Transkrypcja tekstu:
Jedną z przyczyn frustracji wielu ludzi, jest brak akceptacji tego, że w jakiejś mierze czegoś im brak. Że nie są tacy, jacy powinni ich własnym zdaniem być, że nie spełniają określonych oczekiwań względem samych siebie. I dotyczy to zarówno cech zewnętrznych, takich jak wygląd, sylwetka czy uroda, jak i wewnętrznych jak predyspozycje do wykonywania konkretnego zawodu, czy też talent w jakiejś konkretnej dziedzinie. Frustracja zatem rodzi się z konstatacji: „nie jestem taki jaki chciałbym być”, a co za tym idzie „moje starania w tym względzie nigdy nie przynoszą zadowalających rezultatów”. Wówczas pojawia się walka z brakiem akceptacji tej sytuacji – chcemy być doskonali, a kiedy okazuje się, że mimo wysiłków i starań wciąż nie jesteśmy, zaczynamy być zawiedzeni samymi sobą. Wprawdzie o akceptacji cienia mówiłem już w mini-wykładzie o autodestrukcyjnym perfekcjonizmie, ale tym razem przyjrzymy się temu, co się dzieje w sytuacji, w której posługujemy się kulturowym wzorcem doskonałości, której nijak nie możemy osiągnąć. Dlaczego to kulturowy wzorzec? Wystarczy włączyć telewizor i pooglądać dominujące każdy program reklamy: oto widzimy młodych, ślicznych i zawsze uśmiechniętych ludzi wcinających tłuste hamburgery i popijających je wysokosłodzonymi napojami. Są szczupli, aktywni i szczęśliwi. Są doskonali. My jednak na diecie złożonej z hamburgerów i gazowanych napojów nie jesteśmy w stanie nawet przybliżyć się do takiej cielesnej doskonałości. Ale nie koniec na tym – ostatnio widziałem na ulicy olbrzymi bilboard reklamujący usługi którejś z klinik chirurgii estetycznej. Napis głosił mniej więcej: „poprawimy twoją urodę, byś mogła być wreszcie szczęśliwa”, a to przecież oznacza jednocześnie kodujący się w mózgach wielu nastolatek (i nie tylko) przekaz: „teraz, z obecną urodą, a mówiąc dosadniej z jej niedoskonałością nie możesz być szczęśliwa”. I w ten sposób na każdym kroku uczymy się, że nasze naturalne mankamenty są czymś złym, wstydliwym, czymś, na co nie powinniśmy się godzić i czego nie powinniśmy zaakceptować. Każdy przejaw naszej niedoskonałości w tym przekazie wymaga natychmiastowej ingerencji i poprawy. Inaczej szczęście pozostaje dla nas wyłącznie w sferze marzeń. To bardzo niebezpieczny przekaz, który prawdę mówiąc potrafi nam zrujnować życie. Ale żeby wyjaśnić rzeczywisty poziom jego destrukcji posłużmy się pewnym przykładem. Otóż wyobraź sobie, że akceptujesz w sobie to, że czasem zachowujesz się głupio. Że masz do tego prawo. Do tego by nie zawsze być doskonale ułożonym superinteligentnym perfekcjonistą. Że czasem zdarza ci się strzelić focha, palnąć coś głupiego i zachować nie do końca reprezentacyjnie. A mówiąc wprost: załóżmy, że jesteś w stanie obok swojej mądrości zaakceptować swoją głupotę. Uznać, że jesteś mądry i głupi jednocześnie. Jeśli jesteś w stanie, to teraz przyjrzyjmy się, jakie by to mogło zrodzić konsekwencje. Otóż kiedy sam uznaję, że mogę być równocześnie mądry i głupi, czyli że mam prawo i czasem mi się zdarza zachować głupio – zrobić z siebie głupka, to co bym czuł, gdyby w takiej sytuacji ktoś nazwał mnie głupkiem? Czy mógłbym się o to obrazić? Czy to mogło by mnie dotknąć? Nie, bo przecież to, że jestem głupi nie było by dla mnie żadną niespodzianką, niczym, przeciw czemu chciałbym się zbuntować. I dokładnie taki mechanizm działa w sytuacji, w której akceptujesz swoją dowolną niedoskonałość. Kiedy dajesz sobie na nią przyzwolenie, kiedy ją sobie samemu wybaczasz. Kiedy akceptujesz fakt, że w określonej dziedzinie czy przestrzeni jesteś po prostu jaki jesteś. Nie sięgasz wtedy ręką po gwiazdy by samemu sobie udowodnić, że możesz być doskonały, bo nie jest ci to do niczego potrzebne – po prostu jest jak jest, jesteś taki a nie inny na ten moment swojego życia. Spokojnie akceptujący tego gościa, którego codziennie rano oglądasz w lustrze. Z wszystkimi jego przywarami, wadami i skazami. Oczywiście nie chodzi tu o to, by nie podejmować prób dokonywania zmiany, rozwoju i wzrastania. A jedynie o to, by przestać się obwiniać za to, na co czasem po prostu nie mamy wpływu. Niezależnie od tego, czy wpływ na to coś może mieć chirurgiczny skalpel czy też nie. Zaakceptowanie własnej niedoskonałości zwalnia z permanentnego napięcia wynikającego z nieustannych prób zmierzenia się z doskonałością. Już nie trzeba się wstydzić, nie trzeba ukrywać, nie trzeba się bać o to, czy ktoś tę naszą niedoskonałość dostrzeże. To sytuacja, w której na ważnym zebraniu nie siedzisz jak trusia bojąc się odezwać, żeby czasem nie wypaść nie tak, jakbyś sobie tego życzył. To sytuacja, w której wreszcie uwalniasz się z konceptu: „co oni o mnie pomyślą, jak ja wypadnę, czy odkryją to że czegoś mi brak, na czymś mogę się nie znać, czegoś mogę nie wiedzieć”. Akceptacja swojej własnej niedoskonałości zwalnia cię z napinki posiadania wiedzy na temat wszystkiego. Zachowywania się zawsze w sposób perfekcyjny i doskonały. Już nie musisz dwadzieścia cztery godziny na dobę stawać na wysokości zadania. Możesz wyluzować, odpiąć guzik koszuli, poluźnić krawatkę i wreszcie odetchnąć pełną piersią. Uwalniasz się z wszechobecnego wyścigu do doskonałości, na którego mecie wszyscy wyglądają dokładnie tak samo. Idealnie wpasowując się we współczesny model doskonałości. Problem w tym, że kiedy wszystkie dziewczyny zrobią sobie dokładnie takie same botoksowe usta, to jak odróżnimy tę, która się nam podoba od tej, która nie? Jeśli wszystkie panny na bal przyjdą dokładnie w takiej samej sukni, będą miały takie same perfekcyjne fryzury i perfekcyjne sylwetki, to jak wybierzemy tę najbardziej interesującą dla nas? Taka idea sama w sobie jest autodestrukcyjna, ponieważ zakłada, że niedoskonałość jest czymś negatywnym, a więc niepożądanym i na pewno nieciekawym. Tymczasem piękno tkwi właśnie w tym że się różnimy, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami, a już na pewno nie doskonali. Akceptacja tego faktu i dostrzeżenie piękna w różnicy jest jednocześnie jednym z najważniejszych kroków na drodze przebudzenia naszej świadomości. Uczy nas zachwytu nie nad doskonałością, ale nad złożonością i różnorodnością świata w którym żyjemy.
Ale to nie jedyny profit wynikający z tej akceptacji. O drugim proficie uczymy się ze starożytnych tekstów – zarówno tych związanych z wierzeniami czy religiami, jak i tych, których autorzy starali się zgłębić meandry filozofii naszego życia. Otóż w wielu tych tekstach przeczytamy dziwne z pozoru zdanie „Nie pokochasz innych, zanim nie pokochasz siebie”. Cóż ono może dla nas dzisiaj oznaczać? Ano to, że dotyczy tak naprawdę procesu wybaczenia – nie da się wybaczyć innym tego, czego nie jesteś w stanie wybaczyć samemu sobie. Jeśli bowiem akceptujemy w nas naszą niedoskonałość, wybaczamy sami sobie to, że jesteśmy w czymś niedoskonali, to tymi samymi drzwiami wchodzi akceptacja dla cudzej niedoskonałości. Inni przestają nas irytować wyłącznie wówczas, kiedy my sami przestajemy irytować siebie. Bo czyż nie jest tak, że właśnie tego, co zarzucamy zazwyczaj innym, nie potrafimy tolerować przede wszystkim w sobie? Czyż nie projektujemy na innych tego, za co sami siebie nie lubimy? Większość szkół psychologicznych mówi, że tak jest w istocie. Inni drażnią nas właśnie takimi zachowaniami, których nie bylibyśmy w stanie zaakceptować u samych siebie. Jednak kiedy możliwość takiej akceptacji siebie się pojawia, wówczas dopiero otwiera się możliwość zaakceptowania innych. Pamiętasz przykład z akceptacją swojej własnej głupoty? Z daniem sobie prawa do tego, że czasem strzelamy focha? Że czasem coś nas zirytuje, wkurzy, odbierze humor? Otóż kiedy zaakceptujemy to u siebie, to jednocześnie otwiera się przed nami możliwość zaakceptowania tego samego u innych. Jeśli ja mam prawo do głupoty, to masz je też ty. Jeśli ja daję sam sobie prawo do tego, że czasem zachowam się nieodpowiednio, to muszę jednocześnie przyznać to prawo i tobie. Kiedy więc widzę, że znowu zachowujesz się głupio, to myślę sobie „ok, teraz jest głupi, ale pewnie prędzej czy później zamienimy się rolami”. Wtedy ja będę głupi, a on mądry. Ja będę się dla niego zachowywał nieracjonalnie i irytująco, ale ponieważ on jest głupi i mądry jednocześnie, to wybaczy mi, że tak się zachowuję. Tak jak ja wybaczam mu to, że właśnie teraz wyciąga do mnie rękę ze sterczącym fackofem.” I właśnie to jest jednym z najważniejszych benefitów samooakceptacji własnej niedoskonałości. To, że akceptując niedoskonałość własną otwieramy się na zaakceptowanie niedoskonałości innych. I nie chodzi tu o to, by za pomocą tej akceptacji wytłumaczyć sobie, że niczego w życiu już nie musimy zmieniać. Że nie powinniśmy się starać uczyć na błędach i niepotrzebnie nie powtarzać naszych głupich zachowań. Że nie warto się rozwijać, zmieniać i wzrastać, skoro nie potrafimy się zaakceptować takimi jakimi jesteśmy. Nie, to dwie różne sprawy. Czym innym jest uczenie się na błędach i dokonywanie w swoim zachowaniu stosownych korekt, a czym innym niemożność wybaczenia samemu sobie, że te błędy się popełniło. Na drodze naszego rozwoju zmieniamy się każdego dnia, bo rosną nasze umiejętności, przybywa nam doświadczenia i wiedzy. Ale nie oznacza to, by nigdy nie dać sobie przyzwolenia na to, by zachować się czasem głupio, ale wyciągnąć z tego stosowną lekcję i iść dalej z jednoczesną akceptacją tego, że tak właśnie wygląda nasza życiowa ścieżka. I podobnie się ma rzecz z akceptacją wszelkich naszych niedoskonałości. Są wśród nich takie, które możemy i powinniśmy zmieniać, ale są też takie na które nie mamy wpływu. Kluczem jest zaakceptowanie i jednych i drugich. Pierwszych w ich tymczasowości, a drugich jako cech, które czynią nas ludźmi. Nadają nam indywidualność, na bazie której możemy zbudować zaciekawienie świata. Każda z tych niedoskonałości może stać się naszą najlepszą przyjaciółką. Dla dobra nas samych i przy okazji wszystkich dookoła. Pozdrawiam