W oparach cyberchondrii

Pułapka autentyczności
25 sierpnia 2022
Zimne kompetencje kontra ciepło
9 września 2022

Transkrypcja tekstu:

Zacznijmy od przykładu. Ewelina siedzi w łazience z nosem w telefonie, gdzie za pomocą błyskawicznie stukających w ekran kciuków prowadzi właśnie dyskusję z facebookową przyjaciółką. Kciuki się grzeją, czacha zaczyna już lekko dymić, bo system obsługi organizmu został przełączony na komunikację zewnętrzną zawężoną do 11 calowego ekranu. I w tym momencie do łazienki wpada pszczoła. Dodajmy mocno zagubiona pszczoła, która nagle się zorientowała, że rozłożyste kwiaty na sukience Eweliny oraz jej kwiatowe perfumy, których obfitość raczej wymknęła się spod kontroli to jednak ściema. Pszczoła więc lata w te i nazad desperacko szukając ucieczki z tego pszczelego exit roomu i wciąż trafiając na te sztuczne kwiaty. Lot rozczarowanej ludzkością pszczoły zaczyna być nerwowy i chaotyczny, gdy Ewelina budzi się ze swego wirtualnego odrętwienia i podnosi wrzask próbując rzucać się do ucieczki. W tym momencie do łazienki wbiega Wojtek – mąż Eweliny – który zarejestrował, że ktoś w łazience pewnikiem morduje mu żonę, więc dla pewności dzierży teraz w jednej dłoni nóż kuchenny, a w drugiej patelnię. „Ja umrę jak ta franca mnie użądli – wrzeszczy Ewelina. „Co za franca?” – dzielny Wojtek rozgląda się na boki. „No ta latająca” odwrzaskuje Ewelina. „Zwariowałaś? – teraz wrzeszczy Wojtek – Myślałem że ktoś cię napadł” „Ty bezduszny ćwoku – teraz Ewelina jest już wściekła nie tylko na pszczołę ale też na Wojtka – zobacz sobie na YouTubie jak po urządleniu takiej pszczoły może z człowieka zostać warzywo.” „Ty do tego nie potrzebujesz pszczoły – owdzięcza się Wojtek”. Teraz opuszczamy łazienkę, żeby w tej wojnie nie oberwać i przenosimy się dwie godziny do przodu, kiedy porozbijane kafle, resztki potrzaskanych flakoników z perfumami, którymi Ewelina rzuciła w Wojtka, ale trafiła w lustro zostały już uprzątnięte. Teraz Wojtek siedzi przy komputerze i szuka na Allegro nowego lustra, a Ewelina zagłębia się również w internet bo gdzieś kiedyś chyba widziała filmik, że takie wybuchy złości to może jakaś choroba być. W końcu eureka – Ewelina trafia na filmik, którego autorka nie ma żadnych wątpliwości, że to jest konkretna choroba, która ma swoją angielską skomplikowaną nazwę i która generalnie bierze się z wrodzonej dysfunkcji mózgu i na którą to chorobę nie ma ja na razie żadnego sposobu. Po prostu się taką chorobę ma i w tej chorobie – jak podaje filmik – rzucanie flakonikami perfum jest absolutnie normalne. Ewelina więc w te pędy biegnie do Wojtka i woła uradowana: „Ja to mam, właśnie to cholerstwo. I teraz wszystko jasne, bo się z tym nie da nic zrobić i się w tym rzuca przedmiotami, więc jak już znajdziesz lustro to se jeszcze kup hokejowy kask, bo będzie jak znalazł kiedy będę miała następny atak”.
Żeby sprawa była jasna – nie mam najmniejszego zamiaru wyśmiewać czy deprecjonować ludzi, którzy naprawdę zmagają się z konkretnymi zaburzeniami zdiagnozowanymi przez odpowiednich specjalistów. Chce pokazać jedynie wielce niebezpieczne zjawisko, z którym mamy obecnie coraz częściej do czynienia i które amerykańska psycholog kliniczna dr Bonnie Zucker, specjalizująca się w pracy z ludźmi borykającymi się z różnymi doświadczeniami lęku nazywa „cyberchondrią”. To mechanizm, w którym ludzie doświadczając lęku, którego podłożem jest troska o własny stan zdrowia diagnozują się na podstawie treści internetowych, by znaleźć potwierdzenie, że ich lęk jest zasadny i rzeczywiście na coś cierpią. To sytuacja, w której na przykład ktoś odkrywa na skórze drobne przebarwienie, po czym rzuca się na internety przeszukując wszelkie możliwe informacje mające mu potwierdzić podejrzenie o nowotwór skóry. Przy czym te informacje nie mają na celu ustalenie tego, jak jest naprawdę. Ich nadrzędnym celem jest jedynie to, by obawy delikwenta, czyli zazwyczaj najczarniejszy scenariusz, który stworzył sobie w wyobraźni okazały się słuszne. Cyberchondria obserwowana jest już nie tylko w przypadkach ludzi odczuwających jakieś fizyczne dolegliwości, ale coraz częściej pojawia się w przypadkach podejrzeń zaburzeń psychicznych. Ten wzrost cyberchondrii psychicznej najprawdopodobniej związany jest z tym, że w ostatnim czasie tematyka zaburzeń psychicznych stała się bardzo modna i klikalna w mediach społecznościowych. W związku z tym powstało wiele różnych źródeł – mówimy tutaj przede wszystkim o internecie anglojęzycznym – w których omawia się konkretne zaburzenia nie po to, by wyjaśnić ich złożoność, ale po to by zdobyć kliknięcia i subsrypcje. To zaś sprawia – zdaniem dr Zucker – że obecnie osoby zaniepokojone jakimiś objawami mogą z dużą łatwością znaleźć podobne przykłady w internecie i wyłącznie na ich podstawie wyrobić sobie zdanie o dużym stopniu wewnętrznej pewności i silnym przekonaniu o słuszności swojej diagnozy. Co więcej zdecydowana większość takich osób nie wykonuje już dalszego kroku, czyli na przykład skonsultowania swoich przekonań o chorobie z konkretnym specjalistą w trackie lekarskiej wizyty, ale uznaje, że wiedza zdobyta w internecie często pochodząca z wątpliwych źródeł jest wystarczająca by postawić sobie niepodważalną autodiagnozę. Niestety temu zjawisku towarzyszy pętla lęku – bo jak się okazuje sam akt postawienia sobie takiej właśnie internetowej autodiagnozy, którego celem miało być poradzenie sobie z lękiem o zdrowie jedynie ten lęk wzmacnia. Do tego jeszcze dochodzi kolejne zjawisko wskazywane przez dr Zucker: otóż cyberchondria wzmaga tzw. lękową czujność, bo łatwość diagnozy oraz to, że udaje nam się samodzielnie rozwikłać zagadkę nietypowych objawów uwrażliwia naszą uwagę na wzmożoną samoobserwację pod tym względem. Wtedy cyberchondryk nie tylko szuka medycznych przyczyn swoich zachowań, ale też ze wzmożoną czujnością przypatruje się sobie, by wykryć czy czasem nie odnajdzie więcej dowodów na to, że coś z nim jest nie tak. To tak, jakbyśmy sobie wyobrazili kogoś, kto cokolwiek zrobi, poczuje, czegokolwiek doświadczy za każdym razem zadaje sobie pytanie” Ale, zaraz, zaraz, czy to na pewno jest normalne?”
Czy cyberchondria jest wyłącznie domeną amerykańską? Moi znajomi psychoterapeuci z różnych terapeutycznych obszarów i tradycji coraz częściej opowiadają mi o sytuacjach, w których w ich gabinetach pojawiają się pacjenci święcie przekonani, że udzielili sobie prawidłowej diagnozy konkretnych psychicznych zaburzeń. Po czym zapytani skąd przekonanie, że mają akurat chorobę X i czy Y odpowiadają, że widzieli na ten temat wystarczająco dużo filmów na YouTubie, żeby nie mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Niestety sam również w swojej praktyce spotykam takie przypadki. I w większości z nich okazuje się, że określone zachowania wcale nie są związane z konkretnym zaburzeniem, ale na przykład po prostu z nieradzeniem sobie z emocjami, niskimi umiejętnościami z zakresu inteligencji emocjonalnej, czy też złymi nawykami emocjonalnej autoświadomości. Dr Justin Garson, autor bestsellerowej książki „Filozoficzna eksploracja szaleństwa” wskazuje, że może tutaj istnieć też inny trop o czym świadczą prace niemieckiego psychiatry Martina Brüne, profesora psychiatrii na Uniwersytecie Ruhry w Bochum, który ostatnio zakwestionował na przykład genezę pogranicznego zaburzenia osobowości jako dysfunkcji kontroli impulsów neuronalnych zachodzącej w płacie czołowym i dowodzi, że zachowania spod znaku niestabilności emocjonalnej są efektem adaptacji do warunków otaczającego świata, w którym dziecko tworzy strategię impulsów emocjonalnych za pomocą których jest albo zauważane przez otoczenie, albo też wymusza na otoczeniu określone zachowania. Czyli to na przykład strategia: „jak rzucę się na ziemię i zacznę wrzeszczeć, to żeby mnie uspokoić rodzice kupią mi zabawkę”, która to strategia implikuje skoki emocjonalnych nastrojów jako narzędzie adaptacyjne. Jednak zostawmy to, czy profesor Brune ma rację, bo jak na razie świat medycyny jeszcze nie ochłonął po tym ciosie prosto w zdziwioną szczękę.
Warto tutaj zwrócić uwagę na inny efekt cybgerchondrii. Otóż kiedy dana osoba potwierdza sobie, że jakieś niepokojące zachowania są efektem konkretnego zaburzenia, to jednocześnie zaczyna wyjaśniać swoje zachowania właśnie tym zdiagnozowanym zaburzeniem, co tak naprawdę pozwala na bezradne rozłożenie rąk i uwalniające wyznanie: „No ja już tak mam i nic się z tym nie da zrobić”. To z jednej strony zwalnia z odpowiedzialności za to, by chociaż spróbować swoje zachowania w jakiś sposób skorygować, by stały się mniej dokuczliwe dla delikwenta i jego otoczenia, a z drugiej strony przerzuca winę na okoliczności, na które przecież dana osoba nie ma wpływu. „No cóż, wprawdzie rzuciłam w ciebie flakonikiem z perfumami, ale sam rozumiesz, że to przy mojej chorobie normalne zachowanie, więc najlepszym rozwiązaniem jest nie to, bym na przyszłości postarała się popracować nad zarządzaniem emocjami i niczym nie rzucać, ale żebyś sobie sprawił hokejowy kask, a najlepiej od razu do tego średniowieczną zbroję, bo wiesz, że nie mogę za siebie ręczyć i żaden specjalista nic tu nie pomoże, bo nic z tym się nie da zrobić!”
Pozdrawiam