Paradoks ratownika #114

Jak rozpoznać narcyza? #113
28 września 2019
Błędne przypisywanie winy #115
11 października 2019

Transkrypcja tekstu:

Wśród wielu kwalifikacji relacyjnych układów wymienia się również dość szczególną konfigurację, w której współzależność oparta jest z jednej strony na rodzaju aktywności, a z drugiej na narracjach komunikacyjnych, które razem układają się w trójkątny wzorzec złożony z prześladowcy, ofiary i ratownika. Model ten opisał Stephen Karpman w swoim wiekopomnym dziele Analiza Transakcyjna i dość precyzyjnie tłumaczy on w jakie role wchodzimy w sytuacjach, kiedy z jakiegoś powodu nie potrafimy nawiązać autentycznych relacji. Wówczas dla osiągnięcia określonych celów konstruujemy według Karpmana jedną z trzech ról: prześladowcy, ratownika i ofiary. To rodzaj gry, za udział w której będziemy musieli oczywiście zapłacić całym wachlarzem negatywnych emocji – jednak z poziomu gracza w trakcie rozgrywki te koszty są albo nieświadome albo też zamiatane pod dywan w imię konkretnych bierzących korzyści. Oczywiście analiza wszystkich trzech ról w trójkącie dramatycznym znacznie przekraczałaby możliwości czasowe mini-wykładu, dlatego tym razem przyjrzymy się dość ciekawemu zjawisku, a mianowicie temu co tak naprawdę zachodzi w relacji pomiędzy ratownikiem a ofiarą. Na początek jednak scharakteryzujmy te dwie role. Ratownik to ktoś, kto udziela wsparcia i uznaje, że ratowanie kogoś z opresji, prowadzenie go za rękę, wybawianie od niebezpieczeństw i trudów życia jest jego obowiązkiem. Poświęca więc swoje potrzeby przedkładając nad nie potrzeby tego, komu postanawia się poświęcić. To ktoś kto mówi: „nie martw się – biorę to na siebie”, „zajmę się tym, bo przecież potrafię rozwiązać twój problem”. To ktoś kogo nadrzędnym imperatywem aktywności jest uszczęśliwianie innych i kto w tym uszczęśliwianiu się na tyle zatraca, że zaczyna je traktować w kategoriach misyjnych – uznaje się za niezbędnego, przyjmuje na siebie nadmiar obowiązków i odpowiedzialności jednocześnie zwalniając z tych obowiązków i odpowiedzialności tego, kogo obdarza swoją opieką. Ratownik świadomie lub nie doświadcza poczucia bycia lepszym, lepiej zorganizowanym, ogarniętym, kimś na kim spoczywa obowiązek wyciągania kogoś innego z jego własnego życiowego bagienka. Ratownik spieszy na każde zawołanie i mimo, iż eksponuje czasem niezadowolenie z wyników podopiecznego zawsze mu te braki wybacza, dając kolejne szanse na zmianę. I tak trwa ta zabawa bez końca.
Po drugiej stronie tej relacji znajduje się ofiara, czyli ta osoba, która korzysta z ratowniczego wsparcia. Znajdująca się w tej roli, czy też odtwarzająca tę rolę osoba nie wierzy w siebie, uznaje że wyzwania przed którymi staje ją przerastają i bez wsparcia nie da sobie rady. Potrzebuje kogoś, kto pomoże jej przebrnąć przez trudności, nawet wówczas kiedy te trudności wydają się banalne i raczej śmieszne niż rzeczywiste. Jednak ofiara wie przecież, że zawsze może liczyć na ratownika, który ma moc wybawiania jej nie tylko z życiowych opresji, ale też będzie za nią podejmował decyzję, czy dokonywał wyborów. I co bardzo częste ofiara powierza swój system emocjonalny w ręce ratownika – to on teraz ma sprawczą moc uczynienia jej szczęśliwą, bo przecież sama uszczęśliwić siebie nie potrafi. Ratownik więc staje się niezbędny do tego, żeby w miarę normalnie funkcjonowała i to nawet w tych obszarach, w których inni sobie doskonale radzą. Ofiara nie waha się dzwonić do ratownika z prośbą „przyjedź i podłącz mi drukarkę, bo ja tego nie dam rady zrobić”, „No dobra – zgadza się ratownik – ale to już ostatni raz”. I oczywiście jak można się domyślić nie jest to ani ostatni raz, ani też przedostatni. I tak trwa ta gra – z jednej strony ratownik otrzymuje podziw, atencję i wdzięczność, z drugiej strony ofiara otrzymuje życiową asystę w większości aktywności. Im zaś dłużej trwa gra tym więcej problemów za ofiarę rozwiązuje ratownik i z tym mniejszą ilością problemów ofiara jest w stanie poradzić sobie sama. Oglądając tę relację z boku moglibyśmy powiedzieć, że ten termodynamiczny układ doskonale funkcjonuje, bo przecież jedno drugiemu dostarcza dokładnie tego czego każde z nich potrzebuje. System więc sam się nakręca i energetyzuje. Gdzie tutaj więc problem? Otóż tego typu relacja jest w istocie destrukcyjna dla obu stron, bo obydwie strony zaczynają się od siebie uzależniać z waniem sprawczości i odpowiedzialności. Obydwa te faktory w krótkim czasie znajdują się wyłącznie po stronie ratownika, zaś ofiara skutecznie się ich pozbawia na swoje własne życzenia. Ratownik więc zapłaci koszt związany z nadmierną eksploatacją energetyczną układu, zaś ofiara zapłaci koszt dramatycznego obniżenia poczucia własnej wartości. Do tego u ratownika zanotujemy miażdżącą zazdrość ilekroć pojawią się w jego systemie nawet nikłe podejrzenia, że ofiara rozgląda się za pomocą jakiegoś innego ratownika. Zaś u ofiary pojawi się manipulacyjna tendencja do osiągania własnych celów w procesie takiej komunikacji z ratownikiem, by ten usłyszał to co chce usłyszeć, a jednocześnie precyzyjnie wykonał inne nieświadome dla niego a zarazem kluczowe dla ofiary zadanie. W tym układzie tak naprawdę strony nie szanują siebie nawzajem – z perspektywy ratownika ofiara jest mimozą niezdolną do samodzielnego prawidłowego funkcjonowania. Zaś z perspektywy ofiary ratownik jest w rzeczywistości naiwnym sługusem, którego można wezwać w środku nocy do przepchania zlewu. Ratownik odbiera sprawczość ofierze, zaś ofiara odbiera często ratownikowi godność. Dość wybuchowa relacyjna potrawka, prawda?
Dlaczego w tytule mini-wykładu użyłem terminu „paradoks”. Właśnie z przedstawionych powyżej powodów. Ale przyjrzyjmy się temu bliżej – na chwilę porzućmy relacyjne role w trójkącie dramatycznym i przyjrzyjmy się pracy prawdziwego ratownika, którego zadaniem jest ratować osoby tonące. Kiedy uczynić to najtrudniej? Otóż wówczas – kiedy ofiara się miota, wykonuje gwałtowne ruchy, próbuje chwycić ratownika za włosy czy też dusi za szyję blokując mu oddech, W sytuacji, kiedy ofiara panikuje i usiłuje się sama uratować ratownikowi jest po prostu trudniej. Zatem z jego perspektywy sam ratunek jest najsprawniejszy, kiedy ofiara podaje się jego woli i sama nie podejmuje żadnego wysiłku. Wtedy jest możliwy prawidłowy chwyt ratowniczy i holowanie do brzegu z głową wystającą ponad wodę. Zatem z perspektywy ratownika brak sprawczości ofiary ułatwia mu zadanie. I ten sam system widzenia relacji funkcjonuje w głowie osoby wchodzącej w rolę ratownika – oczywiście oficjalnie zawsze będzie deklarował, że ofiara powinna się wreszcie nauczyć sama radzić sobie z życiem, ale w głębi duszy woli, żeby tego nie robiła, bo przecież on i tak to zrobi lepiej, szybciej i sprawniej. I wtedy właśnie możemy zaobserwować taką kuriozalną sytuację, że życiowa ofiara uczepia się życiowego ratownika i pozwala ratować z opresji, kiedy życiowa woda sięga jej zaledwie do kolan. Gdyby tej życiowej wody złożonej z problemów, trosk i przeciwności losu byłoby ze dwa metry to ratunek byłby uzasadniony. Jednak w przypadku wody do kolan ratowanie przestaje być konieczne i zaczyna być po prostu żenujące i wyłącznie zabawne i to dlatego wszyscy znajomi takiej dwójki z wyraźnym niesmakiem pukają się w czoła. Bo tak długo jak ratownik będzie przejmował na siebie sprawczość i odpowiedzialność, jednocześnie zdejmując je z ramion ofiary tak długo będzie trwała ta szaleńcza i niestety destrukcyjna gra. Widzimy tutaj, że błądzą obydwie strony tej relacji – dlaczego to zatem paradoks ratownika? Uważam tak po obserwacji dziesiątków przypadków takich relacji w mojej pracy z ludźmi i we wszystkich tych wypadkach tylko ratownik był zdolny do przerwania tego układu. I to właśnie dlatego że sprawczość leży przecież po jego stronie. Ofierze jest to dużo trudniej zrobić również z tego samego powodu. Oczywiście kiedy ratownik przetnie nić relacji ofiara odbiera to jako cios i negatywny emocjonalny impakt. To sytuacja, w której mistrz zostawia ucznia samopas. Dodajmy – tego samego ucznia, którego od siebie wcześniej uzależnił. Co więcej, gdyby to ofiara przerwała tę dramaturgię w ratowniku pojawi się potężny kompleks odrzucenia i wiele innych równie silnych destrukcyjnych emocji. Oczywiście oboje mają tak naprawdę tę samą moc sprawczą by to zrobić, by wyjść z dramatycznego trójkąta – jednak doświadczenie wskazuje, że jeśli inicjatorem zamknięcia dramatu jest ratownik, to emocjonalny koszt tego zabiegu po obu stronach staje się nieco mniejszy. Co nie znaczy że go nie ma, bo jak powiedziałem wcześniej, za udział w tej grze trzeba będzie sporo zapłacić, a główny emocjonalny rachunek jest wystawiany po jej zakończeniu. Pozdrawiam