Transkrypcja tekstu:
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Siedzisz przy stole w grupie osób, które rozmawiają na jakiś specjalistyczny temat, w którym akurat ty się całkiem nieźle orientujesz. W pewnym momencie uczestnicy dyskusji przyjmują za pewnik, coś, co twoim zdaniem jest wyraźnym pomyleniem pojęć. Mówią jednak o tym z olbrzymią dozą pewności i wszyscy wydają się podzielać ten błędny pogląd. W twojej głowie pojawia się dylemat: wyprowadzić ich z błędu, czy też sobie odpuścić. Ich jest oczywiście więcej, więc trzeba będzie samotnie stoczyć walkę o rację. Zaczynasz więc rozważać czy warto. W końcu postanawiasz odpuścić, więc nieśmiało przytakujesz ich opinii, bo przecież tak naprawdę nie ma to większego znaczenia i szkoda kruszyć kopii o jakiś specjalistyczny szczegół. Dodatkowo masz przecież świadomość, że ich nie przekrzyczysz, nie masz jak udowodnić swojej racji, a poza tym rozpęta się kolejna dyskusja, tym razem nad tym, czy na pewno w ich oczach jesteś odpowiedniej rangi autorytetem, by kwestionować ich zdanie. Nie ma sensu rozpoczynać sporu skoro nie ma się przy sobie opasłych tomów słowników, encyklopedii i almanachów, w których można by po prostu wskazać odpowiednią stronę i zamknąć tę głupią dyskusję. Zatem odpuszczasz i jesteś nawet w stanie im przytaknąć, w zamian za swój własny spokój. Zdarzyła ci się kiedyś taka sytuacja? Jeśli tak, to proponuję zwiększenie czujności w tym względzie, bo idziesz prostą drogą ku własnej zgubie.
Żeby wyjaśnić na czym ta zguba polega najpierw musimy się przyjrzeć pewnemu sławetnemu eksperymentowi, który dokonał Solomon Asch w 1955 roku i którego interpretacje do dzisiaj rozgrzewają akademickie dyskusje. Na czym polegał ten eksperyment? Otóż Asch poprosił ochotników biorących udział w badaniu o to, by w kilkunastu próbach przyjrzeli się dokładnie dwóm kartom z namalowanymi odcinkami. Na jednej karcie znajdowała się jedna linia, na drugiej trzy linie o różnych długościach. Zadaniem uczestników była ocena, do której z trzech linii narysowanych na drugiej karcie najbardziej podobna jest linia z karty pierwszej. Kiedy uczestnicy w pierwszym teście udzielali odpowiedzi to 99% z tych odpowiedzi było prawidłowych. Jednak kiedy odpowiedzi udzielano grupowo to wyniki ulegały zmianie. A działo się tak dlatego, że Asch w tajemnicy przed uczestnikami zatrudnił aktorów, którzy udając ochotników eksperymentu udzielali tej samej, z góry ustalonej błędnej odpowiedzi. Okazało się, że aż 75% uczestników eksperymentu zgodziło się z błędną oceną w co najmniej jednej z kilkunastu przeprowadzonych prób. Oczywiście w powszechnej opinii wynik tego eksperymentu wskazuje na istnienie zjawiska konformizmu informacyjnego. Problem jednak w tym, że ci uczestnicy nie podporządkowywali się grupie w każdej próbie, a 95% z nich przynajmniej w jednej próbie nie zgadzała się na potwierdzenie błędu. Zaś po eksperymencie większość uczestników deklarowała, że miała świadomość iż grupa w swej ocenie się myliła. Ówczesna psychologia, a i wielu dzisiejszych interpretatorów utrzymują, że głównym powodem podawania przez uczestników eksperymentu błędnej odpowiedzi, czyli takiej, która była zgodna z opinią całej grupy, była obawa przed odrzuceniem i chęć bycia zaakceptowanym przez innych członków danej grupy. Stąd właśnie konformizm, czyli podporządkowanie obowiązującym normom w obawie o wykluczenie ze społeczności, która te normy definiuje. Problem jednak w tym, że niespecjalnie podoba mi się ta interpretacja. Nie podoba mi się też interpretacja alternatywna mówiąca o wpływie grupy na zmianę spostrzegania. Według niej badani podawali błędne odpowiedzi, bo zaczynali wątpić w to co widzą ich oczy. Przyjrzyjmy się jednak innej interpretacji. Takiej, w której badani deklarowali to samo co grupa, ale nie dlatego że zaczynali inaczej widzieć, czy też że bali się odrzucenia, ale w efekcie kalkulacji zysków i strat. Tej samej, którą przytoczyłem w pierwszym przykładzie – wtedy kiedy odpuszczasz tłumaczenie innym że się mylą, bo uznajesz, że nie warto wyprowadzać ich z błędu, ponieważ koszt tego wyprowadzenia będzie zbyt duży. Pochłonie wiele czasu i energii, a sytuacja po prostu nie jest tego warta. Nie czynisz więc tego w efekcie konformizmu i lęku przez wykluczeniem, ale dlatego, że kalkulacja energetyczna wskazuje, że gra jest nie warta świeczki. Pokażmy to na przykładzie przyjęcia z dobrą kolacją i wyśmienitym winem, kiedy przy kominku i dobrej muzyce toczy się leniwa, ale jakże relaksująca rozmowa i nagle jeden z twoich znajomych trzy razy w ciągu pięciu minut opowiadając historię podboju księżyca powołuje się na wspomnienia Louisa Amstronga. Ty jednak wiesz, że astronauta, który jako pierwszy człowiek postawił nogę na księżycu i wypowiedział słynne zdanie o małym kroku człowieka i wielkim kroku dla ludzkości w rzeczywistości nazywał się Neil Amstrong, zaś Louis Amstrong to jazzmen z trąbką, twórca takiego nieśmiertelnego przeboju jak „What a Wonderfull World”. Ale przecież kolega tak się cieszy opowieścią, a wino takie dobre i po co się w ogóle spinać? Będziesz go w tak przyjemny wieczór poprawiać? Będziesz przerywać opowieść i udzielać wykładu wszystkim dookoła ilu słynnych Amstrongów ubogaciło świat i że są wśród nich znani piłkarze, politycy, kolarze itd.? Nie szkoda wieczoru? Przecież wiesz, że tym poprawianiem zepsujesz cały nastrój i wyjdziesz na przemądrzałego lub mądralińską. Więc odpuszczasz w imię wielu powodów – dobrej atmosfery, kalkulacji sensu i kosztów, kalkulacji tego czy warto roztrząsać każdą pierdołę. Albo inny przykład: siedzisz na firmowym zebraniu. Wokół trwa wzburzona dyskusja o nowym pomyśle szefa. Ludzie się przekrzykują nawzajem rozwiązaniami jak ten pomysł wdrożyć w życie. Ty jednak wiesz, że ten pomysł jest po prostu durny niebywale i miast przynieść korzyści przyniesie wyłącznie straty: zabierze ludziom czas, utrudni pracę, a na końcu szef i tak za jego efekt zwali na kogoś innego winę, bo przecież sam się nigdy nie przyzna do tego, że jest twórcą tak dennych i szkodliwych pomysłów. Z jednej więc strony czujesz, że powinno się tej rozwrzeszczanej gromadce wylać zimny prysznic na głowę wykazując, że dyskutują nad czymś bezdennie beznadziejnym. Z drugiej jednak strony wiesz, że to i tak nic nie da. Bo przecież Kaśka liczy na podwyżkę, więc z euforią przyjmuje pomysły szefa, Robert marzy o awansie więc stał się mistrzem świata w podlizywaniu, a reszta też karmi się jakimiś swoimi powodami adorowania szefa. Więc odpuszczasz i nic nie mówisz, a kiedy cię pytają o zdanie odpowiadasz kiwaniem głowy, zaś gdzieś w środku jesteś już myślami przy wieczornej imprezie. Grupa tworzy ewidentnie złe rozwiązania, z góry przegrane projekty i niepotrzebne nowe regulaminy, a ty przytakujesz godząc się na rzeczy, w których sens gdzieś w środku mocno powątpiewasz. Asch i wielu innych badaczy twoje zachowanie wytłumaczyło by informacyjnym konformizmem, strachem przed odrzuceniem lub utratą pewności co do własnego oglądu rzeczywistości. Ja tłumaczę to zwykłą kalkulacją opłacalności i odpuszczaniem w wyniku tejże kalkulacji w imię świętego spokoju lub też oszczędności czasu czy energii.
I tutaj pojawia się ukryty dotąd problem, którego następstwa zaczną wychodzić jak grzyby po deszczu ale dopiero po dłuższym czasie. Otóż częstotliwość odpuszczania jest wprost proporcjonalna do poziomu pozycji stratyfikacyjnej. Zabrzmiało skomplikowanie, ale w istocie to prosta reguła. Jeśli przyzwyczaisz swoje otoczenie do tego, że często odpuszczasz godząc się na ich definicję sytuacji, to w konsekwencji tego zachowania prędzej czy później w tym samym otoczeniu po prostu przestaniesz się liczyć. Ludzie nauczą się, że można zdobyć twoją aprobatę dla dowolnej wypowiadanej bzdury. I nie będzie ich interesowało to, dlaczego im przytakujesz, ale wyłącznie to że zawsze im przytakujesz. Będą tłumaczyli sobie twoje zachowanie z podobnym współczynnikiem błędu, który w swej interpretacji popełnił Asch. Pomyślą że zgadzasz się na bzdury lękając się odrzucenia, czy wykluczenia z ich grupy. A przecież ktoś kto się boi odrzucenia jest łatwym celem pogardy prawda? Jeśli ktoś zdefiniuje twoje zachowanie jako silne staranie o akceptację, będzie sobie w stosunku do ciebie pozwalał na wiele więcej, niż w sytuacji, w której twoja potrzeba jego akceptacji dla niego nie będzie już tak oczywista. To prosta zasada – jeśli pokazujesz, że bardzo ci na kimś zależy, to ten ktoś przejmuje kontrolę nad budowaniem waszej relacji – może ją dozować, wykorzystywać ją do własnych celów nie licząc się z kosztami jakie ty w ten sposób ponosisz. Permanentne odpuszczanie lokuje cię na bardzo niewygodnej i kruchej pozycji. Uczy innych, że jesteś kimś przeźroczystym, o dużym współczynniku braku wagi. Jeśli nie potrafisz czasem się sprzeciwić, to twoja zgoda z biegiem czasu przestaje cokolwiek oznaczać. Ludzie uznają, że jeśli nie umiesz powiedzieć nie, to twoje powiedzenie tak przestaje mieć z czasem dla nich jakiekolwiek znaczenie. Co więcej nawet nie przyjdzie im na myśl by kiedykolwiek zapytać cię o zdanie. Po co, skoro dla nich twoja odpowiedź staje się zawsze oczywista – przecież siedzisz i przytakujesz. Ty wiesz, że robisz to z chłodnej kalkulacji zysków i strat, tyle że oni już tego nie wiedzą. Oni widzą jedynie efekt twoich decyzji, a nie ich podłoże. Stajesz się w ich oczach oczywistym poplecznikiem ich nawet najgłupszych osądów i pomysłów lub kimś kto po prostu w ich mniemaniu nie ma zbyt wiele do powiedzenia. I najgorsze jest to, że taka definicja ciebie w oczach innych zawsze wiąże się z utratą szacunku. I ta okropna konsekwencja jest o tyle groźna, że rozciąga się w czasie, bo jest sukcesywnie budowana przez te wszystkie małe, niby niewinne i bez znaczenia odpuszczenia, których dokonujesz w imię świętego spokoju. Czy to oznacza, że za każdym razem musisz walczyć o rację i nawet w największych błahostkach dochodzić swego? Nie. To wyłącznie oznacza, że strategia odpuszczania ma swoje konsekwencje w czasie, z których zawsze powinniśmy sobie zdawać sprawę. Nie koniecznie więc należy siedzieć jak trusia słuchając opowieści znajomego o podboju księżyca przekonującego, że był tam wtedy Louis Amstrong. Zawsze można powiedzieć, że i owszem to może być prawda, bo istnieje możliwość, że astronauta Neil Amstrong stawiając pierwsze korki na księżycu nucił sobie piosenkę „What a Wonderfull word” muzyka Louisa Amstronga, tym samym powodując, że w istocie byli tam razem. Co w sumie mogło by mieć miejsce, bo singiel Louisa a z tą piosenką ukazał się dwa lata przed lądowaniem Apollo 11 na księżycu dowodzonym przez Neila. Pozdrawiam