Transkrypcja tekstu:
Zacznijmy od przykładu. Oto widzimy Rebekę siedzącą w skupieniu i przyglądającą się zawartości postawionego na stoliku przed nią talerzyka, Znajduje się na nim torcik. Wygląda na przepyszny, przybrany lukrem, makowo lodowe mistrzostwo świata. Od razu widać, że cukiernik nie wypadł sroce spod ogona i stoi za nim doświadczenie całego rodu cukierników, którzy z pokolenia na pokolenie doskonalili swą torcikową sztukę. Rebeka dostrzega tę doskonałość i wie, że jej wyczulone podniebienie, które wyrobiła sobie nie tylko oglądając kulinarne programy telewizyjne ale również spożywając w swym życiu nieskończoną liczbę torcików potrafiło by docenić tę maestrię. Czuje się nawet zobowiązana do tego, by nie pochłaniać tortu łapczywie, ale ledwie muskać jego kolejne struktury odkrywając cukierniczy kunszt. I kiedy ma już dziabnąć torcik srebrnym widelczykiem w jej głowie pojawia się na razie ulotna, ale z każdą sekundą coraz to bardziej uporczywa myśl, a właściwie cały tych myśli tabun. Pierwsza mówi, że to już byłby trzeci taki torcik w tej restauracji, a przecież wcześniej też tego dnia nie pościła wtranżalając spagetti, focaccię i tiramizu, bo przecież w tym włoskim bistro przed godziną było tak miło. Druga myśl podsuwa przypomnienie, że waży już więcej niż ten kulturysta, którego podziwiała rano na plaży, a prawda jest taka, że chłop żeby zbudować taką klatę przez lata przerzucił ze sto ton hantli i odważników zalany potem i przekleństwami. Trzecia myśl przypomina, że wbicie się w tę sukienkę, którą dostała trzy miesiące temu w prezencie od nieco złośliwej przyjaciółki jest już praktycznie niemożliwe, no chyba, że za pomocą nożyczek zrobi się z sukienki przewiewne ponczo. Czwarta myśl podsuwa przekonanie, że po tym torcie już na pewno puści pawia, co się już zapowiadało godzinę temu po tym włoskim teramisu. Ale wzrok wbity w torcik nie odpuszcza, bo przecież to takie cudo, a ta wisienka u jego szczytu na pewno rozpływa się w ustach powodując rozkosz, jakiej świat nie widział.
Dobra dosyć tej męki ornamentowego przykładu – i zanim sobie odpowiemy na pytanie, jaki będzie finał tej historii, przyjrzyjmy się wewnętrznym mechanizmom emocjonalnym buszującym właśnie w Rebece, czyli mówiąc oględnie spróbujmy odgadnąć co tu się właśnie odwala, mając na uwadze, że ten proces nie dotyczy wyłącznie żarcia, ale właściwie calej naszej ludzkiej aktywności. Czyż właśnie nie obserwujemy potyczki pomiędzy pożądaniem, a powściągliwością? A może obserwujemy potyczkę pomiędzy pragnieniem jednocześnie dwóch rzeczy. Pierwsze pragnienie dotyczy tego by coś zdobyć, a drugie pojawia się jako antypragnienie, które nas przed zdobyciem tego co chcemy z jakiegoś powodu powstrzymuje. Sytuacja wydaje się stabilnie łatwa, kiedy pierwsze pragnienie zagłusza drugie – wówczas po prostu robimy to na co mamy ochotę nie oglądając się ani na negatywne konsekwencje takiego wyboru, ani też na koszty z tym związane. To sytuacja, którą można zobrazować przykładem – oto decydujemy się na zdobycie czegoś, na co nas tak naprawdę nie stać. Niech to będzie wypasiona fura zapewniająca lans na dzielni, sto punktów do chwały i propagandowy look naszmalowanego osobnika. Fura błyszczy, nęci pomrukiem widlastej ósemki i mówi „dzień dobry jaśnie wielmożny panie”, kiedy się do niej wsiada. Jednak za tę rozkosz trzeba co miesiąc regularnie wyskakiwać z takiej ilości gotówki, którą najdelikatniej mówiąc oglądasz bardzo rzadko, a już na pewno nie w regularnych miesięcznych odstępach. Kiedy pragnienie posiadania fury zagłusza świadomość konieczności spłaty kredytu fura staje się iluzorycznie twoja, która to iluzja zaczyna pryskać już za trzydzieści dni, kiedy okazuje się, że nie ma najmniejszych szans nawet na spłacenie pierwszej raty. Czy kiedy została podjęta decyzja o zakupie fury te koszty nie były wiadome? Były, tylko pierwsze pragnienie dostatecznie silnie je zagłuszało. Dokładnie tak samo jak w przypadku zjedzenia siódmego ciastka z lukrem zagłuszana jest oczywista prawda, że po takiej wyżerce musi się pojawić kiepskie samopoczucie, ból brzucha, i dodatkowe kreseczki na łazienkowej wadze. W tym wypadku – podobnie jak w przypadku fury – stabilna łatwość oznacza po prostu brnięcie w coś, co finalnie nam zaszkodzi, kierując się pierwszym pragnieniem, które dominuje drugie. Rozważmy jednak ten mechanizm w drugą stronę. I wyobraźmy sobie sytuację, w której za każdym razem to drugie pragnienie, które nazwaliśmy antypragnieniem pojawia się z wystarczająco dużą siłą by zagłuszyć pragnienie pierwsze, przez co skutecznie odwodzi nas od czegokolwiek, czego byśmy nie zapragnęli. Masz ochotę na ciastko – antypragnienie pokonuje pragnienie i w efekcie nie jesz ciastka. Nigdy, żadnego. Masz ochotę na cokolwiek ale antypragnienie zawsze wygrywa i w rzeczywistości nigdy po nic nie sięgasz, nigdy niczego nie zdobywasz, nigdy na nic sobie nie pozwalasz. Przymykasz oczy na chwilę rozkoszując się tą błogością powściągliwości, otwierasz je, rozglądasz się dookoła i okazuje się, że jesteś Szymonem słupnikiem. Mieszkasz na słupie, a urzeczeni twoją ascezą ludzie co jakiś czas podają ci jedzenie na kiju. Jeśli akurat mamy początek czwartego wieku, to przynajmniej przejdziesz do historii, tyle że musisz na tym słupie spędzić czterdzieści lat i istnieje duża szansa, że już po roku zapomnisz po jasną cholerę. Jak widać dwie skrajne formy mechanizmu walki pragnienia z powściągliwością zwracają się finalnie przeciwko nam. Kiedy poddajemy się pierwszej w końcu dopadają nas negatywne koszty, kiedy poddajemy się wyłącznie drugiej, to wprawdzie nie ma kosztów ale nie ma też ani cienia rozwoju, bo przecież pragnienie zdobycia czegoś do takiego rozwoju nas sposobi. Logicznie rzecz biorąc najlepiej byłoby stworzyć taką harmonię w sobie, umiejętność budowania takiej równowagi, w której mogły by ze sobą koegzystować zarówno pragnienie, jak i powściągliwość, oferując systemowi wszystko to co mają do zaoferowania dla naszego dobra. Problem w tym – na co zwraca uwagę psycholog kliniczny Dr Timothy Carey z australijskiego Uniwersytetu Curtin – że w tym mechanizmie doświadczamy konfliktu, bo pragniemy jednocześnie dwóch rzeczy, z których druga jest niekompatybilna z pierwszą. To zaś powoduje napięcie, które należy jakoś rozładować. My zaś wypracowaliśmy błędną formę rozładowania tego napięcia poprzez dominację jednego pragnienia nad drugim. Albo więc wygrywa pragnienia pierwsze, czyli to w którym chcemy coś zdobyć – albo drugie, w którym się przed zdobyciem tego czegoś powstrzymujemy. Wtedy gra staje się zerojedynkowa: istnieje albo zwycięzca albo przegrany – dokładnie jak na pojedynku gladiatorów, gdzie walkę uznaje się za wygraną kiedy jeden żyje, a drugi nie. Przy czym kiedy rozejrzymy się po współczesnym świecie i przyjrzymy narracji dobywającej się z wszystkich możliwych stron, to dostrzeżemy, że w zależności od źrodła przekazu zachęcani jesteśmy albo do jednego wyjścia albo do drugiego. Albo do nieskrępowanego zdobywania tego na co ma się ochotę – to na przykład przekaz marketingowy rynku sprzedaży różnych dóbr, czy influencerskiego segmentu propagandy z pod znaku konsumuj ile wlezie, bo tylko to co zapewnia odpowiednią wartość. Albo do mega powściągliwości spod znaku żyj w ubóstwie, bo tylko ono ci otworzy drogę do życia wiecznego, a wiec jak coś posiadasz, to oddaj swojemu kapłanowi, który lepiej od ciebie wie co z forsą zrobić. Przy czym kapłan może mieć dowolny kolor sukienki i dowolny symbol zawieszony u szyi – ważne że potrafi skutecznie cię zwartościować poprzez ascezę, samemu oczywiście od takiej ascezy stroniąc. To zaś gdzie i jak żyjesz determinuje to w którą stronę tej skali, czyli w kierunku której ze skrajności zmierzasz. Żadna z nich jednak nie zapewnia odpowiedniej systemowej równowagi, co w efekcie sprawia, że wybranie dowolnej drogi spośród tych dwóch jest dla nas finalnie szkodliwe.
Na szczęście istnieje trzecia możliwość, czyli wyuczenie się takiego funkcjonowania, w którym oddaje się głos zarówno pragnieniu, jak i powściągliwości bacznie pilnując, by żadne z nich nie było systemowo na tyle ferowane, by móc zagłuszyć swojego konkurenta. To zaś postawa, w której uznaje się, że każde z nich pojawia się po coś. Każde z nich ma nam coś do przekazania. Zawiera cenną informację, więc kiedy je zagłuszymy, to jednocześnie tracimy możliwość zapoznania się z tym przekazem. To przyjęcie założenia, że zarówno pragnienie, jak i antypragnienie, czyli powściągliwość nie pojawiają się w nas bez powodu i ich celem nie jest jedynie zaspokojenie zachcianki, czy też jej sobie odmówienie. Bo skoro czegoś pragniemy, to musi to z czegoś wynikać, więc nie wzięło się z próżni. A skoro czujemy potrzebę powściągliwości to za nią również coś stoi. Kiedy wspomniana Rebeka siedzi nad swoim torcikowym dylematem i przyjrzy się każdej z informacji, którą otrzymuje z pojawienia się zarówno pragnienia, jak i antypragnienia, może po stronie pragnienia odkryć, że ochota na torcik może być powodowana fizyczną potrzebą dostarczenia organizmowi czegoś, czego mu akurat brakuje, jak również informacją, że to wyłącznie zachcianka ego, co oznacza, że w kontekście jego ujarzmienia pozostała w systemie jakaś praca do wykonania – jak na przykład potrzeba poradzenia sobie wreszcie z zajadaniem emocji. Antypragnienie może być równie dobrze emisariuszem z przyszłości niosącym informację „to ci tak naprawdę wyłącznie zaszkodzi” ale też sygnałem istnienia w systemie na przykład poczucia winy odpalanego przez zaprogramowany w przeszłości konkretny bodziec. Co jest prawdą? To wie tylko Rebeka. Dla nas nie ma to znaczenia. Ale dla niej ma i to ogromne, bo w ten właśnie sposób – starając się odkryć informacje zawarte wydawało by się zwalczających się uczuciach jest w stanie lepiej zarządzać całym systemem.
Pozdrawiam