Transkrypcja tekstu:
To się na pewno nie uda? To się nie może udać? To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Ile razy w swoim życiu słyszałeś powyższe zdania? Albo jeszcze groźniej: „porywasz się z motyką na słońce!”, „nie tacy już próbowali” i „to cię przerasta!”. Jestem pewien, że słyszałeś to nieraz. I to nie tylko od ludzi, którzy chcieli ci zaszkodzić, czy niespecjalnie cię cenią i lubią, ale czasem też od najbliższych, których przecież podejrzewamy o dużą, naturalną dozę przychylności. A mimo to jednak, to właśnie oni wypowiadają do nas takie właśnie zdania. Zanim przejdziemy do ich prawdziwego znaczenia i psychologicznej konsekwencji, zastanówmy się przez chwilę po co to mówią? Dlaczego czasem z natury przychylni nam ludzie mówią nam takie rzeczy? Czy dlatego, że są wredni i chcą nam podciąć skrzydła? Otóż nie! Najczęściej robią to by nas chronić przed własną wizją tego, co dla nich nieosiągalne, a więc wywołujące lęk. Spójrzmy na ten mechanizm na prostym przykładzie. Oto wpadasz na pomysł, by przebiec maraton i zwierzasz się z tego pomysłu swojej rodzinie. W odpowiedzi słyszysz, żebyś tego nie robił, bo z pewnością zrobisz sobie krzywdę, bo przecież z perspektywy dajmy na to naszych rodziców przebiegnięcie czterdziestu dwóch kilometrów nie tylko nie jest możliwe, ale też niepotrzebnie głupie. To dla nich taki masakryczny wysiłek, że nie może być racjonalny. Skoro wiec ten wysiłek nie mieści się w ich katalogu możliwych osiągnięć, to z ich perspektywy nie może się mieścić również w twoich. Dzieje się tak ponieważ mierzą nas swoją miarą, widzą przez swoje ramy i charakteryzują poprzez swoje możliwości i zasięgi. Nie są więc wredni – chronią nas przed tym byśmy nie sięgnęli po coś, co i tak się ich zdaniem nie może udać, a wówczas przecież będziemy zawiedzeni i będzie nam przykro. I tutaj jest ukryty największy paradoks – oni nam mówią że nie damy rady czegoś osiągnąć, bo tak naprawdę nie chcą naszego nieszczęścia. Nie wiedzą, że największe nieszczęście spotyka nas kiedy słyszymy to, co do nas w tym względzie mówią.
Ale zostawmy ich motywację, która w istocie nas demotywuje i przyjrzymy się nie tyle temu, po co ktoś nas odwodzi od wyzwań, ale co się kryje za tym mechanizmem i czym on może dla nas skutkować. Bo to, że otrzymujemy z zewnątrz brak aprobaty dla naszych pomysłów w istocie jest dla nas poniżające. Jeśli ktoś ci mówi, że czegoś nie jesteś w stanie zrobić – to przecież dokonuje operacji na otwartym mózgu i w ten sposób obniża nasze poczucie własnej wartości. Jeśli zatem przystępujemy do dużego wyzwania to musimy skonfrontować ze sobą dwie emocje, a w modelu transpersonalnym powiedzielibyśmy że skomunikować dwie osobowości. Jedna to optymista prący do przodu, który wierzy w powodzenie przedsięwzięcia, drugi zaś to zalękniony pesymista, który z góry zakłada że nic się nie może udać. Oczywiście potrzebni nam są obydwaj – pierwszy motywuje do działania, drugi jest odpowiedzialny za włączenie chłodnego osądu, ostrożności i rozsądku. Jednak kiedy słyszymy „że coś się i tak nie uda”, karmiony jest wyłącznie ten drugi. Wówczas pesymizm traci swoją funkcję informacyjną na rzecz wyłącznie strachu przed porażką. Co się wówczas dzieje? Otóż pojawia się nadmierna koncentracja, skupienie całej uwagi wyłącznie na przesłankach mających dowodzić, że to co zamierzamy może się nie udać. To rodzaj fiksacji na przeszkodach – wszystko co analizujesz, analizujesz przede wszystkim pod kątem tego, by potwierdzało założenie, że przedsięwzięcie jest z góry skazane na niepowodzenie. Cokolwiek się nie wydarzy staje się dowodem na pewną porażkę. Jakakolwiek myśl się pojawi w głowie zawsze ma w sobie filtr – to się na pewno nie uda. I problem zaczyna się pojawiać nie w sytuacjach, w których rzeczywiście istnieje takie zagrożenie, jak na przykład kiedy postanawiasz polecieć w kosmos. No wybacz, ale biorąc pod uwagę ilość prowadzonych obecnie programów kosmicznych, ich koszty, zaangażowane w nie kraje i potrzebę zatrudnienia astronautów – tak naprawdę szansa że znajdziesz się na stacji kosmicznej jest, przynajmniej w obecnych czasach, raczej niewielka. Problem jednak pojawia się wówczas, kiedy dokładnie w taki sposób zaczynamy postrzegać cokolwiek mamy do zrobienia. Wtedy zwykłe zadanie, rozmowa, prosta negocjacja, czy próba zorganizowania niewielkiego projektu urasta do rangi daleko wykraczającej poza nasze możliwości. W następstwie tego pojawia się zjawisko autosabotowania swoich szans na sukces. Teraz nie są już ci potrzebni inni ludzie, by cię poinformować, że dane zamierzenie za które się wziąłeś nie ma szans na realizację. Teraz ty przekonujesz o tym sam siebie. Prowadzisz dialog wewnętrzny i to nie pomiędzy optymistą i pesymistą, ale wyłącznie pomiędzy dwoma pesymistami, z których każdy staje się z biegiem czasu coraz lepszym specjalistą w wynajdowaniu przeszkód i dowodów na niemoc. Jednym wówczas z najsilniejszych demotywatorów jest strach przed wstydem. Zarówno przed innymi, jak i przed samym sobą. W myśl konceptu, że jedynym sposobem na brak kompromitacji jest niedziałanie, bo przecież – do czego nieustannie zaczynają cię przekonywać wewnętrzni pesymiści, cokolwiek by się nie zrobiło, zawsze skończy się zawstydzeniem. Wtedy właśnie pojawia się blokada decyzyjności, a co za tym idzie jakichkolwiek działań. Lęk przed porażką zaczyna być tak silny, że paraliżuje. Nagle odkrywasz w sobie początki paniki: szybki oddech, pocenie się, duszności i paraliżujący lęk. Jeśli tak jest – to od razu uprzedzam: nie jest dobrze, bo oznacza to że stoisz u progu atychifobii. A to już schorzenie oznaczające trwały, nieuzasadniony strach przed niepowodzeniem, które powinno podlegać leczeniu po konsultacji z odpowiednim specjalistą.
Jak jednak rozpoznać, czy nasz stan obawy przed decyzją to początki atychifobii? Według nowojorskiego psychologa doktora Wincha, autora kilku poczytnych książek z gatunku psychologicznej pierwszej pomocy istnieje kilka przesłanek, za pomocą których możemy dostrzec, że jesteśmy szczególnie narażeni, czy też podatni na lęk przed porażką, co bez odpowiedniej korekty może poskutkować atychifobią. Najważniejsze wśród nich w obliczu porażki to martwienie się o to, co pomyślą o nas inni, czy też o to, czy na pewno uda nam się zrealizować plany na przyszłość. To sytuacja, w której porażka powoduje, że zaczynamy się martwić o to, że w jej efekcie inni zaczynają tracić nami zainteresowanie, o to, czy na pewno jesteśmy odpowiednio zdolni, czy też inteligentni oraz o to, że rozczarujemy tych, którzy są dla nas ważni i których cenimy. Pojawia się w nas tendencja do tego, by uprzedzić innych, że i tak nie spodziewamy się sukcesów, by obniżyć poziom ich oczekiwań. W końcu po pojawiającej się porażce mamy kłopot z tym, by uzmysłowić sobie co mogliśmy zrobić lepiej by tak się nie stało i zaczynamy odczuwać fizyczne efekty strachu przed zamierzeniem i to zanim jeszcze nastąpi etap przygotowań (takie jak ból głowy, przyśpieszony oddech, duszność itp). Ostatni symptom to zauważenie tego, że zaczynamy odwlekać rozpoczęcie działania właśnie na skutek lęku przed porażką. Jeśli złapałeś się na tym, że pojawia się u ciebie jeden z powyższych symptomów, to najwyższy czas by zacząć coś z tym robić zanim lęk przed porażką, czy już też jego hardcorowa wersja w postaci atychifobii, zacznie naprawdę ci utrudniać życie.
Co zatem można próbować zrobić, by zacząć walczyć z tą destrukcyjną przypadłością?
Tutaj kilku autorów proponuje imaginatywne i temporalne popadnięcie w pronoję… Cóż to za dziadostwo? Otóż dokładne przeciwieństwo paranoi. Zamiast zakładać, że wszystko i wszyscy sprzysięgają się przeciwko nam, zaczynamy wyobrażać sobie że istnieje dokładnie odwrotny spisek, w którym wszystko i wszyscy działają wyłącznie po to, by nam pomagać i by nas chronić. Wyobrażamy więc sobie świat, który jest tak skonstruowany, że cokolwiek się w nim wydarza ma dla nas pozytywny skutek, mimo iż zrazu go nie dostrzegamy. Wszystko co się wokół nas dzieje dzieje się wyłącznie po to, by na ułatwić życie, by nas czegoś nauczyć, byśmy docelowo stali się szczęśliwsi. To mniej więcej jak w buddyjskim modelu tathata, w którym zakładamy totalną akceptację dla tego co się w naszym życiu wydarza, wierząc że ma to sens, który odkryjemy najwcześniej po kilku latach. Dlaczego to ćwiczenie, które ma mieć miejsce wyłącznie w naszej wyobraźni może nam pomóc w lęku prze porażką? Ponieważ prowokuje nasz mózg do zmiany dotychczasowej perspektywy. W tych przesłankach, które dotąd odbieraliśmy wyłącznie jako zapowiedź klęski zaczynamy szukać ukrytego, pozytywnego dla nas znaczenia. To co się dzieje wokół nas traci swój jednoznaczny negatywny wymiar. Przypisujemy mu jakiś pozytyw niezależnie od tego, czy go dostrzegamy czy też nie. Jeśli go nawet nie jesteśmy w stanie dostrzec, to w wyobraźni zakładamy, że musi tam być, a my jedynie nie mamy na tę chwilę dostępu do jego odkrycia. Kontrolowana, ćwiczona jako antidotum na lęk przed porażką pronoja, czy też bardziej osadzona w duchowości tathata to model zdolny do tworzenia nowych połączeń nerwowych w naszym mózgu. Formuje nowe nawyki myślowe i w konsekwencji prowadzi do zmiany przekonań. Skoro zaś uczymy mózg myślenia w kategoriach, że wszystko co się wydarza chce nam pomóc, zaś wszyscy których spotykamy chcą dla nas wyłącznie dobrze, to w zetknięciu z przesłankami porażki, będzie on zmuszony zaakceptować istnienie drugiej strony medalu. Przytoczę tu pewną krótką opowieść, by pokazać, jak zmiana perspektywy jest w stanie błyskawicznie zmienić nasze przekonania o tym co nas spotyka. Na użytek tej opowieści załóżmy przez chwilę że wierzymy w reinkarnację. Bez żadnych religijnych konotacji – po prostu przez chwilę uznajmy, że przychodzimy na ten świat, by coś na nim zrobić, po czym wracamy do siebie i ponownie przychodzimy tym razem już z innym zadaniem. Jedynym zaś powodem dla tej wędrówki jest to, byśmy mogli uczyć się, wzrastać i stawać coraz lepszymi ludźmi. Tak więc siedzą sobie dwie dusze tuż przed ponownym przyjściem na ziemię i jedna mówi do drugiej: „wiesz co, w całym moim życiowym doświadczeniu właściwie nauczyłam się już wszystkiego, Doświadczyłam już całego ogromu człowieczeństwa z jednym jednak wyjątkiem. Otóż do tego, by moje doświadczenie było pełne brakuje mi tego, bym została skrzywdzona. Bym mogła sobie z tym poradzić, by to unieść i dzięki temu jeszcze bardziej urosnąć”. Na co druga dusza mówi: „dobrze więc, to zejdziemy na ziemię razem, w tym samym miejscu i czasie. I ja będę tą osobą, od której doznasz tej krzywdy o którą prosisz. Tylko pamiętaj, że tak się umówiliśmy!”
Takie ćwiczenie może dużo zmienić w lęku przed tym, że coś nam się w życiu nie udaje, prawda? Pozdrawiam