli jest się raz na wozie a raz pod wozem, to z przyjemną wycieczką nie ma to wiele wspólnego. W ten właśnie sposób tak naprawdę w relacjach ranimy siebie nawzajem i nie ma tutaj zwycięzcy, bo rywalizacja o rację, władzę czy decyzję produkuje wyłącznie przegranych.
Jak zatem wyjść z tego magicznego koła „moje na wierzchu”? Istnieje tylko jeden sposób a warunkiem możliwości skorzystania z niego jest odpowiednia świadomość po obu stronach układu. To świadomość, w której otwiera się możliwość redefinicji zwycięstwa. Otóż następuje ono nie wtedy, kiedy tylko jeden element układu relacji wygrywa, ale wyłącznie wówczas, kiedy obydwa elementy dobrze się czują. Obydwa odczuwają spokój, bezpieczeństwo i satysfakcję. A to z kolei jest możliwe, kiedy w związku pojawia się odpowiedzialność nie za własne samopoczucie, ale za to by obydwa elementy układu czuły się jednakowo dobrze w tym układzie. Chęć dominacji zastępuje dążenie do wspólnego radzenia sobie z różnicami zdań. Chęć osiągnięcia „moje na wierzchu” zastępuje chęć doprowadzenia do takiej sytuacji i znalezienie takiego rozwiązania, by żadne nie było pod spodem. To trudne, bo przecież od lat przywykliśmy do rywalizacji ale nie niemożliwe. Wystarczy by w sytuacji różnicy zdań, opinii czy przekonań każdy z elementów układu relacji zadał sobie pytanie „co mogę zrobić, by zwycięstwo stało się udziałem obu stron?”
Pozdrawiam