Transkrypcja tekstu:
W filmie „Góra Dantego” grający wulkanologa Pierce Brosnan zwraca uwagę pozostałym geologom na pewien szczególny fakt. Otóż po przybyciu do zagrożonego wybuchem wulkanu Dante’s Peak i dokonując stosownych pomiarów każdy specjalista od razu zarządziłby ewakuację ludności. Dlaczego więc przebywający tam od wielu tygodni wulkanolodzy tego nie robią? Ponieważ będąc w środku wydarzeń stracili wrażliwość i nie reagują na zachodzące zmiany w sposób, na który te zmiany zasługują. Będąc wewnątrz niejako przyzwyczajają się do kolejnych faktów, z którymi krok po kroku mają do czynienia. Z tej perspektywy sytuacja nie wygląda jeszcze tak dramatycznie, jak z zewnątrz. To zjawisko adaptacji do środowiska będąc w jego wnętrzu z jednoczesną utratą właściwej perspektywy widzenia jest bardzo powszechne i przytrafia się nam w sytuacjach, w których najmniej się tego spodziewamy. Przypomina mi się historia pewnego znajomego właściciela upadającej restauracji, który wierząc, że niebawem się odkuje, przeczeka kryzys i odzyska zwrot inwestycji nie był w stanie dostrzec, że bankructwo jego interesu jest nieuchronne i to to tylko kwestia czasu. Brał więc kolejne kredyty, angażował nadludzką energię by uratować biznes i z każdym miesiącem jego sytuacja finansowa stawała się coraz to bardziej katastrofalna. W końcu biznes oczywiście upadł zostawiając jego właściciela ze stertą niezapłaconych faktur, hordą wydzwaniających komorników i sześciocyfrowym długiem. Gdybyśmy dysponowali technologią podróży w czasie i udało by się przenieść bohatera tej opowieści z czasów początku upadku o rok do przodu, by zobaczył do jakich monstrualnych zadłużeń doprowadził swój biznes, to pewnie by w to nie uwierzył. I pewnie zadałby samemu sobie z przyszłości proste pytanie: „dlaczego nie zamknąłeś restauracji wcześniej, kiedy długi nie były jeszcze tak astronomiczne?”. Jednak jego współczesny odpowiednik nie byłby w stanie udzielić odpowiedzi, ponieważ nie zarejestrował momentu, w którym należało podjąć taką decyzję, A nie mógł tego zrobić, bo wciąż adaptował się do nowych trudności mamiąc się wizją, że ten koszmar się kiedyś musi skończyć, a jemu samemu uda się odzyskać wszystkie wpakowane w ten biznes pieniądze.
Powyższy efekt jest często obrazowany za pomocą metafory gotowanej żaby. Celowo używam tu słowa „metafora”, bo w rzeczywistości oryginalny eksperyment z żabą, który znamy z popularnych opowieści nigdy tak naprawdę nie miał miejsca, a wszyscy ci eksperymentatorzy, którzy później usiłowali udowodnić główną tezę tego eksperymentu ponieśli fiasko. Przypomnijmy o co chodziło. Otóż uważa się, że jeśli wrzucimy żabę do gotującej się wody, to natychmiast z niej wyskoczy ratując w ten sposób swoje życie. Jeśli jednak tę żabę zanurzymy w letniej wodzie, którą będziemy powoli podgrzewać, to żaba będzie się powoli adaptować do zmian środowiska i przegapi moment, po którym na ratowanie życia będzie za późno, w efekcie czego zostanie w końcu ugotowana nie podejmując nawet najmniejszej próby ucieczki. Oryginalny eksperyment przypisuje się niemieckiemu fizjologowi Friedrichowi Goltzowi, który miał eksperymentalnie gotować żabę już w 1869 roku. W rzeczywistości jednak i owszem Goltz doprowadził do ugotowania żaby, ale wcześniej to biedne zwierze zostało chirurgicznie pozbawione mózgu. Kiedy zaś Golzt próbował powoli podgrzewać wodę ze znajdującą się w niej w pełni sprawną fizycznie i intelektualnie żabą, ta wyskakiwała za każdym razem, kiedy temperatura wody sięgała dwudziestu pięciu stopni. W trzy lata później ten eksperyment próbował powtórzyć Heinzmann, a w sześć lat później Fratscher. W obydwu tych eksperymentach normalne zdrowe żaby wyskakiwały za każdym razem, kiedy woda zaczynała być ledwie ciepła. Oczywiście próbowano obalić wyniki Heizmanna i Fratschera zwalając winę na zbyt dużą prędkość podgrzewania wody. Nie zdało się to na nic, bo współcześni naukowcy są zgodni co do tego, że nie tylko żaba nie będzie czekała na ugotowanie ale również co do tego, że nie wyskoczy wrzucona do wrzątku Jak zauważa profesor Melton z Uniwersytetu Harwarda: „Żaba wrzucona do wrzątku nie wyskoczy tylko zginie, zaś wrzucona do zimnej wody wyskoczy zanim zrobi się ciepła, ponieważ dla każdego z gatunków da się określić tzw krytyczne maksimum termiczne, które powoduje, że dany osobnik, na długo przed jego nastąpieniem będzie się salwował bezwzględną ucieczką. Zostawmy jednak okrutne eksperymenty i przyjrzyjmy się samej metaforze. Okazuje się bowiem, że w przeciwieństwie do żab w wodzie sami tak postępujemy, tyle że w kwestii podejmowania kluczowych dla naszego życia decyzji. A dzieje się tak dlatego, że będąc w środku wydarzeń nie potrafimy w miarę precyzyjnie określić wartości brzegowej danej sytuacji, po przekroczeniu której powinniśmy się wycofać, czy też po prostu zwiewać gdzie pieprz rośnie. Ten mechanizm jest nieco podobny do sławetnego logicznego paradoksu stosu, w którym nie jesteśmy w stanie określić w którym momencie góra piasku przestanie być górą, kiedy konsekwentnie będziemy z niej ujmować po jednym ziarenku piasku. Sam bowiem fakt dokonywania w niej tak małych, ale jednocześnie znaczących i mających swoje konsekwencje zmian spowoduje, że to co na początku nazywaliśmy stosem, wciąż takim stosem będziemy nazywać. Nawet wówczas kiedy kilkukrotnie zmniejszy swoje rozmiary. A teraz przełóżmy zarówno powyższy paradoks stosu, jak i metaforę gotowanej żaby na nasze życie. Czy aby na pewno wiemy, kiedy należy się wycofać z nietrafionych decyzji, dokonanych złych wyborów, czy toksycznych związków? Ilu ludzi cierpi w kompletnie nieudanym związku łudząc się, że ta druga strona przestanie wreszcie pić i okładać matkę pięściami na oczach jej dzieci. I tak przez całe lata, które mają w takiej sytuacji zwyczaj lecieć w zawrotnym tempie. W końcu okazuje się, że dokonanie zmiany staje się coraz mniej możliwe, aż wreszcie dochodzi do konkretnej tragedii. I wtedy wszyscy na około się głowią: „jak do tego w ogóle mogło dojść?” Niestety doszło do tego, bo byliśmy jak metaforyczna żaba, która przegapiła to, że woda stawała się coraz to cieplejsza. Albo inny przykład – twój znajomy wsiada po alkoholu za kierownicę. Najpierw to jedynie jedno piwo, większość więc macha na taki przypadek ręką. Ale mija jakiś czas i jedno piwo zmienia się w dwa, cztery a potem jeszcze w kilka dodatkowych drinków. Oczywiście wszyscy wokoło czują, że kiedyś w końcu coś z tym trzeba będzie zrobić, ale oczywiście nic nie robią. Siedzą wokół kopcącego coraz bardziej wulkanu i jedynie co rejestrują, że kopci coraz bardziej. W końcu znajomy amator jazdy na gazie powoduje wypadek, w którym ktoś traci zdrowie lub życie. I nagle wszyscy przecierają oczy ze zdumienia widząc ugotowaną żabę. Albo jeszcze inny przykład – jednemu z dzieciaków w szkole dokuczają koledzy. Wszyscy na około oczywiście potępiają takie zachowania, ale nikt z tym specjalnie nic nie robi. Wszyscy się przyzwyczajają, że mały Jasiu nie ma w szkole lekko, bo strasznie drażni resztę klasy. W końcu Jasiu przygnieciony niekończącymi się erozjami nienawiści targa się na swoje życie. Kiedy jego oprawcy się o tym dowiadują nie mogą wyjść ze zdziwienia: „no bo kto by pomyślał, że on się tym tak wszystkim przejmie?” Kolejny przykład – Ola pracuje w firmie, której szef ma ego wielkości ciężarówki, gburowaty chamski język i lepkie ręce. Ola potrzebuje tej pracy, bo jest przekonana, że bez niej nie da sobie finansowo rady. Tymczasem z każdym tygodniem szef w stosunku do niej pozwala sobie na coraz to więcej. Pojawiają się wulgarne żarty, nieprzyzwoite propozycje i do tego czysty pracowniczy wyzysk. Gdzie jest ten moment, kiedy Ola powinna trzasnąć firmowymi drzwiami? Dla zewnętrznego obserwatora nastąpił dawno temu, dla Oli, która nie ma z czego żyć jeszcze nie nastąpił, bo cięciwa jej wrażliwości ma jeszcze odrobinę miejsca, by się trochę bardziej napiąć. Takich przykładów można by mnożyć. Doświadczamy tego mechanizmu częściej niż byśmy chcieli, bo będąc w środku wydarzeń tracimy możliwość widzenia tych wydarzeń z odpowiedniego dystansu. Kiedy jesteśmy bohaterem historii, to trudno jest nam zobaczyć siebie samych z perspektywy autora scenariusza. Identyfikujemy się z bohaterem, przeżywamy jego przygody, trudy walki o przetrwanie, cały wachlarz emocji, przekonań i nadziei. A im bardziej jesteśmy zidentyfikowani z tym co przeżywamy, tym trudniej nam zobaczyć te zdarzenia w taki sposób, by chociaż na chwilę wyłączyć nasz osobisty indywidualny emocjonalny filtr. Tracimy precyzję widzenia, bo przesłaniamy ją sami sobie identyfikacją, silnym związaniem z tym czego doświadczamy. Znajomy właściciel restauracji wciąż łudził się nadzieją odzyskania zainwestowanych oszczędności życia i kredytów, więc wciąż przesuwał nieco tą granicę, po przekroczeniu której musiałby podjąć decyzję zamknięcia biznesu, która to decyzja zawsze związana jest w takim przypadku z określoną utratą i pogodzeniem się z tym, że część środków nie będzie już do odzyskania. Problem w tym, że kiedy przesuwamy tę granicę, wraz z nią zwiększamy jednocześnie koszty, z którymi w przyszłości przyjdzie nam się zmierzyć. Bo przesuwanie granicy kosztuje bardzo wiele. Czasem majątek, czasem zdrowie, a czasem nasze życie. Czy istnieje więc sposób na pokonanie tego mechanizmu? Na to, by w porę się zorientować, kiedy woda staje się zbyt ciepła, lub kiedy sterta piachu nie jest już tą samą stertą? Istnieje. Tym sposobem jest zawarcie precyzyjnego kontraktu z samym sobą, który należy spisać kiedy dostrzeże się pierwsze oznaki zmieniającego się na naszą niekorzyść środowiska. Kiedy tylko czujemy że coś jest nie tak, że coś zaczęło iść nie w tym kierunku jakiego oczekujemy, trzeba zapisać prostą wytyczną: gdzie znajduje się nieprzekraczalna granica. Gdzie jest ten moment, w którym bez względu na sentymenty, emocje, czy nawet najsilniejszą identyfikację powinniśmy się wycofać, zawrócić z drogi czy zdecydowanie powiedzieć „dość!” Podkreślam tutaj słowo „zapisać”, bo nasza pamięć nie tylko jest zawodna, ale też łatwo manipulowalna przez sprytne ego. To zaś, co zapisane wprowadza ustalenia z przestrzeni wirtualnej do rzeczywistości. Staje się namacalnym faktem – czymś, czego nie da się w łatwy sposób przekreślić. Zapisana, ustalona z góry granica naszych działań jest dla nas niezbędnym punktem odniesienia, dzięki któremu możemy sobie oszczędzić wielu niepotrzebnych problemów. Spisanie tego jest proste i trudne zarazem. Proste, bo przecież wystarczy długopis i kartka papieru, prawda? A trudne, bo by to zrobić, trzeba dużego dystansu, umiejętności zarządzania własnym emocjonalnym systemem i silnej woli. Ale naprawdę warto. Pozdrawiam!