Transkrypcja tekstu:
Czy można odnieść porażkę na własne życzenie? Czy można tak się zabrać za realizację jakiegoś zamierzenia, zadania czy też projektu, by samemu tworzyć przeszkody po drodze, w efekcie których to, co zamierzaliśmy zrobić się nie udaje? Wygląda to na spory nonsens, bo przecież jak ktoś się za coś zabiera, to wydaje się logiczne, że po to, by tego dokonać. Wyobraź sobie, że psuje mi się motocykl. Zakasuję więc rękawy, przygotowuję sobie zestaw potrzebnych narzędzi i zabieram się do naprawy. Wydaje się oczywiste, że w moim działaniu jest jakiś cel, chcę przecież by motocykl był sprawny. Po coś przecież angażuję swoją energię i czas. A teraz wyobraźmy sobie na moim miejscu kogoś innego. Kogoś, kto wszedł do mojego motocyklowego garażu, zobaczył co robię i powiedział: „co ty się tak z tym męczysz? Ja bym to naprawił dużo szybciej”. No dobrze oddaję mu narzędzia, on się zabiera do pracy i nagle okazuje się, że na drodze do naprawy staje jakaś nieprzewidziana przeszkoda. Jedna, potem druga, potem trzecia, aż w końcu okazuje się, że przeszkód i „obiektywnych” pułapek jest tyle, że jednak tego motocykla nie da się naprawić. A przynajmniej tak uważa mój pomagier wskazując na piętrzące się problemy, które tłumaczą, że póki co z naprawy nici. I to absolutnie nie jego wina, ale oczywiście tych wszystkich złośliwych i niezależnych od pomagiera przeszkód po drodze. Albo inny przykład – ktoś uczy się do trudnego egzaminu. I nie wiadomo czemu co chwila coś mu w tej nauce przeszkadza. A tu rozbolał go straszliwie łokieć i potrzebna jest pilna konsultacja specjalisty. A tu się zepsuła lampka nocna, więc po zmroku siłą rzeczy musi zrezygnować z nauki, a tu jeszcze na dodatek okazało się, że wypożyczył z biblioteki nie te podręczniki co trzeba. No i oczywiście egzamin oblany, ale delikwent podaje na swoją obronę całą masę utrudnień, które stanęły mu na drodze i których nieprzewidziane spiętrzenie jest odpowiedzialne za egzaminacyjne fiasko. Znasz może takie przykłady z własnego życia? Twoim znajomych, a może też tobie samemu tak się czasem zdarza? Otóż zjawisko to nazywane jest w psychologii samoutrudnianiem i zostało dość wnikliwie rozpoznane przez wielu światowej klasy badaczy ludzkich zachowań. Odkryli oni, że samoutrudnianie to mechanizm obronny stosowany przez ludzi wówczas, kiedy określone zamierzenie przekracza ich możliwości wykonawce. Na przykład nie mają odpowiednich umiejętności, wiedzy czy doświadczenia, albo też wyzwanie przed którym stoją przeraża ich swoim ogromem. Po prostu nie przewidzieli, za jak trudne dla nich zadanie zamierzają się zabrać. Wówczas – wobec olbrzymiego prawdopodobieństwa porażki muszą jakoś się z niej wytłumaczyć, by zachować twarz. Przed innymi, czy też przed samymi sobą. Najlepszym zaś wytłumaczeniem są obiektywne trudności i przeszkody, których pojawienie się uniemożliwiło wykonanie zadania. Zastosowanie tego mechanizmu zdejmuje z nich odpowiedzialność za porażkę i przesuwa ją na zewnątrz, właśnie na te problemy, które im przeszkodziły. W ten sposób nie tylko zachowują twarz, ale też oszczędzają poczucie własnej wartości, które przy porażce automatycznie musiałoby polecieć w dół. Problem jednak w tym, że wiele badań wykazało, że te niby obiektywne zewnętrzne trudności wcale nie pojawiają się same. Otóż generuje je wyłącznie osoba wykonująca zadanie, by z góry się zabezpieczyć przed zakładaną przegraną.
Można by powiedzieć, że ludzie posługujący się tym mechanizmem sami sabotują swoje dzieło, sami rzucają sobie kłody pod nogi, by zminimalizować szansę na sukces. Wówczas oczywiście sukces nie nadchodzi wyłącznie z ich winy, a dyskomfort z tym związany uśmierzany jest właśnie poprzez przeniesienie odpowiedzialności na niby „niezależne” czynniki zewnętrzne. Jedno z badań nad samoutrudnianiem, które w 1978 roku przeprowadzili naukowcy Jones i Berglass przyniosło szokujący wynik. Wyobraź sobie trzy grupy. Wszystkie otrzymały do rozwiązania testy o różnych stopniach trudności. W grupie pierwszej łatwy, w grupie drugiej trudny, a w trzeciej niemożliwy do rozwiązania. Po badaniu poinformowano wszystkie grupy, że wypełniany przez nich tekst był bardzo łatwy, przez co w grupie drugiej, gdzie test był rzeczywiście trudny oraz w trzeciej, gdzie test był nierozwiązywalny w wielu osobach pojawiła się wątpliwość co do swoich umiejętności. Następnie zaproszono wszystkie grupy do kolejnego testu, ale tym razem z możliwością wyboru tabletki – albo podnoszącej nasze możliwości intelektualne, albo też takiej, której działanie te możliwości obniża. I co się okazało? 70% badanych mężczyzn i 40% badanych kobiet sięgnęło po tabletkę… obniżającą sprawność intelektualną. A zrobili to, by mieć później usprawiedliwienie – nie rozwiązałem testu, bo przecież jestem po tabletce, która to spowodowała. A zatem to nie moja wina, czy odpowiedzialność, ale tej tabletki. To nie kwestia moich zdolności i umiejętności, ale tej cholernej tabletki, prawda? Zastanawiające jest w tym badaniu to, że ludzie woleli nie poznać prawdy na swój własny temat. Wybierali życie w iluzji jedynie po, to by ochronić swoje poczucie własnej wartości. Podobny wniosek pojawił się po badaniach Shepperda i Arkina z 1989 r., w których studenci mieli przystąpić do ważnego testu i zadeklarować wcześniej swoje oczekiwania co do jego zaliczenia. Przed testem mogli również zdecydować o rodzaju muzyki towarzyszącej temu testowi: albo wspomagającej, albo utrudniającej wykonanie testu. Okazało się, że ci studencki, którzy zadeklarowali oczekiwanie porażki wybierali muzykę utrudniającą. Bo wówczas, w przypadku rzeczywistego nie zaliczenia testu mogli mieć wygodną wymówkę tłumaczącą ich porażkę. Mogli, mówiąc kolokwialnie: zwalić winę na utrudniającą muzykę, a nie swoje słabe przygotowanie. Zresztą przykładów egzaminów i testów używam tu celowo, bo często towarzyszy im mechanizm samoutrudnienia. Dzieje się tak, kiedy noc przed egzaminem spędzana jest na hucznej mocno zakrapianej imprezie. Wówczas następnego dnia oblanie egzaminu można wytłumaczyć kacem i bólem głowy, nie zaś tym, że po prostu student się do niego nie przygotował.
Z powyższych badań niezbicie wynika, że samoutrudnianie jest motywowane niepewnością co do własnych umiejętności lub przewidywaniem zagrożenia dla poziomu poczucia własnej wartości. W ten sposób po prostu często chronimy swoje ego, by nie musieć znosić dyskomfortu wynikającego z uzmysłowienia sobie smutnej prawdy, że nie posiadamy takich umiejętności jak często deklarujemy, czego porażka jest doskonałym weryfikatorem. Ten mechanizm jest w istocie mechanizmem, za pomocą którego regulujemy własny system emocjonalny: unikamy pogorszenie naszego nastroju w efekcie uzyskania negatywnej informacji zwrotnej. Wówczas udaje nam się uratować dobre samopoczucie po porażce, ale niestety nie działa to długo. Tego typu zabieg obronny przynosi dość krótki efekt i nie jest stałym antidotum na negatywne emocje generowane przez fiasko naszych zamierzeń.
Jak zatem radzić sobie z samoutrudnieniem? Otóż nie ma lepszego sposobu niż samoobserwacja, w której powinniśmy spróbować przyjrzeć się bliżej tym wszystkim utrudnieniom, które pojawiają się nam na drodze do realizacji jakiegoś zamierzenia i odpowiedzieć na pytanie, czy czasem ich występowanie wskazuje nie na istnienie obiektywnych przeszkód, ale na nasze celowe, często nieświadome sabotowanie wyniku działań, by się zabezpieczyć na wypadek porażki. Nie jest to proste zadanie, bo przecież wolelibyśmy tego nie wiedzieć o sobie. Wolimy egzystować w małej, ale za to jakże wygodnej iluzji, w której zawsze na przeszkodzie wyrasta nam jakiś obiektywny problem. Ale tej iluzji niestety trzeba się pozbyć, bo powoduje ona tak naprawdę katastrofalne skutki. Spójrz na to z tej perspektywy: jeśli nie udaje ci się czegoś osiągnąć z tak zwanych przyczyn obiektywnych, to jednocześnie te same „obiektywne przyczyny” powodują, że nie widzisz potrzeby zmiany sposobu swojego działania. Przecież jeśli to nie twoje umiejętności są odpowiedzialne za porażkę, to nie ma potrzeby ich zwiększać, czy zdobywać nowych. W ten sposób samoutrudnienie blokuje tak naprawdę nasz rozwój. Miast wzrastać i zdobywać nowe umiejętności, uczyć się nowych rzeczy, rozwijać sprawczość, tkwimy w zadowolonym z siebie nic nie robieniu. A odpowiedzialność za taki stan rzeczy najłatwiej zrzucić na dowolny zewnętrzny czynnik. Tymczasem, kiedy uda ci się zaobserwować, że tak naprawdę sabotujesz możliwość realizacji jakiegoś zamierzenia, to jest to doskonała okazja by odpowiedzieć sobie na pytanie czemu to robisz. Bo jest to niezwykle cenna wskazówka dla twojego własnego rozwoju – w ten sposób dowiadujesz się, czego jeszcze nie potrafisz, a dzięki tej wiedzy możesz to zmienić. W ten sposób twój własny system emocjonalny przekazuje ci bezcenną informację zwrotną o istnieniu określonego braku umiejętności. Kiedy zaś wiemy jakie umiejętności nam brakuje, to ich zdobycie czy uzupełnienie staje się dziecinnie proste. Jednak nie da się uzupełnić, czy wykształcić określonych umiejętności, jeśli w mechanizmie samoutrudnienia zamiatamy ich brak pod dywan. Wyobraź sobie dwóch tenisistów. Obaj wykonali nieprecyzyjny serwis i trafili w siatkę. Jednak jeden z nich mówi: „no tak, z tą nową rakietą od razu było wiadomo, że będzie problem!”, a drugi: „aha, więc serwis sprawia mi kłopoty, muszę poświęcić dużo więcej czasu na jego wyćwiczenie przed piątkowym meczem”. Jak myślisz, który z nich w piątek osiągnie lepszy wynik?
To oczywiste. Tak samo jak to, że mechanizm samoutrudnienia z naszego największego wroga może stać się naszym sprzymierzeńcem. Możemy dzięki niemu precyzyjnie się dowiedzieć, nad czym jeszcze powinniśmy popracować, co w sobie zmienić, czego się nauczyć, i jakie umiejętności zdobyć. Wystarczy świadomie obserwować siebie i wbrew urażonemu ego przyznać samemu przed sobą kiedy i jakie kłody sami rzucamy sobie pod nogi, by w razie czego wytłumaczyć porażkę, chroniąc dobre samopoczucie i oszczędzając nasze udręczone poczucie własnej wartości.