Transkrypcja tekstu:
Nasze wzorce kulturowe karzą nam sądzić, że selekcja jest czymś złym. Że to, iż nie kontaktujemy się z naszymi dawnymi znajomymi oznacza, że czujemy się lepsi od nich. To oczywiście iluzja, bo gdyby to była prawda, wówczas wszyscy ci, o których zapomnieliśmy, musieliby nosić sobie poczucie krzywdy. A tak nie jest. Nie dość, że nie mają poczucia krzywdy, to w na dodatek są pozytywnie zaskoczeni, ilekroć pamiętamy ich imię, kiedy ich spotkamy. Czy są zachwyceni, bo ich pamiętamy? Nie! Są zadziwieni, że my ich pamiętamy, podczas gdy oni mają ten sam problem. Tak, jak my, nie pamiętają zbyt wielu znajomych. Ich mózg dokonał takiej samej selekcji, co nasz. A to oznacza, że w zapominaniu relacji nie ma zwycięzców i przegranych – robimy to wszyscy i to każdego dnia!
Przyjrzyjmy się na chwilę pamięci. Jak myślisz, czy powinieneś pamiętać datę swojego ślubu, pierwszej randki, pierwszego pocałunku itd? Dlaczego? Większość ludzi powie, że po to, by celebrować. Czyż to nie jest selekcja? Przecież to idea, która mówi, że jeden dzień jest bardziej istotny od innych? W tym sensie nie widzimy żadnego zła – widzimy, że należy „dzień święty święcić”. Skoro tak, to czemu poddajemy się kulturowemu wdrukowi, że należy nie dzielić ludzi? Przecież „celebracja dnia” jest oparta dokładnie na tym samym mechanizmie selekcji, której dokonujemy na każdym kroku wobec produktów spożywczych, słuchanej muzyki, wiadomości w telewizorze i opowieściach znajomych. Selekcja jest naturalnym procesem, w efekcie którego dostarczamy sami sobie jednych rzeczy i jednocześnie blokujemy inne. Na wszelkich możliwych poziomach – organicznym, wewnętrznym, intelektualnym, duchowym i relacyjnym. Przyjrzyjmy się zatem pewnemu standardowemu, ale jednocześnie nieoczywistemu mechanizmowi. Oto wyobraźmy sobie kogoś, kto siedzi na ławce w parku i wcina słonecznik. Wyjmuje go z torebki i raz za razem wkłada do ust. Cóż się tam dzieje? Otóż niezależnie od wykształcenia tego kogoś, jego żuchwa, zęby i cała szczęka wykonują określoną pracę, wskutek której do brzucha mają się dostać ziarna z pominięciem skorupek. Skorupki zaś są wypluwane pod ławkę (niestety), gdyż stanowią wartość niechcianą. Możemy nawet przyjąć założenie, że dla tej osoby są bez wartości. I teraz skupmy się na tym, co ten ktoś uznaje za wartość. To wszystko, co mu dodaje energii. A to oznacza, że mile widziane są ziarna, zaś skorupki już nie. Ziarna mają wartości odżywcze, są źródłem energii, zaś skorupy nie, dlatego też należy się ich pozbyć. I w ten sposób zostaje dokonana selekcji tego, co dla tej osoby dobre i tego, co dla niej nieużyteczne. A teraz przełóżmy tę zasadę na relacje społeczne tej osoby. Czyż nie powinna się ona kierować się tym samym wskaźnikiem? Chłonąć jedynie relacje, które napełniają ją energią i rezygnować z tych, które jedynie czerpią zeń energię, nic w zamian nie oferując? Skoro nasz organizm w naturalny sposób selekcjonuje to, co jest dla nas dobre, bo gdyby tak nie było miliony osób nie zostawiałyby po sobie kupki słonecznikowych skorupek, to oznacza, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że dzieje się tak nie tylko na poziomie pokarmu, ale też na poziomie relacji. Przecież wśród wszystkich naszych relacji z innymi są te, z których czerpiemy energię i te, z których nie. Są tam zarówno ziarna słonecznika, jak i skorupki. Zatem rozwiązanie powinno być proste: otóż relacjami, z których nie czerpiemy energii powinniśmy przestać sobie zaprzątać głowę i uczynić to natychmiast, jak tylko to odkryjemy. O ile jednak ten system w przypadku słonecznika funkcjonuje doskonale, o tyle w przypadku relacji dość poważnie szwankuje. A dzieje się tak, ponieważ niepostrzeżenie w ten układ wkradają się emocje. Jest wśród nich poczucie winy, karzące nam odczuwać dyskomfort wynikający z tego, że czynimy komuś przykrość, kiedy nasza relacja z nim wygasa. Wówczas w wielu wypadkach próbujemy ją ratować na siłę, jednak z biegiem czasu zarówno my, jak i osoba po drugiej stronie układu, zaczynamy coraz wyraźniej czuć, że nie mamy już o czym ze sobą rozmawiać. I nie dzieje się to jedynie w przypadku, kiedy z drugiej strony płynie w naszym kierunku negatywna energia. Dzieje się tak również wówczas, kiedy zaczynamy rozumieć, że po prostu się mijamy. Kiedy pojawia się myśl, że tracimy już tylko czas. Jednak poczucie winy, karze nam zatrzymać ten układ w nienaruszonym stanie, bo przecież poczucie straty czasu pewnikiem oznacza, że się wywyższamy, czujemy się lepsi. I ta obawa – jeśli oczywiście zostały w nas resztki człowieczeństwa – nie daje nam spokoju. Więc często sztucznie reanimujemy daną relację, żeby skompensować sobie ten dyskomfort wynikający z obawy, że w czyichś oczach wyjdziemy na ostatniego samolubnego i wywyższającego się leszcza. Tak powstaje zamknięty krąg – im bardziej odczuwamy poczucie starty czasu w relacji z kimś, tym bardziej sami siebie jesteśmy skłonni przekonywać, że nie wypada tak po prostu tej relacji zakończyć. Pomijając druzgocąco niską asertywność, a wiem co mówię, bo z doświadczenia z pracy z ludźmi wiem, że pomiędzy deklaracją asertywności, a rzeczywistą asertywnością jest spora przepaść, wystarczy samo poczucie winy, czy wstydu, by nie móc wydostać się z tego zamkniętego kręgu. I najzabawniejsze jest to, że obracając się w tym kręgu sztucznie podtrzymywanych relacji, popełniamy podstawowy błąd i nawet nie widzimy w którym miejscu. Otóż błąd tkwi w samym założeniu, że nasze ewentualne ograniczenie lub zakończenie relacji będzie odbierane w kategoriach podejrzenia o demonstrację poczucia wyższości. Otóż to, że dana relacja przestała kogoś interesować wcale nie oznacza, że stracił dla niej zainteresowanie z powodu poczucia wyższości. Bo ktoś, kto nie jest zainteresowany tym, co mamy do powiedzenia, wcale nie musi być od nas gorszy. Jest po prostu zainteresowany czymś innym niż my. Nie istnieją tak naprawdę rzeczy bardziej wartościowe od innych, bo jest to zawsze kwestia perspektywy. Nie jesteśmy w stanie zajrzeć do niczyjej głowy, więc nie jesteśmy też w stanie stwierdzić, jak bogate czy też biedne życie wewnętrzne ma w niej miejsce. Zatem samo wartościowanie czyichś zainteresowań, stylu życia, wyborów, których dokonuje, tego w co wierzy, a w co nie wierzy, mija się po prostu z celem. Ludzie mają wolny wybór i wolę. Mogą interesować się czym chcą i wierzyć w co chcą, a ponieważ są ludźmi, to już sam ten fakt jest wystarczającym powodem do szacunku. Wynika to z samej istoty człowieczeństwa – dopóki jeden człowiek nie działa na szkodę drugiego, nie powoduje swym zachowaniem cierpienia jakiejkolwiek istoty, jego wybory chroni immunitet bycia istotą ludzką. Z tej perspektywy nie ma rzeczy ważniejszych i mniej ważnych, bo nie ma w ogóle koncepcji skalowania i wartościowania. Jeśli przyznajemy takie prawo każdemu człowiekowi, to powinniśmy tym samym przyznać je również sobie. A to z koli oznacza, że sztuczne podtrzymywanie dowolnej relacji w imię obawy przed posądzeniem o wyższość, jest delikatnie mówiąc, bezsensowne. Każdy ma prawo do samodecydowania, w tym do tego, aby zdecydować, że z dowolnego powodu relacja nie powinna być kontynuowana. Skoro nie otrzymujesz określonych energii, to po prostu zamykasz jedną relację i otwierasz inną, taką w której ta energia może się pojawić. Bez żadnej oceny, żadnego skalowania takiego zachowania w kategoriach dobra czy zła. I nie ma to nic wspólnego z jakimkolwiek samolubstwem – tak po prostu działa naturalne prawo selekcji. I nie ma też tak naprawdę znaczenia czy dotyczy energii, wartości, czy pestek słonecznika. Zaś wyrzuty sumienia to ulubiony instrument naszego ego, na którym lubi grać nam do snu przydługawe i źle skomponowane kołysanki. Dużo lepiej jest się po prostu dobrze wyspać.
Zawsze ilekroć do naszego postrzegania świata wkrada się ocena, czy to jest dobre czy złe, wraz z nią pojawia się demon ego. Jak mawiał Lao Tsy „kiedy wypowiesz słowo Bóg, diabeł wejdzie tymi samymi drzwiami”. Zatem kiedy ocenisz, że coś jest dobre, natychmiast w przestrzeni twojego umysłu pojawia się opozycyjny koncept zła. Skoro coś jest dobre, to musi być coś złego, bo inaczej nie wiedzielibyśmy, że coś jest dobre. Gdyby cały czas była taka sama ładna pogoda, to nie mówilibyśmy że jest ładna pogoda, a jedynie że jest pogoda. Skąd bowiem wiedzielibyśmy, że ta akurat jest ładna, nie wiedząc jak wygląda pogoda zła? Dokładnie tak samo jest z ocenianiem w relacjach – jeśli oceniamy siebie jako lepszych, to natychmiast musi być gdzieś nasze przeciwieństwo – ten gorszy. Tak samo jest zresztą w drugą stronę, jeśli sami siebie oceniamy jako gorszych, to jednocześnie „tymi samymi drzwiami” wpuszczamy ocenę drugiej osoby jako lepszej od nas. Wtedy, dzięki właśnie ocenie, pojawia się cała masa zabawek, z których skwapliwie korzysta nasze ego, jak poczucie wstydu, wyższości, niższości, wyrzuty sumienia, dyskomfort emocjonalny i wiele innych. Wszystkie one są pochodnymi tego, że kiedyś dokonaliśmy jakiejś oceny. Jeśli nie oceniamy, nie wartościujemy to nie pozwalamy jednocześnie na harce ego. To tak, jakbyśmy próbowali sobie nalać z kurka wodę do szklanki. Nagle przestaje lecieć. Co robimy? Otóż zakręcamy ten kurek i szukamy innego źródła wody. Powiedzenie kurkowi, że jest gorszy, bo już nie daje nam wody, nie prowadzi do napełnienia szklanki. Napełnić ją możemy po prostu gdzie indziej. Ten sam kurek, za chwilę obdaruje swoją wodą, energią, czy jakąkolwiek inną wartością inną osobę. Nie jest to ani dobre, ani złe. Tak wygląda życie. Tak wygląda wschodnia tathata – takość, ucząca nieocennej akceptacji. Jeśli czegoś nie oceniasz, to nie dajesz miejsca na pojawienie się wyrzutów sumienia, że oceniłeś niesprawiedliwie. To proste. Tak samo w relacjach, jak w skubaniu słonecznika. Prawda?
Pozdrawiam