Transkrypcja tekstu:
Męczennicy na własne życzenie
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto żona mówi do męża: nigdy nie doceniasz tego, co dla ciebie robię, jak bardzo się poświęcam, jak zrezygnowałam ze swojego życia dla ciebie. Ja zawsze ci wszystko daję, nic nie otrzymując w zamian. Na co odpowiada mąż: no to tego nie rób, weź odpuść i odpocznij. Na co żona: a widzisz, masz gdzieś to, ile dla ciebie poświęcam i nawet nie chcesz zauważyć, że muszę to robić, bo bez tego byś sobie nie dał rady.
Albo inną sytuację – małżeństwo, w którym żona mówi do męża: zawsze chciałeś wrócić do majsterkowania, przecież mówiłeś, że to była twoja pasja. Na co odpowiada mąż: na jasne, a kto wtedy was utrzyma, kto to wszystko ogranie, kto zapewni wam pieniądze na zakupy jak ja sobie będę majsterkował, tobie się wydaje, że to wszystko tak łatwo przychodzi, bo nie masz pojęcia ile mnie to wszystko kosztuje zachodu i wysiłku. Sytuacja numer trzy. Teraz śledzimy kobietę będącą w związku z alkoholikiem, który ani myśli się zmienić. Na nagabywanie przyjaciół, że powinna go zostawić, ona mówi: no nie, ja muszę przy nim być, ja go zmienię, ja muszę jeszcze bardziej się poświęcić, przyjąć na siebie jeszcze większy wysiłek, nie mogę go tak zostawić.
Znasz podobne sytuacje? Podobne konstrukty myślowe i tłumaczenia?
Jeśli tak, to znaczy że stykasz się z osobą lub też odkrywasz właśnie u siebie tak zwany syndrom męczeństwa. Osoby dotknięte tym syndromem zdają się być męczennikami na własne życzenie. Nie tylko cierpią, ale też celowo te swoje cierpienie potęgują i prowokują, bo im więcej się nacierpią, tym paradoksalnie lepiej się czują. Muszą cierpieć i muszą o tym cierpieniu opowiadać innym, bo uczynili z tego sposób na życie. Przekonują, jak wiele poświęcają dla innych kosztem samych siebie i zawsze obwiniają innych za swoje nieudane życie, obarczając wszystkich na około odpowiedzialnością za to, że muszą się poświęcać i cierpieć. A jednocześnie sami szukają okazji do cierpienia, by mogli potwierdzić, że ich los jest cięższy od innych, że im nie jest lekko, że mają pod górkę, że życie ich nie rozpieszcza i w końcu, że to oczywiście nie ich wina. Ten schemat postrzegania siebie i świata, w którym się funkcjonuje oraz wynikające z tego wzorce zachowań są znane jako „syndrom męczennika” i jak to zwykle bywa, specjalistyczna literatura na ten temat jest wyjątkowo skąpa. A jeśli już uda się coś wyszukać, to jedynym podręcznikowym antidotum zdaje się być ignorowanie takich zachowań. Ale niestety to nie jest takie proste, bo im bardziej ignorujemy takie cierpiętnicze wynurzenia, tym bardziej potwierdzamy ich autorom, że mają rację. Ignorowanie jest przecież dokładnie tym, czego potrzebują, by udowodnić światu, że ich cierpienie jest niedoceniane. Zanim jednak przyjrzymy się rzeczywiście skutecznym sposobom na współegzystowanie z kimś takim, musimy poznać źródła takich zachowań. A może być ich całkiem sporo. Jednym ze źródeł są doświadczenia z dzieciństwa, w którym jakaś osoba była poddana działaniu innego męczennika w bliskiej rodzinie – np. matki lub ojca i odziedziczyła psychologiczny wzorzec takich zachowań. I nie mówię tutaj o dziedziczeniu biologicznym, ale o modelu przejmowania wzorców zachowań w procesie socjalizacji, w którym zostają wyuczone, by później, w procesie internalizacji zostały przyswojone jako własne. Kolejnym źródłem może być tradycja kulturowa i pochodzące z niej wzorce. Tutaj oczywiste piętno odciska system patriarchalny – w mojej opinii destrukcyjny dla obu płci. Kolejnym źródłem jest prawdziwe, ale ukrywane niskie poczucie własnej wartości, które w tym przypadku zostaje ukryte poprzez przekierowanie uwagi na poświęcanie się dla innych. Kolejnym źródłem jest negatywny osąd na swój własny temat często połączony z brakiem akceptacji dla siebie, swojego ciała i wyglądu. Jednak jednym z najpotężniejszych źródeł tak naprawdę jest odpowiedzialność, a dokładnie mówiąc uciekanie od odpowiedzialności.
Spójrzmy na to z bliższej perspektywy. Otóż cierpienie za innych angażuje energię i czas, prawda? Skoro zaś inni osobie cierpiącej odbierają energię, to siłą rzeczy nie może już jej wystarczyć na zrobienie czegokolwiek dla siebie. A więc branie na swe barki nadmiernej ilości obowiązków, poświęcanie się dla innych i w końcu doświadczane w ten sposób cierpienie stają się doskonałą wymówką. No przecież nie mogę poświęcić czasu sobie, skoro poświęcam go innym. Jeśli tak, to przecież to, że sama czy też sam nie mam możliwości, by się rozwijać, czegoś ze sobą zrobić, jakoś zaistnieć, zrobić kariery czy osiągnąć czegoś więcej, niż to co mam, doskonale tłumaczy, że jestem tu, gdzie jestem przez innych, a nie ze swojej własnej winy. W takiej sytuacji za wszelkie własne niepowodzenia zawsze odpowiedzialni są inni, a nigdy sam męczennik. Ile razy słyszałaś, czy słyszałeś zdanie: „Gdyby nie moja potrzeba poświęcenia dla innych, to bym mogła czy mógł niejedno w życiu osiągnąć”?. To tak samo smaczne zdanie jak to, które usłyszałem kiedyś od pewnego otyłego jegomościa, któremu sugerowałem zainteresowanie bieganiem. Otóż odpowiedział, że nie może biegać, bo był u lekarza i ten mu powiedział, że z jego kolanami „bieganie absolutnie odpada” I już. Jakie to proste. Koleś nie może biegać, więc nie biega. A skoro nie może biegać, przez te cholerne kolana, na które cierpi, to chyba jest jasne czemu jest taki gruby, no nie? I nie było w ogóle mowy o wypróbowaniu innych sposobów na zrzucenie wagi, bo zawsze okazało się, że akurat cierpi na coś takiego, co absolutnie uniemożliwia jakąkolwiek aktywność fizyczną. Jego cierpienie więc tak naprawdę nie było jego wrogiem, ale przyjacielem, bo chroniło go przed moim wścibskim dopytywaniem, czy czasem nie jest gruby na własne życzenie. Nie, nie jest. Jest gruby, bo cierpi i oczywiście też cierpi z tego powodu, że cierpi. Generalnie cierpi i jak na razie nie da się tego zmienić.
I to dokładnie ten sam rodzaj konstytuowania cierpienia, który występuje w syndromie męczennika: u osoby, która tak bardzo poświęca się dla innych, tak dzielnie znosi cierpienie, tak bardzo cierpi, że przed innymi i samą sobą może z iluzją czystego sumienia odsuwać od siebie odpowiedzialność za swoje własne życie. Ale to niestety nie jest jedyny demon tego syndromu, bo obok ucieczki przed odpowiedzialnością, te osoby wykazują się jeszcze jedną destrukcyjną cechą – niszczą interakcję z innym, potrafią uczynić z relacji koszmar, wytykając wiecznie innym swoje cierpienie i co najgorsze, często za pomocą właśnie tego cierpienia manipulują swoim otoczeniem, by poprawić swoje samopoczucie, poprzez przerzucanie winy na innych za swój los. Potrafią potraktować innych w okrutny sposób, przelać na nich swe negatywne emocje i jednocześnie zrzucić na tych samych innych winę za swe wredne zachowanie. Męczennik wciąż przekonuje swoje otoczenie, że jest oazą dobroci i jednocześnie potrafi sprowokować sytuację, która sprawi, że poczuje się źle, by udowodnić światu, że cierpi. Zatem męczennik z gębą pełną frazesów o swoim nieszczęściu, sam stwarza takie nieszczęśliwe sytuacje, by pokazać innym, że przecież ma rację i jednocześnie przy tym rani innych. Przypomnij sobie ile razy zdarzyło ci się ze zdumieniem obserwować, jak męczennik, czy męczennica mówili: „Nikt nie ceni tego co robię i jak się poświęcam, ty byś nie był w stanie tyle zrobić co ja i nie patrz tak na mnie, bo wiem co sobie teraz o mnie myślisz. Na pewno mnie nisko oceniasz i nawet nie próbuj zaprzeczać, bo tylko pogorszysz sprawę!”. I cokolwiek byś teraz odpowiedział wyłącznie narazisz się na kolejną ekspozycję cierpienia, za które to ty oczywiście jesteś odpowiedzialny, prawda?
Jak zatem radzić sobie z męczennikiem na własne życzenie, skoro już wiemy, że ignorowanie to tylko woda na jego młyn?
Po pierwsze przestań przyjmować od męczennika nadmiar jego wysiłków, czy tego co ci próbuje dać. Nie chodzi o to by go ignorować – po prostu nie stwarzaj sytuacji, w której on poświęca się dla ciebie. Z góry przewiduj kiedy to nastąpi i zanim on coś takiego zrobi, sama czy sam zadbaj o to, by to się stało bez jego udziału. Doceń jego starania, podziękuj, ale jednocześnie pokaż, że to, co chciał zrobić, już zostało zrobione bez jego udziału. I tutaj trzeba uważać, by nie przekroczyć cienkiej, czerwonej linii odrzucenia. Nie chodzi o to, by męczennik poczuł się odrzucony, bo to tylko pogorszy sprawę. Po prostu pokaż mu swoją pełną samowystarczalność i wyprzedzaj jego ruch. Wtedy odbierasz pokarm jego męczeństwa, przestajesz karmić jego postawę. A coś, co jest pozbawione pokarmu, po prostu z czasem musi stracić siłę. Jeśli na przykład męczennik robi coś za ciebie, na przykład gotuje obiad czy wyprowadza psa, po prostu uprzedź sytuację i przygotuj obiad samodzielnie i oczywiście nie zapomnij wcześniej wyprowadzić psa. Oczywiście męczennik będzie negował twoje starania – obiad może mu mniej smakować i uzna, że pies i tak musi wyjść ponownie. Ale spokojnie – uzbrój się w cierpliwość, to rozwiązanie potrzebuje konsekwencji i czasu żeby odpowiednio zadziałać.
Po drugie potwierdź wagę tego, co robił męczennik, ale jednocześnie nie dawaj mu litości, której potrzebuje, nie użalaj się nad nim, nie podzielaj opinii o jego cierpieniu. Zamiast mówić: „no naprawdę się napracowałaś, to musiało być bardzo męczące i duże wyrzeczenie, bo przecież zrobiłaś to kosztem własnego czasu” powiedz: „dobra robota, na drugi raz, jak trzeba coś takiego zrobić, daj znać to zrobimy to razem”. Tutaj chodzi o to, by męczennik nie słyszał aprobaty dla swojego cierpienia a jednocześnie, by efekt jego wysiłku nie był zanegowany. Pamiętaj, że negując jego wysiłek karmisz jego oczekiwanie pod tytułem „nikt nie ceni tego, jak się poświęcam”. Zamiast tego zauważ co zrobił i doceń efekt tej pracy, a nie cierpienie, które w jego opinii jej towarzyszyło. A mówiąc inaczej – reaguj odwrotnie do oczekiwań męczennika. On czeka na potwierdzenie cierpienia i niedocenienie efektu pracy, więc doceń efekt, jednocześnie się nad nim nie litując. Sam sobie wymyślił, że to zrobi, więc sam musi się zmierzyć z odpowiedzialnością za to, że przy tym cierpiał. W ten sposób nie dajesz mu okazji do tego, by manipulował twoim poczuciem winy. Nie jesteś winy za to, że męczennik coś zrobił. Wina, jak i odpowiedzialność jest po jego stronie. Wreszcie po trzecie postaw na szczerość. Po prostu wykorzystaj przyjazne warunki i sprowokuj spokojną rozmowę o tym problemie i prowadź ją tak, by męczennik sam się zorientował, że nie tylko sam sobie uprzykrza życie, ale też jego zachowanie jest problemem dla innych. I tu musisz się wykazać odpowiednim spokojem i twardością, bo najczęstszą reakcją będzie przerzucenie winy za ten stan na ciebie. To ulubiona broń męczennika i najgorsze, co możesz zrobić, to się wtedy zirytować i przerwać rozmowę. Wytrzymaj, nie reaguj nerwowo, poczekaj aż męczennik się uspokoi i wtedy pokaż mu, że właśnie takie zachowania są efektem postawy. Znowu się zdenerwuje – to pewne – ale jak to dobrze rozegrasz, za każdym razem jego wzburzenie będzie słabsze. Celem tego zabiegu jest to, by sam męczennik uświadomił sobie swój problem. A świadomość to pierwszy krok do jego rozwiązania. Pozdrawiam