#2 Czy na pewno musisz stawiać przed sobą cele

Tym razem przyjrzymy się celom, a dokładniej mówiąc temu, czy identyfikacja z nimi czasem nie przynosi nam więcej szkody niż pożytku. Najpierw zastanowimy się nad (1) opcjami w realizacji celów, później temu do czego może prowadzić (2) uzależnienie swojego spełniania od realizacji wyznaczonego celu. Przyjrzymy się też (3) różnicy pomiędzy szczęściem a jego obietnicą i w końcu temu, (4)  i co może oznaczać (4) życie bez celu🙂

Jak już pewnie się zorientowałeś większość rynku samorozwoju: szkolenia, coachingi i podręczniki przekonują nas do tego, że należy realizować cele. Trzeba wytyczyć sobie cel, osiągalny lecz odpowiednio trudny, by jego osiągnięcie sprawiło nam satysfakcję, a potem konsekwentnie, a najlepiej przebojowo zmierzać do jego osiągnięcia. Najpopularniejsze coachingowe modele są oparte na realizacji celów, a setki coachów każdego dnia uczą się jak pomagać swoim klientom… realizować ich cele. Cele stały się w naszym świecie świętymi ołtarzykami, na których składamy daniny poświęcenia, zaangażowania i wyrzeczeń. Stawianie celów ma być odpowiedzialne za nasz osobisty rozwój. Nie realizujesz celów, jesteś passe. Jak ci właściwie nie wstyd? No dobrze, skoro tak, to przyjrzyjmy się przez chwilę, czy czasem nie karmi się nas w ten sposób iluzją, mającą nam zastąpić prawdziwy rozwój. 

Najpierw zastanówmy się jakie mamy opcje w realizacji celów. Otóż wyłącznie dwie: albo uda ci się zrealizować cel, albo też nie. Zacznijmy od opcji numer dwa. Cóż się dzieje kiedy nie zrealizujesz wyznaczonego celu w określonym czasie? Nie schudniesz do wakacji, nie kupisz sobie wymarzonego samochodu, nie nauczysz się hiszpańskiego, nie posadzisz drzewa, nie zbudujesz domu i nie spłodzisz syna? Najprawdopodobniej będziesz zawiedziony. Przecież miało być tak fajnie, a wyszło jak zawsze. Przecież miałeś przywitać się w ogródku z gąską, a tu ani gąski, ani ogródka. Nic. Co się wtedy w tobie dzieje? Pojawia się coś daleko bardziej groźnego niż samo rozżalenie. Pojawia się rysa na poczuciu własnej wartości. Przecież wszyscy wokół ciągle mówią o celach, a tobie znowu coś tam się nie udało. Czujesz się gorszy, zniechęcony i mały. Tyle jeśli chodzi o opcję drugą. Ale pocieszę cię. W opcji pierwszej tylko z pozoru jest fajniej, bo w rzeczywistości jest o wiele gorzej. Przyjrzyjmy się jej zatem: co się dzieje kiedy zrealizujesz cel? Dowolny – mały, czy duży – nie ma to najmniejszego znaczenia. Najpierw pojawia się satysfakcja, ale jak słusznie zauważył Anatol Ulman – uczucie rozkoszy z każdą chwilą staje się coraz bardziej gorzkie. W końcu pojawia się pustka i pytanie co dalej. No, jak to co? Pora na kolejny cel. Po nim kolejny i jeszcze jeden. A prawdziwego spełnienia jak nie było, tak nie ma… i karuzela wyznaczania i realizacji celów kręci się bez końca. 

Pracowałem z wieloma ludźmi. W tym też takimi, którzy odnieśli zawodowy sukces i zdobyli duże majątki. Myślisz, że są dzięki temu szczęśliwsi? Nic bardziej mylnego. Badania wskazują, że największe życiowe spełnienie i szczęście deklaruje klasa średnia, a nie najbogatsi. Pogoń za sukcesem, za kolejnymi zdobywanymi dobrami nie kończy się nigdy. Zawsze przecież można mieć lepszy samochód, większy dom, więcej pieniędzy i coraz młodszą żonę. Czy to oznacza szczęście? Nie, to oznacza wyłącznie pogoń za szczęściem. I za każdym razem potrzebę zmierzenia się z uczuciem pustki, którą trzeba wypełnić wymyśleniem sobie kolejnego celu. To droga donikąd, czy, jak by powiedzieli mistrzowie Wschodu, to droga głodnych duchów, które na rycinach koła samsary przedstawiane są jako istoty z olbrzymimi brzuchami i bardzo wąskimi gardłami. Wiecznie głodne, nie potrafiące najeść się do syta. Z każdym kolejnym posiłkiem sprawiające sobie tylko większy ból. 

Można by spytać dlaczego tak się dzieje? Dlaczego głodne duchy nie mogą się najeść? Pokażę ci to na prostym przykładzie. Kiedy wybierasz się w podróż – niezależnie od tego czy to wakacyjna wycieczka, czy droga z domu do pracy, zawsze jest jakiś punkt, w którym jesteś i punkt do którego zmierzasz. Twój cel. Jeśli twoim celem jest dojechanie do pracy, to siłą rzeczy myślisz nad tym, czy zdążysz na czas i czy po drodze nie będzie na przykład korków i czy czasem nie lepiej wybrać jakiejś innej drogi. Ten rodzaj myślenia osadzony jest w przyszłości. Moglibyśmy powiedzieć, że fokusuje się na celu, który znajduje się w przyszłości. Kiedy w trakcie takiej jazdy zobaczysz atrakcyjną dróżkę w bok, nie zdecydujesz się by w nią skręcić, bo przecież musisz dotrzeć do swego docelowego punktu na czas. Wszystko co odciąga cię od obranego celu jest więc złe, musisz to odrzucić, by do celu dotrzeć w założonym czasie i według założonej drogi. To mniej więcej tak, jakbyś na swój cel w przyszłości patrzył przez zrolowaną gazetę. Istnienie gazety ułatwia ci obserwację celu, bo pozwala twoim oczom lepiej się na nim skoncentrować. Ale jednocześnie ta sama gazeta siłą rzeczy zasłania ci wszystko to, co się dzieje wokół ciebie tu i teraz. Powoduje, że twoje widzenie peryferyjne zostaje wyłączone. Przecież musisz być skoncentrowany na osiągnięciu celu.

A teraz wyobraź sobie, że nie zmierzasz do żadnego wyznaczonego punktu. Że wybrałeś się na przejażdżkę dla samej przyjemności. Nie ma celu, wiec nie ma gazety, która ograniczałaby twoje pole widzenia. Widzisz atrakcyjną uliczkę w bok. Skręcasz w nią bez poczucia winy – bo skoro nie masz celu, to przy okazji też nigdzie ci się nie śpieszy. Możesz wybrać każdą drogę, bo każda z nich jest dla ciebie wystarczająco dobra, ciekawa i przyjemna. Każda przygoda, która cię na drodze spotyka, powiększa twój bagaż doświadczeń, przez co wzrastasz w pełni. Możesz rozwijać w sobie wiele różnych umiejętności jednocześnie, bo nic nie stoi ku temu na przeszkodzie. Możesz żyć tu i teraz i dopiero wtedy dostrzegasz jak wiele okazji pojawia się wokół ciebie, na które wcześniej nie mogłeś zwrócić uwagi, bo przecież odciągały by cię od realizacji zamierzonego celu. 

Ale zostawmy przejażdżkę i wróćmy do pewnego schematu, który jest odpowiedzialny właśnie za to, że realizując cele nigdy do końca nie możemy być tak naprawdę szczęśliwi. Zobacz, jeśli powiem ci teraz: „hej, jutro wspólnie pojeździmy na motocyklach”, to co tak naprawdę powiedziałem? Że zapraszam cię na coś fajnego… w przyszłości. Mówiąc inaczej, nie dałem ci czegoś fajnego, złożyłem jedynie obietnicę tego w przyszłości. A obietnica szczęście nie jest szczęściem, jest jedynie jego obietnicą. I dokładnie taką samą obietnicę składasz swojemu własnemu mózgowi za każdym razem, kiedy postanawiasz zrealizować jakiś cel i uzależniasz od jego realizacji swoje szczęście. Kiedy mówisz: jak tylko schudnę, to będę szczęśliwa. Kiedy już się obronię, to wszystko będzie dobrze. Jak tylko zdobędę ten samochód, to ze szczęścia wypiję drogiego szampana. Zawsze się tak się dzieje, ilekroć uzależniasz jakiś rodzaj spełnienia, od realizacji jakiegoś celu. Kiedy mówisz: jeśli coś się stanie, to wówczas poczuję ulgę, uczysz w ten sposób swój mózg bardzo niebezpiecznego schematu, w którym będzie lokował szczęście wyłącznie w przyszłości, uzależniając je od jakiegoś przyszłego wydarzenia. A skoro szczęście może funkcjonować wyłącznie w przyszłości, to przecież teraz, w teraźniejszości nie możesz być szczęśliwy. Twój mózg zawsze ci powie: poczekaj ze szczęściem aż coś zaplanowanego się wydarzy. Póki się to nie stanie, szczęście się i tak nie pojawi, więc lepiej skoncentruj się na tym, jak osiągnąć cel, by mogło się pojawić. 

To właśnie dlatego wielu ludzi po realizacji dowolnego celu bardzo szybko odczuwa wewnętrzną pustkę, która z czasem staje się tak uciążliwa, że aby sobie z nią poradzić, muszą wyznaczyć sobie nowe, większe cele. W ten właśnie sposób, kiedy poddajesz się modnemu samorozwojowemu trendowi realizacji celów, to tak naprawdę sam sobie strzelasz w kolano. Karmisz się iluzją szczęścia po złapaniu króliczka, a ten zwiewa ile sił zawsze w przyszłość. Jest zawsze przed tobą i nigdy nie udaje ci się go naprawdę porządnie złapać. 

Ale to nie koniec katastrofalnych skutków takiego pościgu. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, ale głodne duchy zdają sobie z niej sprawę dopiero u kresu życia. Pewna australijska pielęgniarka, Bronnie Ware pracując przez wiele lat w hospicjum, pytała umierających czego najbardziej żałują przed śmiercią, co opisała później w bestsellerowej książce. Okazało się, że na pierwszym miejscu znalazła się odpowiedź: „żałuję, że nie miałem odwagi przeżyć mojego życia tak, jak chciałem; bez oglądania się na to, jak inni chcieli bym żył.” Dlaczego cytuję to właśnie teraz? Ponieważ z moich doświadczeń w pracy z ludźmi wiem, że większość celów, które sobie wyznaczają, okazuje się tak naprawdę celami, do których wyznaczenia namówili ich inni. Wyznaczamy sobie cele, bo teraz jest taki trend, bo inni to robią, to tak teraz wypada, bo wszyscy naokoło mówią, że tak trzeba. Kupujesz samochód konkretnej marki, bo osoba, która ci imponuje takim jeździ. Budujesz dom zaciągając astronomiczny hipoteczny kredyt, bo wszyscy szwagrowie w rodzinie moją domy, a ty jeszcze nie. Zadłużasz się na wakacje w Maroku, by pokazać Kryśce, że ciebie też na takie stać. Zastanów się jak wiele razy wyznaczałeś sobie cel, który tak naprawdę wcale nie był twoim celem. Realizowanie jakiegoś celu, bo ktoś uważa, że tak trzeba, jest jak ubieranie na bal identycznej sukienki, co wszystkie koleżanki. Jest jak udawanie w towarzystwie, że rozkoszujesz się smakiem owoców morza podczas, gdy tak naprawdę nie możesz ich bez obrzydzenia przełknąć. Gdzie tu sens?

No dobrze – pewnie teraz powiesz – ale czy to oznacza, że mam żyć bez celu? Przecież takie życie bez celu jest bezwartościowe. Nieprawda. To kolejna iluzja. Bezwartościowe jest życie, w którym identyfikujesz się z celami i przekonujesz siebie, że bez ich zrealizowania nie możesz być szczęśliwy. Teraz powiesz – no to jak to? Niczego już w życiu nie zamierzasz? Otóż nie. Zamierzam bardzo wiele. Właśnie piszę kolejną książkę, którą zamierzam w październiku skończyć, a we wrześniu wybieram się w Bieszczady. Ale to jedynie zamiary. Jak się uda, będzie fajnie. Jeśli nie… też będzie fajnie. Nie uzależniam swojego szczęście od swoich zamiarów. Nie identyfikuję się w swoim życiu z jakimkolwiek celem. 

Życie, w którym żyjesz bez identyfikacji z realizacją celów, otwiera przed tobą prawdziwe drzwi poznania. Możesz w dowolnej chwili skręcić w dowolną drogę. Możesz czerpać z okazji, które się pojawiają na twej drodze, a których wcześniej nie dostrzegałeś, bo byłeś skupiony na jakimś swoim celu. Możesz cieszyć się spotkaniem właściwych ludzi, we właściwym czasie i każdemu z nich poświecić wystarczającą uwagę, by się od nich czegoś nowego nauczyć. Kiedy nie identyfikujesz się z żadnym celem, żaden czas nie może być dla ciebie stracony. Każdy jest okazją, możliwością i nauką. Doświadczasz wreszcie świata w prawdziwej uważności. W tu i teraz. Pozwalasz, by życie płynęło bez wysiłku. Bez napięcia. Bez ryzyka spadku poczucia własnej wartości, bo nigdy nie jesteś niczym zawiedziony. Bierzesz życie takim, jakie jest ze wszystkimi jego dobrodziejstwami. Akceptujesz zarówno sukces, jak i porażkę i do niczego nie lgniesz. Od niczego się nie uzależniasz. Stajesz się wolny. Totalnie i całkowicie. I wtedy odkrywasz, że szczęście nie istnieje w przyszłości. Że ono jest możliwe wyłącznie tu i teraz. Wymaga tylko szeroko otwartych oczu i ciekawości świata.

Kiedy pierwszy raz w swoim życiu odkryłem jak naprawdę działa ten mechanizm i jaką krzywdę robimy sobie angażując się w niekończącą się karuzelę wyznaczania i realizowania celów, poczułem wielką ulgę. Wierzę, że ten rodzaj ulgi może stać się i twoim udziałem. Pozdrawiam!

#3 Test: jak programują nas znajomi?

Zapraszam do przeprowadzenia krótkiego testu, którego wynik może być zaskakującym doświadczeniem i wskazać, w jaki sposób zupełnie nieświadomie „kupujemy” nie nasze nastawienie do świata. Ale najpierw przyjrzymy się mechanizmowi, w którym powoli, ale za to konsekwentnie przesiąkamy sposobem widzenia świata tych, z którymi spędzamy relatywnie dużo czau.

W pewnym eksperymencie próbowano ustalić w jaki sposób reagują ludzie wobec zmasowanego, skonkretyzowanego zachowania innych. Idący ulicą człowiek nagle dostrzega biegnący w jego stronę tłum. W większości wypadków bez zastanowienia również zaczyna biec. To zjawisko nazywane jest owczym pędem i bardzo często działamy zgodnie z nim, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawę. Inni bowiem mają na nas niewiarygodnie duży wpływ: odpowiednio często atakowani przez określoną ideę prędzej czy później zaczynamy się z nią utożsamiać. Kiedyś bardzo zły człowiek powiedział: kłamstwo powtarzane po tysiąckroć staję się prawdą. I mimo, że zarówno zły człowiek, jak i złe czasy odeszły w zapomnienie, jego słowa wciąż szokują swoją trafnością. Przekładając to na współczesny język moglibyśmy powiedzieć, że treści, którymi odpowiednio często jesteśmy epatowani programują nasze postrzeganie świata w określony, zgodny z tymi treściami sposób. Jeśli odpowiednio często i długo będziesz słuchał medialnych wiadomości karmiących się negatywnymi doniesieniami, a te przecież się najlepiej sprzedają, w końcu zaczniesz podzielać pogląd, że świat jest wypełniony wyłącznie złymi ludźmi. A to przecież nieprawda… Jeśli odpowiednio długo będą cię przekonywać, że rzeczywistość składa się wyłącznie z krzywd, gwałtów, cierpienia i rozpaczy… prędzej czy później uznasz swoje życie, za… pełne bólu, cierpienia i rozpaczy. I działa to na wielu poziomach – jeśli jako dziecko coś zbroiłeś i w tego efekcie usłyszałeś od rodziców: „co z tobą jest nie tak”, to jak słusznie zauważa Jon Kabat-Zin nie zapamiętałeś, że źle się zachowałeś, ale to, że „coś z tobą jest nie tak”. To zawsze bezpośrednio uderza w poczucie własnej wartości i nie uczy by w przyszłości zachować się lepiej, ale wyłącznie tego, że jesteśmy gorsi od innych. 

Niestety czy nam się to podoba czy też nie, jesteśmy nieustannie programowani przez innych, a tym silniej to działa, im mniej zdajemy sobie z tego sprawę. Za każdym razem, kiedy słyszymy negatywną ocenę sytuacji czy osoby, uczymy się tej samej negatywnej oceny. W pewnym eksperymencie nauczycielka uczniów w jednej klasie za wszystko chwaliła, podczas gdy w innej klasie za dokładnie to samo uczniowie byli ganieni. Po kilku miesiącach średnia ocen w chwalonej klasie znacząco wzrosła, podczas gdy w tej drugiej spadała. Tak działa samospełniające się proroctwo – stajemy się tacy, za jakich jesteśmy uważani przez innych. Jeśli będziesz komuś przez dłuższy czas wmawiał, że jest debilem, w końcu nie tylko w to uwierzy, ale też zacznie się zachowywać jak debil. Jeśli przez dłuższy czas otaczasz się ludźmi, którzy wszystko widzą w czarnych barwach, to kolor twojej percepcji rzeczywistości również stanie się czarny. Randy Gage mówi wprost: jeśli chcesz dokonać w swoim życiu zmiany, to najpierw sprawdź z jakimi pięcioma ludźmi najczęściej się spotykasz i jakie od nich dostajesz programy. Jeśli bowiem jesteś nieustannie negatywnie programowany, to szansa na to, że w twoim życiu dokona się jakakolwiek pozytywna zmiana spada do zera. Jeśli przychodzisz do swoich przyjaciół z pomysłem na zmianę, na przykład na to, że chcesz się zacząć uczyć fińskiego i usłyszysz od nich, że to język, którego się nie da nauczyć, to najprawdopodobniej zrezygnujesz z tego pomysłu.

Jeśli od dziecka słyszysz od najbliższych, że nie nadajesz się na gwiazdę rocka, to musisz wykazać się dużą determinacją, by pomimo tego godzinami ćwiczyć gitarowe riffy. Programy piszą się w naszej głowie każdego dnia, na każdym spotkaniu, w każdej sytuacji. I wyłącznie od nas zależy, czy poddamy się ich działaniu i uwierzymy że są prawdziwe. Jak to jednak zrobić, by się im oprzeć i by przestały decydować o naszym życiu za nas? Otóż i tutaj kluczem jest świadomość. Musisz uświadomić sobie co jest programem, a co twoimi własnymi myślami. Musisz dostrzec jakie programy i od kogo otrzymujesz, by móc powiedzieć: „o, znam to, to program jest, nie chcę tego!” Żeby nauczyć się świadomości, czy jak moglibyśmy inaczej powiedzieć: „rozpoznawania programów”, musisz nauczyć się lokalizować ich wzorce. Bo programy nigdy nie działają jednorazowo – by mogły odnieść skutek muszą być tłoczone do naszej głowy wiele razy i to zazwyczaj w tej samej sekwencji. Wzorce zaś można zlokalizować tylko wówczas, jeśli program spełnia warunki powtarzalności. I właśnie do odkrywania wzorców proponuję ci teraz prosty, trzystopniowy test. Polega on na tym, byś będąc wśród znajomych czy krewnych, z którymi w swym życiu spędzasz najwięcej czasu zaobserwował w jaki sposób mówią, reagują, myślą w trzech kontekstach.

Kontekst 1

Spróbuj zaobserwować jakie są powody śmiechu twoich znajomych. Z czego się śmieją? Co ich bawi? Co stanowi powód, dla którego stają się rozbawieni? Czy to są jakieś sytuacje, czy inni ludzie? Jeśli sytuacje, to jakie? Jeśli inni ludzie, to co w nich śmieszy twoich znajomych? Czy śmieją się z tego, że ktoś się śmiesznie zachował, czy też z tego, że komuś coś się nie udało? Czy śmieją się z tego, że komuś zdarzyła się śmieszna sytuacja, czy też z tego, że ktoś się wygłupił, skompromitował, ośmieszył? Czy śmieszą ich pozytywne sytuacje, czy wyłącznie negatywne? Czy śmieją się wyłącznie z kogoś, czyichś przywar, porażek, potknięć czy też potrafią się również śmiać z samych siebie? Oczywiście jednorazowa obserwacja niczego ci nie powie – wszyscy przecież czasem śmiejemy się  tego, że ktoś miast przeskoczyć przez przeszkodę przywalił obliczem w krowi placek. Tu nie o taką obserwację chodzi. Tutaj chodzi o odkrycie wzorca wskazującego, że ktoś śmieje się wyłącznie z cudzych wpadek, niepowodzeń czy kompromitacji. Czy podstawą do czyjegoś rozbawienia są wyłącznie negatywne przesłanki.

Kontekst 2 Opinia o sobie

W tym eksperymencie postaraj się znaleźć wzorzec dotyczący tego, w jaki sposób ludzie, z którymi się kontaktujesz, myślą o samych sobie. Czy widzą swoje własne życie wyłącznie w negatywnym świetle? Czy mówią: „mi zawsze się coś złego przytrafia”, „i tak nie uda mi się tego zrobić”, „ja się do tego nie nadaję”. W tym kontekście chodzi o znalezienie ogólnego wzorca, narracji o samym sobie. Oczywiście wszyscy czasem narzekamy, mamy dość i wkurzamy się na własną głupotę. Tu jednak chodzi o odkrycie, czy czasem ludzie, z którymi się najczęściej kontaktujesz, nie widzą samych siebie wyłącznie w negatywnym, depresyjnym, wycofanym, czy też reaktywnym świetle. A żeby to zaobserwować musisz poświęcić temu uwagę nie tylko w trakcie jednego spotkania, ale wielokrotnie. Po to by upewnić się, że nie kieruje nimi wyłącznie chwilowe pogorszenie nastroju i spadek poczucia własnej wartości, ale że to ich typowa, permanentna cecha.

Kontekst 3 Opinia o sukcesach innych

Teraz staraj się zaobserwować w jaki sposób twoi znajomi reagują na sukcesy innych ludzi. Jak je tłumaczą? Szczęściem? Znajomościami? Niesprawiedliwością? Szukaj wzorca, który wskaże, czy czasem sukcesy innych nie stresują, czy irytują twoich znajomych. Czy mówią: „temu znowu się udało jak ślepej kurze ziarno”, „wiadomo, że iksińska robi karierę przez łóżko”, „igrekowski dobrze zarabia, bo regularnie kupuje wazelinę”. I tu ponownie, niech cię nie zwodzą pojedyncze sytuacje. Przecież wszystkim nam czasem opadają ręce na wieść o tym, jak wielki poziom głupoty wywindował kogoś w górę. Sęk w tym, że robimy to czasem, a nie cały czas. Zaś wzorzec ma posłużyć do tego, byś odkrył właśnie taką stałą opinię, w których twoi znajomi twierdzą, że nikt nie zasługuje na jakikolwiek sukces. 

I to tyle. Cały test. Jeśli będziesz go konsekwentnie robił, to z czasem odkryjesz, że wzorce programów istnieją naprawdę. Odkryjesz też, czy ci ludzie, z którymi spędzasz najwięcej czasu nie programują cię w sposób, który jest odpowiedzialny za to, że nie udaje ci się to, co w innych sytuacjach powinno się bez problemu udać. A dzieje się tak, bo mamy tendencję do tego, by stawać się bohaterami opowiadanych przez siebie historii. Jak mówi Joseph Murphy: „stajemy się tym, co zaprząta nasze myśli przez większość czasu”. W ten sposób powstaje rzeczywistość – zawsze u jej źródła jest jakaś idea. Jeśli idea jest negatywna, to prędzej czy później rzeczywistość się taka stanie. Jeśli otrzymujesz program, w którym śmieszne jest wyłącznie to, że komuś stała się krzywda, w którym nic ci się i tak nie może udać, a jak się uda komuś innemu to stanowi to wyłącznie potwierdzenie tego, w jak złym świecie żyjemy, to… masz wyłącznie trzy wyjścia. 

(1) Albo zostajesz w dotychczasowym towarzystwie poddając się działaniu ich programów i prędzej czy później staniesz się taki sam, tak samo zaprogramowany jak oni i tak samo funkcjonujący. 

(2) Albo zostajesz z nimi, ale masz pełną, obudzoną czujność, nieustanną świadomość, jakie otrzymujesz programy i sam autotelicznie podejmujesz decyzję z jakich programów skorzystać a z jakich nie. 

(3) Albo nie czekaj, tylko bierz nogi za pas, bo marnujesz właśnie spory potencjał swojego życia. 

Jeśli dokonasz pierwszego wyboru i zdecydujesz się na pozostanie w tym towarzyskim układzie, to nie oczekuj, by w twoim życiu mogła zajść jakaś znacząca pozytywna zmiana. W takiej sytuacji zmienić cokolwiek będzie ci po prostu o wiele trudniej. W drugim przypadku, kiedy nie zmieniasz układu, ale zmieniasz swoje doń nastawienie… i tak w nim długo nie wytrzymasz. Bo raz obudzona świadomość nie da ci już spokoju. W końcu kropla przepełni kielich i powiesz: „dosyć, nie chcę tego więcej”. Dlatego z czystym sumieniem polecam ci od razu wyjście trzecie. Mimo iż brzmi to niezbyt popularnie, ale najlepiej jest po prostu zmienić znajomych. Bez wyrzutów sumienia, poczucia wyższości, czy winy. Po prostu pozwól by szli swoją drogą, ty zaś zacznij kroczyć swoją. A zobaczysz jak szybko wszystko wokół zacznie się zmieniać.

A i jeszcze jedno… skoro już wykonasz ten trzystopniowy test i odnajdziesz, lub nie poszukiwane wzorce, to teraz sam sobie odpowiedz, jak ty byś zdał taki test, gdyby robili go na tobie twoi znajomi. Uczciwie sobie odpowiedz, jak ty programujesz innych? Na jakich ideach budujesz swój stosunek do świata? Jeśli znalazłeś negatywne wzorce w sobie, to wyłącznie dobra wiadomość. Teraz już wiesz co powinieneś w sobie zmienić.

Pozdrawiam

#4 Jak radzić sobie z poczuciem winy

Jedną z powszechnych tortur, które serwujemy sami sobie jest poczucie winy. Pojawia się w wielu różnych sytuacjach i zawsze jest skierowane w przeszłość, bo przecież nie obwiniamy się za to, co dopiero zrobimy, ale za to, co już zrobiliśmy. To rozróżnienie jest kluczowe, bo wraz z nim uświadamiamy sobie, że wydarzenia z przeszłości już się wydarzyły, a więc to, co się stało już się nie „odstanie”. Tymczasem poczucie winy zdaje się nie rozumieć tej zasady i zaprząta nasze myśli jakbyśmy łudzili się nadzieją, że można się przenieść w czasie i odwrócić bieg spraw. Niestety, dopóki nie wynajdziemy wehikułu czasu takie rozwiązanie nie będzie możliwe. Zatem musimy się nauczyć radzić z poczuciem winny w sytuacji, w której coś się już wydarzyło, coś jest już za nami i nie mamy już na to żadnego wpływu.

Zanim jednak przejdziemy do techniki radzenia sobie z poczuciem winy, zastanówmy się przez chwilę, co powoduje, że tak często, i czasem w zupełnie błahych sprawach taka emocja się w nas pojawia. Otóż dzieje się tak dlatego, że w naszym życiu zostaliśmy zsocjalizowani, by tak często ją odczuwać. Ile razy w swoim życiu i to już od najmłodszych lat słyszałeś słowo „powinieneś”? „Powinieneś coś zrobić”, „nie powinnaś się tak zachować”, „powinieneś był mi o tym powiedzieć”, „powinnaś być taka, jak ona” i tak w nieskończoność. Zauważyłeś co się znajduje w środku tego słowa? Otóż jest tam wina. Więc ilekroć słyszysz że coś „powinieneś”, jednocześnie słyszysz komunikat, że jeśli się tak nie stanie, to poczujesz się winny, że nie stało się to, co powinno. W ten właśnie sposób przez wiele lat zakodowano w naszych mózgach schemat: „brak oczekiwanego przez innych zachowania powoduje poczucie winy”. Po latach jesteśmy już tak skażeni tym schematem, że często wystarczy by w naszym towarzystwie ktoś się skrzywił, a my już szukamy winy w sobie. Wystarczy, że ktoś ma w naszej obecności chwilowy spadek nastroju, a my często czujemy się winni. Co więcej, poczucie winy leży u podstaw naszego braku asertywności. Przecież jeśli odmówisz komuś wspólnego spędzania czasu, wyjścia na piwo, do kina, na imprezę, jemu z pewnością będzie przykro, a ty w konsekwencji tej sytuacji poczujesz się winny, że mu odmówiłeś. 

Jednak poczucie winy ma daleko szersze konotacje. W końcu na nim zbudowano ten religijny przekaz, w którym ze swej natury jesteśmy grzeszni i musimy dopiero zasłużyć na to, by takimi nie być. Ale zostawmy religię – przyjrzyjmy się systemowi prawnemu, stosunkowi Państwa do obywatela, czy urzędnika do przedsiębiorcy. Czy czasem nie jest on oparty o presumpcję winy, miast niewinności. W tej drugiej jesteśmy niewinni, dopóki nam się nie udowodni winy. W pierwszej jest dokładnie odwrotnie. Z góry jesteśmy winni i na nas samych spoczywa obowiązek udowodnienia naszej niewinności. Chciałoby się rzec, że indoktrynacja winą otacza nas zewsząd i to przez całe życie. Problem w tym, że poczucie winy jest destrukcyjne dla naszej osobowości. Hamuje nasze możliwości rozwoju i sprawia, że żyje się nam o wiele ciężej niż mogłoby się żyć. Odczuwamy spory dyskomfort, jednak sam dyskomfort nie ma na nas aż tak negatywnego wpływu, jak to co się dzieje w efekcie poczucia winy. Otóż zawsze ilekroć siebie o cokolwiek obwiniasz, nawet jeśli są to błahostki, ma to potężny wpływ na twoje poczucie własnej wartości. Jeśli przekonujesz siebie „źle się zachowałem”, „niepotrzebnie tak zareagowałem”, „nie powinienem odmawiać tej przysługi” uczysz swój mózg widzenia samego siebie w negatywnych kategoriach. Sam siebie uczysz, że to za co się obwiniasz powinno obniżyć twoją wartość. A przecież w wielu wypadkach obwiniamy się kompletnie irracjonalnie. Za rzeczy które nie miały miejsca w rzeczywistości, a jedynie powstały w naszej własnej głowie. Dzieje się tak, ponieważ źle oceniamy przesłanki do poczucia winy i uznajemy, w rezultacie błędu znanego jako błąd dostępności, że dane do których mamy dostęp są wystarczające do określonej oceny sytuacji. Tak się wielokrotnie dzieje wówczas, kiedy próbujemy ocenić, jak wygląda obraz nas samych, czy też naszego zachowania w oczach innych. Pytamy siebie „co też ona sobie wówczas o mnie pomyślała”, a w konsekwencji „jakie teraz ona ma o mnie zdanie, co ona teraz o mnie myśli” i oczywiście zarzucamy sobie, że ludzie o nas myślą w sposób, w jaki byśmy sobie tego nie życzyli. Tutaj popełniamy dwa potężne błędy. Po pierwsze zakładamy, że wiemy co o nas ludzie myślą, co jest z góry niemożliwe, bo nie siedzimy w ich głowach. Po drugie zakładamy, że ludzie o nas myślą, a to nieprawda. Ludzie nie myślą tak często o nas jak sądzimy, ponieważ przez większość czasu zajęci są myśleniem wyłącznie o samych sobie. Mimo jednak, że poczucie winy często bywa zupełnie irracjonalnie, tak czy siak się w nas pojawia. No cóż… Skoro się pojawiło, to coś trzeba z nim zrobić.

I w tym miejscu zazwyczaj popełniamy trzeci potężny błąd, polegający na tym, że w ogóle usiłujemy coś z tym poczuciem zrobić. Bo cokolwiek byśmy z nim nie zrobili, wyłącznie nakarmimy go naszą energią i stanie się większe. Dzieje się tak zarówno wtedy kiedy próbujemy poczucie winy z naszej głowy przegonić, jak i wówczas kiedy pozwalamy mu sobą zawładnąć. W pierwszym przypadku za każdym razem wraca ze zdwojoną siłą i czyni to dopóki nie minie odpowiednia ilość czasu, który jak wiadomo goi wszystkie rany. W drugim przypadku pogrążamy się w poczuciu winy, co nie tylko zwiększa nasz dyskomfort i jego siłę, ale też powoduje, że o wiele dłużej w nas siedzi, niż powinno. 

Co zatem możemy zrobić w takiej sytuacji? Najprostsza odpowiedź brzmi „nic”. A dokładniej rzecz ujmując po prostu siedź, nic z tym nie rób i wyłącznie obserwuj to w sobie. Bez chęci uczynienia czegokolwiek. Po prostu obserwuj tą emocję w sposób, w którym nie ma najmniejszej chęci ingerowania w nią. Potraktuj ją jedynie, jak radzą starożytni Chińczycy, którzy skonstruowali kosmologiczny model pięciu przemian, jako bit informacji. Jako czystą informację, która nie jest ani negatywna, ani też pozytywna, a której zadaniem jest wyłącznie przekazanie ci jakiejś wiedzy. Siedź, obserwuj i spróbuj odpowiedzieć na pytanie: „czego się właśnie uczę o sobie?”, „czego się w tej chwili dowiaduję?”, „czy ta emocja ma jakiekolwiek racjonalne podłoże, czy też powstała wyłącznie w efekcie jakichś dziwnych mechanizmów, które sam stworzyłem w swojej własnej głowie?”. Zamień się na chwilę w naukowca, eksperymentatora, który w białym kitlu i z lupą w ręku pochyla się nad laboratoryjnym stołem. Włącz ciekawość i pasję odkrywcy. Powiedz sobie: „o, pojawiło się we mnie poczucie winy, zatem witam i zapraszam pod mikroskop”. Bądź ciekawy co je wywołało, szukaj sytuacji, które je powodują, szukaj przyczyn w tym co myślisz o świecie, o ludziach, o samym sobie. W tym w jaki sposób konstruujesz myśli i swój własny w nich obraz. Prowadź badania, obserwuj, dociekaj, a wszystko to czyń z pełną akceptacją, że taka emocja właśnie w tobie jest i bez jakiejkolwiek chęci ingerowania w samą emocję. Jest sobie i już. Wyłącznie ją obserwuj.

Cóż daje ta technika? Otóż bardzo wiele. Pozwala nam uczyć się siebie. Daje możliwość poszerzenia świadomości. Umożliwia pojawienie się absolutnie bezcennej autoświadomości, która z kolei jest przepustką do prawdziwego wzrostu i rozwoju. Kiedy stajesz się autoświadomy, jednocześnie nabywasz zarówno wiedzę w jaki sposób działasz, ale też umiejętności pozwalające na dokonanie stosownych korekt. Pojawiają się możliwości zarządzania sobą na dotąd niedostępnym poziomie. Zdobywasz bezcenną wiedzę na przyszłość zarówno w kontekście tego co robić, jak i czego nie robić. I nie dotyczy to tylko naszego zachowania w zewnętrznej rzeczywistości, relacji z innymi, czy w ogóle funkcjonowania w świecie. Ale też tego jak zachowujemy się w swoim własnym wnętrzu. Wokół czego koncentrujemy myśli i w jaki sposób jesteśmy w stanie zarządzać swoimi własnymi psychicznymi procesami. I ta autoświadomość właśnie daje ci możliwość pracowania zarówno nad tym co w tobie pozytywne, jak i tym co negatywne. Otrzymujesz w ten sposób możliwość uporania się z sobą, odzyskania panowania nad sobą, czyli stania się panem samego siebie. Co zaś dzieje się wówczas z samym poczuciem winy? Otóż kiedy nie  jest karmione jakąkolwiek energią z twojej strony, jakąkolwiek chęcią zrobienia z nim czegokolwiek w końcu traci siłę. Poczucie winy staje się coraz mniejsze, bo zamiast obdarzać je uwagą wyłącznie je obserwujesz i akceptujesz fakt, że się w tobie pojawiło. Czerpiesz z niego informację, uczysz się siebie i jednocześnie nie masz najmniejszego zamiaru by uczynić z nim cokolwiek. W końcu mija jak chmury na niebie, w końcu odchodzi pozbawione najmniejszej energii, bez której nie jest w stanie przetrwać. A dzieje się tak, bo zostają w nas wyłącznie te myśli i emocje, z którymi się identyfikujemy. Jeśli tego nie czynimy odchodzą pozbawione energii.

Jednak niejako przy okazji dzieje się jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Jeśli potraktujesz swoje poczucie winy wyłącznie jako informację, która nie ma żadnego emocjonalnego potencjału – nie jest ani negatywna, ani też pozytywna, to z każdym takim bitem informacji, który w ten sposób obracamy w naukę, wiedzę o sobie i swój własny rozwój siłą rzeczy rośnie również nasze poczucie własnej wartości. Im więcej o sobie wiesz, im lepiej się znasz i im lepiej potrafisz sobą zarządzać, tym większy i silniejszy się stajesz. I ta zmiana nie ujdzie twojej uwadze. Ale co najbardziej fascynujące, nie ujdzie też uwadze innych. Nie wierzysz? Spróbuj tej metody by sprawdzić czy działa… Pozdrawiam

#5 Autodestrukcyjna potrzeba akceptacji

Często motywacją działań wielu ludzi jest potrzeba akceptacji innych. Chcemy być zaakceptowani, zauważeni, dostrzeżeni. Chcemy by nas uznano za swoich, chcemy by ktoś o nas myślał, że jesteśmy w porządku, fajni i akceptowalni. A już najlepiej by było, gdybyśmy w oczach innych otrzymali etykietę bycia super. To swoista nagroda, dla której staramy się dobrze wypaść. A skoro staramy się dobrze wypaść to z tym staraniem wiążemy takie zachowanie, które naszym zdaniem jest pożądane w oczach innych i jednocześnie staramy się unikać wszystkiego, co mogło by być źle widziane, nietrafnie odebrane czy wręcz przez innych niezrozumiałe. Innymi słowy mówiąc: dostosowujemy się do otoczenia, by uzyskać nagrodę akceptacji często kosztem bycia rzeczywistym, prawdziwym sobą. Miast oddawać się robieniu tego na co rzeczywiście mamy ochotę robimy to, co może znaleźć uznanie i akceptację innych. To trochę tak, jakbyśmy sprzedawali cząstkę siebie w zamian za dobre samopoczucie związane z tym, że komuś przypadniemy do gustu.

Problem jednak w tym, że ta transakcja – oczekiwane zachowanie w zamian za nagrodę jest autodestrukcyjna. Zabijamy w ten sposób jakąś, mniejszą lub większą, część swojej oryginalności, samostanowienia i indywidualności. Jeśli bowiem kieruję się tym, czy to co robię zostanie zaakceptowane, czy się spodoba innym to muszę jednocześnie rezygnować z tego, czy coś się podoba mnie. A jest przecież wiele naszych zachowań, które stoją w sprzeczności z tymi oczekiwanymi. Ktoś ci mówi, że imprezowanie do rana jest fajne, a ty przytakujesz mimo iż tak naprawdę o dwudziestej trzeciej najbardziej to lubisz leżeć w łóżku i czytać książkę przed snem. Ale leziesz na durną imprezę, bo przecież nie możesz wyjść na mruka i odludka, z którym prędzej czy później nikt nie będzie chciał się pokazywać. Ktoś inny wskazuje na którąś ze zwaśnionych politycznych stron i mówi: „oni mają rację”, na co odpowiadasz: „no w sumie to trochę tak” mimo, iż myślisz dokładnie odwrotnie, ale czynisz tak, by podtrzymywać znajomość i być „fajnym” w oczach tej drugiej osoby. Ale to zaledwie wierzchołek góry lodowej znanej pod nazwą potrzeba akceptacji.

Otóż kiedy my się ze wszystkimi zgadzamy i wszyscy zgadzają się z nami i owszem jest przyjemnie, cieplutko i miło, jednak jednocześnie oznacza to koniec jakiegokolwiek rozwoju. Nie da się niczego nauczyć samemu potakując i jednocześnie otaczając się środowiskiem złożonym wyłącznie z potakiwaczy. Nie uczymy się od ludzi głupszych od siebie, ani nawet od tych, którzy są tacy sami jak my. Uczymy się jedynie od tych którzy są mądrzejsi od nas i, czy nam się to podoba czy też nie, od tych, którzy mają od nas odmienne zdanie. Jeśli bowiem ktoś sądzi coś innego niż ja, a ja mu przytaknę, to nie nauczyłem się niczego w tej sytuacji, bo nie włączyłem potrzeby weryfikacji jego osądu. Jeśli jednak ktoś ma ode mnie odrębne zdanie a ja włączam potrzebę tego weryfikacji, to muszę skonfrontować tę opinię z tym co wiem do tej pory i albo się utwierdzam w racji, albo też, odkrywszy że jednak racja jest po jego stronie, dokonuję stosownej korekty poglądów u samego siebie. A to przecież najprostsza definicja uczenia się. Poznawania, odkrywania nowych rzeczy, opinii i wiedzy.

Kiedy inni nas wyłącznie oklaskują, a my odwdzięczamy się im takim samym poklaskiem, zanurzamy się przyjemności akceptacji i jednocześnie usypiamy. Śpimy sobie błogim snem w przeświadczeniu, że wiemy jak się rzeczy mają i nie ma najmniejszej potrzeby weryfikowania naszej wiedzy. Oddajemy się środowiskowej normie, a normy mają to do siebie, że by utrzymać się w równowadze muszą utwierdzać się w swojej niezmienności. I tak żyjemy utrzymując, że rozumiemy rzeczywistość tylko dlatego, że podzielamy obowiązującą wokół nas normę jej rozumienia. Wówczas każdy bodziec, który będzie nas stymulował do rozwoju poprzez negację tego co już wiemy i co już znamy, będzie przez nas przyjmowany z niechęcią. Jak to mam zmienić poglądy, przekonania i wartości? Skoro wszyscy wokół je podzielają i właśnie za ich podzielanie zostałem zaakceptowany, polubiony i uznany za swego. 

W ten właśnie sposób socjalizują nas inni. Uczą nas w co powinniśmy wierzyć, co powinniśmy robić, i jakie nasze zachowania będą akceptowane. Otrzymujemy cały pakiet idei i wartości. Coś co można by nazwać regulaminem otoczenia, którego wypełnienie uczyni z nas fajnych kompanów do towarzystwa, lubianych i towarzysko wartościowych. W ten sposób jakkolwiek złowrogo to zabrzmi: uczymy się bycia innymi, stajemy się jak inni. Ale za procesem socjalizacji podąża drugi, w wiele bardziej niebezpieczny proces. To internalizacja, na skutek której zapominamy, że obecnie wyznawane przez nas idee i wartości pochodziły z zewnątrz, że zostały nam dane przez kogoś kto wręczył nam wspomniany wyżej regulamin zachowań. Internalizujemy idee, co powoduje że zaczynamy uznawać je za nasze własne. Teraz to nasz regulamin. Teraz to my stajemy się tymi ideami i wartościami. Teraz nie tylko idziemy z prądem, ale to my stanowimy jego główny nurt. George Orwell pisząc swoją „Klasę 1984” i słysząc teraz te słowa miałby ubaw po pachy. Oto stajemy się społeczeństwem ideowo ubezwłasnowolnionym i to nie dlatego, że jakaś silna ręka totalitaryzmu narzuciła nam swoje ideę, ale dlatego, że naszym podstawowym motywatorem wielu działań jest potrzeba akceptacji. 

Ma to jeszcze jeden tragiczny skutek. Otóż chodzi tutaj o odwrócenie wektora poczucia własnej wartości. Kiedy zachowujemy się tak, by być zaakceptowanym przez innych, to zwracamy ten wektor na zewnątrz. Uzależniamy swoją wartość od tego, w jaki sposób określą ją inni. Jeśli jestem lubiany, akceptowany, a moje towarzystwo jest pożądane, to wówczas moje poczucie wartości rośnie i wraz z tym wzrostem pojawia się narkotyczna potrzeba utrzymywania tego stanu. Jeśli uzależniam swoje poczucie własnej wartości od opinii i akceptacji innych to by stale utrzymywać je na odpowiednio wysokim poziomie muszę stale zabiegać o innych względy. I wszystko jest ok, dopóty, dopóki mi się to udaje. Jednak wystarczy wówczas mała zmiana w zachowaniu innych, już nie tak silne potwierdzenie tego, że jestem lubiany, a pojawia się początek poczucia odrzucenia, wraz z którym moje poczucie własnej wartości leci na łeb na szyję. Jest źle, jest bardzo źle, bo inni nie okazują mi tyle atencji co wcześniej, więc gorączkowo będę próbował odzyskać ich zainteresowanie i w tym działaniu zazwyczaj nie ma już kompletnie żadnego znaczenia to co rzeczywiście myślę o świecie, moja indywidualność, czy własne wartości. W ten właśnie sposób zabijamy samych siebie ulegając szantażowi własnego ego, podszeptującego nam by za wszelką cenę bronić się przed odrzuceniem.

Jak się strzec przed taką sytuacją? Co zrobić, by nie dopuścić do takich właśnie autodestrukcyjnych zachowań? Otóż istnieje tylko jeden sposób: należy odwrócić kierunek wektora poczucia własnej wartości z zewnątrz do wewnątrz. Zapytać samego siebie: co tworzy moją własną wartość we mnie samym? Co powoduje że czuję się wartościowy, bez potrzeby potwierdzania tej wartości w oczach innych? Co mogę zrobić sam – niezależnie od innych, a więc bez ich udziału, by moje poczucie własnej wartości wzrosło? I tutaj nagle odkrywamy, że istnieje wiele takich rzeczy. Jedną z nich jest zdobycie jakiejś nowej, przydatnej umiejętności. Gdybyś na przykład nauczył się nowego obcego języka na poziomie, który pozwoli ci ze zrozumieniem i bez zaglądania do słownika, obejrzeć w tym języku film czy przeczytać książkę, to czy miało by to wpływ na twoje poczucie własnej wartości? Olbrzymi prawda? Okazuje się, że zdobycie każdej przydatnej umiejętności, zdobycie nowej wiedzy na poziomie umożliwiającym jej wykorzystanie w naszym życiu to znakomite sposoby na podniesienie poczucia własnej wartości bez potrzeby sięgania w tym procesie po akceptację innych. Podpowiem ci kolejne, które znam z własnego życia  – otóż na poczucie własnej wartości spory wpływy ma również zrzucenie kilogramów i rozpoczęcie aktywnego trybu życia. Kiedy porównasz siebie regularnie biegającego dziesięć kilometrów z sobą, który nie był w stanie przebiec trzystu metrów, to zwrócisz uwagę, że nie tylko zmieniła się twoja kondycja, ale zmiana zaszła również w twoim poczuciu własnej wartości. Kiedy udaje się utrzymywać wektor własnej wartości tak, by stale był skierowany do twego wnętrza, a nie na zewnątrz, to potrzeba akceptacji musi zniknąć. Nie robisz już tego czego oczekują inni byś stał się „fajny”. Jesteś „fajny” sam z siebie. I żadna cudza opinia na tę twoją fajność nie ma najmniejszego wpływu. Kiedy masz nowy pomysł na życie, na biznes, na siebie nie musisz konfrontować go z innymi. Jedynej opinii którą ewentualnie potrzebujesz wówczas jest opinia ścisłych specjalistów w tym, co zamierzasz. Pamiętam pewnego młodego inżyniera, który miał pomysł na jakieś sprytne specjalistyczne urządzenie mogące wypełnić rynkową niszę, co mogło mu przynieść olbrzymie pieniądze. Jednak inżynier postanowił na niedzielnym obiedzie zapytać swoich rodziców i teściów o zdanie, na temat jego biznesowego pomysłu. Co usłyszał? Oczywiście że ma tego nie robić, bo przecież ma wystarczająco dobrą pracę i po co to zmieniać ryzykując aż tak wiele. Zarówno teściowie, jak i rodzice nie mieli najmniejszego pojęcia o merytorycznym pomyśle inżyniera, ale odradzili mu życiową zmianę, która mogła być dla niego szansą na lepsze życie, tylko dlatego, by go chronić. A chronili go przed tym, co w nich samych wywoływało paniczny strach. Obawę przed niepewną zmianą. Ale zostawmy ich i przyjrzymy się inżynierowi. Czy gdyby jego poczucie własnej wartości było na odpowiednio wysokim poziomie, to potrzebował by akceptacji innych dla swego pomysłu? Czy gdyby wektor jego poczucia własnej wartości był skierowany do jego wnętrza, zależał wyłącznie od niego samego, to czy potrzebował by akceptacji dla swojego pomysłu z zewnątrz?

Potrzeba akceptacji to złudny bożek, któremu stawiamy ołtarzyki wierząc, że przyniesie nam dobry nastrój, przyjemność, poczucie współistnienia z otaczającą nas wspólnotą. Oddajemy mu często cześć, składamy ofiary i zdajemy się nie widzieć, jak ten sam bożek odbiera nam możliwość życia w pełni. Na swój własny rachunek. Życie bowiem nie musi być bezpieczne, przyjemne i miłe. Musi jednak być wartościowe! Pozdrawiam.

#6 Sposób na problem, czyli model transpersonalny

Model transpersonalny: jak zarządzać osobowościami?

Zacznijmy od prostego testu. Spróbujmy postawić sobie pytanie: kim jestem? Kiedy usiłujemy na nie odpowiedzieć odkrywamy, że wszelkie cisnące się na usta odpowiedzi, takie jak „ojcem, mężem, biznesmenem, sportowcem, nauczycielem” jakoś nas nie satysfakcjonują, bo zdają się nie opisywać nas samych w pełni. I to prawidłowe wrażenie, ponieważ wszystkie te odpowiedzi dotyczą jedynie pewnych ról społecznych, które pełnimy. W modelu transpersonalnym zaś uznajemy, że pod każdą rolę społeczną podpięta jest określona osobowość, która pozwala na czerpanie z niej odpowiednich zasobów przy odgrywaniu danej roli. Będąc więc na przykład mężem, czerpię w danej sytuacji z zasobów osobowości męża (lub doskwiera mi ich brak), zaś będąc managerem czerpię z zasobów osobowości managera. Skoro w jednej sytuacji wykorzystuję określoną osobowość, zaś w innej sytuacji inną to musi istnieć jakiś system, który pozwala mi na przełączanie tych osobowości zgodnie z bieżącymi potrzebami. Dzięki temu systemowi, a właściwie dzięki jego prawidłowemu funkcjonowaniu w pracy mogę być prezesem, zaś z kumplami na piwie kumplem. Jeśli zaś ten system przełączania szwankuje wówczas miast być dla swej żony mężem po powrocie z pracy dalej jestem prezesem, co natychmiast powoduje konflikt. Ale zostawmy szwankujące systemy i przyjrzymy się temu, kto przełącza osobowości. Otóż w metaforze orkiestry stworzonej przez Johna Whitmore’a tym kimś, jest dyrygent, bo to on mówi muzykowi co ma grać w danym momencie. A zatem mamy tu już do czynienia z dwoma poziomami funkcjonowania: poziom muzyka (odtwarzającego rolę) i poziom dyrygenta (decydującego jaką rolę odtwarzać w danym momencie). Jednak Whitmore wskazuje że pod spodem tego układu znajduje się jeszcze jeden poziom: to poziom kompozytora, który napisał partyturę. W modelu transpersonalnym nazywamy ten poziom transpersonalnym ja. I to jest poziom zogniskowany wokół naszej duchowości – bez wkroczenia w jej świat odkrycie transpersonalnego ja nie jest po prostu możliwe. Można tam dotrzeć jedynie za pomocą separacji, czyli dostrzeżenia, że nie jesteśmy swoimi osobowościami, a jedynie je tworzymy z godnie z określonymi potrzebami. Jeśli dokonujemy takiego rozróżnienia, to wraz z nim zmienia się widzenie naszego własnego życia, a co za tym idzie problemów, z którymi w tym życiu się borykamy. Spróbuję to pokazać na prostym przykładzie: wyobraźmy sobie kogoś kto w życiu zawodowym jest managerem, zaś w życiu prywatny mężem i ojcem. Temu komuś świetnie idzie w życiu zawodowym, jednak nie udaje mu się być dobrym ojcem. Z jego punktu widzenia, ma on w życiu problem. Jednak z punktu widzenia modelu transpersonalnego to nie on ma problem, bo problem dotyczy wyłącznie jednej z utworzonej przez niego osobowości. Z nim samym nie jest nic nie tak. To coś „nie tak” jest z osobowością ojca, którą niezbyt udanie stworzył. W związku z tym rozwiązaniem problemu nie jest zmiana, która ma się dokonać w nim, a jedynie zmiana w osobowości ojca, którą po prostu trzeba poprawić, albo też stworzyć na nowo. I tutaj posłużmy się metaforą zegarmistrza i zegarka, czyli kreatora i swego dzieła. Jeśli zegarmistrz tworzy zegarek i ten zegarek nie działa najlepiej, to nie poprawiamy zegarmistrza, ale jedynie zegarek. Tymczasem wielu ludzi nie dostrzega tej różnicy. Konstruują wadliwe zegarki, po czym nabierają przekonania, że coś z zegarmistrzem jest nie tak Szukają przyczyn problemów w zegarmistrzu, zamiast po prostu i najzwyczajniej w świecie poprawić zegarek. Model transpersonalny dokonuje rewolucyjnej zmiany w naszym życiu, ponieważ wprowadza świętą zasadę: „Z tobą jest wszystko w porządku. Ty nie jesteś najmniejszym problemem. Jeśli doświadczasz problemów, to wyłącznie dotyczą one jakiejś konkretnej stworzonej przez ciebie osobowości, a nie ciebie samego!”. Ten sposób widzenia siebie  wiąże się z olbrzymią ulgą. Zdejmuje z naszych barek potężne odium problemów. Odtąd każdy, nawet największy problem, jawi się jako coś, co można stosunkowo łatwo naprawić. Bo trudno jest nagle zmienić całego człowieka, ale jeden jego wycinek już o wiele łatwiej. Skoro nasz menager jest świetnym menagerem, to oznacza, że korzysta ze znakomitych zasobów zarządzania. Jeśli teraz ten sam menager zacznie budować osobowość ojca, to  będzie już wiedział, że istnieje również możliwość zbudowania doskonałego ojca korzystającego z zasobów i umiejętności podpiętych pod tę osobowość, na takiej samej zasadzie jak w przypadku menagera. Bo zmienia się wyłącznie osobowość i zasoby, ale system zarządzania osobowością pozostaje ten sam. Skoro więc potrafisz być świetnym managerem, to potrafisz też być świetnym ojcem. 

Model transpersonalny doskonale się sprawdza w coachingu, w pracy z klientem, ponieważ daje błyskawiczne, skuteczne narzędzia trwałej zmiany. Ale jest równie doskonałym narzędziem do pracy z samym sobą. Kiedy bowiem pojawia się w życiu jakikolwiek problem w pierwszej kolejności lokalizujemy z jaką osobowością ten problem jest związany i rozwiązujemy go pracując z tą osobowością, ale z poziomu transpersonalnego, czyli ponadosobowego ja. Ojciec nie będzie w stanie rozwiązać problemów osobowości ojca, ponieważ nie da się do rozwiązania problemu korzystać z tego samego kontekstu, który ten problem stworzył. Nie da się naprawić łopaty za pomocą łopaty. Trzeba skorzystać z innych narzędzi. Pozostając w konkretnej osobowości ciężko jest naprawić coś, co szwankuje w tej samej osobowości, ponieważ identyfikacja mentalna przeszkadza w takim zadaniu. Jednak z poziomu transpersonalnego ja można dokonać dowolnych napraw dowolnych osobowości, ponieważ na tym poziomie nie występuje identyfikacja mentalna. Przestajemy na siebie patrzeć poprzez okulary poszczególnych osobowości, a zaczynamy z z poziomu, na którym osobowości są wyłącznie zegarkami. Kiedy zaś pozostajemy na poziomie osobowości to poddajemy się iluzji naszego ego, które przekonuje nas, że osobowości to my sami. Kiedy w to wierzymy, to sami sobie utrudniamy rozwiązanie problemów. Z punktu widzenia ojca nie wiadomo jak rozwiązać problem bycia złym ojcem, ponieważ na tym poziomie nie zdaje on sobie sprawy z tego, że nie jest ojcem, a jedynie w danej chwili korzysta z osobowości ojca. Wówczas posługuje się konceptem: „muszę się sam zmienić”, a taka zmiana jest bardzo trudna, bo trzeba jej dokonać pomimo identyfikacji z emocjami ojca. Kiedy jednak poruszasz się na poziomie transpersonalnego ja, to zmiana w osobowości staje się prosta. To mniej więcej tak samo jak w sytuacji, w której wielu ludzi widzi precyzyjnie co inni robią nie tak, podczas gdy kompletnie nie widzą co sami robią nie tak. Dużo łatwiej jest nam poradzić innym co mają robić, niż samym skorzystać z takiej rady względem siebie. Dzieje się tak właśnie dlatego, że barierę stanowi identyfikacja z tym co nazywamy „nami”. Kiedy jednak ta identyfikacja znika – to przestaje mieć znaczenie, czy radzimy innym, czy też samym sobie, bo jesteśmy dokładnie tak samo odseparowani od innych, jak od własnych osobowości. Wtedy zyskujemy czystość widzenia. Nic nie zaburza nam obrazu, nic nie krzyczy w środku „ja nie chcę, ja się boję tej zmiany”, bo wówczas z całą ostrością widzimy, że bez określonej zmiany nie rozwiążemy problemu. To jak chłodna kalkulacja, jak biznesowy projekt. Otrzymujesz narzędzia i naprawiasz zegarek. Z perspektywy transpersonalnej nie interesuje cię, czy zegarek życzy sobie by go naprawiano. Zegarek nie ma nic do gadania, bo jest zarządzany przez transpersonalne ja, a to ono decyduje i rozdaje karty. Skoro zegarek źle działa, to trzeba go naprawić. Zaś z zegarkiem się nie dyskutuje, bo i po co? Przecież jeśli nawet rozpoczniemy tę dyskusję to i tak zegarek będzie nas przekonywał, że wie lepiej co mu jest potrzebne albo też sam będzie uznawał że ma problem nie do pokonania. W pierwszym przypadku ojciec będzie nas przekonywał, że przecież on się na tym zna bo jest ojcem i będzie wynajdował sto tysięcy różnych wymówek mających udowodnić, że wszelkie problemy z ojcostwem to nie jego wina. Wszyscy na około będą winni tylko nie on. Skoro zaś szuka winnych na zewnątrz, to ostatnie co mu przyjdzie na myśl to to, że powinien sam się zmienić. W drugim przypadku ojciec uzna, że problem jest w nim, ale jednocześnie jest nie do przeskoczenia. Będzie sam siebie obwiniał: „ja nie daję rady”, „jestem złym ojcem”. I w ten sposób będzie sam siebie przekonywał, że do niczego się nie nadaje, i nieustannie się zadręczał. Co więcej będzie się posługiwał konceptem: „skoro jestem złym ojcem, to jestem w ogóle złym człowiekiem”, bo problem osobowości ojca będzie projektował na samego siebie nie widząc rozróżnienia pomiędzy osobowością a nim samym. W obydwu tych konfiguracjach problem jest nie do rozwiązania z poziomu ojca, czyli osobowości. Trzeba przełączyć system na widzenie siebie z poziomu transpersonalnego. I nie dość, że z perspektywy transpersonalnej widać każdy błąd w konstruowanych przez nas osobowościach, to jednocześnie naprawienie takiego błędu też nie nastręcza większych kłopotów. Od razu chce się zapytać: „a gdzie tu jest haczyk?”, „przecież tu musi być jakiś haczyk, to nie może być takie proste!” I owszem jest haczyk! Tym haczykiem jest to, że nie chcemy na siebie patrzeć w ten sposób. Nie chcemy widzieć samych siebie z ponadosobowej perspektywy, bo wydaje nam się to wyprane z emocji, uczuć i jakieś takie mechaniczne, a nie ludzkie. A dokładniej mówiąc to nasze ego przekonuje nas do takiego postrzegania siebie w obawie o to, byśmy czasem ani przez chwilę nie pomyśleli, że może nam ono nie być potrzebne. Jednak prawda jest taka, że postrzegając samych siebie wyłącznie z poziomu określonej osobowości odcinamy sobie możliwość rozwiązania większości problemów. Bo problemy, które tworzymy są zazwyczaj banalnie proste. To jedynie my je widzimy pod postacią przepotężnych demonów. Kiedy widzą nas inni, to większość naszych problemów ich bardziej śmieszy niż przeraża. Tak samo kiedy my patrzymy na problemy innych. Mówimy często: „jak on może tego nie widzieć?”, „jak ona to robi, że w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy?” Dla nas to często sztuczne problemy, które można usunąć w kilka sekund. I dokładnie to samo zjawisko wykorzystuje model transpersonalny: zaczynamy patrzeć na problemy nie w kategoriach naszych problemów, ale w kategoriach problemów związanych z innymi osobami. A tymi zaś innymi osobami są nasze własne osobowości, które tworzymy nieustannie, by móc funkcjonować. My sami nie mamy problemów. My jesteśmy zegarmistrzami. A zegarmistrze mają to do siebie, że potrafią naprawiać zegarki niezależnie do tego, jak te zegarki nie byłyby skomplikowane. Pozdrawiam!

#7 Czego uczymy się z poczucia wstydu

Czego uczymy się z poczucia wstydu?

Zróbmy prosty test: spróbuj sobie przypomnieć takie zachowania z twoje przeszłości, których się wstydzisz? Na pewno takich nie ma?  Nie oszukuj! Wszyscy takie mamy. Wszystkim nam zdarzyło się zachować kiedyś w nieodpowiedni sposób. I to z różnych przyczyn. Po pierwsze dlatego, że nie wiedzieliśmy wówczas, że to nieodpowiednie zachowanie. Albo też dlatego, że chcieliśmy uzyskać określony zamierzony efekt, a wyszło niespecjalnie dobrze. Co tu dużo mówić: wyszło okropnie. Tak okropnie, że na samą myśl o tym chcemy się zapaść pod ziemię. Mówimy sobie – „jak ja mogłem to powiedzieć?” „Po jasną cholerę tak się zachowałem? I jeszcze wydawało mi się że jestem taki fajny!” Kiedy przypominamy sobie, że w naszym życiu miały miejsce zachowania, których dzisiaj byśmy nie powtórzyli to pojawia się poczucie wstydu. A w wielu przypadkach czujemy zażenowanie swoim własnym zachowaniem z przed lat. A to bo trochę (lub bardzo) podkolorowaliśmy opowiadaną historię, by była bardziej atrakcyjna dla słuchaczy, jednak z dzisiejszej perspektywy dopiero odkrywamy jak łatwo wykrywalny i żenujący to musiał być zabieg i jak miast rosnąć w oczach słuchaczy kurczyliśmy  się tak naprawdę do rozmiarów małej zakompleksionej myszki. Albo też kiedy chcieliśmy zrobić dobre wrażenie udając, że się na czymś znamy, coś potrafimy, w czymś jesteśmy dobrzy i kiedy oczywiste kłamstwo wychodziło na jaw miażdżąc nasze poczucie własnej wartości. Albo też w sytuacji, kiedy potraktowaliśmy kogoś naprawdę nieadekwatnie do tego, w jaki sposób na to zasługiwał i kiedy się zorientowaliśmy było już za późno, żeby odwrócić bieg spraw. Taki przykładów można mnożyć, a zdarzają się każdemu z nas, czy chcemy się do tego przyznać czy też nie, ponieważ właśnie tak wygląda życie. Potknięcia są jego częścią dokładnie tak samo jak to, że czasem zrobiliśmy z siebie kompletnego idiotę. Pamiętam z przed wielu lat pewnego kumpla, który wypracował w takich sytuacjach zachwycająco skuteczny mechanizm. Otóż ilekroć zdarzyło mu się powiedzieć coś głupiego, robił niewinną minę i natychmiast przyznawał się do porażki za pomocą krótkiego stwierdzenia: „O, zdaje się że właśnie palnąłem!”, po czym wybuchał rozbrajającym śmiechem. To genialne rozwiązanie, jednak problem w tym, że większość ludzi nie jest w stanie z niego skorzystać, ponieważ kiedy coś rzeczywiście „palną” nie potrafią się do tego przyznać za żadne skarby świata. A palnięcie czegoś głupiego jest tak samo naturalne jak wszelkie inne życiowe czynności. Zdarza się każdemu i nie trzeba, by to udowodnić, przeprowadzać żadnego skomplikowanego naukowego wywodu, miast tego wystarczy włączyć telewizor. Problem jednak nie w tym, by w życiu nic nigdy głupiego nie zrobić, ale w tym, by się czegoś z tego faktu nauczyć, zamiast się tym zadręczać. A niestety to drugie wyjście jest wielokrotnie w naszym zachowaniu częstsze niż pierwsze. Uwielbiamy się zadręczać i czynimy to z taką zaciętością, jakby nam ktoś za to płacił. Kiedy tylko pojawia się takie żenujące, czy też zawstydzające wspomnienie uruchamiamy wymiennie dwa mechanizmy. Albo staramy się to wyprzeć z pamięci, zapomnieć jak najszybciej, by już nas nie nękało, albo też pogrążamy się coraz bardziej w rozpamiętywaniu, jak strasznie się kiedyś wygłupiliśmy. W tym pierwszym wypadku popełniamy potężny błąd. Ilekroć bowiem chcemy o czymś nie myśleć, tylekroć uruchamiamy myślenie właśnie o tym. Kiedy ci teraz powiem, nie myśl o małym puchatym szczeniaczku, to dziwnym trafem szczeniaczek pojawia się w twojej głowie. Mechanizm, w którym próbujemy odrzucić pchającą się do głowy myśl, tak naprawdę tę myśl jedynie energetyzuje. A im więcej energii dostanie, tym silniejsza się staje, tym dłużej będzie gościć w naszej głowie i tym natrętniej będzie do niej powracać. Drugie rozwiązanie, czyli zadręczanie siebie rozpamiętując przeszłe momenty życiowej kompromitacji też nie jest najlepsze. Powoduje poważny negatywny impakt w nasze poczucie własnej wartości, a co za tym idzie tracimy pewność siebie. Pojawia się wtedy konstrukt: „skoro już kiedyś się tak zachowałem, to najlepiej bym teraz się w ogóle w takich sytuacjach nie odzywał”! Czyli mówiąc innymi słowy po prostu strach się odezwać! Nie ma chyba nic gorszego, co moglibyśmy sami sobie zrobić posiłkując się taką właśnie strategią. I w pierwszym i w drugim przypadku nie radzimy sobie z problemem poczucia wstydu. A dzieje się tak, ponieważ nie wiemy, że rozwiązanie tego problemu leży zupełnie gdzie indziej. Najpierw jednak wyobraźmy sobie oś czasu. Oto przeszłość, przyszłość i teraźniejszość, czyli ten moment w którym się właśnie znajdujemy. Na razie pomińmy, jakże znaczący fakt, mówiący, że zarówno przeszłość i przyszłość nie istnieją. Przeszłość to wyłącznie nasze jej wspomnienie, a nie byt rzeczywisty i co więcej: jest to wspomnienie przefiltrowane przez naszą wybiórczą pamięć. Zaś przyszłość nie istnieje również, ponieważ to co nazywamy przyszłością jest jedynie jej antycypacją, czyli wyobrażeniem na jej temat konstruowanym w naszej własnej głowie. Na użytek jednak tego mini wykładu to rozróżnienie w zupełności wystarczy, a samą psychologiczną konsekwencję naszego postrzegania czasu spróbuję się zająć innym razem. Jednak to, co jest teraz dla nas ważne to właściwe zrozumienie wektora mądrości. Otóż nasza życiowa mądrość ma swoje źródło w dwóch głównych elementach, Stanowią je wiedza i doświadczenie. Jeśli tak, to oznacza, że wektor życiowej mądrości na osi czasu zawsze zwrócony jest w prawo. To proste: jeśli wyobrazimy sobie mnie za rok, to ten ja z przyszłości siłą rzeczy musi być mądrzejszy od tego mnie z teraźniejszości, bo przez ten rok zdobędzie więcej wiedzy, niż nią dysponuje teraz oraz zwiększy swoje doświadczenie. Ja z przyszłości będzie miało dostęp do tych zasobów, do których dostępu ja obecne nie ma teraz. Ale wektor mądrości nie pracuje wyłącznie na odcinku teraźniejszość przyszłość, ale również na odcinku przeszłość teraźniejszość. To zaś oznacza, że ja teraźniejsze jest zawsze mądrzejsze od ja przeszłego. Bo ja z teraźniejszości dysponuję bagażem wiedzy i doświadczenie, którego ja z przeszłości nie miało. Skoro już to wiemy, to wróćmy do poczucia wstydu i przyjrzyjmy mu się w kontekście tej samej osi czasu. Otóż nasze poczucie wstydu jest generowane przez wspomnienie, czyli to co zapamiętaliśmy z przeszłości. Przypomnijmy sobie więc dowolną rzecz, dowolne nasze zachowanie z przeszłości, w skutek którego przypomnienia obecnie pojawia się w nas wstyd. Już samo to założenie, że wspomnienia ma się pojawić w teraźniejszości oznacza, że dotyczy ono czegoś co wydarzyło się w przeszłości. A zatem źródło poczucia wstydu leży w jakimś naszym wcześniejszym, przeszłym zachowaniu. Kiedyś zrobiliśmy coś, co dzisiaj nas zawstydza. Idąc dalej tym tropem rozumowania możemy powiedzieć, że dzisiaj wiemy, że pewne nasze zachowania były niewłaściwe, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, bo się tak zachowaliśmy. Stąd prosty wniosek, że dzisiaj tak byśmy się nie zachowali, chyba, że generowanie wstydu na przyszłość jest naszą życiową misją. Jeśli dzisiaj już wiemy, że nie zachowalibyśmy się tak, jak kiedyś to co to oznacza? Oznacza to, że zmieniliśmy się. Że jesteśmy mądrzejsi niż kiedyś. Że dzisiaj widzimy rzeczy i zdajemy sobie sprawę z mechanizmów, których kiedyś nie widzieliśmy. Jeśli zaś dzisiaj jesteśmy inni niż kiedyś i dostrzegamy coś, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy kiedyś, to oznacza, że nie tylko nie powtórzylibyśmy swego zachowania, ale też wiemy dlaczego. I prawdę powiedziawszy nie znam lepszej definicji uczenia się. Nauczyliśmy się czego nie robić, a to jest tak samo cenna nauka jak nauczenie się tego, co należy robić! Jeśli więc dzisiaj wiesz już jak się nie chcesz zachować, to znaczy że odebrałeś z własnego życia bezcenną lekcję. Bo każda lekcja, która powiększa naszą życiową mądrość i powoduje że wzrastamy jest po prostu bezcenna. Jeśli by tak nie było, to z biegiem lat zachowywalibyśmy się coraz głupiej, coraz bardziej nieroztropnie i robilibyśmy z siebie idiotów coraz częściej. Tak się jednak nie dzieje, a przynajmniej nie powinno dziać. Każda więc z takich przeszłych wpadek była bezcenna, bo dzięki niej wiemy jak żyć i w jaki sposób tego nie robić. Zatem za każdym razem kiedy pojawi się w tobie poczucie wstydu traktuj je wyłącznie jako czystą neutralną informację. Coś co nie jest ani negatywne, ani pozytywne. A jedynie coś co w neutralny, bezemocjonalny sposób pokazuje ci że wzrastasz. Że dokonujesz zmiany na planie swego życia, że stajesz się coraz bardziej doświadczony, zdobywasz coraz większą wiedzę, a co za tym idzie stajesz się mądrzejszy niż do tej pory. Jeżeli spojrzysz na swoje własne poczucie wstydu z tej perspektywy, to niechybnie pojawi się poczucie ulgi. Wiesz już, że tak jak wtedy, byś się teraz nie zachował. Czy może być cenniejsza lekcja od takiej właśnie? Niech zatem twoje własne poczucie wstydu od teraz nie będzie dla ciebie źródłem negatywnych emocji. Witaj je w swoim życiu z wdzięcznością i ulgą, bo mimo iż przyzwyczailiśmy się myśleć, że jest ono naszym wrogiem, tak naprawdę jest jednym z najcenniejszych przyjaciół. Wskazuje, że mądrzejmy! Pozdrawiam

#8 Jak nie wybuchać złością?

Jak nie wybuchać złością?

Powiada się, że złość jest emocją, która narasta po cichu, aż w końcu dochodzi do momentu, w którym musi wybuchnąć. Jest jak uśpiony wulkan, w którym przez wieki gromadzi się rozsadzające od środka ciśnienie, aż w końcu wybucha ku zaskoczeniu okolicznych mieszkańców, którzy i owszem wiedzą, że prędzej czy później to musiało nastąpić, jednak nie byli w stanie przewidzieć kiedy. Bo złość zdaje się być zamknięta w naszym wnętrzu dopóki nie zostanie naciśnięty jeden malutki guziczek, który wyzwoli jej prawdziwą eksplozję. Jednak zewnętrzny obserwator zazwyczaj nie zdaje sobie z tego procesu sprawy, dopóki nie zobaczy samego wybuchu. To dlatego wielu ludzi jest zupełnie zaskoczonych naglą decyzją ich partnera o zakończeniu związku. Przecierają oczy ze zdumienia widząc spakowane walizki żony czy męża i nie mogą uwierzyć jak to możliwe, by ktoś nagle pewnego poranka przebudził się, wypił kawę i oznajmił: „postanowiłem od ciebie odejść”! Nie widzą tego, że ta decyzja nie pojawiła się nagle znienacka o poranku po wypitej kawie, ale że wzbierała często przez lata, kompletnie niewidoczna dla drugiej strony. Złość, zawiedzione oczekiwania, rozczarowanie budowało się przez wiele lat i działo się to w obecności i na oczach partnera, który widząc to, jednocześnie niczego nie dostrzegał. 

Jest taka piosenka – pewnie ci dobrze znana – to In the air tonight Phila Colinsa. Według kilku urban legend tekst dotyczy czyjegoś utonięcia i braku reakcji i pomocy kogoś, kto był tego zdarzenia świadkiem. Jednak sam Colins pytany o tekst tej piosenki i jego znaczenie zazwyczaj odpowiada, że nie ma pojęcia o czym to jest, ale jedno jest pewne: napisał tę piosenkę w złości. Rozwodził się, był wściekły i wtedy powstało In the air tonight. I od samego początku tej piosenki czujemy że coś wisi w powietrzu, coś się wydarzy, coś nieuchronnie wybuchnie, aż wreszcie wraz z dynamicznym rytmem perkusji rzeczywiście eksploduje. Jednak wtedy zazwyczaj czynimy dużo złych, niepotrzebnych i nieprzemyślanych rzeczy. Wprawdzie wybuch złości przynosi ulgę, tak jak wulkan lawy, my pozbywamy się wtedy zmagazynowanych pokładów negatywnych emocji. Ale zamiast wulkanu użyjmy przykładu dmuchanego balonu. Balon ten ma pewną górną granicę wytrzymałości. Poziom, do którego jest zdolny wytrzymać panujące wewnątrz ciśnienie i po którym pęka jego powłoka, by dać temu, zbyt dużemu ciśnieniu, ujście. To i owszem duże uczucie ulgi, ale nie bierzemy pod uwagę tego, że przy okazji sam balon ulega zniszczeniu. Bo wybuch dla balonu jest autodestrukcyjny. I tak samo jest z wybuchami złości – one i owszem przynoszą ulgę, ale jest to ulga pozorna, ponieważ w efekcie takimi wybuchami niszczymy nas samych, jak i całe otoczenie, które jest takiego wybuchu świadkiem. I nie jest to tak, że słowo przepraszam, które wypowiadasz, kiedy już ucichnie odgłos eksplozji załatwia wszystko i powoduje, że wszyscy na około mogą uznać sprawę za niebyłą. I owszem mogą, ale tego nie robią. Każdy nasz wybuch złości zostawia dwa ślady. Pierwszy to odcisk na naszej relacji z innymi. To ślad zostawiony w innych. Mała skaza na przyjaźni, związku czy współpracy. Kiedy zaś nagromadzi się odpowiednia ilość tych skaz, relacja z nami staje się dla innych toksyczna i zazwyczaj nie chcą jej kontynuować. Działa tutaj dokładnie taki sam mechanizm – skoro balon twojej złości ma określoną wytrzymałość, to przecież balon relacji z drugą osobą również. Kiedyś nazbiera się taka ilość mikro pęknięć i mikroszczelin, to z relacji nie będzie co zbierać. Jednak jest jeszcze drugi ślad. Ten zaś pozostaje w tobie. To jak rysa na diamencie. Im więcej rys się na nim pojawi, tym ten klejnot będzie mniej wartościowy. Aż w końcu rozsypie się w ogóle. Zamieni się w bezwartościowe wegetatywne życie zepsute przez złość. Znasz może takich ludzi? Znasz kogoś takiego, kogo dobrze charakteryzują powyższe słowa? Taką chodzącą nabrzmiewającą złość? Jeśli tak, to zadaj samemu sobie teraz pytanie: czy twoim zdaniem ten ktoś jest szczęśliwy? 

Odpowiedź zdaje się oczywista, prawda?

Co zatem zrobić z gromadzącą się złością? Co zrobić, kiedy czujemy jak w nas wzbiera? Czy na pewno jej wybuch stanowi jedyną, nieuchronną możliwość?

Georgij Gurdżijew przytacza następującą historię ze swego życia. Kiedy był dziewięciolatkiem umierał jego ojciec. Chłopak siedział przy jego łóżku i trzymał go za rękę, kiedy ten powiedział: „Nie mam ci czego zostawić. Nie mam ci co dać. Odchodzę jako biedny człowiek Nie dorobiłem się w życiu niczego, żadnego majątku, pieniędzy czy innych dóbr. Jednak jedyne co chciałbym ci pozostawić, to rada, którą sam kiedyś otrzymałem od mojego ojca. Proszę weź ją z sobą i bądź jej wierny przez całe twoje życie. Oto ta rada: „Ilekroć poczujesz złość, to zrób co ci ta złość podpowiada ale najpierw odczekaj dwadzieścia cztery godziny. Cokolwiek w złości nie zechcesz zrobić, to zanim to zrobisz czekaj dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nawet w złości będziesz chciał kogoś zabić, to idź i go zabij, ale po dwudziestu czterech godzinach”. Pod koniec swojego życia Gurdżijew wyznał: „Złość nigdy nie miała do mnie dostępu. Nigdy się jej nie poddałem, bo ilekroć się pojawiała czekałem dwadzieścia cztery godziny. Jednak kiedy mijały okazywało się, że zupełnie niepotrzebnie się zezłościłem. Albo że ludzie, którzy wywoływali moją złość, tak naprawdę mieli rację, a to ja tylko nie chciałem tej racji uznać. Zawsze czekałem dwadzieścia cztery godziny od momentu, w którym pojawiła się złość i właśnie dlatego nigdy nie uczyniłem niczego kierowany złością. Złość przez całe moje życie nie miała nade mną najmniejszej władzy”

To, że złość musi w końcu wybuchnąć, to wyłącznie iluzja, którą sami siebie karmimy. Nie trzeba niszczyć balonu, by wypuścić z niego nadmiar powietrza. Wystarczy zmniejszyć w jego środku ciśnienie, by powróciło do właściwego poziomu. Pytanie tylko jak to zrobić? Tutaj kluczem jest wyłącznie autoświadomość. Obecna uważność rejestrująca co czujesz właśnie w tej chwili. Jeśli czujesz złość, to najpierw musisz być jej w pełni świadomy, by otworzyły się drzwi możliwości zarządzania tą emocją. Ludzie, którzy wybuchają złością tak naprawdę nie są świadomi w czasie wybuchu. Wówczas to nie oni zarządzają samymi sobą, ale to ich własna złość przejmuje nad nimi władzę. Dlatego właśnie jest to tak destrukcyjne, bo przede wszystkim jest to nieświadome. Wówczas krzywdzimy siebie i innych, bo nie wiemy, że to czynimy. Nie zdajemy sobie sprawy z okrucieństwa swojego działania, bo oddaliśmy się we władzę złości. Autoświadomość w teraźniejszości, to wentyl spuszczający nadmiar ciśnienia z nabrzmiałego balonu. Jeśli zdajesz sobie sprawę, że jesteś zły to miast pozwolić, by ta złość dalej w tobie wzbierała jedynie ją obserwuj. Uświadom sobie, że właśnie się w tobie pojawiła i przyznaj sam przed sobą: „właśnie jestem zły, złość jest właśnie we mnie”. Kiedy uda ci się to zrobić, to… teraz czas na nierobienie niczego ponad własną obserwację. Nic nie rób, jedynie świadomie obserwuj złość. Kiedy zrobisz to prawidłowo, będzie musiała wytracić swoją energię. Miast wzbierać w tobie, stanie się coraz mniejsza. Nie ma innej możliwości, bo nie może wzbierać, kiedy nie jest zasilana żadną energią Obserwacja nie zasila niczego, jest neutralna. Zasilanie pochodzi wyłącznie z atencji. A w tobie nie ma być atencji, nie ma być żadnego chcenia zrobienia z tym czegokolwiek. Wtedy złość wprzódy powoli, a potem coraz to szybciej gaśnie. I dopiero kiedy to się stanie, zadaj sobie proste pytanie: „Co wywołało we mnie ten stan”. Wtedy na spokojnie i bez złości odkryjesz ten guziczek, którego naciśnięcie odpala w tobie złość. Odkryjesz też coś więcej – nie tylko to gdzie ten guziczek się znajduje, ale też to, czyje naciśnięcie uruchamia machinę złości. Jeśli się tego dowiesz, to możesz przejść do kolejnego kroku, w którym decydujesz, co z tym chcesz zrobić. I tutaj bądź wobec siebie uczciwy – jeśli odkryłeś, że jakaś osoba w twoim otoczeniu z premedytacją naciska guziczek twojej złości, a ty nie jesteś w stanie przerwać tego procederu, uwolnić się od emocji, czy też spowodować, że przestanie to być dla ciebie dyskomfortowe, to po prostu… zerwij tę znajomość. Tak samo uczyń, jeśli powodem twojej złości jest określona sytuacja, przekonanie czy cokolwiek innego. Po prostu odetnij źródło. I uczyń to bez wyrzutów sumienia – robisz w ten sposób przysługę zarówno sobie, jak i źródłu, które wywołuje w tobie złość. Jeśli jednak chcesz podjąć wyzwanie i poradzić sobie ze złością bez odcinania jej źródła, możesz posunąć się krok dalej i zmierzyć z dużo większym demonem. Przeanalizuj na chłodno wszystkie sytuacje, w których wzbiera w tobie złość i odpowiedz sobie uczciwie na pytanie: „czy czasem te wszystkie źródła twojej złości nie znajdują się w tobie?” Czy czasem rzeczywistość, sytuacje, ludzie w twoim otoczeniu nie są ani dobrzy ani źli, nie mają żadnego wektora intencji, a jedynie ty im nadajesz znaczenie, ty ich koronujesz na władców twojej własnej złości? A tak naprawdę, bez twojego przyzwolenia, bez zielonego światła, które zapaliłeś własnej złości po prostu by jej w tobie nie było? I dopiero wtedy odkrywasz, że miast pisać w złości piosenkę In the air tonight, dużo przyjemniej jest bujać się w hamaku akceptacji i autoświadomości i pisać słowa do piosenki „Nothing in the air tonight”? Pozdrawiam

#9 'Możesz wszystko’ to ściema

„Możesz wszystko” czyli ściema

Ilekroć słyszę, że mogę wszystko tylekroć gdzieś z tyłu głowy zapala mi się czerwona lampka wątpliwości: „Really? (Śmiech) Mogę wszystko?” „Naprawdę mogę osiągnąć wszystko o czymkolwiek bym nie pomyślał? No to zróbmy eksperyment: chciałbym zostać światowej sławy baletmistrzem (śmiech). Takim, którego zwiewny taniec porywa tłumy, zapiera dech w piersiach i dla widzów jest przeżyciem mistycznym! Obiecuję, że będę długo i wytrwale ćwiczył. Kupię sobie baletki i jedwabny trykot. Wezmę prywatne lekcje u najlepszych, będę studiował aerodynamikę baletowych ruchów i teorię rytmiki… Włożę w to olbrzymi i konsekwentny wysiłek… I co? Jak myślisz? Uda mi się? (Śmiech). Odpowiedź wydaje się oczywista – otóż nie uda mi się zostać światowej sławy baletmistrzem nie tylko dlatego, że osobiście nie znoszę tańczyć. Również nie dlatego, że brakuje mi predyspozycji psychicznych i fizycznych do tego, by to zamierzenie zrealizować. Przyczyną dla której szanse na zrealizowanie tego zamierzenia są bliskie zeru jest głównie to, że nie wszystkim wszystko się może udać (śmiech). Jeśli nie wierzysz – sięgnij do statystyk. Otóż nie wszyscy zostają milionerami, gwiazdorami kina, czy miss świata. Komuś i owszem to się może udać i są tacy, którym się to udaje. Jednak wraz z pojawiającym się w przestrzeni szczęśliwcem musi siłą rzeczy pojawić się cała masa tych, którym się nie udaje. Zwycięzca jest zwycięzcą między innymi dlatego, że wokół niego jest cała masa przegranych. Spróbuję wytłumaczyć ten mechanizm posługując się prostym przykładem. Otóż kiedy jeszcze bylem dziennikarzem, jedne z moich nauczycieli, przedstawiciel starej dziennikarskiej i już nieistniejącej szkoły (śmiech) opowiadał mi o pewnej hiszpańskojęzycznej gazecie, która w całej swojej historii nie zorganizowała na swoich łamach ani jednego konkursu dla czytelników. Kiedy zapytano redaktora naczelnego, z czego wynika taka a nie inna redakcyjna polityka odparł, że każdy konkurs tak naprawdę przynosi więcej złego niż dobrego. Otóż, kiedy w prasowym konkursie ogłoszonym w gazecie czytanej przez sto tysięcy czytelników można wygrać ekspres do kawy, to w finale tegoż konkursu otrzymujemy jednego zadowolonego obdarowanego ekspresem czytelnika i dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu rozczarowanych. (Śmiech) Każdy zwycięzca generuje przegranych. Na tym polega życie. A to z kolei oznacza, że nie wszyscy mogą wszystko. I owszem wszyscy mają potencjał osiągnięcia wszystkiego, lecz nie wszystkim będzie dane z tego potencjału skorzystać. 

Ale przyjrzyjmy się innemu implementowanemu nam przekonaniu – mówi ono, że jeśli stworzymy biznes z odpowiednią wizją, talentem, samozaparciem i konsekwencją to osiągnięcie sukcesu prędzej czy później tak czy siak nastąpi. Że stosując odpowiednie techniki zarządzania, kompletując kompetentny zespół w efekcie otrzyma się nagrodę pod postacią świetnych wyników. Jednak – na co zwraca uwagę Kahneman – „porównywanie spółek lepiej i gorzej sobie radzących to w znacznej mierze porównywanie spółek, którym się bardziej lub mniej poszczęściło.” Istnieje bowiem czynnik ślepego trafu, odpowiednio skonfigurowanych szans i okazji oraz przepotężna siła zbiegu okoliczności, które wszystkie razem są tak samo decydujące, jak talent, umiejętności i wizjonerski pomysł. Jednym się udaje innym nie. Jedni osiągają „wszystko”, a drudzy niestety nie. (Śmiech) Ale jest jeszcze jeden czynnik, który stawia pod znakiem zapytania prawdziwość obietnicy, karzącej nam wierzyć w to że osiągniemy cokolwiek sobie wymarzymy. Otóż istnieje jeszcze pozycja startowa. Stan zastany. Poziom, czy miejsce w życiu i świecie z którego do tego obiecanego „możesz wszystko” startujemy. Nie wszyscy mamy dokładnie taki sam układ szans i możliwości na początku drogi. I sięgnę tutaj wyłącznie do jednego przykładu – otóż miałem okazję kiedyś pobyć przez chwilę w szpitalnym oddziale onkologii dziecięcej. I powiem ci jedno – kiedy widzisz kilkuletniego dzieciaka z ogoloną głową, który po dializie jest tak słaby, że nie jest w stanie samodzielnie wdrapać się na inwalidzki wózek to ostatnią rzeczą, która przyjdzie ci do głowy jest przekonanie, że wszyscy w życiu mogą wszystko! Bo dzielą nas nie tylko talent i predyspozycje, nie tylko życiowe szczęście i otwierające się przez nami okazje, ale też właśnie możliwości. Życie nie jest sprawiedliwe – możliwości nie są równe, nigdy nie były i nigdy też nie będą. 

Co zatem zrobić? Co począć z tak fatalnym, jak by się mogło wydawać założeniem. Otóż najgorsze co możesz zrobić to nie robienie niczego. To poddanie się jakże bezpiecznemu dla naszego ego wytłumaczeniu, że przecież nie ma po co się starać, bo i tak śmietankę życiowego tortu zgarnie jeden zwycięzca otoczony potężnym wianuszkiem przegranych. Wówczas popełniasz dokładnie taki sam błąd, jak wtedy kiedy wierzysz tym wszystkim scenicznym motywatorom przekonującym że możesz osiągnąć sukces w balecie. Tyle, że teraz ten błąd jest w drugą stronę. Z jednej skrajności wpadasz w drugą. Z ekscytującego napompowania motywacji sukcesu wpadasz w usypiającą apatyczną stagnację, karmioną nieustannym przekonującym wytłumaczeniem, że i tak nic się nie może udać. I wielu ludzi idzie tą drogą. I czynią w ten sposób sobie taką samą krzywdę, jaką czynią sobie mamiąc się mrzonkami o nieskończonych możliwościach, wizją bogactwa, sławy, popularności i innych iluzji. Rezygnują z robienia czegokolwiek, przez co sami sobą podtrzymują istnienie tego dualnego oszukańczego systemu, na którego jednym biegunie jest obietnica zwycięstwa, a na drugim gorycz przegranej. Każde ekstremum jest zawsze złe. Niezależnie od tego z której jego strony stoisz, po której się opowiadasz i w jaki ekstremizm wierzysz. Bo życie, nasze życie tak naprawdę w 99% przebiega pośrodku. Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami. A pośrodku istnieje pewien rodzaj kompromisu, który zawieramy z naszym własnym życiem. W tym kompromisie nie wierzymy ani w to, że możemy wszystko, ani też w to, że nie możemy nic. Nie mamimy swego mózgu obietnicami wziętymi z kosmosu, których spełnienie graniczy z cudem, ale też nie poddajemy się nurzając w wegetatywnym nicnierobieniu. Nie wierzymy krzykaczom obiecującym świecidełka, ale też nie wierzymy tym z naszych znajomych, którzy, chcąc usprawiedliwić własną niemoc, nas również do takiej niemocy usiłują przekonać. Bo statystycznie niskie prawdopodobieństwo zarobienia milionów nie oznacza wcale, że nie możesz zarabiać więcej niż teraz. Nikła szansa na to, że zwiążesz się z miss czy misterem świata nie oznacza, że nie możesz znaleźć świetnego, kochającego partnera, z którym spędzisz satysfakcjonujące, pełne przyjaźni i wsparcia życie. To, że raczej nie zostaniesz astronautą podbijającym przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowych planet i kosmitów, nie oznacza, że nie możesz w życiu wykonywać satysfakcjonującej pracy, którą po prostu lubisz. (Śmiech) Bo wbrew pozorom, możemy naprawdę wiele, a mówiąc precyzyjnie: zazwyczaj możemy dokładnie tyle ile jest nam potrzebne by znacznie polepszyć swój los. Bo ile tak naprawdę potrzebujesz samochodów? Siedem, dwadzieścia, a może pięćdziesiąt? A ile mieszkań i willi z basenem? Na pewno trzy czy pięć? Masz może zdolność bilokacji, by móc w jednym czasie korzystać w tych wszystkich aut i apartamentów? A ile potrzebujesz jedzenia? Na pewno codziennie rano musisz jeść jajecznicę z truflami, a co wieczór homara? Wbrew pozorom to nie my potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, a wyłącznie nasze ego. My tak naprawdę do spełnionego życia nie potrzebujemy aż tak wiele jak nam się wmawia. Oczywiście w posiadaniu nie ma niczego złego – rozumny milioner tworzy miejsca pracy i sprawia, że iluś ludzi żyje dzięki jego sprytowi, szczęściu i pracy. Jednak ten sam milioner zarabiający wyłącznie dla samego zarabiania jedynie trwoni swój potencjał. Nie ma w tym wówczas niczego dobrego. Podobnie jak niczego dobrego nie ma w biedzie. Bycie biednym nie jest godne naszego człowieczeństwa, naszych potrzeb oraz możliwości niesienia pomocy innym. Pamiętasz co mówiłem o skrajnościach – są po prostu złe, niezależnie od tego po której ze stron się sami lokujemy. I tak samo złe i nieproduktywne jest postrzeganie świata jedynie za pomocą tych skrajności. Kiedy dasz sobie wmówić że możesz wszystko i niestety jak większość, tego wszystkiego jednak nie osiągniesz, to będziesz się czuł zawiedziony, oszukany i potraktowany niesprawiedliwie przez życie. Kiedy zaś uznasz, że nie możesz niczego, bo cokolwiek byś nie zrobił to i tak nie polepszysz swego losu, bo jak mówi Franklin właśnie dołączyłeś do tych, którzy umierają w wieku dwudziestu pięciu lat ale czekają z pochówkiem aż do siedemdziesiątki. (Śmiech) 

Kiedy dawniej pracowałem z ludźmi chcącymi zrzucić kilogramy nigdy im nie tworzyłem wizji pięknej wysportowanej sylwetki, czy wyglądu misss uniwersum. Mówiłem jedynie, że już kilka kilogramów mniej zazwyczaj wystarcza by się lepiej poczuć. Ale by te kilka kilo można było zrzucić, trzeba zacząć od zrzucenia stu gram. Zaś żeby to było możliwe trzeba przestawić w swojej własnej głowie sposób myślenia i widzenia siebie w świecie. Zamiast więc myśleć kim możesz, czy kim nie będziesz w stanie stać się za dziesięć lat, pomyśl co możesz zrobić właśnie teraz? Jaka zmiana jest w twoim zasięgu w ciągu dzisiejszego dnia. Tu i teraz. Właśnie w tej chwili. Kiedy się nad tym głębiej zastanowić okaże się, że zawsze coś można zmienić. I zazwyczaj ta mała zmiana nie wymaga od nas jakiegoś niebotycznego wysiłku. Żeby przenieść górę trzeba nie lada siły, ale usunięcie z drogi przed nami jednego przeszkadzającego nam kamienia, czasem wymaga dużo mniej siły niż można byłoby się spodziewać. I od razu wygodniej się idzie. (śmiech) Znam ludzi, którzy w ten sposób, kamyk po kamieniu dokonywali istotnych zmian w sowim życiu. Udawało im się nie dlatego, że wierzyli iż mogą wszystko ale dlatego że podejmowali próby zrobienia czegokolwiek. W efekcie nie otrzymywali sławy, bogactwa czy innych precjozów. Jednak sprawiali, że zaczynało im się po prostu lepiej żyć. A czyż już samo to nie jest warte zachodu? Ja tymczasem rozważę jeszcze raz swoje zainteresowanie baletem! (Śmiech) Pozdrawiam

#10 Postanowienia noworoczne: robisz to źle!

Postanowienia noworoczne: robisz to źle, czyli 7 zasad prawdziwej zmiany!

Według Instytutu Badań Rynkowych aż 80% Polaków wchodzi w Nowy Rok z noworocznymi postanowieniami i tylko jedna dziesiąta z tej liczby swoich noworocznych postanowień dotrzymuje. Podobno tylko co dziesiątemu udaje się rzeczywiście zrzucić kilogramy, zmniejszyć ilość używek czy rozpocząć zdrowy, aktywny sportowo tryb życia. Hm… to moim zdaniem przeszacowane dane. Gdyby zapytać tych ludzi po roku od postanowienia, czy dalej w nim trwają, ta liczba pewnie zmniejszyła by się do jednego procenta. Dlaczego tak się dzieje? Gdzie popełniamy błąd? Otóż w samym założeniu, że jakaś graniczna data, jak właśnie rozpoczęcie nowego roku, czy też nasze urodziny, ułatwią nam dokonanie zmiany. A dzieje się dokładnie odwrotnie. Otóż próbując zmotywować się do zmiany podpierając się jakąkolwiek datą utrudniamy sobie zadanie. Z góry skazujemy się na niepowodzenie i pytanie co dalej nie dotyczy potem kwestii, czy wytrzymasz, ale do kiedy wytrzymasz? I w ten sposób data rozpoczęcia zmiany, w której upatrujemy naszego przyjaciela staje się naszym największym wrogiem. Ta data bowiem tworzy wyłącznie iluzję łatwiejszego podjęcia decyzji i trudniejszej rezygnacji z konsekwentnych działań. Tłumaczymy sobie to najczęściej w taki sposób, że określona data ułatwi nam decyzję podjęcia zmiany (na przykład „od nowego roku nie piję piwa”) i utrudni rezygnację ze zmiany (na przykład: „skoro mi się udało tyle wytrzymać, to szkoda by było to zaprzepaścić”). I w obydwu wypadkach rzeczywistość obraca się przeciwko nam. Błąd bowiem tkwi w założeniu „już tyle udało się wytrzymać”. To kiepskie założenie, bo odlicza jedynie dni, a nie jest oparte na tym na czym powinno, czyli na pytaniu „po co chcesz dokonać tej zmiany”, „jaki jest rzeczywisty jej powód?”, „co ta zmiana ma ci dać?” Samo odliczanie dni nie skutkuje niczym poza samym odliczaniem – motywacja oparta jest tutaj nie o zmianę, ale o koncept „jak długo to wytrzymam”, który z góry zakłada, że kiedyś tego „nie wytrzymam”. Co więcej, to założenie ze swej natury osadzone jest w czasie, a to oznacza, że oprócz samego odliczania dotyczy celu, który ma się wydarzyć w przyszłości a nie tego co jest ważne tu i teraz. Przyjrzyjmy się temu bliżej – ktoś postanawia schudnąć do wakacji, bo fajnie by było wyjść na plażę bez obawy, że aktywiści Greenpeace uznają nas za zabłąkanego morsa, którego trzeba wepchnąć z powrotem do morza . Problem jednak w tym, że noworoczne postanowienie schudnięcia do wakacji odsuwa profit zamierzonej zmiany aż o pół roku. I wówczas trzeba rzeczywiście żelaznej konsekwencji, by wytrwać ten czas, by zaciskając zęby przez pół roku odmawiać sobie ulubionych potraw, piwa i ćwiczyć jak oszalały. Mało kto wytrzyma taki kierat z tak mglistą i odległą w czasie nagrodą. To osadzenie w czasie, w rzeczywistości jest destrukcyjne dla zmiany, bo prędzej czy później pojawi się zniechęcenie. Prędzej czy później wysiłek okaże się nieadekwatny do nagrody. Nie ma jej teraz, więc staje się jedynie obietnicą. A obietnica nagrody, a sama nagroda to dwie różne rzeczy, prawda? 

Co więcej wiara w to, że jakiś punkt graniczny postanowienia zmiany utrudni nam zrezygnowanie z jej dokonywania jest destrukcyjny, bo w kategoriach demotywacji jest nieporównywalnie słabszy niż wysiłek, którego od siebie wymagamy, by wytrwać w postanowieniu. To proste: jeśli nigdy nie biegałeś, a karzesz sobie codziennie przebiec kilka kilometrów, to ostatnią rzeczą, która ci przyjdzie na myśl po kilku dniach (a może już tego samego dnia wieczorem – jest to, że szkoda by było zrezygnować, bo umówiłeś się z samym sobą na dopilnowanie jakiejś daty. Tak ten system po prostu nie działa i pora by przestać dawać się oszukiwać myśleniu, że jakikolwiek punkt graniczny w czymkolwiek nam pomoże. 

Wszyscy jednak, którzy z powodzeniem zrzucili kilogramy wiedzą, że nagroda pojawia się dużo szybciej, tylko trzeba umieć ją dostrzec i docenić. Już dwu – trzy procentowa utraty masy działa nagradza nas lepszym samopoczuciem. Już w kilka dni po rezygnacji z codziennej dawki alkoholu odkrywamy lepszy i zdrowszy sen, a po tygodniu regularnych spacerów odkrywamy pełniejszy oddech, będący efektem powiększającej się objętości płuc. To są nagrody, które otrzymujesz błyskawicznie i którymi możesz się cieszyć w teraźniejszości, a nie składając sobie wakacyjne obietnice szczęścia.

Główny błąd popełniamy w tym, że oddajemy się w ten sposób zewnętrznej a nie wewnętrznej motywacji – motywacja jest wtedy oparta na zaistnieniu zewnętrznego warunku i dlatego nie działa. Nie działa, bo „zmienię się bo już najwyższy czas”, albo „zmienię się bo to idealny moment” przesuwa wektor motywacji z naszego wnętrza „chcę się zmienić”, na zewnątrz „chcę się zmienić, bo…” a to musi być nietrwałe i kończy się klęską „może następnym razem się uda”. Nie może się udać, bo zazwyczaj stawiamy sobie albo zbyt wysoki cel, a ten wymaga zbyt długiego czasu na swoją realizację. 

Jest jednak jeszcze jeden ważny element który warunkuje możliwość zaistnienia zmiany. Jest nim, oprócz samego wysiłku, jeszcze jego  poziom. Im większy sobie narzucisz, tym mniejsza staje się twoja szansa na zmianę. Im więcej wysiłku zaczniesz w swym noworocznym postanowieniu wkładać w zmianę, tym krócej będzie twoje postanowienie trwało. Bo sam wysiłek, a dokładniej mówiąc jego poziom stanowi największy problem w dokonaniu zmiany. Zawsze ilekroć musimy się do czegoś zmuszać, powodujemy powstanie oporu po drugiej stronie. Każde ekstremum po jednej stronie powoduje powstanie jego lustrzanego odbicia po przeciwnej. Im większy zatem wysiłek wkładasz w dokonanie zmiany, tym w większym stopniu tą zmianą będziesz po prostu zmęczony. Ludzie, którzy postanawiają biegać, nie powinni zaczynać od biegania. To wygląda na paradoks, ale niestety jest prawdziwy. Jeśli nigdy wcześniej nie biegałeś, to wybierając się do parku by pobiegać najprawdopodobniej zrobisz sobie krzywdę. Nie masz bowiem ani odpowiedniej kondycji, ani wypracowanej techniki biegu, ani też odpowiedniej pojemności płuc. I nawet najlepszy sprzęt i ciuchy do biegania kupione w najmodniejszym sklepie niczego tutaj nie zmienią. Jeśli chcesz zacząć biegać, to najpierw wybierz się na krótki spacer. W kolejnych dniach wydłużaj swoje spacerowanie ale wyłącznie o taki dystans, w którym przyjemność z jego pokonania będzie większa od zmęczenia. Najlepiej by wysiłek nie pojawił się wcale Po prostu idź i spaceruj rozkoszując się jego przyjemnością. I z każdym spacerem delikatnie zwiększaj dystans. W końcu zadaj sobie pytanie czy dałbyś radę przebiec od jednego drzewa do drugiego i spróbuj to zrobić. Uda się – dobrze. Nie uda się: też dobrze. Po prostu spróbujesz następnym razem. I tak krok po kroku, z tygodnia na tydzień dostrzeżesz, że jakoś twojego życia się zmienia, bo zmienia się jakość samopoczucia i świadomości ciała. W ten sposób dużo szybciej dojdziesz do regularnego kilkukilometrowego biegu niż ci się wydaje, a przynajmniej tak było w moim wypadku. I dopiero wówczas wybierz się do sportowego sklepu po ciuchy i sprzęt, Gwarantuję ci że wtedy to będą o wiele lepiej wydane pieniądze. Jednak by proces prawdziwej zmiany mógł mieć miejsce powinniśmy zacząć od czegoś zupełnie innego. A mianowicie od uczciwego odpowiedzenia sobie na pytanie po co nam ta zmiana… teraz? Nie od pytania jak chcę by było w przyszłości, ale od uczciwego pytania jak nie chcę by było teraz? Kiedy wyrażamy życzenie jak chcemy by było malujemy w naszym mózgu kolorową wizję raju. Kiedy pytamy samych siebie, jak nie chcemy by było teraz miast malować kolorowych wizji zastanawiamy się co tak naprawdę nam przeszkadza w tym właśnie momencie naszego życia. Odpowiedź zaś wówczas nie dotyczy tego, jak chcemy by było, ale jak nie chcemy tego co jest. I tutaj wielu ludzi odkrywa, że tak naprawdę nie chcą żadnej zmiany. Że zmiana jest wymuszona poprzez społeczny wdruk, poprzez oczekiwania wobec siebie stworzone przez innych. A tak naprawdę najbardziej chcą żyć jak żyją, jeść jak jedzą i nie ruszać się jak się nie ruszają. To przecież ich wybór, ich decyzja i ich życie i mają do tego prawo. Jednak w takiej sytuacji nie ma najmniejszego sensu katować się jakimikolwiek postanowieniami, bo i tak to nic nie da i niczego nie zmieni. Zmiana może zajść wyłącznie wówczas, kiedy stan zastany nam naprawdę doskwiera. Kiedy to co jest wcale nie jest naszym ulubiony stanem, ale tak naprawdę udręką. Wtedy, kiedy to co jest wcale nie jest wygodne, ale właśnie niewygodne, niefajne i przez nas niechciane. Dopiero wówczas pojawia się silna motywacja wewnętrzna by to zmienić. Wówczas odwracają się wektory – już nie szukamy jakichkolwiek bodźców zewnętrznych, które mają nas popchnąć do zmiany i ułatwić wytrwanie w wysiłku, bo wszelkie potrzebne nam do zmiany bodźce znajdujemy sami w sobie. 

Jak zatem się zmienić? Jak dokonać trwałej zmiany? Spróbujmy skondensować zasady prawdziwej zmiany w siedmiu krótkich punktach:

1.

Przemyśl po co ta zmiana? Co chcesz zmienić teraz w sobie? Co ci tak naprawdę doskwiera właśnie w tej chwili? I nigdy nie daj się zwieść obietnicy szczęścia w przyszłości. Posiłkuj się wyłącznie tym jakie profity zmiany możesz otrzymać w ciągu kilku najbliższych dni.

2. 

Nie stawiaj prze sobą żadnych wielkich celów. Im większy zamierzony cel, tym mniejsza szansa na jego realizację. Zmieniaj się dla czerpania zysków z samej zmiany, a nie wielkości zamierzonego celu.

3. 

Zawsze szukaj motywacji wewnątrz a nie na zewnątrz. Ta z zewnątrz prędzej czy później cię zawiedzie, niezależnie od tego czy będzie to jakakolwiek data, czy presja środowiska

4. 

Nie przesadzaj z wysiłkiem, a najlepiej zaplanuj zmianę tak, by był on jak najmniejszy. Im większy wysiłek sobie narzucić, tym większe prawdopodobieństwo, że zmęczenie które się pojawi będzie silniejsze od nagrody.

5. 

Do każdej zmiany profesjonalnie się przygotuj. Przeczytaj jak dokonali jej inni, sprawdź jak najskuteczniej sobie poradzić ze zmianą nawyków i przyzwyczajeń, dowiedz się co cię czeka po drodze. Im lepiej będziesz przygotowany, im więcej będziesz wiedział tym łatwiej dokonasz zmiany.

6. Miast stosować motywację „do” (co chcę osiągnąć), stosuj motywację „od”(jak nie chcę by było teraz), a będzie ci łatwiej dostrzec efekty w czasie teraźniejszym.

7. Przestań gadać o zmianie i zadręczać swoimi postanowieniami wszystkich dookoła. Mówienie o zmianie wprawia w dobry nastrój wyłącznie ciebie i nikogo wokół. 

Chcesz się zmienić, to po prostu zacznij się zmieniać. A jeśli nie chcesz to się nie zmieniaj. Przecież to twoje życie, prawda? Ty wiec decydujesz.

Pozdrawiam  

#11 Jak radzić sobie z problemami

Jak radzić sobie z problemami?

Ile razy wypowiadałeś słowa: „wszystko mi się wali?”, „nie wiem co dalej?”, „nie, no teraz to już koniec!”? Zdarza się, prawda? Szczególnie wtedy, kiedy w naszym życiu pojawia się szczególnie duży problem. Wówczas cała nasza życiowa koncentracja, cała uwaga ogniskuje się na tym właśnie problemie i nie jesteśmy specjalnie w stanie myśleć o niczym innym. Cokolwiek byśmy nawet nie pomyśleli, to i tak wszystko dookoła przypomina nam właśnie o tym problemie i nasze myśli znowu ku niemu wędrują nie dając nam zasnąć. Oto na przykład kogoś zostawia ukochana osoba, z którą spędził wiele lat. Świat zdaje się walić na głowę. Nie można się skupić na niczym innym, a wszystko wokół przypomina nam że zostaliśmy sami. Zaczyna się paniczny strach: „co ja teraz zrobię?”, „jak teraz to w ogóle wszystko będzie funkcjonować?” itd i tak w nieskończoność. Komuś innemu ktoś bliski popada w ciężką chorobę, która zaczyna dezorganizować dotychczasowe życie i ustawiać wiele jego elementów na nowo. Myśli kłębią się w naszej głowie: „Jak to teraz będzie?”, „Jak to ogarnąć?”, „Jak przetrwać?”. Można by tu wymienić cały szereg dużych życiowych problemów, jak utrata pracy, bankructwo, wymuszona ekonomiczna emigracja i wiele innych. I za każdym razem poddajemy się natłokowi czarnych, niechcianych myśli, którymi chcąc nie chcąc zaczynamy się zadręczać. Oczywiście główna udręka dotyczy nie tego co jest, ale tego co ma dopiero nastąpić. Tego co nas, zdaniem naszych dręczących myśli, niechybnie czeka, albo też nieznanego, którego boimy się dokładnie tak samo mocno jak najczarniejszych scenariuszy. Kiedyś zapytano sanitariuszy ambulansów medycznych o czym mówią osoby ranne w wypadkach w trakcie drogi do szpitala. Jakie zadają pytania, czego się obawiają, co zajmuje ich myśli. Okazało się, że wszyscy oni pytają o to, co z nimi będzie. Obawiają się tego co nastąpi i jednocześnie kompletnie nie myślą o tym co jest. Gość z połamanymi nogami pyta o to, czy będzie jeszcze mógł zagrać w piłkę, a chłopak z uciętym palcem jest przerażony tym, że nie będzie mógł już zagrać na gitarze. Tymczasem w obydwu tych przypadkach ani gra w piłkę, ani też na gitarze nie wydaje się być najważniejszą życiową czynnością. Ale strach o to co będzie jest silniejszy od nas. Determinuje wszystkie myśli i skutecznie odwraca naszą uwagę od tego co jest. Najlepszym tego przykładem, choć jednocześnie najbardziej drastycznym, było pewne badanie, które przeprowadzono na skazanych oczekujących na wykonanie wyroku śmierci. Badacze chcieli się dowiedzieć co zajmuje myśli skazanych oraz czego boją się najbardziej. Wszyscy badani zadeklarowali, że gdyby to zależało od nich, to chcieliby by wyrok został wykonany natychmiast. Nie bali się bowiem własnej śmierci. Najbardziej bali się tego, co będzie się działo w ich głowach w oczekiwaniu na śmierć. Bali się swoich własnych wyobrażeń na temat tego, co się wydarzy i jak to będzie wyglądało. Ich największym demonem nie była wizja samej śmierci, ale jej antycypacja: własne wyobrażenie na jej temat. A ta z kolei dzieje się wyłącznie w ich głowach. I dokładnie tak samo, chociaż pewnie na mniejszą skalę, dzieje się w naszej głowie, kiedy stajemy przed sporym życiowym problemem. To, co nas wówczas blokuje i co naprawdę jest dla nas destrukcyjne, to nie sam problem, ale nasze własne wyobrażenie na jego temat. To w nim właśnie konstruujemy stwora, z którym nie możemy sobie poradzić. A nie możemy sobie poradzić nie dlatego, że on jest taki potężny, wielki, silny i niezwyciężony, ale dlatego, że tak naprawdę jeszcze go nie ma. Nie da się zaś wygrać z czymś czego nie ma, da się wyłącznie wygrać z czymś co jest. 

Spróbujmy przyjrzeć się temu mechanizmowi na poniższym, dla rozluźnienia atmosfery nieco bajkowym, przykładzie. Oto jesteś rycerzem starającym się o rękę pięknej księżniczki. Jej ojciec król i owszem powierzy ci jej rękę i na dokładkę dorzuci pół królestwa ale pod jednym warunkiem: musisz pokonać smoka. Jest tylko jeden mały problem: otóż wszyscy mieszkańcy królestwa są pewni co do tego, że smok pojawi się już niebawem, a jednocześnie jak dotąd nikt tak naprawdę smoka nie widział. Bo smok istnieje w tym królestwie jedynie w strachu o przyszłość. Ludzie twierdzą, że może się pojawić jutro, za tydzień, miesiąc a może nawet i za rok, ale jak na razie jeszcze się nie pojawił. Ty zaś jesteś dzielnym rycerzem, masz wszystkie atrybuty by pokonać smoka: zdolności, broń i odwagę. Zatem biorąc pod uwagę wszystkie powyższe założenia, zadam ci teraz dzielny rycerzu pytanie: czy kiedy przyjdziesz do króla i powiesz, że pokonanie smoka to jedynie formalność, to wyda za ciebie księżniczkę? Nie! Powie: najpierw musisz pokonać smoka. I nie ma znaczenia jak szczegółowo sobie tego smoka nie wyobrazisz – póki się nie pojawi nie da się z nim wygrać. Bo można go pokonać tylko w teraźniejszości, tu i teraz, a póki co tu i teraz się jeszcze nie pojawił. 

I ten błędny mechanizm popełniamy mierząc się z większością naszych problemów. Próbujemy je pokonać w przyszłości, a tego po prostu nie da się zrobić. Pokonać możesz jedynie to, co się właśnie wydarza. W przeciwnym razie stoisz sam na polu bitwy, a smoka ani widu ani słychu.. Kiedy dobrze się rozejrzysz w teraźniejszości i owszem odnajdziesz smoki do pokonania, ale zazwyczaj są dużo mniejsze niż można by się było spodziewać. Bo kiedy jutro zamienia się w dzisiaj, wraz z tą zmianą potężne, buchające ogniem siedmiogłowe smoczysko zamienia się w małego upierdliwego gremlina, który wprawdzie utrudnia życie, ale też którego pokonanie wymaga od nas dużo mniej wysiłku i energii niż można by się było spodziewać. 

Ale jest jeszcze jeden błąd, który popełniamy usiłując zmierzyć się z dużym problemem. To błąd wyrażony w słowach: „wszystko mi się wali!’. To błąd, zgodnie z którym jeden problem rzutuje w naszej głowie na całą naszą egzystencję, podczas gdy tak naprawdę dotyczy tylko jednego fragmentu rzeczywistości, a nie całości naszego życia. To mniej więcej tak, jak z często bywa z naszym ciałem. Dopóki wszystko działa nie zwracamy na jego poszczególne fragmenty to uwagi, ale kiedy któryś z tych fragmentów zaczyna szwankować, to zaczyna mieć wpływ na całe nasze życie. Problem jedynie w tym, że jest to wpływ wyłącznie tak wielki, jak sami na to pozwolimy. Kiedy masz rękę w gipsie i owszem to musi przeorganizować twoje życie, wiele domowych i zawodowych czynności, ale przecież nie wszystkie. Jest cały obszar aktywności, który jest niezależny od ręki w gipsie i który mimo tej przykrej przypadłości w dalszym ciągu całkiem swobodnie funkcjonuje. Kiedy tracisz pracę nie wali ci się cały świat, a jedynie jego zawodowy obszar. Oczywiście ma to wpływ na pozostałe obszary, ale też nie na wszystkie. Część z nich przecież wciąż może świetnie funkcjonować: rodzina, przyjaźń, miłość, wiele ulubionych zajęć i nawyków. Problem jedynie w tym, że w obliczu problemu nie myślimy w ten sposób, bo koncentrujemy osiemdziesiąt procent naszej uwagi na potrzebie przyszłej walki z okropnym smokiem i dwadzieścia procent uwagi na walkę z małym złośliwym gremlinem, który pląta się u naszych nóg właśnie w tej chwili. I jednocześnie tracimy uważność na te obszary życia, które są zdolne do dalszego funkcjonowania bez najmniejszych przeszkód. 

Wiem, że zmiana tego sposobu myślenia i funkcjonowania w obliczu problemów nie należy do łatwych, ale jeśli tylko uda nam się choć na chwilę zmienić nasze postrzeganie siebie i otaczającej nas rzeczywistości, to nasz organizm odpłaci nam za to olbrzymia ulgą. A wystarczy tak niewiele, by ta zmiana mogła stać się naszym udziałem. Wystarczy w obliczu problemu miast mówić „wszystko mi się wali” powiedzieć: „i owszem: wali się pewien fragment mojej rzeczywistości i muszę sobie z tym jakoś poradzić, ale tak naprawdę to jedynie fragment, a nie całość”. Co ta zmiana daje? Otóż bardzo wiele. Pokonanie gremlina jest dużo łatwiejsze niż pokonanie smoka. Naprawa jednej zębatki w silniku jest łatwiejsza niż naprawa całej maszyny. Fragmentaryzacja wyzwania zawsze ułatwia zadanie, bo można metodycznie, krok po kroku rozwiązać nawet największy gordyjski węzeł, największy galimatias spiętrzonych problemów. Każdy potężny smok z przyszłości to jedynie mały gremlin teraz. I kiedy nawet stoisz przed wijącym się kłębowiskiem gremlinów wyjmij tego, który ma największy negatywny wpływ na twoje życie w tej właśnie chwili, albo też jest najgroźniejszą cykającą bombą z opóźnionym zapłonem. Zacznij od niego, a potem dorwij się do następnego  i tak krok po kroku, i to szybciej niż się może wydawać, odzyskasz kontrolę nad swym życiem i nauczysz się rozwiązywać nawet największe problemy. 

I pamiętaj istnieje tylko jeden sposób by poradzić sobie z każdym problemem: nie szykuj się do walki w przyszłości, tylko stań do niej teraz, bo dzięki temu dużo mniej energii ta walka pochłonie i zawsze patrz na problem w kategoriach konkretnego wycinka, fragmentu twojej rzeczywistości, a nie w kategoriach całości. Nawet jeśli problem ma wpływ na inne fragmenty rzeczywistości, na wszystkie nigdy nie będzie miał wpływu i wyłącznie to ty decydujesz, jak szeroki zasięg stanie się jego udziałem. Tak się po prostu łatwiej żyj.

Pozdrawiam

#12 Niepewność, jeden z naszych największych demonów

Niepewność, jeden z naszych największych demonów

Jeśli by zapytać na ulicy setkę ludzi o to, co ich niepokoi w ich przyszłości to wiele z odpowiedzi brzmiałoby „niepewność”. O wszystko. O pracę, o dochody, o zdrowie, o zdobycie lub utrzymanie relacji, w końcu o szczęście. To oczywiście naturalne, że lękamy się o to, czego nie znamy, ale jednocześnie tak naprawdę naszym demonem nie jest sama niepewność, ale pewien jej szczególny rodzaj. Niestety w języku polskim nie ma na tę niepewność odpowiedniego słowa, więc chcąc nie chcąc musimy sięgnąć do języka angielskiego, w którym funkcjonuje pojęcie „touch and go”. W słowniku Merriam Webster znajdziemy takie oto tłumaczenie tego terminu: to sytuacja, w które nikt nie jest pewny tego co może nastąpić, jednak istnieje spora szansa na to, że rezultat będzie negatywny. I zwrot ten stał się nawet motywem przewodnim jednego z przebojów grupy Emerson Like and Powel z 1986 r, zresztą inspirowanym brytyjską tradycyjną pieśnią Lovely Joan. Tekst przeboju ELP nie pozostawia złudzeń – cokolwiek się nie wydarzy raczej nie czeka nas nic dobrego. Moglibyśmy to zdefiniować słowem katastrofizm. Myślenie wyłącznie w czarnych barwach powoduje spory zastrzyk negatywnych emocji, bo uruchamia natychmiastowy efekt kuli śniegowej. Kładziemy się do łóżka wieczorem z delikatną obawą przed jutrem, a po dwóch godzinach braku snu obawa zamienia się w pewność co do tego, że niechybnie czeka nas gwarantowana katastrofa. A wszystko dzieje się wyłącznie w naszej głowie, ku aprobacie naszego nienasyconego klęskami ego. Ten mechanizm naszego umysłu dość szczegółowo próbował opisać Jon Kabat – Zinn w książce „Full catastrophe living”, w której zawarł jakże istotną konkluzję – otóż to właśnie odczuwanie niepewności co do przyszłości połączone z podejrzeniem, że nic dobrego nie może nas spotkać, jest jednym z najpoważniejszych źródeł naszego życiowego, silnego stresu. To w ten właśnie sposób pozwalamy, by stres zawładnął naszym umysłem, a w konsekwencji też ciałem powodując w nim fizyczne, destrukcyjne dla nas zmiany. 

Niestety, mimo iż w naszym języku nie istnieje odpowiednik angielskiego „touch and go”, to istnieje w nim cała masa powiedzonek i zwrotów mających bezpośredni wpływ na nasze nawyki myślowe. Przytoczę tylko kilka, którymi jesteśmy zadręczani od najwcześniejszego dzieciństwa: „to się nie może udać”, „nie chwal dnia przed zachodem słońca”, „nie tacy mądrzy byli”. Jest ich oczywiście o wiele więcej i polecam ci proste ćwiczenie – spróbuj zastanowić się ile powiedzonek w naszym języku jest zbudowanych na schemacie czarnowidztwa i zapisz je na kartce. Zdziwisz się, jak szybko zabraknie ci na tej kartce miejsca. 

Co się jednak dzieje, kiedy od najmłodszych lat jesteśmy atakowani taką lingwistyką? Otóż uczymy się, że tak wygląda rzeczywistość. Że szansa na to, że coś może pójść nie tak, jest o wiele wyższa niż szansa na to, żeby poszło tak. Czy to jest obiektywna prawda? Otóż nie – pewne rzeczy idą tak, inne nie tak i wcale nie jest powiedziane że jedne dominują drugie, tym bardziej iż samo pójście nie tak zależy jeszcze od bardzo wielu czynników. Jednak kiedy widzimy przyszłość w ciemnych barwach (nawet nie wiedząc jaka ona tak naprawdę może być, a więc posiłkując się niepewnością) to jednocześnie zdajemy się zaklinać tę rzeczywistość oczekując, że rzeczy finalnie nie pójdą po naszej myśli. Myśl kształtuje bowiem rzeczywistość… Nie wierzysz? To prosta i jednocześnie banalna zasada: otóż świat skonstruowany jest fraktalnie. Duże fraktale w powiększeniu zawierają małe, tak jakby większe byty tworzyły swoje lustrzane odbicia. I ten system dotyczy całej otaczającej nas przestrzeni oraz nas samych. Czyż nie jest tak, że z dużych ludzi wychodzą mali ludzie, a po czasie kiedy sami staną się duzi wyprodukują kolejnych małych ludzi. I dokładnie tak samo jest z naszymi myślami – jedne myśli tworzą inne na zasadzie lustrzanych odbić. Spróbuję to pokazać na prostym przykładzie: otóż wyobraź sobie, że jesteś młodym biznesmenem, którego czeka ważna prezentacja wymyślonego przez siebie startupu przed potencjalnym inwestorem. Nie masz pewności co do tego jak będzie przebiegała rozmowa z inwestorem, ale jednocześnie myśli o tym, że nic z twojego przyszłego biznesu nie wyjdzie nie pozwalają ci zasnąć. I w końcu przychodzi dzień prezentacji, na którą wchodzisz z dominującą ideą: „i tak to się nie może udać”. Jaka jest szansa, że z takim nastawieniem i energią zachwycisz swoim projektem potencjalnego inwestora? Znikoma prawda? Czyż tak właśnie twój sposób myślenia nie wykreował rzeczywistości? Czy twoje czarnowidztwo nie okazało się udanym proroctwem? Ale na tym nie koniec tego wyniszczającego naszą motywację mechanizmu. Czego się bowiem większość ludzi w takich wypadkach uczy? Ano tego, że przecież mieli rację przewidując, że nic z tego nie będzie, bo nic z tego rzeczywiście nie wyszło. I w ten sposób zamyka się piekielny okrąg samospełniającego się proroctwa. Uwierzyłeś że będzie źle, jest źle, więc otrzymujesz potwierdzenie tego, że miałeś rację. W takiej sytuacji nasze uwielbiające cierpieć ego otrzymuje bezbłędne potwierdzenie tego, że się nie myliło i z tym większym zapałem przystąpi do czarnowidzenia w najbliższej dowolnej sprawie. Krzyczy „a nie mówiłem!” albo „znowu wyszło jak zawsze!” i w ten sposób konstytuuje na wieczność nasz brak wiary we własne siły i nadzieję na to, że los może się kiedyś odwrócić przynosząc wraz z nadchodzącą przyszłością coś naprawdę dla nas dobrego. 

Ten socjalizacyjny mechanizm internalizuje się w nas na tak głębokim poziomie, że przestajemy wierzyć, że może istnieć inne rozwiązanie. Tak głęboko stajemy się przekonani co do tego, że zawsze będzie lało, że wypieramy myśl o tym, że czasem świeci słońce. A jednak czasem świeci, prawda? Wystarczy sobie przypomnieć dni przepięknej pogody zamiast wspominać wyłącznie gradobicie i burze. Ale niestety taką mamy tendencję, że negatywne przejawy rzeczywistości zapamiętujemy łatwiej i silniej niż pozytywne. Według Siegla smaki gorzkie budzą nasze silniejsze reakcje smakowe, niż smaki słodkie, co miało nas w prehistorii uchronić, przed bezmyślnym spożyciem trujących roślin i jagód. To dlatego właśnie wspomnienia negatywnych doświadczeń wypierają w nas wspomnienia pozytywnych. Wszystko to razem powoduje, że olbrzymia rzesza ludzi porusza się w tym negatywnym kręgu samospełniających się proroctw i z każdym kolejnym takim doświadczeniem trudniej jest im z tego kręgu wyjść. I nawet kiedy podejmują tego próby starając się pokonać pesymizm optymizmem, to wkrótce okazuje się, że ten optymizm jest pusty w środku, sztuczny, czy też stojący n niepewnych nogach. Pozytywne myślenie i owszem jest modną i medialnie nośną ideą, ale już przełożenie go na dzień codzienny szczególnie trudną. Wystarczy posłuchać narzekających znajomych, poczytać doniesienia medialne złożone obecnie prawie wyłącznie z „bad news” czy też poddać się coraz częstszej fali internetowego hejtu, w którym każdy przejaw indywidualności, sukcesu i optymizmu jest natychmiast flekowany i wytykany palcami, jako przykład oszukiwania siebie i innych, a w najlepszym razie graniczącego z debilizmem oszołomstwa. Cóż zatem zrobić? Jak wyrwać się z tego czarnowidzkiego kręgu napędzanego lękiem o to co niepewne? Jak poradzić sobie z efektem „touch and go”?

Prawdę powiedziawszy znam tylko jeden sposób, który akurat nie pochodzi z żadnych socjologicznych, czy też psychologicznych modeli, ale ze świata duchowej mistyki. Żeby go wyjaśnić, musimy się przyjrzeć pewnemu behawioralnemu mechanizmowi, który można zaobserwować u małych dzieci, czy też szczeniaczków. W jaki sposób szczeniak się uczy? W jaki sposób poznaje świat? Jak podchodzi do czegoś nowego, co widzi w swym życiu po raz pierwszy? Otóż by poznawać musi najpierw nauczyć się przełamywać swój własny strach. Przecież w życiu szczeniaka wszystko jest nowe, każdy napotkany przedmiot jest pierwszym napotkanym takim przedmiotem w życiu. To samo dotyczy każdego człowieka czy też innego zwierzęcia. Za każdym takim spotkaniem musi więc stać niepewność – otóż szczeniak nie może wiedzieć czego się spodziewać po napotkanym przedmiocie czy innej istocie. A może to będzie groźne, a może wybuchnie, a w może w końcu nie będzie lubiło kudłatych szczeniaczków i zechce zrobić mu krzywdę? Gdyby szczeniak myślał za pomocą konstruktu „touch and go”, to nigdy niczego by nie poznał, do niczego się nie zbliżył i niczego nie nauczył, bo niepewność połączona ze spodziewanym negatywnym skutkiem skutecznie by go od takich działań odstręczyła. Tymczasem jednak szczeniak w jakiś magiczny sposób przełamuje swój strach i z każda kolejną próbą podchodzi coraz bliżej do obcego mu człowieka i prędzej czy później zaczyna mu obgryzać sznurówki. Otóż by takie zachowanie było możliwe szczeniaczek stosuje prostą sztuczkę: mianowicie zastępuje strach ciekawością. Jego ciekawość świata staje się silniejsza od strachu przed niepewnością, czy też przekonaniem, że wszystko co go spotka będzie dla niego niedobre. Ciekawość ma tak silną energię, że jest w stanie pokonać największy strach i największe czarnowidztwo. I dokładnie ten system podejrzany u szczeniąt i małych dzieci proponują mistrzowie wschodu jako najlepszy na pokonanie zamkniętego kręgu samospełniającego się czarnego proroctwa. Możemy zatem wyjść z tego destrukcyjnego systemu za pomocą własnej ciekawości, tylko musimy ją uruchomić i pozwolić by mogła uaktywnić się w pełni. 

Pamiętam jak kiedyś przy piwie z moim przyjacielem socjologiem narzekaliśmy na to, że idą ciężkie czasy. Ale zaraz potem doszliśmy do wniosku, że dla socjologów, którzy z pasją obserwują zjawiska społeczne, uczą się ich nowych mechanizmów, śledzą zachowania ludzi w różnych warunkach i analizują ich interakcje… nie ma nic fajniejszego niż właśnie zapowiedź ciężkich czasów. Bo ciężkie czasy są dużo ciekawsze od nie ciężkich. I wówczas doszliśmy do takiego samego wniosku – że nie mamy tak naprawdę pojęcia jak będzie, co przyniesie przyszłość, ale jedno jest pewne – będzie ona fascynująca i niezmiernie ciekawa. I w ten sam sposób nauczyłem się radzić sobie z niepewnością. Ilekroć się pojawia, napawa mnie autentyczną ekscytacją, bo skoro nie wiem co będzie, to jest to niechybna zapowiedź tego, że na pewno będzie ciekawie. Co się wówczas dzieje kiedy rzeczy idą nie tak? Ano nic… Poprawiasz przekrzywioną koronę na głowie, wykrzykujesz „ahoj, przygodo” i zanurzasz się w fascynującej przygodzie zwanej życiem. To tylko zmiana perspektywy dokonana w naszej własnej głowie, ale jakże uwalniająca. Pozdrawiam

#13 Dlaczego gasną relacje?

Dlaczego gasną relacje?

Na początku jest super! Dogadujemy się w każdym calu. Wszystko wygląda na idealnie do siebie pasujące, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni. Tyle wspólnych tematów, wspólnego dzielenia czasu, rozumienia się bez słów. Jak dwie przysłowiowe połówki jabłka i niezależnie czy opisujemy tu relację w związku kobiety z mężczyzną, przyjaźni ze starym kumplem czy bliskości odczuwanej pomiędzy dzieckiem, a rodzicem. Potem mija jakiś czas, kilka a może kilkanaście lat i orientujemy się, że mamy ze sobą coraz mniej wspólnych tematów. Zainteresowanie tym, co ma do powiedzenia druga osoba jest już trochę na siłę, a wspólnie spędzony czas nie jest już taką frajdą jak kiedyś. Po prostu przestajemy mieć o czym ze sobą gadać. Pryska energia, kończy się chemia i już nie prowokujemy spotkań, rozmów czy spędzania ze sobą czasu. A jeśli to robimy, to z coraz większym poczuciem sztuczności, czy też braku chęci do kontynuowania takich zabiegów. Odsuwamy się od siebie i nawet nie jesteśmy w stanie wskazać winnego tej sytuacji. Ot, tak po prostu jest, wiec chyba musi być. Ludzie najpierw do siebie lgną a potem tracą sobą zainteresowanie. Już się na wzajem nie kręcą, nie stymulują, nie aktywizują. 

Wówczas pojawia się poczucie zawodu i winy. Pewien dyskomfort każący nam się zastanawiać, czy czasem się nie wywyższamy, że straciliśmy zainteresowanie kimś, z kim byliśmy przecież tak blisko. Czy czasem nie dokonaliśmy bezdusznej selekcji znajomości zostawiając kogoś na relacyjnym lodzie. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego czujemy pewien rodzaj dyskomfortu kiedy relacja wygasa? Otóż z tego samego powodu, z którego w ogóle dochodzi do wygasania relacji. Z wiary w pewną iluzję, według której ludzie się nie zmieniają. Zgodnie z którą przez cale życie jesteśmy tacy sami, a to po prostu nieprawda. Otóż zmieniamy się na wielu etapach naszego życia i to w wielu, również tych podstawowych kwestiach. To oczywiście dla wielu ludzi prawda raczej nie do przyjęcia, bo lubimy myśleć o sobie jak o kimś, kto jest zawsze taki sam – w to samo wierzy, ufa tym samym koncepcjom, ma takie same zainteresowania, nawyki i gust oraz, co najważniejsze, ma takie same cechy charakteru przez całe swojej życie. Jak się jednak okazuje wielu badaczy, w tym Carol Dweck zweryfikowali ten pogląd. Otóż zmieniamy się i czynimy to łącznie z naszymi cechami charakteru. Skoro zaś my się zmieniamy, to przecież również zmieniają się inni ludzie. I to nie stanowi problemu – problem jest w tym, że tworząc z kimś relację zazwyczaj nie bierzemy pod uwagę tego procesu zmiany. Zakładamy, że techniki budowania relacji, komunikacji i interakcji są dokładnie tak samo skuteczne i przynoszą taki sam dobry efekt jak kilka, czy kilkanaście lat wstecz. Przyjrzyjmy się temu w relacjach damsko męskich: oto mamy parę zakochanych w sobie ludzi, którzy wiążą się z nadzieją spędzenia z sobą całego życia. Jednak po kilku latach związek zaczyna usychać, jest coraz mniej energii, coraz mniej zainteresowania sobą nawzajem i coraz mniejsza chęć na wspólne dzielenie czasu. W końcu związek się rozpada i jedyną zazwyczaj konstatacją dawnej pary kochanków jest dojście do wniosku, że „to jednak nie było to!”. Że nagle się okazało, że nie pasują do siebie tak jak dawniej zakładali. Gdzie tkwi błąd? Otóż w słowie nagle. Nic się bowiem nagle nie okazuje. Ludzie nie zmieniają się nagle – to powolny, ale konsekwentny psychologiczny proces. Problem jedynie w tym, że mimo tej zmiany, która zachodziła zarówno w niej, jak i w nim, oboje nie aktualizowali relacji o tę właśnie zmianę. Oboje zachowywali się tak jak lata temu i oczekiwali, że to w zupełności wystarczy, bo przecież kiedyś już wystarczyło. Nic bardziej mylnego – relacja musi być aktualizowana, bo inaczej przestaje działać. Jeśli tego nie robimy to popełniamy olbrzymi błąd, który prędzej czy później stanie się destrukcyjny dla samej relacji. To mniej więcej tak, jakbyś używał telefonu komórkowego Nokia 3310. Pamiętasz ten model? Tak, to ten sam za pomocą którego można było wbijać gwoździe. I teraz wyobraź sobie, że wciąż go używasz i wściekasz się, że wiele przydatnych aplikacji nie jest dla tego telefonu dostępnych. Że nie możesz używać żadnego nowego oprogramowania, bo na tym telefonie nie da się go zainstalować. To właśnie taka sytuacja – nie aktualizujemy związku, więc zarówno w tych obszarach, w których w drugim człowieku, z którym tworzymy relację, zaszły zmiany, jak i w tych, w których sami się zmieniliśmy nie może to po prostu działać. 

Na czym zatem ma polegać aktualizacja oprogramowania relacji? Otóż na dokonywaniu korekt w obszarach, w których nastąpiły zmiany. A obszarów tych jest niestety całe mnóstwo, ale najważniejsze są trzy i to przenikające się nawzajem. Po pierwsze z biegiem lat zmieniają się wyznawane wartości. To co wcześniej wydawało się istotne i ważne, dzisiaj już takie ważne nie jest. Zmieniają się nie tylko tak ważne kwestie jak sens życia, wizja jego jakości, czy ideały, za które warto cokolwiek poświecić. Zmienia się też nasza wizja nas samych w świecie, to co chcemy osiągnąć, czy też to co mamy kompletnie gdzieś. Zmienia się to, czym dla nas jest szczęście i ile jesteśmy w stanie poświęcić, by je w życiu zdobyć. Zmienia się również to, jakie przesłanki mają dla nas stać za wartościowym życiem i czy na pewno wartość tego życia zostawiamy ocenie innych, czy też to my sami nie bacząc na nic i na nikogo innego takiej oceny dokonujemy. Drugim obszarem zmiany są nasze potrzeby i to na najprzeróżniejszych polach. Od najprostszych potrzeb rozrywki, spędzania wolnego czasu, przestrzeni prywatnej, aż po dużo bardziej skomplikowane jak potrzeby rozwoju, autoświadomości czy eksploracji duchowych ścieżek. I w końcu zmieniają się też faktory atrakcji. Tutaj używam słowa „atrakcyjny” w znaczeniu jego łacińskiego źródłowsłowiu – czyli tego co nas przyciąga, czy też mówiąc językiem bardziej potocznym i współczesnym, tego co nas nakręca. Tego co nas motywuje do aktywności, co uznajemy za interesujące i godne zabiegania. O ile dla dwudziestolatka faktorem atrakcji będzie seksualność, o tyle po kolejnych dwudziestu pięciu latach ten faktor będzie ustępował miejsca intelektowi, wzajemnemu zrozumieniu, czy też dzieleniu wspólnej pasji. Oczywiście wielu ludzi nie potrafi zaakceptować tej zmiany i czynią cuda by zatrzymać w kręgach zainteresowania faktor seksualności. To dlatego pięćdziesięcioletnia kobieta ubiera zbyt krótką spódniczkę i poprawia chirurgicznym skalpelem swoją urodę ciesząc się z komplementu własnych koleżanek na portalach społecznościowych: „ale jesteś piękna!” Podczas, gdy prawdziwy komplement powinien raczej brzmieć: „ale jesteś inteligentna”. To również dlatego pięćdziesięcioletni mężczyzna miast inwestować w swój intelektualny rozwój spędza czas ćwicząc sześciopak na brzuchu w nadziei, że to spowoduje zainteresowanie o pół wieku od niego młodszej partnerki, dla której przegródki jego portfela są ważniejsze niż przegródki pomiędzy mięśniami brzucha. Ale przestańmy się pastwić nad tymi, którzy nie chcą zaakceptować procesu zmiany. Ona się tak czy siak dokonuje, bo tak jesteśmy skonstruowani. Z biegiem życia przybywa nam doświadczeń. Zarówno dobrych, jak i złych, przy czym oczywiście od tych złych uczymy się najwięcej. Ta powiększająca się baza doświadczeń musi wpływać na zmianę, bo po prostu wiemy więcej o sobie, życiu i o tym w jaki sposób działają otaczające nas mechanizmy.  Zmieniamy się też fizycznie, a to z kolei musi mieć wpływ na zmianę przyzwyczajeń, nawyków czy ulubionych zajęć. I w końcu zmieniamy się charakterologicznie. Już nie posiłkujemy się w takim stopniu wpływami zewnętrznymi jak do tej pory. Teraz dużo bardziej samodzielnie konstytuujemy nasze własne wnętrze. Już wiemy co jest dla nas dobre, a co złe. Znamy też profity płynące z określonych aktywności i to zarówno fizycznej, jak i tej, która nieustannie wydarza się w naszej głowie. Po prostu się zmieniamy. Tak jak nasz organizm wymienia komórki pozwalając by obumarły stare i by w ich miejsce powstawały nowe, tak my zastępujemy sami siebie w obszarach wartości, potrzeb i faktorów atrakcji. I dokładnie taka sama zmiana zachodzi w ludziach, z którymi łączą nas relacje. Z częścią tych zmian jest nam po drodze, a z częścią nie. To powoduje, że możemy dokonać wyboru. Jeśli zmiany zarówno nasze, jak i te, które nastąpiły po drugiej stronie znajdują się w obszarze, co do którego jesteśmy w stanie je zaakceptować, to chcemy tę relację dalej budować. Jeśli zmiany wykraczają poza nasz poziom akceptacji, wówczas dokonujemy selekcji i pozwalamy, by dana relacja została nagle zerwana lub też wygasła w naturalny sposób. Niezależnie od tego czy mówimy tutaj o relacji damsko męskiej, przyjacielskiej, czy pomiędzy dorosłym już dzieckiem i jego rodzicem. Skąd jednak możemy zaczerpnąć odpowiednią wiedzę co do tego, czy dana relacja warta jest dalszego budowania czy też nie? Otóż wyłącznie z jej aktualizacji. A  nie ma innego sposobu na aktualizację jak weryfikacja zmian na poziomie właśnie wartości, potrzeb i faktorów atrakcji. I najlepszym sposobem na to jest regularna wymiana zdań w tych trzech zasadniczych kwestiach. Sprawdzenie w uczciwej i szczerej rozmowie w jaki sposób osoba, z którą nas łączy relacja dokonała zmian w tych trzech obszarach i równie uczciwe i szczere przyznanie przed sobą samym i przed relacyjnym partnerem jakie zmiany w tych trzech obszarach zachodzą w nas samych. Taka rozmowa wcale nie musi być trudna, czy niemożliwa do przeprowadzenia. Wiele osób, z którymi pracowałem miało potężne obawy co do tego, w jaki sposób ich partner, przyjaciel czy rodzic zareaguje na sprowokowanie takiego tematu rozmowy, po czym się okazywało, że po drugiej stronie od dawna istniało oczekiwanie… na taka właśnie rozmowę. Zazwyczaj też okazuje się, że w takiej rozmowie dowiadujemy się rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia, która nam w jakiś dziwny sposób umknęły, mimo iż teraz wydają się oczywiste. Takie regularne rozmowy mają nie tylko moc oczyszczania z toksyn wszelkich relacji, ale też pozwalają na bieżąco śledzić jakość relacji. Co więcej, to właśnie one pozwalają nam podjąć często wyzwalającą decyzję o zakończeniu czy ograniczeniu relacji. I powiedzmy sobie szczerze, to wyzwolenie dotyczy obu stron. Każda relacja oparta na wiedzy co do zmian, które w nas zachodzą jest lepsza od życzeniowego oczekiwania: „to się przecież jakoś ułoży”. Nie, nic nigdy samo się jakoś nie układa. Jedynie my sami jesteśmy w stanie odpowiednio poukładać nasze relacje. Nikt za nas tego nie może zrobić. A kiedy to się uda – niezależnie od tego, czy w efekcie relacja będzie rosła czy też wygaśnie – to zawsze działa niezwykle oczyszczająco w naszym życiu. Spróbuj, przecież spróbować zawsze warto. Pozdrawiam

#14 Ofiary i bohaterzy naszych narracji

Ofiary i bohaterzy naszych narracji

Zawsze, kiedy słyszę zwrot: „ja się do tego nie nadaję”, „to nie dla mnie”, „nie mam odpowiednich predyspozycji” zadaję sobie pytanie ile w tych odpowiedziach jest wymówki, a ile rzeczywistej oceny sytuacji. I jakoś tak się dziwnie składa, że w wielu przypadkach to wyłącznie, bardzo wygodne i zapewniające bezpieczeństwo nic nierobienia z własnym życiem, wywieszenie białej poddańczej flagi. To często tak, jakbyśmy w takich momentach naszego życia składali rezygnację z intratnej posady i to zanim jeszcze tak naprawdę uda nam się przekonać czy czasem nie mogło by się to udać. Poddanie się to przecież tylko chwilowy wstyd, a jak śpiewa Bukartyk lepiej się przez pięć minut wstydzić, niż dwa tygodnie ćwiczyć. Warto jednak zwrócić uwagę, że słowa i zdania które na swój temat wypowiadamy, są spójnym elementem większej narracji konstruowanej przez nas przez wiele wiele lat. Można by powiedzieć, że przez całe nasze życie opowiadamy innym, a i sobie samym swoją własną historię. W ten sposób powstaje i umacnia się nasz życiowy storytelling. Oczywiście jest on również modyfikowany – zdaje się bardziej potwierdzać wypracowaną wersję siebie lub też próbuje te wersję zmienić. Oczywiście wszystko zależy od nas. A głównie to, czy konstrukcja naszej własnej życiowej historii pomaga nam w życiu, czy też przeszkadza. Problem bowiem w tym, że im bardziej i im częściej opowiadamy naszą historię, tym silniejsza więź zaczyna nas łączyć z jej bohaterem. Identyfikujemy się z nim na tak głębokim poziomie, że w końcu stajemy się bohaterem swoich własnych historii. Z całym bagażem jej małych kłamstewek, przeinaczeń, czy fabularyzacji. 

Ale najpierw przyjrzyjmy się jak działają historie, w jaki sposób powstają, co je wszystkie łączy. Otóż w każdej historii zawsze jest jej bohater. To ten gość, o którym opowiadamy najczęściej przypisując mu przygody, troski, trudności, zwycięstwa i klęski. Bohater historii to postać, której losy śledzą słuchacze opowiadanych treści i który mierzy się z otaczającą rzeczywistością, pozwalając by określone bodźce zewnętrzne i zdarzenia miały lub nie na niego wpływ. To, ktoś kto idzie przez życie zmagając się z wszystkim co spotyka na swej drodze – od przypadkowo spotykanych na swej drodze osób, pośród których znajdują się zarówno złoczyńcy, jak i anioły, czarne charaktery, jak i zawsze pomocni opiekunowie, aż po tych, których spotkanie jest nam pisane. To rodzina, przyjaciele, życiowi partnerzy oraz ci, którym z jakichś powodów niespecjalnie się podobamy. Wszyscy oni wchodzą z bohaterem w określone interakcje – dobre lub złe, ale zawsze zostawiające jakiś, nawet najmniejszy ślad. Ten ślad zaś, a w zasadzie poziom jego impaktu, wpływa na bohatera opowiadanej historii. Czasem go zmienia, a czasem pozostawia obojętnym, Wszystko zależy do tego, w jaki sposób nasz bohater widzi to, co widzi. Jak ocenia przewijające się przez jego życie zdarzenia. Jak radzi sobie z próbami zmian, czy też z wszechogarniającym lenistwem i dążeniem do nie zmieniania niczego. Rodzaj percepcji, który przyjmuje, ma na niego największy wpływ. Jak powiadał kapitan Jack Sparrow „problem nie jest problemem, problemem je to jak oceniasz problem”. Pokażę ci to na prostym przykładzie. Ile razy w twoim życiu ktoś zupełnie opacznie odebrał twoje słowa? Nie miałeś niczego złego na myśli, rzuciłeś coś półgębkiem, żartem, niechcący i nie przywiązywałeś do tego większej wagi, po czym okazywało się, że to co powiedziałeś kogoś bardzo dotknęło. Że jego reakcja była kompletnie nieadekwatna do twoich intencji. Ty uznałeś to wydarzenie za nic nie znaczącą pierdołę, a ten ktoś rozdmuchał je do rangi afery. Zdarzyło się tak? Pewnie wiele razy, bo wszystkim nam się to zdarza, a świadczy to wyłącznie o tym, jak możemy się różnić od siebie w percepcji tych samych zdarzeń. Jak identyfikacja ego, które zazwyczaj wówczas przekonuje swojego właściciela do wielkiego zadanego cierpienia może wpłynąć na odbiór tej samej historii. To właśnie pokazuje, że wszystko zależy nie od tego co się wydarza, ale od tego w jaki sposób my sami to coś postrzegamy. I dokładnie tak samo dzieje się z bohaterem opowiadanych historii. A ponieważ sam opowiadacz, od lat silnie identyfikuje się ze swoim bohaterem, to jego rodzaj percepcji będzie decydował o tym, w jaki sposób on traktuje sam siebie w swoim własnym życiu. Dzieje się tak dlatego, że w opowiadanych historiach zazwyczaj mylimy się co do dwóch zasadniczych stwierdzeń. W pierwszym oceniamy jakie jest coś. To co nas spotyka, co się nam przydarza, z czym się zmagamy. W drugim oceniamy jakie to samo coś jest dla nas. I bardzo często nie zauważamy, że te dwie oceny zawsze są różne, ponieważ druga jest obarczona błędem identyfikacji My jednak tego nie widzimy, dlatego w opowiadanych przez nas historiach uważamy, że coś jest dokładnie takie, jakie jest dla nas. Takie, jakie my uważamy że jest. Jeśli widzisz faceta, który dwukrotnie w ciągu jednego dnia pośliznął się na skórce od banana, śmiejesz się do rozpuku i uznajesz to zdarzenie wyłącznie za wysoce zabawny zbieg okoliczności. Jednak ten gość widzi to już w zupełnie inny sposób. Będzie mianowicie skłony do następującego komentarza: „nie śmiej się, mi się to ciągle zdarza!” Ten osąd jest oczywiście nieprawdziwy – gdyby był, musiałoby to oznaczać, że gość przez całe swoje życie każdego dnia dwukrotnie upada pośliznąwszy się na bananie. Jednak z jego perspektywy prawda nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma jedynie jego osobista, indywidualna, zidentyfikowana percepcja. A ta z kolei jest właśnie odpowiedzialna nie tylko za to jaką historię będzie opowiadał, ale również i za to, w jaki sposób ta historia się skończy. A każda historia ma przecież swoje zakończenie. Szczęśliwe, smutne, dramatyczne, pełne nadziei lub beznadziei, pouczające lub bezwartościowe. I to zakończenie historii jest zawsze kluczowe, bo dotyczy kolejnych losów bohatera, o którym jest toczona opowieść. Jeśli więc historia kończy się puentą „kiedyś się przewrócę i już nie wstanę” zamiast „wywrotka uczyni mnie silniejszym”, to nie wróży to niczego dobrego w kontekście zmiany bohatera. A w każdej dobrej historii w jej bohaterze musi nastąpić jakaś zmiana. Gdybyśmy poszli do kina na film, w którym bohater jest taki sam na końcu, jak na początku, to uznaliśmy, że historia którą ten film opowiada nie jest warta ceny kinowych biletów. Zatem wiemy już, że wraz z opowiadaną historią bohater powinien się zmienić. Jeśli się nie zmienia, to historia jest nic nie warta – innymi słowy to, co przeżył było wyłącznie stratą czasu. Jeśli zmienia się na lepsze, to wygrywa swoje życie, jeśli na gorsze, to raczej nie mamy do czynienia ze szczęśliwym zakończeniem. Ci, którzy zmieniają się na lepsze stają się prawdziwymi bohaterami. Otrzymali w życiu możliwość nauczenia się czegoś i skwapliwie z tej możliwości skorzystali. W ten sposób powstają budujące narracje, które później, kolportowane w książkach, filmach czy szkoleniowych case’ach służą jako wzorce do zmiany innych. To na ich bazie powstają często biografie tych, którzy osiągnęli sukces (niekoniecznie rozumiany, jako fura kasy i odkrycie eliksiru młodości), to też ich lubimy słuchać, kiedy mówią nam jakich błędów mamy nie popełniać, gdyż oni je już popełnili i to w zupełności wystarczy. To ci, którzy dokonali pozytywnej zmiany tworzą najciekawsze i najbardziej użyteczne historie mogące potem żyć własnym życiem. Ich podziwiamy i od nich chcemy się uczyć. Są też tacy, którzy i owszem dokonali zmiany, ale na gorsze i zainteresowanie nimi póki co proponuję zostawić autorom poczytnych horrorów i kryminałów.

Są też tacy, i to niestety większość, których własne historie nie tylko nie zmieniają, ale też z każdym dniem coraz silniej utwierdzają w przekonaniu, że żadna zmiana nie jest możliwa. Tworzą swoje narracje w taki sposób, by usprawiedliwić brak zmiany. Można by powiedzieć, że to właśnie oni stają się ofiarami własnych narracji, ofiarami konstruowanych przez siebie historii. Colin Sisson dostrzega tutaj zasadniczą zbieżność pomiędzy wejściem w cykl ofiary a percepcją sytuacji w której się znajdujemy, a co za tym idzie historią, którą na podstawie tej percepcji tworzymy. Według niego cykl ofiary składa się z pięciu elementów: najpierw pojawia się  jakaś sytuacja, zdarzenie w naszym życiu, w styczności z którą nasze ego informuje nas, że jest to sytuacja dla nas nieprzyjemna i niepożądana. Wówczas uświadamiamy sobie jak ta sytuacja może wpłynąć na naszą przyszłość i zaczynamy porównywać tę sytuację z jakąś podobną wcześniejszą sytuacją. To porównanie prowadzi do oceny tej sytuacji jako złej lub niepomyślnej, co z kolei uwalnia negatywne emocje również przez nas osądzane jako złe lub nie takie, jakie powinny być. Teraz, by sobie poradzić z tym co się dzieje, staramy się postawić opór temu, co odczuwamy. Powstaje w naszym ciele napięcie, które usiłujemy stłumić. Im bardziej staramy się zmienić to co się dzieje, tym większy stawiamy temu opór i tym większe napięcie się w nas w konsekwencji pojawia. W końcu zaczynamy odczuwać bezradność, co wzmacnia nasze życiowe wzorce cierpienia. Teraz już nie chcemy z niczym walczyć, teraz chcemy wyłącznie jak najdalej od tego co nas spotyka uciec. I to poczucie powoduje w nas perspektywę kogoś uwięzionego w beznadziei, w stanie, który i tak nie może się w naszej ocenie zmienić. Zaczynamy się utożsamiać z rolą ofiary. W ten sposób zamyka się ten magiczny, beznadziejny krąg sytuacji bez wyjścia. 

Zwróć uwagę, jak wiele w powyższym sissonowskim przykładzie wchodzenia w cykl ofiary zależy od naszej własnej percepcji tego, co się wydarza. Nie od obiektywnej oceny sytuacji „jakie to jest?”, ale właśnie o subiektywnego osądu: „jakie to jest dla mnie?”. Oceniając w ten sposób zawsze prowokujemy powstanie zidentyfikowanej z bohaterem naszej opowieści narracji, by w końcu stać się dokładnie kimś takim, o kim opowiadamy. 

Historie o sobie tworzymy nieustannie. Jesteśmy jak wygłodniały najlepszego artystycznego, dramaturgicznego efektu scenarzysta, który nieustannie szlifuje swoje narracyjne chwyty, tricki i ulubione, obcykane do perfekcji opowieści. Jeśli ma nas to zaprowadzić do świetlistego bohatera, który w finale zdobywa szczęście i królową balu to wspaniale. Jeśli na skutek opowiadanych przez siebie historii stajemy się mistrzem zdolnym do podzielenia się wiedzą i doświadczeniem z innymi, to jeszcze lepiej. Jeśli jednak miast bohaterem naszej historii stajemy się wyłącznie jej ofiarą, to nie ma co czekać. Trzeba jak najszybciej opowiedzieć swoją historię zupełnie na nowo.

Pozdrawiam

#15 Jak radzić sobie ze stresem?

Jak radzić sobie ze stresem?

Już chyba nie ma co do tego większych wątpliwości: sztuka radzenia sobie ze stresem to zdaje się największa porażka współczesnej psychologii. Wszelkie narzędzia proponowane przez najbardziej poczytne podręczniki albo działają jedynie przez chwilę albo w ogóle nie są skuteczne. Sprawy nie załatwia ani spacer na bosaka po trawie, ani wizyta w SPA, ani też wczasy w najdalszym zakątku świata. Bo nawet najbardziej wymyślne relaksacje kiedyś się kończą i trzeba wrócić do codzienności i na powrót zmierzyć się ze stresem, który pod naszą nieobecność nie zmniejszył się ani o jotę. Nie działa też idea wygłaszana przez wielu domorosłych specjalistów, w myśl której należy się „uodpornić na stres”. Szkoda tylko, że nie mówią jak tego dokonać w trwały sposób. Na szczęście oprócz bogatej i niestety niewiele wnoszącej do walki ze stresem literatury zachodniego świata istnieją jeszcze dokonania filozofii wschodu, która z równym, jeśli nie większym zapałem próbowała zgłębić kondycję psychiki człowieka. Jak się dzisiaj okazuje wiele wypracowanych przed tysiącami lat rozwiązań jest do dzisiaj intrygująco skutecznych. Wystarczy jedynie po nie sięgnąć, obrać je z często zbędnej religijnej, czy filozoficznej otoczki i przełożyć na realia współczesnego świata. I nagle okazuje się, że radzenie sobie ze stresem wcale nie jest tak trudne jak mogło by się wcześniej wydawać. I tak też się coraz częściej w świecie dzieje – do programów uczących pokonywania stresu dołącza się techniki mindfulness, ćwiczenia uczące dystansu, perspektywy czy zmiany przekonań. Najlepszym na to dowodem jest sukces trwającego już kilkadziesiąt lat projektu Mindfulness Based Stress Reduction prowadzonego w Stanach Zjednoczonych przez Johna Kabatha Zina, który dzisiaj uznaje się za jeden z najskuteczniejszych kursów zdolnych odmienić dotychczasowe życie i zupełnie zmienić nasze podejście do walki ze stresem.

Ale zastanówmy się przez chwilę, gdzie siedzi stres. Gdzie się zaczyna? Skąd przychodzi? Odpowiedź narzuca się sama: otóż stres przychodzi do nas z zewnątrz, bo stresuje nas samo życie i wszystko to, co jest z nim związane, jak na przykład różne sytuacje czy kontakty z innymi ludźmi. OK, odpowiedź dobra na tyle, aby zadać następne pytanie: skąd wiesz, że się stresujesz? „No, czuję stres — coś mnie ściska w żołądku, myślę o czymś intensywnie, martwię się czymś, coś nie daje mi zasnąć” — możesz odpowiedzieć. Zatem możemy przyjąć, że za jakiś fragment Twojego złego samopoczucia odpowiedzialne jest to, co dzieje się w Twojej głowie. Przecież mówisz, że jakaś myśl nie daje Ci zasnąć, intensywnie się czymś martwisz itd. itp. Jeśli zgadzasz się z tym, że jakaś istotna część tego negatywnego zjawiska wydarza się w Twojej głowie, to… Zacznijmy jednak jeszcze inaczej. Stresuje Cię, powiedzmy, kontakt z jakąś konkretną osobą. Na samą myśl o spotkaniu z tym kimś już masz zepsuty humor. Bywa tak? No pewnie, bo wszyscy tak mamy. Zwróć uwagę na pewną szczególną rzecz w tym zdaniu: „Stresuje mnie sama myśl o kontakcie z…”. Kiedy wypowiadasz to zdanie albo kiedy przychodzi Ci ono na myśl, tej stresującej osoby jeszcze nie widzisz. Jeszcze się nie spotkaliście. Jesteś zestresowany samą wizją spotkania, samą jego koniecznością. A zatem musisz przyznać, że istnieją takie sytuacje, które rodzą stres w Twojej głowie, zanim jeszcze się wydarzą.

Wielu badaczy twierdzi, że za ten mechanizm jest odpowiedzialne ciało migdałowate: mała wypustka (a dokładnie dwie) w naszej głowie, które podczas działania silnego bodźca wysyła sygnał neuronalny bezpośrednio do wzgórza z ominięciem płatu czołowego. Zatem kiedy następuje silny bodziec nie zastanawiamy się jak zareagować, tylko po prostu reagujemy. To mechanizm obronny o nazwie „uciekaj labo walcz”, który według Le Deux jest w większości wypadków odpowiedzialny za pojawiające się w nas uczucie silnego stresu. I niestety dotyczy to nas wszystkich, bo przecież jesteśmy dokładnie tak samo skonstruowani. Co zatem zrobić z tym wrednym, niepozwalającym w nocy zasnąć mechanizmem? Otóż po latach pracy z ludźmi nad radzeniem sobie ze stresem uważam, że jedynym wyjściem jest nauczenie się oszukiwania tego mechanizmu. Musimy nabyć umiejętności sprytnego obejścia gwałtownej reakcji powodowanej aktywnością ciała migdałowatego. Jednak miast tego przyzwyczailiśmy się poddawać temu mechanizmowi. Przez lata wypracowaliśmy sobie własne techniki mające nam pomóc w obliczu stresu. Szkoda tylko, że żadna z nich nie działa, prawda? Nie działa przecież odsuwanie stresu od siebie. Przekonywanie siebie w łóżku nad ranem: „nie myśl o tym!”. Nawet jeśli na chwilę to nie myślenie o tym, co nas stresuje się uda, to przecież już po chwili wraca do nas ze zdwojoną siłą. Nie da się po prostu o tym nie myśleć na dłuższą metę. To tak, jakbym ci powiedział, nie myśl teraz o różowym słoniu… I co udało się?  

Technika „nie myśl o tym” nie dość, że działa tylko na chwilę, to jeszcze ma przedziwną moc nadawania niechcianej myśli siły. Im bardziej „nie myślimy o tym”, z tym większą siłą to, o czym nie chcemy myśleć, dobija się do naszej głowy. A dzieje się tak dlatego, bo odpychając coś od siebie, nadajemy temu siłę. To naturalne prawo fizyki: im bardziej na coś napierasz, tym bardziej to napiera na Ciebie. Z im większą siłą będziemy odpychać jakąś negatywną myśl, która przychodzi nam do głowy, z tym większą siłą ta właśnie myśl do naszej głowy będzie się próbowała dostać. Odpychając ją, dodajemy jej sił. Walcząc ze stresem w ten sposób, tylko go energetyzujemy. Przez co stres jest silniejszy, a przy okazji my stajemy się słabsi. 

Co zatem zrobić w stresie? Jak poradzić sobie w najbardziej stresujących sytuacjach? Klucz tkwi w uważnej odpowiedzi na zaledwie dwa pytania:

1. Co dokładnie dzieje się w mojej głowie?

W stresie zazwyczaj nie bierzemy pod uwagę ważnej zmiennej – otóż to nie sam bodziec wywołujący stres jest dla nas najbardziej destrukcyjny, ale nasza… reakcja na ten bodziec. W tradycjach wschodu nazywane jest to efektem dwóch strzał, w którym ranimy się podwójnie – pierwsza strzała reprezentuje negatywny bodziec, a druga naszą nań reakcję. To, co zaczyna się wówczas dziać w naszej głowie. Mistrzowie wschodu zgodnie twierdzą, że kiedy uda się osłabić działanie drugiej strzały, wówczas moc traci również pierwsza z nich. Praca nad osłabieniem drugiej strzały to milowy krok do pokonania stresu. A jak ją osłabić? Najpierw trzeba dokonać separacji pomiędzy tym co się wydarzyło czy wydarza, a tym w jaki sposób reagujemy na to wydarzenie. Dostrzeżenie tej różnicy rodzi dystans, a ten jest niezbędny właśnie do tego, by oszukać ciało migdałowate. Już samo pojawienie się dystansu opóźnia bowiem naszą reakcję na stres i w wielu wypadkach to właśnie opóźnienie znaczne zmniejszenie poziomu stresu. Kolejną techniką zmniejszenia stresu jest zaobserwowanie antycypacji. Ilekroć bowiem stres dotyczy tego, co dopiero ma się wydarzyć, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, z czym tak naprawdę związana jest moja obawa? Co mnie stresuje w tym, co ma się wydarzyć? Samo to wydarzenie, czy też moje własne wyobrażenia na ten temat? Otóż my nie potrafimy przepowiadać przyszłości, nie znamy jej przebiegu, nie potrafimy w miarę precyzyjnie jej odgadnąć. A to, czym się posiłkujemy myśląc o przyszłości, to wyłącznie nasze jej wyobrażenia. My antycypujemy przyszłość. Zaś nasze wyobrażenia wzmocnione przez atawizm „co może pójść nie tak” oraz grę wyobraźni wyćwiczoną w konstruowaniu negatywnych scenariuszy i potęgującą niepokój, karzą nam lękać się o to, co też może nas negatywnego spotkać. Oczywiście nasza własna antycypacja rzadko kiedy się sprawdza, co łatwo zauważyć, kiedy przypomnimy sobie te wszystkie sytuacje z przeszłości, kiedy baliśmy się na wyrost a pojawiająca się później rzeczywistość nie potwierdzała naszych obaw. Skoro wielokrotnie było tak w przeszłości to istnieje olbrzymia szansa, że teraz w stresie również boimy się na wyrost, poddając się uwielbiającemu horrory własnemu ego. Czy i tym razem tak nie jest?

2. Co dokładnie dzieje się w moim ciele?

Stres niesie ze sobą również wyraźne reakcje, które pojawiają się w ciele. Wystarczy skupić na nim uwagę, by odkryć je wszystkie: mikrospięcia, drżenie, przyśpieszony oddech i rytm serca, ucisk w okolicy brzucha i wiele innych. Jednak kluczowe nie są one same, ale umiejętność i możliwość ich obserwacji. Kiedy to się nam udaje, to zaczyna się pojawiać zrazu mały, ale z czasem coraz większy dystans pomiędzy tym, w którego ciele te reakcje mają miejsce, a tym, który te reakcje obserwuje. I właśnie ten dystans jest jednym z najskuteczniejszych wojowników w walce ze stresem. Samo jego pojawienie się już wpływa na obniżenie poziomu stresu i odzyskanie kontroli nad własnymi emocjami. Co więcej: nie tylko emocje wpływają na ciało. Również ciało wpływa na emocje, zatem to za jego pomocą możemy… zmniejszać stres. Wystarczy trochę poćwiczyć – stosując na przykład proste techniki oddechowe –  a szybko zauważysz niezwykłą skuteczność tej metody. Obserwacja reakcji ciała na stres to również sposób, by przyjrzeć się nie tylko temu, że takie a nie inne reakcje pojawiają się w stresie, ale też zrozumieć po co się pojawiają. Obserwacja stanów emocjonalnych pozwala dostrzec pewien zaskakujący mechanizm – reakcja w ciele nie jest bezmyślna. Ona czemuś służy. A dokładniej mówiąc służy nam, byśmy lepiej sobie poradzili w trudnej sytuacji. Zatem to, co do tej pory sprawiało nam problem… można i należy wykorzystać właśnie po to, po co zostało stworzone. Kiedy przyśpiesza w stresie twój oddech to wiedz, że twoje ciało w ten sposób chce ci dostarczyć więcej tlenu, byś miał więcej energii i jaśniejszy umysł w poradzeniu sobie z tym problemem. Jeśli przyśpiesza rytm serca, to twoje ciało pomaga ci pompując więcej krwi, a co za tym idzie dostarcza kolejną porcję tlenu do komórek, byś dysponował większą sprawnością i siłą w tym momencie. Powiesz, że to tylko odwrócenie spojrzenia na reakcje ciała w stresie i przyjęcie założenia, że ciało chce nam pomóc a nie zaszkodzić. Tak, ale to właśnie odwrócenie spojrzenia, według trwających 8 lat badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych na 30 tys. osób. powodowało, że ryzyko śmierci w badanej grupie, w porównaniu z grupą kontrolną spadało aż o 43%. Okazuje się, że właśnie to odwrócenie spojrzenia na reakcje w ciele otwiera kolejną fascynującą umiejętność radzenia sobie ze stresem. 

* * *

Na koniec wato dodać, że jednym z najskuteczniejszych narzędzi przygotowujących zarówno nasz umysł, jak i ciało do radzenia sobie ze stresem są techniki mindfulness. Nasze ego – główny kreator stresu w naszym ciele – karmi się antycypacją przyszłości i zdezaktualizowanymi strategiami z przeszłości. W teraźniejszości nie jest karmione, co powoduje że… znika. Nie istnieje, bo nie ma się czym karmić. Najlepszym zaś sposobem, by stale odbierać mu pokarm jest praktykowanie uważności (mindfulness). Stanu w którym cała nasza uwaga skoncentrowana jest na teraźniejszości. Umiejętność mindfulness jest jednoznaczna z umiejętnością błyskawicznego radzenia sobie z każdą sytuacją stresową. Dlatego też obecnie na całym świecie – zarówno w przypadku szkoleń dla top managerów, jak i w ogóle ludzi chcących zapanować nad stresem – wskazuje się mindfulness jako najskuteczniejsze narzędzie w pokonaniu stresu. Stałe praktykowanie technik uważności wykształca w umyśle modele radzenia sobie z porwaniami emocjonalnymi, ucieczkami umysłu, czy negatywnymi emocjami. I nie ma znaczenia, czy uczymy się tych technik za pomocą praktyki nieformalnej – uważności dnia codziennego, czy też w praktyce formalnej – medytacji. Prędzej czy później efekty tego praktykowania w radzeniu sobie ze stresem przejdą twoje najśmielsze oczekiwania. Pozdrawiam

#16 Jak oceniają nas inni i dlaczego się mylą?

Jak oceniają nas inni i dlaczego się mylą?

Czy zdarzyło ci się kiedyś, że usłyszałeś przypadkiem jak jesteś oceniany przez kogoś i byłeś kompletnie zdumiony tą oceną? Wszystkiego byś się spodziewał, tylko nie tego, że ktoś może o tobie w ogóle pomyśleć w taki sposób? Skąd on w ogóle wpadł na taki pomysł? Jak on mógł w ogóle tak pomyśleć? Niestety takie niespodzianki spotykają nas w życiu i wbrew pozorom wcale nie są aż tak nieuzasadnione jakby nam się mogło wydawać. A dzieje się tak, bo ludzie postrzegają nas zawsze poprzez własne, wyuczone i zinternalizowane ramy, które w ich oczach tłumaczą wszystkie te nasze zachowania, których nie rozumieją, nie znają i których motywów nie są świadomi. Co więcej ramy, w których nas widzą definiują nawet nie to, jacy jesteśmy w cudzych oczach, ale wyłącznie to za pomocą jakich narzędzi poznawczych, dostępnych w danym momencie, jesteśmy oceniani. Upraszczając można by powiedzieć, że to rodzaj narzędzia jakim dysponuje oceniający będzie w głównej mierze odpowiedzialny za wynik pomiaru, jakiego dokona, a w konsekwencji za wniosek, który w efekcie tego pomiaru wyciągnie. Żeby uzmysłowić sobie precyzyjnie ten mechanizm wyobraźmy sobie badacza, który w swoim własnym laboratorium zabiera się za naukowe rozpracowanie jakiegoś nowego, nieznanego przedmiotu. Niech to będzie jakiś nowy rodzaj elektronicznego czytnika. Badacz jednak dysponuje jedynie zestawem cyrkli i linijek. Jaki wniosek wyciągnie ze swoich pomiarów? Ano taki, że badane urządzenie ma określoną grubość wysokość i szerokość, bowiem tylko na takie wnioskowanie pozwoliły mu dostępne instrumenty badawcze. Nasz badacz nie będzie miał po tym badaniu zielonego pojęcia na temat zasad działania badanego urządzenia, jego funkcji, możliwości i sposobu wykorzystania w codziennym życiu. A teraz weźmy innego badacza, tyle że żyjącego powiedzmy w siedemnastym wieku. I temu siedemnastowiecznemu mózgowcowi dajemy do zbadania słuchawki do iPoda. Cóż wywnioskuje? Czy będzie w stanie zorientować się, po co ktoś połączył białym sznurkiem dwie białe dziwne kulki? Oczywiście nie. A dzieje się tak dlatego, że zarówno nasz współczesny naukowiec z linijką w ręku, jak i siedemnastowieczny badacz słuchawek próbują zrozumieć rzeczywistość przykładając do niej własną miarę. Ta własna miara jest kluczowa, bo to właśnie od niej zależy wynik badania, a co za tym idzie określone wnioskowanie co do badanego przedmiotu. A teraz przełóżmy powyższą zasadę na procesy psychologiczne zachodzące w głowie obserwatora, kiedy ma on do czynienia z jakimś konkretnym zachowaniem lub jego brakiem w określonym sytuacyjnym kontekście. Mamy zatem obserwatora, który widzi następującą sytuację w pubie. Jest oto świadkiem, jak jego kumpel przy zamawianiu piwa otrzymuje przez pomyłkę od barmana dużo więcej reszty, niż powinien. Barman po prostu wydaje mu za dużo pieniędzy. Zamawiający piwo chce zwrócić nadwyżkę reszty barmanowi, ale nasz obserwator powstrzymuje go mówiąc: „nie oddawaj, przecież nikt się nie zorientował”. Przyjrzyjmy się mechanice tej sytuacji, a dokładniej temu, co wydarzyło się właśnie w głowie obserwatora. Dlaczego uznał on, że jego kolega, ten który zamawiał piwo, nie powinien oddać barmanowi omyłkowo wypłaconej kwoty? Otóż dlatego, że w jego ramie tej sytuacji takie zachowanie jest dopuszczalne. A mówiąc inaczej: on będąc w takiej sytuacji tak właśnie by zrobił. Skoro zaś namawia kolegę do zrobienia tego samego, to oznacza, iż uznaje, że w kodeksie etycznym kolegi znajduje się również przyzwolenie na tego typu zachowanie. Zatem obserwator ocenił swego kolegę „własną miarą”, przy pomocy własnych, dostępnych mu na ten moment narzędzi poznawczych. I nie dzieje się tak wyłącznie w jakiejś hipotetycznej, zmyślonej na poczekaniu przeze mnie pubowej historii z oszustwem w tle, ale w bardzo wielu życiowych sytuacjach, w których jesteśmy oceniani przez innych, za pomocą ich własnych oraz ulubionych linijek, ekierek i innych miar i wag. Ktoś mówi: „spędźmy razem fajny wieczór, zjemy po kebabie i zobaczymy mecz”, a ty odpowiadasz: „nie ma nic fajnego ani w kebabie, ani też w oglądaniu meczu” i słyszysz w następstwie: „o matko, jaki ty nudny jesteś”. Co się wydarzyło? Dwie wyrażone właśnie w powyższych słowach ramy okazały się kompletnie niekompatybilne. 

Własna miara, to jeden z najbardziej niebezpiecznych mechanizmów, który powoduje, że w jego efekcie może powstać cały szereg negatywnych emocji. Oto ktoś uznaje, że się na kimś zawiódł, bo ten nie spełnił jego oczekiwań. A nie spełnił, bo oczekiwania określają głównie nasze preferencje systemów poznawczych i zachowań, a nie cudze. Jeśli mówię, że mam jakieś oczekiwania w stosunku do kogoś, to tak naprawdę mówię, że chcę żeby ten ktoś się wpasował w moją ramę. Tym samym nie dość, że egoistycznie przedkładam moją ramę nad jego, ale jeszcze istnienia jego ramy w ogóle nie chcę zaakceptować. Mówię: „ja wiem jaki ty powinieneś być, bo mam linijkę, za pomocą której sobie zmierzyłem to, czego od ciebie oczekuję”. I w ten sposób moja linijka decyduje o ocenie drugiego człowieka, przez co nie tylko jemu robię krzywdę ale przede wszystkim sobie. 

Jednak powyższy mechanizm działa w obydwie strony. Jest jak obusieczny miecz, który może skaleczyć zarówno tego, w kogo jest wymierzony, jak i swojego właściciela. Z jednej bowiem strony irytuje nas to, jak nietrafnie jesteśmy oceniani przez innych, i zdaje nam się w ogóle nie przeszkadzać, że i my w ten sposób, zupełnie mylnie kogoś możemy oceniać. Ale żebyśmy się mogli bronić, przed błędną oceną innych z zastosowaniem własnych ram musimy się przyjrzeć temu, jak powstają nasze ramy. Główną zmienną jest tzw. błąd dostępności. To mechanizm, w którym podejmujemy decyzję co do oceny sytuacji, zjawisk i ludzi na podstawie jedynie dostępnych danych, pomimo, że przypuszczalnie istnieją inne dane, które mogłyby zweryfikować nasz osąd. Innymi słowy oceniamy wyłącznie na podstawie tego co znamy, do czego mamy dostęp i co wydaje się nam za wystarczające, by dany osąd sformułować. W ten sposób zawsze powstaje uproszczone wnioskowanie obarczone dużym potencjałem błędu. Ktoś przed nami jedzie wolno samochodem, a my trąbimy na niego wściekając się, że tak opóźnia uliczny ruch. Tymczasem ten ktoś może jechać wolno nie dlatego, że jest życiową pierdołą, ale dlatego, że wiezie do szpitala swoją chorą matkę i każdy wstrząs, każdy wybój ulicy czy szarpnięcie wiąże się dla niej ze sporym bólem. Dostęp do takiej informacji potrafi sporo zmienić, prawda? Tyle, że w błędzie dostępności nie bierzemy tego pod uwagę, bo do oceny tej sytuacji wystarcza nam jedynie informacja, że ktoś jedzie wolniej od nas i tym samym spowalnia i naszą jazdę. Istnieje cała masa innych heurystyk, uproszczonych formuł wnioskowania, na podstawie których wydajemy uproszczone osądy. I bardzo często nasze osądy nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. W ten sam sposób oceniamy też innych i sami jesteśmy oceniani. Skoro zaś ryzyko popełnienia błędu w ocenie jest tak wysokie, to możemy przyjąć, że zazwyczaj w oczach innych jesteśmy widziani zupełnie inaczej, niż my sami się widzimy i również inaczej niż wskazywałaby na to jakaś obiektywna rzeczywistość, gdyby takowa w ogóle istniała. 

Zatem ilekroć trafisz na cudzą ocenę samego siebie, bierz zawsze pod uwagę, że ocena ta z samej swej natury oraz heurystycznych mechanik jej powstawania najprawdopodobniej jest błędna. Skoro tak, to nie powinna na przykład stanowić podstawy do tego, by w jej efekcie dokonywać korekt w poczuciu własnej wartości, czy też redefiniować zasadność swojej aktywności czy też zamierzeń. Jeśli by tak miało być, to przez całe życie musielibyśmy korygować swoje działania i wartości dokładnie w taki sposób, by odpowiadały bieżącym zapotrzebowaniom otaczających nas ludzi, co po pierwsze jest trudne, bo te oczekiwania się bardzo dynamicznie zmieniają, a po drugie musielibyśmy wówczas większość swojego czasu poświęcać na podejmowanie działań skierowanych wbrew nam samym. Teraz pewnie pomyślałeś, że wcale nie jest to takie rzadkie zjawisko, bo znasz pewnie wielu ludzi, którzy żyją dokładnie w ten sposób. No cóż – jeśli tak jest, to jeszcze nie oznacza, że ty też musisz podzielać ten sam sposób na życie. 

Heurystyki innych tworzą ramy, w których nas widzą i na podstawie tych ram, przykładając swoje własne miary wnioskują o tym, po co robimy to co robimy i w jaki sposób myślimy o świecie i naszym w nim miejscu. Czy da się jakoś obejść to zjawisko? Otóż nie. Ludzie zawsze w ten sposób będą na nas patrzeć. Jedyne co możemy zrobić, to mieć stale na uwadze, że taki mechanizm otacza nas zewsząd i każdego dnia. Wówczas po prostu żyje się łatwiej. Pamiętajmy też, że i my sami się nim wielokrotnie posługujemy. Sami tworzymy własne ramy i sami korzystamy z dostępnych nam w danym momencie narzędzi poznawczych. Kluczem zaś nie jest to, by pozbyć się naszych własnych ram. Są nam przecież potrzebne do organizowania świata, porządkowania naszej aktywności, tworzą imperatywy moralne i są też naszą własną najlepszą charakterystyką. Klucz jednak w tym, byśmy postrzegając innych, ich zachowania, charakter, rodzaj i jakość podejmowanych decyzji, nieustanie byli świadomi, że to, co widzimy, jest ograniczone poprzez nasze własne ramy. I już sam ten fakt jest odpowiedzialny, za to, że podobnie jak nikt nigdy nie pozna do końca nas samych, tak i my nie mamy najmniejszych szans na prawdziwe, dogłębne i absolutne poznanie innych. Czy taka świadomość pomaga w budowaniu pozytywnych, harmonijnych relacji? Spróbuj się sam przekonać. Pozdrawiam

#17 Jak wykorzystywać mindfulness w praktyce?

Jak wykorzystywać mindfulness w praktyce?

Czy techniki uważności w tzw praktyce nieformalnej mogą nam poprawić jakość życia? Prywatnego, a może też zawodowego? Dzisiaj spróbuję odpowiedzieć właśnie na to pytanie. Na początek jednak przypomnijmy sobie podział praktyk mindfulness dokonywany zarówno przez Johna Kabata Zinna, jak i Ronalda Siegla. Otóż wskazują oni, że zdobywać umiejętności mindfulness możemy m. in. za pomocą dwóch głównych sposobów – praktyki formalnej oraz nieformalnej. Tę pierwszą Kabat Zinn nazywa siedzącą medytacją i jak sama nazwa wskazuje to praktyka medytacyjna, znana pod różnymi nazwami w różnych kulturach i religiach i praktykowana od tysiącleci jak świat długi i szeroki. Drugim sposobem na ćwiczenie naszego umysłu w osiąganiu stanów uważności jest praktyka nieformalna. To bieżąca nieustanna świadomość samego siebie, swojego ciała, oddechu i umysłu w teraźniejszości oraz świadomość tego co się w tej właśnie chwili, w tutaj i teraz, dookoła nas dzieje. O ile na praktykę formalną zazwyczaj poświęcamy kilka lub kilkadziesiąt minut dziennie, o tyle praktyka nieformalna nie ma żadnych granic czasowych – najlepiej jest ćwiczyć przy każdej nadarzającej się sposobności. Jednak wbrew pozorom ćwiczenie uważności w praktyce nieformalnej wcale nie należy do łatwych zadań, a dzieje się tak głównie dlatego, że przez całe nasze życie jesteśmy przyzwyczajani do braku uważności. Przez cały czas, od najmłodszych lat przyzwyczailiśmy nasz umysł do nieustannej wędrówki w myślach pomiędzy tym co miało miejsce w naszej przeszłości i tym, co ma mieć miejsce w naszej przyszłości. Temu zaś co tu i teraz nie poświęcamy większej uwagi, bo zazwyczaj przecież jesteśmy zajęci myślami o tym co nie teraz i o tym, co zazwyczaj znajduje się zupełnie gdzie indziej niż my sami. To przyzwyczajenie jest w nas tak silne i tak mocno zakorzenione, że już nawet nie jesteśmy tego świadomi. Co więcej, uznajemy biegunkę myśli, ich natłok i szaleńczą karuzelę za nasz naturalny stan. Zaś słysząc, jak ktoś mówi, że można nie myśleć, że można wyćwiczyć swój umysł w stanie, w którym przezeń nie przepłynie żadna myśl, co najwyżej pukamy się z niedowierzaniem w czoło. To tak, jakbyśmy całą mistykę wschodu, dokonania medytujących sufich, tradycję chasydzkie, praktyki curanderos oraz dokonania wielkich mistyków chrześcijańskich uważali za jedną wielką ściemę. A może to oni wszyscy mają rację, a nie ten zagoniony przedstawiciel wyścigów korposzczurów, który nieustannie biegnie mimo, iż tak naprawdę nawet do końca nie wie dokąd? Jak to się zatem dzieje, że nie dostrzegamy benefitów płynących z uważności, z obecności w tu i teraz, a jednocześnie karmimy się najchętniej tym, co jak najdalej od miejsca, w którym się znajdujemy i przy okazji jak najdalej od teraz? 

Wyobraź sobie zatem, że idziesz do ulubionej kawiarni na kawę. Sam ze sobą. By posiedzieć i by wykonać pewien eksperyment. Oto siedzisz przy kawie i cichcem i ukradkiem przysłuchujesz się tematom rozmów przy sąsiednich stolikach. Ten podsłuch czynisz zaś bardzo wnikliwie dzieląc tematy rozmów na cztery kategorie: tematy dotyczące przeszłości, tematy dotyczące przyszłości, tematy dotyczące jakiegoś procesu, który jest dłuższy nit ta obecna chwila, trwa od jakiegoś czasu i jeszcze potrwa oraz na koniec tematów dotyczących wyłącznie obecnej chwili. I teraz czas na pytanie: jak twoim zdaniem rozłożyłyby się procentowo przy sąsiednich stolikach tematy rozmów we wskazanych wyżej obszarach? Otóż okazałoby się, że dziewięćdziesiąt procent rozmów zorientowanych jest wokół zaledwie pierwszych dwóch obszarów: tego co się już wydarzyło oraz tego co się dopiero ma wydarzyć. „Byłem w kinie”, „Aśka ostatnio przytyła”, „Kowalscy zdecydowali się na kredyt hipoteczny i kupią dom”, „Iksińscy znowu popadli w długi”, a „Zośka związała się znowu z niewłaściwym gościem i wiadomo jak to się skończy”. Wszystkie te konwersacje jakby z góry zakładały, że jeśli w naszym życiu zdarza się coś ciekawego, to wyłącznie w przeszłości albo w przyszłości. Wszystko co ciekawe albo już się wydarzyło, albo też każe nam na siebie dopiero czekać. W jak niewielkim procencie można by w takim kawiarnianym eksperymencie usłyszeć „jak się teraz czujesz?”, „co o tym sądzisz”, albo „przyjemnie się z tobą rozmawia”, „twoja energia na mnie dobrze działa”. To oczywiście wyłącznie ułamek przykładów tematycznych obszarów zorientowanych na tu i teraz. Pojawiają się rzadko, zdecydowanie zbyt rzadko, by nauczyć nasz umysł tego, że teraźniejszość może być równie ciekawa jak przeszłość, czy przyszłość, a prawdę powiedziawszy o wiele od tych dwóch konceptów ciekawsza. Jednak to domena nielicznych. Większość nieustannie oscyluje wobec konceptów przyszłości i przeszłości i w tym celu nawet wypracowała kilka znamiennych sztuczek, które stały się fundamentem tego – destrukcyjnego tak naprawdę dla naszych umysłów – procederu. Dwie najważniejsze z tych sztuczek i jednocześnie najczęściej spotykane są oparte o dwa wektory ucieczki. Pierwszy dotyczy czasu, drugi miejsca. Pierwszy to wektor ucieczki od teraz, drugi jest wektorem ucieczki od tutaj. Przyjrzyjmy się temu jak działają i by to zrobić posłużmy się po raz kolejny przykładem kawiarni. Oto siedzi przy kawiarnianym stoliku dwóch znajomych i pierwszy z nich zadaje drugiemu pytanie „co u ciebie słychać?” W większości wypadków odpowiadający posłuży się tendencją do skorzystania z jednego z dwóch wektorów albo też oboma naraz. A zatem odpowie na przykład: „zmarnowałem dzisiaj pół godziny w korku” albo „dostaliśmy wreszcie ten zwrot podatku” albo „idę do nowej pracy”. Zwróć uwagę, że zazwyczaj odpowiedź, której ludzie udzielają na tak postawione pytanie „co u ciebie słychać” dotyczy tego co się wydarzyło, albo tego co się ma dopiero wydarzyć. I tutaj pojawia się podwójny impakt wspomnianych wektorów. Po pierwsze odpowiedź ucieka albo od teraźniejszości albo od miejsca (czyli od tutaj), po drugie zaś tak udzielona odpowiedź prowokuje przekierowanie kolejnego pytania, które może zadać pytający również na skorzystanie z któregoś z wektorów: „o, a gdzie będziesz pracował?”, „strasznie długo zwracali wam ten podatek”, czy „te korki już od jakiegoś roku dają nam się w tym mieście we znaki”. W ten sposób zupełnie automatycznie i nieświadomie poddajemy się wszechobecnym wektorom ucieczek. To za ich sprawą wiele rozmów zaczynających się od tu i teraz, szybko zmienia tematykę na „nie tu i nie teraz”. I tak właśnie przez całe nasze życie uczymy nasz mózg, a przy okazji mózgi wszystkich wokół, że ciekawe rzeczy dzieją się wyłącznie poza tu i poza teraz. Ciekawie jest wyłącznie gdzie indziej i na pewno nie teraz. Oczywiście wszystko to dzieje się tylko i wyłącznie w projektach naszych myśli, bo przecież rozmowa ma miejsce właśnie tu i teraz. W tym miejscu i czasie, gdzie właśnie znajduje się nasze ciało. A ono, w powyższym przykładzie siedzi przy kawiarnianym stoliku, a nie tkwi w korku, w urzędzie skarbowym, czy w nowej pracy. 

Jeśli przełożymy powyższy mechanizm wektorów ucieczki na inne przestrzenie i obszary naszego życia to szybko się zorientujemy, jak powszechne jest to zjawisko. Posługujemy się nim na okrągło i uznaliśmy, że to normalne. Nie to nie jest normalne – to jest dla nas czymś absolutnie anormalnym, a mówiąc bardziej dosadnie, to właśnie jest odpowiedzialne za wiele negatywnych zjawisk. Jak na przykład: automatyzacje, dystrakcje i ruminację. Ile razy bowiem zdarzyło ci się, że przyjechałeś rano samochodem do pracy i zanim opuściłeś samochód nie mogłeś się nadziwić, jak tu do cholery trafiłeś? Bo byłeś tak kompletnie zajęty jakimiś myślami, że nie zapamiętałeś niczego po drodze. O ile taka automatyzacja przy codziennym łazienkowym sięganiu po szczoteczkę do zębów nie jest niczym groźnym, o tyle już za kierownicą samochodu może nas i przy okazji jeszcze innych kosztować życie. A co powiesz na dystrakcje – bierzesz się za jakąś robotę i nijak nie możesz jej kontynuować, bo wszystko cię rozprasza. Wszystko cię od tej roboty odrywa, a twój umysł wynajduje sto tysięcy ciekawszych myśli od tych, które są potrzebne by wykonać zamierzone dzieło. Albo jeszcze inaczej – ile razy po przyjechaniu do pracy, czy na uczelnię zastanawiałeś się, czy aby na pewno… zamknąłeś w domu czy mieszkaniu drzwi, czy aby na pewno wyłączyłeś żelazko, zakręciłeś wodę i nakarmiłeś rybki w akwarium? Co więcej z każdą kolejną godziną to zastanawianie się jest coraz bardziej dokuczliwe, aż w końcu w drastycznym scenariuszu zwalniasz się z pracy by pojechać do domu i sprawdzić, czy drzwi są rzeczywiście zamknięte. Wtedy dziwnym trafem są zamkniete, a ty najzwyczajniej w świecie stałeś się ofiarą ruminacji, czyli kaskadowo narastającej niepewności co do wykonania jakiejś czynności. A dzieje się tak, bo w trakcie jej wykonywania myślami byłeś zupełnie gdzie indziej. Ale ćwiczenie mindfulness nie tylko eliminuje automatyzację, ruminację, czy uodparnia na działanie dystraktorów. Wpływa również na obniżenie poziomu stresu i zwiększenie naszej efektywności we wszystkich czynnościach – również tych zawodowych. 

Jak zatem ćwiczyć mindfulness? Jak przyzwyczaić nasz umysł do uważności, do obecności w tu i teraz? Oczywiście ćwiczeń i technik jest wiele i to pochodzących z wielu kultur i tradycji z całego świata. Na tyle dużo, że poświęcam ich ćwiczeniu osobne szkolenie. Na początek jednak wystarczy, że postarasz się ćwiczyć wyłącznie jedną technikę i czynić to najczęściej jak to tylko możliwe. Otóż wystarczy przyzwyczaić swój umysł do udzielania nieustannej odpowiedzi na wciąż jedno i to samo pytanie: czy to, co dzieje się w mojej głowie, koncepty, które mnie obecnie zajmują i myśli, którymi jestem pochłonięty dotyczą tego samego miejsca i czasu, w którym znajduje się właśnie moje ciało? Na początek to w zupełności wystarczy by już po krótkim czasie dostrzec niezwykłą różnicę w poprawie jakości naszego życia. Pozdrawiam

#18 Ta nieznośna moda na motywację!

Ta nieznośna moda na motywację!

Czasem mam wrażenie, że wystarczy spędzić w serfowaniu po sieci zaledwie pięć minut, by trafić na słowo motywacja odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki. Tak wielu ludzi wokół zdaje się nas przekonywać do tego, jak niezbędna jest nam w życiu motywacja, jakbyśmy nic innego nie robili tylko czekali na kanapie, aż nam ktoś to powie by móc wykonać najprostszą życiową czynność. A już jak się okazuje, że mamy czegoś mniej niż przewiduje to poziom społecznych oczekiwań, to już każą nam się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy dostatecznie do naszego życia zmotywowani. I czyni to zarówno szef w pracy, jak i śliczny motywacyjny mówca skaczący w tym celu po scenie. Przyjrzyjmy się zatem tej nieszczęsnej motywacji i zastanówmy przez chwilę, czy nie czynimy sobie nią więcej krzywdy niż pożytku. A dokładniej mówiąc nie samą motywacją ale wyłącznie jednym jej rodzajem, na którym opartych jest większość docierających do nas komunikatów. Otóż zwróć uwagę jak skonstruowane są komunikaty motywacyjne. Większość z nich bowiem opiera się na tym samym fundamencie, którym jest roztaczana przed nami wizja tego co możemy osiągnąć, gdybyśmy zechcieli się odpowiednio do tego zmotywować. Te zaś osiągnięcia są nam sprzedawane w charakterze dotknięcia raju, o którym przecież zawsze marzyliśmy i który jak dotąd pozostaje dla nas nieosiągalny. I tak słyszymy na przykład, że możemy się tak zawziąć w sobie, tak starać i tak zaiwaniać, że w końcu zarobimy okrąglutki milion, albo pojawimy się za rok na plaży z figurą greckiego Adonisa albo też zrobimy karierę w pływaniu synchronicznym. Takie wizje zdają się być przyjemne, bo zapowiadają jak będzie fajnie. Niestety ta przyjemność staje się wyłącznie iluzją, bo im więcej czasu upływa od wystąpienia motywacyjnego, podczas którego jesteśmy nimi raczeni, tym mniejszą wiarę nosimy w sobie w to, że taki raj może stać się też naszym udziałem. Gdzie jest zatem problem? Czemu taka motywacja szybko słabnie i to już po krótkim czasie? Otóż dzieje się tak dlatego, że mówcy motywacyjni świadomie, czy też nieświadomie opierają swoje komunikaty jedynie na połowie systemu propulsyjnego, który zarządza naszą motywacją. A system ten wskazuje, że istnieją dwa główne schematy motywacyjne odpowiedzialne ze urzeczywistnienie zmiany. Są to odpowiednio motywacja „do” oraz motywacja „od”. I właśnie ten pierwszy rodzaj, czyli motywacja „do” wykorzystuje mechanizm pragnienia spełnienia oczekiwań. Zmierzamy w nim „do” osiągnięcia jakiegoś oczekiwania, celu czy zamierzenia. Motywować ma nas wówczas to, kim lub czym możemy się w efekcie naszych zmotywowanych działań stać. Problem w tym, że nagroda, która na nas czeka pod postacią spełnienia oczekiwania jest nie tylko duża (czyli to kim się mamy stać jest drastycznie różne od tego kim jesteśmy teraz) ale też znacznie odsunięta w czasie. Ktoś na przykład słyszy, że w jego zasięgu jest zrzucenie czterdziestu kilogramów, a wówczas poczuje się jak młody bóg: będzie świetnie wyglądał, miał kondycję i dobre samopoczucie już za jakiś rok, bo tyle potrzeba by uporać się z taką otyłością. Zwróć uwagę na czas potrzebny do tego, by obietnica raju mogła stać się faktem: to nie są dwa tygodnie ale okrągły rok. A to oznacza, że cykl wyrzeczeń i ciężkiej pracy będzie musiał trwać dwanaście miesięcy. Czy na pewno starczy nam do tego odpowiedniego poziomu motywacji? Otóż większość ludzi zrezygnuje z wytężonej pracy nad sobą mniej więcej po tygodniu, dwóch. I nie dotyczy to wyłącznie odchudzania, ale też nauki języków, zdobywania nowych kwalifikacji czy zmiany stylu życia. Bo to, co jesteśmy w stanie wytrzymać, zamyka się w dniach, co najwyżej tygodniach wysiłku, a już na pewno nie w miesiącach czy latach. Zatem system motywacji „do” jest z góry skazany na klęskę w większości wypadków. On tylko pięknie i bajecznie brzmi, kiedy słyszymy go ze sceny pełnej świateł i z ust motywacyjnego celebryty. To system, który tak naprawdę przynosi więcej szkody niż dobrego, bo rozbudza w nas nadzieję, nie dając nam najczęściej najmniejszych szans na swą realizację. Chyba, że przygarniemy celebrytę do domu by każdego dnia kilkadziesiąt razy wykrzykiwał nam do ucha, że możemy osiągnąć co sobie zażyczymy. 

Jednak system propulsyjny wskazuje na istnienie jeszcze jednego rodzaju motywacji, która rzadko kiedy jest wykorzystywana w branży specjalistów od zmiany. A dzieje się tak, bo ta motywacja nie jest już tak kolorowa, nie brzmi tak dobrze i nie ma tak wysokiego potencjału sprzedaży z obietnicą szczęścia malującą się na zachwyconych twarzach słuchaczy. Chodzi mianowicie o motywację „od”. O ile bowiem w motywacji „do” imperatywem staje się zamierzenie jakiegoś osiągnięcia, o tyle w motywacji „od” imperatywem jest zmiana stanu obecnego. A mówiąc inaczej – w pierwszej motywacji dążymy do realizacji jakiejś niebotycznej wizji siebie, zaś w drugiej motywuje nas wyłącznie to, by nie było tak, jak teraz jest. To różnica pomiędzy „chcę być szczupły”, a „nie chcę być gruby”. Z pozoru wygląda to na żadną różnicę, ale jak się przyjrzymy bliżej to okazuje się że jednak różnica jest zasadnicza, a jej głównym faktorem jest czas. Bycie szczupłym to efekt zmiany, który nastąpić może dopiero po jakimś czasie. Zmniejszenie zaś dyskomfortu przypisanego byciu grubym może nastąpić już w ciągu kilku dni i na jego efekty nie trzeba czekać wielu miesięcy. Wyobraź sobie, że stukilogramowy mężczyzna zmieni wyłącznie jeden swój żywieniowy nawyk i uzupełni swoją codzienną dietę o cztery litry wody. Efekt pojawia się już po tygodniu. Po pierwsze taka ilość wody automatycznie wpływa na zmniejszenie racji żywnościowych – po prostu nie dajemy już rady tyle jeść co wcześniej, a po drugie już po kilku dniach, co u osób otyłych jest niezwykle cenne – pojawia się swoiste poczucie lekkości. Motywacja „od” bowiem dokonuje małych zmian, które mają na celu zmienienie tego co jest, a te małe zmiany widać o wiele szybciej, niż dużą zmianę, która ma nastąpić wraz z osiągnięciem oczekiwań w motywacji „do”. Można by powiedzieć, że konsumpcja owoców sukcesu jest prawie że natychmiastowa, a nie odłożona w czasie. Skoro zaś benefity pojawiają się w cyklu dni czy też tygodnia czy dwóch, to krzyczący o motywacji mówca przestaje nam być do zmiany potrzebny. Każdy bowiem benefit staje się tej zmiany gorącym ambasadorem. Jeśli kierujesz się motywacją „od” i podejmujesz decyzję, że nie chcesz by było tak jak dzisiaj, to możesz dokonać wystarczających korekt swojego zachowania by drobna zmiana nastąpiła już jutro. Jutro zaś przychodzi szybciej niż magiczny dzień sukcesu przewidywany za pół roku. Na jutro czeka się dużo krócej niż na przyszłoroczne wakacje. Jutro puka do drzwi dnia dzisiejszego, jest tuż za rogiem, na wyciągnięcie ręki. Kiedy zaś przynosi zmianę – nawet najmniejszą, to wraz z tą zmianą, tymi samymi drzwiami wchodzi potężny zastrzyk motywacyjny mówiący: „a widzisz, zmiana się opłaca na twoich oczach”. 

Z powyższego powodu możemy przyjąć że w systemie propulsyjnym motywacja „od” przynosi dużo szybsze efekty i jest o wiele bardziej skuteczna niż motywacja „do”. Oczywiście trudno ją scenicznie sprzedać, bo nie jest tak spektakularna jak obietnice szczęścia w raju. Ludzie chcą przecież osiągnięć godnych nagrody Nobla, czy Oskara a nie jedynie trochę lepszego samopoczucia. Mała zmiana nie jest ani medialna, ani też nie daje szansy na to, by się nią na około przechwalać. Ma jednak tę wyższość nad dużą przyszłą zmianą, że następuje tu i teraz, a nie jest jedynie mrzonką zawieszoną w jakiejś przyszłej, niepewnej  loterii zdarzeń. Co więcej – motywacja „od” nie karmi się dążeniem do przyszłego szczęścia, ale potrzebą ucieczki od teraźniejszego dyskomfortu. W pierwszym przypadku efekty wielkiej cudownej zmiany zmuszeni jesteśmy jedynie sobie wyobrażać, w drugim możemy ich fizycznie dotknąć. 

Jak zatem zamienić system motywacyjny z „do” na „od”? Wystarczy zmienić punkt widzenia i miast karmić się wyobraźnią dotyczącą tego jak pięknie mogłoby być, spróbować uczciwie i szczerze odpowiedzieć sobie na bardzo ważne pytanie: „jak nie chcę by było teraz?”. Co mi przeszkadza właśnie w tej chwili, co doskwiera, co stanowi dyskomfort. Wykorzystując poprzedni przykład z odchudzaniem można by powiedzieć, że miast toczyć wizję wysportowanej sylwetki podziwianej przez współplażowiczów, warto przemyśleć jaki dyskomfort mógłby zostać zmniejszony przy zmianie wagi o zaledwie kilka kilogramów. Kiedy pracowałem z ludźmi walczącymi z nadwagą nigdy nie mieli oni problemu ze wskazaniem profitów płynących nawet z najmniejszych zmian. Mówili: „a wiesz, że minęło zaledwie kilka dni a mi się lepiej oddycha” albo „dzisiejsze wiązanie sznurówek nie było takie okropne jak zawsze”. I tak to działa we wszystkich przestrzeniach zmiany. Nauczenie się dwudziestu hiszpańskich słówek zawsze jest lepsze od nadziei na opanowanie tego języka w przeciągu roku czy dwóch. Mała pozytywna i widoczna zmiana w relacjach jest zawsze lepsza niż obietnica tego, że kiedyś będzie między nami wspaniale. Zmniejszenie tego co przeszkadza, co dokucza i co powoduje, że ciężej nam się życie nigdy nie będzie miało takiej wartości jak obiecane życie księcia z bajki, ale ma nad tym życiem tą przewagę, że jest realne, namacalne i dzieje się naprawdę, a nie jest jedynie przyjemnością wynikającą z tego, że ktoś nam powiedział, że staniemy się kiedyś księciem. Stosując motywację „od” można dużo więcej zdziałać, niż stosując motywację „do”. Bo suma małych kroków, drobnych i konsekwentnych zmian w końcu przecież prowadzi do dużej zmiany. Różnica polega na tym, że pozwala na bieżącą konsumpcję owoców sukcesu, miast ślinienia się na widok tortu za szybą. Tort i owszem ma większą wartość kaloryczną od jednego małego ciastka, ale jedynie pod warunkiem, że możesz spróbować ich obu, a nie wtedy, kiedy ciastko jesz, a na tort jedynie z nadzieją patrzysz. Dlatego też ilekroć słyszysz motywacyjne okrzyki, roztaczane w przestrzeni wizje szczęśliwej potężnej zmiany zadaj sobie pytanie, na jakim systemie motywacyjnym są zbudowane. Jeśli odkryjesz, że ich fundamentem jest wyłącznie motywacja „do” to miej świadomość, jaki mechanizm skrywa się za tym lukrem. Pozdrawiam 

#19 Jak nie dać się ponieść emocjom

Jak nie dać się ponieść emocjom?

Jednym z pytań, które czasem słyszę w kontekście zarządzania emocjami, umiejętności inteligencji emocjonalnej czy w ogóle naszego systemu emocjonalnych zachowań jest pytanie o to, czy da się w ogóle tak żyć, by emocje się w nas nie pojawiały? Na tak postawione pytanie znam wyłącznie jedną odpowiedź: otóż nie! Chyba, że jesteśmy wypranym z uczuć automatem, robotem zmierzającym po trupach do celu z wyłączoną empatią, samoświadomością i w ogóle jakąkolwiek ostatnią tlącą się w nas iskrą naszego człowieczeństwa. Nie znam ludzi, którzy nie odczuwali by żadnych emocji, choćby nawet chcieli ten fakt jak najgłębiej ukryć za zasłoną wstydu, udawania kogoś kim się nie jest czy próbą wywarcia wrażenia człowieka skały. Znasz kogoś takiego? To zrób prosty eksperyment – nagle i zupełnie niewinnie zwróć mu uwagę, że ma szpinak między zębami. Zobaczysz wtedy, czy na pewno jest taki twardy jak stara się wypaść. Wszystkich nas dosięgają emocje. Ja również czasem się zezłoszczę, czasem rzucę mięsem, czasem czymś poczuję zażenowany, rozczarowany, czy nagle wzbiera we mnie niechęć do kontynuowania jakiejś znajomości. I powiem więcej – wszystkie wymienione uczucia wraz z całą masą innych powinny się w nas pojawiać, bo świadczą o naszej wrażliwości, a to akurat wcale nie jest negatywna cecha. Problem z emocjami jednak leży w czymś innym: nie w tym że w ogóle się w nas pojawiają, ale w tym, co się w nas dzieje w następstwie ich pojawienia. Jak się czujemy, co myślimy i w końcu jakie podejmujemy działania. Nie jest zatem problemem to, że jakaś emocja się w nas pojawia, ale wyłącznie to jakie nasze reakcje wzbudza. Czy są one dla nas i dla otoczenia destrukcyjne, czy też nie? Czy to one przejmą władzę nad nami, czy też my nad nimi? Jaką dla nas mają wartość i na jakim poziomie energetycznym działają: czy dodają nam energii, czy też jej nas pozbawiają? Niestety w wielu znanych mi wypadkach pojawienie się emocji w ludziach powiązane jest z negatywną energią. W reakcji na nie często niszczymy sami siebie i zrażamy sobie do siebie innych, a także podejmujemy kompletnie irracjonalne decyzje, których potem żałujemy.

Dlaczego tak często pojawiające się w nas emocje przynoszą tak niekorzystny efekt? Dlaczego nie potrafimy sobie z nimi radzić, lub też odkrywamy, że poradzenie sobie z emocjami jest tak trudne? Otóż zarządzanie własnymi emocjami nie należy do łatwych zadań z dwóch głównych powodów. Pierwszym z nich jest pewien efekt opóźnienia, na który niestety nie mamy wpływu. Efekt ten jest odpowiedzialny za to, że nie jesteśmy w stanie namierzyć dokładnego momentu pojawienia się w nas emocji. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, w jakiej konkretnie chwili emocja się w nas pojawia. Sam moment pojawienia się emocji pozostaje poza naszą świadomością, zaś jedyne co możemy zrobić, to zorientować się, że znajdujemy się w jakiejś emocji, kiedy to już nastąpi. Wtedy, kiedy ta emocja już w nas jest. Szkoda że tak się dzieje, bo gdybyśmy potrafili przewidzieć moment, w którym odpali się w nas emocja, to sam ten mechanizm musiałby wpłynąć na znaczne zmniejszenie jej wartości. Wyobraźmy sobie kogoś, kto rano przed wyjściem do pracy mówi: „dzisiaj zobaczę się z Iksińskim i na sto procent znowu mnie tak wkurzy, że nie będę w stanie racjonalnie myśleć”. Ktoś taki przewidując dokładne okoliczności i moment pojawienia się emocji mógłby się przecież do tego momentu znakomicie przygotować. Ale już sam fakt posiadania wiedzy co do tego, że taka emocja ma wystąpić musi mieć znaczny wpływ na jej obniżenie. Przecież jeśli przewiduję, że po zobaczeniu jakiegoś internetowego materiału, w którym jakiś skaczący po scenie koleś krzyczy „jesteś zwycięzcą, czeka na ciebie Ferrari”, czyli materiału którego nie da się już odzobaczyć, będę tym co widziałem zażenowany, to… No właśnie… Co wtedy? Wtedy logicznie rzecz biorąc mógłbym zrobić trzy rzeczy. By oszczędzić sobie emocji mogę zaniechać oglądania tego czegoś, mogę oglądnąć to z odpowiednim dystansem z góry zakładając, że to mnie i tak nie poruszy, albo też – i to jest trzecie wyjście – polecieć jak ćma do świecy, by masochistycznie samemu sobie zrobić przykrość. Jak widać na powyższym przykładzie umiejętność zarejestrowania momentu powstania emocji mogła by nam bardzo pomóc. Niestety tak się w większości wypadków nie dzieje, bo emocje odpalają się w nas poza naszą świadomością. Jedyną więc drogą ich dostrzeżenia jest zdanie sobie z ich działania sprawy wtedy, kiedy już działają. A wtedy na przeszkodzie prawidłowego zarządzania naszymi emocjami staje drugi problem. Bo oprócz braku umiejętności dostrzegani emocji w momencie ich powstawania, czy też przewidywania takich zdarzeń istnieje jeszcze zjawisko silnej identyfikacji. Ono powoduje, że jest nam trudno zobaczyć siebie chłodnym zdystansowanym okiem w sytuacji, w której znajdujemy się w emocjach, bo… znajdujemy się właśnie w emocjach. Kiedy przemawia przez nas złość trudno jest powiedzieć sobie „oto przemawia przeze mnie złość”, bo to co chcemy w takiej sytuacji przede wszystkim zrobić, to dać upust tej właśnie złości. Identyfikacja emocjonalna powoduje, że w sytuacji emocjonalnego uniesienia pierwszeństwo zawsze oddajemy temu, do czego pcha nas emocja, a nie temu by racjonalnie się jej przyjrzeć. Kiedy poddamy się działaniu tego pierwszeństwa zawsze przegrywamy. Efektem tego mechanizmu są porwania emocjonalne, w których emocja przejmuje kontrolę nad naszymi działaniami i tak naprawdę zaczyna napędzać samą siebie. Ile razy widziałeś kogoś kto pozwalał, by właśnie tak się działo, by jego emocja jednocześnie stawała się swoim własnym źródłem energii. Wtedy mamy ochotę zwrócić takiej osobie uwagę: „przestań sam siebie nakręcać!”. To właśnie ten mechanizm: oddania pierwszeństwa energii związanej z emocją, po to, by jak najszybciej doprowadzić do obniżenia powstałego w ten sposób napięcia. Wtedy tak naprawdę odbieramy sobie możliwość do czerpania właściwej energii z emocji. A tą możliwość odkryli już starożytni. Między innymi Chińczycy konstruując swój kosmologiczny model pięciu przemian i umieszczając w nim również energie związane z emocjami. 

W tym modelu każdą pojawiającą się w nas emocję traktujemy wyłącznie w kategoriach informacji. Ani negatywnej, ani pozytywnej, ale wyłącznie takiej, która niesie dla nas cenną wiadomość. I to dopiero my sami, po odczytaniu tej wiadomości decydujemy co chcemy z nią zrobić. Różnica jest mniej więcej taka jakbyś odebrał polecony list powiedzmy z Urzędu Skarbowego. W pierwszym odruchu wkurza cię sam fakt otrzymania listu i pozwalasz, by to wkurzenie w tobie rosło, zanim jeszcze otworzysz kopertę. Można by powiedzieć, że wówczas wściekasz się nie na treść listu, ale sam fakt jego otrzymania. W drugim przypadku najpierw otwierasz kopertę, czytasz list i dopiero potem decydujesz co z tym zrobić. Może się przecież okazać, że to niewinna wiadomość od urzędnika, która nie niesie dla ciebie żadnych negatywnych konsekwencji. I dokładnie taki mechanizm proponują starożytni Chińczycy – najpierw przeczytaj wiadomość, potem podejmij decyzję. Kiedy więc pojawia się w nas jakakolwiek emocja to pierwsze co powinniśmy zrobić, to zadać sobie pytanie jaka z faktu pojawienia się tej emocji płynie dla nas informacja. Powiedzmy, że mam do zrobienia jakiś ważny projekt i kiedy do niego przystępuje pojawia się we mnie obawa czy dam radę, czy to się może udać, czy wszystko będzie ok. Czego dowiaduję się zatem z faktu pojawienia się we mnie lęku? Na przykład tego, że powinienem włączyć przy tym projekcie szczególną ostrożność. Może o tym, by jeszcze raz sprawdzić, czy jestem do jego realizacji dobrze przygotowany. Czy wziąłem pod uwagę wszystkie możliwe zmienne, czy dysponuję naprawdę dobrze przemyślanym planem działania itp. To mniej więcej tak, jakbym mówił sam do siebie: „o pojawił się we mnie strach. Dlaczego się pojawił? O czym chce mnie mój strach poinformować? Przed czym przestrzega?”. To postawa, w której nie nadaję swojemu własnemu strachowi żadnej emocjonalnej wartości – nie jest dla mnie ani pozytywny ani negatywny. Niesie wyłącznie informację, z której powinienem skorzystać. Staje się bezcennym sprzymierzeńcem, który zwraca moją uwagę na coś, co normalnie by tej uwadze umknęło. Mobilizuje mnie do ponownego przemyślenia wszystkiego, sprawdzenia planu działania i stanu przygotować. Zamiast paniki – negatywnej konsekwencji samego strachu – włącza jego pozytywną konsekwencję czyli ostrożność. I ten sam mechanizm dotyczy każdej, najdrobniejszej nawet emocji, którą jestem w stanie w sobie zauważyć. Rozmawiam z kimś spotkanym na ulicy i odkrywam, że czuję się dyskomfortowo podczas tej rozmowy. O czym informuje mnie zatem moje poczucie dyskomfortu? Przypadkiem słyszę jak ktoś na imprezie obgaduje mnie za moimi plecami. W efekcie tego czuję smutek i żal. O czym mnie informują te uczucia? Czego się właśnie o sobie dowiedziałem? Chciałem by ktoś na mnie zwrócił uwagę, jednak to się nie udało i efekcie tego poczułem się odrzucony. O czym się właśnie dowiedziałem, czego nauczyłem, jak z tego w przyszłości mogę skorzystać? 

Mimo iż Chińczycy i pewnie nie wyłącznie oni, wymyślili to tysiące lat temu, nie przeszkadza to temu, by ten model i w naszych czasach był niezwykle przydatny i użyteczny w zrozumieniu mechanizmu naszych emocji. Jak jednak z niego skorzystać, kiedy z naszymi emocjami wiążą się dwa problemy, o których wspominałem wcześniej: niemożność przewidzenia i namierzenia momentu odpalenia się emocji oraz identyfikacja z emocjami, która w trakcie ich trwania przesłania nam racjonalne spojrzenie. Jedynym sposobem jest włączenie do tej gry bardzo ważnego motywatora, a mianowicie ciekawości. Przecież to arcyciekawe, że nasze emocje o czymś nas informują? Czyż nie jest to fascynujące by sprawdzić o czym? Dzięki temu jesteśmy w stanie odkryć zupełnie nowy świat i wkroczyć na nowy poziom emocjonalnego funkcjonowania. A wystarczy tak niewiele. Wystarczy obserwować siebie i w sytuacji, kiedy uda się odkryć istnienie w nas jakieś emocji zadać sobie pytanie o treść wiadomości, którą w ten sposób otrzymujemy. I dopiero po jej odebraniu podjąć decyzję co dalej zrobić. Spróbuj a szybko odkryjesz, że samo pojawienie się w tobie emocji nie wiąże się z niczym destrukcyjnym ani dla ciebie, ani też dla nikogo wokół. To dużo lepsze niż udawanie, że emocje nas nie dotyczą, że jesteśmy na nie odporni i nic nigdy nas nie może w życiu poruszyć.

Pozdrawiam

#20 Dlaczego czasem bierzemy wszystko do siebie?

Dlaczego czasem bierzemy wszystko do siebie?

Jak często zdarzyło ci się, że ktoś zupełnie opacznie odebrał to, co zrobiłeś lub powiedziałeś? Nie miałeś w ogóle takiej intencji, a ktoś twoje słowa wziął do siebie? Po czym poczuł się urażony, zrobiło mu się przykro czy w ogóle wyskoczył z pretensjami o to, że poczuł się dotknięty. Ten mechanizm można by i owszem wytłumaczyć rodzajem egocentryzmu, który karze nam traktować wszystko wokół jakby dotyczyło wyłącznie nas, ale to zbyt proste wytłumaczenie. Poza tym, gdyby miało być prawdziwe, to musiało by wskazywać, że wszyscy, którzy cokolwiek biorą do siebie kierują się wyłącznie swoim, wyczulonym na wszelkie urazy, ego. A tak przecież nie jest. Wielu ludzi odbiera coś bardzo osobiście a jednocześnie nie czyni tego z pobudek egoistycznych. Zatem ten mechanizm musi być dużo głębszy i warto mu się przyjrzeć, bo z jego zrozumienia może płynąć wiele pożytku, a jednocześnie życie może przynosić nam mniej takich niespodzianek, jak nagle urażony rozmówca. 

Najpierw jednak zastanówmy się jak powstają w nas oceny rzeczywistości, w jaki sposób widzimy to co nas otacza i jaka jest mechanika rejestrowania tego otoczenia. Najprostsza odpowiedź musiała by brzmieć: za pomocą pięciu zmysłów, bo tylko w takie zostaliśmy wyposażeni. Ok, przyjrzyjmy się zatem pierwszemu lepszemu ze zmysłów i niech to będzie słuch. W jaki sposób słyszymy to co się wokół nas dzieje? Otóż rejestrujemy ruch cząsteczek powietrza, zwany falami dźwiękowymi, kiedy fale te docierają do naszych uszu. Tam zaś, w zależności od siły natężenia i częstotliwości fali reaguje błona naszego bębenka wyginając się bardziej lub mniej i przenosząc przy okazji określoną częstotliwość drgań. Dzięki temu, jesteśmy w stanie rozpoznać rodzaj dźwięku oraz jego natężenie, prawda? Otóż nieprawda – tak nam się wyłącznie wydaje. Bo czy naprawdę mierzymy w ten sposób słyszany dźwięk? Czy w ten sposób mierzymy rzeczywiste dźwięki, które docierają do naszych uszu? Nie, do zmierzenia tych dźwięków nie mamy żadnych zewnętrznych narządów, a jedyne co tak naprawdę mierzymy to zachowanie, czyli reakcję naszego bębenka na te dźwięki. Jesteśmy zdolni do zmierzenia wyłącznie tego jak reaguje błona bębenka, a nie tego co rzeczywiście dzieje się na zewnątrz. Nasz słuch zatem jest konsekwencją naszej reakcji na dźwięk, a nie samego dźwięku. Ktoś powie, że to żadna różnica, a ja (i przy okazji kilku wschodnich i nie tylko wschodnich mistrzów również) upieramy się, że to różnica kolosalna. 

Ale żeby to zobrazować w najprostszy możliwy sposób posłużmy się przykładem wagi sprężynowej. To taka waga, do której od spodu podwieszamy określony ciężar i wewnątrz której znajduje się sprężyna z przyczepioną wskazówką. Im większy ciężar, tym większe rozciągnięcie sprężyny, a tym samym tym większe wychylenie wskazówki, która na odpowiedniej skali pokazuje nam ile waży, to co usiłujemy zważyć. Co jednak tak naprawdę pokazuje wskazówka takiej wagi? Czy rzeczywiście wskazuje ona ciężar ważonego przedmiotu? Nie, ona wyłącznie wskazuje poziom rozciągnięcia sprężyny w reakcji na ten ciężar. A to oznacza, że my jedynie wnioskujemy o wielkości ciężaru na podstawie reakcji sprężyny na ten ciężar. Nie wiemy jakie to co ważymy jest naprawdę ciężkie. Wiemy jedynie jak na ten ciężar zareagowała nasza sprężyna i wyłącznie tyle. Jednak przyzwyczailiśmy się nie myśleć w ten sposób, bo od dziecka jesteśmy uczeni, że wniosek wyciągnięty na podstawie rozciągniętej sprężyny wagi jest wystarczający do oszacowania wielkości ciężaru. Dysponujemy jedynie wyskalowaną sprężyną, i to jej reakcje mierzymy, nie zaś sam ciężar. Łatwo to zrozumieć, kiedy podmienimy sprężynę na inną –  z wyskalowanej w kilogramach, na wyskalowaną w funtach. Co się wówczas stanie? Wskazówka wychyli w się w inny sposób, mimo iż ciężar przecież pozostaje ten sam. Bo wskazówka mierzy reakcję sprężyny, a nie ciężar, mimo iż od dzieciństwa powtarza się nam, że jesteśmy w stanie cokolwiek zmierzyć, zważyć, powąchać, usłyszeć, zobaczyć, posmakować czy też poznać za pomocą dotyku. Nie, nie jesteśmy. Jedyne zaś co jesteśmy w stanie zrobić za pomocą własnych zmysłów to doświadczyć ich reakcji na coś z zewnątrz. Zaobserwować jak nasze zmysły reagują na rzeczywistość zewnętrzną, nie zaś samą rzeczywistość zewnętrzną. I wszyscy tak mamy, bo tak zostaliśmy stworzeni. Stąd prosty wniosek – cokolwiek słyszysz czy widzisz, ufasz iluzji stworzonej przez twoje wewnętrzne narzędzie pomiaru, za pomocą którego oceniasz jak się rzeczy mają. A teraz powyższą zasadę przełóżmy na nasze relacje z innymi ludźmi. Czy w tym modelu możemy założyć, że ludzie słyszą dokładnie to co mówimy? Otóż nie. Ludzie są zdolni do zmierzenia jedynie ich wewnętrznych reakcji na nasze słowa i na podstawie tego pomiaru wyciągają wniosek mający im powiedzieć co ich zdaniem usłyszeli. 

Najprostszym przykładem sytuacji, w której można to zauważyć jest występ standupera – gościa stojącego na scenie przed publicznością i opowiadającego dowcipy. Wyobraźmy sobie, że tenże komik dysponuje dowcipem obiektywnie przezabawnym i jednocześnie opanowaną do perfekcji umiejętnością jego opowiadania. Opowiada on zatem swój dowcip a my spróbujmy się w tej chwili skoncentrować na reakcji publiczności. Oczywiście ludzie wybuchają śmiechem, ale jak się temu bliżej przyjrzeć, to łatwo odkryć że po pierwsze poziom wesołości nie jest jednakowy u wszystkich, a po drugie ich reakcja na dowcip nie następuje dokładnie w tym samym czasie. Jedni śmieją się głośniej, inni ciszej, jedni są bardziej rozbawieni usłyszanym dowcipem, inni ciut mniej, jedni reagują natychmiast, inni z sekundowym opóźnieniem, a jeden gość w rogu sali skumał dowcip dopiero po minucie i wtedy wybucha śmiechem. Co powoduje tak naprawdę, że ci ludzie się śmieją? Dowcip sam w sobie i sposób jego opowiedzenia? Czy aby na pewno? Otóż ich śmiech jest reakcją nie na sam dowcip, ale na ich wewnętrzny pomiar, którego dokonali w sobie w tym właśnie momencie. Każdy zaś z nich odrobinę inaczej zmierzył „wychylenie się swojej własnej sprężyny” i stąd mamy do czynienia nie z jedną dokładnie taką samą reakcją całej widowni, ale z sumą kilkudziesięciu różnych reakcji, która zazwyczaj zlewa nam się w jedną olbrzymią salwę śmiechu. Jednak za tą salwą skrywa się ogrom indywidualnych pomiarów. Moglibyśmy powiedzieć, że to co ci ludzie usłyszeli, spowodowało ich reakcję przefiltrowaną przez swój własny wewnętrzny sprężynowy system. Zareagowali niejako „przez siebie”, a nie w skutek czystego działania prawa skutku i przyczyny. 

W ten właśnie sposób postrzegamy rzeczywistość, organizujemy nasze działania i komunikaty. W ten sposób rozumiemy świat odbierając dowolne bodźce zewnętrzne które zeń do nas płyną. W ten właśnie sposób konstruujemy swoją wizję siebie w świecie – zawsze i za każdym razem przez siebie, używając do tego wewnętrznego systemu pomiarowego. I tutaj skrywa się odpowiedź, na postawione w tytule tego mini-wykładu pytanie: „dlaczego czasem bierzemy wszystko do siebie?” Ponieważ właśnie tak działa nasza relacja ze światem zewnętrznym, który rozpoznajemy wyłącznie przez własne filtry i nie przychodzi nam zazwyczaj na myśl, że można by inaczej. A czy można inaczej? Czy da się wspiąć wyżej tego systemu własnych wewnętrznych sprężyn odmierzających swoim wygięciem nasze reakcje na obiekty, na innych, na sytuacje itd itp.? Można – i między innymi tym zajmuje się duchowość, kiedy nasza koncepcja siebie wykracza poza świat materialny, a wiec taki, do którego obrazowania służą nasze zmysły. To jednak nie jest łatwa droga, bo na jej przeszkodzie stoi cały nasz cielesny mechanizm z systemem postrzegania funkcjonującym w przyrodzie odkąd powstało życie. Nie mniej przez całe stulecie mistrzowie wielu duchowych tradycji próbowali sięgnąć wyżej do postrzegania rzeczywistości „nie poprzez siebie”. Wielu z nich to osiągnęło i wielu jedynie zadeklarowało, że ta sztuka się im udała. I tutaj, trzeba uważać, bo deklarujących duchowość jest zawsze więcej, od tych, którzy wykroczyli poza świat wyłącznie deklaracji. 

Jaki jednak dla nas, tutaj i teraz, płynie pożytek ze zrozumienia systemu, za pomocą którego zdecydowana większość ludzi postrzega świat zewnętrzny? Ano bardzo prosty: pamiętajmy, że zawsze wszystko mierzymy przez siebie. Cokolwiek ktoś do nas nie powie słyszymy wyłącznie to, co pozwala nam usłyszeć nasz własny system pomiarowy. Nie oznacza to, że ten system zawsze się myli – często bowiem informuje nas o wielu prawdziwych aspektach cudzego przekazu: treściach, intencjach, czy energii. Jednak co by ten ktoś nie powiedział jedyną drogą naszego rozumienia, jest mierzenie tego przez siebie, co powoduje, że zawsze i wszędzie wszystko bierzemy do siebie. Skoro zaś tak jest i skoro wiemy jak ten mechanizm działa, to możemy to wykorzystać do tego, by żyło się prościej i lepiej. Jak to zrobić? Po prostu   włączyć w naszym życiu mniejszą osobistą pretensję do tego, że ktoś nas dotknął, uraził, czy poruszył. Bo najprawdopodobniej spora część tej pretensji ma swoje źródło nie w jego słowach, ale w nas samych. I dzieje się tak w dwie strony: kiedy kogoś mówi coś do nas i kiedy my mówimy coś do kogoś.  Odbiorca komunikatu będzie go zawsze mierzył swoją miarą, bo mierzy nie to co słyszy, ale to w jaki sposób na to reaguje jego zmysł słuchu. I ta fizyczna konsekwencja ma psychologiczny skutek w naszym postrzeganiu świata. Kiedy to wiemy i kiedy o tym pamiętamy dużo rzadziej poczujemy się dotknięci czymkolwiek. Nie oznacza to oczywiście że od tej pory można nam będzie wejść na głowę i bezkarnie obrzucać obelgami. Oznacza to jedynie, że w tych wszystkich sytuacjach, w których twoje ego „bierze coś do siebie” możesz mu powiedzieć: „weź wyluzuj!”. A to naprawdę ułatwia życie! Pozdrawiam

#21 Autodestrukcyjny perfekcjonizm

Autodestrukcyjny perfekcjonizm

Jest pewna stara legenda głosząca, że na ludzkości ciąży pewien rodzaj perfidnej klątwy. Chodzi mianowicie o to, że ludzie zawsze chcą być kimś innym, niż są i nie potrafią w pełni zaakceptować siebie takimi, jakimi są w rzeczywistości. Ale zostawmy legendy i przyjrzyjmy się pewnemu autodestrukcyjnemu mechanizmowi, za którym skrywa się między innymi zjawisko perfekcjonizmu. Dodajmy, że właśnie autodestrukcyjnego. A jego początki wydają się być tak niewinne: oto w dzieciństwie marzymy o tym, że staliśmy się superbohaterami, wojownikami, ratującymi świat odważnymi herosami. Budujemy w ten sposób we własnej wyobraźni obrazy lepszych wersji siebie. Te nasze wyobrażeniowe twory zdobywają fortuny, piękne kobiety, wspaniałe samochody i stają się niepokonane. To przecież fajne marzenia, prawda? Przynoszą okruchy przyjemności w szarym, monotonnym i jednolitym życiu. Jednak te fantazje już w dorosłym życiu powinny odejść w zapomnienie w naturalny sposób, jednak czasem nie odchodzą i pozostają w głowach pod postacią koncepcji właśnie lepszych wersji siebie. Bardziej udanych, sprawniejszych, mądrzejszych, poukładanych, zorganizowanych czyli innymi słowy po prostu perfekcyjnych. W ten sposób w wyobraźni powstaje lepsza wersja, niż ta rzeczywista, bo sama fantazja ma za zadanie uzupełnić coś, czego nam w istocie brakuje. Powstaje zatem perfekcyjny twór, który nigdy się nie myli, zawsze postępuje zgodnie z określonymi normami i lepiej wie od nas samych jak się zachować w danej sytuacji. Ta wymyślona, perfekcyjna wersja nas samych ma realizować ściśle określone oczekiwania, bo przecież po to została stworzona. I w taki sposób perfekcjoniści hodują w swoich fantazjach doskonałe wirtualne wersje, które wkrótce – jak już dosyć poważnie urosną – zaczynają żyć własnym życiem. A ich życie składa się z dwóch rodzajów aktywności, a właściwie kierują nim dwa wektory uwagi. Pierwszy z nich zwrócony jest na zewnątrz i zaczyna stawiać wymagania w stosunku do innych. Dochodzi tu do prostego projekcyjnego mechanizmu – otóż wirtualny wzorzec oczekuje, że wszyscy będą dokładnie tak samo doskonali jak on sam. Jednak nie bierze pod uwagę tego, że to z samej swojej natury nie jest możliwe, ponieważ doskonałość wzorca jest wyłącznie wirtualna. To nie doskonałość, a jedynie jej iluzja stworzona w umyśle tego, który stworzył swoje wzorowe odbicie. Niemniej, ono o tym nie wie i wymaga, by inni wykonywali wszystko za co się zabiorą w idealny, doskonały sposób. Dokładniej mówiąc w taki sam jak by to wykonał stworzony wirtualny wzorzec. I tutaj ukryty jest największy problem: perfekcjonista nie równa zachowania innych do samego siebie, ale do stworzonego przez siebie wzorca, czyli mówiąc inaczej do stworzonej przez siebie perfekcyjnej wizji. Sprostanie takiemu wymaganiu po prostu nigdy nie jest możliwe, co w oczywisty sposób musi rodzić konflikty w otoczeniu perfekcjonisty. Bo przecież możesz się dwoić i troić, a zmywane przez ciebie naczynia nigdy nie będą tak czyste, jak byłyby czyste, gdyby to zrobił perfekcjonista. Co oczywiście jest oszustwem, bo perfekcjonista nie porównuje twojego zmywania naczyń ze swoim, czyli tym jak sam by je umył. On porównuje twoje zmywanie naczyń z tym, którego dokonał by stworzony przez niego wirtualny wzór. A to jest wzorzec niedościgniony, bo nie da się dosięgnąć perfekcyjnej wyobraźni. Sprostać można jedynie temu co rzeczywiste, a nie temu co wymyślone. Ty myjesz dziesiątki naczyń i zajmuje ci to dziesięć minut, po czym zawsze od perfekcjonisty usłyszysz, że można by to zrobić lepiej i to w pięć minut. Dyskusja na argumenty mija się wówczas z celem, bo nie dyskutujesz z perfekcjonistą, tylko ze stworzonym przez niego wzorcem. A ten zawsze musi wygrać, bo przecież po to został stworzony. To jest właśnie mechanizm odpowiedzialny za to, że choćbyś dwoił się i troił to nigdy nie zadowolisz osoby cierpiącej na perfekcjonizm, więc podejmowanie tak naprawdę jakichkolwiek wysiłków zawsze obróci się przeciwko tobie. Ale jest jeszcze drugi aspekt istnienia perfekcyjnego wzorca. I tutaj wektor nie jest zwrócony na zewnątrz, tylko do wewnątrz jego twórcy. Ten aspekt nie jest odpowiedzialny za dyskomfort otoczenia perfekcjonisty, tylko za cierpienie jego samego. Jak to działa? Otóż konsekwencją  stworzenia w wyobraźni perfekcyjnego wzorca jest to, że prędzej czy później sam wzorzec zacznie żyć własnym życiem i  wykaże tendencję do pastwienia się nad swoim twórcą. Będzie deprecjonował jego każde działanie właśnie w myśl idei, że wszystko można zrobić lepiej. Zatem za cokolwiek perfekcjonista by się nie wziął, stworzony przez niego wzorzec zrobiłby to lepiej, więc sam perfekcjonista zostaje w ten sposób zdewaluowany we własnych oczach, Jego wzorzec jest tak perfekcyjny, że nie tylko nie są w stanie stanąć z nim w szranki otaczający go ludzie, ale też on sam nie jest tego w stanie zrobić. To naprawdę katorżnicze poczucie – perfekcjonista nigdy nie jest zadowolony z efektów swoich działań, co powoduje w nim głęboką narastającą frustrację i poczucie braku jakiegokolwiek sensu tych działań. Ten podwójny impakt niszczy nie tylko otoczenie perfekcjonisty, ale i jego samego. 

Wiele razy zdarzyło mi się spotkać perfekcjonistów na swej drodze, a i też pracować z klientami, których dotyczył ten problem. Oczywiście pojawia się on w różnym natężeniu i różnych skalach, ale ma jedną bardzo niebezpieczną tendencję. Otóż w wielu wypadkach jego poziom stale rośnie. Rozwój tego psychologicznego fenomenu z roku na rok staje się coraz bardziej destrukcyjny dla otoczenia perfekcjonisty, jego relacji z innymi a i dla niego samego. Wiele z tych osób dochodzi do nieświadomych prób przejęcia kontroli nad wszystkim co się odbywa w ich otoczeniu. Z biegiem czasu zaczynają wkładać swoje trzy grosze do najbardziej banalnej czynności i nie są w stanie zaakceptować, że ktoś coś może robić inaczej niż ich zdaniem powinno to być zrobione, czy też że ktoś może coś robić w swoim tempie, w innej kolejności czy w ogóle według innego planu, schematu czy założeń. Coraz bardziej nie tolerują innej perspektywy widzenia świata i stają się coraz to bardziej zgorzkniali i wiecznie nieusatysfakcjonowani tym co się wokół nich dzieje. W końcu perfekcjonizm prowadzi do blokowania działania, bo żadne z podejmowanych działań nie wydaje im się dostatecznie dobre. Za brakiem działania idzie zaś kompletny paraliż decyzyjny – jak tu podjąć jakąkolwiek decyzję, skoro każda z nich może być obarczona jakimś współczynnikiem błędu. To samo napędzające się proroctwo – postawa perfekcyjna, która nie zostanie odpowiednio wcześniej dostrzeżona i skorygowana może prowadzić do coraz gorszej jakości życia. 

Największą trudnością w pokonaniu takiej postawy jest brak świadomości jej mechaniki. Ludzie tacy nie widzą problemu – nie zdają sobie sprawy z tego w jaki sposób ich zachowanie utrudnia innym życie, dopóki nie odkryją że ich własne życie stało się w efekcie tego również dużo trudniejsze. Tutaj zatem, jak w większości wypadków wychodzenia z podobnych osobowościowych kryzysów, pierwszym krokiem jest dostrzeżenie różnicy pomiędzy samym sobą, a stworzonym przez siebie wzorcem. A takie dostrzeżenie różnicy jest możliwe wyłącznie z poziomu separacyjnego, który z kolei jest dostępny tylko wtedy, kiedy potrafimy patrzeć na siebie z ponad poziomu własnego ego. Co zatem zrobić, jeśli odkrywasz w sobie coraz bardziej dręczący perfekcjonizm i zaczynasz dostrzegać, jak utrudnia tobie i innym życie? Jedynym sposobem jest pozbawione emocji dostrzeżenie różnic pomiędzy rzeczywistością a fantazją. Pomiędzy rzeczywistym tobą, a wyobrażeniem swojego własnego ideału. Pomiędzy tym, kim naprawdę jesteś, a tym, którego stworzyłeś by uzupełnić czy też ukryć braki, których nie chciałeś w sobie zaakceptować. To trudne i ale nie niemożliwie. I co najważniejsze, to wcale nie takie rzadkie. Wszyscy lubimy widzieć siebie w ciepłych, pastelowych barwach. I wszyscy niespecjalnie chętnie gotowi jesteśmy przyznać, że tymi samymi drzwiami, którymi przyszedł na świat ten świetny ja, wśliznął się również jego cień. A wszyscy popełniamy błędy, zachowujemy się czasem nie tak, czynimy coś niespecjalnie pożytecznego, czy też po prostu doznajemy porażek. Akceptacja cienia, tego że nie jesteśmy idealni, nie jesteśmy doskonali i wszyscy nosimy w sobie sporo mankamentów jest pierwszym krokiem do możliwości dostrzeżenia różnicy pomiędzy nami a stworzoną przez nas idealną wersją samych siebie. Ta wersja nigdy nie ma cienia – jest perfekcyjna, a przez to nie może być rzeczywista. Bo perfekcjonizm, jest cechą wirtualną. W rzeczywistości nie istnieje. Jest omamem, iluzją taką samą jak dziecinna wiara w superbohaterów, którzy przywdziewają kolorowe rajstopki, latają w powietrzu i ratują z opresji cały świat i przy okazji królową balu. To nie my. To wyłącznie nasze wirtualne twory. Dopóki latają nad naszymi głowami w kolorowych pelerynkach są kompletnie dla nas niegroźni. Jednak kiedy zaczynają mieć pretensje co do naszego zachowania, kiedy zaczynają decydować jak, kiedy i co powinniśmy zrobić, i jednocześnie pouczają w tym względzie innych, to przestają być już tacy niewinni. Wyidealizowane wzorce deprecjonują swoich twórców, bo prędzej czy później odkrywają, że ci twórcy wcale tacy idealni nie są. I jedynym sposobem na to, by się przed nimi bronić, jest uświadomienie sobie, że istnieją wyłącznie w naszych głowach. Tam powstały i też tam możemy zadecydować czy na pewno dalej chcemy się przed nimi tłumaczyć z naszych działań. Kiedy więc odkryjesz w sobie wirtualną idealną wersję siebie zadaj sobie pytanie, czy na pewno jest ci do czegokolwiek potrzebna. Pozdrawiam

#22 Sposób na lęk przed porażką

Sposób na lęk przed porażką

To się na pewno nie uda? To się nie może udać? To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Ile razy w swoim życiu słyszałeś powyższe zdania? Albo jeszcze groźniej: „porywasz się z motyką na słońce!”, „nie tacy już próbowali” i „to cię przerasta!”. Jestem pewien, że słyszałeś to nieraz. I to nie tylko od ludzi, którzy chcieli ci zaszkodzić, czy niespecjalnie cię cenią i lubią, ale czasem też od najbliższych, których przecież podejrzewamy o dużą, naturalną dozę przychylności. A mimo to jednak, to właśnie oni wypowiadają do nas takie właśnie zdania. Zanim przejdziemy do ich prawdziwego znaczenia i psychologicznej konsekwencji, zastanówmy się przez chwilę po co to mówią? Dlaczego czasem z natury przychylni nam ludzie mówią nam takie rzeczy? Czy dlatego, że są wredni i chcą nam podciąć skrzydła? Otóż nie! Najczęściej robią to by nas chronić przed własną wizją tego, co dla nich nieosiągalne, a więc wywołujące lęk. Spójrzmy na ten mechanizm na prostym przykładzie. Oto wpadasz na pomysł, by przebiec maraton i zwierzasz się z tego pomysłu swojej rodzinie. W odpowiedzi słyszysz, żebyś tego nie robił, bo z pewnością zrobisz sobie krzywdę, bo przecież z perspektywy dajmy na to naszych rodziców przebiegnięcie czterdziestu dwóch kilometrów nie tylko nie jest możliwe, ale też niepotrzebnie głupie. To dla nich taki masakryczny wysiłek, że nie może być racjonalny. Skoro wiec ten wysiłek nie mieści się w ich katalogu możliwych osiągnięć, to z ich perspektywy nie może się mieścić również w twoich. Dzieje się tak ponieważ mierzą nas swoją miarą, widzą przez swoje ramy i charakteryzują poprzez swoje możliwości i zasięgi. Nie są więc wredni – chronią nas przed tym byśmy nie sięgnęli po coś, co i tak się ich zdaniem nie może udać, a wówczas przecież będziemy zawiedzeni i będzie nam przykro. I tutaj jest ukryty największy paradoks – oni nam mówią że nie damy rady czegoś osiągnąć, bo tak naprawdę nie chcą naszego nieszczęścia. Nie wiedzą, że największe nieszczęście spotyka nas kiedy słyszymy to, co do nas w tym względzie mówią. 

Ale zostawmy ich motywację, która w istocie nas demotywuje i przyjrzymy się nie tyle temu, po co ktoś nas odwodzi od wyzwań, ale co się kryje za tym mechanizmem i czym on może dla nas skutkować. Bo to, że otrzymujemy z zewnątrz brak aprobaty dla naszych pomysłów w istocie jest dla nas poniżające. Jeśli ktoś ci mówi, że czegoś nie jesteś w stanie zrobić – to przecież dokonuje operacji na otwartym mózgu i w ten sposób obniża nasze poczucie własnej wartości. Jeśli zatem przystępujemy do dużego wyzwania to musimy skonfrontować ze sobą dwie emocje, a w modelu transpersonalnym powiedzielibyśmy że skomunikować dwie osobowości. Jedna to optymista prący do przodu, który wierzy w powodzenie przedsięwzięcia, drugi zaś to zalękniony pesymista, który z góry zakłada że nic się nie może udać. Oczywiście potrzebni nam są obydwaj – pierwszy motywuje do działania, drugi jest odpowiedzialny za włączenie chłodnego osądu, ostrożności i rozsądku. Jednak kiedy słyszymy „że coś się i tak nie uda”, karmiony jest wyłącznie ten drugi. Wówczas pesymizm traci swoją funkcję informacyjną na rzecz wyłącznie strachu przed porażką. Co się wówczas dzieje? Otóż pojawia się nadmierna koncentracja, skupienie całej uwagi wyłącznie na przesłankach mających dowodzić, że to co zamierzamy może się nie udać. To rodzaj fiksacji na przeszkodach – wszystko co analizujesz, analizujesz przede wszystkim pod kątem tego, by potwierdzało założenie, że przedsięwzięcie jest z góry skazane na niepowodzenie. Cokolwiek się nie wydarzy staje się dowodem na pewną porażkę. Jakakolwiek myśl się pojawi w głowie zawsze ma w sobie filtr – to się na pewno nie uda. I problem zaczyna się pojawiać nie w sytuacjach, w których rzeczywiście istnieje takie zagrożenie, jak na przykład kiedy postanawiasz polecieć w kosmos. No wybacz, ale biorąc pod uwagę ilość prowadzonych obecnie programów kosmicznych, ich koszty, zaangażowane w nie kraje i potrzebę zatrudnienia astronautów – tak naprawdę szansa że znajdziesz się na stacji kosmicznej jest, przynajmniej w obecnych czasach, raczej niewielka. Problem jednak pojawia się wówczas, kiedy dokładnie w taki sposób zaczynamy postrzegać cokolwiek mamy do zrobienia. Wtedy zwykłe zadanie, rozmowa, prosta negocjacja, czy próba zorganizowania niewielkiego projektu urasta do rangi daleko wykraczającej poza nasze możliwości. W następstwie tego pojawia się zjawisko autosabotowania swoich szans na sukces. Teraz nie są już ci potrzebni inni ludzie, by cię poinformować, że dane zamierzenie za które się wziąłeś nie ma szans na realizację. Teraz ty przekonujesz o tym sam siebie. Prowadzisz dialog wewnętrzny i to nie pomiędzy optymistą i pesymistą, ale wyłącznie pomiędzy dwoma pesymistami, z których każdy staje się z biegiem czasu coraz lepszym specjalistą w wynajdowaniu przeszkód i dowodów na niemoc. Jednym wówczas z najsilniejszych demotywatorów jest strach przed wstydem. Zarówno przed innymi, jak i przed samym sobą. W myśl konceptu, że jedynym sposobem na brak kompromitacji jest niedziałanie, bo przecież – do czego nieustannie zaczynają cię przekonywać wewnętrzni pesymiści, cokolwiek by się nie zrobiło, zawsze skończy się zawstydzeniem. Wtedy właśnie pojawia się blokada decyzyjności, a co za tym idzie jakichkolwiek działań. Lęk przed porażką zaczyna być tak silny, że paraliżuje. Nagle odkrywasz w sobie początki paniki: szybki oddech, pocenie się, duszności i paraliżujący lęk. Jeśli tak jest – to od razu uprzedzam: nie jest dobrze, bo oznacza to że stoisz u progu atychifobii. A to już schorzenie oznaczające trwały, nieuzasadniony strach przed niepowodzeniem, które powinno podlegać leczeniu po konsultacji z odpowiednim specjalistą. 

Jak jednak rozpoznać, czy nasz stan obawy przed decyzją to początki atychifobii? Według nowojorskiego psychologa doktora Wincha, autora kilku poczytnych książek z gatunku psychologicznej pierwszej pomocy istnieje kilka przesłanek, za pomocą których możemy dostrzec, że jesteśmy szczególnie narażeni, czy też podatni na lęk przed porażką, co bez odpowiedniej korekty może poskutkować atychifobią. Najważniejsze wśród nich w obliczu porażki to martwienie się o to, co pomyślą o nas inni, czy też o to, czy na pewno uda nam się zrealizować plany na przyszłość. To sytuacja, w której porażka powoduje, że zaczynamy się martwić o to, że w jej efekcie inni zaczynają tracić nami zainteresowanie, o to, czy na pewno jesteśmy odpowiednio zdolni, czy też inteligentni oraz o to, że rozczarujemy tych, którzy są dla nas ważni i których cenimy. Pojawia się w nas tendencja do tego, by uprzedzić innych, że i tak nie spodziewamy się sukcesów, by obniżyć poziom ich oczekiwań. W końcu po pojawiającej się porażce mamy kłopot z tym, by uzmysłowić sobie co mogliśmy zrobić lepiej by tak się nie stało i zaczynamy odczuwać fizyczne efekty strachu przed zamierzeniem i to zanim jeszcze nastąpi etap przygotowań (takie jak ból głowy, przyśpieszony oddech, duszność itp). Ostatni symptom to zauważenie tego, że zaczynamy odwlekać rozpoczęcie działania właśnie na skutek lęku przed porażką. Jeśli złapałeś się na tym, że pojawia się u ciebie jeden z powyższych symptomów, to najwyższy czas by zacząć coś z tym robić zanim lęk przed porażką, czy już też jego hardcorowa wersja w postaci atychifobii, zacznie naprawdę ci utrudniać życie. 

Co zatem można próbować zrobić, by zacząć walczyć z tą destrukcyjną przypadłością? 

Tutaj kilku autorów proponuje imaginatywne i temporalne popadnięcie w pronoję… Cóż to za dziadostwo? Otóż dokładne przeciwieństwo paranoi. Zamiast zakładać, że wszystko i wszyscy sprzysięgają się przeciwko nam, zaczynamy wyobrażać sobie że istnieje dokładnie odwrotny spisek, w którym wszystko i wszyscy działają wyłącznie po to, by nam pomagać i by nas chronić. Wyobrażamy więc sobie świat, który jest tak skonstruowany, że cokolwiek się w nim wydarza ma dla nas pozytywny skutek, mimo iż zrazu go nie dostrzegamy. Wszystko co się wokół nas dzieje dzieje się wyłącznie po to, by na ułatwić życie, by nas czegoś nauczyć, byśmy docelowo stali się szczęśliwsi. To mniej więcej jak w buddyjskim modelu tathata, w którym zakładamy totalną akceptację dla tego co się w naszym życiu wydarza, wierząc że ma to sens, który odkryjemy najwcześniej po kilku latach. Dlaczego to ćwiczenie, które ma mieć miejsce wyłącznie w naszej wyobraźni może nam pomóc w lęku prze porażką? Ponieważ prowokuje nasz mózg do zmiany dotychczasowej perspektywy. W tych przesłankach, które dotąd odbieraliśmy wyłącznie jako zapowiedź klęski zaczynamy szukać ukrytego, pozytywnego dla nas znaczenia. To co się dzieje wokół nas traci swój jednoznaczny negatywny wymiar. Przypisujemy mu jakiś pozytyw niezależnie od tego, czy go dostrzegamy czy też nie. Jeśli go nawet nie jesteśmy w stanie dostrzec, to w wyobraźni zakładamy, że musi tam być, a my jedynie nie mamy na tę chwilę dostępu do jego odkrycia. Kontrolowana, ćwiczona jako antidotum na lęk przed porażką pronoja, czy też bardziej osadzona w duchowości tathata to model zdolny do tworzenia nowych połączeń nerwowych w naszym mózgu. Formuje nowe nawyki myślowe i w konsekwencji prowadzi do zmiany przekonań. Skoro zaś uczymy mózg myślenia w kategoriach, że wszystko co się wydarza chce nam pomóc, zaś wszyscy których spotykamy chcą dla nas wyłącznie dobrze, to w zetknięciu z przesłankami porażki, będzie on zmuszony zaakceptować istnienie drugiej strony medalu. Przytoczę tu pewną krótką opowieść, by pokazać, jak zmiana perspektywy jest w stanie błyskawicznie zmienić nasze przekonania o tym co nas spotyka. Na użytek tej opowieści załóżmy przez chwilę że wierzymy w reinkarnację. Bez żadnych religijnych konotacji – po prostu przez chwilę uznajmy, że przychodzimy na ten świat, by coś na nim zrobić, po czym wracamy do siebie i ponownie przychodzimy tym razem już z innym zadaniem. Jedynym zaś powodem dla tej wędrówki jest to, byśmy mogli uczyć się, wzrastać i stawać coraz lepszymi ludźmi. Tak więc siedzą sobie dwie dusze tuż przed ponownym przyjściem na ziemię i jedna mówi do drugiej: „wiesz co, w całym moim życiowym doświadczeniu właściwie nauczyłam się już wszystkiego, Doświadczyłam już całego ogromu człowieczeństwa z jednym jednak wyjątkiem. Otóż do tego, by moje doświadczenie było pełne brakuje mi tego, bym została skrzywdzona. Bym mogła sobie z tym poradzić, by to unieść i dzięki temu jeszcze bardziej urosnąć”. Na co druga dusza mówi: „dobrze więc, to zejdziemy na ziemię razem, w tym samym miejscu i czasie. I ja będę tą osobą, od której doznasz tej krzywdy o którą prosisz. Tylko pamiętaj, że tak się umówiliśmy!”

Takie ćwiczenie może dużo zmienić w lęku przed tym, że coś nam się w życiu nieudaje, prawda? Pozdrawiam

#23 Myślenie dystynktywne: obrona przed przekłamaną rzeczywistością

Myślenie dystynktywne: obrona przed przekłamaną rzeczywistością

Co się dzieje kiedy słyszymy od kogoś sławetną formułę „domyśl się”? Tak naprawdę słyszymy wtedy komendę, która nakazuje nam przełączyć system myślenia. Chodzi o to, byśmy zastąpili myślenie o tym, co wiemy, na myślenie o tym czego nie wiemy. Większość ludzi nie zwraca uwagi na tę różnicę, a jest ona podstawowa dla jakości naszego życia. Kiedy bowiem ta różnica się zaciera, a mózg w obu tych dwóch systemach funkcjonuje dokładnie tak samo, to możemy sobie w życiu zrobić sporo krzywdy, bo bierzemy to, czego nie ma za rzeczywistość.

Przyjrzyjmy się tym dwóm procesom, które powstają w naszej głowie. W pierwszym myślenie dotyczy tego co jest rzeczywiste, znane i co do czego mamy pewność, która bierze się z własnego niepodważalnego procesu dowodowego. W drugim zaś jest dokładnie odwrotnie: myślenie dotyczy tego czego nie znamy, nie wiemy na pewno i czego nie doświadczyliśmy, nie udowodniliśmy, a co jedynie podejrzewamy. Spróbujmy pokazać to na przykładzie. Oto dowiadujesz się, że dwoje twoich znajomych rozmawiało na twój temat. Jesteś oczywiście tym zainteresowany, bo przecież chcesz znać ich opinię. Jednak jednocześnie samej rozmowy nie dane ci było posłuchać. To, że nie wiesz co mówili oraz to, że się tym interesujesz powoduje powstanie pewnego emocjonalnego napięcia, które będzie się domagało rozładowania. Oczywiście w różnych skalach i różnym natężeniu, ale w wielu wypadkach w celu rozładowania tego napięcia użyjesz swojej wyobraźni, której zadaniem jest zastąpienie tego, czego nie wiesz. Zaczynasz się więc domyślać co ci ludzie o tobie mówili. I to domyślanie się zawsze powstaje w określonej sekwencji przypuszczeń zastępowanych domniemanym wyjaśnieniem. Zaczyna się od pytania: „ciekawe co powiedzieli?” i kończy odpowiedzią, której zaczynasz udzielać sam sobie: „pewnie mówili o tym, czy o tamtym”. W ten sposób napięcie zaczyna opadać i cały proces się zamyka. Jednak zwróć uwagę, że napięcie zostało rozładowane nie przez fakt, ale poprzez jego domniemanie. Ale najciekawsze jest to, co dzieje się po pewnym czasie. Otóż zostaje zinternalizowana wyłącznie treść rozładowująca to napięcie, z pominięciem jakże istotnego faktu, że to ty sam tę treść stworzyłeś. Innymi słowy: zapamiętujemy wyjaśnienie, zaś nie zapamiętujemy, że sami go sobie udzieliliśmy. I w ten sposób z czasem umacnia się twój osąd co do tego, co ci ludzie sądzą na twój temat. Który to osąd jest w jakiejś mierze oparty zarówno na tym, co prawdziwe, jak i na tym, co powstało wyłącznie w twojej głowie. Jednak tego już nie pamiętamy, bo znaczeniowo dominuje osąd, a nie to skąd ten osąd pochodzi. 

Weźmy inny przykład: jesteś sobie właścicielem firmy. W pewnym momencie podejmujesz jakieś działanie racjonalne z twojego punktu widzenia i jednocześnie takie, która budzi zdziwienie któregoś z pracowników. Jednak jako właściciel ani myślisz wtajemniczać go w żadne szczegóły, w tym w te, które stoją za takim a nie innym działaniem. Z jego zaś punktu widzenia sprawa ma się następująco: jest świadkiem twojego działania, którego nie rozumie, więc żeby rozładować wywołane w ten sposób napięcie dopowiada sobie to, czego mu brakuje. Domniemywa co tobą kierowało, by wyjaśnić samemu sobie otaczającą go firmową rzeczywistość. Oczywiście jego domniemanie jest błędne, osadzone wyłącznie w jego wyobraźni, co jednak mu nie przeszkadza brać to domniemanie pod uwagę do całościowej opinii o tym, w jakiej firmie pracuje i jak ta firma działa. Stworzył obraz twojej firmy w swojej własnej głowie budując go zarówno z faktów, jak i własnych dopowiedzeń. Po czasie jednak w jego głowie pozostaje wyłącznie obraz – uznawany za jak najbardziej prawdziwy, bo tego ile do jego skonstruowania użył własnej wyobraźni w ogóle już nie pamięta. W ten właśnie sposób powstaje zniekształcona, przekłamana rzeczywistość uznawana za jedyną prawdziwą w naszych własnych głowach. Przyzwyczailiśmy się do takiego funkcjonowania nie tylko w oglądzie rzeczywistości, ale nawet wówczas kiedy stoimy przed podjęciem decyzji. Jeśli podejmujemy decyzję wyłącznie na podstawie znanych nam faktów używamy po prostu myślenia, by tę decyzję podjąć. Jeśli jednak wiedzy na temat jakiegoś faktu nam brakuje, to w podjęciu decyzji mózg pomaga nam za pomocą zastąpienia określonego braku przez wyobraźnię. Nie wiemy jaki jest ten fakt, więc jedynie przypuszczamy jaki on jest, by podjąć z jego udziałem decyzję. Ale to przypuszczenie to już nie fakt – to jedynie nasze wyobrażenie tego faktu, a zatem skorzystanie z wyobraźni. Moglibyśmy powiedzieć, że w ten sposób nasza własna wyobraźnia przejmuje nad nami kontrolę, bo w wyniku jej działania posługujemy się fałszywym obrazem rzeczywistości i docelowo nie zdajemy sobie sprawy z tego, że sami jesteśmy tego fałszu autorem. 

Żeby odzyskać kontrolę nad naszą własną wyobraźnią musimy nauczyć się myśleć dystynktywnie. Cóż oznacza takie myślenie? To nieustanna świadomość tego co jest myśleniem opartym o fakty, a co jedynie wyobraźnią, która sama te fakty tworzy. To oczywiście trudne, ponieważ przez całe nasze życie ta granica została skutecznie zatarta, a myślenie z wyobraźnią przeplatają się nawzajem i bardzo trudno nam jest odróżnić jedno od drugiego. Tym bardziej, że i to i to jest pewną formą myślenia. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że i owszem każda wyobraźnia to myślenie, ale nie każdy rodzaj myślenia to wyobraźnia. Dzieli je zasadnicza różnica. Rodzaj bariery, która oddziela to co sprawdzone, udowodnione, rzeczywiste i pewne, od tego co zawiera luki wypełnione naszymi własnymi domniemaniami. Myślenie dystynktywne to jedyny proces, który umożliwia nam odzyskanie w tym względzie kontroli nad wyobraźnią, by nie mogła nad nami przejąć władzy karząc nam bezgranicznie ufać czemuś, co nie istnieje. Jak zatem ćwiczyć myślenie dystynktywne? Należy najpierw pod lupę wziąć wszelkie nasze osądy i spróbować uczciwie przed samym sobą odpowiedzieć na pytanie – skąd wiem to co wiem? Skąd wiem co ona o mnie sądzi? Słyszałem jak to o mnie mówi, czy też słyszałem, że o mnie mówi, a resztę sobie sam dopowiedziałem? Skąd wiem jak działa ten system? Upewniłem się co do funkcji wszystkich tworzących go elementów, czy też wobec braku całkowitej wiedzy dopowiedziałem sobie to, co mi brakowało do stworzenia oceny działania tego systemu? Żeby jednak to ćwiczenie dało efekt, należy wyłączyć w nim jakiekolwiek emocje. Kiedy jesteśmy z czymś emocjonalnie związani następuje zjawisko identyfikacji z ego, które zawsze powoduje przekłamanie wnioskowania. Ćwiczenie myślenia dysktynktywnego daje efekty wyłącznie na chłodno. Bez emocji. Kiedy rozbieramy nasz dowolny osąd na czynniki pierwsze i czynimy to beż żadnego nastawienia czy też oczekiwań. Ot po prostu chcemy się bez emocji przyjrzeć temu skąd wiemy to, co wydaje nam się że wiemy. Jeśli ten trening nam się uda, to prędzej czy później będziemy musieli stanąć przed bezsprzeczną konstatacją. Odkryjemy, że sam fakt osądzania jest błędny ze swej natury, bo w większości wypadków nie mamy wystarczającej wiedzy, by prawidłowego osądu dokonać Jeśli tak, to musimy odpuścić samo osądzanie, gdyż to ono obarczone jest największym ryzykiem błędu, przez co nabieramy przekonania, jaka jest rzeczywistość i zawsze bierzemy za pewnik jej zniekształcony przekłamany obraz. Oczywiście osądzanie jest nam potrzebne, bo bez niego nie bylibyśmy w stanie zorganizować naszego życia. Pozwala nam ono jakoś poukładać otaczające nas klocki i poruszać się pomiędzy nimi z większą lub mniejszą gracją. Nie o to więc idzie, by wyzbyć się osądów całkowicie, a jedynie o to, by zdawać sobie sprawę z tego w jaki sposób powstają. Świadomość zaś mechanizmów, które rządzą ich powstawaniem po prostu ułatwia życie.  Jeśli wiemy, że czyjeś zdanie na nasz temat powstało właśnie w taki sposób a więc jest złożone zarówno z tego co prawdziwe, jak i z tego co domniemane, to przestajemy się tym czyimś zdaniem na swój temat zadręczać. Wtedy już nie ma napięcia, które musiałoby dążyć do rozładowania. Po prostu mniej spraw w życiu wówczas nam doskwiera, bo zaczynamy zdawać sobie sprawę, że dużo lepsze efekty przynosi akceptacja tego, że nie możemy wszystkiego wiedzieć, niż nerwowe dopowiadanie sobie brakujących faktów, by tworzyć historie, które nigdy nie mogą być do końca prawdziwe. Odkrywamy, że formuła „domyśl się” jest wydmuszką, która wcale nie jest obliczona na to by się w czymś zorientować, ale wyłącznie na to, by powołać w nas do życia jakiś rodzaj emocjonalnego napięcia. Orientujemy się, że uzupełnianie brakujących cegiełek niewiedzy, poprzez zmyślone cegiełki wyobrażeń wcale nie ułatwia rozumienia świata, ale czyni go finalnie nieprzyjaznym, pełnym potworów miejscem, które tworzymy wyłącznie we własnych głowach, by samym sobie stworzyć na przyszłość problem. Nasze dopowiedzenie sobie tego czego nie wiemy nie zmienia świata, nie wyjaśnia go, ani też nań nie wpływa. Wpływa wyłącznie na nas, bo na podstawie tych dopowiedzeń konstruujemy przekłamaną rzeczywistość i potem wyłącznie się dziwimy, że na podejmowane przez nas działania ona nie reaguje tak, jak założyliśmy, czy tak jakbyśmy chcieli by reagowała. Tworzymy narracje oparte o domniemane prawdy i tak głęboko w nie wierzymy, że jesteśmy skłonni do życia wyłącznie według ich reguł i jednocześnie każdy świat złożony z innych przekonań, niż te które tworzymy sami, uznajemy za nieprawdziwy. W ten sposób w naszych głowach powstają mentalni starcy, tetrycy którzy już wszystko wiedzą, wszystko znają i wszystko potrafią po swojemu wyjaśnić. Stajemy się wówczas dokładnie tym, przed czym bronią nas mistycy wszystkich stron świata. Mówią oni przecież, że prawdziwy mistrz ma umysł dziecka – który niczego nie ocenia, wszystko go fascynuje i stanowi pretekst do poznawania. By to osiągnąć musimy odpuścić domniemania. Drogą zaś do tego jest ćwiczenie myślenia dystynktywnego, które  bardzo polecam, bo naprawdę potrafi wiele w naszym życiu zmienić. Pozdrawiam. 

#24 Jak pokonać strach?

Jak pokonać strach?

Kiedy potrafimy dokładnie przyjrzeć się naszemu stresowi, czy też innemu nagromadzeniu negatywnych emocji odkrywamy, że to, co odczuwamy ma pewien swoisty piętrowy układ. Wierzchnie warstwy skrywają te pod spodem. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się przyczyną naszego emocjonalnego dyskomfortu zdaje się skrywać jeszcze coś więcej. To trochę tak, jak z obieraniem cebuli. Zdejmujemy jej kolejne warstwy, a im bardziej poruszamy się w głąb, tym obierana emocja staje się czystsza, jaśniejsza, bardziej widoczna, bo obrana z wszystkiego tego, co usiłuje ukryć jej prawdziwe źródło. Kiedy już poobieramy tę naszą emocjonalną cebulę, niezależnie od tego ile przy tym uronimy łez, w końcu dokopiemy się do samego jej sedna. I tak się dziwnie składa, że w większości wypadków tym, co odkrywamy na samym dnie jest jakiś rodzaj lęku, swego rodzaju obawa, pewien rodzaj strachu. Czegoś się boimy, coś napawa nas lękiem. Ta konstatacja jest niezwykle istotna, bo dopiero po jej dokonaniu odkrywa się przed nami możliwość poradzenia sobie z tą sytuacją. Ale zanim przejdziemy już do operacyjnego rozwiązania musimy jeszcze przyjrzeć się bliżej pewnemu mechanizmowi, do zobrazowania którego użyję prostej metafory. Wyobraź sobie zatem kogoś, kto siedzi na krześle przed wejściem do ciemnego pokoju. Wszystko co widzi przed sobą, to czarna czeluść drzwi prowadzących do środka. Ta ciemność przejmuje go strachem, paraliżuje na tyle, że obserwowany przez nas delikwent boi się tam wejść. Patrzy więc w ciemną czeluść i nie rusza się z miejsca. Teraz zastanówmy się przez chwilę co musiałoby się stać, by ten ktoś pokonał swój strach i wszedł do pomieszczenia przed którym siedzi? Otóż musielibyśmy w tym pokoju zapalić światło. Dzięki temu, nasz obserwowany gość mógłby zobaczyć to, czego wcześniej nie widział. Zobaczyłby nie tylko czy ktoś się w tym ciemnym dotąd pomieszczeniu znajduje, ale też cały układ tego pomieszczenia. Dostrzegł by stojące w nim sprzęty, meble oraz to w jaki sposób można się po tym pokoju poruszać, by nie zrobić sobie krzywdy. Zapalenie światła więc powoduje, że delikwent dowiaduje się co go w tym dotąd ciemnym pomieszczeniu czeka. Moglibyśmy więc powiedzieć, że akt zapalenia światła oznacza danie temu człowiekowi wiedzy, której wcześniej nie posiadał. Czyżby więc wiedza pokonywała strach? Czy to oznacza, że w większości wypadków boimy się tego czego nie znamy. Napawa nas lękiem nie to, co nas spotyka, ale to, czego na ten temat nie wiemy. 

Sprawdźmy więc na przykładach, czy powyższe założenie jest słuszne. Weźmy prosty rodzaj lęku – nie wiesz co cię może spotkać na drodze realizacji konkretnego projektu, więc sama wizja jego realizacji napawa cię lękiem, w którego efekcie powstaje stres. Powiedzmy, że jesteś właścicielem uroczego ogródka i postanawiasz w tymże ogrodzie postawić równie uroczą altanę, w której będziesz się oddawał relaksowi. Wymyślasz więc jak ma wyglądać twoja altana marzeń, zlecasz jakiemuś specjaliście rozrysowanie jej konstrukcyjnych planów, na podstawie których tworzysz kosztorys oraz harmonogram prac przewidujący wszystkie potrzebne do tego materiały oraz ilość potrzebnych pracowników. Nie dość tego – jesteś przecież pragmatyczny i przewidujący – zatrudniasz więc kierownika budowy altany. Polecili ci go znajomi – facet ma renomę na rynku budowy altan – nazywa się, dajmy na to Stefan Strach. Ruszają więc prace przy altanie, a ty z drinkiem w ręku leżysz na hamaku oczekując właściwego efektu. I po chwili podchodzi do ciebie, twój własnoręcznie zatrudniony inżynier Strach i mówi: „mam poważne obawy czy ten projekt się uda zrealizować w przewidzianym czasie?”. Jak wtedy reagujesz? Jeśli twoje umiejętności zarządzania emocjami są znikome uciekasz w popłochu i kiedy nikt nie widzi zalewasz się łzami rozpaczy. Jednak kiedy twoja inteligencja emocjonalna jest na odpowiednio wysokim poziomie, bierzesz swego inżyniera o nazwisku Strach pod rękę, prowadzisz do stołu z rozłożonymi planami, kosztorysami i harmonogramem i mówisz: „przeliczmy i przemyślmy wszystko jeszcze raz!”. Bo samo to, że twój osobisty Strach zgłosił możliwość wystąpienia problemu jest dla ciebie przede wszystkim informacją o tym, że w zakładanym projekcie mogą istnieć luki, o których obecnie nie masz pojęcia. To dlatego twój inżynier Strach melduje, że wystąpił problem. Odkrył bowiem pewne puste przestrzenie w twojej wiedzy, zobaczył, że pewne elementy tej układanki są tak samo ciemne, jak czeluść prowadząca do pokoju z poprzedniego przykładu. I twój strach nie ustąpi, póki w tych fragmentach nie zostanie zapalone światło wiedzy. Bierzesz się więc za ponowne dogłębne przestudiowanie zakładanego projektu, bo to jedyny sposób by pokonać swój lęk. Kiedy zaś światło zostanie zapalone we wszystkich możliwych zakamarkach twój inżynier Strach oddycha z ulgą, bo odtąd nie ma się już czego bać. 

Powyższy przykład dotyczy jednak tylko jednego z możliwych i do tego dość prostych w obsłudze scenariuszy, w których pojawia się w nas strach przed nieznanym. A co wówczas, kiedy strach jest dużo bardziej skomplikowany i nie do końca wiemy nie tylko jak zapalić światło, ale też gdzie znajduje się odpowiedzialny za tę czynność włącznik. Przyjrzyjmy się zatem jednemu z takich właśnie lęków, z którym stosunkowo często mamy do czynienia w związkach, które nie mogą przekroczyć pewnego progu bliskości, zaufania i zaangażowania. Oto jedno z partnerów, lub też obydwoje boją się zaangażować w związek na głębszym poziomie. Uciekają zatem przed wiążącymi decyzjami, unikają poważniejszych deklaracji, a co za tym idzie wciąż nie są w stanie poczynić tego kroku, który wprowadza związek na nowy, trwały poziom wzajemnych relacji, mieszkania ze sobą, czy układania wspólnego życia. W wielu takich wypadkach, kiedy już obierzemy tę emocjonalną cebulę na odpowiednio głębokim poziomie, okazuje się, że znajdujący się pod spodem strach dotyczy utraty autonomii, pewnego poziomu niezależności, za którym stoi bezpieczeństwo naszego emocjonalnego komfortu. Ludzie boją się zaangażowania, bo lękają się, że w ten sposób stracą coś dla nich bardzo cennego – samodecydowanie o tym, co dla nich dobre a co złe, co powinni robić a czego nie i w jaki sposób układać swoje własne życie. Tutaj mechanizm jest dokładnie taki sam, mimo iż poziom lęku wydaje się dużo bardziej skomplikowany. A to oznacza, że nie boimy się samej utraty niezależności ale tego, że możemy nie zauważyć momentu, w którym to się stanie, bo wtedy już będzie za późno, zarówno z powodów emocjonalnych, jak i życiowych decyzji. Bo straty wtedy mogą się okazać już zbyt duże, by je móc unieść bez skazy na naszym emocjonalnym systemie. Co zatem zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście należy zapalić światło, tyle, że tym razem sam akt zapalenia światła, czyli zdobycia brakującej nam wiedzy, musi się odbyć na trzech poziomach. Najpierw więc trzeba zdefiniować czym jest to, czego utraty się boimy. Otóż okazuje się, że w większości wypadków ludzie nie podejmują nawet prób zdefiniowania tego czego się boją utracić, co im nie przeszkadza się tego bać. Zatem definiujemy – używając wciąż powyższego przykładu – czym dla nas jest nasza autonomia i niezależność. I trzeba tego dokonać nie w samej głowie, ale na kartce papieru, bo dopiero wówczas nasz mózg zaczyna to postrzegać jako rzeczywiste, a nie jedynie wirtualne zasoby. Do tego – ze swej praktyki z pracy z ludźmi wiem – że listy składające się z mniejszej ilości punktów niż siedem, po prostu nie są odpowiednio skuteczne. Dlaczego akurat nie mniej niż siedem? Może dlatego że siedem to magiczna liczba i we wszystkich bajkach musi być siedem? A tak poważnie chodzi o to, że nasz mózg potrzebuje pola operacyjnego złożonego z co najmniej kilku faktorów, by mógł dokonać odpowiednio głębokiej analizy opartej na odpowiednio głębokim wglądzie. Moje doświadczenie podpowiada, że siedem wypisanych punktów tworzy wystarczająco kompletną listę, byśmy mogli poznać siebie i swoje reakcje na odpowiednio głębokim poziomie. Kiedy lista siedmiu punktów definiujących to, co lękamy się utracić, a w tym wypadku niezależność, jest już gotowa, pora na listę numer dwa. Tym razem musimy przemyśleć jakie są granice naszej niezależności. Odkąd dokąd ona sięga. W jakich ramach się mieści. Kiedy te granice zostają przekroczone, co je przekracza, w jakich sytuacjach tak się może wydarzyć. Tu ponownie namawiam do tego, by lista sytuacji granicznych nie była krótsza niż siedem, bo im precyzyjniej zdefiniujemy granice, tym większą samoświadomość sobie zagwarantujemy. Kiedy już istnieje zarówno lista punktów definiujących, jak i lista granic, przychodzi czas na sporządzenie listy sygnałów. Skoro już wiesz czym jest twoja niezależność, kiedy i co narusza jej granice, to musisz jeszcze wiedzieć po czym rozpoznasz, że sytuacja zmierza do przekroczenia tych granic, a więc narazi twoje poczucie niezależności na szwank. Przecież wartownik strzegący granicy nie reaguje wyłącznie wówczas, kiedy jakiś intruz już tę granicę przekracza, ale dużo wcześniej – kiedy intruz dopiero w kierunku strzeżonej granicy zmierza. To zmierzanie ku granicy – to sygnał, który nie powinien uchodzić wartowniczej uwadze. I dokładnie tak samo jest w przypadku lęku o utratę niezależności – musisz dowiedzieć się jak rozpoznawać sygnały zmierzające do tej utraty. Sygnały te zaś zawsze rozpatrujemy w czterech obszarach: myśli, emocji, komunikacji i zachowań. Musisz wiedzieć jaka myśl pojawiająca się w tobie, czy też twoim partnerze, stanowi sygnał do tego, że granice twojej niezależności mogą zostać zagrożone. Podobnie jest w przypadku pojawienia się konkretnych emocji, zachowań czy komunikacji, czyli treści oraz intencji i energii za pomocą których się porozumiewamy. Analiza tych trzech poziomów: definicji, granic i sygnałów jest zupełnie wystarczające do tego, by zdobyć odpowiednio dużą wiedzę na temat tego, czego tak naprawdę boimy się utracić. Wraz z tą wiedzą, w ciemnym strasznym pokoju zostaje zapalone światło. Skoro to wiemy, to odzyskujemy kontrolę nad samymi sobą. Znika strach, bo znika niewiedza, która za nim stała. Teraz stała się jasność i strach nie jest już potrzebny! 

Zwróć uwagę jak działa ten mechanizm – jest dokładnie taki sam w przypadku prostych lęków i obaw, jak i w sytuacjach, w których strach wydaje się mieć dużo bardziej skomplikowane podłoże. Za każdym jednak razem odpowiednio zdobyta wiedza o nas samych, pokonuje nasz własny strach. To najskuteczniejszy i najpotężniejszy wojownik. Skorzystanie z jego siły jest dziecinnie proste – wystarczy włączyć światło! Pozdrawiam

#25 7 komponentów skutecznych przeprosin

7 komponentów skutecznych przeprosin

Jak często nam się wydaje, że jedno słowo przepraszam, nawet wypowiedziane z naprawdę szczerą intencją, załatwia wszystko i będzie po sprawie? Kiedy coś nabroimy, kogoś skrzywdzimy, czy zranimy. Kiedy zrobimy komuś przykrość, zawiedziemy jego nadzieję czy też po prostu zachowamy się w nieodpowiedni sposób. Wówczas słowo „przepraszam” wypowiedziane ze skruchą powinno być wystarczającym zadośćuczynieniem i sprawić, by nasze relacje wróciły do stanu sprzed naszego przewinienia. Niestety, bardzo się w tym względzie mylimy, bo jedno słowo przepraszam nie załatwia sprawy. A tak prawdę mówiąc nie załatwia niczego. 

Ile razy ktoś cię za coś przeprosił i czułeś pewien niedosyt. Nawet kiedy w końcu machnąłeś na to ręką i postanowiłeś odpuścić, gdzieś z tyłu głowy czułeś, że sprawa nie została do końca załatwiona. Albo w drugą stronę: kiedy to ty byłeś przepraszającym. Składałeś przeprosiny i po czyimś zapewnieniu „ok, nie ma sprawy” jednak czułeś, że jakaś niezałatwiona sprawa została. Ale ten ktoś do tego już nie wracał, więc sam po krótkim czasie uznałeś, że może rzeczywiście „nic się nie stało”, więc właściwie nie ma już powodu, by niepotrzebnie rozgrzebywać stare rany. W końcu przecież czas powinien wszystko zagoić i spowodować, że ten drugi ktoś, o tym co zrobiłeś, prędzej czy później i tak zapomni. Lubimy tak myśleć, ponieważ takie myślenie zdaje się skutecznie usuwać to niepokojące napięcie, które powstaje w chwili przeprosin i w efekcie którego czujemy określony dyskomfort we własnym wnętrzu. Jednak to tylko wierzchołek góry lodowej, bo takie – nazwijmy je po imieniu: „płytkie przeprosiny” nie powodują, że relacja pozostaje nienaruszona. Im więcej przewinień, im więcej takich przeprosin, tym temperatura relacji opada, by w końcu zupełnie zgasnąć pozostawiają po sobie niesmak wyrażany słowami: „zerwałam z nim, bo niczego się nie nauczył”, „rozstaliśmy się, bo w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego co robi”, czy „w końcu okazał się egoistą nieczułym na czyjeś zranione uczucia”. Dzieje się tak bardzo często, bo zazwyczaj nasze przeprosiny nie są skuteczne. A nie są takie, bo nie potrafimy przepraszać, gdyż nie zdajemy sobie sprawy z tego, z jakich komponentów powinny się składać skuteczne przeprosiny.

Gdybyśmy teraz zrobili uliczną sondę i zapytali przypadkowych ludzi, jak powinny wyglądać skuteczne przeprosiny, to nawet kiedy ich na maksa pomęczymy, by wydusić z nich coś więcej niż samo słowo „przepraszam”, to co najwyżej wskażą trzy składniki przeprosin. To kolejno wyznanie, że żałujemy tego co zrobiliśmy, szczere i otwarte powiedzenie „przepraszam” i w końcu prośba o wybaczenie. I oczywiście czynnikiem determinującym ich skuteczność wydaje się wyłącznie szczerość z jaką te trzy kolejne komponenty wyrażamy. Mimo jednak, iż z naszej perspektywy te trzy składniki zdają się wyczerpywać przeprosiny, to z perspektywy osoby, którą przepraszamy sprawa wygląda zupełnie inaczej. Bo jak zwraca uwagę amerykański psycholog dr Winch wyniki badań przeczą naszym założeniom w tej kwestii. Okazuje się bowiem, że komponentów skutecznych przeprosin powinno być co najmniej sześć i dopiero wówczas osoba, którą przepraszamy przestaje czuć efekt „braku załatwienia sprawy”, czy też „doprowadzenia jej do niewystarczającego końca”. Przyjrzymy się im zatem po kolei. Najpierw sekwencja składająca się z trzech pierwszych komponentów, które większość ludzi uważa za wystarczające. 

Pierwszym jest wyznanie żalu, czyli ekspozycja określonej emocji, która powinna towarzyszyć temu, że zorientowaliśmy się, że uczyniliśmy źle. To szczere wyznanie, że żałujemy, że stało się, jak się stało. Po co ten komponent przeprosin? Ano po to, by przepraszany mógł uznać, że nas również poruszyło emocjonalnie to, co zrobiliśmy. Bez tego komponentu, bez ekspozycji naszego poruszenia, nie jesteśmy w stanie nikogo przekonać co do tego, że w ogóle zauważyliśmy nasz błąd, czy też do tego, że w jakiś sposób obeszło nas to co się stało.

Drugim komponentem jest otwarte powiedzenie „przepraszam”. I tutaj żadne milczenie pozostawiające zranioną osobę w domysłach nie wystarczy. Słowo „przepraszam” musi paść z naszych ust, musi być wypowiedziane wprost do tej osoby, którą przepraszamy. Musi przejść z przestrzeni wirtualnej (czyli z konceptu w głowie) na poziom rzeczywistości operacyjnej – wtedy dopiero jest w stanie zaistnieć w przestrzeni naszej relacji. Tutaj nie ma miejsca na półsłówka, metafory, wysyłanie mailem emotikonów, czy jakiekolwiek inne formy zastępcze. Zdjęcie rozbrajającego szczeniaczka tulącego się do wypłowiałego pluszaka i owszem wywoła emocje, ale na pewno nie taką, której oczekujemy. Nie są to przeprosiny – to jedynie sygnał, że na prawdziwe powiedzenie szczerego przepraszam nas po prostu emocjonalnie nie stać. To tak, jakbyśmy nie byli w stanie przyznać się do błędu. Kiedy zaś nie potrafimy tego zrobić, to w oczach osoby, którą w ten sposób usiłujemy przeprosić wychodzimy na kogoś, kto również nie potrafi się zmienić, a zatem kogoś, kto swój błąd będzie w stanie powtórzyć jeszcze wielokrotnie. Wypowiedzenie szczerego i otwartego przepraszam jest związane z poczuciem odpowiedzialności, którą bierzemy za swoje własne czyny. Pokazując, że nie potrafimy otwarcie przeprosić jednocześnie pokazujemy, że nie możemy być odpowiedzialni. Że odpowiedzialność jest czymś, co nas po prostu przerasta. 

Trzeci komponent to prośba o wybaczenie. Mimo, że wielu osobom myli się ona z przeprosinami, nie są to te same rzeczy. Kiedy przepraszamy wyrażamy siebie, czyli wektor uwagi jest zwrócony do nas. Kiedy prosimy o wybaczenie wektor uwagi jest zwrócony w kierunku kogoś, kogo o to prosimy. Prośba o wybaczenie, to prośba o to, by ktoś w swojej własnej głowie udzielił nam rozgrzeszenia. To proces, który ma się odbyć poza nami i na który nie mamy tak naprawdę wpływu, zaś jedyne co możemy zrobić, to o dokonanie takiego wybaczenia poprosić. To, czy zostanie owo dokonane, zależy już wyłącznie od osoby, którą o to prosimy, bo to zawsze jest jej autonomiczna decyzja. I nie ma tutaj znaczenia jak długo i intensywnie będziemy naciskać. W skrajnych wypadkach usłyszymy, że zostało nam wybaczone, ale nie dlatego że tak się stało, tylko dlatego żebyśmy się wreszcie odczepili i dali zranionej osobie spokój. To żadne wybaczenie, to wyłącznie jego iluzja, która tylko i wyłącznie pogarsza sprawę. I tutaj po tym trzecim komponencie zazwyczaj nasza wiedza co do mechanizmu przeprosin się wyczerpuje. Tyle, że jak wskazuje wspomniany wcześniej Winch to zaledwie połowa drogi.

Czwartym komponentem na liście skutecznych przeprosin jest coś, co badacze określili przyznaniem wartości drugiej osoby. To niestety nie jest łatwy proces, bo wymaga od nas, byśmy dokładnie zrozumieli to, co się stało, ale nie z naszego punktu widzenia, ale z puntu widzenia tego, kogo skrzywdziliśmy, zraniliśmy czy też zawiedliśmy. Największą zaś w tym rolę odgrywa dokładność. Mówiąc innymi słowy: musimy udowodnić drugiej osobie, że precyzyjnie wiemy co się naprawdę stało z jej perspektywy. Żeby to było możliwe musimy zrobić coś, czego zazwyczaj w takich sytuacjach unikamy jak ognia. Musimy mianowicie wysłuchać całej historii tej osoby, wszystkiego co ma do powiedzenia, a nie jedynie wnioskować po samym rozpoczęciu opowieści. I tutaj nam przeszkadza jeden z największych komunikacyjnych demonów, którego można by scharakteryzować słowami: „nie musisz kończyć swojej historii, przecież wiem co chcesz powiedzieć”. Otóż nie! Nie wiemy. Nigdy tego nie wiemy, póki nie pozwolimy tej osobie opowiedzieć wszystkiego i zakończyć tę historię, w miejscu, w którym kończy się dla niej, a nie dla nas. To wyjątkowo ważny element omawianego komponentu, bo za jego pomocą uzyskujemy w drugiej osobie pewność co do tego, że wyraziła w pełni dokładnie to co chciała. Odbierając jej taką możliwość przejmujemy decydowanie o tym co dla niej ważne. A tego nie możemy wiedzieć, bo nie jesteśmy tą osobą. By się tego dowiedzieć musimy wysłuchać jej historii do samego końca, do ostatniej puenty, do symbolicznej kropki, która stawia się na końcu bajki. Kiedy nie ma już niczego, co nie zostało by wcześniej powiedziane. Dopiero wówczas, po zamknięciu opowieści przychodzi czas na wyrażenie zrozumienia co do tego, co się tak naprawdę wydarzyło z jej punktu widzenia. W tym momencie tego czwartego komponentu dopiero po zamknięciu elementu kognitywnego, odpowiedzialnego za rozumienie tego co się stało, otwiera się możliwość empatii, czyli rozumienia na poziomie emocjonalnym. To mechanizm, w którym nie tylko uzyskujemy świadomość, co do rodzaju i charakteru emocji, jaką w drugiej osobie wywołało nasze zachowanie, ale też co do jej skali. I ostatnim elementem pozostaje wówczas rozumienie na poziomie energetycznym. To proces, w którym zaczynamy być świadomi zarówno co do tego, jaki poziom energii został poruszony poprzez wydarzenie wymagające przeprosin, jak i co do tego, jak zmieniła się energia naszych relacji na skutek tego wydarzenia. Czy relacja utraciła swoją energetyczną dynamikę? Czy mówiąc kolokwialnie siadła pomiędzy nami energia? I oczywiście wszystkie trzy elementy tego komponentu, czyli rozumienie na poziomie poznawczym, emocjonalnym i energetycznym muszą zostać wyeksponowane. Musimy o nich zarówno opowiedzieć, jak i pokazać, że ten poziom rozumienia jest odpowiednio głęboki i szczery. I tutaj ponownie nie da się tego załatwić za pomocą wysłanego bukietu kwiatów, śmiesznej pocztówki, czy graficznego mema. To musi się pojawić jako szczery, bezpośredni komunikat, który wypowiadamy wprost do przepraszanej osoby. 

Jeśli ten warunek zostanie spełniony pora na piąty element. Jest nim zaoferowanie zadośćuczynienia. A używając tu terminologii religijnej moglibyśmy powiedzieć, że w tym komponencie oferujemy konkretną pokutę za to co zrobiliśmy. Chodzi tutaj o przeniesienie konceptu wyłącznie kognitywnego, wirtualnego na poziom operacyjny. Dla osoby przepraszanej to bardzo ważne, bo dzięki temu orientuje się ona na jakim poziomie chcemy utrzymać, ratować i chronić relację. Jaka ona jest dla nas ważna. Ważna wyłącznie na tyle, by o jej wadze przekonywać, czy też ważna na tyle, by w imieniu tej wartości do czegoś konkretnego się zobowiązać. 

Przed nami szósty komponent – im zaś dalej tym trudniej – by go zrealizować musimy zrobić jeszcze jedną rzecz. Musimy potrafić otwarcie przyznać, że zawiedliśmy czyjeś oczekiwania. Znam wielu ludzi, którym by to nie przeszło przez gardło. Nie mniej to niezwykle istotne, by druga osoba uznała cały proces przeprosin za prawdziwie skuteczny. 

I na tych sześciu elementach kończą się wytyczne badaczy, Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie uzupełnił tej listy o komponent siódmy, o którego istnieniu i sile sprawczej wiem z doświadczenie w pracy z ludźmi. Tym siódmym, niezbędnym według mnie komponentem, jest złożenie obietnicy, że po raz drugi nie zachowamy się tak, jak w sytuacji, za którą teraz przyszło nam przepraszać. Dlaczego to takie ważne? Z prostego powodu: jeśli musisz za to samo przepraszać dwa razy, to wiedz, że te drugie przeprosiny oraz każde kolejne, nie będą już miały żadnej wartości. I pamiętaj – ten system działa w dwie strony – zarówno wtedy kiedy jesteś przepraszany, jak i wtedy kiedy przepraszasz. Pozdrawiam

#26 Dyskontowanie, czyli strzał we własne kolano

Dyskontowanie, czyli strzał we własne kolano

Czy zdarzyło ci się kiedyś, że udzieliłeś komuś komplementu, powiedziałeś coś pozytywnego na jego temat, a ten zamiast się ucieszyć i ci podziękować, zaczął obniżać wartość tego, co powiedziałeś? W komunikacji interpersonalnej takie zachowanie nazywamy dyskontowaniem i uznajemy je za błąd komunikacyjny, który prowadzi do zniechęcenia interlokutora do dalszej rozmowy, a w konsekwencji w ogóle do wywołania u niego niechęci do kontynuowaniu relacji. Ale dyskontowanie ma dużo większe konsekwencje i do dla samego dyskontującego. Przyjrzymy się temu mechanizmowi bliżej i przez chwilę wcielmy się w jego rolę: oto ktoś nas za coś chwali, a my umniejszamy naszą zasługę obniżając dostrzeżoną w nas wartość czy jakikolwiek pozytyw. Ktoś mówi na przykład: „ładna fryzura”, a ty odpowiadasz: „Weź przestań, przecież nie umyłam dzisiaj włosów”. Ktoś mówi: „Ładnie dziś wyglądasz” a ty odpowiadasz „eee… tylko tak mówisz”. Ktoś cię chwali: „Świetnie to rozegrałeś”, a ty odpowiadasz: „a tam, to tylko przypadek, trafiło się ślepej kurze ziarno”. Ktoś wskazuje na twój sukces: „fantastycznie sobie radzisz”, a ty na to: „to nic wielkiego, byle kto zrobiłby to lepiej niż ja”. Ktoś dostrzega: „super wystąpienie”, a ty odpowiadasz: „nawet nie wiesz jak się stresowałem i bałem wygłupić, pewnie żal było na to patrzeć”. I tak dalej i tym podobnie. To tylko wierzchołek góry lodowej dyskontowania, które tysiące ludzi uprawia każdego dnia. Umniejszanie swoje własnej wartości, czy też wartości tego co się zrobiło, osiągnęło czy dokonało, prowadzi do wielu negatywnych konsekwencji. Po pierwsze w ten sposób na dłuższą metę zrażamy do siebie innych. Rozmowa z kimś kto, wiecznie siebie dyskontuje po jakimś czasie przestaje być przyjemna. Bo cokolwiek byśmy takiemu komuś nie powiedzieli, on zawsze znajdzie powód, by zaprzeczyć naszym słowom i zmniejszyć wartość tego, do czego się odnosimy. Co się wówczas dzieje w tym, który udziela komplementu? Ano mówi sobie, że po pierwsze nie warto, bo to nie odnosi żadnego skutku, po drugie nie warto, bo osoba, którą chwali i tak tego nie potrafi docenić, a po trzecie nie warto, bo w ten sposób wyłącznie odbiera się przyjemność temu, który komplementu udziela. To przecież prosta zasada: mówienie ludziom pozytywnych rzeczy jest po prostu przyjemne, nawet jeśli wzorzec kulturowo społeczny karze nam się tego wystrzegać. Nie wierzysz – to wyobraź sobie, że czekają cię dwie rozmowy z twoimi pracownikami – w jednej masz kogoś pochwalić i przyznać mu awans. W drugiej innego kogoś masz zganić i obniżyć mu pensję. Która w tych dwóch rozmów budzi w tobie większą niechęć? Jeśli nie jesteś czerpiącą satysfakcję z pracowniczego mobingu hieną, to z pewnością druga. A dzieje się tak ponieważ mówienie ludziom przykrych rzeczy jest po prostu przykre, zaś przyjemnych przyjemne. Kiedy zaś obdzielamy kogoś komplementem, pozytywną uwagą, czy też pochwałą, a ten ktoś dyskontuje to co usłyszał obniżając w ten sposób tego wartość, to jednocześnie odbiera tym przyjemność, która z naszym komplementem jest dla nas związana. A zatem kiedy nasz rozmówca odbiera nam sens naszej wypowiedzi poprzez nie czerpania z tego nauki, docenienie tego, że go uznajemy oraz przyjemność, którą czerpiemy z naszej wypowiedzi, to zaczynamy coraz rzadziej używać jakichkolwiek komplementów wobec tej osoby. Po prostu zaczynamy unikać przy niej powiedzenia czegokolwiek dobrego na jej temat, bo przecież wiemy jak to się znowu skończy. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą rzadko kiedy w takich wypadkach bierzemy pod uwagę, a którą i tak za każdym razem w niezaprzeczalny sposób czujemy, To obniżenie energii. Kiedy ktoś dyskontuje nasze komplementy w stosunku do samego siebie, to przy okazji obniża nie tylko energetykę całej rozmowy, ale też powoduje, że my sami tracimy energię. Możesz łatwo zauważyć ten efekt: mówisz komuś coś miłego, ten w odpowiedzi dyskontuje to, co powiedziałeś na jego temat, po czym w twojej głowie pojawia się myśl: „no i znowu to zrobił… normalnie ręce i nogi się uginają!” I właśnie to co nazywasz efektem uginających się rąk i nóg jest najprostszym wskaźnikiem opadającej energii. Ile razy ci się zdarzyło rozmawiać z kimś zaledwie pięć minut i czuć się po tej rozmowie tak wyczerpanym, tak pozbawionym energii, jakby całe spotkanie trwało co najmniej kilka godzin. Dyskontowanie to jeden z elementów odpowiedzialnych za takie zassanie energii, które towarzyszy czasem rozmowie z drugim człowiekiem. Problem jednak w tym, że ten, który dyskontuje najczęściej kompletnie nie zdaje sobie sprawy z tego co czyni. A czyni to między innymi dlatego, że kieruje się wzorcem kulturowym, zgodnie z którym przyzwolenie na komplement wobec siebie jest jednoznaczne z przechwalaniem się, byciem nieskromnym, czy też zarozumiałym. Wzorzec ten zaimplikował nam fałszywą ideę skromności. Idę, która przekonuje nas do tego, że nie wychylając się możemy osiągnąć więcej tylko dlatego, że wówczas nikomu się nie narażamy, a przede wszystkim nie narażamy się na to, że ktoś nam może zarzucić iż się wywyższamy. W tej idei komplement jest narzędziem takiego wywyższenia, przed którym należy się bronić rękami i nogami. Ale to nie jedyny powód dyskontowania. Równie silnie działa potrzeba rozładowania napięcia. Tych napięć oczywiście powstaje bez liku, ale warto w tym miejscu wskazać dwa, które pojawiają się najczęściej. Pierwsze z nich powstaje na skutek różnicy pomiędzy tym, co na swój temat sądzi dyskontujący, a tym co na swój temat słyszy z ust osoby, która mu udziela komplementu. Tutaj do głosu dochodzi niskie poczucie wartości, które słysząc komplement krzyczy z całej siły, że to przecież nie może być prawda, a zatem należy temu jak najszybciej zaprzeczyć. Kiedy to się uczyni, kiedy umniejszy się wagę komplementu, zaprzeczy jego prawdziwości czyli go zdyskontuje, to wówczas napięcie znajdzie ujście i system wróci do równowagi usuwając dyskomfort, który to poprzednie napięcie wywoływało. W ten sposób zaburzenie pola zostaje oczyszczone i niskie poczucie wartości (ulubiona strawa ego) znowu czuje się świetnie w przestrzeni potwierdzającej, że nic nie może go wyprowadzić z równowagi i zaburzyć jego niską własną ocenę. Drugie napięcie powstaje pomiędzy tym, co osoba komplementowana słyszy od komplementującego, a tym co sobie wyobraża na temat tego, co naprawdę myśli komplementujący. Napięcie zawsze przecież wynika z różnicy potencjałów, a w tym przypadku mamy do czynienia z jednej strony z przekonaniem komplementowanego na temat tego co o nim naprawdę myśli ten, który go komplementuje, a tym co słyszy o sobie pod postacią komplementu. Żeby zaś rozładować to napięcie istnieje wyłącznie jeden sposób – trzeba uznać, że komplementujący kłamie. Że nie mówi on tego, co naprawdę myśli. To jedyny sposób na pozbycie się napięcia, bo jest to jedyne wytłumaczenie dla komplementowanego tej różnicy, którą się zadręcza. Zatem powiedzenie sobie i przy okazji na głos, że teza komplementującego jest fałszywa wiąże się z określonym rodzajem ulgi. Uff – powiedziałem, że to kłamstwo więc znowu spokojnie mogę się pławić w myśleniu o sobie we właściwy, deprecjonujący sposób. Innym, również czasem występującym, powodem dyskontowania jest próba wywarcia wpływu na komplementującego i takiego zmanipulowania nim, by móc usłyszeć albo zapewnienie że komplement jest prawdziwy, albo też by usłyszeć w najbliższym czasie tych komplementów więcej. To sytuacja, w której komplementując kogoś słyszymy w odpowiedzi: „a tam… tylko tak mówisz”, co ma wymusić na nas wzmocnienie i poszerzenie komplementu: „no naprawdę uważam że jesteś świetny i do tego jeszcze śliczny!” Ale omawianie takich przypadków sobie odpuśćmy, bo szkoda na nie naszego czasu.

Jednak to z jakich powodów ludzie dyskontują wartość pozytywnych opinii na ich temat ma mniejsze znaczenie niż to, co tak naprawdę tym dyskontowaniem sami sobie czynią. Działa tu bowiem reguła samospełniającej się przepowiedni – jeśli podłożem dyskontowania jest niskie poczucie własnej wartości, to w efekcie tej czynności nie tylko zostaje ono potwierdzone, ale też na przestrzeni czasu dodatkowo obniżone. Jeśli bowiem ktoś dyskontuje, czyli obniża wartość pozytywnych treści, które słyszy od innych na swój własny temat, to jednocześnie tworzy w ten sposób rzeczywistość, w której te treści będą się pojawiały coraz rzadziej, aż w końcu sam fakt ich rzadkiego pojawiania się będzie powodował, że niskie poczucie własnej wartości będzie się z biegiem czasu stawało jeszcze niższe. To proste – jeśli dyskontujesz, jeśli obniżasz czy też przeczysz pozytywnym informacjom na swój temat, to tworzysz świat, w którym ich więcej możesz już nie usłyszeć, a wówczas rzeczywiście będziesz musiał uznać, że na nie nie zasługujesz! Zatem w ten sposób sam sobie strzelasz w kolano i strzał ten będzie miał wpływ na wszystkie inne rzeczy powiązane z własnym poczuciem wartości, takie na przykład jak pewność siebie, potrzeba akceptacji i wiele innych. Zatem uważaj do kogo i w co strzelasz, bo możesz naprawdę najbardziej tym strzelaniem uszkodzić samego siebie. 

Jak się zatem bronić przed tym autodestrukcyjnym mechanizmem? Pamiętasz te dwa napięcia, o których mówiłem wcześniej? Dla przypomnienia: jedno pochodziło z różnicy pomiędzy tym co myślisz na swój temat, a tym co słyszysz, a drugie z różnicy pomiędzy tym, co słyszysz, a tym co wyobrażasz sobie, że komplementujący w rzeczywistości na twój temat myśli. Otóż jedną z najskuteczniejszych metod poradzenia sobie z dyskontowaniem, jest uświadomienie sobie prostego faktu, że wyżej wspomniane napięcia powstały wyłącznie w tobie. Ci, którzy cię komplementują robią to z zupełnie innych powodów: jedni, bo rzeczywiście mają ci coś dobrego do powiedzenia, inni, bo chcą w ten manipulacyjny sposób coś od ciebie dostać, coś ugrać, coś uzyskać. Zakładanie, że wszyscy są nieuczciwi, więc trzeba zdyskontować wartość którą ci ofiarują jest takim samym błędem, jak zakładanie, że obracasz się wyłącznie w towarzystwie samych aniołów i wszystkie komplementy powinieneś łykać jak pelikan. Nie w tym rzecz. Czymś innym jest bowiem samo dyskontowanie komplementów, a czymś innych świadomość tego po co tak naprawdę je otrzymujesz i jaka jest motywacja komplementującego. Jeśli jest negatywna, to samo dyskontowanie i tak nie rozwiązuje sprawy, a jedynie odciąga twoją uwagę od właściwej oceny sytuacji, zaś jeśli jest pozytywna, to tym bardziej sam sobie szkodzisz. Warto o tym zawsze pamiętać. Pozdrawiam

#27 Poczucie własnej wartości złoty środek

Poczucie własnej wartości: złoty środek

Jeśli by pokusić się o dokonanie pomiaru tego, co jest odpowiedzialne, czy też co leży u źródła naszych codziennych problemów, to pewnie odkrylibyśmy, że gdzieś na szczycie tej listy znajdzie się poczucie własnej wartości, a dokładniej mówiąc jego zbyt niski poziom. To on każe nam przykładać zbyt wielką miarę do opinii innych na nasz temat, to on stoi za wieloma tymi przypadkami, w których tracimy pewność siebie, a w końcu i sprawczość. A tak przynajmniej wynika z mojej praktyki pracy z ludźmi – demon niskiego poczucia własnej wartości jest wszechobecny. Samo poczucie własnej wartości to oczywiście zbyt duży obszar wiedzy, by poświęcić mu zaledwie kilkunastominutowy mini-wykład, więc pewnie będę do tego tematu jeszcze powracał. Nie mniej dzisiaj chciałbym się skoncentrować na pewnym aspekcie naszego własnego poczucia własnej wartości, który zdaje się nam umykać, którego nie bierzemy pod uwagę z wielką dla samych siebie szkodą. Ten aspekt to sam poziom poczucia własnej wartości, a dokładniej mówiąc nie tylko to na jakiej wysokości naszej skali się ono znajduje, ale przede wszystkim to, w jaki sposób sami tworzymy skalę, by poczucie naszej własnej wartości na niej później umieścić. Przyjrzyjmy się temu mechanizmowi na pewnym przykładzie. Otóż gdybyśmy zebrali teraz przed sobą setkę rodziców i zadali im pytanie, czy uważają że ich dzieci są w czymś, w jakimś aspekcie życia wyjątkowe, to zdecydowana większość z nich (o ile nie wszyscy) odparli by, że oczywiście tak.  Rodzic patrzy na swoje dziecko zawsze z identyfikacyjnej perspektywy: jest ono przecież dla niego wyjątkowe, więc w jego mniemaniu tę wyjątkowość powinien również docenić cały świat. Zatem każdy rodzic opisując swoje dziecko będzie używał pewnego stylu narracyjnego, który jest adekwatny do opisywania jednostek górujących w czymś nad innymi. Jedni powiedzą, że ich dziecko jest wybitnie uzdolnione w czymś konkretnym, a jeszcze inni, że jeszcze w czymś innym. Zawsze znajdzie się jakaś przestrzeń człowieczej aktywności, w której ich dziecko będzie górowało nad innymi. Problem jednak w tym, że statystyki pokazują coś innego. Nie wszyscy są ponadprzeciętnie uzdolnieni. Weźmy na przykład kierowanie samochodem – lubimy myśleć, że jesteśmy dobrymi kierowcami, a już na pewno lepszymi od tych gamoni co ich pokazują na youtubowych filmikach, kiedy stwarzają zagrożenie na drodze, nie potrafią sprawnie zaparkować, czy też nie w ogóle mają problem z opanowaniem kierownicy, sprzęgła i gazu. Kiedy oglądamy takie filmy, to oczywiście pukamy się w czoło, bo przecież my jeździmy lepiej. Jednak w społeczeństwie kierowców nie wszyscy mogą jeździć lepiej – niektórzy jeżdżą gorzej od innych, a spora część jeździ po prostu przyzwoicie, przeciętnie, nie specjalnie odstając od reszty. W każdym zbiorze ludzi i przy okazji każdej umiejętności część znajduje się powyżej przeciętnej, część poniżej, a część mniej więcej pośrodku skali. Statystyk pod tym względem nie da się oszukać. Problem jednak w tym – wracając do przykładu z rodzicami i ich chwalonymi dziećmi – że kiedy byśmy tym rodzicom powiedzieli, że ich zdanie na temat ich pociech jest na wyrost, bo zdecydowana większość dzieci nie ma specjalnych talentów w większości dziedzin i po prostu znajdują się pośrodku skali, to wywołalibyśmy takim twierdzeniem spory sprzeciw. Jak to pośrodku skali? Jak to przeciętne? Na to nie może być zgody, bo przecież dziecko w oczach rodzica zawsze, jak już wspomnieliśmy, jest wyjątkowe. Zwróć uwagę na ten szczególny mechanizm – oto właśnie w ten sposób słowo „przeciętny”, czy też określenie „znajdować się pośrodku skali” staje się określeniem negatywnym. Jeśli mały Jaś przynosi do domu świadectwo, na którym widniej czwórka, to rodzic Jasia nie potrafi się powstrzymać przed pytaniem: „a nie mogłeś postarać się o piątkę czy szóstkę?” Czwórka w oczach rodzica to przecież stanowczo za mało! A przypomnijmy, że szkolna czwórka oznacza ocenę dobrą. Oznacza, że ktoś opanował daną wiedzę w sposób większy niż tylko dostateczny. Oznacza, że ktoś jest dobry w danej przestrzeni. Jednak bycie dobrym już dzisiaj przestało być zadowalające. Co się wtedy dzieje w naszej głowie, kiedy za każdym razem słyszymy na przykład od naszych rodziców, że mogliśmy się postarać bardziej? Otóż zaczynamy się uczyć, że oczekuje się od nas nieustannego równania w górę. Oczywiście nie ma w tym jeszcze nic złego, bo przecież równając w górę się rozwijamy, podczas gdy równając w dół uwsteczniamy. Jednak problem pojawia się wówczas, gdy od tego równania w górę uzależniamy nasze poczucie własnej wartości. Spójrzmy na inny przykład: oto mały Jaś biega po boisku, kopie piłkę a na trybunach siedzi jego czujny rodzic. Jaś jest już pod bramką, strzela i piłka trafia w słupek. Po meczu Jaś podbiega do taty i nawet jak ojciec mówi, że nic się nie stało, to na jego twarzy maluje się wyraz zawodu. Niestety nasi rodzice są zazwyczaj kiepskimi aktorami i nie potrafią ukryć zawiedzionych oczekiwań. Co robią? Otóż mówią: „a tak mało brakowało byś strzelił bramkę, tak niewiele, na przyszłość musisz się bardziej postarać!”. W ten sposób uczymy się tego, że ocena dobry nie jest dobra, bo skoro można otrzymać szóstkę, to trzeba było się o nią postarać. 

I tak sobie z takim właśnie przekonaniem idziemy przez życie. Z jednej strony wmówiono nam, że powinniśmy być w czymś lepsi od innych, a z drugiej strony, kiedy nam coś się nie udaje, otoczenie nie potrafi ukryć rozczarowania. Uczymy się w ten sposób, że bycie na środku skali jest wyłącznie zarezerwowane dla innych – my musimy być jak najwyżej, a najlepiej na samej górze. I wtedy często przychodzi bolesne zderzenie z rzeczywistością, która szybko weryfikuje nasze błędne założenie, że jesteśmy, czy też że możemy być w czymś wybitni, a przynajmniej lepsi od innych. Nasze, już od dziecka wdrukowane poczucie niskiej wartości z każdym prztyczkiem rzeczywistości, nie tylko się utwierdza, ale na naszej osobistej skali spada coraz niżej. Im niższe jest, tym czyniąca nam niespodzianki rzeczywistość jeszcze bardziej je obniża i utwierdza nas w przekonaniu, że po raz kolejny nie trafiliśmy do bramki, zwiedliśmy czyjeś oczekiwania, czego ten ktoś nawet nie będzie potrafił ukryć. 

W tym miejscu pewnie ktoś powie, że najlepiej mieć wysokie poczucie własnej wartości, bo wtedy powyższy mechanizm nas nie dotyczy. To niestety również nieprawda, ale żeby to zobrazować sięgnę do kolejnego przykładu. Wyobraź sobie, że postanawiasz wyjść na spacer i nie wiesz jak się ubrać, ponieważ aura płata figle i temperatura nieustanie się zmienia. Nie wiesz czy jak ubierzesz się zbyt lekko nie zmarzniesz i kiedy ubierzesz się zbyt grubo nie zapocisz. Twój organizm przecież ma swój wewnętrzny termometr i żywiołowo reaguje na zbyt wysokie i zbyt niskie dla ciebie temperatury. Przyjrzyjmy się zatem skali temperatury najlepiej do tego wyobrażając sobie zwykły termometr. Kiedy słupek rtęci znajduje się wysoko, to wskazuje, że zewnętrzna temperatura również jest wysoka, a zatem pewnie będzie ci za gorąco. Kiedy teraz zaczniemy się z tej wysokości posuwać w dół zaczynamy odczuwać, że oto gorąco zmieniło się w ciepło. Kiedy jeszcze bardziej obniżymy temperaturę, to ciepło zamieni się w letnio, aż w końcu pojawi się moment, w którym zaczniemy odczuwać lekki chłód. Kiedy mimo tego dalej będziemy wędrować w dół chłód zamieni się w zimno, a to w końcu w mróz. Odkrywamy więc, że istnieje tylko jedno miejsce na skali, w którym nam nie jest ani zbyt ciepło, ani zbyt zimno. To miejsce, w którym czujemy się w sam raz. Nie odczuwamy dyskomfortu ani z powodu zbyt wysokiej, ani zbyt niskiej temperatury. I dokładnie ten sam mechanizm działa w przypadku naszego poczucia własnej wartości. Kiedy jest zbyt niskie cierpimy na tym, co opisywałem chwilę temu. A co się dzieje kiedy jest zbyt wysokie? Otóż również nie jest fajnie. Bo kiedy wówczas rzeczywistość daje nam prztyczka w nos i pokazuje, że wcale nie jesteśmy w czymś tak świetni jak myśleliśmy, to wprawdzie nie pozwalamy by ten fakt obniżył nasze poczucie wartości, ale szukamy rozładowania napięcia na zewnątrz siebie. O nasze niepowodzenia obwiniamy wtedy wszystko wokół, tylko nie samych siebie. Jeśli nasze poczucie własnej wartości jest zbyt duże, nieadekwatne do rzeczywistości, to będziemy rozczarowani, zawiedzeni i będziemy się doszukiwać spisku, celowego negatywnego działania innych osób, by nam dokuczyć. W najlepszym zaś razie każde niepowodzenie będziemy tłumaczyć nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Problem w tym, że wówczas z naszych porażek nie będziemy się w stanie niczego nauczyć, podobnie jak nie uczymy się z nich, kiedy nasze poczucie własnej wartości jest na zbyt niskim poziomie. Problem z naszym poczuciem własnej wartości nie zostaje rozwiązany, kiedy udaje się nam je podnieść tak, by było odtąd wysokie. Wówczas jedne problemy znikają, ale w ich miejsce pojawia się cała masa nowych. Problem zostaje rozwiązany, kiedy nasze poczucie własnej wartości jest dla nas w sam raz. Jak temperatura, kiedy nie odczuwamy ani zbytniego gorąca, ani zbytniego chłodu. Żebyśmy jednak mogli tego doświadczyć, najpierw musimy się pozbyć wdrukowanego nam przez otoczenie (w tym naszych rodziców) przekonania, że ocena dobra, jest oceną złą. Że środek skali urąga naszym możliwościom. Że przeciętność jest czymś negatywnym. Nie, w większości życiowych obszarów jesteśmy, jak wskazują statystyki, zupełnie przeciętni. I nie ma w tym nic złego. Zaakceptowanie zaś tego faktu znacznie ułatwia życie. Pozdrawiam.

#28 Niedoskonałość – nasza najlepsza przyjacióka

Niedoskonałość – nasza najlepsza przyjaciółka

Jedną z przyczyn frustracji wielu ludzi, jest brak akceptacji tego, że w jakiejś mierze czegoś im brak. Że nie są tacy, jacy powinni ich własnym zdaniem być, że nie spełniają określonych oczekiwań względem samych siebie. I dotyczy to zarówno cech zewnętrznych, takich jak wygląd, sylwetka czy uroda, jak i wewnętrznych jak predyspozycje do wykonywania konkretnego zawodu, czy też talent w jakiejś konkretnej dziedzinie. Frustracja zatem rodzi się z konstatacji: „nie jestem taki jaki chciałbym być”, a co za tym idzie „moje starania w tym względzie nigdy nie przynoszą zadowalających rezultatów”. Wówczas pojawia się walka z brakiem akceptacji tej sytuacji – chcemy być doskonali, a kiedy okazuje się, że mimo wysiłków i starań wciąż nie jesteśmy, zaczynamy być zawiedzeni samymi sobą. Wprawdzie o akceptacji cienia mówiłem już w mini-wykładzie o autodestrukcyjnym perfekcjonizmie, ale tym razem przyjrzymy się temu, co się dzieje w sytuacji, w której posługujemy się kulturowym wzorcem doskonałości, której nijak nie możemy osiągnąć. Dlaczego to kulturowy wzorzec? Wystarczy włączyć telewizor i pooglądać dominujące każdy program reklamy: oto widzimy młodych, ślicznych i zawsze uśmiechniętych ludzi wcinających tłuste hamburgery i popijających je wysokosłodzonymi napojami. Są szczupli, aktywni i szczęśliwi. Są doskonali. My jednak na diecie złożonej z hamburgerów i gazowanych napojów nie jesteśmy w stanie nawet przybliżyć się do takiej cielesnej doskonałości. Ale nie koniec na tym – ostatnio widziałem na ulicy olbrzymi bilboard reklamujący usługi którejś z klinik chirurgii estetycznej. Napis głosił mniej więcej: „poprawimy twoją urodę, byś mogła być wreszcie szczęśliwa”, a to przecież oznacza jednocześnie kodujący się w mózgach wielu nastolatek (i nie tylko) przekaz: „teraz, z obecną urodą, a mówiąc dosadniej z jej niedoskonałością nie możesz być szczęśliwa”. I w ten sposób na każdym kroku uczymy się, że nasze naturalne mankamenty są czymś złym, wstydliwym, czymś, na co nie powinniśmy się godzić i czego nie powinniśmy zaakceptować. Każdy przejaw naszej niedoskonałości w tym przekazie wymaga natychmiastowej ingerencji i poprawy. Inaczej szczęście pozostaje dla nas wyłącznie w sferze marzeń. To bardzo niebezpieczny przekaz, który prawdę mówiąc potrafi nam zrujnować życie. Ale żeby wyjaśnić rzeczywisty poziom jego destrukcji posłużmy się pewnym przykładem. Otóż wyobraź sobie, że akceptujesz w sobie to, że czasem zachowujesz się głupio. Że masz do tego prawo. Do tego by nie zawsze być doskonale ułożonym superinteligentnym perfekcjonistą. Że czasem zdarza ci się strzelić focha, palnąć coś głupiego i zachować nie do końca reprezentacyjnie. A mówiąc wprost: załóżmy, że jesteś w stanie obok swojej mądrości zaakceptować swoją głupotę. Uznać, że jesteś mądry i głupi jednocześnie. Jeśli jesteś w stanie, to teraz przyjrzyjmy się, jakie by to mogło zrodzić konsekwencje. Otóż kiedy sam uznaję, że mogę być równocześnie mądry i głupi, czyli że mam prawo i czasem mi się zdarza zachować głupio – zrobić z siebie głupka, to co bym czuł, gdyby w takiej sytuacji ktoś nazwał mnie głupkiem? Czy mógłbym się o to obrazić? Czy to mogło by mnie dotknąć? Nie, bo przecież to, że jestem głupi nie było by dla mnie żadną niespodzianką, niczym, przeciw czemu chciałbym się zbuntować. I dokładnie taki mechanizm działa w sytuacji, w której akceptujesz swoją dowolną niedoskonałość. Kiedy dajesz sobie na nią przyzwolenie, kiedy ją sobie samemu wybaczasz. Kiedy akceptujesz fakt, że w określonej dziedzinie czy przestrzeni jesteś po prostu jaki jesteś. Nie sięgasz wtedy ręką po gwiazdy by samemu sobie udowodnić, że możesz być doskonały, bo nie jest ci to do niczego potrzebne – po prostu jest jak jest, jesteś taki a nie inny na ten moment swojego życia. Spokojnie akceptujący tego gościa, którego codziennie rano oglądasz w lustrze. Z wszystkimi jego przywarami, wadami i skazami. Oczywiście nie chodzi tu o to, by nie podejmować prób dokonywania zmiany, rozwoju i wzrastania. A jedynie o to, by przestać się obwiniać za to, na co czasem po prostu nie mamy wpływu. Niezależnie od tego, czy wpływ na to coś może mieć chirurgiczny skalpel czy też nie. Zaakceptowanie własnej niedoskonałości zwalnia z permanentnego napięcia wynikającego z nieustannych prób zmierzenia się z doskonałością. Już nie trzeba się wstydzić, nie trzeba ukrywać, nie trzeba się bać o to, czy ktoś tę naszą niedoskonałość dostrzeże. To sytuacja, w której na ważnym zebraniu nie siedzisz jak trusia bojąc się odezwać, żeby czasem nie wypaść nie tak, jakbyś sobie tego życzył. To sytuacja, w której wreszcie uwalniasz się z konceptu: „co oni o mnie pomyślą, jak ja wypadnę, czy odkryją to że czegoś mi brak, na czymś mogę się nie znać, czegoś mogę nie wiedzieć”. Akceptacja swojej własnej niedoskonałości zwalnia cię z napinki posiadania wiedzy na temat wszystkiego. Zachowywania się zawsze w sposób perfekcyjny i doskonały. Już nie musisz dwadzieścia cztery godziny na dobę stawać na wysokości zadania. Możesz wyluzować, odpiąć guzik koszuli, poluźnić krawatkę i wreszcie odetchnąć pełną piersią. Uwalniasz się z wszechobecnego wyścigu do doskonałości, na którego mecie wszyscy wyglądają dokładnie tak samo. Idealnie wpasowując się we współczesny model doskonałości. Problem w tym, że kiedy wszystkie dziewczyny zrobią sobie dokładnie takie same botoksowe usta, to jak odróżnimy tę, która się nam podoba od tej, która nie? Jeśli wszystkie panny na bal przyjdą dokładnie w takiej samej sukni, będą miały takie same perfekcyjne fryzury i perfekcyjne sylwetki, to jak wybierzemy tę najbardziej interesującą dla nas? Taka idea sama w sobie jest autodestrukcyjna, ponieważ zakłada, że niedoskonałość jest czymś negatywnym, a więc niepożądanym i na pewno nieciekawym. Tymczasem piękno tkwi właśnie w tym że się różnimy, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami, a już na pewno nie doskonali. Akceptacja tego faktu i dostrzeżenie piękna w różnicy jest jednocześnie jednym z najważniejszych kroków na drodze przebudzenia naszej świadomości. Uczy nas zachwytu nie nad doskonałością, ale nad złożonością i różnorodnością świata w którym żyjemy. 

Ale to nie jedyny profit wynikający z tej akceptacji. O drugim proficie uczymy się ze starożytnych tekstów – zarówno tych związanych z wierzeniami czy religiami, jak i tych, których autorzy starali się zgłębić meandry filozofii naszego życia. Otóż w wielu tych tekstach przeczytamy dziwne z pozoru zdanie „Nie pokochasz innych, zanim nie pokochasz siebie”. Cóż ono może dla nas dzisiaj oznaczać? Ano to, że dotyczy tak naprawdę procesu wybaczenia – nie da się wybaczyć innym tego, czego nie jesteś w stanie wybaczyć samemu sobie. Jeśli bowiem akceptujemy w nas naszą niedoskonałość, wybaczamy sami sobie to, że jesteśmy w czymś niedoskonali, to tymi samymi drzwiami wchodzi akceptacja dla cudzej niedoskonałości. Inni przestają nas irytować wyłącznie wówczas, kiedy my sami przestajemy irytować siebie. Bo czyż nie jest tak, że właśnie tego, co zarzucamy zazwyczaj innym, nie potrafimy tolerować przede wszystkim w sobie? Czyż nie projektujemy na innych tego, za co sami siebie nie lubimy? Większość szkół psychologicznych mówi, że tak jest w istocie. Inni drażnią nas właśnie takimi zachowaniami, których nie bylibyśmy w stanie zaakceptować u samych siebie. Jednak kiedy możliwość takiej akceptacji siebie się pojawia, wówczas dopiero otwiera się możliwość zaakceptowania innych. Pamiętasz przykład z akceptacją swojej własnej głupoty? Z daniem sobie prawa do tego, że czasem strzelamy focha? Że czasem coś nas zirytuje, wkurzy, odbierze humor? Otóż kiedy zaakceptujemy to u siebie, to jednocześnie otwiera się przed nami możliwość zaakceptowania tego samego u innych. Jeśli ja mam prawo do głupoty, to masz je też ty. Jeśli ja daję sam sobie prawo do tego, że czasem zachowam się nieodpowiednio, to muszę jednocześnie przyznać to prawo i tobie. Kiedy więc widzę, że znowu zachowujesz się głupio, to myślę sobie „ok, teraz jest głupi, ale pewnie prędzej czy później zamienimy się rolami”. Wtedy ja będę głupi, a on mądry. Ja będę się dla niego zachowywał nieracjonalnie i irytująco, ale ponieważ on jest głupi i mądry jednocześnie, to wybaczy mi, że tak się zachowuję. Tak jak ja wybaczam mu to, że właśnie teraz wyciąga do mnie rękę ze sterczącym fackofem.” I właśnie to jest jednym z najważniejszych benefitów samooakceptacji własnej niedoskonałości. To, że akceptując niedoskonałość własną otwieramy się na zaakceptowanie niedoskonałości innych. I nie chodzi tu o to, by za pomocą tej akceptacji wytłumaczyć sobie, że niczego w życiu już nie musimy zmieniać. Że nie powinniśmy się starać uczyć na błędach i niepotrzebnie nie powtarzać naszych głupich zachowań. Że nie warto się rozwijać, zmieniać i wzrastać, skoro nie potrafimy się zaakceptować takimi jakimi jesteśmy. Nie, to dwie różne sprawy. Czym innym jest uczenie się na błędach i dokonywanie w swoim zachowaniu stosownych korekt, a czym innym niemożność wybaczenia samemu sobie, że te błędy się popełniło. Na drodze naszego rozwoju zmieniamy się każdego dnia, bo rosną nasze umiejętności, przybywa nam doświadczenia i wiedzy. Ale nie oznacza to, by nigdy nie dać sobie przyzwolenia na to, by zachować się czasem głupio, ale wyciągnąć z tego stosowną lekcję i iść dalej z jednoczesną akceptacją tego, że tak właśnie wygląda nasza życiowa ścieżka. I podobnie się ma rzecz z akceptacją wszelkich naszych niedoskonałości. Są wśród nich takie, które możemy i powinniśmy zmieniać, ale są też takie na które nie mamy wpływu. Kluczem jest zaakceptowanie i jednych i drugich. Pierwszych w ich tymczasowości, a drugich jako cech, które czynią nas ludźmi. Nadają nam indywidualność, na bazie której możemy zbudować zaciekawienie świata. Każda z tych niedoskonałości może stać się naszą najlepszą przyjaciółką. Dla dobra nas samych i przy okazji wszystkich dookoła. Pozdrawiam

#29 Repozycjonowanie, czyli dyskretna manipulacja

Repozycjonowanie, czyli dyskretna manipulacja

Czy zdarzyło ci się kiedyś, że ktoś zabiegał o twoje zainteresowanie, a kiedy wreszcie je okazałeś, to tak odwrócił kota ogonem, że wyszło na to, jakbyś to ty zabiegał o jego względy? Albo inny przykład: ktoś bardzo się starał o spotkanie z tobą, ale ty niespecjalnie miałeś na takie ochotę. Jednak po pewnym czasie na odczepnego postanowiłeś się spotkać i ze zdumieniem odkryłeś, że ta osoba miast się cieszyć, pokazuje ci, że nie ma dla ciebie zbyt wiele czasu, a tak w ogóle to daje ci do zrozumienia, że to ty powinieneś być zaszczycony możliwością spotkania z tym kimś? Z reguły jesteśmy takim postępowaniem tak zaskoczeni, że niespecjalnie wiemy jak się zachować. Zatem z uprzejmości nie pokazujemy swojego zaskoczenia, oburzenia, czy też zniesmaczenia. Przymykamy oko, machamy na to ręką, bo przecież szkoda tracić czasu na takie gierki. Jednak z perspektywy tej drugiej osoby, takie zagrania mają ściśle określony cel i to, że szkoda ci czasu na protestowanie, jest wyjątkowo na rękę drugiej stronie. Bowiem wykorzystując to, że postanowiłeś odpuścić i zaniechałeś jakiejkolwiek reakcji, na twoich oczach i tuż pod twoim nosem właśnie dokonywane jest repozycjonowanie wartości w tej relacji. Z układu relacji poziomej, w której wszystkie elementy mają taką samą wartość, a co za tym idzie decyzyjność i wpływ na cały układ, tworzy się niepostrzeżenie układ relacji pionowej, w której im bardziej ktoś przejmuje stery, tym bardziej ty je tracisz. Wkrótce będziesz zadziwiony tym, jak bardzo ta relacja się zmieniła i jak bardzo na to przyzwoliłeś, tyle że wówczas niewiele już będziesz w stanie zrobić. Spróbuję pokazać ten mechanizm na przykładzie spółki dwóch gości. Jeden z nich to osobowość kozaka, fightera, którego sens istnienia nadaje mu rywalizacyjne ego. Będzie szukał najmniejszej okazji, by nawet w najdrobniejszych sprawach podejmować najbardziej błahe decyzje. Drugi jest wyluzowany, bardziej sobie ceni święty spokój, dobrą atmosferę, poczucie humoru i swobodny nastrój, niż jakiekolwiek współzawodnictwo. Zatem, co rusz na przejawy podskakiwania swojego wspólnika – koguta – po prostu macha ręką i odpuszcza. Nie chce mu się toczyć wojen o jakieś drobiazgi, jak na przykład o to, który ze wspólników osobiście wypłaca pracownikom pensję, albo też kto ma decydować, w jakim kolorze powinno się kupić wycieraczkę po drzwi, jaki zamówić ekspres do kawy, czy też gdzie kto ma mieć swoje biurko. Wyluzowany wspólnik w imię dobrej atmosfery i unikania konfliktów odpuszcza zatem to wszystko. Przecież w jego rozumieniu to tak naprawdę nieistotne pierdoły, na które szkoda czasu. Mijają miesiące, potem lata i nagle nasz wyluzowany wspólnik po raz pierwszy oprowadza po swej firmie swoją narzeczoną, a przyszłą żonę. I to dopiero ona (dbając przecież o interesy przyszłego ojca swoich dzieci) zwraca mu uwagę, czy aby na pewno jest w tej firmie współwłaścicielem? Wyluzowany wspólnik rozgląda się na boki i nagle sobie uświadamia, że siedzi przy biurku na korytarzu, pracownicy do niego mówią „cześć Staszek” a do jego wspólnika „dzień dobry szefie”, a o najdrobniejszych szczegółach biznesowego modelu nasz luzak nie decydował od co najmniej pięciu lat. W rzeczywistości zarządza firmą jego wspólnik, a jego rola została sprowadzona do, delikatnie mówiąc, mało istotnego ogniwa na drodze z kuchni do toalety. 

Oczywiście celowo w powyższym przykładzie przesadzam, ale chodzi jedynie o to, żeby pokazać, do jak monstrualnych rozmiarów może urosnąć potwór karmiony twoim własnym zaniechaniem. 

Niestety ludzie dzielą się na tych, którzy stawiają sobie repozycjonowanie jako punkt honoru i starają się doń wykorzystywać każdą, nawet najmniejszą okazję, i na tych, których takie zachowanie, brzydzi, albo co najmniej w ich mniemaniu jest sprzeczne z zasadami budowania właściwych relacji. Problem w tym, że kiedy ci drudzy odpuszczają, to ci pierwszy korzystają z okazji. To mniej więcej tak, jak z nogą wstawioną pomiędzy drzwi a futrynę. Nie da się ich wtedy do końca domknąć. Więc po tym, jak próbujemy to zrobić, musi nastąpić moment konstatacji „o nie da się ich przymknąć”. Ten sam moment, ta chwila naszego zauważenia, że drzwi się nie domykają jest jednocześnie chwilą, w której zastanawiając się co zrobić dalej przestajemy napierać. I ta milisekunda wystarczy, by noga w drzwiach przesunęła się o kolejny milimetr dalej. Zatem ponawiamy próbę domknięcia drzwi i ponownie konstatujemy, że się nie odmykają. I to jest kolejny moment okazji od tego, by noga klinująca drzwi znowu przesunęła się o milimetr w naszą stronę. Pamiętam naszego poprzedniego psa. Cóż to było za sprytne psisko. Chadzaliśmy z nią do naszego ulubionego pubu. W przejściu między stolikami podłoga była wyłożona dającymi chłód kaflami, zaś w obrębie stolików dywanową wykładziną. Oczywiście pilnowaliśmy, żeby psisko leżało pod stolikiem na wykładzinie i nie tarasowało przejścia. Ale wystarczyły sekundy nieuwagi, by Alfa przesuwała się o kilka milimetrów w stronę chłodnych kafli. No dobra, przecież nie będziemy reagować i toczyć z nią boje o byle milimetr. A tymczasem: hyc i psisko leży już pół metra dalej, dokładnie w samym centrum przejścia. 

Repozycjonowanie jest możliwe ponieważ wykorzystuje dość specyficzny rodzaj naszej reakcji, a mianowicie to, że nie zawsze, nam chce się reagować. No przecież to idiotyczne, by się spierać przy byle pierdole, protestować przy byle czym. Skoro zaś nie protestujemy to jednocześnie tym samym dajemy coraz większe przyzwolenie na zachowania, które prędzej czy później pozwolą przejąć kontrolę nad układem relacji. Zgadzamy się powoli na większość takich zabiegów, bo wydają nam się drobiazgami, a w rzeczywistości stoi za nimi ukryty cel – mają nas przyzwyczaić do innego myślenia o tej relacji. I najwyższy czas zadać sobie pytanie: po co ludzie to robią? Dlaczego nie potrafią odpuścić najmniejszej okazji do repozycji? Przyczyn jest wiele. Najprostszą i zarazem najczęstszą jest jakiś ich interes i to zarówno ten który można zmierzyć, zważyć czy wycenić w świecie fizycznym – jak na przykład konkretne profity płynące z zajmowania wyższej pozycji w relacji, jak i w świecie, który ma miejsce wyłącznie w ich głowie A tam może znajdować się wiele różnych demonów – kompleksów, które są w ten sposób leczone, braku akceptacji własnych niedoskonałości, potrzeby budowania autoautorytetu – konceptu, w którym sami sobie muszą nieustannie udowadniać swoją wartość, więc robią to za pomocą budowanie uległości innych. Bo przecież z ich perspektywy, jeśli udziela się im pozwolenia na takie zachowania, to staje się to dowodem na ich wyższość i to pod każdym możliwym względem – intelektualnym, emocjonalnym czy stratyfikacyjnym. Udowadniają wówczas sobie wielkość poprzez na przykład poniżanie, czy też manipulowanie innymi. Tak ustawiają sytuację, by nikt nie był nigdy zdziwiony, że wszystko działa na ich korzyść. I im bardziej się to im udaje, tym nabierają większej pewności siebie i tym trudniej się im przeciwstawić, bo przecież wypracowali sobie taką, a nie inną pozycję i przyzwyczaili wszystkich dookoła, że im się ona należy. 

Pamiętam kiedyś pewnego prezesa, dla którego firmy pracowałem jako zewnętrzny konsultant. Było to bardzo dawno temu, a pan prezes miał takie widzimisię, że zawsze kazał na siebie czekać, zaś długość tych oczekiwań miała świadczyć o tym, jak pan prezes sobie oczekującego ceni. W każdym razie czekało się zawsze. Pamiętam jak pierwszy raz zderzyłem się z panem prezesem, kiedy w spotkaniu z nim przyszło mi wyręczyć jednego z kolegów. Czekałem pod gabinetem, z gadającym przez telefon w środku prezesem, jakieś piętnaście minut od wyznaczonej godziny spotkania. Po czym poinformowałem grzecznie sekretarkę, że sobie idę, bo czeka mnie inne spotkanie niebawem, a nie lubię się spóźniać. Już po krótkim czasie doszły do mnie informacje, jak to pan prezes strasznie się wściekł moim zachowaniem, i jak strasznie go uraziło to, że nie zechciałem poczekać. I wiesz co jest w tej historii najśmieszniejsze? Otóż wszyscy mieli mi za złe, że nie poczekałem, a ich argumenty były zawsze takie same: „no przecież mogłeś tym razem odpuścić, przecież wiesz że pan prezes już taki jest”. Problem jedynie w tym, że z mojej perspektywy, niech se pan prezes będzie jaki chce, ale czemu moim kosztem? I najgorsze jest to, że pan prezes tak sobie wychował wszystkich dookoła, że uważali oni system oczekiwania pod gabinetem za zupełnie naturalny. Nie, nie ma w tym niczego naturalnego. To manipulowanie otoczeniem wykorzystując ich drobne przyzwolenia, machanie ręką na to, że ktoś taki już po prostu jest i szkoda przecież czasu na walczenie z takim mało w sumie istotnym dziwactwem. To manipulowanie, by otoczenie przyzwyczaić do takiego, a nie innego stylu budowania relacji, i by po jakimś czasie niepostrzeżenie stało się to niebudzącą sprzeciwu, ani nawet zdziwienia, normą. 

Jak zatem się bronić przed repozycjonowaniem i to niezależnie od tego na jakim szczeblu ono występuje? Niezależnie od tego, czy robi to twój kumpel, współpracownik, czy szefowa w pracy? Bo nawet w przypadku przełożonych takie zachowanie prędzej czy później doprowadzi do absolutnie toksycznej relacji zawodowej. Do sytuacji, w której znienawidzony przełożony sieje nienawiść i strach, a to na dłuższą metę – niezależnie ile za to dostajemy co miesiąc pieniędzy – zniszczy naszą psychikę. I tutaj nie ma taryfy ulgowej, czy wyjść na pół gwizdka – jedynym sposobem na repozycjonowanie w relacji jest ukręcenie łba hydrze, póki jest jeszcze w miarę mała. Trzeba zabić smoka na jak najwcześniejszym etapie i nie pozwolić mu, by wykorzystując nasze zaniechanie urósł do rozmiarów, które same w sobie spowodują, że nie da się już go pokonać. Mały smok ginie od jednego celnego pchnięcia mieczem. Duży smok zdążył już wypracować swoje własne sposoby na nieśmiertelność. Kiedy odcinasz mu jedną głowę, pozostałe zieją ogniem jak oszalałe. Kiedy odcinasz kolejną, pierwsza właśnie zaczyna odrastać. W końcu zaczynasz się orientować, że pokonanie smoka przekracza twoje możliwości energetyczne. Wtedy jest już zazwyczaj za późno – ludzie sprzedają udziały w swych firmach za bezcen, byle tylko uwolnić się od tak szalenie toksycznej relacji, szukają innej pracy, nawet za dużo mniejsze pieniądze, czy też znajdują wyjście w wycofaniu. I owszem trwają w tej relacji ale jedynie z logistyczno pragmatycznych powodów. Lecz ich myśli, zainteresowania czy pasja zawsze już są gdzie indziej. Zatem nie odpuszczaj, kiedy odkryjesz repozycjonowanie. Nawet kiedy naprawdę bardzo nie chce ci się w jakikolwiek sposób zareagować, bo uważasz, że jesteś ponad to. Nic bardziej mylnego. Za chwilę, nawet nie wyobrażasz sobie jak szybko, będzie ci już coraz trudniej sobie z tym poradzić. Pozdrawiam

#30 Poczucie własnej wartości: definiowanie

Poczucie własnej wartości: definiowanie

Jednym ze sporych demonów naszych czasów, siejących spustoszenie w głowach naprawdę wielu osób jest coś, co przywykliśmy nazywać niskim poczuciem własnej wartości. To mechanizm, w którym pojawia się destabilizujące system przeświadczenie, że w jakichś konkretnych przestrzeniach życiowych jesteśmy niewystarczająco dobrzy. Oczywiście samo słowo „niewystarczająco” stanowi swoistą iluzję, którą dostrzegamy dopiero wówczas, kiedy zaczynamy się orientować, że w istocie to my sami czynimy sobie ten zarzut, mimo iż często jesteśmy święcie przekonani, że odpowiedzialni zań są wyłącznie inni. Ci, którzy na nas patrzą, którzy w jawny, lub niejawny sposób nas oceniają, którzy na podstawie tego co widzą i wiedzą wyrabiają sobie zdanie na nasz temat. Tu się oczywiście grubo mylimy – o czym już kiedyś wspominałem – bo zdajemy się wierzyć, że ludzie nie mają nic innego do roboty, jak tylko myśleć o nas, nas oceniać, czy wyrokować o naszej własnej wartości. W większości wypadków jednak tego nie robią, ponieważ głównie zajęci są myśleniem o samych sobie. Niezależnie od tego wciąż bardzo spora grupa ludzi pozwala, by to iluzoryczne niskie poczucie własnej wartości determinowało naszą życiową aktywność i w konsekwencji wpływało na jakość naszego samopoczucia. Przy okazji warto tutaj wspomnieć o pewnym dylemacie, który pojawił się w komentarzach pod jednym z mini-wykładów dotyczącym złotego środka poczucia własnej wartości. Dylemat ten został postawiony w pytaniu czy w ogóle istnieje coś takiego jak zbyt niskie lub zbyt wysokie poczucie własnej wartości i czy czasem nie jest to tak, że poczucie własnej wartości albo się ma, albo też nie ma. No cóż – to dylemat nad którym pochylały się tęgie głowy wielu badaczy i prawdę powiedziawszy do dzisiaj nie pozostał rozstrzygnięty. Warto jednak zwrócić uwagę na stanowiska dwóch psychologów. Pierwszym z nich jest Nathaniel Branden. Psycholog, który pierwsze swe badania nad poczuciem własnej wartości rozpoczął już w 1954 roku. To on jest autorem koncepcji, zgodnie z którą nasze poczucie własnej wartości opiera się na sześciu filarach, a są nimi kolejno: świadome życie, samoakceptacja, odpowiedzialność za siebie, asertywność, życie celowe i prawość. I tenże Branden utrzymuje, że nie można mówić o zbyt wysokim poczuciu własnej wartości, tak jak nie można mówić o tym, że jesteśmy zbyt zdrowi, zaś to co potocznie nazywamy zbyt wysoką samooceną jest nader często mylone z przechwalaniem się, czy arogancją. Zaś te cechy zdaniem Brandena nie świadczą o zbyt wysokiej samoocenie ale o czymś wręcz przeciwnym: o zbyt niskiej samoocenie i całej masie kompleksów, które w ten sposób próbują się ukryć. Ktoś bowiem, kto ma zdrową samoocenę nie potrzebuje się ani wywyższać, ani też porównywać z innymi, by udowodnić że jest w czymś od nich lepszy. Warto zwrócić uwagę, że w terminologii Brandena pojawia się „zdrowa” samoocena, czyli jej adekwatny poziom do jakości naszego życia. I dokładnie tę zdrową samoocenę w poprzednim materiale nazwałem złotym środkiem poczucia własnej wartości. Poziomem, na którym to poczucie nie jest ani zbyt niskie, ani zbyt wysokie, niezależnie od tego, jakie przesłanki tymi skrajnościami kierują. Czy jest to brak wiary we własne siły, a co za tym idzie brak sprawczości w przypadku zbyt niskiej samooceny, czy też kompleksy w przypadku zbyt wysokiej. Trochę inaczej postrzega te mechanizmy kolejny psycholog i badacz Guy Winch. Twierdzi on, że i owszem istnieje zjawisko wysokiego poczucia własnej wartości, jednak jest ono skalowalne. Innymi słowy może funkcjonować na wielu różnych poziomach i dopiero górna część skali związana jest z chęcią ukrycia kompleksów, narcyzmem czy samouwielbieniem. Zdaniem Wincha idealne dla nas jest poczucie własnej wartości, które badacz nazywa stabilnym, czyli takim, które nie jest dla nas ani zbyt niskie, ani zbyt wysokie i jednocześnie znajduje oparcie w najbardziej stabilnych wewnętrznych cechach. Warto jednak wspomnieć, że dwóch powyższych badaczy dzieli prawie pół wieku rozwoju psychologii, które to pół wieku obfitowało w wiele badań, do których Branden ogłaszając swoją teorię nie miał dostępu. Nie mniej jednak trudno rozstrzygnąć, które z tych podejść jest bardziej właściwe. A skoro tak, to tym bardziej ochoczo zaprezentuję własne. Otóż to, co układa się w najczęstszy wzorzec w pracy z ludźmi deklarującymi zbyt niskie poczucie własnej wartości, dotyczy pewnego zaskakującego faktu. A mianowicie tego, że jedną z głównych przyczyn tego zjawiska jest tak naprawdę brak jego definicji. Po prostu osoby z niskim poczuciem własnej wartości zazwyczaj nie sięgają do prostego w gruncie rzeczy narzędzia, a mianowicie do skonstruowania tego poczucia własnej definicji. Spróbuję ten mechanizm pokazać na konkretnym przykładzie. Wyobraź zatem sobie, że jesteś sprzedawcą w salonie oferującym telefony komórkowe. Stoisz przed ladą, pod którą eksponowany jest wypasiony smartfon. I teraz rozpatrzmy dwie alternatywne sytuacje. W pierwszej w gablocie obok smartfonu widnieje tabliczka z ceną. Jest na niej napisane 3000 zł. Tyle kosztuje to cudeńko nowoczesnej elektroniki. I nagle do tego twojego sklepu wchodzi potencjalny klient. Gość przygląda się temu smartfonowi i mówi: „No, ewentualnie mogę za niego zapłacić 200 zł”. Jak zareagujesz jako sprzedawca? W najgrzeczniejszej wersji powiesz

„Idź pan panie gdzie indziej!”. Oczywiste jest bowiem, że już wiesz, że jego oferta jest tak dalece absurdalnie różna od ceny smartfonu, że nie warto z nim podejmować najmniejszych negocjacji, bo nawet przy twoich największych staraniach szkoda czasu na wyperswadowanie mu, że ten telefon jest wart wielokrotnie więcej niż mu się wydaje. Co więcej, jego ofertę zbywasz kiwnięciem ręką, bo nie zrobiła na tobie najmniejszego wrażenia, a jedynie co wywołała, to wyrażający politowanie uśmiech, kwitujący jego ignorancję. Powiedzmy wprost: jego propozycja cenowa spłynęła po tobie jak po kaczce. Nie żal ci utraty tego klienta, bo wiesz już doskonale, że ten gość nigdy tak naprawdę nie będzie twoim klientem. Jego po prostu na ten telefon nie stać, niezależnie od tego czy jest w stanie docenić jego prawdziwą wartość czy też nie. 

A teraz sytuacja numer dwa. Ten sam salon i ty w roli sprzedawcy. Ten sam smartfon w gablocie i ten sam potencjalny klient składający tę samą ofertę zakupu, czyli 200 zł. Z tą jednak różnicą, że przy smartfonie nie ma żadnej tabliczki z ceną. Po prostu nie wiesz ile ten telefon kosztuje. Jak teraz zareagujesz na ofertę potencjalnego nabywcy? Otóż już go tak szybko i pewnie nie przepędzisz ze swojego sklepu. Z tyłu głowy kołacze ci się bowiem formuła mówiąca, że coś jest tyle warte, ile ktoś chce za to coś zapłacić. A zatem skoro klient mówi 200 zł, to na pewno nie należy tej oferty od razu odrzucać, bo istnieje przecież możliwość, że to on ma rację i dokonał prawidłowej wyceny tego smartfonu. I tu nie ma znaczenia to czy dochodzi do transakcji, ale jedynie to, że oferta klienta stała się dla ciebie dużo ważniejsza niż w sytuacji numer jeden. Głównym zaś powodem, dla którego tak się stało jest istnienie lub brak istnienia karteczki z ceną przy tym telefonie. A teraz w powyższym przykładzie pod słowo sprzedawca podłóż słowo „ja”, pod słowo „smartfon” podłóż poczucie własnej wartości, zaś pod słowo „klient” podłóż słowo „inni”. Okazuje się, że inni mają wpływ na nasze poczucie własnej wartości wyłącznie wówczas, kiedy sami naszej wartości wcześniej nie zdefiniowaliśmy. Kiedy nie dokonaliśmy własnej rzetelnej oceny nas samych, ale nie takiej, która posiłkuje się zdaniem innych, ale rzeczywistą wewnętrzną wartością. Od czego zaś zależy wartość wypasionego telefonu komórkowego? Głównie od tego co znajduje się w jego środku, czyli z jak wartościowych komponentów został skonstruowany. Jaką jakość ma ekran i tutaj mamy na myśli rozdzielczość, jasność w słońcu czy czas i precyzję reakcji na dotyk. Jak pojemną ma pamięć? Jak szybko działa? Jak bogaty ma zestaw funkcji? W jak wielu obszarach naszego życia może być użyteczny itd itp. Przyjrzyj się powyższej liście – wszystkie cechy dotyczą wnętrza telefonu. Oczywiście powie ktoś, że liczy się też jego wygląd zewnętrzny. No pewnie, przecież nie powinien wyglądać jak polutowany ze sobą kłębek drutów, ale czy na pewno musi mieć obudowę z osiemnastokaratowego złota? W istocie jego wygląd nie jest najbardziej istotny: powinien być schludny, przyjemny i zadbany. Jednak prawdziwa jego wartość tak naprawdę skrywa się w jego wnętrzu. 

Wspomniany wyżej Guy Winch mówi, że wpływ na nasze poczucie własnej wartości ma jeszcze jeden, moim zdaniem często pomijany, czynnik. Jest nim to, w jaki sposób czujemy się sami ze sobą i to w konkretnych sferach naszego życia, czy to zawodowych, rodzinnych, czy towarzysko przyjacielskich. Rozwijając te tezę powiedziałbym, że to czynnik odpowiedzialny za to, jak wiele sami sobie mamy do zaoferowania i jak użyteczni sami dla siebie jesteśmy. A to z kolei jest efektem naszych umiejętności, wiedzy i doświadczenia, jednak w takim zakresie, który jest odpowiedzialny za możliwość efektywnego skorzystania z tych wartości w naszym codziennym życiu. Kiedy stoisz na szczycie góry, sam na pustkowiu i sięgasz po wypasiony smartfon, w którym znajduje się aktualna mapa, kompas, wysokościomierz, zegarek, GPS i pełna naładowana bateria, to nawet na takim odludziu, szczególnie kiedy jesteś zdany sam na siebie twoja pewność siebie musi wzrosnąć. I wówczas może do ciebie podejść stu rożnych ludzi. I każdy z nich może ci wskazać zupełnie inną drogę. I każdemu z nich możesz wówczas powiedzieć: „idź pan panie gdzie indziej”, bo ty precyzyjnie wiesz gdzie jesteś, w którą stronę zmierzasz i jaka droga jest najlepsza dla ciebie. A wiesz to, bo korzystasz z twojego własnego wewnętrznego systemu, którego wartość zdefiniowałeś opierając się na jego funkcjach, możliwościach, wiedzy, umiejętnościach, odpowiedzialności, sprawczości, samoświadomości i całej reszcie tego, co znajduje się wyłącznie w tobie i co nie zależy od żadnego czynnika zewnętrznego. I nie ma znaczenia, czy tę definicję – idąc za teorią Brandena nazwiesz zdrową, czy idąc tropem Wincha stabilną. Jest idealna na ten moment twojego życia, dokładnie taka, jakiej teraz potrzebujesz, by poradzić sobie na naszym cywilizacyjnym, zabieganym i w gruncie rzeczy przeludnionym odludziu. Pozdrawiam!

#31 Jak sobie radzić z odrzuceniem?

Jak sobie radzić z odrzuceniem?

Witam na pierwszym mini-wykładzie po wakacyjnej przerwie. Tym razem przyjrzymy się odrzuceniu i temu, a w jaki sposób powoduje ono w nas spory, czasem nieznośny ból. Ale najpierw przywołajmy pewien eksperyment. Wyobraź sobie, że siedzisz w poczekalni lekarskiej przychodni. Oprócz ciebie znajdują się tam jeszcze dwie nieznane ci osoby, również czekające na wizytę. Nudno aż strach. I nagle jedna z tych osób wśród rozłożonych na stoliku starych gazet dostrzega małą gumową piłkę. Bierze ją do rąk i rzuca tej drugiej osobie. Obdarowany piłką uśmiecha się i odrzuca ją tobie. Ty podejmujesz tę zabawę i odrzucasz piłkę pierwszej osobie – tej która zapoczątkowała zabawę. Ta z kolei rzuca ją kolejnej. Teraz, kiedy przychodzi kolej na rzut do ciebie sytuacja się zmienia. Druga osoba otrzymawszy piłkę już nie odrzuca jej tobie, ale tej pierwszej osobie. Od tej chwili piłka jest już rzucana wyłącznie pomiędzy tymi dwiema osobami z pominięciem ciebie. Te dwie obce ci osoby rzucają pomiędzy sobą, a ty za każdym razem zostajesz pominięty. Co czujesz? Jest ci przykro? Twój nastrój się pogorszył? Otóż badania wykazują, że w tej sytuacji ludzie, których wykluczono z eksperymentu rzucania piłką czują pewien rodzaj emocjonalnego bólu, który pojawia się w sytuacji odrzucenia. Winch mówi tu nawet o bólu porównywalnym do ciosu pięścią w brzuch. Skąd się bierze ten ból? Dlaczego w sytuacji odrzucenia czujemy się tak fatalnie? Po pierwsze dlatego, że w nasze poczucie wkrada się bezradność. Przecież nie możemy przekonać kogoś na siłę, żeby nas polubił, zaakceptował czy odrzucił w naszą stronę piłkę. Nie mamy wpływu na ludzkie wybory, w tym na te, które są odpowiedzialne za budowanie z nami takich relacji, jakich byśmy sobie życzyli. Nic zatem nie możemy zrobić, nie możemy odwrócić biegu spraw i jedyne co nam pozostaje to być biernym obserwatorem tego, jak ktoś dokonuje takiego wyboru zachowań, w którym nasze uczestniczenie nie jest brane pod uwagę. Najprawdopodobniej źródło tego destrukcyjnego uczucia tkwi w naszej zamierzchłej przeszłości i należy do jednego z silniejszych atawizmów. Kiedy bowiem nasz przodek, jaskiniowiec był odrzucany przez plemienną społeczność, to odrzucenie skazywało go na olbrzymie niebezpieczeństwo i poważne zagrożenie przetrwania. W pojedynkę bowiem jego szanse zdobycia pożywienia, czy przetrwania niebezpieczeństwa malały praktycznie do zera. Zatem dla jaskiniowca odrzucenie przez plemię było jednoznaczne z wyrokiem śmierci. I mimo tego, że od obowiązywania takiej reguły minęły tysiące lat i świat się zmienił i odrzucenie, które jest nam czasem fundowane w niczym tak naprawdę nam nie zagraża, wciąż czujemy olbrzymi dyskomfort z nim związany, który to dyskomfort wielu naukowców porównuje z fizycznym bólem. Zrobiono nawet badania w tym względzie i okazało się, że wcześniejsze zażycie środka przeciwbólowego potrafi nieco złagodzić ból powstały po odrzuceniu. Nie mniej jest to doświadczenie dość bolesne, które wciąż daje nam się mocno we znaki i to niezależnie od tego, czy czujemy się odrzuceni przez kogoś, na kim nam zależy, czy też nie. W takich wypadkach ból rozchodzi się jednakowo po całym naszym systemie, zahaczając o wszelkie negatywne emocje, poczucie własnej wartości, potrzebę akceptacji i przynależności. Krótko mówiąc – kiedy jesteśmy na ten ból mniej odporni zaczyna zbierać olbrzymie negatywne żniwo. Wielu morderców po dokonaniu zbrodni deklaruje, że kierował nimi ból powstały po odrzuceniu. I dzieje się tak również w tych przypadkach, kiedy zabójcą jest nastolatek strzelający z karabinu do swoich rówieśników w amerykańskiej szkole. To tylko pokazuje skalę, w jakiej nie potrafimy sobie radzić z takim bólem. To co dzieje się wówczas w głowie przekracza wszelkie granice: pojawia się strach przed przyszłością wyrażany w rozpaczliwym pytaniu: „czy ktokolwiek kiedykolwiek mnie zechce”, „czy sobie jeszcze kogoś znajdę”, „czy ktoś mnie kiedyś w ogóle zaakceptuje”. Cała relacyjna przyszłość staje pod znakiem zapytania, bo urażone ego natychmiast bierze się za samobiczowanie, czym pogrąża odrzuconą osobę jeszcze bardziej spychając ją na dno rozpaczy. Pojawia się gniew i agresja, często obracająca się w zachowania autodetrukcyjne. To rodzaj kopania leżącego, z tą różnicą że czynimy to sami sobie. A najboleśniejsze kopniaki pochodzą z uogólnień: „to mi się zawsze zdarza”, „nikt mnie nigdy nie akceptuje”, czy „nie zasługuję na czyjeś zainteresowanie”. 

Co zatem zrobić, kiedy poczujemy się odrzuceni? Kiedy jakaś osoba lub grupa osób nie rzuci w naszą stronę piłeczki? Albo mówiąc inaczej jaką autopsychologiczną pigułkę zastosować, by zadziałała lepiej niż nawet najsilniejszy lek przeciwbólowy? Prawdę powiedziawszy nie znam lepszego sposobu niż ten, w którym w każdej nawet najbardziej negatywnej emocji przede wszystkim staramy się odkryć zakodowaną tam informację. Jaka zatem może być informacja ukryta w odrzuceniu? Czego się właśnie o sobie i swym życiu dowiedzieliśmy? Ano kilku arcyważnych rzeczy. Przede wszystkim tego, że mogliśmy wcześniej popełnić błąd związany z naszą aspiracją. Czyli dążeniem do przynależności do określonej grupy bez uprzedniego sprawdzenia, czy na pewno grupa do której aspirujemy podziela nasze wartości, czy cechy osobowe jej członków są zgodne z naszymi, czy w tej grupie podzielane są nasze zainteresowania oraz czy istnieje zbieżność pomiędzy stylami życia. Tym naszym i tym, który obowiązuje w danej grupie – nie tylko jako obecny, ale także ten pozostający w sferze marzeń. Inaczej mówiąc – czy aby na pewno aspirujemy do przynależności do grupy tworzonej przez właściwych ludzi. Czy są zdolni do tego by oddać w zamian to, co im jesteśmy w stanie zaoferować? Czy ich system wartości jest zdolny do tego, by uznać nasz system wartości za równie istotny? Czy ich poziom świadomości: indywidualnej, czy społecznej rzeczywiście odpowiada naszemu? I nie chodzi tutaj o to, by po odrzuceniu pławić się w intelektualnej zemście pocieszając się myśleniem: „oni do mnie nie dorośli”, ale w tym by w miarę obiektywny sposób spojrzeć na całokształt tej sytuacji. Bo najczęściej zdarza się tak, że ludzie są odrzucani przez kompletnie niewłaściwe osoby i nie zdając sobie z tego sprawy niepotrzebnie się tym zadręczają. Nie wierzysz, że najczęściej tak się zdarza? To spróbujmy to pokazać na przykładzie: oto mały Jaś w podstawówce bardzo chce być zaakceptowany przez klasową grupkę popularnych uczniów. Ba… z nimi przecież każdy chce się znać, bo są popularni. To oni decydują kogo i gdzie zaprosić, z kim jest fajnie spędzać czas a z kim nie i kto jest odpowiednio śliczny na tyle, by się o jego względy starać a kto na to kompletnie nie zasługuje. I niestety w tej swojej społecznej decyzyjności  popularna grupa obśmiewa starania Jasia, wiecznie stawiając go do pionu i kompromitując przed resztą klasy. Jaś cierpi – zamiast kolegów hoduje w sobie kompleks niższości, a zamiast koleżanek marzenia o byciu zaakceptowanym. Ale najzabawniejsza przewrotka tej opowieści pojawia się dopiero po latach, kiedy już nie ma małego Jasia. Teraz jest Janek, dobrze zarabiający manager w dużej prężnej firmie, który co dzień idąc do pracy o ósmej rano mija siedzącego na ławce Wojtka. Janek ma garnitur, a Wojtek do połowy opróżnioną butelkę wódki w ręce. I mimo, iż kiedyś Wojtek był liderem popularnej klasowej grupy, Janek już nie czuje potrzeby by być jak Wojtek. Celowo przejaskrawiłem ten przykład, ale czy aby na pewno nie znasz podobnych sytuacji z własnego życia? Czy aby na pewno dawne aspiracje po latach nie okazywały się kompletnie nie trafionymi wyborami? Jest takie zdjęcie, które w początkach internetów robiło prawdziwą furorę. Nazywało się „impreza informatyków”. Tym wszystkim, którzy w danych czasach tarzali się ze śmiechu widząc tych czterech gości na zdjęciu polecam sprawdzić, kim ci panowie są teraz. To naprawdę potrafi całkowicie przewartościować cały nasz aspiracyjny system. Ale to dopiero początek działania autopsychologicznej tabletki przeciwbólowej. Kolejny etapem jest uświadomienie sobie, że nie jesteśmy już jaskiniowcami, a zatem odrzucenie nie skazuje nas na dożywotnią banicję samotności. Mimo iż nasze ego uwielbia uogólnienia, w rzeczywistości są one błędami kognitywnymi. Ludzie idący po trupach do celu lubią powiadać, że jeśli cię wyrzucą drzwiami to wejdź oknem. Gdzie tutaj tkwi błąd? Otóż w założeniu, że na całym świecie istnieją tylko jedne drzwi i jedno okno. Na włażenie przez okno po wyrzuceniu przez drzwi po prostu szkoda energii. Dużo mniej jej zużyjemy, kiedy zapukamy do innych drzwi. Takich, które otworzą się przed nami zapraszając z zachwytem do środka. Zaś jedyny szkopuł w tym by znaleźć właściwe drzwi. My tym czasem lubimy sobie ubzdurać, że właściwe są wyłącznie jedne. Nieprawda – na całym świecie istnieje niezliczona ilość drzwi. Są ich miliony i wyłącznie od naszej własnej kreatywności zależy, do których zechcemy zapukać. Jedne będą się otwierać powoli wpuszczając nas do środka ostrożnie, jak promień słonecznego światła, który o świcie powoli skrada się po podłodze. Inne otworzą się zasysając nas do środka jak niezła wichura. Możliwości jest nieskończenie wiele. Należy jedynie gromadzić informacje i nie lekceważyć żadnej z nich. Nie po to, by się autobiczować i zadręczać każdym, nawet najmniejszym odrzuceniem, ale wyłącznie po to, by na przyszłość nie tracić czasu na nietrafione aspiracje. I nie chodzi tutaj by nie mierzyć wyżej niż się obecnie znajdujemy. W mierzeniu wyżej nie ma niczego złego. Chodzi wyłącznie o to, by mierzyć wyżej, ale we właściwym kierunku. A właściwy kierunek jest wyłącznie jeden; to ten, który daje gwarancję nauki. Uczymy się przecież wyłącznie od mądrzejszych od siebie. Od głupszych co najwyżej dostaniemy poklask. A poklask zawsze wyznacza granicę naszego rozwoju. Kiedy się wokół rozlega, trzeba jak najszybciej uciekać. 

Odporność na odrzucenie jest zarazem cechą wartościującą nas samych. Nie ma bowiem ludzi, którzy nigdy przez nikogo nie zostali odrzuceni. A jeśli tak twierdzą to oznacza, że albo wyparli to niemiłe doświadczenie, albo nie chcą się doń przyznać. Istotą jest branie lekcji nawet z najboleśniejszego odrzucenia i kroczenie dalej przed siebie. Paradoksalnie za każdym razem będąc silniejszym, a nie słabszym. Dobrze zrozumiane, zanalizowane odrzucenie zawsze powiększa naszą świadomość. A ta wyłącznie dodaje nam sił. Pozdrawiam.

#32 Prawo selekcji

Prawo selekcji

Nasze wzorce kulturowe karzą nam sądzić, że selekcja jest czymś złym. Że to, iż nie kontaktujemy się z naszymi dawnymi znajomymi oznacza, że czujemy się lepsi od nich.  To oczywiście iluzja, bo gdyby to była prawda, wówczas wszyscy ci, o których zapomnieliśmy, musieliby nosić sobie poczucie krzywdy. A tak nie jest. Nie dość, że nie mają poczucia krzywdy, to w na dodatek są pozytywnie zaskoczeni, ilekroć pamiętamy ich imię, kiedy ich spotkamy. Czy są zachwyceni, bo ich pamiętamy? Nie! Są zadziwieni, że my ich pamiętamy, podczas gdy oni mają ten sam problem. Tak, jak my, nie pamiętają zbyt wielu znajomych. Ich mózg dokonał takiej samej selekcji, co nasz. A to oznacza, że w zapominaniu relacji nie ma zwycięzców i przegranych – robimy to wszyscy i to każdego dnia!

Przyjrzyjmy się na chwilę pamięci. Jak myślisz, czy powinieneś pamiętać datę swojego ślubu, pierwszej randki, pierwszego pocałunku itd? Dlaczego? Większość ludzi powie, że po to, by celebrować. Czyż to nie jest selekcja? Przecież to idea, która mówi, że jeden dzień jest bardziej istotny od innych? W tym sensie nie widzimy żadnego zła – widzimy, że należy „dzień święty święcić”. Skoro tak, to czemu poddajemy się kulturowemu wdrukowi, że należy nie dzielić ludzi? Przecież „celebracja dnia” jest oparta dokładnie na tym samym mechanizmie selekcji, której dokonujemy na każdym kroku wobec produktów spożywczych, słuchanej muzyki, wiadomości w telewizorze i opowieściach znajomych. Selekcja jest naturalnym procesem, w efekcie którego dostarczamy sami sobie jednych rzeczy i jednocześnie blokujemy inne. Na wszelkich możliwych poziomach – organicznym, wewnętrznym, intelektualnym, duchowym i relacyjnym. Przyjrzyjmy się zatem pewnemu standardowemu, ale jednocześnie nieoczywistemu mechanizmowi. Oto wyobraźmy sobie kogoś, kto siedzi na ławce w parku i wcina słonecznik. Wyjmuje go z torebki i raz za razem wkłada do ust. Cóż się tam dzieje? Otóż niezależnie od wykształcenia tego kogoś, jego żuchwa, zęby i cała szczęka wykonują określoną pracę, wskutek której do brzucha mają się dostać ziarna z pominięciem skorupek. Skorupki zaś są wypluwane pod ławkę (niestety), gdyż stanowią wartość niechcianą. Możemy nawet przyjąć założenie, że dla tej osoby są bez wartości. I teraz skupmy się na tym, co ten ktoś uznaje za wartość. To wszystko, co mu dodaje energii. A to oznacza, że mile widziane są ziarna, zaś skorupki już nie. Ziarna mają wartości odżywcze, są źródłem energii, zaś skorupy nie, dlatego też należy się ich pozbyć. I w ten sposób zostaje dokonana selekcji tego, co dla tej osoby dobre i tego, co dla niej nieużyteczne. A teraz przełóżmy tę zasadę na relacje społeczne tej osoby. Czyż nie powinna się ona kierować się tym samym wskaźnikiem? Chłonąć jedynie relacje, które napełniają ją energią i rezygnować z tych, które jedynie czerpią zeń energię, nic w zamian nie oferując? Skoro nasz organizm w naturalny sposób selekcjonuje to, co jest dla nas dobre, bo gdyby tak nie było miliony osób nie zostawiałyby po sobie kupki słonecznikowych skorupek, to oznacza, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że dzieje się tak nie tylko na poziomie pokarmu, ale też na poziomie relacji. Przecież wśród wszystkich naszych relacji z innymi są te, z których czerpiemy energię i te, z których nie. Są tam zarówno ziarna słonecznika, jak i skorupki. Zatem rozwiązanie powinno być proste: otóż relacjami, z których nie czerpiemy energii powinniśmy przestać sobie zaprzątać głowę i uczynić to natychmiast, jak tylko to odkryjemy. O ile jednak ten system w przypadku słonecznika funkcjonuje doskonale, o tyle w przypadku relacji dość poważnie szwankuje. A dzieje się tak, ponieważ niepostrzeżenie w ten układ wkradają się emocje. Jest wśród nich poczucie winy, karzące nam odczuwać dyskomfort wynikający z tego, że czynimy komuś przykrość, kiedy nasza relacja z nim wygasa. Wówczas w wielu wypadkach próbujemy ją ratować na siłę, jednak z biegiem czasu zarówno my, jak i osoba po drugiej stronie układu, zaczynamy coraz wyraźniej czuć, że nie mamy już o czym ze sobą rozmawiać. I nie dzieje się to jedynie w przypadku, kiedy z drugiej strony płynie w naszym kierunku negatywna energia. Dzieje się tak również wówczas, kiedy zaczynamy rozumieć, że po prostu się mijamy. Kiedy pojawia się myśl, że tracimy już tylko czas. Jednak poczucie winy, karze nam zatrzymać ten układ w nienaruszonym stanie, bo przecież poczucie straty czasu pewnikiem oznacza, że się wywyższamy, czujemy się lepsi. I ta obawa – jeśli oczywiście zostały w nas resztki człowieczeństwa – nie daje nam spokoju. Więc często sztucznie reanimujemy daną relację, żeby skompensować sobie ten dyskomfort wynikający z obawy, że w czyichś oczach wyjdziemy na ostatniego samolubnego i wywyższającego się leszcza. Tak powstaje zamknięty krąg – im bardziej odczuwamy poczucie starty czasu w relacji z kimś, tym bardziej sami siebie jesteśmy skłonni przekonywać, że nie wypada tak po prostu tej relacji zakończyć. Pomijając druzgocąco niską asertywność, a wiem co mówię, bo z doświadczenia z pracy z ludźmi wiem, że pomiędzy deklaracją asertywności, a rzeczywistą asertywnością jest spora przepaść, wystarczy samo poczucie winy, czy wstydu, by nie móc wydostać się z tego zamkniętego kręgu. I najzabawniejsze jest to, że obracając się w tym kręgu sztucznie podtrzymywanych relacji, popełniamy podstawowy błąd i nawet nie widzimy w którym miejscu. Otóż błąd tkwi w samym założeniu, że nasze ewentualne ograniczenie lub zakończenie relacji będzie odbierane w kategoriach podejrzenia o demonstrację poczucia wyższości. Otóż to, że dana relacja przestała kogoś interesować wcale nie oznacza, że stracił dla niej zainteresowanie z powodu poczucia wyższości. Bo ktoś, kto nie jest zainteresowany tym, co mamy do powiedzenia, wcale nie musi być od nas gorszy. Jest po prostu zainteresowany czymś innym niż my. Nie istnieją tak naprawdę rzeczy bardziej wartościowe od innych, bo jest to zawsze kwestia perspektywy. Nie jesteśmy w stanie zajrzeć do niczyjej głowy, więc nie jesteśmy też w stanie stwierdzić, jak bogate czy też biedne życie wewnętrzne ma w niej miejsce. Zatem samo wartościowanie czyichś zainteresowań, stylu życia, wyborów, których dokonuje, tego w co wierzy, a w co nie wierzy, mija się po prostu z celem. Ludzie mają wolny wybór i wolę. Mogą interesować się czym chcą i wierzyć w co chcą, a ponieważ są ludźmi, to już sam ten fakt jest wystarczającym powodem do szacunku. Wynika to z samej istoty człowieczeństwa – dopóki jeden człowiek nie działa na szkodę drugiego, nie powoduje swym zachowaniem cierpienia jakiejkolwiek istoty, jego wybory chroni immunitet bycia istotą ludzką. Z tej perspektywy nie ma rzeczy ważniejszych i mniej ważnych, bo nie ma w ogóle koncepcji skalowania i wartościowania. Jeśli przyznajemy takie prawo każdemu człowiekowi, to powinniśmy tym samym przyznać je również sobie. A to z koli oznacza, że sztuczne podtrzymywanie dowolnej relacji w imię obawy przed posądzeniem o wyższość, jest delikatnie mówiąc, bezsensowne. Każdy ma prawo do samodecydowania, w tym do tego, aby zdecydować, że z dowolnego powodu relacja nie powinna być kontynuowana. Skoro nie otrzymujesz określonych energii, to po prostu zamykasz jedną relację i otwierasz inną, taką w której ta energia może się pojawić.  Bez żadnej oceny, żadnego skalowania takiego zachowania w kategoriach dobra czy zła. I nie ma to nic wspólnego z jakimkolwiek samolubstwem – tak po prostu działa naturalne prawo selekcji. I nie ma też tak naprawdę znaczenia czy dotyczy energii, wartości, czy pestek słonecznika. Zaś wyrzuty sumienia to ulubiony instrument naszego ego, na którym lubi grać nam do snu przydługawe i źle skomponowane kołysanki. Dużo lepiej jest się po prostu dobrze wyspać. 

Zawsze ilekroć do naszego postrzegania świata wkrada się ocena, czy to jest dobre czy złe, wraz z nią pojawia się demon ego. Jak mawiał Lao Tsy „kiedy wypowiesz słowo Bóg, diabeł wejdzie tymi samymi drzwiami”. Zatem kiedy ocenisz, że coś jest dobre, natychmiast w przestrzeni twojego umysłu pojawia się opozycyjny koncept zła. Skoro coś jest dobre, to musi być coś złego, bo inaczej nie wiedzielibyśmy, że coś jest dobre. Gdyby cały czas była taka sama ładna pogoda, to nie mówilibyśmy że jest ładna pogoda, a jedynie że jest pogoda. Skąd bowiem wiedzielibyśmy, że ta akurat jest ładna, nie wiedząc jak wygląda pogoda zła? Dokładnie tak samo jest z ocenianiem w relacjach – jeśli oceniamy siebie jako lepszych, to natychmiast musi być gdzieś nasze przeciwieństwo – ten gorszy. Tak samo jest zresztą w drugą stronę, jeśli sami siebie oceniamy jako gorszych, to jednocześnie „tymi samymi drzwiami” wpuszczamy ocenę drugiej osoby jako lepszej od nas. Wtedy, dzięki właśnie ocenie, pojawia się cała masa zabawek, z których skwapliwie korzysta nasze ego, jak poczucie wstydu, wyższości, niższości, wyrzuty sumienia, dyskomfort emocjonalny i wiele innych. Wszystkie one są pochodnymi tego, że kiedyś dokonaliśmy jakiejś oceny. Jeśli nie oceniamy, nie wartościujemy to nie pozwalamy jednocześnie na harce ego. To tak, jakbyśmy próbowali sobie nalać z kurka wodę do szklanki. Nagle przestaje lecieć. Co robimy? Otóż zakręcamy ten kurek i szukamy innego źródła wody. Powiedzenie kurkowi, że jest gorszy, bo już nie daje nam wody, nie prowadzi do napełnienia szklanki. Napełnić ją możemy po prostu gdzie indziej. Ten sam kurek, za chwilę obdaruje swoją wodą, energią, czy jakąkolwiek inną wartością inną osobę. Nie jest to ani dobre, ani złe. Tak wygląda życie. Tak wygląda wschodnia tathata – takość, ucząca nieocennej akceptacji. Jeśli czegoś nie oceniasz, to nie dajesz miejsca na pojawienie się wyrzutów sumienia, że oceniłeś niesprawiedliwie. To proste. Tak samo w relacjach, jak w skubaniu słonecznika. Prawda?

Pozdrawiam

#33 Teoria rozbitych okien

Teoria rozbitych okien

Wyobraź sobie taką oto sytuację: zorganizowałeś imprezę. Zaprosiłeś kilkanaście osób i chcesz, żeby towarzystwo dobrze się bawiło, ty zaś starasz się pełnić obowiązki gospodarza domu dbając by nikomu niczego nie zabrakło. Nagle, któryś z gości opowiada seksistowski dowcip. Część zebranych śmieje z puenty dowcipu, cześć zaś jedynie udaje, że ta opowieść była zabawna. Po chwili inny z gości postanawia opowiedzieć inny dowcip – tym razem wulgarny. I znowu to samo – część zaśmiewa się do rozpuku, część robi dobrą minę do złej gry. Ty, w roli gospodarza nie reagujesz w żaden sposób, bo przecież chcesz żeby wszyscy zaproszeni się dobrze bawili, więc również ci opowiadacze sprośnych historyjek. Mija jakiś czas i zaczynasz się orientować, że w rozmowie twoich gości zaczyna przybywać przekleństw. Po kolejnym czasie pomiędzy jedną z zaproszonych par pojawia się ostra wymiana zdań, na granicy agresji i dobrego smaku. Zaczynasz czuć, że z każdym kwadransem jest coraz gorzej – twoje własne przyjęcie zaczyna ci się nie podobać, czujesz, że goście zaczynają się posuwać ciut za daleko w obscenicznych tekstach, grubiańskich zachowaniach i coraz ostrzejszym zwracaniu się do siebie nawzajem. Wreszcie koniec. Goście wychodzą. Jedni rozbawieni wylewnie się z tobą żegnają, a w innych czujesz rodzaj rozczarowania – nawet nie potrafią ukryć, że nie bawili się tak dobrze jak to zapowiadałeś. Ty zaś czujesz, że nie masz najmniejszej ochoty na organizację kolejnego przyjęcia. Siadasz wreszcie sam na środku pustego salonu i nie możesz zrozumieć, co poszło nie tak? Kiedy to się zepsuło? Od czego to zależy, że impreza przybrała taki, niespecjalnie reprezentacyjny obrót? 

Żeby wyjaśnić to zjawisko musimy się posłużyć socjologiczną teorią rozbitych okien. Została opracowana przez Catherine Coles i George’a Kellinga w 1982 roku, i doprowadziła do wprowadzeniu w USA programu „Zero tolerancji”. O co w niej chodzi? Otóż okazuje się, że w środowisku, w którym pojawia się tendencja do łamania norm społecznych eskaluje przestępczość. Jeśli w danej dzielnicy znajdowały się budynki z rozbitymi oknami, to zamieszkujący tę dzielnicę ludzie uznali, że istnieje w niej również tolerancja co do łamania innych norm społecznych. Autorzy teorii mówią tutaj o „zaraźliwości”, na skutek której wzrasta przyzwolenie co do tego, by w środowisku, w którym pojawiają się nawet nikłe społeczne „śmieci”, móc śmiecić jeszcze bardziej! To mniej więcej tak, jakbyśmy wyobrazili sobie nielegalne wysypisko śmieci ukryte gdzieś w środku lasu. Jeśli odpowiednie służby w porę go nie uprzątną, to zacznie się ono szybko rozrastać, a też przy okazji wokół niego pojawią się inne odchylenia od norm – na przykład nielegalna wycinka drzew, kradzież czyjegoś mienia itd itp. 

Pokażmy to na innym przykładzie – wchodzisz do kuchni niosąc brudny kubek po właśnie wypitej kawie. Jeśli zlew jest czysty i pusty, to istnieje dużo większe prawdopodobieństwo, że umyjesz ten kubek, zanim go odłożysz. Jeśli jednak w zlewie znajduje się sterta brudnych naczyń, to najprawdopodobniej wyląduje tam również brudny kubek, prawda? 

A teraz przełóżmy teorię rozbitych okien na nasz system emocjonalny, bo o taką w istocie „zaraźliwość” w niniejszym wykładzie chodzi. Oznacza ona, że jeśli będziesz tolerował w sobie określoną negatywną emocję, to zwiększasz prawdopodobieństwo, że po chwili dołączą do niej kolejne. Jeśli w porę nie uporasz się z określonym emocjonalnym śmieciem, to po krótkim czasie będziesz już miał do czynienia z całym wysypiskiem emocjonalnych śmieci, które zaczną infekować cały system. Dokładnie tak samo, jak podczas przyjęcia, o którym opowiadałem wcześniej – twój brak reakcji na seksistowski czy wulgarny dowcip otwiera przyzwolenie na to, by w tej towarzyskiej przestrzeni pojawiały się nie tylko wulgarne dowcipy, ale też cały szereg innych negatywnych zachowań. I dokładnie tak samo dzieje się w zespole pracowników, którymi zarządzasz. Jeśli będziesz tolerował przekroczenie norm zachowań i komunikacji, to prędzej czy później będziesz się musiał zmierzyć z dużo większym problemem. Pojawi się cała masa innych negatywnych zachowań, które zaczną się wymykać z pod kontroli. Jednak wówczas naprawienie tego stanu rzeczy pochłonie nieporównywalnie większą energię, niż na samym początku. Zawsze wówczas, kiedy zareagujesz zbyt późno, czy to na przyjęciu, czy to w pracy usłyszysz w odpowiedzi: „no co ty, przestań, wyluzuj, przecież do tej pory ci to nie przeszkadzało”. Wówczas będziesz potrzebował dużo większego autorytetu i konsekwencji by wprowadzić do otoczenia odpowiedni do sytuacji i adekwatny do danej chwili kodeks zachowań i komunikacji.

Dużo łatwiej i bezpieczniej jest wprowadzić odpowiednią normę do systemu komunikacyjnego odpowiednio wcześnie. Kiedy wszyscy uczestnicy układu znają kodeks zachowań w dużo mniejszym stopniu będą skłonni do tego, by przekraczać wskazywane przezeń normy. I nie chodzi tutaj o zarządzanie zamordystyczne, wprowadzające porządek układu przez psychologiczny terror. Chodzi wyłącznie o wykształcenie w sobie umiejętności wprowadzania zasad i konsekwencji ich realizacji. W ten sposób powstają dużo bezpieczniejsze, czystsze i efektywniejsze układy interakcji społecznych. Członkowie tak zarządzanych grup wiedzą zarówno co robić, jak i czego nie robić, jak mówić i jak nie mówić, co może stanowić przedmiot żartu a co nie, bo w przeciwnym razie istnieje duże prawdopodobieństwo, że jedna część audytorium będzie się świetnie bawić, zaś druga będzie miała wrażenie, że zabawa odbywa się ich kosztem Często kosztem uczuć, wartości, zranienia i tolerancji. Zainfekowany system jest trudno wyleczyć. Dużo łatwiej jest stosować profilaktykę, by zmniejszyć prawdopodobieństwo infekcji. Oszczędzamy nie tylko własną energię, ale też tworzymy układ, który sam z siebie zaczyna nabierać odporności na infekcję. Łatwo to zobrazować za pomocą jednego z wcześniejszych układów. Jeśli wchodzisz do kuchni z brudnym kubkiem po kawie i zastajesz tam czysty opróżniony zlew, a do tego na dokładkę stojących obok innych ludzi, którzy uznają, że czystość zlewu jest normą w tej grupie, to tym bardziej ochoczo i bez mrugnięcia okiem umyjesz swój kubek. Dzieje się tak, bo kiedy mamy do czynienia z przeszklonymi, a nie rozbitymi oknami, to jeszcze istnieje w takim systemie wsparcie innych, którzy sami z siebie będą pilnowali, by tych okien nie rozbić, a jeśli jakieś zostanie rozbite to szybko dopilnują, by została doń wstawiona nowa szyba. 

Bo tak, jak nieporządek systemu, jego zaśmiecenie powoduje wzrost prawdopodobieństwa pojawienia się w nim nowych negatywnych aktywności, tak porządek systemu spowoduje wzrost prawdopodobieństwa odporności na kolejne śmieci. To jednak co najcenniejszego możemy otrzymać dla siebie z teorii rozbitych okien, to wykorzystanie tej samej perspektywy do zarządzania własnym wewnętrznym emocjonalnym systemem. Przecież rzeczywistość jest skonstruowana fraktalnie, a to oznacza, że zjawiska oraz modele zachowań mające miejsce w otaczającym nas świecie rządzą się tymi samymi prawami, co psychologiczne modele zachowań zachodzące w naszej własnej głowie. Co zatem należy zrobić? Jak się bronić przed negatywną, emocjonalną infekcją naszego systemu? Robiąc to samo co zrobiono kiedy pojawiła się socjologiczna teoria rozbitych okien – wprowadzić program „Zero tolerancji”. Tyle, że do naszego, wewnętrznego emocjonalnego systemu. A to oznacza reagowanie nawet na rzeczy, które wydają się nam błahe, mało istotne, o znikomym potencjale negatywnego wpływu. To wszystkie nasze drobne lęki, małe irytacje, poddenerwowania, żale, rozczarowania i cała mas innych. Kiedy pozwalamy by buszowały po naszym emocjonalnym systemie prędzej czy później stworzą idealne warunki, do rozwoju i wzrostu dużo większych emocjonalnych demonów – jak apatia, agresja, depresja, permanentna złość, stałe rozgoryczenie i wiele innych. A te mogą być już naprawdę groźne. Po pierwsze dlatego, że wpływają destrukcyjnie na działanie samego systemu, a po drugie dlatego, że im są większe tym trudniej sobie z nimi poradzić. Co więcej ich energia jest umacniana przez nasze wcześniejsze przyzwolenie na to, by brały gorę nad naszym systemem. Im bardziej je do tego przyzwyczaimy, im większe pole do popisu im zagwarantujemy, im większy emocjonalny wewnętrzny śmietnik będziemy tolerować, tym więcej siły w konsekwencji im dodamy. A silne, rozzuchwalone, złośliwe emocjonalne demony w takim środowisku czują się jak ryba w wodzie. Karmią się naszym przyzwoleniem oraz tymi wszystkimi latami, w których nic z nimi nie robiliśmy. W których nie byliśmy ich świadomi. W których pozwalaliśmy na ich nieskrępowane harce.

Jak więc radzić sobie z tymi małymi, na pozór mało groźnymi wirusami emocjonalnymi? Zawsze za pomocą autoświadomości. Bo harcują tylko wtedy, kiedy nie jesteśmy ich świadomi. Brak świadomości ich pojawienia się i aktywności jest jak puszczenie mimo uszu świńskiego dowcipu na imprezie – nie bądźmy jednak wtedy zdziwieni, że cały późniejszy wieczór nie wypadł tak dobrze, jakbyśmy chcieli. Świadomość jest umiejętnością dostrzeżenia tego co się dzieje i uruchomienia odpowiednich mechanizmów, za pomocą których możemy pozbawić tego typu zjawiska destruktywnej energii. To jakby pacyfikacja najmniejszych emocji kiedy tylko się pojawią. I po raz kolejny powtórzę – nie chodzi tu o to, by się emocji całkowicie wyzbyć, bo są nam potrzebne jak powietrze, którym oddychamy. Chodzi wyłącznie o to, byśmy to my mieli nad nimi władzę a nie one nad nami. Kiedy zaś masz władzę na własnymi emocjami, to jednocześnie otrzymujesz zdolność do decydowania co zrobić w efekcie ich pojawienia się. Czy działać, czy powstrzymać się od działania? Czy je pokonać, czy wykorzystać zawartą w nich informację, czy też jedynie obserwować ich aktywność w sobie Jednak za każdym razem, do jakiegokolwiek narzędzia zarządzania emocjami potrzebna jest ich świadomość. A wówczas to my bierzemy na siebie odpowiedzialność, czy chcemy by to one decydowały o jakości i atmosferze przyjęcia, które nazywamy naszym życiem. Pozdrawiam!

#34 Ignorancja, arogancja

Ignorancja, arogancja

Kiedyś, na jednym ze społecznościowych portali zauważyłem jakie negatywne emocje wzbudziło czyjeś ogłoszenie o organizowanym szkoleniu o japońskich świeczkach. Posypały się hejterskie opinie jak grzyby po deszczu, których leitmotivem było stwierdzenie, jakim że trzeba być frajerem, by komuś płacić za naukę o świeczkach. To może jeszcze niech ten ktoś zorganizuje szkolenie o innych przedmiotach domowego użytku, bo jak się okazuje są ludzie, którzy nie potrafią nawet zapalić świeczki. I w ten sposób internetowe, dobrze ubawione towarzystwo używało sobie ile wlezie na organizatorach szkolenia. Nikomu zaś z tej gromadki nie przyszło do głowy sprawdzić, że szkolenie nie dotyczy „obsługi” świeczek, ale jest poświęcone strategii inwestycyjnej z wykorzystaniem wykresów świecowych, stworzonej przez Japończyka Munehisę Homma w osiemnastym wieku. Teoria japońskich świec jest wykorzystywana do dzisiaj w strategiach zarabiania na rynkach walutowych. I wystarczyła jedna poświęcona minuta w wyszukiwarce Google, żeby się tego dowiedzieć, zamiast się kompromitować czym? No właśnie: ignorancją. Niestety ignorancja staje się dzisiaj coraz to bardziej powszechnym zjawiskiem – znamy ją pod wieloma przejawami: „nie znam się to się wypowiem”, „ale to bezsensu”, czy „wszyscy (tutaj wstawmy sobie dowolny zawód) to oszuści, oszołomy i naciągacze frajerów”. Ignorancja powstaje, kiedy ludzie kierują się albo błędnym wnioskowaniem albo też wnioskowaniem powstałym na skutek błędu dostępności, czyli takim, w którym ocena powstaje na podstawie zbyt małej ilości danych. Ktoś czegoś nie wie, nie rozumie, nie sprawdził ale wydaje ocenę, że to jest jakieś. Mierzy to bowiem swym własnym systemem pomiarowym nie bacząc na to, że ten jego własny system nie dość że nie jest doskonały, to jeszcze w wielu przypadkach kompletnie zawodny. 

Ignorancja jest groźnym demonem, który toczy społeczeństwo jak najgorsza choroba. To z niej bowiem wyrastają najgroźniejsze zjawiska – niechęć do inności, brak otwartości, generalizowanie czy też fałszywe, nie oparte na faktach oskarżenia. Ignorancja często też zamienia się w arogancję – czyli takie zachowanie, które wraz z przesadną, wręcz zuchwałą pewnością siebie jest jednocześnie połączone z kompletnym lekceważeniem innych. Te dwie połączone ze sobą cechy – ignorancja i arogancja stanowią już istną mieszankę wybuchową. Jeśli przejmują władzę na ludzkim systemem, to stają się nie tylko destrukcyjne dla otoczenia, ale też dla swojego nosiciela. Posługiwanie się ignorancją połączone z arogancją, to sytuacja, w której ćma leci wprost do płomienia świecy i kompletnie ignoruje okrzyki innych: „uważaj, zaraz sobie zrobisz krzywdę!”. Zresztą spójrzmy na te wszystkie filmiki wideo przestawiające ludzi, którzy w finale swojej zabawy, czy też innej aktywności robią sobie krzywdę. Wszystkie te przypadki są czystą i prostą konsekwencją własnej ignorancji. Wystarczy przyjrzeć się temu, jakie wyzwanie stawia przed sobą dany filmowy śmiałek: przeskok przez zbyt dużą odległość między dachami, próba cięcia belek dachu, na którym samemu się stoi, czy też próbowanie aerobiku w zbyt ciasnym, zastawionym meblami mieszkaniu. Przecież nie trzeba być jasnowidzem by z dużą dozą pewności móc przewidzieć jak takie próby się skończą. I aż dziw bierze, że tego samego nie chcą dostrzec bohaterowie filmików. A kiedy już dostrzegają swoją ignorancję, to zazwyczaj jest zbyt późno i bardzo boli. Podobnie rzecz ma się, kiedy przyjrzymy się wyczynom kierowców na polskich drogach – olbrzymia ich liczba powodowana jest wyłącznie ignorancją. Bo czyż brak umiejętności przewidzenia skutków swoich działań, nie jest właśnie ignorancją? A co się dzieje kiedy ignorancja uzupełniana jest jeszcze arogancją, czyli kompletnym lekceważeniem, że z tej samej drogi korzystają inni użytkownicy? Zazwyczaj efekt jest wówczas wielokrotnie gorszy. 

Ignorancja i arogancja stają się groźnę, coraz groźniejsze, bo otaczają nas ze wszystkich stron: ze świata mediów, polityki i oczywiście innych – bliższych lub dalszych znajomych. Jednak najgorsze nie jest to, że te demoniczna para ignorancji i arogancji zbiera swoje żniwo zazwyczaj przynosząc karmę instant swoim twórcom. Najgorsze jest to, że wraz z powszechnością tych dwóch zjawisk pojawia się społeczna atmosfera przyzwolenia na to, by na stale gościły w naszej publicznej przestrzeni. Stają się środowiskową normą, a wtedy zbierają swe negatywne żniwo wyjątkowo szybko i sprawnie. Ich pojawienie się w przestrzeni zdaje się podnosić ogólny poziom tolerancji. Zaczynają przybierać takie natężenie, że dzisiaj tolerujemy te ich przejawy, które jeszcze dziesięć lat temu były by nie do pomyślenia. W poziom głupoty dzisiejszych odcinków, co poniektórych talk show, jeszcze kilka lat temu trudno by nam było uwierzyć. Nie bez powodu w przedbuddyjskiej tradycji Bon ignorancja jest uważana za jedną z trzech największych trucizn, zaś w buddyjskim kole samsary ignorancja dominuje w jednym z trzech dolnych światów – świecie zwierząt, a z tego poziomu drzwi do duchowości pozostają zamknięte. Zresztą gdybyśmy się przyjrzeli nie tylko systemom religijnym, ale całej historii świata, to musielibyśmy dojść do wniosku, że to właśnie ignorancja połączona z arogancją leżała u podstaw wojen, wzajemnego wyżynania się plemion i wyznawców oraz większości decyzji, których skutki okazywały się tragiczne. Ignorancja zamienia świat w piekło niechęci, internet w ocean hejtu, a wzajemne ludzkie relacje we wrogość, niezrozumienie i nienawiść. To ignorancja powoduje, że jedna demonstracja od drugiej musi być odgradzana barierkami, żeby ich uczestnicy nawzajem się nie pozabijali. 

Co zatem zrobić, by nie zostać zainfekowanym wirusem ignorancji i arogancji? Jak się przed nimi obronić? Po pierwsze być ich świadomym. Zwracać uwagę zawsze wtedy, kiedy usiłują zapukać do naszych drzwi. Kiedy je bowiem pozostawimy samym sobie urosną w szybkim tempie tak bardzo, że później trudno je będzie opanować. Szczególnie zaś w przypadkach, kiedy to pukanie do drzwi wcale nie dobywa się z zewnątrz, ale też z naszego własnego wnętrza. Bo walkę z ignorancją należy zawsze zaczynać od samego siebie. To zadawanie sobie pytania, jakie podłoże najlepiej jej służy i jakie sygnały wskazują na to że może się za chwilę pojawić? Najważniejszym zaś sygnałem jest niechęć przyznania się przed innymi i samym sobą, że się czegoś nie wie. A przecież nie ma ludzi wiedzących wszystko, jeśli zaś niektórzy taką wiedzę deklarują, to powinniśmy od nich czym prędzej uciekać, bo z pewnością niczego się już od nich nie nauczymy. W niewiedzy nie ma niczego złego. W deklarowaniu wiedzy już siedzi wyłącznie samo zło. Dlaczego? Bo niewiedza otwiera możliwość do jej uzupełnienia, zaś deklaracja „wiedzy na każdy temat” zamyka drogę do jakiejkolwiek nauki. Ludzie, którzy deklarują, że wiedzą, nie czują już potrzeby nauki, sprawdzania, dowiadywania się więcej, bo przecież wiedzą i sądzą, że skoro sam ten fakt im wystarcza, to powinien też wystarczać wszystkim innym. To niestety droga donikąd, szczególnie jeśli rzeczywistość zechce boleśnie zweryfikować ich opinię. Deklaratywna „wiedza” nie ma nic wspólnego ze świadomością. To nieświadomość. To iluzja wiedzy, a więc halucynacja. Świadomość pojawia się dopiero wówczas, kiedy potrafimy powiedzieć, że czegoś nie wiemy. Taka deklaracja uruchamia świadomość, a wraz z nią – o ile uznajemy, że zdobycie brakującej wiedzy byłoby dla nas przydatne – uruchamiana jest potrzeba uzupełnienia wiedzy. Za każdym wiec razem człowiek który mówi: „już wiem” musi przegrać z ignorancją, bo wydaje tym samym sądy o dużym prawdopodobieństwie błędu. Deklaracja „już wiem” jest bowiem jednoznaczna z ideą „już niczego więcej nie muszę się dowiadywać”. A tej idei wyjątkowo bliska staje się inna: „nikt już nie jest w stanie mnie niczego nauczyć, a zatem mogę zupełnie zignorować wiedzę innych”. W taki właśnie sposób rodząca się ignorancja zostaje uzupełniona arogancją. I o ile deklaracja „już to wiem” zamyka potrzebę dalszego rozwoju, o tyle deklaracja „nie wiem jeszcze wszystkiego” taką potrzebę otwiera. Bo głupota nigdy nie ma wątpliwości. Ma je wyłącznie mądrość. Zaś kiedy pojawiają się wątpliwości, to wraz z nimi pojawiają się bardzo ostrożne osądy. Kiedy nie ma wątpliwości to osądy stają się jednoznaczne, wartościujące, pewne siebie i w końcu aroganckie. Zatem żeby zwalczyć najmniejsze ziarno ignorancji w sobie samym zawsze zapalaj w sobie czerwone światełko ostrożności, kiedy pomyślisz, że coś już na pewno wiesz, co do czego na pewno jesteś przekonany i co nigdy nie budzi żadnych twoich wątpliwości. I takie samo czerwone światełko powinno się w nas zapalać, kiedy stykamy się z ignorancją u innych. Kiedy się pojawia powinniśmy być szczególnie czujni, by nie zarazić się jej wpływem. Zaś najgorszą rzeczą, którą możemy wtedy zrobić, to odpuścić, przymykać oczy, wycofywać się chyłkiem i pozwalać by powszechna głupota coraz ciaśniej zataczała swe kręgi. Dzisiejszy świat tak wygląda, właśnie dlatego, że to mądrzejsi ustępują głupszym. Że mądrzejsi tolerują ignorancję i arogancję, bo jak mówią: „nie chcą się zniżać do czyjegoś poziomu”. Problem w tym, że wówczas ogólnoludzki poziom głupoty będzie się podnosił i prędzej czy później już nie pozwoli wokół siebie przejść obojętnie. Jedynym sposobem na to są głośno zgłaszane wątpliwości. Zarówno w stosunku do tego co podpowiada nam nasza własna wewnętrzna wiedza, jak i w stosunku do tego co słyszymy wokół. Wątpić to największy nasz przywilej, z którego nigdy nie powinniśmy rezygnować. Dopiero wtedy stawiamy opór głupocie i dopiero wtedy możemy się rozwijać. Elon Musk ma rację: jeśli pozwolimy na to, byśmy stawali się coraz to głupsi, w końcu jakaś sztuczna inteligencja uzna nas za groźny wirus, który czyni szkodę swojej własnej planecie i będzie przekonana, że najlepszym wyjściem, jest wyplenienie tej ludzkiej głupoty raz na zawsze!

#35 Prawo konwersji

Prawo konwersji, czyli jak nie marnować życiowej energii

Dzisiaj spróbujemy się przyjrzeć pewnemu zjawisku utraty energii, którego moglibyśmy łatwo uniknąć, gdybyśmy nieco przestawili swoje myślenie. Ile razy bowiem zdarza nam się, że wkładamy w coś sporo energii, angażujemy czas, starania i umiejętności a efekt tego jest wyjątkowo mizerny? I dotyczy to zarówno naszych planów jak i relacji, które usiłujemy tworzyć! Jedną z przyczyn tego zjawiska jest efekt związany ze znanym w psychologii sprzedaży prawem strzału w dziesiątkę. Nie jest on jednak zarezerwowany wyłącznie dla procesu sprzedażowego – działa w całym naszym życiu i to w obszarach, w których często się go w ogóle nie spodziewamy. Ale żeby wyjaśnić jego działanie najłatwiej będzie go pokazać właśnie na procesie sprzedaży, a dopiero potem zastanowić się czy czasem nie pojawia się również w innych obszarach naszej aktywności. Otóż jednym z najczęściej popełnianych błędów przez sprzedawców jest założenie, że każdy jest potencjalnym klientem. Że klienci są po prostu wszędzie tylko należy ich w odpowiedni sposób namówić na dokonanie zakupu. To założenie każe wkładać odpowiednią ilość energii w pozyskiwanie klientów, a co za tym idzie każdego klienta, który nie zdecyduje się na transakcję traktować w kategoriach straty. Mówi się wówczas o straceniu klienta. Wielu sprzedawców więc wkłada potężną energię w to by przekonywać wszystkich potencjalnych klientów i odczuwa olbrzymi dyskomfort w sytuacji, kiedy te działania nie przynoszą efektu. Działa tutaj pewien atawizm, w efekcie którego strata jest przez nas odczuwana boleśniej i dotkliwiej niż zysk. Dla przykładu wyobraź sobie dwa warianty pewnej gry. W pierwszym masz odgadnąć w której ręce schowałem jakiś przedmiot, lecz bez względu na twoją odpowiedź i tak dostaniesz gwarantowane pięćdziesiąt złotych, natomiast przy wygranej inkasujesz dodatkowe sto. W drugim wariancie gry nie ma gwarantowanej wypłaty. Jeśli jednak wygrasz to otrzymasz trzysta złotych, ale kiedy przegrasz zostajesz z niczym. Jak myślisz, który z wariantów tej gry zainteresowałby więcej osób? Otóż badania mówią, że pierwszy – ten w którym niezależnie od wyniku i tak dostaliby pięćdziesiąt złotych. Mimo bowiem, że w obydwu wariantach szanse wygranej są takie same, to w drugim wariancie wizja utraty gwarantowanych pięćdziesięciu złotych, do których posiadania już się zdążyliśmy w wyobraźni przyzwyczaić jest boleśniejsza, niż przyjemność pojawiająca się w przypadku wygranej trzystu złotych. Strata jest przez nas odczuwana po prostu dotkliwiej niż zysk. Jeśli teraz ten atawizm nałożymy na przekonanie, którym posiłkuje się wielu sprzedawców to mamy zwielokrotniony efekt: by nie stracić klienta gotowi jesteśmy do wydatkowania sporej energii. Tymczasem to błąd. Tkwi on w założeniu, że każdy jest klientem. Otóż nie każdy. Nie każdy jest zainteresowany dokonaniem transakcji i to z wielu różnych powodów. Jedni po prostu tego co oferuje sprzedawca nie potrzebują, innych na to nie stać, a jeszcze inni po prostu nie specjalnie polubili sprzedawcę. Zresztą powodów mogą być setki. Jednak to, co w tym istotne to to, że możemy dla naszych rozważań przyjąć założenie, iż istnieją klienci bardziej zainteresowani tym, by od danego sprzedawcy coś kupić i ci zainteresowani mniej. Na dokonanie transakcji z tymi pierwszymi potrzeba dużo mnie energii niż z tymi drugimi. Proces ich przekonywania do zakupu zajmie też dużo mniej czasu, niż w przypadku pozostałych. To proste – jeśli mam przed sobą dziesięć osób, z których jedna jest przekonana do zakupu a dziewięć nie, to najprościej jest odkryć która to osoba i spróbować transakcji wyłącznie z nią. Zajmie to najmniej czasu i jednocześnie to, że transakcja zostanie dokonana jest dużo bardziej prawdopodobne niż pozostałych przypadkach. Jednak sprzedawca, który kieruje się przekonaniem o tym, że każdy jest potencjalnym klientem i dodatkowo silnie odczuwanym atawizmem związanym ze stratą będzie trwonił swój czas na przekonywanie wszystkich dziesięciu ludzi do dokonania transakcji. W większości wypadków skończy się to tym, że i tak na zakup zdecyduje się tylko jeden z tej dziesiątki. Wyobraźmy sobie zatem dwóch sprzedawców w tym przykładzie: sprzedawca A inwestuje swój czas i energię tylko w jednego klienta z tej dziesiątki – tego który jest najbardziej chętny z nich wszystkich do zakupu, zaś sprzedawca B próbuje do swojego towaru czy usługi przekonać wszystkich dziesięciu. W finale swych starań obaj dokonują tylko jednej transakcji. Jednak A doprowadził do tego małym wysiłkiem i zajęło mu to mało czasu. Sprzedawca B zmitrężył prawdopodobnie dziesięć razy więcej czasu, a efekt jego pracy jest dokładnie taki sam, jak w przypadku sprzedawcy A. A teraz przyjrzyjmy się temu co zaszło w psychice sprzedawcy B. Przecież ten gość usłyszał odmowę zawarcia transakcji aż dziewięć razy prawda? Oznacza to, że aż dziewięćdziesiąt procent osób, do których się zwracał dopowiedziało „nie”. I teraz jego psychika z każdym z tych kolejnych dziewięciu „nie” musiała sobie poradzić. To tak jakbyśmy się starali o pracę – na pierwszą rozmowę idziemy pełni entuzjazmu i wiary w swe własne siły. Kiedy jednak jesteśmy już na którejś z kolejnych rozmów, a wszystkie poprzednie kończyły się fiaskiem, to siłą rzeczy nasz entuzjazm musi opaść, a wiara w siebie też już nie ma się najlepiej, prawda? Dokładnie taki sam mechanizm działa u sprzedawcy. Po każdym „nie” musi się zmierzyć z potrzebą dodatkowej motywacji, by podjąć kolejne wyzwania. Nie dość że traci siły, to też przy okazji słabnie jego motywacja, samoocena i wiara w siebie. Posłużmy się tutaj terminem konwersji – ale nie w znaczeniu psychologicznym związanym z zaburzeniami dysocjacyjnymi, ani też socjologicznym oznaczającym rodzaj radykalnej zmiany, ale dla odmiany marketingowym. Ten zaś oznacza przełożenie stosunku ilości wystąpienia zakładanego rezultatu do liczby podejmowanych prób. Zatem u sprzedawcy B poziom konwersji, czyli zrealizowanych transakcji w stosunku do ilości podjętych prób sprzedaży, wynosi jedynie 10%. Jeden na dziesięciu klientów dokonał transakcji. Tak niski poziom konwersji sam w sobie działa destrukcyjnie, ma bardzo silny faktor zniechęcający. Powoduje cały szereg negatywnych zjawisk z demotywacją na czele. Co zaś się dzieje ze sprzedawcą A? Jego poziom konwersji wyniósł sto procent! A stało się tak dlatego, że podjął próbę sprzedaży trafiając od razu do właściwej osoby! A teraz przez chwilę wyobraźmy sobie, że zarówno sprzedawca A, jak i sprzedawca B są specjalistami dokładnie tej samej klasy. Można by powiedzieć, że mają takie same umiejętności sprzedażowe. Czy to możliwe? Oczywiście że tak, bo różnica pomiędzy ich efektywnością nie wynika z umiejętności, czy talentu czy innych predyspozycji, ale wyłącznie z tego czy w ich podejściu każdy jest klientem, czy też nie każdy. Czy uważają, że warto inwestować swoją energię w każdego napotykanego człowieka, czy też akceptują prosty fakt: że w wielu przypadkach zainwestowana energia jest po prostu z góry skazana na porażkę. Sprzedawca B przypomina łucznika strzelającego na oślep, któremu czasem się zdarza trafić w tarczę, ale wówczas to zazwyczaj dzieło czystego przypadku. Sprzedawca A zanim wypuści strzałę precyzyjnie namierza cel, bo wie, że im więcej uwagi poświęci na to w którym dokładnie kierunku strzela, tym większe prawdopodobieństwo trafienia w dziesiątkę. Co więcej pojawiające się raz za razem trafienia w cel są wyłącznie efektem precyzyjnego celowania i nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek przypadkiem. A teraz, kiedy już znamy zasadę sprzedażowego strzelania w dziesiątkę i wiemy czym jest konwersja, spróbujmy przełożyć tę wiedzę na nasze życie. Spróbujmy popatrzeć na wszystko co robimy z perspektywy prawa konwersji. To nic trudnego – wystarczy realnie ocenić jaki procent konwersji uzyskujemy zajmując się konkretną rzeczą. A oceny tej możemy dokonać porównując włożony wysiłek i energię z otrzymanym efektem. Trzeba zadać sobie proste pytanie, czy na przykład twoja praca, którą teraz wykonujesz jest tym jednym z dziesięciu klientów, który dokonuje transakcji, czy też jednym z dziewięciu pozostałych? Czy z twoimi predyspozycjami, talentem, tym co masz do zaoferowania na pewno trafiasz pod właściwy adres? Czy kiedy angażujesz potężne siły i potężną energię w realizację jakiegoś zamierzenia, a cały wszechświat na twoje starania odpowiada „nie”, to nie daje ci w ten sposób sygnału, że właśnie marnujesz swoją energię, talent, umiejętności, czy predyspozycje? Czy kiedy tak bardzo się angażujesz w jakąś relację, jakiś związek czy towarzyski układ, a efekt który otrzymujesz jest drastycznie za mały w stosunku do twojego zaangażowania, czyli konwersja twojego przedsięwzięcia jest stanowczo za niska, to nie jest to wystarczający sygnał byś przemyślał czy nadal warto to robić? Zasada konwersji moich zdaniem działa we wszystkich naszych życiowych aktywnościach. We wszystkim co robimy możemy sobie zadać pytanie o wielkość procentu konwersji. Jeśli nie będziemy tego brali pod uwagę, to cena którą za to zapłacimy będzie niestety dość wysoka. Znasz już tę cenę, bo jest nią dokładnie to samo, co dzieje się w głowie sprzedawcy, który musi sobie poradzić z olbrzymią ilością porażek, przy wysokim wydatku energetycznym potrzebnym na każdą z podejmowanych prób. Kiedy w naszym życiu pojawia się niska wartość konwersji również płacimy za nią zniechęceniem, poczuciem odrzucenia, demotywacją i konsekwentnie obniżającą się samooceną. I kiedy się porównujemy z tymi, którzy odnoszą sukces myślimy wyłącznie że oni są lepsi do nas. Że nas w czymś przebijają, biją na głowę, zostawiają w tyle. A w ogóle nie bierzemy pod uwagę, że oni nie są ani lepsi ani gorsi. Że nie w tym rzecz. Oni po prostu mają wysoki współczynnik konwersji, bo wiedzą, że nie warto marnować własnej energii na to by przekonywać do siebie tych, którzy nie chcą być do nas przekonani. Nie marnują własnego zaangażowania w z góry przegrane projekty, lub takie, w których osiągnięcie małego pozytywnego efektu jest opłacone zbyt wielkim, nieadekwatnym staraniem. Zasada konwersji to jedno z najważniejszych życiowych praw. Nie ma sensu czekać na to, aż życie nas negatywnie doświadczy na tyle, byśmy sami mogli dojść do jego odkrycia, bo wówczas cena, którą przychodzi nam za to zapłacić jest zbyt wysoka. Nie czekaj więc na to, aż twoje życie dobitnie ci udowodni, że zasada konwersji działa. Zastosuj je już teraz, od zaraz, a wiele rzeczy szybko się zmieni na lepsze! Pozdrawiam!

#36 Nienawiść i miłość, czyli prawo biegunowości

Nienawiść i miłość, czyli prawo biegunowości

Zastanówmy się przez chwilę jak łatwym stało by się nasze życie, gdybyśmy posiedli moc zamieniania jednego ekstremum w drugie? W jak łatwy sposób moglibyśmy rozwiązywać nie tylko własne problemy, ale też innych osób. I to rozwiązanie nie tylko byłoby efektywne, ale też szybkie i trwałe. Gdybyśmy na przykład znali klucz do zamiany strachu w odwagę, agresji w łagodność, smutku w radość, a nienawiści w miłość. Taka możliwość wydaje się nam na tyle utopijna i nieosiągalna, że często nawet nie zawracamy sobie nią głowy, a już na pewno raczej nie podejmujemy żadnych prób, by sprawdzić czy to możliwe. Są tacy, którzy jednak uparcie twierdzą, że taka zamiana jest nie tylko możliwa, ale też stosunkowo łatwa. Warunek jednak jest jeden – zmiana może zostać dokonana w ramach tej samej osi. A zatem musi dotyczyć przeciwnych aspektów tej samej natury, skrajnych manifestacji tej samej rzeczy, dwóch biegunów tej samej matrycy. Ta zasada została opisana w tajemniczym dziele o nazwie Kybalion wydanym w 1908 roku przez bliżej nieznanych Trzech Wtajemniczonych, którzy z zadziwiającym przekonaniem twierdzili, iż wiedza ta pochodzi wprost od mitycznej postaci Hermesa Trismegistosa, a zatem jest wiedzą hermetyczną. Taką, która dostępna jest tylko nielicznym. A ponieważ lubię grzebać w starych tekstach i przekładać zawarte tam idee na współczesne nam mechanizmy socjologiczne i psychologiczne, które zarządzają naszą kondycją wewnętrzną i relacjami z innymi spróbuję się przyjrzeć bliżej tej zasadzie. Zacznijmy od ustalenia jak rozpoznać, czy dane przeciwieństwa są w istocie manifestacjami tej samej matrycy. Zacznijmy od kolorów. Rozróżniamy je wyłącznie dlatego, że stanowią dla nas składową światła widzialnego, czyli takiego pasma promieniowania elektromagnetycznego, na które reaguje siatkówka w naszym oku. A zatem widzimy promieniowanie zawarte w zakresie określonej długości fal – dla oka ludzkiego jest to przedział pomiędzy 380 a 740 nano metrów. Kolory zaś stanowią konkretne przedziały długości fal promieniowania, które zawierają się właśnie w tym zakresie. Promieniowanie o długości fal zbliżonej do 380 nanometrów postrzegamy jako fioletowe, a potem wraz ze wzrostem długości fal kolejno w zakresie naszego widzenia barwnego pojawiają się następne kolory: niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy, aż w wreszcie przy końcowym zakresie powyżej 600 nanometrów zaczynamy widzieć kolor czerwony. Już się pewnie zorientowałeś do czego zmierzam i czemu przez chwilę zamiast o inteligencji emocjonalnej zacząłem mówić o fizyce. To proste – dzięki powyższemu opisowi orientujemy się, że kolory to różne manifestacje naszego widzenia barwnego, jednak wszystkie one są po prostu tym samym promieniowaniem elektromagnetycznym, a różni je wyłącznie długość fali tego promieniowania. Skoro zaś są tą samą rzeczą, to według prawa biegunowości głoszonego przez hermetyków zamiana jednych kolorów w drugie powinna być dziecinnie prosta. I tak jest w istocie – wystarczy wziąć kawałek metalu i zacząć go wyłącznie podgrzewać, by móc prześledzić, jak wraz ze zmianą temperatury zacznie się zmieniać jego kolor. Gwóźdź trzymany odpowiednio długo nad zwykłym kuchennym palnikiem gazowym potrafi nas już uraczyć całkiem niezłym zestawem barw, prawda? A teraz posłużmy się jeszcze jednym przykładem. Wyobraź sobie, że dysponujesz nieskończenie silnym i szybki silnikiem, do którego przytwierdzasz metalowy dysk. Puszczasz silnik w ruch i przy odpowiedniej ilości obrotów na minutę okazuje się, że twój metalowy dysk zaczyna wydawać dźwięk. To rodzaj matowego, niskiego, basowego buczenia. Teraz kiedy przyśpieszysz obroty wirującego dysku, wraz ze wzrostem szybkości dźwięk przezeń wydawany zacznie się zmieniać. Im szybciej dysk będzie wirował, tym dźwięk będzie miał wyższy ton. Basy powoli zaczną się zamieniać w soprany. W końcu z kolejnym przyśpieszeniem obrotów dźwięk będzie już tak wysoki, że nasz aparat słuchowy utraci możliwość jego rejestracji, bo częstotliwość fali akustycznej przekroczy 20 tysięcy Hz, ponad którą pojawiają się już ultradźwięki. A zatem kiedy na gitarze basowej trącę najgrubszą strunę, a zaraz po niej najcieńszą, to w rzeczywistości operuję taką samą matrycą, taką samą falą akustyczną, tyle że o różnych częstotliwościach. I wreszcie pora na pożegnanie fizyki. Obydwa przykłady były mi potrzebne tak naprawdę do zobrazowania jednej rzeczy: w naturze, w świecie, który nas otacza, zamiana określonych manifestacji tej samej matrycy jest banalnie prosta. W kolorach wystarczy do tego zmiana temperatury, w dźwiękach na przykład szybkość obrotów. Jednak zwróć uwagę na jeden szczegół – nie da się zamienić koloru czerwonego w nutę A, ani gitarowego akordu H7 w kolory tęczy. A przynajmniej taka zmiana nie wydaje się łatwa i prawdę powiedziawszy nawet nie wiem czy jest możliwa. To ważna konstatacja, kiedy zaczniemy przenosić zasadę wynikającą z prawa biegunowości na nasz własny system zarządzania emocjami. 

Zwróć uwagę, jak często ludzie nie potrafią uporać się z własnymi emocjami wyłącznie dlatego, że nie zdają sobie sprawy, że podejmują działania w różnych matrycach, czyli tam gdzie dokonanie zmiany jest albo niemożliwe albo wyjątkowo trudne. Skaczą ze skrajności w skrajność, ale zazwyczaj poruszają się w zupełnie różnych przestrzeniach. Raz się boją, zaraz potem stają się smutni i apatyczni, a innym razem ich gniewowi towarzyszy przygnębienie, rozczarowanie czy żal. Zwróć uwagę że eskalacja emotywna ma zaskakująco między matrycowy charakter. Ktoś, kto usiłuje zarządzać emocjami nie zamienia nienawiści w miłość, ale stara się tą pierwszą zastąpić kolejną emocją, skompensować ją kolejnym uczuciem, tyle że znajdującym się już na zupełnie innej matrycy. Wówczas obok lęku pojawia się wycofanie, a obok niskiego poczucia własnej wartości poczucie braku akceptacji czy odrzucenia. To tak, jakby ludzie przeskakiwali z matrycy na matrycę i tworzyli nieustanne ciągi nowych ekstremów emocjonalnych, z których każdy pochodzi z innego źródła. Dzieje się tak głównie dlatego, że zdajemy się nie dostrzegać zasady tej samej matrycy. Zostaliśmy tak wychowani, ukształtowani przez kulturowe wzorce, wychowawców i cały nasz system postrzegania nas samych, by uważać, że strach i odwaga to dwie różne rzeczy, zaś złość i nienawiść są bardzo do siebie podobne – jedna może uzupełniać drugą, czy też jedna z drugiej wynikać. Stąd właśnie biorą się całe stada negatywnych emocji, które wydają się w nas pojawiać całymi kiściami. Zresztą tak samo dzieje się z emocjami pozytywnymi. Kiedy do systemu wchodzi radość, zaraz za nią pojawia się ekscytacja, itd. I właśnie dlatego tak wielu ludzi nie potrafi panować nad swoim emocjonalnym systemem, ponieważ z uporem maniaka twierdzą, że kolorowi czerwonemu powinien towarzyszyć dźwięk A. Tworzą więc łańcuchy emocjonalne spinając ze sobą kolejne destruktywne stany i poświęcają temu olbrzymią energię, by w końcu odczuć potężne wyczerpanie. Katują w ten sposób siebie i swoje otoczenie, próbując uzupełniać lub zastępować jedną emocję drugą, co często nawet nie jest niezwykle trudne ale po prostu niemożliwe. Tymczasem kiedy odkrywamy wspólną matrycę dla określonych emocjonalnych par, to zmiana jednej emocji w drugą staje się naprawdę prosta. To przecież wyłącznie kwestia natężenia, poziomu emocji, tego gdzie na matrycowej skali się ona znajduje. Wówczas wystarczy obniżyć temperaturę, lub zwolnić obroty by natychmiast pojawiła się ulga i silna negatywna emocja sama zaczęła się zmieniać się w swą coraz to mniej destrukcyjną wersję, aż w końcu zmiana musi nas doprowadzić do dokładnie przeciwległego bieguna. Bo przecież emocje posiadają swoje stopnie. Nienawiść to wysoki stopień. Trochę niżej znajduje się niechęć. Kiedy jeszcze bardziej obniżymy temperaturę czy też zwolnimy obroty początkowa nienawiść przemieni się w „nie lubienie”. Kolejne obniżenie poziomu przyniesie obojętność, potem zafrapowanie, coraz cieplejszy stosunek do tego, czego kiedyś nienawidziliśmy, w końcu polubienie i wreszcie miłość. Nie wierzysz, że tak to działa? Możesz znaleźć ten system w przekazie mistyków wszystkich religii świata. Ale zostawmy religie, bo przed nami o wiele bardziej interesujące zadanie. Od teraz spróbuj każdą swoją emocję zobaczyć jako jedną z manifestacji tej samej rzeczy, w której po przeciwnej stronie znajduje się jej drugi biegun. Zastanów się, co w twoim własnym emocjonalnym systemie tworzy pary przeciwieństw i na jakiej matrycy są one osadzone. Wiele tradycyjnych systemów wskazuje pary emocjonalnych przeciwieństw, ale wszystkie one zostały zdefiniowane setki i tysiące lat temu. Najwyższy czas byś uwspółcześnił ten system, by móc w pełni z niego skorzystać. By zaś to zrobić, musisz się przyjrzeć wyłącznie samemu sobie, bo poszukiwanie par przeciwieństw to zawsze indywidualny proces. Wtedy, kiedy już poznasz swój własny system na tyle by móc precyzyjnie zlokalizować emocjonalne przeciwieństwa znajdujące się na tej samej matrycy, czeka cię kolejny krok. Tym razem trzeba znaleźć źródło, które powoduje, że dana emocja wchodzi na określony poziom i odwrócić wektor działania źródła. Zupełnie tak samo, jak w przykładzie z wirującym dyskiem zmienialiśmy prędkość obrotów, czy w przykładzie z kolorami temperaturę podgrzewanego gwoździa. Jeśli określone napięcie wywołuje w tobie określoną emocję, to zmniejszając to napięcie prędzej czy później zaczniesz obserwować, jak początkowa emocja przekształca się w swoje przeciwieństwo. Bo tak naprawdę to samo co utworzyło nienawiść jest zdolne utworzyć miłość, i to samo co utworzyło miłość jest zdolne do stworzenia nienawiści. Źródłem jest bowiem sama matryca, na której znajdują się pary przeciwieństw. I co najciekawsze – na co też zwracają uwagę autorzy hermetycznego Kybalionu – działa to nie tylko w naszym wewnętrznym systemie. Bo kiedy odkryjemy zasadę prawa biegunowości, będziemy również w stanie zmieniać bieguny emocji u innych osób. Bo u innych ten system działa dokładnie tak samo jak w nas samych – odkrycie matrycy, na której znajduje się jakaś ekstremalnie negatywna emocja, jest jednocześnie odkryciem, jaki wektor i w którą stronę należy zwrócić, by została ona zastąpiona swoim przeciwieństwem. Pozdrawiam. 

#37 Strach przed starością

Strach przed starością

Nie zawsze to, co usiłuje nam wmówić otaczająca nas kultura ze swoimi wzorcami jest dla nas dobre. To że wokoło wszyscy mówią, że jest ciepło, jeszcze nie sprawia, że jest nam ciepło. To że wielu ludzi wokół nas twierdzi, że coś powinno się nam podobać, czymś powinniśmy się kierować w naszych życiowych wyborach nie oznacza, że kiedy ich posłuchamy skorzysta na tym nasze życie. Co więcej, często jest tak, że możemy dużo stracić i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Tak jest w przypadku kilku kolektywnych przekonań. Wzrastamy otoczeni przez ich idee i często wierzymy w nie bez jakiejkolwiek weryfikacji, czy na pewno korzystamy na tych wierzeniach. Jednym zaś z silniejszych takich przekonań, których podzielanie oznacza tak naprawdę negatywne skutki dla naszego systemu jest społeczne postrzeganie starości. Otóż w cywilizacji która nas otacza starość jest postrzegana i jednocześnie przedstawiana jako rodzaj społecznej ułomności: wstydliwej, przeszkadzającej i spotykającej nas w życiu jako cena, którą musimy zapłacić za własne życie. Związana jest z niedołężnością, chorobą i wszelkimi innymi aspektami egzystencji – brakiem zainteresowania otoczenia w lżejszym wydaniu, zaś w cięższym poczuciem bycia przeszkodą dla innych. Wtedy pojawia się zrzędliwość, upierdliwość, rozczarowanie swoim własnym życiem i całym szeregiem pretensji do wszystkich o wszystko. Taka jest norma. Kiedy zaś spotykamy jakiegoś wesołego staruszka, cieszącego się życiem, to raczej pokazujemy go innym w charakterze wyjątku potwierdzającego regułę. I to społeczne naznaczenie ma swe źródło zarówno w otaczających nas reklamach, gdzie przecież ludzie starzy reklamują wyłącznie lekarstwa lub ubezpieczenia emerytalne lub te na życie, zaś cała przestrzeń radosnego cieszenia się światem, przeżywania życia pełną gębą została zarezerwowana wyłącznie dla młodych, jak i w tym w jaki sposób zachowują się i myślą sami starsi ludzie. Często stają się wycofani i poddają się efektowi samospełniającej się przepowiedni: świat uznał ich za starych i niedołężnych, więc tak widzą sami siebie. Ograniczają wówczas swą aktywność, czy pasje do minimum lub w ogóle rezygnują z jakiegokolwiek zainteresowania innymi i światem zamykając się w swoich smutnych samotniach, schodząc z drogi idącej ze śpiewem na ustach młodości. Przestają wtedy się starać utrzymać w formie, bo i po co i dla kogo? I zapominają, że oprócz innych przede wszystkim mają samych siebie i to dla samych siebie warto się właśnie starać. Gurdżijew – rosyjski ubiegłowieczny badacz ludzkiej natury wykoncypował model trzech napędów, które utrzymywane w harmonijnej równowadze mogą nas nieść przez życie przez długie lata. To nasz intelekt, ciało i duch. Kiedy odpowiednio dbamy o każdy z tych napędów i pilnujemy by rozwijały się równomiernie mamy szanse cieszyć się życiem i tym co oferuje przez długie lata. Kiedy jednak zaniedbamy któryś z nich, to szybko okaże się jak wiele energii potrzeba, by ponownie osiągnąć zrównoważoną harmonię. Jednak większość ludzi zamiast spojrzeć na swe życie jako harmonijny układ tych trzech napędów woli oddawać się próbom kurczowego zatrzymania młodości. Karmią się bowiem właśnie sposobem, w jaki świat postrzega starość i zdają się zgodnie z tym postrzeganiem uczynić wszystko, by jak najdalej odsunąć ją w czasie. To właśnie wówczas pojawia się cały szereg irracjonalnych zachowań, które zaczynają budzić pomruk coraz to większego zadziwienia, a czasem i zażenowania otoczenia. Bo przychodzi taki czas, że nawet w Photoshopie nie da się ukryć uciekających lat. Nie jest tego w stanie uczynić nawet najsprawniejszy chirurg plastyczny, czy też coraz to młodsza partnerka lub partner. W końcu te starania stają się coraz to bardziej intensywne, coraz bardziej czaso i energo chłonne i też przy okazji coraz bardziej ocierają się o groteskę. Już nie jest fajnie, już zaczyna być wyłącznie śmiesznie i tragicznie. A czas wciąż płynie, czy nam się to podoba czy też nie. Najgorsze jest jednak to, że takiej osobie życzliwi znajomi będą klaskać za pośrednictwem portali społecznościowych wpisując pod każdym zdjęciem pełne zachwytu komentarze. Jednak w intymności swoich umysłów i tak naprawdę pomyślą swoje, prawda? Starania w których za wszelką cenę chcemy zatrzymać młodość broniąc się rękami i nogami przed starością przypominają inwestowanie w z góry przegrany interes. To lokowanie swoich środków, energii i czasu w najbardziej nietrwały i niestabilny bank. Coś co z natury swej rzeczy jest po prostu nietrwałe i z każdym upływającym miesiącem coraz bardziej swą nietrwałość manifestuje. To jak próba budowania domu na wydmach – z każdym sezonem, z każdym pojawieniem się nadmorskich wiatrów podłoże staje się coraz bardziej niestabilne. Jednak zamiast zmienić przedmiot swej inwestycji niektóry ludzie wciąż z zadziwiającą ufnością wymieniają w tym domu tapetę. Wali się cała konstrukcja, a oni zastanawiają się, czy w tym wzroku tapety będzie im bardziej do twarzy. To spory błąd, za który przyjdzie zapłacić srogą cenę. Dlaczego? Bo jak mówi Gurdżijew, kiedy inwestujemy tylko w jeden z napędów – w tym wypadku wyłącznie w nasze ciało, to cały system traci równowagę. Inne napędy: jak intelekt czy rozwój duchowy nie dają już satysfakcji, bo zatrzymały się na poziomie, na którym nie powinny się zatrzymać. Są daleko w tyle, daleko za punktem, w którym powinny się znajdować obecnie, gdyby w harmonijny i zrównoważony sposób wzrastały w czasie zgodnie z ich naturą. Nadmierna inwestycja w jeden z napędów powoduje niedoinwestowanie pozostałych, na czym prędzej czy później musi ucierpieć cały system.

Kiedy boimy się czegoś utracić wraz tym lękiem wkrada się do naszego systemu pewna perspektywiczna właściwość. Otóż widzimy tylko stratę – nie dostrzegamy prostej konsekwencji dualistycznego systemu, czyli tego, że z każdą stratą związany jest również jakiś zysk. Wszechświat zawsze oferuje coś w zamian – problem w tym, że kiedy kieruje nami lęk o utratę tej oferty nie zdajemy się dostrzegać. Jednak system dualistyczny zawsze działa w ten sposób. Nie wierzysz? Spójrz proszę na twoje własne życie z tej perspektyw. Sięgnij pamięcią co najmniej kilka lat wstecz i przyjrzyj się tym rzeczom, które wówczas utraciłeś. Czyż teraz po latach nie okazuje się, że pustka powstała po stracie została wypełniona czymś innym. Coś ją skompensowało, coś zastąpiło, coś się pojawiło w miejsce tego co utraciłeś. Jeśli uznałeś jakąś stratę za porażkę, to w jej miejsce pojawiła się siła i nauka, którą z tej porażki wyciągnąłeś, a jeśli nawet nie to, to już na pewno pewne przypuszczenie karzące ci spojrzeć na własne życie w kategoriach czego w nim nie opłaca się robić. Z każdą stratą pojawia się coś, co wypełnia pustkę po jej wystąpieniu, tylko musimy być wystarczająco otwarci i uważni by dostrzec to w miarę szybko, a nie dopiero po kilku czy kilkunastu latach. I dokładnie ta sama reguła dotyczy bezpowrotnie traconej młodości. Z jej utratą również dostajemy coś w zamian, mimo iż tego nie chcemy zrazu dostrzec. Wolimy się katować udowadnianiem sobie i otoczeniu, że posiadamy magiczną moc bycia wiecznie młodym, nawet jeśli to udowadniania zaczyna nas kosztować coraz to więcej zabiegów, wysiłków i kasy i wiecznej aktualizacji i unowocześniania życiowego programu graficznego, którym chcemy ukryć uciekające lata. I tak jak mówiłem wcześniej – kiedy tego nie dostrzegamy, kiedy kurczowo trzymamy się tej uciekającej w przeszłość i zbytnio gloryfikowanej młodości nawet nie zauważamy jak blisko groteski i farsy się znajdujemy. Najbliżsi znajomi chcąc oszczędzić nam przykrości tego nam nie powiedzą, ale wystarczy że będą sami, poza naszą obecnością by z czystej troski zacząć się zastanawiać kto powinien nam powiedzieć, że pięćdziesięcioletni mężczyzna udając dwudziestolatka irytuje tak samo swych rówieśników, jak i tych dwudziestolatków, których stara się udawać. Miast tego, miast tej męczarni którą sobie fundujemy chcąc zatrzymać niezatrzymywalne warto spojrzeć trochę szerzej i wreszcie zastanowić się czy czasem wraz z odejściem młodości nie dostajemy czegoś w zamian. Czegoś równie, a może i bardziej atrakcyjnego niż sama młodość. Czegoś, co pozwala nam czerpać ze swych niewyczerpywalnych zasobów: intelektu, poznawania, wzrostu umiejętności kognitywnych i emocjonalnych. Tej całej masy dóbr, którymi życie obdarza nas jednocześnie odbierając nam młodość. Kiedy z nich nie korzystamy, nie potrafimy się tak naprawdę nimi cieszyć, to wówczas jesteśmy niejako zawieszeni w przestrzeni beznadziei. Już nie mamy dostępu do młodości, a więc musimy jedynie taki dostęp udawać, a jednocześnie nie chcemy lub nie dostrzegamy możliwości dostępu do innych zasobów, więc również z nich nie korzystamy. Nie czerpiemy wtedy ani z tego, czego utraty tak bardzo nie chcemy zaakceptować, ani z tego, czego nie dostrzegamy w tym całym systemie. Tymczasem, co wiedzieli już wielcy mistycy, badacze ludzkiej duszy i osobowości: Gurdżijew, Krishnamurti i wielu innych: my się tak naprawdę nie starzejemy. My wyłącznie dojrzewamy – jak najbardziej szlachetne wino. O ile nie powali nas choroba, coś na co nie mamy wpływu, to wystarczy jedynie zadbać o własną sprawność: intelektualną, cielesną i duchową, by się tym winem cieszyć przez naprawdę długi, szczęśliwy czas. Pozdrawiam

#38 Myślenie magiczne, jak się mu nie dać

Myślenie magiczne, jak się mu nie dać?

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację: wybierasz się do teatru. To ma być premiera, po niej odbędzie się bankiet, na którym spotkasz kilku znajomych oraz pewnie innych ważnych dla ciebie osób. Zatem szykujesz się, by dobrze wyglądać, bo przecież nie wypada pójść w stylu casual friday. Żeby się nie spóźnić – bo przecież trochę wstyd przeciskać się między rzędami po rozpoczęciu przedstawienia, dokładnie obliczasz, kiedy należy wyjść z domu, żeby dojechać do teatru samochodem. Pamiętasz jednak, że kiedyś już byłeś w tym teatrze i to też w piątek i prawie dokładnie o tej samej porze. Wówczas dojechanie z domu do teatru, wraz z zaparkowaniem i przejściem przez foyer zajęło ci nie więcej niż piętnaście minut. Spektakl zaczyna się o szóstej, zatem na kwadrans przed rozpoczęciem wychodzisz z domu. Niestety, kiedy dojeżdżasz do teatru jest już pięć po szóstej a na dodatek nie możesz znaleźć pustego miejsca parkingowego. Mruczysz wkurzony pod nosem: „jak to możliwe?” przecież tak dokładnie to wszystko zaplanowałeś. A tu klops – jeśli nie chcesz narobić sobie obciachu, musisz przeczekać do pierwszego antraktu stojąc przed wejściem na salę i gapiąc się w premierowy afisz. Jeśli przydarzyła ci się w życiu taka lub podobna przygoda, to oznacza, że w tym całym dobrym planie nie wziąłeś pod uwagę jednej, ale jakże szczególnej rzeczy: oto poddałeś się zjawisku nazywanym myśleniem magicznym. To taki rodzaj myślenia, w którym oczekujemy, że nasze zachowanie przyniesie dokładnie założony rezultat, tylko dlatego że już kiedyś taki rezultat to samo zachowanie przyniosło. O ile jednak w teatrze – zgodnie z powyższym przykładem drogi do teatru, na który powołują się tacy badacze ludzkich zachowań jak Sullivan i Thompson  – nie spotyka cię za myślenie magiczne jakaś superdotkliwa kara, to w innych obszarach życia, już tego typu myślenie zazwyczaj nie uchodzi nam płazem. Przyjrzymy się temu procesowi z bliska. W myśleniu magicznym utożsamiamy nasze myślenie z efektami rzeczywistymi. Tak jak w przykładzie z teatrem – myślimy że zdążymy na przedstawienie, więc oczekujemy, że ta sztuka się na pewno uda. Jak zatem powstaje takie myślenie? Wyobraźmy sobie, że gramy w ruletkę. Jednak za każdym razem kiedy obstawiamy jakiś numer nie mamy szczęścia i wygrywa ktoś inny. Po chwili podchodzi do nas ktoś i instruuje – żeby wygrać, trzeba, zanim się obstawi, najpierw pochuchać w żeton. No dobra, czemu nie spróbować. Chuchamy wiec w żeton i rzeczywiście pada wygrana. Nasz mózg natychmiast produkuje nowe połączenie nerwowe – oto chuchnięcie w żeton zaczyna być tożsame z wygraną. Od tej chwili zaczynamy przed każdym obstawieniem chuchać w żeton, bo jesteśmy przekonani, że znaleźliśmy sposób na wygraną. Jednak rzeczywistość ruletki szybko wylewa na nas zimny prysznic. Kolejne obstawianie numerów przynosi wyłącznie straty. Tyle, że teraz mamy nowy problem – myślenie magiczne zmotywowało nas do obstawienia większej ilości gier, niż wówczas gdybyśmy nie uwierzyli, że chuchanie przynosi wygraną. Tymczasem w grze działa przypadek, szczęśliwy traf, szczęście początkującego i wiele innych zabawnych rzeczy. Chuchanie do nich się jednak nie zalicza. Pokażmy to na jeszcze innym przykładzie. Oto twój relacyjny partner nabroił – powiedzmy, że podjął jakąś ważną dla was decyzję, bez uzgodnienia z tobą. Na przykład wydał wasze wspólne oszczędności na inwestycję, która okazała się nietrafiona. Zainwestował w jakiś fundusz, czy inne akcje. A uczynił tak dlatego, że kiedyś przed laty zainwestował trochę grosza w podobne przedsięwzięcie i udało mu się całkiem przyzwoicie na tamtej inwestycji zarobić. Jednak teraz – kiedy posłużył się myśleniem magicznym, w którym uznał, że myślenie (czyli wirtualny koncept w głowie) jest tożsame z efektem rzeczywistym (faktyczną reakcją rzeczywistości) – niestety stracił. Oczywiście cała akcja kończy się awanturą, jednak w końcu ten grzech zostaje mu odpuszczony. Przyjrzyjmy się tej sytuacji bliżej i spróbujmy odpowiedzieć na przewrotne pytanie: co zrobi, kiedy przyjdzie mu ponownie taki pomysł do głowy? Możliwe że już nie zainwestuje więcej w niepewny interes, ale czy na pewno jakąś kolejną ważną decyzję z tobą przedyskutuje? Czy nie nauczył się właśnie nowego magicznego myślenia, według którego kolejna samodzielna decyzja zostanie mu odpuszczona, bo przecież właśnie mu się upiekło? Powyższy przykład nie oznacza, że nie powinniśmy nikomu nigdy wybaczać i każde przewinienie podsumowywać karą publicznej chłosty. Oznacza jednak, że warto czasem brać pod uwagę mechanizm myślenia magicznego. 

Jak się dobrze zastanowisz ten rodzaj myślenia jest wszechobecny. Można go znaleźć w kreatywnej księgowości, polityce oraz olbrzymiej liczbie ludzkich decyzji podejmowanych na jego podstawie. W ekstremalnych wypadkach ludzie myślący magicznie konstruują własne nowe światy, zupełnie niedorzeczne rzeczywistości i są głęboko przekonani, że ich myślenie przynosi określony, dokładnie przewidywalny skutek. Wówczas ten myślowy konstrukt staje się tak silnym drogowskazem, że mimo wielu porażek podejmują wciąż na nowo kolejne próby utożsamienia myślenia z działaniem. I mimo, iż rzeczywistość za każdym razem im dowodzi, że to błędne rozumowanie wciąż są gotowi do podjęcia kolejnego ryzyka w głębokim przekonaniu, że skoro coś raz zadziałało musi w końcu zadziałać ponownie. Gotowi są wówczas tracić pieniądze i przyjaciół. I to nie tylko w kasynach gry, czy zatapiając się w przyjaźni z jednorękimi bandytami. Ryzykują tak w inwestycjach, życiu zawodowym i prywatnym. W budowaniu relacji, własnych karier czy szczęścia. Są przekonani, że to przecież żaden przypadek, bo na własne oczy widzieli, że kiedy szli ulicą to dokładnie w momencie mijania latarni ona zgasła. Więc wierzą, że potrafią gasić uliczne latarnie samą swoją obecnością. I rozpisują się o tym gdzie tylko popadnie pytając wszystkich dookoła ile im dzisiaj się udało zgasić ulicznych latarni. Nieustannie tworzą nowe połączenia neuronalne służące potwierdzaniu czegoś, co w psychologii behawioralnej nazywane jest zależnością magiczną: myślą, że chorują i stają się chorzy, bo ich organizm zaczyna brać udział w całym magicznym procesie, bez którego tak naprawdę było by o daną chorobę dużo trudniej. A jak jeszcze dany efekt rzeczywistości przez zupełny przypadek potwierdzi się ponownie – dokonuje się rzecz straszliwa, z której już naprawdę trudno się oswobodzić. Kiedy ktoś chucha w kości do gry i wyrzuca same szóstki, po czym ponownie chucha i też otrzymuje same szóstki, to zależność magiczna zostaje bardzo silnie utrwalona. A utrwalone myślenie magiczne może oznaczać naprawdę okrutny życiowy koszmar. Zresztą można tutaj mnożyć przykłady zarówno myślenia magicznego, jak i zależności magicznej – z każdym z nich orientujemy się, że tego typu myślenie w większym lub mniejszym stopniu zdarza się każdemu z nas. Klucz jednak tkwi w tym jak się przed nim bronić. Otóż jednym ze sposobów jest przyzwolenie na to, by inni mogli nas wyprowadzić z błędu. Kiedy ktoś ci życzliwy puka się z uśmiechem w głowe, kiedy przekonujesz go do współudziału w twoim magicznym myśleniu, nie odrzucaj jego życzliwości od razu. Niech ci się zapali w głowie czerwona lampka? Zadaj sobie pytanie, czy czasem to co chcę zrobić nie jest dyktowane właśnie myśleniem magicznym? Czy powołując się na przykład z mojego doświadczenia z przeszłości, które wskazuje, że określony rodzaj myślenia przyniósł określony efekt nie pomijam czasem dzieła przypadku? Czy to, że rok temu o tej porze dojechałem do teatru w piętnaście minut na pewno oznacza, że i dziś mi się to uda? Czy czasem wówczas nie miałem po prostu szczęścia do przejezdnego miasta, zielonej fali świateł na skrzyżowaniach i cudem pustego miejsca parkingowego tuż przy głównym wejściu? Na ile moje doświadczenie jest dziełem wypracowanej strategii, planu, talentu i predyspozycji, a na ile po prostu dziełem szczęśliwego zbiegu okoliczności? Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa, bo musimy w niej postawić na szalę samopoczucie zadowolonego z siebie ego, które w określonej przestrzeni życiowej uznaje się za superbohatera o magicznych mocach. Ego więc nie będzie chciało przyjąć do wiadomości że to co dotąd uważałeś za udowadniający twoją moc, to efekt sekwencji: co pomyślę to się stanie. Ego nie lubi kubła zimnej wody, który się nań wylewa. Jednak z wielu powodów dużo lepiej to zrobić samemu, niż doświadczyć tego, kiedy zrobi to za nas sama rzeczywistość, bo wtedy zawsze wynik tej gry jest dla nas ujemny. 

Kiedy myślimy magicznie największym błędem nie jest sam proces myślenia, ale to że mimo niepowodzeń nieustannie chcemy próbować wierząc, że przecież tym razem już na pewno się uda. Jeśli tak się stanie, to dla nas jeszcze gorzej, bo nasze magiczne myślenie zostanie utrwalone, przez co będziemy kolejne setki razy próbować tego samego, czekając wciąż na zakładany, mający się pojawić efekt. I tutaj możemy przyjrzeć się kolejnemu sposobowi zapobiegania temu mechanizmowi. Żeby pokonać destrukcję myślenia magicznego, trzeba odwrócić cykl tego myślenia. I zamiast z każdym niepowodzeniem przekonywać samego siebie, że następnym razem się uda, powinniśmy zamienić tę pewność na rosnącą wątpliwość. Uczucie, które prędzej czy później każe nam zakwestionować magię naszego myślenia i zweryfikować, czy wydarzenie, na które się w nim powodujemy, na pewno nie było dziełem czystego przypadku, lub takich czynników, które nie tylko nie były zależne od nas, ale i o działaniu których tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia. Tego typu zmiana myślenia nie jest łatwa, bo zazwyczaj boimy się, że ostudzi nasz zapał. Jednak lepiej z ostudzonym zapałem przemyśleć dobrze każdą, zarówno małą jak i strategiczną decyzję, niż z pełnym zapałem co chwila dostawać od rzeczywistości pstryczka w nos. Chyba, że ktoś lubi, żeby go bolało. Pozdrawiam

#39 Bezwysiłkowa anihilacja niechcianych zachowań

Bezwysiłkowe pozbywanie się niechcianych zachowań

Wyobraźmy sobie przez chwilę, jak zmieniłoby się nasze życie, gdybyśmy mogli zupełnie bez wysiłku zmieniać w sobie takie zachowania, które nam albo niespecjalnie odpowiadają, albo też wprost są dla nas destrukcyjne? Odkrywasz coś, co ci przeszkadza w życiu: jakieś swoje zachowanie, rodzaj myślenia, przekonanie, czy też przyzwyczajenie i ot tak, bez najmniejszego wysiłku dokonujesz zmiany tego co uznajesz za nieodpowiednie. Kusząca wizja, prawda? Bo przecież tysiące, jak nie miliony ludzi wokół nas próbują zmienić to, co im w nich nie pasuje, co stwarza im problemy i wkładają w te próby olbrzymi wysiłek, a efektu często jak nie było tak nie ma. Co więcej – zdaje się, że im większy wysiłek wkładają w zmianę, tym mniejsza szansa na to, że zmiana będzie trwała. Spróbujmy przyjrzeć się zatem pewnej metodzie, która uznaje, że żeby dokonać dowolnej zmiany w nas samych nie potrzebujemy wcale wysiłku, wystarczy wyłącznie… Ale zanim odpowiem co, przyjrzymy się pewnemu przykładowi. Otóż wyobraź sobie kogoś, kto często używa tej samej ulubionej zbitki wyrazowej. Niech to będzie zwrot „po prostu!”. Zatem w co drugim, trzecim zdaniu, człowiek ten używa swojego ulubionego „po prostu” jak przecinka. Cokolwiek opowiada co chwila wyrywa mu się te jego „po prostu” z gardła i nic na to nie może poradzić. To nawyk silniejszy od niego. Co więcej – on sam na tyle już ten nawykowy zwrot zaimplementował w swój narracyjny system, że w ogóle go nie zauważa. Tak, jakby „po prostu” wtryniało mu się w każdą wypowiedź poza jego świadomością. Jaki jest najłatwiejszy sposób by się pozbyć tego uciążliwego zwyczaju? Ano wystarczy poprosić zaufaną osobę o dużej dozie cierpliwości, by konsekwentnie zwracała temu komuś uwagę, na każde jego „po prostu”, kiedy tylko się pojawi. Mamy zatem taką oto scenę: nasz delikwent opowiada jakąś historię, a życzliwa mu i cierpliwa osoba, z każdym wypowiedzianym przez niego „po prostu” mówi: „teraz znowu to powiedziałeś”. Nie gani go ani nie upomina, nie prosi by przestał, nie naciska też by mówił tę swoją ulubioną frazę częściej. Jedyne co robi to delikatnie wskazuje na każde pojawienie się słów „po prostu” w jego wypowiedzi. Co się stanie po pewnym czasie? Otóż nasz delikwent zacznie używać swojego ulubionego terminu coraz rzadziej, aż w końcu na dobre się od niego odczepi. Co się tak naprawdę wydarzyło w powyższym przykładzie? Otóż bohater naszej historii zobaczył jak często to robi. Uświadomił sobie wszystkie padające z jego ust „po prostu”, w tym przede wszystkim te które umykały jego uwadze. I sama świadomość tych zdarzeń dokonała cudu. Ich częstotliwość zmalała, by w końcu zniknąć zupełnie. W ten sposób świadomość dokonała bezwysiłkowej anihilacji niechcianych zachowań. I tu dochodzimy do sedna – by rozwiązać problem często wystarczy sama świadomość i żaden wysiłek nie jest potrzebny. Jeśli nawet bohater powyższej historii zaparł by się w sobie, by nie mówić „po prostu” to musi w tym celu wykonać spory wysiłek i dodatkowo uważnie śledzić każde wypowiadane zdanie by zlokalizować swoją językową naleciałość. A zatem również potrzebuje w tym celu świadomości. Bez niej dokonanie zmiany nie jest możliwe, zaś z nią zmiana dokonuje się często sama. 

Pamiętasz może z dawnych lat ten przebój Elektrycznych gitar: (pauza na wklejenie piosenki i słowa Wsiadł do autobusu człowiek z liściem na głowie, nikt go nie poratuje, nikt mu nic nie powie). Wyobraźmy sobie tę scenę: siedzi w autobusie gość z liściem na głowie. Co się musi stać, jaki musi zostać spełniony warunek, by sięgnął ręką i zdjął ten liść z własnej głowy? Otóż musi najpierw wiedzieć, że ten liść tam jest! Jeśli nie wie, że siedzi z liściem na głowie, to nie sięga ręką po to, by go zdjąć. Zatem najpierw musi się pojawić świadomość, jeśli chcemy cokolwiek zmienić. Ale David Hawkins, znakomity psychiatra i badacz ludzkich zachowań, a szczególnie poziomów świadomości idzie jeszcze dalej. Mówi, że już samo pojawienie się świadomości powoduje zmianę. Hawkins podaje przykład kogoś, kto ma problem z jedzenie zbyt dużej ilości ciastek. Ilekroć ten ktoś obiecuje sobie że przestanie, tylekroć przegrywa sam ze sobą, bo nawyk oraz ochota na ciasteczka są silniejsze od jego postanowienia. Jednak Hawkins proponuje inne rozwiązanie – mówi że wystarczy liczyć zjedzone ciastka. I nic więcej. Żadnego wysiłku. Żadnej chęci zmiany. Żadnych prób wyzwolenia się spod tyranii ciasteczek. Wyłącznie samo liczenie. Co się wówczas dzieje. Otóż pojawia się świadomość ilości wchłanianych ciastek, a wraz z nią z biegiem czasu ta ilość zacznie maleć. Zostawmy jednak na chwilę Hawkinsa i przyjrzyjmy się pewnemu mechanizmowi, który może nam pomóc zrozumieć w jaki sposób ten model działa. Otóż swego czasu w jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych emitowano program z udziałem ludzi walczących z otyłością. Dedykowano im osobistego trenera i dietetyka, którzy mieli zmienić ich żywieniowe i sportowe zwyczaje, by efekcie mogli się pozbyć zbędnych kilogramów. Jednak zanim rozpoczęto proces odchudzania przez dwa tygodnie śledzono życie uczestników programu. Zainstalowano kamery w ich mieszkaniach, pracy i najczęściej odwiedzanych pubach. Zatrudniono też prywatnych detektywów, których zadaniem było nie tylko śledzenie bohaterów programu, ale też grzebanie w ich śmieciach, a wszystko po to, by w miarę precyzyjnie ustalić ich dotychczasowe zwyczaje żywieniowe. Po tych dwóch tygodniach zadano uczestnikom pytanie o to, ile ich zdanie wchłaniają średnio kalorii dziennie. Wszyscy podawali liczby poniżej trzech tysięcy kalorii. A jaka była rzeczywistość? Otóż tak naprawdę średnio pochłaniali od pięciu do sześciu tysięcy kalorii dziennie. Skąd ta różnica? Decyduje o niej świadomość, bo okazuje się, że większość naszych zachowań żywieniowych w ciągu dnia, to aktywność nawykowa, której sobie nie uświadamiamy. Niektóre badania mówią, że w ciągu jednego dnia aż sześćdziesiąt procent naszych kulinarnych decyzji, to decyzje nieświadome. Nie wierzysz? Zaproś kumpli na wspólne oglądanie meczu przed telewizorem i wyłącznie donoś czipsy. Zdziwisz się ile ci zejdzie opakowań! A kiedy po meczu zapytasz kumpli ile wciągnęli chipsów spodziewaj się odpowiedzi wskazujących na dużą mniejszą ilość niż w rzeczywistości. 

Co zatem powoduje sama świadomość? Dokonuje magicznej zmiany w naszych zwyczajach, która odbywa się bez naszego udziału. Wystarczy świadomość: zliczanie wszystkich występujących faktów zachowań, by te zachowania zaczęły się zmieniać. Ta teoria jest czystym przeniesieniem do psychologii zachowań zasady Heisenberga, znanej z fizyki kwantowej. Cóż takiego odkrył niemiecki fizyk, współtwórca fizyki kwantowej Werner Heisenberg? Otóż udowodnił, że w przypadku cząstek o rozmiarach mniejszych niż średnica atomu nie da się jednocześnie precyzyjnie zmierzyć tego gdzie się znajdują oraz ich pędu – stąd Heisenberg sformułował zasadę nazwaną później zasadą nieoznaczoności. Związany jest z nią również „efekt obserwatora”, w którym sam fakt obserwacji wpływa na zachowanie obserwowanego obiektu. I dokładnie na tę samą zasadę zwraca uwagę Hawkins. Utrzymuje, że sama obserwacja układu czyli tak naprawdę świadomość, dokonuje zmiany w układzie. 

W jaki sposób możemy z tego skorzystać, by poradzić sobie z pozbyciem się naszych własnych niechcianych zachowań na poziomie psychologicznym. Myśli, które nam przeszkadzają w życiu, przekonań czy idei siejących w nim zamęt czy też nawykowych emocji utrudniających egzystencję. Ja, na swoich szkoleniach czy sesjach indywidualnych wykorzystuję klicker. Proste zliczające mechaniczne urządzenie, które można kupić za kilka złotych. Spróbuję ci pokazać jego działanie na prostym przykładzie. Załóżmy że pojawia się w twojej głowie pewna dręcząca myśl, niech to będzie dowolna myśl, która ci przeszkadza. Coś czego chcesz się pozbyć, bo wiesz, że ci nie służy. Żeby tę myśl poskromić i żeby wreszcie dała ci spokój i nie blokowała aktywności spróbuj zrobić dwie rzeczy. Najpierw precyzyjnie zdefiniuj wszystkie sytuacje, w których się pojawia. Spróbuj dokładnie przyjrzeć się sobie i odpowiedz rzetelnie na pytanie – co tę myśl przywołuje? Jakie zdarzenia, jacy ludzie, jakie słowa czy zdania? Kiedy się pojawia? W jakich okolicznościach? Jakie warunki muszą być spełnione by się pojawiła? Jakie bodźce ją uruchamiają? Kiedy to zrobisz spisz wszystkie te zdarzenia, słowa, sytuacje, ludzi – wszystko to co ci w tym kontekście przyjdzie na myśl na kartce papieru. Zrób uczciwą i wyczerpującą listę tego, co w twoim życiu generuje ten rodzaj myślenia, wszystkiego w czego efekcie taka myśl się pojawia. Ta część jest niezwykle istotna, bo w ten sposób poznajesz siebie i sprawiasz, że dużo łatwiej ci będzie obudzić uważność właśnie w tych, spisanych na liście momentach. Kiedy lista jest gotowa przeczytaj ją na głos każdego poranka przez pierwsze kilka lub kilkanaście dni. Rób to tak długo, aż będziesz znał już tę listę na pamięć i czytanie przestanie być potrzebne. Już pierwszego dnia, po pierwszym przeczytaniu listy noś stale przy sobie klicker i bądź wyczulony na wszystkie opisane na liście zdarzenia – wtedy będzie ci łatwiej wychwycić pojawienie się tej właśnie myśli. Kiedy to się stanie po prostu kliknij w klicker. Nie staraj się nic dodatkowego z tym robić. Nie oceniaj, nie mniej pretensji że znowu tak pomyślałeś, nie chciej tego zmieniać. Nie miej intencji ingerowania w te myślenie w jakikolwiek sposób. Wyłącznie beznamiętnie obserwuj siebie i rejestruj każdym kliknięciem moment, w którym ta myśl się pojawi. I rób tak przez cały dzień – klicker mieści się w kieszeni, więc nikt nie musi wiedzieć co robisz. Jedyną zaś rzeczą na koniec dnia tuż przed zaśnięciem jest to byś spojrzał na wynik danego dnia. Żebyś zapoznał się z liczbą kliknięć. Kolejnego dnia z rana przeczytaj ponownie listę i wyzeruj klicker, byś mógł tego dnia zacząć zliczać od nowa.  Wykonuj to zadanie przez dwa, trzy tygodnie. Jeśli go nie zaniedbasz i rzetelnie będziesz to co dzień robił efekt przejdzie twoje najśmielsze oczekiwania. A tak przynajmniej się stało we wszystkich przypadkach, w których pracowałem z osobami walczącymi z własnymi niechcianymi zachowaniami. Bezwysiłkowa, klickerowa anihilacja naprawdę działa. Spróbuj. Pozdrawiam 

#40 Personal branding, a efekt Krugera – Dunninga

Personal branding, a efekt Krugera – Dunninga

Co rusz słyszymy dzisiaj, że podstawą rynkowej egzystencji, jest stworzenie odpowiedniej marki osobistej, dzięki której, ci którzy szukają tego co oferujemy, mogą nas znaleźć. Samo zaś zjawisko, a raczej mechanizmy jego konstruowania wywołują skrajnie sprzeczne opinie. Z jednej strony padają oskarżenia o odczłowieczenie i traktowanie człowieka w bezdusznych marketingowych kategoriach towaru na sprzedaż. Z drugiej strony zaś podnoszone są argumenty, mówiące, że w dzisiejszych czasach – szybkiej, internetowej informacji, a co za tym idzie podejmowania szybkich decyzji konsumenckich, bez odpowiednio zbudowanego personal brandingu nie da się przetrwać. Niestety rację w tym sporze mają obie strony. A dlaczego? Z powodu efektu Krugera – Dunninga. Ale zanim wyjaśnię o co chodzi posłużę się pewnym przykładem. Wyobraź sobie, że nosisz się z zamiarem zakupu ekspresu do kawy. Najpierw gromadzisz informację przeszukując sieć w próbie porównania ekspresów różnych marek oferujących te funkcje, które najlepiej spełniają twoje oczekiwania. Wreszcie znajdujesz dwa ekspresy dwóch różnych producentów z tej samej półki cenowej i posiadających zbliżone parametry techniczne. Ekspres A jest prześliczny, ma ładną obudowę, świetny design, doskonale dobrane kolory i widać że jego projektant oprócz talentu wykazał się też wyjątkowym wyczuciem smaku i estetyki. O ekspresie producenta B niestety nie można tego powiedzieć. Po prostu nie wygląda specjalnie zachęcająco. Zdjęcie, na którym firma usiłuje go zareklamować jest źle zrobione, ma kiepską perspektywę i fatalną kolorystykę. Do tego sam ekspres raczej nie zachwyca swoim wyglądem – toporne pokrętła i przyciski prześcigają się brzydotą z nie mniej toporną obudową. I teraz pytanie – przy założeniu podobnej ceny oraz tych samych funkcji – który z ekspresów wybierzesz? Otóż nie ma się co dziwić, że w tym wypadku większość kupujących zdecyduje się na zakup pięknego ekspresu, a tylko nieliczni śmiałkowie kupią ekspres niezbyt ładny. Ale to nie koniec naszego eksperymentu – otóż mija kilka tygodni i śliczny ekspres zaczyna sprawiać kłopoty. Co chwila się psuje, rozłącza, raz mieli kawę, raz nie i nigdy nie wiadomo czego się po nim spodziewać. Tymczasem ekspres brzydki pracuje w tym czasie nienagannie. Co się dzieje w głowach tych, którzy kupili ekspres A? Są rozczarowani i wielu swoich znajomym – na pewno tych, którzy również noszą się z zamiarem zakupu ekspresu – odwodzą od tego, by skorzystali z oferty producenta A.  Producent A ma zatem problem – sprzedaż zaczyna spadać, bo po rynku roznosi się szeptana antyreklama jego produktów. A co się dzieje z producentem B? On niestety też ma problem – jego ekspres jest wprawdzie świetny technicznie, ale jego brzydota i kiepska reklama powoduje, że niewiele osób decyduje się na zakup, a jak już kupią, to niespecjalnie są skorzy do eksponowania ekspresu tak, by widzieli go inni. Przecież to brzydki ekspres i to niemiłosiernie. I właśnie to jest powodem, że obie zwaśnione strony sporu o personal branding mają jednocześnie rację. Ci pierwsi, którzy deprecjonują potrzebę kreowania marki osobistej posiłkują się przekonaniem powstałym po zakupie ładnego produktu, który okazał się kiepski merytorycznie. Ci drudzy zaś utrzymują, że to nie szata zdobi człowieka ale jego umiejętności i niestety oprócz nich samych nikt nie jest w stanie się o tym przekonać, bo wielu potencjalnych klientów rezygnuje widząc reklamową amatorszczyznę, czy też po prostu dlatego, że kiepska reklama nie wpłynęła na powstanie odpowiednio szerokiej dystrybucji informacji, a zatem ich ofertę po prostu nie sposób znaleźć. Z tej perspektywy możemy powiedzieć, że zarówno producent A, jak i producent B popełnili błąd. Jednej posłużył się sprzedażą o charakterze emocjonalnym, w którym klient zdecydował o zakupie na podstawie ładnego opakowania, a drugi producent nie był w stanie zainteresować odpowiednio dużego grona odbiorców, by zacząć sprzedawać swój towar na odpowiednio wysokim poziomie. 

A teraz mając na uwadze powyższy przykład dotyczący sprzedaż ekspresów do kawy przełóżmy tę zasadę na markę osobistą. Z jednej strony mamy więc świetnie się promujących słabych specjalistów, zaś z drugiej strony brak wiedzy na rynku o tym, jak dotrzeć do naprawdę dobrego specjalisty, bo im jest on lepszy tym dziwnym trafem słabiej się promuje. Moglibyśmy powiedzieć inaczej: co z tego, że jesteś dobry w tym co robisz, skro nikt o tym nie wie? Co z tego że jesteś wysokiej klasy specjalistą w swojej dziedzinie, jak nie stworzyłeś światu szansy żeby się o tobie dowiedział? Nie masz strony internetowej, odpowiednio dobrze zrobionego zdjęcia, materiałów, którym możesz się posłużyć by wykazać się swoją specjalizacją? Nawet nie wiesz, jak często na swej drodze nauczyciela spotykam ludzi przychodzących z problemem polegającym na tym, że mimo wysokiej specjalizacji i merytoryki nie są w stanie zarabiać w miarę przyzwoitych pieniędzy i wciąż nie mogą związać końca z końcem, którzy nawet nie wpadli na to, żeby sobie zrobić wizytówkę zawierającą kontakt na nich i informującą o tym, czym się zajmują! Jedyne własne zdjęcie, które posiadają to stara legitymacyjna fotografia z czasów studiów lub jakiś wakacyjny frywolny fotograficzny koszmarek, który tak naprawdę odstrasza potencjalnych kontrahentów. Ludzie wierzą, że jak będą odpowiednio dobrzy w tym co robią, to w zupełności wystarczy. Otóż nie! Nie w tych czasach, w których przyszło nam żyć. Ten, kogo nie da się znaleźć, namierzyć, odszukać po prostu zawodowo nie istnieje. Czemu zatem ludzie, którzy są naprawdę kompetentni tak rzadko potrafią się skutecznie promować? Otóż z tego samego powodu, dla którego ci, którzy tak naprawdę nie są wystarczająco kompetentni promują się bez najmniejszego obciachu. Działa tutaj bowiem efekt Krugera – Dunninga odkryty w 1999 roku przez Justina Krugera i Davida Dunninga z amerykańskiego Cornell University. Naukowcy ci ustalili, że osoby o niskiej kompetencji w danej dziedzinie mają skłonność do przeceniania swoich umiejętności, zaś osoby o wysokiej kompetencji zachowują się dokładnie odwrotnie. Wykazują tendencję do zaniżania własnej oceny swoich umiejętności. I w ten sposób, ktoś kto mało umie nie ma problemu z tym by krzyczeć na około, że umie wszystko, zaś ten ktoś kto rzeczywiście wiele umie woli siedzieć cicho, bo uważa, że wcale nie jest tak wysokiej klasy specjalistą jak w rzeczywistości. Mówiłem już kiedyś o tym – mądrość ma zawsze wątpliwość, jest skłonna kwestionować samą siebie. Głupota nie ma z tym problemów – nigdy nie ma wątpliwości i sama o sobie myśli wyłącznie w superlatywach. Jak to się przekłada na rynek? Ano niestety nieszczęśliwie: jesteśmy otoczeni zewsząd ślicznymi ekspresami do kawy i straciliśmy już zaufanie, że jak któryś z nich kupimy, to na pewno będzie odpowiednio dobrze i długo działał. To dlatego rynek usług coachingowych przeżywa największy kryzys od lat. Bo te oferty, które są pięknie opakowane w rzeczywistości mają niezbyt wielką wartość. Zaś te wartościowe praktycznie nie istnieją na rynku, bo nie sposób ich znaleźć. To samo dzieje się na rynku innych specjalizacji: trenerów, nauczycieli akademickich, usług budowlanych i wielu wielu innych. Klienci szukają firm z pod znaku B, i nie mogą ich znaleźć w gąszczu ofert firm z pod znaku A. Jak zatem wybrnąć z tego impasu? Otóż nie ma innego sposobu – trzeba stworzyć zupełnie inny system. Najwyższy czas zacząć sprzedawać wysoką merytorykę w odpowiednio eleganckim i przyciągającym wzrok opakowaniu. Wysoko wykwalifikowani specjaliści z jednej strony diagramu Krugera – Dunninga powinni zacząć się mierzyć z nisko wykwalifikowanymi pseudospecjalistami z opozycyjnej strony diagramu i jedyny sposób na wygranie tej bitwy, to pokonanie ich ich własną bronią. Zatem – jeśli zajmujesz się czymkolwiek, a masz problem z tym by świat się dowiedział o tobie i twojej ofercie to zastanów się, czy przypadkiem nie stałeś się ofiarą efektu Krugera Dunninga? Czy przypadkiem nie zaniżasz sztucznie swojej oceny i w tym oceny swoich umiejętności, w efekcie czego siedzisz jak mysz pod miotłą pozwalając, by ci, którzy wiedzą wielokrotnie mniej od ciebie zgarniali ci z przed nosa ludzi, którzy mogli by wielce na twojej ofercie skorzystać. 

Podobno kiedyś jeden z młodych adeptów kompozycji zapytał Wojciecha Kilara co trzeba zrobić, żeby zacząć komponować muzykę filmową do Hollywood. Mistrz miał mu odpowiedzieć tymi słowami: „Załóż pan sobie telefon!”, co znaczyło, że zdaniem mistrza jeśli adept będzie wystarczająco dobry, to Hollywood samo go znajdzie. Otóż ta anegdotka – nawet jeśli miałaby być prawdziwa – w dzisiejszych czasach już nie ma racji bytu. Dzisiaj już nie wystarczy posiadanie telefonu, bo telefon mają już wszyscy. Nie wystarczy też posiadać stronę internetową, bo to już też powszechny obrazek. Dzisiaj trzeba włożyć sporo energii w konstruowanie własnej marki, jeśli ktokolwiek ma mieć szansę się o niej dowiedzieć. Problem w tym. Że jeśli ta marka będzie skrywała słabą jakość, to ludzie szybko to zweryfikują i będą przestrzegać innych, by z niej nie korzystali. I to się dzieje właśnie na rynku – wystarczy, że jakaś grupa słabo wykwalifikowanych niby specjalistów głośno na nim krzyczy o swoich umiejętnościach, po czym się okazuje, że tych umiejętności tak naprawdę nie posiadają, to prędzej czy później ludzie będą uważać całą branżę za jedną wielką ściemę. Mainstream wyda wyrok uznając całą branżę za merytoryczne oszustwo. I ten sam mainstream nie da sobie szansy na weryfikację opinii tak długo, jak prawdziwi specjaliści będą siedzieli jak myszy pod miotłą umniejszając swoje umiejętności zgodnie z fatalnym i w gruncie rzeczy destrukcyjnym dla wszystkich efektem Krugera Dunninga, co niniejszym poddaję pod przemyślenie. Pozdrawiam!

#41 Dwa sposoby na przygnębienie

Dwa sposoby na przygnębienie

Przygnębienie stało się dzisiaj chorobą cywilizacyjną. Nie omija prawie nikogo – większość ludzi doświadcza tego stanu dość często, nawet kilka razy w tygodniu i na szczęście w wielu przypadkach po jakimś czasie samo przechodzi. Wystarczy jakiś zewnętrzny stymulator: Stefan dzwoni z zaproszeniem na piwo, Anka na jednym z portali społecznościowych opublikowała wasze wspólne zdjęcie z głupimi minami, czy też twój pies po raz dziesiąty tego dnia ukradł ci skarpetkę. I już, po przygnębieniu. Jednak problem powstaje wówczas, kiedy te zewnętrzne stymulatory przestają działać i niezależnie od Stefana, Anki i psa twoje przygnębienie nie chce odpuścić. Kiedy staje się stanem permanentnym, twoją życiową normą i tym, co czujesz przez większość dnia, to tak naprawdę stoisz tuż u progu depresji, a z tą już dużo trudniej sobie poradzić. Dzisiaj postanowiłem wygooglować przygnębienie w polskim internecie, będąc ciekawym co może odkryć przygnębiona osoba poszukująca rozwiązania swego problemu. Niestety większość poradniczych podpowiedzi zaleca jak najszybsze skorzystanie z usług psychiatry, żeby zdobyć odpowiednie wsparcie farmakologiczne. Niestety – wiem, że to nie jest popularna opinia – w tym miejscu, dokonując wyboru o farmakologicznym wsparciu zawsze się przegrywa. A dzieje się tak dlatego, że kiedy podejmujesz próbę walki ze swoim przygnębieniem za pomocą tabletki, to wraz z tą decyzją tejże tabletce przekazujesz odpowiedzialność za swój stan, zdrowie i samopoczucie. Od teraz tabletka zdobywa władzę nad tobą. Od tego momentu powierzasz małemu, obłemu skupisku atomów zarządzanie sobą. W tej walce zawsze przegrywasz, bo prędzej czy później tabletki będą musiały mieć coraz większą siłę, by sprostać twoim rosnącym wymaganiom. Na szczęście, zanim przygnębienie stanowiące przedsionek depresji utoruje jej drogę do twojego systemu, istnieją inne sposoby, by spróbować sobie z nim poradzić. Ale najpierw muszę ci opowiedzieć pewną historię. Otóż miałem kiedyś chomika. Naprawdę! Był strasznie fajny, ale miał tylko jedną życiową pasję. Otóż jego chomicze życie głównie upływało mu na bieganiu w drucianym kółku. Kółko miało szczebelki, na których chomik stawiał łapki i przebierał nimi coraz to szybciej wprawiając to kółko w ruch. Nie wiem jak to robił, ale naprawdę potrafił w tym kółku nieźle zaiwaniać. Po jakimś czasie obserwowania chomika odkryłem pewną zależność. Chomik mianowicie rozkręcał kółko do określonej szybkości, po której osiągnięciu już nie był w stanie wyhamować. Miałem wrażenie że do pewnego momentu chomik kręci kółkiem, a od pewnego momentu to kółko kręci chomikiem. I rzeczywiście po przekroczeniu ekstremalnej prędkości chomik zaczynał koziołkować w tym kółku – bezwiednie, trochę jak astronauta w stanie nieważkości gdybyśmy go oglądali w przyśpieszonym tempie. Aż w końcu siła odśrodkowa wyrzucała chomika z kółka, dzięki czemu oszołomiony lądował gdzieś po drugiej stronie akwarium. Leżał chwilę zdziwiony, po czym, kiedy już wracała mu świadomość znowu postanawiał zmierzyć się z drucianym kółkiem. I tak bez końca. Z przerwami na posiłek, higienę osobistą i sen. Całe życie w drucianym kółku i to na własne życzenie. 

Zastanówmy się przez chwilę, jakie tak naprawdę nasz chomik, gdyby się trochę znał zarówno na psychologii, socjologii i fizyce mógłby mieć wyjście. Otóż oczywiście pierwszą przychodząca na myśl opcją, jest rezygnacja z zabawy kółkiem. Ale ta opcja nie wchodzi w grę, bo bieganie w kółku było jego życiową chomiczą misją. Po drugiej stronie tej opcji znajduje się opcja opozycyjna i równie ekstremala – chomik mógłby się nauczyć tak szybko kręcić kółkiem, że w końcu wokół niego utworzył by się wir transcendecji i chomik przeszedłby do stanu oświecenia. Ale umówmy się – to trudna sztuka i raczej chomik by jej nie dokonał. Czy istnieje trzecie wyjście? Otóż istnieje. W tym wyjściu chomik musiałby się nauczyć kontrolować ruch wirowy kółka, manipulując jego szybkością w taki sposób by łapki mu się już nie plątały i by jego kółkowy bieg nie przypominał biegu szaleńca po rozżarzonych węglach, ale z gracją stąpającego rumaka. Żeby to wyjście stało się możliwe chomik musiałby nauczyć się robić jedną rzecz. Musiałby co jakiś czas wychodzić na chwilę z kółka by zaobserwować w jaki sposób to kółko kręci się bez jego udziału. Dopiero ta zewnętrzna obserwacja stworzyła by możliwość regulacji. Chomik patrząc z zewnątrz na kręcące się kółko mógłby w miarę precyzyjnie ocenić jak w nim trzeba biec, by to on kręcił kółkiem, i by kółko nie kręciło nim. Zewnętrzna obserwacja ustawia chomika w roli eksperta od samego siebie, który nagle odkrywa: „ach to tak to działa!”. Dopóki chomik biegnie w kółku nie widzi niczego poza szybko przewijającymi się przed jego oczami szczebelkami. Kiedy jednak kółko zaczyna się kręcić zbyt szybko szczebelki zlewają się w oczach chomika w jeden rozmyty obraz. A im dłużej chomik usiłuje biec, tym dłużej ten obraz przed jego oczami się utrzymuje. No dobrze, odpuśćmy już sobie ten przydługi przykład chomika, ale już pewnie się domyślasz, czemu go użyłem. Teraz podmień proszę w powyższym przykładzie pod słowo chomik, słowo „ja”, pod słowo „kółko” twoje życie” zaś pod słowo „szczebelki” wszelkie troski, stresy, zmartwienia, przeciwności losu, kłody, które znajdujesz pod nogami i wszystko to, co stanowi generator twojego przygnębienia. Kiedy biegniesz w kręcącym się kółku życia, to tak naprawdę nie wiele możesz zrobić. To kółko będzie się kręcić. To ty wprawiasz go w ruch, z każdym postawionym przez ciebie krokiem. Niezależnie od tego, czy zmierzasz do pracy, czy na trudne spotkanie, czy na rodzinny obiad do własnych rodziców. Z każdym twoim ruchem obraca się również to twoje druciane życiowe kółko. Będąc w środku tego ruchu nie masz zbyt wiele możliwości i co najważniejsze nie masz najmniejszej ostrości widzenia. Musisz chociaż na chwilę wyjść z kółka. Zobaczyć je, jak się kręci bez twojego udziału. Nie da się zobaczyć siebie w kółku, będąc w jego środku. Tak jak nie da się podnieść wiadra, którym się stoi i nie da się podnieść się samemu w górę ciągnąć się za własne sznurówki. No dobrze, powiesz – ale jak to zrobić. Jak wyjść na chwilę z życiowego kółka, kręcących się stresów, niespełnionych oczekiwań, niezrealizowanych zamierzeń, tej niedoskonałej rzeczywistości? Są na to tylko dwa sposoby. Pierwszy sposób wykorzystuje dwie – wydawało by się odległe od siebie – właściwości naszego mózgu: kognitywną i imaginatywną. Polega na spojrzeniu na siebie z perspektywy pozbawionej identyfikacji z ego czyli transpersonalnej. To trochę tak, jakby na chwilę zatrzymać czas, wysiąść z kółka, pociągnąć łyk kawy i skonstatować przyglądając się kółku i osobie, która w nim biegnie z odległej, obcej perspektywy: „ach, to tutaj biegasz?” To widzenie siebie z takiej perspektywy, jakby problemy które cię dotykają, troski, niepowodzenia i stresy dotyczyły nie ciebie ale obcej ci osoby, jednak takiej, której dobrze życzysz. Spróbuje ci to pokazać na prostym przykładzie. Wyobraź sobie, że jesteś na fajnej, dynamicznie się rozwijającej i fascynującej imprezie. Ludzie się bawią, tańczą, popijają ulubione trunki, są wyluzowani, uśmiechnięci i trochę szaleni. Ty również bierzesz udział w tym małym szaleństwie i czynisz to z dużą dozą akceptacji co do tego, że przecież tego wieczoru można sobie pozwolić na więcej, niż normalnie. I nagle w rogu sali widzisz jakąś znaną ci osobę. Siedzi nad pustym stołem, podpiera głowę dłońmi, a na jej twarzy maluje się przygnębienie, odbierające wszystkim wokół energię. Podchodzisz do tej osoby i pytasz, co ją tak przygnębia. W odpowiedzi zaczyna ci opowiadać: „a to jest nie tak”, „a tamto się nie udało”, „a ta fajna dziewczyna, czy fajny chłopak przy barze ani razu nań nie zwróciła uwagi”, „a jutro znowu do roboty” i tak bez końca. Zupełnie jak chomik w kółku. Co wtedy mówisz tej osobie? „Ty naprawdę zamierzasz się tym wszystkim teraz przejmować? Przecież trwa impreza. Możesz tu siedzieć i wzdychać do własnych marzeń, a możesz się po prostu pobawić. Jak tu zostaniesz, to przegapiasz fajny melanż! Co się wtedy dzieje – otóż z twojej perspektywy przygnębienie tej osoby po prostu nie ma sensu, umyka jej przyjęcie i cała masa różnych możliwości, okazji i innych fajnych rzeczy. Dla niej to nie jest jasne. Dla ciebie tak. Ta osoba tego nie widzi, ty tak. Biega w swoim kółku ty stoisz obok. Tak działa perspektywa transpersonalna – umożliwia spojrzenie na siebie bez identyfikacji z ego, a co za tym idzie z wszystkimi negatywnymi emocjami, które w stanie przygnębienia to ego generuje. W środku kółka może być wyłącznie gorzej, bo przychodzi moment, w którym, podobnie jak moim chomikiem, rozpędzone kółko zaczyna kręcić tobą, odbierając ci kontrolę. Biegniesz w amoku tracąc możliwość skorzystania z tego co tak naprawdę oferuje ci otaczająca cię rzeczywistość. Szalony imprezowy melanż to przy tym mały pikuś. 

Wspominałem jednak, że istnieje też drugi sposób na wyskoczenie na chwilę z kółka i odzyskanie nad nim całkowitej kontroli, by miast biegać i się pocić z nerwów, stąpać w nim z gracją najpiękniejszego wierzchowca. To medytacja. Do niej już nie potrzebujesz ani zdolności kognitywnych, ani imaginatywnych. Obydwie te zdolności są konstruktami umysłu. W medytacji umysł bardziej nam przeszkadza niż pomaga. Jak twierdzą Mędrcy Wschodu: istnieje umysł i natura umysłu. Umysł to chmury płynące przez nieboskłon. Natura umysłu jest czystym niebem. Nie znam nikogo, kto regularnie medytuje i kto jednocześnie doświadcza permanentnego przygnębienia. Ciekawe, prawda? Pozdrawiam

#42 Ukryty koszt iluzji stabilizacji

Ukryty koszt iluzji stabilizacji

Co chwila się spotykam z ludźmi, którzy mówią o potrzebie zmiany w ich życiu. Już nawet precyzyjnie wiedzą, co chcą zmienić, kim się stać, w jaki nowy sposób zacząć funkcjonować, by ich życie stało się pełniejsze, szczęśliwsze i bardziej spełnione. Kiedy mówią o zmianie na ich twarzach widać entuzjazm pomieszany z ulgą. Z jednej strony są podekscytowani samą wizją zmiany, a z drugiej strony odczuwają ulgę na myśl o tym, że mogli by się pozbyć tego, co do tej pory ich uwiera, co powoduje, że nie są do końca ze swojego życia zadowoleni. Kiedy rozmawiają ze mną o zmianie zdają się być już w innym świecie, w tym w którym zdołali tej zmiany dokonać. Stąd zmiana ich energii i samopoczucia, którą można łatwo dostrzec w sposobie zachowania. Po czym mija jakiś czas, znowu się widzimy i znowu… od samego początku zaczynają opowiadać jak to będzie fajnie, kiedy dokonają zmiany. Znowu pojawia się poczucie entuzjazmu i ulgi. Jednak samej zmiany, jak nie było tak nie ma. Co się zatem dzieje pomiędzy naszymi spotkaniami? Dlaczego nie dokonują zmiany, mimo iż wiedzą co trzeba zrobić i mimo iż sama myśl o zmianie jest dla nich tak wyzwalająco przyjemna? Otóż nie potrafią pokonać jednej z najpotężniejszych barier: wpływu swojego własnego środowiska, nie potrafią wyzwolić się z ich dotychczasowej, jakoś już poukładanej rzeczywistości, która mami ich iluzją bezpieczeństwa i stabilizacji. Powiedziałem iluzją, bo z prawdziwym bezpieczeństwem i stabilizacją ich życie nie ma wiele wspólnego. Żeby pokazać jak ten mechanizm działa użyjmy dwóch przykładów – wcale nie tak rzadkich, jakby się można było spodziewać. Oto Mariusz. Mariusz ma trzydzieści dwa lata i już wie, że jest wystarczająco inteligentny by w życiu osiągnąć całkiem sporo. Wie jak to zrobić, gotów jest do wielkiej życiowej zmiany, przewartościowania i zbudowania swojej tożsamości na nowo. Wie, że jest zdolny do stworzenia nowego, świetnie radzącego sobie z życiu Mariusza, ale na przeszkodzie stoi mu drobny szkopuł. Otóż mama Mariusza widzi jego życie zupełnie inaczej niż on. Ona wie lepiej co jest dla niego dobre, co złe, z kim powinien się znać, z kim nie i czym interesować, a czym nie zaprzątać głowy. Mariusz wie, że jego mama co do niego dramatycznie się myli, ale dokonanie w jego życiu słusznej i oczekiwanej zmiany wiąże się z postawieniem się mamie. A tu klops, gdyż zapobiegliwa mama kupiła Mariuszowi samochód. Całkiem przyzwoity, taki który w towarzystwie nie robi obciachu i dodatkowo się nie psuje. I teraz, każda, nawet najmniejsza próba zrewidowania relacji Mariusza z mamą, kończy się jej świętym oburzeniem: „no jak możesz mnie tak traktować, przecież kupiłam ci samochód”. I to kupienia auta Mariusz otrzymuje od mamy na talerzu właściwie każdego dnia. No i jak z tego zrezygnować, jak przecież samego Mariusza nie tylko nie będzie stać na taki samochód, ale tak naprawdę na jakikolwiek samochód. No to mamy klops – cztery kółka właśnie wygrały z przewartościowaniem, tak potrzebnym Mariuszowi w jego życiu. Bohaterką drugiego przykładu jest trzydziestoletnia Ola. Też chce się zmienić, też ma poczucie życiowej stagnacji i dreptania w miejscu i też wie, że mogła by osiągnąć bardzo wiele, gdyby… No właśnie. Otóż Ola pracuje w firmie swojego taty. I wprawdzie Ola dostaje co miesiąc jakąś tam pensję, za którą z biedą jest w stanie przetrwać, jednak pod warunkiem że jest wystarczająco miła dla taty, by ten w przypływie ojcowskiej miłości zapłacił za nią czynsz, zrobił zakupy i czasem zabrał na Majorkę. Do tego dodajmy, że Ola boi się, czy będzie sobie sama w stanie poradzić… bo przecież o stabilną posadę dzisiaj tak strasznie trudno. Dlatego Ola kładzie swoje marzenia o zmianie na szalę wypełnionego zakupami wózka w Tesco. 

Co widzimy na powyższych przykładach? Otóż żeby dokonać zmiany w sobie, najpierw trzeba poradzić sobie ze środowiskiem, w którym trwamy i które definiuje – często wbrew logice i rozsądkowi wartości, przekonania i idee, którymi chcielibyśmy się kierować. Istnieją trzy rodzaje środowisk: neutralne, wspierające i niewspierające. I wg mojego doświadczenia, dokonanie zmiany naszego życia w tym ostatnim tak naprawdę wymaga od nas niebywałej odwagi, hartu ducha i wzięcia całej odpowiedzialności za nasze życie w swoje własne ramiona. Środowisko niewspierające zrobi wszystko w obronie swojego status quo, w obronie tego co jest. W przeciwieństwie do środowiska neutralnego, które nie reaguje na naszą chęć zmiany i zmianę, czy do środowiska wspierającego, które nam w tej zmianie chce pomóc. Jednak środowiska neutralne i wspierające to w naszym życiu rzadkość. Głównie tkwimy w środowiskach niewspierających, bo to one zasysają do środka najwięcej podatnych i nieautonomicznych umysłów, a właśnie takimi jesteśmy kiedy wzrastamy. Środowiska niewspierające zmiany, to środowiska mające swój określony regulamin: zestaw zasad i norm, których nauczono nas przestrzegać. A ich zasadą nadrzędną jest reglamentacja zasobów pośród swoich społeczności. I ten właśnie dostęp do zasobów, jest jednym z największych i najskuteczniejszych narzędzi manipulacji. Nie chcesz Mariuszu pójść z mamą na zakupy, masz inne plany na wieczór, no to mamusia ci nie zatankuje auta.  Nie chcesz Olu spędzić z tatą najbliższego weekendu w kniei strzelając do kaczek? No to tatuś w poniedziałek wsadzi ci do biura współlokatorkę i będziesz odtąd siedziała biurko w biurko z największą firmową jędzą. Środowisko reguluje w jaki sposób możesz czerpać z jego zasobów i zawsze daje ci ciut mniej niż oczekujesz. Jest inteligentne i wie, że ten mały, ale doskwierający brak będzie cię trzymał na wodzy. Bo kiedy liczysz na zwiększenie możliwości konsumpcyjnych, czyli wzrostu dostępu do zasobów, to znajdujesz się w najlepszym stanie emocjonalnym by wymóc na tobie cokolwiek środowisko zechce. Środowisko zawsze daje ci dużo mniej niż ty jemu. Na tym filarze jest zbudowana konstrukcja środowisk i to, że tak trudno się z nich wyzwolić. Jeśli odczuwasz jeszcze trochę głodu i masz wizję jego zaspokojenia, to wystarczy że ci pokaże iż mogę twoje oczekiwanie spełnić, by sprawować nad tobą większą kontrolę niż w sytuacji, kiedy masz pełny brzuch. 

Cóż zatem mogę poradzić zarówno Mariuszowi jak i Oli? Otóż drogi Mariuszu, największe prawdopodobieństwo dokonania w swoim życiu zmiany zapewnisz sobie, kiedy oddasz matce samochód. Gwarantuję ci, że od jeżdżenia autobusami jeszcze nikt nie umarł. A jeśli twoi znajomi stratyfikują twoją pozycję towarzyską na podstawie marki samochodu, którym jeździsz, czy w ogóle faktu jeżdżenia samochodem, to możesz sobie te znajomości spokojnie odpuścić i nic na tym nie stracisz. Zaś droga Olu nie zamęczaj mnie wizjami swej zmiany póki nie wyciągniesz paznokci wbitych w biurko w firmie twego taty. I nie opowiadaj, że wylądujesz wówczas pod mostem. Przejechałem w życiu pod tysiącem mostów i nigdy nie widziałem, by ktoś tam koczował. Kiedy tkwicie w środowisku blokującym waszą zmianę, to już samym aktem tkwienia w tym środowisku obniżacie możliwość dokonania zmiany. 

Silne, antyzmianowe środowiska dokonują regulacji dostępu do zasobów w zamian oczekując realizacji jakichś własnych celów, podzielania wartości czy kierowania się określonymi przekonaniami. Kiedy zaś członkowie tych środowisk realizują wytyczone im cele to jednocześnie muszą to zrobić kosztem własnych. I to jest nadrzędna właściwość takich środowisk, po której najłatwiej jest je rozpoznać. Ten mechanizm zaś nie dotyczy tylko i wyłącznie uzależnienia od realizacji celów rodziców, jak w przypadku Mariusza i Oli, ale też wielu organizacji, towarzyskich koterii, związków, wspólnot i partii politycznych. Poseł, który oddaje głos zgodnie z wytyczną swojego partyjnego ugrupowania i czyni to tak naprawdę wbrew sobie nie wiele się różni od Mariusza zgadzającego się na widzimisię jego mamy w zamian za tankowanie samochodu. Poseł czyni to w zamian za możliwość bycia posłem, za jakiś określony rodzaj władzy, pozycji czy też stanowisko, które otrzyma od partii, kiedy już tym posłem być przestanie. To jednak ten sam rodzaj rezygnacji z części siebie za dostęp do zasobów. I to niezależnie jak zdefiniujemy te zasoby – czy będą to dobra materialne, przywileje czy też iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Bo uzależnianie swego bezpieczeństwa czy też życiowej stabilizacji do dowolnej innej, niż my sami osoby, jest złożeniem w jej ręce odpowiedzialności za nas i przyzwoleniem na to, by na nasze życie mógł mieć wpływ czyjś akurat dobry czy też zły nastrój. To żadne bezpieczeństwo czy stabilizacja, a wyłącznie takowych iluzja. Czemu zatem tak wielu ludzi tkwi w takich destrukcyjnych układach środowiskowych? Ponieważ uznają, że strata tego co już mają będzie dla nich dotkliwsza niż zysk, który mogą osiągnąć dla samych siebie, kiedy już dokonają zmiany. Boją się po prostu utracić tej często kiepskiej posady, malej, ale wystarczającej pensji, czy czasem napełnianego samochodowego baku, nawet jak za te napełnienie trzeba czasem zapłacić kompromitującą prośbą. I ten właśnie imperatyw straty często jest wykorzystywany przez manipulujące środowiska jako koronny argument. Bo, gdzie wam, drodzy Olu i Mariuszu, będzie tak dobrze jak u mamy i taty, prawda?

Jednak koszt utraty części sieieb, swojej autonomii, samostanowienia czy też możliwości rozwoju to nie jedyny haracz, który przychodzi za ten stan zapłacić. Problem jednak w tym, że drugiego o wiele potężniejszego kosztu nie dostrzegamy przez wiele lat. Ale zaczynamy sobie z niego zdawać sprawę, dopiero w drugiej połowie życia. Po czterdziestce czy po pięćdziesiątce. Ten koszt to rozgoryczenie własnym życiem i wzrastające z roku na rok zgorzknienie. Jednak wówczas wyrwanie się z tego przytłaczającego, rozczeniowego środowiska staje się już mało możliwe. A dzieje się tak dla tego, że w przypadku Mariusza czy Oli ich uzależnienie wiąże się ze stosunkowo małą ilością życiowych kontekstów. Etatu w przypadku Oli i samochodu w przypadku Mariusza. Jednak z biegiem lat to uzależnienie oplecie ich jak pajęcza sieć zawłaszczając wszelkie aspekty ich egzystencji – materialne, logistyczne, rodzinne, zawodowe, finansowe i wiele innych. A im większy splot tym małych włókien pajęczej środowiskowej sieci, tym trudniejsze staje się jej pokonanie. I wtedy wraz z konstatacją, jak wiele w naszym życiu zależy od wciąż trzymającego nas w ryzach środowiska przychodzi właśnie potężny impakt rozgoryczenia połączonego z coraz większą świadomością beznadziei, życiowej przegranej i poczuciem sprzedaży siebie, za wciąż niewystarczające zasoby lub jedynie ich obietnicę, a wszystko po to, by utrzymać nas w ryzach realizacji nie naszych celów. Zatem jeśli odkryjesz, że tkwisz w takim układzie – w środowisku, które oczekuje od ciebie rezygnacji z własnych wartości, pragnień czy też wizji siebie w świecie, w zamian dając ci wciąż za mało by wyrównać ten układ i jednocześnie na każdą twoją propozycję zmiany reaguje silnym negatywnym wzburzeniem, to nie czekaj ani jednego dnia dłużej. Bierz czym prędzej nogi za pas i zwiewaj jak najdalej. Póki masz jeszcze wystarczającą ilość sił by móc to zrobić.

Pozdrawiam

#43 Samoutrudnianie

Samoutrudnianie

Czy można odnieść porażkę na własne życzenie? Czy można tak się zabrać za realizację jakiegoś zamierzenia, zadania czy też projektu, by samemu tworzyć przeszkody po drodze, w efekcie których to, co zamierzaliśmy zrobić się nie udaje? Wygląda to na spory nonsens, bo przecież jak ktoś się za coś zabiera, to wydaje się logiczne, że po to, by tego dokonać. Wyobraź sobie, że psuje mi się motocykl. Zakasuję więc rękawy, przygotowuję sobie zestaw potrzebnych narzędzi i zabieram się do naprawy. Wydaje się oczywiste, że w moim działaniu jest jakiś cel, chcę przecież by motocykl był sprawny. Po coś przecież angażuję swoją energię i czas. A teraz wyobraźmy sobie na moim miejscu kogoś innego. Kogoś, kto wszedł do mojego motocyklowego garażu, zobaczył co robię i powiedział: „co ty się tak z tym męczysz? Ja bym to naprawił dużo szybciej”. No dobrze oddaję mu narzędzia, on się zabiera do pracy i nagle okazuje się, że na drodze do naprawy staje jakaś nieprzewidziana przeszkoda. Jedna, potem druga, potem trzecia, aż w końcu okazuje się, że przeszkód i „obiektywnych” pułapek jest tyle, że jednak tego motocykla nie da się naprawić. A przynajmniej tak uważa mój pomagier wskazując na piętrzące się problemy, które tłumaczą, że póki co z naprawy nici. I to absolutnie nie jego wina, ale oczywiście tych wszystkich złośliwych i niezależnych od pomagiera przeszkód po drodze. Albo inny przykład – ktoś uczy się do trudnego egzaminu. I nie wiadomo czemu co chwila coś mu w tej nauce przeszkadza. A tu rozbolał go straszliwie łokieć i potrzebna jest pilna konsultacja specjalisty. A tu się zepsuła lampka nocna, więc po zmroku siłą rzeczy musi zrezygnować z nauki, a tu jeszcze na dodatek okazało się, że wypożyczył z biblioteki nie te podręczniki co trzeba. No i oczywiście egzamin oblany, ale delikwent podaje na swoją obronę całą masę utrudnień, które stanęły mu na drodze i których nieprzewidziane spiętrzenie jest odpowiedzialne za egzaminacyjne fiasko. Znasz może takie przykłady z własnego życia? Twoim znajomych, a może też tobie samemu tak się czasem zdarza? Otóż zjawisko to nazywane jest w psychologii samoutrudnianiem i zostało dość wnikliwie rozpoznane przez wielu światowej klasy badaczy ludzkich zachowań. Odkryli oni, że samoutrudnianie to mechanizm obronny stosowany przez ludzi wówczas, kiedy określone zamierzenie przekracza ich możliwości wykonawce. Na przykład nie mają odpowiednich umiejętności, wiedzy czy doświadczenia, albo też wyzwanie przed którym stoją przeraża ich swoim ogromem. Po prostu nie przewidzieli, za jak trudne dla nich zadanie zamierzają się zabrać. Wówczas – wobec olbrzymiego prawdopodobieństwa porażki muszą jakoś się z niej wytłumaczyć, by zachować twarz. Przed innymi, czy też przed samymi sobą. Najlepszym zaś wytłumaczeniem są obiektywne trudności i przeszkody, których pojawienie się uniemożliwiło wykonanie zadania. Zastosowanie tego mechanizmu zdejmuje z nich odpowiedzialność za porażkę i przesuwa ją na zewnątrz, właśnie na te problemy, które im przeszkodziły. W ten sposób nie tylko zachowują twarz, ale też oszczędzają poczucie własnej wartości, które przy porażce automatycznie musiałoby polecieć w dół. Problem jednak w tym, że wiele badań wykazało, że te niby obiektywne zewnętrzne trudności wcale nie pojawiają się same. Otóż generuje je wyłącznie osoba wykonująca zadanie, by z góry się zabezpieczyć przed zakładaną przegraną. 

Można by powiedzieć, że ludzie posługujący się tym mechanizmem sami sabotują swoje dzieło, sami rzucają sobie kłody pod nogi, by zminimalizować szansę na sukces. Wówczas oczywiście sukces nie nadchodzi wyłącznie z ich winy, a dyskomfort z tym związany uśmierzany jest właśnie poprzez przeniesienie odpowiedzialności na niby „niezależne” czynniki zewnętrzne. Jedno z badań nad samoutrudnianiem, które w 1978 roku przeprowadzili naukowcy Jones i Berglass przyniosło szokujący wynik. Wyobraź sobie trzy grupy. Wszystkie otrzymały do rozwiązania testy o różnych stopniach trudności. W grupie pierwszej łatwy, w grupie drugiej trudny, a w trzeciej niemożliwy do rozwiązania. Po badaniu poinformowano wszystkie grupy, że wypełniany przez nich tekst był bardzo łatwy, przez co w grupie drugiej, gdzie test był rzeczywiście trudny oraz w trzeciej, gdzie test był nierozwiązywalny w wielu osobach pojawiła się wątpliwość co do swoich umiejętności. Następnie zaproszono wszystkie grupy do kolejnego testu, ale tym razem z możliwością wyboru tabletki – albo podnoszącej nasze możliwości intelektualne, albo też takiej, której działanie te możliwości obniża. I co się okazało? 70% badanych mężczyzn i 40% badanych kobiet sięgnęło po tabletkę… obniżającą sprawność intelektualną. A zrobili to, by mieć później usprawiedliwienie – nie rozwiązałem testu, bo przecież jestem po tabletce, która to spowodowała. A zatem to nie moja wina, czy odpowiedzialność, ale tej tabletki. To nie kwestia moich zdolności i umiejętności, ale tej cholernej tabletki, prawda? Zastanawiające jest w tym badaniu to, że ludzie woleli nie poznać prawdy na swój własny temat. Wybierali życie w iluzji jedynie po, to by ochronić swoje poczucie własnej wartości. Podobny wniosek pojawił się po badaniach Shepperda i Arkina z 1989 r., w których studenci mieli przystąpić do ważnego testu i zadeklarować wcześniej swoje oczekiwania co do jego zaliczenia. Przed testem mogli również zdecydować o rodzaju muzyki towarzyszącej temu testowi: albo wspomagającej, albo utrudniającej wykonanie testu. Okazało się, że ci studencki, którzy zadeklarowali oczekiwanie porażki wybierali muzykę utrudniającą. Bo wówczas, w przypadku rzeczywistego nie zaliczenia testu mogli mieć wygodną wymówkę tłumaczącą ich porażkę. Mogli, mówiąc kolokwialnie: zwalić winę na utrudniającą muzykę, a nie swoje słabe przygotowanie. Zresztą przykładów egzaminów i testów używam tu celowo, bo często towarzyszy im mechanizm samoutrudnienia. Dzieje się tak, kiedy noc przed egzaminem spędzana jest na hucznej mocno zakrapianej imprezie. Wówczas następnego dnia oblanie egzaminu można wytłumaczyć kacem i bólem głowy, nie zaś tym, że po prostu student się do niego nie przygotował. 

Z powyższych badań niezbicie wynika, że samoutrudnianie jest motywowane niepewnością co do własnych umiejętności lub przewidywaniem zagrożenia dla poziomu poczucia własnej wartości. W ten sposób po prostu często chronimy swoje ego, by nie musieć znosić dyskomfortu wynikającego z uzmysłowienia sobie smutnej prawdy, że nie posiadamy takich umiejętności jak często deklarujemy, czego porażka jest doskonałym weryfikatorem. Ten mechanizm jest w istocie mechanizmem, za pomocą którego regulujemy własny system emocjonalny: unikamy pogorszenie naszego nastroju w efekcie uzyskania negatywnej informacji zwrotnej. Wówczas udaje nam się uratować dobre samopoczucie po porażce, ale niestety nie działa to długo. Tego typu zabieg obronny przynosi dość krótki efekt i nie jest stałym antidotum na negatywne emocje generowane przez fiasko naszych zamierzeń. 

Jak zatem radzić sobie z samoutrudnieniem? Otóż nie ma lepszego sposobu niż samoobserwacja, w której powinniśmy spróbować przyjrzeć się bliżej tym wszystkim utrudnieniom, które pojawiają się nam na drodze do realizacji jakiegoś zamierzenia i odpowiedzieć na pytanie, czy czasem ich występowanie wskazuje nie na istnienie obiektywnych przeszkód, ale na nasze celowe, często nieświadome sabotowanie wyniku działań, by się zabezpieczyć na wypadek porażki. Nie jest to proste zadanie, bo przecież wolelibyśmy tego nie wiedzieć o sobie. Wolimy egzystować w małej, ale za to jakże wygodnej iluzji, w której zawsze na przeszkodzie wyrasta nam jakiś obiektywny problem. Ale tej iluzji niestety trzeba się pozbyć, bo powoduje ona tak naprawdę katastrofalne skutki. Spójrz na to z tej perspektywy: jeśli nie udaje ci się czegoś osiągnąć z tak zwanych przyczyn obiektywnych, to jednocześnie te same „obiektywne przyczyny” powodują, że nie widzisz potrzeby zmiany sposobu swojego działania. Przecież jeśli to nie twoje umiejętności są odpowiedzialne za porażkę, to nie ma potrzeby ich zwiększać, czy zdobywać nowych. W ten sposób samoutrudnienie blokuje tak naprawdę nasz rozwój. Miast wzrastać i zdobywać nowe umiejętności, uczyć się nowych rzeczy, rozwijać sprawczość, tkwimy w zadowolonym z siebie nic nie robieniu. A odpowiedzialność za taki stan rzeczy najłatwiej zrzucić na dowolny zewnętrzny czynnik. Tymczasem, kiedy uda ci się zaobserwować, że tak naprawdę sabotujesz możliwość realizacji jakiegoś zamierzenia, to jest to doskonała okazja by odpowiedzieć sobie na pytanie czemu to robisz. Bo jest to niezwykle cenna wskazówka dla twojego własnego rozwoju – w ten sposób dowiadujesz się, czego jeszcze nie potrafisz, a dzięki tej wiedzy możesz to zmienić. W ten sposób twój własny system emocjonalny przekazuje ci bezcenną informację zwrotną o istnieniu określonego braku umiejętności. Kiedy zaś wiemy jakie umiejętności nam brakuje, to ich zdobycie czy uzupełnienie staje się dziecinnie proste. Jednak nie da się uzupełnić, czy wykształcić określonych umiejętności, jeśli w mechanizmie samoutrudnienia zamiatamy ich brak pod dywan. Wyobraź sobie dwóch tenisistów. Obaj wykonali nieprecyzyjny serwis i trafili w siatkę. Jednak jeden z nich mówi: „no tak, z tą nową rakietą od razu było wiadomo, że będzie problem!”, a drugi: „aha, więc serwis sprawia mi kłopoty, muszę poświęcić dużo więcej czasu na jego wyćwiczenie przed piątkowym meczem”. Jak myślisz, który z nich w piątek osiągnie lepszy wynik? 

To oczywiste. Tak samo jak to, że mechanizm samoutrudnienia z naszego największego wroga może stać się naszym sprzymierzeńcem. Możemy dzięki niemu precyzyjnie się dowiedzieć, nad czym jeszcze powinniśmy popracować, co w sobie zmienić, czego się nauczyć, i jakie umiejętności zdobyć. Wystarczy świadomie obserwować siebie i wbrew urażonemu ego przyznać samemu przed sobą kiedy i jakie kłody sami rzucamy sobie pod nogi, by w razie czego wytłumaczyć porażkę, chroniąc dobre samopoczucie i oszczędzając nasze udręczone poczucie własnej wartości. Pozdrawiam

#44 Efekt Wenus z wioski

Wenus ze wsi, czyli co ogranicza nasz rozwój

Wyobraź sobie taką oto scenę. Pewna firma budowlana postanawia zatrudnić nową, tańszą siłę roboczą do kopania rowów. W tym celu przedstawiciel firmy udaje się do buszu, by znaleźć ludzi, którzy do tej pory nie mieli specjalnego kontaktu z cywilizacją. Ważne by byli silni i chętni do pracy. W końcu w pewnej wiosce znajdują się odpowiedni kandydaci, tym bardziej, że dookoła wioski znajduje się wykopany przez tubylców okazały rów. Przedstawiciel budowlanego przedsiębiorstwa kombinuje więc następująco: mieszkańcy wioski po pierwsze nie będą mieli zbyt wielkich wymagań, zaś po drugie – na co wskazuje rów odgradzający wioskę od świata; potrafią kopać rowy. Po krótkich pertraktacjach udaje się namówić kilku tubylców do współpracy. W końcu zostają przewiezieni na plac budowy i otrzymują polecenie wykopania rowu o odpowiedniej długości, szerokości i głębokości. Szefostwo firmy budowlanej z zachwytem zaciera ręce i udaje się na ich zdaniem zasłużonego drinka. Mija kilka dni i szefostwo budowlanej firmy pojawia się na budowie. Cóż jednak widzą? Otóż zamiast spodziewanych kilkuset metrów rowu zatrudnieni buszmeni wykopali zaledwie kilka metrów. I nie chodzi o to, że się lenią. Nie, jak najbardziej uczciwie pracują, tyle że przerzucają glinę z rowu gołymi rękami, podczas gdy kilofy i łopaty stoją jak stały oparte o ścianę przybudówki na narzędzia. Inżynierowie nie mogą tego zrozumieć: dlaczego zatrudnieni pracownicy kopią rów rękami nie korzystając z łopat? Rozwiązanie jest jednak banalnie proste – oni nie znają takiego wynalazku jak łopata, więc do wykopania rowu wybrali znane sobie i ich zdaniem wystarczająco dobre rozwiązanie pozwalające na wykonanie zlecenia, czyli wykorzystanie własnych rąk. W ten właśnie sposób wykopali swój rów w wiosce, a skoro tam to było możliwe, to z ich perspektywy widzenia równie dobrze to rozwiązanie powinno się sprawdzić i teraz. Przyjrzyjmy się bliżej decyzji robotników. Dlaczego wybrali kopanie rękami? Ponieważ nie znali lepszego rozwiązania, a to które znali wydawało im się wystarczająco skuteczne do rozwiązania problemu. Ten rodzaj myślenia stanowi spory błąd poznawczy, bo w jego efekcie zatrzymujemy się na znanych rozwiązaniach uznając, że skoro są to jedyne dobre rozwiązania, to muszą być jednocześnie najlepsze. Badaczem, który zwrócił uwagę na ten efekt jest Edward de Bono, psycholog i Oksfordzki oraz Harwadzki wykładowca. Tak, ten sam de Bono od teorii kapeluszy i idei myślenia lateralnego. O ile kapelusze uważam, za model delikatnie mówiąc wyświechtany, o tyle myśleniu lateralnemu z pewnością kiedyś spróbuję przyjrzeć się bliżej, bo to niezwykle inspirujący koncept. Jednak wróćmy do efektu pod nazwą Wenus z wioski, lub też Wenus z pipidówka. De Bono posłużył się tutaj następującym przykładem: mieszkasz sobie w wiosce, której nigdy nie opuściłeś i nigdy też nie słyszałeś o istnieniu czegokolwiek poza wioską. Celowo tutaj używam wyłącznie formy męskiej, bo w tym przykładzie ma to konkretne znaczenie. Teraz wyobraź sobie, że dokonujesz oceny miejscowych dziewcząt, w efekcie której ustalasz, że bezsprzecznie najładniejsza jest Zosia. Zosia więc w twoich oczach staje się wzorcem kobiecej urody, a dzieje się tak ponieważ brakuje ci punktu odniesienia. Nie wiesz, że mogą istnieć inne wioski i inne Zosie, wiec uznajesz, że ta właśnie Zosia jest najpiękniejsza na świecie, bo przecież wioska to wszystko co znasz, jest dla ciebie całym znanym ci światem. Skoro zaś w twoim mniemaniu nie istnieje świat oprócz wioski, więc tym samym uznajesz, że na skali piękna Zosia zajmuje najwyższą możliwą lokatę. A mówiąc już twardym językiem psychologicznego efektu: Zośka jest wystarczająco ładna, przez co jej uroda spełnia rolę ogólnego wzorca wystarczającego do wnioskowania o tym, gdzie kończy się skala kobiecej urody. De Bono nazwał ten efekt The Village Venus Effect, czyli efekt wioskowej Wenus, ale ten sam efekt można wytłumaczyć z perspektywy drugiej płci – tym razem poproszę panie by wyobraziły sobie tę samą sytuację, ale z najprzystojniejszym w wiosce mężczyzną w roli głównej. 

Wydawało by się, że pokonanie tego efektu jest dziecinnie proste. Przecież na pierwszy rzut oka wystarczy robotnikom z pierwszego przykładu pokazać narzędzia i wytłumaczyć do czego służą, a w drugim przykładzie udowodnić mieszkańcom wioski, że nie są sami na świecie, przez co skala zarówno kobiecej, jak i męskiej urody znacznie wzrośnie. Jednak problem leży gdzie indziej – otóż kiedy poddajemy się błędowi poznawczemu określanemu jako efekt Wenus z wioski, jednocześnie nie jesteśmy zainteresowani odkrywaniem innych opcji, ponieważ w zupełności wystarcza nam nasze własne rozwiązanie. Ktoś, kto posługuje się swoją ulubioną strategią, którą uważa za wystarczającą jednocześnie nie jest skory do jej zakwestionowania, bo przecież z jego perspektywy to strategia wystarczająco dobra. A skoro jest wystarczająco dobra, to po co rozglądać się za inn?. Do tego dochodzi jeszcze ulubiony konstrukt ego z pod znaku „ja wiem lepiej”, albo z pod znaku: „przecież zawsze tak robiliśmy to po co to zmieniać?”. To postawa Pawlaka z filmu Sami swoi, który woli młócić zboże cepem zamiast skorzystać z o wiele bardziej wydajnej maszyny. Destrukcyjnym efektem tego typu myślenia, a więc perspektywy wioskowej Wenus, jest zatrzymanie rozwoju. I to nie tylko rozumianego, jako jednostkowe dążenie do rozwijania własnych umiejętności czy zdobywania nowej wiedzy, ale też rozumianego jako ogólny progres cywilizacji. Wybieranie wystarczająco dobrych rozwiązań z jednoczesnym brakiem zainteresowania innymi rozwiązaniami, czy też w ogóle zamknięciem się na możliwość ich istnienia zawęża nasze horyzonty i w istocie pomniejsza nasze możliwości. Z drugiej strony efekt ten jest szczególnie niebezpieczny w kontekście edukacji. To właśnie dzięki niemu często uczestnikom szkoleń robi się wodę z mózgu wciskając im dawno nieaktualną i dzisiaj bezwartościową wiedzę. A świat idzie przecież do przodu: zmienia się wiedza, przybywa badań przynoszących często wnioski, które przeczą dotychczasowym przekonaniom. Rozwiązania z wielu dziedzin są nieustannie weryfikowane, czy też zastępowane nowymi, o dużo większej skuteczności. Najprostszym przykładem jest tutaj wiedza o zarządzaniu ludźmi, czy o ich motywowaniu. Te teorie, które jeszcze dziesięć czy dwadzieścia lat temu były uznawane, za kanon najnowszej wiedzy, dzisiaj nie tylko nie działają, ale stały się dekonstruktywne dla wielu zadaniowych zespołów. Mamy dzisiaj do czynienia z całą kastą prezesów wyedukowanych trzydzieści lat temu, którzy nie mogą pojąć jak to możliwe, że te metody, które sprawdzały się w motywacji pracowników w latach dziewięćdziesiątych dzisiaj już wyłącznie możemy włożyć do koperty z napisem „żenua roku” i zakopać jak najgłębiej się da i oczywiście zapomnieć. Zresztą takich przykładów można by mnożyć i to we wszystkich zdaje się obszarach naszego życia. 

Zawsze mnie przerażało odkrycie jak wielu ludzi uznaje, że raz zdobyta wiedza jest wystarczająca do funkcjonowania i nie odczuwają najmniejszej potrzeby by sprawdzić, czy czasem świat nie przyniósł w danym zakresie lepszych rozwiązań. Jeśli nawet uznamy, że w dzisiejszych czasach to co chcemy zrobić stanowi pewną niezmienność dążeń, co oczywiście też jest iluzją, bo musiałoby to oznaczać, że przez całe nasze życie uznajemy te same zamierzenia za równie istotne. To jednak już to w jaki sposób zamierzamy coś zrobić stanowi niezaprzeczalną zmienną. Strategie są zawsze zmienne w czasie, a ich zmienność jest wymuszana przez zmienność samego świata w czasie i kontekstu, który nam w życiu towarzyszy. Nie ma tak naprawdę niczego, czego stworzenia nie dało by się zweryfikować poprzez zadanie sobie pytania, czy znany mi sposób na to stworzenie jest jedyny i ostateczny? Czy to, że uznaję jakieś rozwiązanie za jedyne nie jest już przypadkiem przestarzałą wiedzą, bo w między czasie pojawiły się nowe rozwiązania, dzięki którym to co jest do zrobienia, może być zrobione szybciej, sprawniej i lepiej? I nie chodzi tu o zadręczający wszystkich wokół perfekcjonizm i wieczne niezadowolenie z jakiegoś efektu działań. Chodzi tu wyłącznie o to by wyrobić w sobie ciekawość sprawdzenia jak się rzeczy mają, i czy czasem powszechna wiedza nie powinna zostać zastąpiona wiedzą nową i bardziej adekwatną do naszych czasów. To mniej więcej tak, jak w partii pokera – przychodzi moment by powiedzieć „sprawdzam”. Samo zaś sprawdzenie wcale nie musi być trudne. Wystarczy czasem wyjść z wioski swojego przekonania, by odkryć istnienie wielu innych wiosek, wśród których znajdują się też te o dużo większym zaawansowaniu technologicznym czy innej skali piękna. A w dzisiejszych czasach to wyjście z wioski jest szczególnie łatwe – wystarczy podstawowa znajomość angielskiego i dostęp do internetu by sprawdzić, czy powszechnie obowiązujące w danej dziedzinie opinie i rozwiązania nie zostały czasem zakwestionowane przez wyniki ostatnich badań. Właśnie w ten sposób się rozwijamy, ale musimy to niestety robić samodzielnie i na własną rękę. Świat nam w tym niekoniecznie chce pomóc a najlepszym przykładem jest to, że wciąż istnieje wiele bezcennych, świetnych merytorycznie i odkrywczych idei zawartych w książkach, które nigdy nie zainteresowały żadnego z polskich wydawców. Dziwne? Nie, wcale nie dziwne – po prostu ktoś kiedyś uznał, że ten typ literatury się u nas nie sprzeda, więc po co marnować wydawniczą energię. W ten sposób i w efekcie wielu podobnych działań często stoimy po środku wioski stosując stare i działające, wystarczająco dobre rozwiązania, marnując czas, energię i całą masę potencjału naszego rozwoju. I zdajemy się nie dostrzegać ukrytego mechanizmu tej sytuacji, który przypomina trochę system naczyń połączonych. Im bardziej świat się rozszerza, tym bardziej nasza wioska się kurczy. A to już jest bardzo niewesoła wiadomość, prawda? Pozdrawiam

#45 Wycofanie opóźniona utrata pozycji

Wycofanie: opóźniona utrata pozycji

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Siedzisz przy stole w grupie osób, które rozmawiają na jakiś specjalistyczny temat, w którym akurat ty się całkiem nieźle orientujesz. W pewnym momencie uczestnicy dyskusji przyjmują za pewnik, coś, co twoim zdaniem jest wyraźnym pomyleniem pojęć. Mówią jednak o tym z olbrzymią dozą pewności i wszyscy wydają się podzielać ten błędny pogląd. W twojej głowie pojawia się dylemat: wyprowadzić ich z błędu, czy też sobie odpuścić. Ich jest oczywiście więcej, więc trzeba będzie samotnie stoczyć walkę o rację. Zaczynasz więc rozważać czy warto. W końcu postanawiasz odpuścić, więc nieśmiało przytakujesz ich opinii, bo przecież tak naprawdę nie ma to większego znaczenia i szkoda kruszyć kopii o jakiś specjalistyczny szczegół. Dodatkowo masz przecież świadomość, że ich nie przekrzyczysz, nie masz jak udowodnić swojej racji, a poza tym rozpęta się kolejna dyskusja, tym razem nad tym, czy na pewno w ich oczach jesteś odpowiedniej rangi autorytetem, by kwestionować ich zdanie. Nie ma sensu rozpoczynać sporu skoro nie ma się przy sobie opasłych tomów słowników, encyklopedii i almanachów, w których można by po prostu wskazać odpowiednią stronę i zamknąć tę głupią dyskusję. Zatem odpuszczasz i jesteś nawet w stanie im przytaknąć, w zamian za swój własny spokój. Zdarzyła ci się kiedyś taka sytuacja? Jeśli tak, to proponuję zwiększenie czujności w tym względzie, bo idziesz prostą drogą ku własnej zgubie. 

Żeby wyjaśnić na czym ta zguba polega najpierw musimy się przyjrzeć pewnemu sławetnemu eksperymentowi, który dokonał Solomon Asch w 1955 roku i którego interpretacje do dzisiaj rozgrzewają akademickie dyskusje. Na czym polegał ten eksperyment? Otóż Asch poprosił ochotników biorących udział w badaniu o to, by w kilkunastu próbach przyjrzeli się dokładnie dwóm kartom z namalowanymi odcinkami. Na jednej karcie znajdowała się jedna linia, na drugiej trzy linie o różnych długościach. Zadaniem uczestników była ocena, do której z trzech linii narysowanych na drugiej karcie najbardziej podobna jest linia z karty pierwszej. Kiedy uczestnicy w pierwszym teście udzielali odpowiedzi to 99% z tych odpowiedzi było prawidłowych. Jednak kiedy odpowiedzi udzielano grupowo to wyniki ulegały zmianie. A działo się tak dlatego, że Asch w tajemnicy przed uczestnikami zatrudnił aktorów, którzy udając ochotników eksperymentu udzielali tej samej, z góry ustalonej błędnej odpowiedzi. Okazało się, że aż 75% uczestników eksperymentu zgodziło się z błędną oceną w co najmniej jednej z kilkunastu przeprowadzonych prób. Oczywiście w powszechnej opinii wynik tego eksperymentu wskazuje na istnienie zjawiska konformizmu informacyjnego. Problem jednak w tym, że ci uczestnicy nie podporządkowywali się grupie w każdej próbie, a 95% z nich przynajmniej w jednej próbie nie zgadzała się na potwierdzenie błędu. Zaś po eksperymencie większość uczestników deklarowała, że miała świadomość iż grupa w swej ocenie się myliła. Ówczesna psychologia, a i wielu dzisiejszych interpretatorów utrzymują, że głównym powodem podawania przez uczestników eksperymentu błędnej odpowiedzi, czyli takiej, która była zgodna z opinią całej grupy, była obawa przed odrzuceniem i chęć bycia zaakceptowanym przez innych członków danej grupy. Stąd właśnie konformizm, czyli podporządkowanie obowiązującym normom w obawie o wykluczenie ze społeczności, która te normy definiuje. Problem jednak w tym, że niespecjalnie podoba mi się ta interpretacja. Nie podoba mi się też interpretacja alternatywna mówiąca o wpływie grupy na zmianę spostrzegania. Według niej badani podawali błędne odpowiedzi, bo zaczynali wątpić w to co widzą ich oczy. Przyjrzyjmy się jednak innej interpretacji. Takiej, w której badani deklarowali to samo co grupa, ale nie dlatego że zaczynali inaczej widzieć, czy też że bali się odrzucenia, ale w efekcie kalkulacji zysków i strat. Tej samej, którą przytoczyłem w pierwszym przykładzie – wtedy kiedy odpuszczasz tłumaczenie innym że się mylą, bo uznajesz, że nie warto wyprowadzać ich z błędu, ponieważ koszt tego wyprowadzenia będzie zbyt duży. Pochłonie wiele czasu i energii, a sytuacja po prostu nie jest tego warta. Nie czynisz więc tego w efekcie konformizmu i lęku przez wykluczeniem, ale dlatego, że kalkulacja energetyczna wskazuje, że gra jest nie warta świeczki. Pokażmy to na przykładzie przyjęcia z dobrą kolacją i wyśmienitym winem, kiedy przy kominku i dobrej muzyce toczy się leniwa, ale jakże relaksująca rozmowa i nagle jeden z twoich znajomych trzy razy w ciągu pięciu minut opowiadając historię podboju księżyca powołuje się na wspomnienia Louisa Amstronga. Ty jednak wiesz, że astronauta, który jako pierwszy człowiek postawił nogę na księżycu i wypowiedział słynne zdanie o małym kroku człowieka i wielkim kroku dla ludzkości w rzeczywistości nazywał się Neil Amstrong, zaś Louis Amstrong to jazzmen z trąbką, twórca takiego nieśmiertelnego przeboju jak „What a Wonderfull World”. Ale przecież kolega tak się cieszy opowieścią, a wino takie dobre i po co się w ogóle spinać? Będziesz go w tak przyjemny wieczór poprawiać? Będziesz przerywać opowieść i udzielać wykładu wszystkim dookoła ilu słynnych Amstrongów ubogaciło świat i że są wśród nich znani piłkarze, politycy, kolarze itd.? Nie szkoda wieczoru? Przecież wiesz, że tym poprawianiem zepsujesz cały nastrój i wyjdziesz na przemądrzałego lub mądralińską. Więc odpuszczasz w imię wielu powodów – dobrej atmosfery, kalkulacji sensu i kosztów, kalkulacji tego czy warto roztrząsać każdą pierdołę. Albo inny przykład: siedzisz na firmowym zebraniu. Wokół trwa wzburzona dyskusja o nowym pomyśle szefa. Ludzie się przekrzykują nawzajem rozwiązaniami jak ten pomysł wdrożyć w życie. Ty jednak wiesz, że ten pomysł jest po prostu durny niebywale i miast przynieść korzyści przyniesie wyłącznie straty: zabierze ludziom czas, utrudni pracę, a na końcu szef i tak za jego efekt zwali na kogoś innego winę, bo przecież sam się nigdy nie przyzna do tego, że jest twórcą tak dennych i szkodliwych pomysłów. Z jednej więc strony czujesz, że powinno się tej rozwrzeszczanej gromadce wylać zimny prysznic na głowę wykazując, że dyskutują nad czymś bezdennie beznadziejnym. Z drugiej jednak strony wiesz, że to i tak nic nie da. Bo przecież Kaśka liczy na podwyżkę, więc z euforią przyjmuje pomysły szefa, Robert marzy o awansie więc stał się mistrzem świata w podlizywaniu, a reszta też karmi się jakimiś swoimi powodami adorowania szefa. Więc odpuszczasz i nic nie mówisz, a kiedy cię pytają o zdanie odpowiadasz kiwaniem głowy, zaś gdzieś w środku jesteś już myślami przy wieczornej imprezie. Grupa tworzy ewidentnie złe rozwiązania, z góry przegrane projekty i niepotrzebne nowe regulaminy, a ty przytakujesz godząc się na rzeczy, w których sens gdzieś w środku mocno powątpiewasz. Asch i wielu innych badaczy twoje zachowanie wytłumaczyło by informacyjnym konformizmem, strachem przed odrzuceniem lub utratą pewności co do własnego oglądu rzeczywistości. Ja tłumaczę to zwykłą kalkulacją opłacalności i odpuszczaniem w wyniku tejże kalkulacji w imię świętego spokoju lub też oszczędności czasu czy energii.

I tutaj pojawia się ukryty dotąd problem, którego następstwa zaczną wychodzić jak grzyby po deszczu ale dopiero po dłuższym czasie. Otóż częstotliwość odpuszczania jest wprost proporcjonalna do poziomu pozycji stratyfikacyjnej. Zabrzmiało skomplikowanie, ale w istocie to prosta reguła. Jeśli przyzwyczaisz swoje otoczenie do tego, że często odpuszczasz godząc się na ich definicję sytuacji, to w konsekwencji tego zachowania prędzej czy później w tym samym otoczeniu po prostu przestaniesz się liczyć. Ludzie nauczą się, że można zdobyć twoją aprobatę dla dowolnej wypowiadanej bzdury. I nie będzie ich interesowało to, dlaczego im przytakujesz, ale wyłącznie to że zawsze im przytakujesz. Będą tłumaczyli sobie twoje zachowanie z podobnym współczynnikiem błędu, który w swej interpretacji popełnił Asch. Pomyślą że zgadzasz się na bzdury lękając się odrzucenia, czy wykluczenia z ich grupy. A przecież ktoś kto się boi odrzucenia jest łatwym celem pogardy prawda? Jeśli ktoś zdefiniuje twoje zachowanie jako silne staranie o akceptację, będzie sobie w stosunku do ciebie pozwalał na wiele więcej, niż w sytuacji, w której twoja potrzeba jego akceptacji dla niego nie będzie już tak oczywista. To prosta zasada – jeśli pokazujesz, że bardzo ci na kimś zależy, to ten ktoś przejmuje kontrolę nad budowaniem waszej relacji – może ją dozować, wykorzystywać ją do własnych celów nie licząc się z kosztami jakie ty w ten sposób ponosisz. Permanentne odpuszczanie lokuje cię na bardzo niewygodnej i kruchej pozycji. Uczy innych, że jesteś kimś przeźroczystym, o dużym współczynniku braku wagi. Jeśli nie potrafisz czasem się sprzeciwić, to twoja zgoda z biegiem czasu przestaje cokolwiek oznaczać. Ludzie uznają, że jeśli nie umiesz powiedzieć nie, to twoje powiedzenie tak przestaje mieć z czasem dla nich jakiekolwiek znaczenie. Co więcej nawet nie przyjdzie im na myśl by kiedykolwiek zapytać cię o zdanie. Po co, skoro dla nich twoja odpowiedź staje się zawsze oczywista – przecież siedzisz i przytakujesz. Ty wiesz, że robisz to z chłodnej kalkulacji zysków i strat, tyle że oni już tego nie wiedzą. Oni widzą jedynie efekt twoich decyzji, a nie ich podłoże. Stajesz się w ich oczach oczywistym poplecznikiem ich nawet najgłupszych osądów i pomysłów lub kimś kto po prostu w ich mniemaniu nie ma zbyt wiele do powiedzenia. I najgorsze jest to, że taka definicja ciebie w oczach innych zawsze wiąże się z utratą szacunku. I ta okropna konsekwencja jest o tyle groźna, że rozciąga się w czasie, bo jest sukcesywnie budowana przez te wszystkie małe, niby niewinne i bez znaczenia odpuszczenia, których dokonujesz w imię świętego spokoju. Czy to oznacza, że za każdym razem musisz walczyć o rację i nawet w największych błahostkach dochodzić swego? Nie. To wyłącznie oznacza, że strategia odpuszczania ma swoje konsekwencje w czasie, z których zawsze powinniśmy sobie zdawać sprawę. Nie koniecznie więc należy siedzieć jak trusia słuchając opowieści znajomego o podboju księżyca przekonującego, że był tam wtedy Louis Amstrong. Zawsze można powiedzieć, że i owszem to może być prawda, bo istnieje możliwość, że astronauta Neil Amstrong stawiając pierwsze korki na księżycu nucił sobie piosenkę „What a Wonderfull word” muzyka Louisa Amstronga, tym samym powodując, że w istocie byli tam razem. Co w sumie mogło by mieć miejsce, bo singiel Louisa a z tą piosenką ukazał się dwa lata przed lądowaniem Apollo 11 na księżycu dowodzonym przez Neila. Pozdrawiam

#46 Męczennicy na własne życzenie

Męczennicy na własne życzenie

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto żona mówi do męża: nigdy nie doceniasz tego, co dla ciebie robię, jak bardzo się poświęcam, jak zrezygnowałam ze swojego życia dla ciebie. Ja zawsze ci wszystko daję, nic nie otrzymując w zamian. Na co odpowiada mąż: no to tego nie rób, weź odpuść i odpocznij. Na co żona: a widzisz, masz gdzieś to, ile dla ciebie poświęcam i nawet nie chcesz zauważyć, że muszę to robić, bo bez tego byś sobie nie dał rady. 

Albo inną sytuację – małżeństwo, w którym żona mówi do męża: zawsze chciałeś wrócić do majsterkowania, przecież mówiłeś, że to była twoja pasja. Na co odpowiada mąż: na jasne, a kto wtedy was utrzyma, kto to wszystko ogranie, kto zapewni wam pieniądze na zakupy jak ja sobie będę majsterkował, tobie się wydaje, że to wszystko tak łatwo przychodzi, bo nie masz pojęcia ile mnie to wszystko kosztuje zachodu i wysiłku. Sytuacja numer trzy. Teraz śledzimy kobietę będącą w związku z alkoholikiem, który ani myśli się zmienić. Na nagabywanie przyjaciół, że powinna go zostawić, ona mówi: no nie, ja muszę przy nim być, ja go zmienię, ja muszę jeszcze bardziej się poświęcić, przyjąć na siebie jeszcze większy wysiłek, nie mogę go tak zostawić.

Znasz podobne sytuacje? Podobne konstrukty myślowe i tłumaczenia?

Jeśli tak, to znaczy że stykasz się z osobą lub też odkrywasz właśnie u siebie tak zwany syndrom męczeństwa. Osoby dotknięte tym syndromem zdają się być męczennikami na własne życzenie. Nie tylko cierpią, ale też celowo te swoje cierpienie potęgują i prowokują, bo im więcej się nacierpią, tym paradoksalnie lepiej się czują. Muszą cierpieć i muszą o tym cierpieniu opowiadać innym, bo uczynili z tego sposób na życie. Przekonują, jak wiele poświęcają dla innych kosztem samych siebie i zawsze obwiniają innych za swoje nieudane życie, obarczając wszystkich na około odpowiedzialnością za to, że muszą się poświęcać i cierpieć. A jednocześnie sami szukają okazji do cierpienia, by mogli potwierdzić, że ich los jest cięższy od innych, że im nie jest lekko, że mają pod górkę, że życie ich nie rozpieszcza i w końcu, że to oczywiście nie ich wina. Ten schemat postrzegania siebie i świata, w którym się funkcjonuje oraz wynikające z tego wzorce zachowań są znane jako „syndrom męczennika” i jak to zwykle bywa, specjalistyczna literatura na ten temat jest wyjątkowo skąpa. A jeśli już uda się coś wyszukać, to jedynym podręcznikowym antidotum zdaje się być ignorowanie takich zachowań. Ale niestety to nie jest takie proste, bo im bardziej ignorujemy takie cierpiętnicze wynurzenia, tym bardziej potwierdzamy ich autorom, że mają rację. Ignorowanie jest przecież dokładnie tym, czego potrzebują, by udowodnić światu, że ich cierpienie jest niedoceniane. Zanim jednak przyjrzymy się rzeczywiście skutecznym sposobom na współegzystowanie z kimś takim, musimy poznać źródła takich zachowań. A może być ich całkiem sporo. Jednym ze źródeł są doświadczenia z dzieciństwa, w którym jakaś osoba była poddana działaniu innego męczennika w bliskiej rodzinie – np. matki lub ojca i odziedziczyła psychologiczny wzorzec takich zachowań. I nie mówię tutaj o dziedziczeniu biologicznym, ale o modelu przejmowania wzorców zachowań w procesie socjalizacji, w którym zostają wyuczone, by później, w procesie internalizacji zostały przyswojone jako własne. Kolejnym źródłem może być tradycja kulturowa i pochodzące z niej wzorce. Tutaj oczywiste piętno odciska system patriarchalny – w mojej opinii destrukcyjny dla obu płci. Kolejnym źródłem jest prawdziwe, ale ukrywane niskie poczucie własnej wartości, które w tym przypadku zostaje ukryte poprzez przekierowanie uwagi na poświęcanie się dla innych. Kolejnym źródłem jest negatywny osąd na swój własny temat często połączony z brakiem akceptacji dla siebie, swojego ciała i wyglądu. Jednak jednym z najpotężniejszych źródeł tak naprawdę jest odpowiedzialność, a dokładnie mówiąc uciekanie od odpowiedzialności. 

Spójrzmy na to z bliższej perspektywy. Otóż cierpienie za innych angażuje energię i czas, prawda? Skoro zaś inni osobie cierpiącej odbierają energię, to siłą rzeczy nie może już jej wystarczyć na zrobienie czegokolwiek dla siebie. A więc branie na swe barki nadmiernej ilości obowiązków, poświęcanie się dla innych i w końcu doświadczane w ten sposób cierpienie stają się doskonałą wymówką. No przecież nie mogę poświęcić czasu sobie, skoro poświęcam go innym. Jeśli tak, to przecież to, że sama czy też sam nie mam możliwości, by się rozwijać, czegoś ze sobą zrobić, jakoś zaistnieć, zrobić kariery czy osiągnąć czegoś więcej, niż to co mam, doskonale tłumaczy, że jestem tu, gdzie jestem przez innych, a nie ze swojej własnej winy. W takiej sytuacji za wszelkie własne niepowodzenia zawsze odpowiedzialni są inni, a nigdy sam męczennik. Ile razy słyszałaś, czy słyszałeś zdanie: „Gdyby nie moja potrzeba poświęcenia dla innych, to bym mogła czy mógł niejedno w życiu osiągnąć”?. To tak samo smaczne zdanie jak to, które usłyszałem kiedyś od pewnego otyłego jegomościa, któremu sugerowałem zainteresowanie bieganiem. Otóż odpowiedział, że nie może biegać, bo był u lekarza i ten mu powiedział, że z jego kolanami „bieganie absolutnie odpada” I już. Jakie to proste. Koleś nie może biegać, więc nie biega. A skoro nie może biegać, przez te cholerne kolana, na które cierpi, to chyba jest jasne czemu jest taki gruby, no nie? I nie było w ogóle mowy o wypróbowaniu innych sposobów na zrzucenie wagi, bo zawsze okazało się, że akurat cierpi na coś takiego, co absolutnie uniemożliwia jakąkolwiek aktywność fizyczną. Jego cierpienie więc tak naprawdę nie było jego wrogiem, ale przyjacielem, bo chroniło go przed moim wścibskim dopytywaniem, czy czasem nie jest gruby na własne życzenie. Nie, nie jest. Jest gruby, bo cierpi i oczywiście też cierpi z tego powodu, że cierpi. Generalnie cierpi i jak na razie nie da się tego zmienić. 

I to dokładnie ten sam rodzaj konstytuowania cierpienia, który występuje w syndromie męczennika: u osoby, która tak bardzo poświęca się dla innych, tak dzielnie znosi cierpienie, tak bardzo cierpi, że przed innymi i samą sobą może z iluzją czystego sumienia odsuwać od siebie odpowiedzialność za swoje własne życie. Ale to niestety nie jest jedyny demon tego syndromu, bo obok ucieczki przed odpowiedzialnością, te osoby wykazują się jeszcze jedną destrukcyjną cechą – niszczą interakcję z innym, potrafią uczynić z relacji koszmar, wytykając wiecznie innym swoje cierpienie i co najgorsze, często za pomocą właśnie tego cierpienia manipulują swoim otoczeniem, by poprawić swoje samopoczucie, poprzez przerzucanie winy na innych za swój los. Potrafią potraktować innych w okrutny sposób, przelać na nich swe negatywne emocje i jednocześnie zrzucić na tych samych innych winę za swe wredne zachowanie. Męczennik wciąż przekonuje swoje otoczenie, że jest oazą dobroci i jednocześnie potrafi sprowokować sytuację, która sprawi, że poczuje się źle, by udowodnić światu, że cierpi. Zatem męczennik z gębą pełną frazesów o swoim nieszczęściu, sam stwarza takie nieszczęśliwe sytuacje, by pokazać innym, że przecież ma rację i jednocześnie przy tym rani innych. Przypomnij sobie ile razy zdarzyło ci się ze zdumieniem obserwować, jak męczennik, czy męczennica mówili: „Nikt nie ceni tego co robię i jak się poświęcam, ty byś nie był w stanie tyle zrobić co ja i nie patrz tak na mnie, bo wiem co sobie teraz o mnie myślisz. Na pewno mnie nisko oceniasz i nawet nie próbuj zaprzeczać, bo tylko pogorszysz sprawę!”. I cokolwiek byś teraz odpowiedział wyłącznie narazisz się na kolejną ekspozycję cierpienia, za które to ty oczywiście jesteś odpowiedzialny, prawda? 

Jak zatem radzić sobie z męczennikiem na własne życzenie, skoro już wiemy, że ignorowanie to tylko woda na jego młyn? 

Po pierwsze przestań przyjmować od męczennika nadmiar jego wysiłków, czy tego co ci próbuje dać. Nie chodzi o to by go ignorować – po prostu nie stwarzaj sytuacji, w której on poświęca się dla ciebie. Z góry przewiduj kiedy to nastąpi i zanim on coś takiego zrobi, sama czy sam zadbaj o to, by to się stało bez jego udziału. Doceń jego starania, podziękuj, ale jednocześnie pokaż, że to, co chciał zrobić, już zostało zrobione bez jego udziału. I tutaj trzeba uważać, by nie przekroczyć cienkiej, czerwonej linii odrzucenia. Nie chodzi o to, by męczennik poczuł się odrzucony, bo to tylko pogorszy sprawę. Po prostu pokaż mu swoją pełną samowystarczalność i wyprzedzaj jego ruch. Wtedy odbierasz pokarm jego męczeństwa, przestajesz karmić jego postawę. A coś, co jest pozbawione pokarmu, po prostu z czasem musi stracić siłę. Jeśli na przykład męczennik robi coś za ciebie, na przykład gotuje obiad czy wyprowadza psa, po prostu uprzedź sytuację i przygotuj obiad samodzielnie i oczywiście nie zapomnij wcześniej wyprowadzić psa. Oczywiście męczennik będzie negował twoje starania – obiad może mu mniej smakować i uzna, że pies i tak musi wyjść ponownie. Ale spokojnie – uzbrój się w cierpliwość, to rozwiązanie potrzebuje konsekwencji i czasu żeby odpowiednio zadziałać. 

Po drugie potwierdź wagę tego, co robił męczennik, ale jednocześnie nie dawaj mu litości, której potrzebuje, nie użalaj się nad nim, nie podzielaj opinii o jego cierpieniu. Zamiast mówić: „no naprawdę się napracowałaś, to musiało być bardzo męczące i duże wyrzeczenie, bo przecież zrobiłaś to kosztem własnego czasu” powiedz: „dobra robota, na drugi raz, jak trzeba coś takiego zrobić, daj znać to zrobimy to razem”. Tutaj chodzi o to, by męczennik nie słyszał aprobaty dla swojego cierpienia a jednocześnie, by efekt jego wysiłku nie był zanegowany. Pamiętaj, że negując jego wysiłek karmisz jego oczekiwanie pod tytułem „nikt nie ceni tego, jak się poświęcam”. Zamiast tego zauważ co zrobił i doceń efekt tej pracy, a nie cierpienie, które w jego opinii jej towarzyszyło. A mówiąc inaczej – reaguj odwrotnie do oczekiwań męczennika. On czeka na potwierdzenie cierpienia i niedocenienie efektu pracy, więc doceń efekt, jednocześnie się nad nim nie litując. Sam sobie wymyślił, że to zrobi, więc sam musi się zmierzyć z odpowiedzialnością za to, że przy tym cierpiał. W ten sposób nie dajesz mu okazji do tego, by manipulował twoim poczuciem winy. Nie jesteś winy za to, że męczennik coś zrobił. Wina, jak i odpowiedzialność jest po jego stronie. Wreszcie po trzecie postaw na szczerość. Po prostu wykorzystaj przyjazne warunki i sprowokuj spokojną rozmowę o tym problemie i prowadź ją tak, by męczennik sam się zorientował, że nie tylko sam sobie uprzykrza życie, ale też jego zachowanie jest problemem dla innych. I tu musisz się wykazać odpowiednim spokojem i twardością, bo najczęstszą reakcją będzie przerzucenie winy za ten stan na ciebie. To ulubiona broń męczennika i najgorsze, co możesz zrobić, to się wtedy zirytować i przerwać rozmowę. Wytrzymaj, nie reaguj nerwowo, poczekaj aż męczennik się uspokoi i wtedy pokaż mu, że właśnie takie zachowania są efektem postawy. Znowu się zdenerwuje – to pewne – ale jak to dobrze rozegrasz, za każdym razem jego wzburzenie będzie słabsze. Celem tego zabiegu jest to, by sam męczennik uświadomił sobie swój problem. A świadomość to pierwszy krok do jego rozwiązania. Pozdrawiam

#47 Oskarżenie o niechęć

Oskarżenie o niechęć, czyli nie sądźmy innych własną miarą

Tym razem przyjrzymy się pewnemu efektowi postrzegania innych poprzez pryzmat nie ich własnych emocji, ale naszego tłumaczenia, czy też rozumienia emocjonalnych mechanizmów na podstawie tego co sami czujemy. To prosta zasada – jeśli nie pasuje nam czyjaś postawa, to pierwszym co zazwyczaj robimy, jest domniemane rozumienie czyjegoś zachowania poprzez to, w jaki sposób my sami zachowalibyśmy się w podobnej sytuacji. W ten sposób powstaje błędne tłumaczenie czyjegoś zachowania. I to tłumaczenie nie tylko krzywdzi inną osobę ale też powoduje, że sami postrzegamy innych w dużo bardziej negatywnych kategoriach niż na to zasługują. Pokażmy to na konkretnym przykładzie. Oto wyobraźmy sobie taką sytuację: pewien znajomy usilnie namawia mnie na współpracę z osobą, którym jest absolutnie zafascynowany. Roztacza przede mną wizję wspaniałych efektów tej współpracy argumentując tym, że przecież to wspaniała przedsiębiorcza bizneswomen, na znajomości z którą mogę wyłącznie zyskać. Nagabywany w końcu zgadzam się na spotkanie. Siedzimy w kawiarni, sączymy kawę, ona mi opowiada o swojej fantastycznej wizji wszechświata, a ja jakoś tego nie kupuję. No nijak się nie zachwycam, nie daję wiary w niebosiężny biznes i tchnienie stwórcy, który łaskawie pozwolił się nam spotkać. 

Mija kilka dni. Dzwoni do mnie znajomy, który zaaranżował moje spotkanie z tą liderką światowego optymizmu i rozanielony – zanim cokolwiek zdążę powiedzieć wykrzykuje: „To było od początku jasne, że się dogadacie, że coś zaiskrzy, że coś zabangla!” No cóż… nie zaiskrzyło, nie zabanglało, nie zażarło. Więc grzecznie odpowiadam znajomemu: nie chcę z nią współpracować. Nie ma w tym niczego osobistego – po prostu nie chcę. I dopiero w tym miejscu opowieści zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Otóż mój znajomy wypowiada magiczne zdanie: „Ty jej po prostu nie lubisz!” I tutaj dotykamy sedna, czyli różnicy pomiędzy tym, że z konkretnymi osobami nie chcemy zawierać relacyjnych kontraktów, a jednocześnie nie są to osoby, które lubimy, czy też takie, których nie lubimy. Lubienie nie ma tutaj nic do rzeczy. Do rzeczy ma zaś zobowiązanie kontraktowe. Przyjrzymy się temu bliżej. Otóż kontrakt w dowolnej relacji, jest zawsze oparty na fundamencie wymiany. Sama zaś wymiana zakłada równowagę wartości. Na przykład: jeśli w dowolnej relacji uzgadniamy, że określony artefakt ma tę samą wartość, to możemy wymienić artefakt za odpowiadające mu wyrównanie wartości. A mówiąc wprost – jeśli ja i ty uznajemy, że kawałek papieru z wizerunkiem Zygmunta Starego inspirowany obrazem Jana Matejki ma wartość dwustu złotych i jednocześnie tę samą wartość ma kamera do Sony PlayStation 4, to możliwa staje się wymiana wartości. Ja ci daję kamerę ty mi banknot, lub odwrotnie! I generalnie oboje uznajemy, że skorzystaliśmy na tej transakcji. A teraz wyobraź sobie taką sytuację. Buszujesz w sieci i w efekcie tego buszowania odwiedzasz stronę, której właściciel nie tylko nie oferuje kamer do peesczwórki, ale dla przykładu węgliki spiekane. Cokolwiek by to nie było akurat tego nie potrzebujesz. Czy to oznacza, że natychmiast przestajesz lubić gościa od spiekanych węglików? Nie! Gość przecież w węglikach spiekanych jest z pewnością szanowaną osobą. Tyle, że akurat ty się tym nie specjalnie interesujesz. Zatem akceptujesz umiejętności, talent, techniki, doświadczenie i wiele innych jego wartościowych przymiotów, jednocześnie nie podzielając jego pasji, sensu życia i czego tam jeszcze. Po prostu ten gość nie jest z twojej bajki. I zwróć uwagę – lubienie czy nie, nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma kontrakt, którego akurat nie zamierzasz zawrzeć. Dramat zaczyna się wtedy, kiedy z naszej perspektywy wszystko jest ok, ale z perspektywy tych, którzy uznali, że w tym przypadku kontraktowanie jest oczywiste, po prostu zawiedliśmy ich oczekiwania. I tutaj ich aktywność ma kilka etapów. 

Pierwszy etap związany jest z próbą wytłumaczenia. Na tym etapie, od moderatorów twoich relacji usłyszysz, że proponowani ci znajomi są niezwykle cenni i to ty masz problem że tego nie widzisz. „On zrobił to i to”, „Ona jest w tym świetna”, „Oni są genialni!” Na drugim etapie zazwyczaj pojawiają się już osobiste pretensje, że nie dostrzegasz całego, zgromadzonego w nowej znajomości potencjału. Nie doceniasz możliwości, które potencjalna relacja ci oferuje. Usłyszysz takie zdania klucze: „moglibyście razem wiele zdziałać”, „pasujecie do siebie”, „szkoda, że tego nie widzisz”, czy „a ja tyle o tobie dobrego opowiedziałem/am”. Kiedy przejdziesz ten etap musisz się zmierzyć z kolejnym. Teraz już odpowiedzialność za nieudany start reakcji jest implikowana wyłącznie tobie. Tutaj pojawią się zdania: „zmarnowałeś okazję”, „jesteś źle nastawiony/nastawiona do ludzi” itp. 

Zwróćmy uwagę na rzeczywistą sekwencję tego procesu oskarżenia. Otóż osoba, która nas próbuje wkręcić w określoną znajomość tak naprawdę uderzając w nas leczy własne zawiedzione nadzieje. Tak bardzo uwierzyła, że ten prezentowany ktoś stanie się dla nas kimś ważnym, że kiedy w jej oczach my odrzucamy tę znajomość, to sama czuje się odrzucona. I tutaj pojawia się ból. Rodzaj napięcia, które musi znaleźć jakieś ujście. Musi zostać rozładowane. Zaś najprostszym sposobem rozładowania tego napięcia jest pretensja wymierzona w tych, którzy zawiedli pokładane w nich nadzieje, czyli w nas samych. To dość skomplikowany mechanizm, ale jego przybliżenie pozwala zrozumieć dlaczego czasem obrywamy za coś, czemu w ogóle nie jesteśmy winni. Bo nasza wina nie jest rzeczywista. Jest jedynie konceptem powstającym w czyjejś głowie. Spróbuję to pokazać na najprostszym przykładzie. Wróćmy na chwilę do podstawówki. Stoisz na korytarzu i wraz z kolegą/koleżanką obserwujesz nowego ucznia/uczennicę. Twój kolega/koleżanka wyraża zachwyt: „ale fajny ten nowy/fajna ta nowa”. Ty odpowiadasz: e… gdzie tam jakiś fajny/fajna. Nic nadzwyczajnego, jak wszyscy!” I wówczas słyszysz magiczne zdanie: ty to jesteś zawsze na nie! Nie potrafisz niczego docenić. Ty w ogóle źle myślisz o innych”. Co się wydarzyło w powyższym przykładzie? Otóż twoja szkolna koleżanka czy kolega nie tylko zaprojektował na ciebie swoją wizję rzeczywistości ale również oczekiwanie co do tego, że ty tą wizję również podzielisz. Kiedy tego nie robisz, twój kumpel czy kumpela nie weryfikuje zasadności wizji, ale zamiast tego uderza w ciebie oskarżeniem. Dowolnym – jednak takim, które ma za zadanie zaimplementowanie ci złego samopoczucia. A to z kolei ma być zemstą za to, że nie podzielasz czyjejś opinii, czyli nie spełniasz pokładanego w tobie oczekiwania. To wyjątkowo niebezpieczny mechanizm, na który się często dajemy złapać zupełnie nieświadomi tego, w jaki sposób jesteśmy wówczas manipulowani. Inny przykład: jedziesz do rodziców na niedzielny obiad. Kiedy jesteście po rosole a przed drugim daniem mama wyjmuje z ukrycia wełnianą czapkę, którą ci kupiła na miejscowym bazarze. Czapka jest okropna. Obciachowa, lamerska i po prostu brzydka. Logicznie rozumując nie prosiłeś o taki prezent. W ogóle nie przyszło ci do głowy, że coś otrzymasz, więc – wciąż idąc za czystą logiką – odmawiasz przyjęcia tej czapki. Co słyszysz kiedy odmawiasz? Oczywiście nie to, że prezent jest nietrafiony, ale to, że to z tobą jest problem. To ty nie potrafisz docenić, nie potrafisz się cieszyć, i w ogóle to od samego początku są z tobą wyłącznie problemy. To dokładnie ten sam mechanizm – nie spełniasz czyichś oczekiwań, więc winą za ten stan nie jest obarczany ten, w którego głowie powstały te oczekiwania, ale wyłącznie ty. 

A teraz wejdźmy na chwilę do głowy tego, kto tworzy takie oczekiwania. Niezależnie od tego czy dotyczą zachwytu, który powinien ci towarzyszyć poznając nową, proponowaną ci osobę, czy czapki wręczanej znienacka między rosołem, a schabowym. Otóż w tej głowie zawsze powstaje scenariusz twoich zachowań. W tym scenariuszu – dla jego twórcy – odgrywasz jakąś znaczącą rolę. Ta rola zaś zostaje stworzona z tysiąca kolorowych paciorków. Każdy z nich reprezentuje jakąś konkretną cechę, którą tobie przypisuje twórca tego scenariusza. Jeden paciorek odpowiada za to co jego zdaniem ci się spodoba, drugi za to jakich ludzi jego zdaniem polubisz, a trzeci za to, za co jego zdaniem odczujesz wdzięczność. To tylko trzy paciorki, a przecież jak wspomniałem jest ich z górą tysiąc. I co najgorsze – paciorków może być naprawdę olbrzymia liczba. Co nie przeszkadza temu, że większość z nich ma fałszywy fundament: są zbudowane albo na błędach atrybucji (o czym jeszcze kiedyś opowiem), albo na własnych projekcjach i kompensacjach powstałych w głowie ich autora. Mówiąc wprost: ta osoba napisała we własnej głowie scenariusz twojej roli, tego jak się zachowasz, jak zareagujesz, i jakie emocje się w tobie pojawią i oczekuje precyzyjnej realizacji tego scenariusza. Ty jednak nie znasz tego scenariusza. Nie możesz go znać, bo powstał przecież w cudzej głowie, więc zawsze stanowi dla ciebie rodzaj zaskoczenia. A to oznacza, że w opinii tej osoby po prostu nie sprawdzasz się w przypisanej ci roli. I to zawsze budzi rozczarowanie i złość reżysera.

Jak sobie radzić z taką sytuacją? Tutaj niestety czeka nas długotrwała orka na ugorze. Najprościej oczywiście było by zakończyć znajomość z taką osobą, ale to przecież nie zawsze jest możliwe – i to nie tylko z powodów rodzinnych, czy zawodowych. Jednak jedynym znanym mi i jednocześnie skutecznym sposobem jest budowanie własnej autonomii. To rodzaj asertywności, w której krok po kroku uczymy nasze otoczenie, że mierzenie nas ich własną miarą po prostu nie działa. To że z kimś nie chcę współpracować nie musi oznaczać, że go nie lubię. To że nie chcę nosić wyszydełkowanej świątecznej czapki nie oznacza, że nie doceniam wysiłku włożonego w jej zrobienie. To trudne i proste zarazem. Ale nie przekonasz się o tym, póki tego nie spróbujesz. Pozdrawiam

#48 Wpływ wiary w siebie na rzeczywistość

Wpływ wiary w siebie na rzeczywistość

Nasze oczekiwania mają wpływ na rzeczywistość, kształtują ją w taki sposób, by mogły zostać potwierdzone. A dzieje się tak z prostego powodu – kiedy czegoś oczekujemy i wierzymy w to, że te oczekiwanie się spełni to zaczynamy zupełnie inaczej się zachowywać niż w przypadku, kiedy nie mamy w sobie tej wiary. Okazuje się, co wskazały badania przeprowadzone na Uniwersytecie Stanowym w Luizjanie, że ludzie którzy wierzą w to co robią, używają o wiele więcej funkcji metapoznawczych, niż ci, którzy wykazują się małą wiarą w to co robią czy też w ogóle jej brakiem. Używanie funkcji metapoznawczych zaś związane jest po prostu z aktywacją większych obszarów naszego mózgu. To powoduje, że w realizacji zamierzeń, w które pokładamy wiarę stajemy się dużo bystrzejsi, bardziej sprawczy i efektywniejsi. Co więcej – co też potwierdzono w badaniach – jeśli wierzysz w to co robisz, to automatycznie zmienia się twoje podejście do problemów spotykanych po drodze. Szukasz wtedy rozwiązań, jesteś bardziej skory do analizy sytuacji, czy też przyjrzeniu się przeszkodom i problemom pod wieloma różnymi perspektywami, by znaleźć ich rozwiązanie. Mówiąc inaczej: kiedy wierzymy w to co robimy zaczynamy się bardziej starać by osiągnąć efekt. A teraz przełóżmy powyższy system na wiarę w siebie – przecież to ten sam rodzaj wiary – różni się wyłącznie to, co jest jej przedmiotem. A zatem jeśli wierzysz w siebie, to tym aktem wiary zapewniasz sobie dużo większą życiową sprawczość. Zaczniesz inaczej funkcjonować i inaczej organizować swoje własne życie, pracę, aktywność oraz relację. Wiara w sens istnienia zwiększa prawdopodobieństwo, że to istnienie prędzej czy później stanie się spełnione i szczęśliwe. Nie wierzysz, że tak to działa? To przyjrzyjmy się temu samemu mechanizmowi, ale jednak na przykładzie wiary, którą pokładamy lub nie w innych ludzi. Ponad pięćdziesiąt lat temu na Uniwersytecie Harwarda przeprowadzono badania, które potwierdziły, że nasze przekonania na temat innych mają bezpośredni wpływ na to, jacy ci ludzie się stają. Wyobraź sobie dwie klasy szkoły podstawowej, powiedzmy klasę A i klasę B, odbywające zajęcia z matematyki z tym samym nowym nauczycielem. Jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego dyrektor szkoły rozmawia z nauczycielem i informuje go, że w klasie A znajdują się ponadprzeciętnie zdolni uczniowie, zaś w klasie B same miernoty, co oczywiście jest nieprawdą, bo poziom uczniów obu klas wielokrotnie sprawdzany w matematycznych testach jest dokładnie taki sam. Mijają trzy miesiące, nowy nauczyciel prowadzi lekcje w obydwu klasach i przychodzi czas pierwszego sprawdzającego testu. Nagle okazuje się, że uczniowie z klasy A osiągnęli o wiele lepsze wyniki, niż ich koleżanki i koledzy z klasy B. Jak to możliwe? Otóż rozwiązanie znajdziemy w podejściu nauczyciela. W klasie A, o której wiedział wcześniej że jest to klasa wybitnie zdolna traktował uczniów w zupełnie inny sposób, niż w klasie B wiedząc, że ma tam do czynienia z uczniami mało zdolnymi. W klasie A traktował każdy błąd popełniony przez uczniów, w kategoriach chwilowej intelektualnej niedyspozycji i spokojnie tłumaczył całe zagadnienie po raz kolejny. W klasie B każdy popełniony przez uczniów błąd traktował jako potwierdzenie tego, że ma do czynienia z uczniami o małych możliwościach, więc zakładał, że zwiększony wysiłek i atencja i tak nie przyniesie żądanego efektu, więc po prostu machał na ich niewiedzę ręką i odpuszczał wszelkie działanie. W ten sposób w klasie A – odpowiednio dydaktycznie zaopiekowani uczniowie szybko uczyli się materiału. W klasie B – uczniowie, w których nauczyciel nie pokładał ani wiary ani nadziei, siłą rzeczy uczyli się gorzej. W ten oto sposób przekonanie nauczyciela wpłynęło na rzeczywistość. Zwróć uwagę, że uczniowie w obydwu klasach stali się dokładnie tacy, jak nauczyciel oczekiwał. Możemy więc powiedzieć, że jego oczekiwania zostały dokładnie potwierdzone – jednak nie dlatego, że były słuszne, ale wyłącznie dlatego, że sam nauczyciel zachowywał się zgodnie ze swymi oczekiwaniami, więc rzeczywistość odpowiedziała zrealizowaniem tych oczekiwań. To oczywiście konkretna odmiana efektu znanego zarówno w psychologii, jak i socjologii jako efekt samospełniającego się proroctwa. Tutaj, w tym konkretnym wypadku mamy do czynienia z jego odmianą znaną jako efekt Pigmaliona. Przypomnijmy tę postać – to sławetny król Cypru, którego losy znamy z mitologii greckiej. Czym się wsławił Pigmalion – otóż wymyślił sobie idealną kobietę. Tak doskonałą, jak tylko można sobie wyobrazić. Kiedy zaś wyobrażenie było gotowe postanowił je urzeczywistnić wykuwając z kości słoniowej posąg tejże, wyobrażonej piękności. Posąg okazał się tak cudowny, że nieszczęsny Pigmalion się w nim zakochał. I mamy klops – bo kobieta piękna, tyle że trochę mało w niej było życia. Za mało jak na Pigmaliona. Zatem bohater naszej historii zaczął się gorliwie modlić do Afrodyty, by ta ożywiła posąg. Co się później działo nie specjalnie się już nadaje na bajkę dla dzieci. 

W każdym razie – nasze oczekiwanie co do jakiejś konkretnej osoby, będzie skutkowało wygenerowaniem naszego nastawienia do niej, w czego efekcie zaczniemy ją traktować w taki sposób, by nasze oczekiwanie prędzej czy później zostało potwierdzone. Tę zasadę można ująć w prostych słowach – jeśli będziesz kogoś traktował wiecznie jak głupka, to w końcu on zacznie się zachowywać tak, że w twoich oczach będzie to potwierdzeniem jego głupoty. Spójrz na to z jeszcze innej perspektywy – jest sobie zebranie firmowe, na którym nikt nigdy nie pyta jakiejś konkretnej osoby – dajmy na to Karoliny – jakie jest jej zdanie na omawiany temat, bo wszyscy uznają, że Karolina na ten temat nie ma niczego do powiedzenia. Prędzej czy później sama Karolina zrezygnuje z interesowania się jakimikolwiek omawianymi sprawami, bo przecież i tak nikt nigdy nie pyta jej o zdanie.  W ten sposób po jakimś czasie Karolina rzeczywiście przestanie mieć cokolwiek do powiedzenia, co jedynie potwierdza wcześniejsze oczekiwania reszty grupy. Grupa jednak nie widzi tego, że Karolina nie ma obecnie nic do powiedzenia nie dlatego, że jest głupia i się na niczym nie zna, ale dlatego, że zrezygnowała z zainteresowań sprawami grupy w odpowiedzi na takie a nie inne traktowanie ją przez grupę. Moglibyśmy powiedzieć, że brak zdania Karoliny na dany temat został precyzyjnie zaprogramowany przez grupę. A najważniejsze jest to, że efekt samospełniającego się proroctwa jest efektem nieświadomym i często mimowolnym. 

Zresztą takich przykładów można by mnożyć, bo dotyczą o wiele większej sfery naszego życia, niż byśmy sobie tego życzyli. Niestety tak naprawdę posługujemy się oczekiwaniami na każdym kroku, bo są przecież częścią naszego systemu przekonań. I tutaj pojawiają się dwa problemy. Pierwszy to nasze negatywne oczekiwania w stosunku do innych, drugim problemem są nasze negatywne oczekiwania w stosunku do samych siebie. W pierwszym obszarze nasze złe oczekiwania będą potwierdzane przez okoliczności zewnętrzne, nie dlatego, że otacza nas kiepska rzeczywistość, ale dlatego, że my zachowując się zgodnie z naszymi oczekiwaniami czynimy ją kiepską. Jeśli nie wierzysz w to, że ktoś może być dla ciebie życzliwy, to zaczniesz się zupełnie nieświadomie zachowywać w taki sposób, by ten ktoś prędzej czy później potwierdził, że rzeczywiście nie jest dla ciebie życzliwy. Jeśli nie wierzysz w to, że twoje dziecko może coś osiągnąć, to wiedz, że twój brak wiary spowoduje, że będzie mu to o wiele trudniej to zamierzenie osiągnąć i najprawdopodobniej go nie osiągnie, czym twój brak wiary zostanie potwierdzony. W drugim obszarze taką przykrą niespodziankę tworzymy sami sobie. Jeśli nie wierzymy w to co chcemy zrobić, to samo zrobienie tego czegoś stanie się dla nas o wiele trudniejsze i najprawdopodobniej rzeczywiście tego nie zrobimy. Jeśli nie wierzymy, że możemy uzdrowić naszą kulejącą relację z partnerem czy partnerką, to naprawa tej relacji stanie się tak trudna, że w końcu niemożliwa. Sam akt barku wiary spowoduje, że podejdziemy do każdej ze sfer swego życia z dużo mniejszym zasobem zdolności kognitywnych, niż powinniśmy a co za tym idzie nie skorzystamy wówczas z odpowiednio dużych, solidnych zasobów naszego intelektu. Jeśli nie odnajdziemy sensu w tym co robimy, to to robienie zawsze będzie miało mniejszy efekt, niż należy. Bo niejako z góry pozbywamy się wówczas zarówno całego wachlarza zdolności które moglibyśmy wykorzystać, jak również możliwości widzenia perspektywicznego. To tak jakbyśmy sami sobie upuszczali powietrza z balonu, którym staramy się lecieć przez życie czy też sami rozładowywali akumulatory, mające nas wyposażyć w odpowiedni poziom życiowej energii. Jak sobie poradzić z tym okropnym efektem Pigmaliona? Otóż w sytuacji, w której coś ci nie wychodzi zrób prosty rachunek sumienia i spróbuj uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy czasem z góry nie zakładałeś swojej porażki nie wierząc do końca w sens tego co robisz, czy też w samego siebie. To wielce oczyszczające doświadczenie. Pozdrawiam

#49 8 nierealistycznych oczekiwań

8 nierealistycznych oczekiwań, wg. Bradberry’ego

Jak wspominałem w jednym z poprzednich wykładów nasze oczekiwania mają moc kształtowania rzeczywistości. Ale to nie jest jedyna ich domena – otóż potrafią również w absolutnie perfekcyjny sposób kształtować nasze osobiste problemy. A dzieje się tak głównie wówczas, kiedy posiłkujemy się w naszym życiu oczekiwaniami nierealistycznymi, które z różnych powodów po prostu nie mogą być spełnione, bowiem zakładają błędną ocenę rzeczywistości. Odwołują się po prostu do rzeczywistości, która nie istnieje, a mimo to jesteśmy zawiedzeni i rozczarowani, kiedy nasze życie potwierdza nam ten smutny fakt. Coś co jest nierzeczywiste nie może się wydarzyć, zatem oczekiwanie że się wydarzy jest nieprawdziwą obietnicą, którą składamy sami sobie i która nigdy się nie spełnia napawając nas rozgoryczeniem. I mimo, że całe nasze życie zdaje się potwierdzać, że się myliny strasznie trudno nam jest zrezygnować z konkretnych oczekiwań. Amerykański psycholog dr Travis Bradberry stworzył listę jego zdaniem ośmiu najczęstszych nierealistycznych oczekiwań, którymi mamimy samych siebie z wielką dla nas szkodą. Spróbujmy się im przyjrzeć bliżej.

Oczekiwanie numer 1:

Życie powinno być sprawiedliwe.

Niestety to częsty błąd postrzegania rzeczywistości. Oczywiście życie nie jest sprawiedliwe i nigdy nie było, jednak my wciąż usiłujemy w ten mit wierzyć. Jakie są konsekwencje takiej wiary? Otóż oczekujemy, że prędzej czy później określona niesprawiedliwość się odwróci by wyrównać tę różnicę. Zatem jeśli spotyka nas coś gorszego od innych mamy tendencję do myślenia, że wystarczy poczekać na to aż los się odwróci. To zaś „czekanie” może być wyłącznie „bierne”, bo przecież wierzymy, że sprawiedliwość stanie się niejako sama. Nie, nie stanie się. Nic się nie stanie i nic się nie zmieni, jeśli sami nie dopomożemy tej zmianie. Życie jest niesprawiedliwe częściej niż nam się wydaje i jedynym sposobem na to, by przestać tej niesprawiedliwości doświadczać, jest wzięcie na siebie odpowiedzialności za tę niesprawiedliwość i aktywne sprawienie by nasz los się odwrócił. Bierne czekanie na łaskawość losu i rękę sprawiedliwości dziejowej to droga donikąd. Jedynie pogarszamy swój stan, bo nie dość że życie jest niesprawiedliwe, to jeszcze nikt za nas samych tego nie jest w stanie zmienić. 

Oczekiwanie numer 2:

Możliwości pojawią się same

To, że na coś zasługujesz wcale nie oznacza, że to dostaniesz. Jeśli chcesz więcej zarabiać, to bierne czekanie na to, aż twój szef dostrzeże w sobie minimum ludzkiej cechy by cię tą podwyżką nagrodzić, może być bardzo długie. Podobnie jest ze zbudowaniem odpowiedniej relacji z odpowiednim partnerem, czy partnerką. Nie każda królewna doczeka się swojego rycerza na białym koniu pokornie nań oczekując w przestrzeni złożonej z kuchni, pokoju i łazienki. Rycerze nie wjeżdżają na białych rumakach do M3 sami z siebie – trzeba im w tym pomóc, chociażby przez to by świat się o tobie dowiedział. Możliwości i owszem się pojawiają zawsze, ale trzeba im w tym aktywnie pomóc. Same nie podchodzą pod nasze drzwi, trzeba wyjść im na przeciw. Jeśli trzeba to warto zmienić środowisko na takie, w którym będzie o określone możliwości i okazje łatwiej niż do tej pory. Jeśli chcesz robić biznesy z milionerami, to musisz pojawiać się w tych samych miejscach, w których pojawiają się milionerzy, bo w ten sposób zwiększasz szanse na to, że którykolwiek z nich zainteresuje się tym, co masz do oferowania. 

Oczekiwanie numer 3:

Wszyscy powinni mnie lubić!

Nic bardziej mylnego – zawsze istnieje grupa ludzi, którzy nas nie lubią. I to z różnych powodów. Bo im nie pasujemy, bo zachowaliśmy się czasem nie ok lub dlatego, że nasze słowa wzięli zbyt osobiście i poczuli się nimi dotknięci. Można się łatwo domyślić ile osób oglądając mojej mini-wykłady poczuło się urażonych tym, że opisałem dokładnie problem, z którym się borykają i do czego nie chcą się przyznać. To proste, prawda? Najlepszym wówczas mechanizmem obronnym jest odmówienie mi racji bez podania najmniejszego argumentu i oczywiście znielubienie. Nie da się dzisiaj przetrwać będąc wyłącznie lubianym – zawsze ktoś się znajdzie, kto cię znielubi i to z powodów, na które byś nawet nie wpadł czy nie wpadła. Należy zaakceptować taki stan rzeczy, zamiast wmawiać sobie, że idąc przez życie tworzymy wokół siebie wyłącznie własnych adoratorów. Wówczas, jeśli odkryjesz, że ktoś cię nie lubi będzie to stanowiło powód do pogorszenia samopoczucia. Poczujesz dyskomfort i rozczarowanie – bo przecież miało być tak fajnie a wyszło jak zawsze. I po raz kolejny twoje uczucia zostaną zranione.  Akceptacja tego, że ktoś nas nie lubi, jest wielce uwalniająca i chroni nas przed takim zranieniem.

Oczekiwanie numer 4:

Ludzie powinni się ze mną zgadzać

Otóż nie. Ludzie mają prawo mieć własne zdanie i mają też prawo nie podzielać twoich poglądów. Nie muszą na wszystko patrzeć z tej samej perspektywy co ty. Nie muszą mieć takich samych doświadczeń czy przekonań. Mogą wierzyć w co chcą, kiedy chcą i jak chcą. Bo skoro sam przyznajesz sobie wolność poglądów, sądów i przekonań, to jednocześnie nie możesz tego prawa odmawiać innym. Kiedy jednak nie chcemy zaakceptować tego faktu usiłujemy przekonać wszystkich na siłę do naszych racji i czujemy się zranieni, niedocenieni, a czasem odrzuceni, kiedy nasze wysiłki argumentacyjne nie spełniają swego zadania. Po za tym nie zawsze istnieje tylko jedna prawidłowa odpowiedź i jest to akurat twoja odpowiedź. Czasem to ty się mylisz,  a czasem też istnieją rozwiązania, czy też oceny danego problemu lub sytuacji, których nie znasz, lub których nie bierzesz pod uwagę. Do tego dochodzi jeszcze jedno zjawisko – ludzie mają tendencję do autowaloryzacji (którą się kiedyś jeszcze zajmę) i w efekcie tego mechanizmu przeceniają swoją wiedzę czy umiejętności. Znasz już też z jednego z mini wykładów efekt Krugera Dunninga. Konsekwencja jest taka, że ludzie czasem nie zgodzą się z tobą w jakiejś kwestii mimo, iż mają w tym obszarze wielokrotnie mniejszą wiedzę od twojej. Na pewno chcesz mitrężyć czas na ich przekonywanie. Nie zgadzają się z tobą? Ok? Naprawdę nie muszą!

Oczekiwanie numer 5:

Ludzie mnie rozumieją

Tak naprawdę, to na pewno nie wszyscy. Do wielu ludzi twój przekaz nie trafi, ponieważ po drodze musi pokonać całą masę przeszkód. Jedne wynikają ze skrótów myślowych, których używasz, z ilości oczywistości, które pomijasz, a jeszcze inne z samej formy, za pomocą której się komunikujesz. Ludzie nie potrafią czytać w twoich myślach, więc wszystko czego się dowiadują pochodzi ze sposobu w jaki im to zakomunikujesz. A mówiąc bardziej precyzyjnie z rodzaju kodu, za pomocą którego kodujesz swoją komunikację. Nie wszyscy będą mogli twoje komunikaty odkodować w taki sposób, w jaki sobie tego życzysz. Co więcej – są też ludzie, którzy nie potrafią słuchać. I owszem słyszą, że mówisz, ale nie słuchają tego co mówisz wystarczająco uważnie by zrozumieć o co ci tak naprawdę chodzi. Wówczas sami nałożą na odebrany komunikat własną siatkę domysłów i skrótów myślowych zniekształcając jego przekaz. I to niestety również trzeba zaakceptować. Przyjąć jako normę, a nie sytuację wyjątkowe. W ten sposób oszczędzasz sobie wielu rozczarowań. 

Oczekiwanie numer 6:

To mi się raczej nie uda.

To tak naprawdę oczekiwanie porażki, którego paradoksalnym efektem staje się sama porażka. Kiedy tak robimy, to siłą rzeczy odbieramy naszej aktywności wystarczających zasobów energii, by uporać się z tym co zamierzamy. Za niższą energią idzie zaś mniejsze zaangażowanie naszego talentu, inteligencji, umiejętności i możliwości. To tak, jakbyśmy sami sobie podkładali świnię. Co więcej – oczekiwanie porażki połączone z niskim poczuciem własnej wartości generuje efekt samoutrudniania, któremu poświęciłem osobny mini-wykład. Dość przypomnieć, że to rodzaj mechanimzu obronnego, w którym na wszelki wypadek poddajemy się utrudnieniom, by móc później usprawiedliwić przed światem i samym sobą to, że po raz kolejny coś nam nie wyszło i to oczywiście wyłącznie z powodu obiektywnych zewnętrznych przyczyn.

Oczekiwanie numer 7:

Posiadanie rzeczy mnie uszczęśliwi.

To również nieprawda. Kiedy bowiem zdobywamy upragnioną rzecz radość z jej posiadania zostaje zastąpiona pustką, którą będzie trzeba wypełnić kolejną upragnioną zdobyczą, by ponownie zmierzyć się z poszukiwaniem własnego szczęścia. I ten kołowrót złożony z nieustannego wypełniania pustki w nadziei na szczęście nigdy nie ma końca. Materia nie przekłada się na szczęście, chociażby z tego powodu, że jest reprezentacją świata zewnętrznego, a prawdziwe szczęście możemy odczuć wyłącznie wewnątrz nas samych. Szukanie go na zewnątrz jest iluzją i stratą czasu. Podobnie się dzieje kiedy poszukujemy tego szczęścia w przyszłości. Wówczas – niejako pod spodem – uczymy nasz mózg, że tutaj i teraz nie możemy być szczęśliwi. Wiara w to, że szczęście jest związane z posiadaniem, to fundament pola głodnych duchów w cyklu życia i śmierci znanym jako Samsara. Głodne duchy właśnie takim przekonaniem się kierują, dlatego są wiecznie głodne, bo nie mogą się nasycić. To cykl niemożności zaspokojenia swego pożądania i ciągłego poszukiwania nowych przedmiotów, nowych ołtarzyków złożonych z materii, co w istocie jest najprostszą definicją piekła, które fundujemy sami sobie. 

Oczekiwanie numer 8:

Mogę jego czy ją zmienić.

Tak naprawdę jedyną osobą, którą możesz zmienić jesteś ty sam. Zmiana innej osoby jest zawsze reakcją na zmianę, która zaszła w tobie. Bo sama zmiana jest zawsze autonomiczna. By ktoś się zmienił, musi tego chcieć. Musi mieć odpowiednią motywację i powód do zmiany. Ty zaś nie możesz nikogo zmienić. Nawet jeśli jesteś genialnym nauczycielem to jedynie co możesz zrobić, to pokazać komuś że istnieje możliwość zmiany, że istnieją na nią sposoby, narzędzia i techniki, natomiast zmiana w drugiej osobie zawsze zachodzi po jej stronie. Nie można nikogo zmienić, bo zmiana musi dojrzeć i zajść w nim samym. Jeśli tak się nie stanie, to mamy do czynienia wyłącznie z deklaracją zmiany, a nie samą zmianą. A pomiędzy deklaracją zmiany a zmianą jest olbrzymia różnica. Z doświadczenia z pracy z ludźmi wiem, że mimo deklaracji wiele osób tak naprawdę nie chce się zmienić i najwyższy czas zaakceptować ten fakt. Gurdżijew powiadał, że wielu ludzi nie chce się obudzić z halucynacji i trzeba to uszanować. Nie chcą się obudzić, to niech przynajmniej się wygodnie wyśpią. 

Teraz proponuję, byś powyższą, przygotowaną przez Bradberryego listę nierealistycznych oczekiwań uzupełnił również o nierealistyczne oczekiwania własne. Na pewno takich nie masz? Pozdrawiam

#50 Szczerość oraz konsekwencje jej braku

Szczerość oraz konsekwencje jej braku

Szczerość to trudna sztuka. I, co pokazują badania – dużo rzadsza niż moglibyśmy się spodziewać. Bycie szczerym nie jest przecież wygodne, bo naraża nas na posądzenie o niecne zamiary, o pastwienie się nad kimś, czy wręcz uczynienie mu przykrości. Przecież jeśli powiem komuś, że kiepsko tańczy, podczas gdy taniec dla niego jest absolutną pasją, to nie sprawie mu moim osądem radości. Co więcej wydawało by się, że na takiej szczerości nikt nie zyskuje, a jedynie wszyscy tracą – on dobrą zabawę i samopoczucie, ja wizerunek przyjemnego i sympatycznego gościa. Jednak czy tak jest w istocie? Czy nie skrywa się pod ewentualnym brakiem szczerości coś więcej? Pamiętam pewne zdarzenie sprzed kilkunastu laty, kiedy to z grupą znajomych wybraliśmy się na kolację. Loka był dwupoziomowy – na piętrze znajdowała się część restauracyjna, a na dole w otwartym patio część pubowa. I właśnie w tej części pubowej mniej więcej w połowie kolacji uraczono nas niespodziewaną atrakcją – wieczorem karaoke. No cóż, kolacja była nieco zakrapiana winem, atmosfera wyluzowana, więc jeden z przyjaciół delikatnie podpuszczony przez pozostałych wyrwał się do odśpiewania jednego ze szlagierów. Wszedł na scenę, dziarsko ujął mikrofon i już sekundę później było jasne, że śpiewanie nie jest jego żywiołem. Kiedy ten katastrofalny spektakl pełen nietrafionych dźwięków się zakończył, znajomy usłyszał na sali standardowe ale nienachalne oklaski, po czym wrócił do naszego stolika i omiótł towarzystwo triumfującym wzrokiem w oczekiwaniu na aplauz. No i oczywiście większość biesiadników zapewniła go, że całkiem dobrze sobie na tej scenie poradził. Mnie niestety nie chciało to jakoś przejść przez gardło i powiedziałem wprost: „stary, ktoś ci to musi powiedzieć, ty naprawdę nie potrafisz śpiewać!” Na chwilę zrobiła się cisza i widziałem, że właśnie rozbiłem koledze nadzieję na muzyczną karierę. Jednak po chwili spojrzał na mnie i wznosząc kolejny toast powiedział: „Dziękuję, szkoda, że tak niewiele osób potrafi to powiedzieć”. 

Czasem trzeba powiedzieć prawdę, nawet jeśli jest niewygodna i co tu dużo mówić bardzo nie pasuje do aktualnie w danym towarzystwie panującej atmosfery. Bo jeśli tego nie powiemy narażamy przyjaciela na dużo większą przykrość, niż odmówienie mu śpiewaczego talentu. Narażamy go bowiem na to, że następnym razem tym chętniej będzie chciał demonstrować swoje umiejętności wokalne, a cała reszta towarzystwa będzie miała jego kosztem i dodatkowo za jego plecami niezły ubaw. Postawmy się przez chwilę w takiej sytuacji – wybieram się w dobrej wierze na przyjęcie. W pewnym momencie ktoś z towarzystwa zadaje mi pytanie na temat, który mnie interesuje. Dajmy na to pyta o motocykle. Ja zaczynam z zapałem, obrazowo i wyczerpująco opowiadać, a publiczność tak naprawdę ledwo utrzymuje powagę – bo przecież to niezły ubaw wkręcić kogoś, kto teraz swymi opowieściami będzie zabawiał towarzystwo przez resztę wieczoru. Potem jest kolejna impreza i kolejna i na każdej z nich towarzystwo umawia się, kto tego dnia i w jaki sposób ma mnie podpuścić, żebym znowu zapomniawszy o całym świecie i z wypiekami na twarzy opowiadał o motocyklach, psychosocjologii, czy jakiejkolwiek innej swojej pasji wyłącznie ku uciesze rozbawionego tłumu. Zdaje się, że nikt nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji, prawda? A to sytuacja wypisz wymaluj ze świetnej francuskiej komedii „Kolacja dla palantów”, który to film nawiasem mówiąc polecam jako jedną z lepszych szkół socjologicznych i psychologicznych razem wziętych.

Zatem jak widzimy nieszczerość tylko pozornie oszczędza komuś przykrości – w rzeczywistości dostarcza jej w nadmiarze, ale z opóźnionym zapłonem. To na przykład sytuacja, w której przez ileś miesięcy opracowywania projektów nigdy o swej pracy nie słyszysz złego słowa. Zawsze jest to poklepywanie po plecach i potwierdzenie że przecież wszystko ok. Po czym, po dłuższym czasie orientujesz się, że żaden z tych projektów nie został wdrożony. A przecież ilekroć pytasz, czy efekt pracy spełnia oczekiwania dostajesz twierdzącą odpowiedź, a mimo to tak naprawdę okazuje się że twoja praca szła na marne i nikt nie był na tyle szczery by cię o tym zawczasu poinformować. Przecież gdyby to było wiadomo wcześniej mielibyśmy szansę dokonać jakiejś korekty czy zmiany. Podobna sytuacja ma miejsce, kiedy w firmie nikt do twojej pracy nie ma zastrzeżeń, wszyscy się uśmiechają i są ujmująco mili, a po roku cię zwalniają i dowiadujesz się, że ty się do tego pracy nie nadajesz i tak naprawdę spieprzyłeś wszystko za co się wziąłeś. Przykre? O tak. Wtedy świat się wywraca do góry nogami i zaczynamy tracić wiarę w ludzi, w to, czy cokolwiek co do nas mówią jest naprawdę szczere. I tutaj najwyższy czas przywołać badania Roberta Feldmana z 2006 przeprowadzone na Uniwersytecie Massachusetts, które wykazały, że aż 60% osób nie jest w stanie w ciągu dziesięciominutowej rozmowy na dowolny temat ani razu nie skłamać. Średnio podczas tych dziesięciu minut kłamali dwa – trzy razy i to w nie tylko w tzw. grubych kwestiach ale też w rzeczach zupełnie błahych. Jednak czy ma to znaczenie w jakich sprawach ja cię okłamuję? Jeśli nawet w najmniejszych, to przecież rzuca to cień na całą moją narrację. Skoro skłamałem w drobnostce to oznacza, że kłamstwo jest obecne w moim narracyjnym systemie, że na nie przyzwalam, że jej akceptuję. Jeśli więc kłamię w kwestiach mało znaczących, to w prędzej czy później nie zawaham się użyć kłamstwa w kwestii o wiele ważniejszej. Dlaczego zaś kłamstwo tak łatwo przychodzi tak wielkiej grupie ludzi. Feldman podsumowuje swoje badania dość ciekawą uwagą. Mówi, że skłamać jest po prostu łatwo. Przecież uczymy nasze dzieci uczciwości, ale jednocześnie mówimy im, że uprzejmie jest udawać, że podoba nam się prezent urodzinowy. W ten sposób uczymy je, że kłamstwo jest praktyczne i oszczędza nam wielu niewygodnych sytuacji. 

Niestety kłamstwo ma również takie ciemne strony, z których często nie zdajemy sobie sprawy. Otóż – pomijając fakt, że często ma krótkie nogi i prędzej czy później się wyda – kłamstwo dość trudno ukryć. W rzeczywistości jesteśmy w swej większości kiepskimi aktorami i często wystarczy się bacznie przyjrzeć danemu mówcy by gdzieś instynktownie wyczuć fałsz w jego wypowiedzi. Dobitnie pokazały to kolejne badania – tym razem z 2015 roku przeprowadzone przez grupę naukowców z London Business School. W badaniu tym poproszono grupę badawczą, by nagrali krótkie filmy wideo zachęcające darczyńców do wpłaty na konkretny charytatywny cel i obiecano członkom tej grupy dziesięć procent zysków z pozyskanych tą drogą funduszy. Grupa kontrolna miała wyłącznie nagrywać filmy zachęcające do darowizn, ale nie otrzymywała za to jakiegokolwiek wynagrodzenia. Następnie wszystkie te filmy – nakręcone w obydwu grupach – pokazano potencjalnym darczyńcom, żeby sprawdzić ich reakcję. Okazało się, że filmy nagrywane przez grupę, której nie obiecano prowizji z pozyskanych funduszy zebrały dużo więcej środków i były bardziej skuteczne (częściej nakłaniały do do darowizn) od tych, w których uczestnicy byli motywowani prowizją od zebranej kwoty. W jakiś dziwny i magiczny sposób darczyńcy wyczuwali za którymi propozycjami stoi interes, a które są powodowane bezinteresowną szczerością. Jaki z tego wniosek? Otóż badacze są zgodni co do jednego: im bardziej jesteś szczery, tym bardziej przekonujący i skuteczny. 

Ale nie koniec na tym. Otóż brak szczerości, czyli kłamstwo i to pod jakąkolwiek – dużą czy małą postacią – ma jeszcze jedną ukrytą siłę rażenia. Kiedy bowiem kłamiemy to wektor energii naszego kłamstwa wydaje się być skierowany wyłącznie na zewnątrz. To przecież my kłamiemy kogoś, jesteśmy nieszczerzy w stosunku do jakiejś zewnętrznej osoby, kierujemy swą nieszczerość, koloryzowanie, konfabulację itd na zewnątrz. W ten sposób wydaje nam się, że obecność kłamstwa w naszym systemie narracji nas samych nie dotyczy. Niestety jest dokładnie odwrotnie. Bo ten wektor kłamstwa jest jednocześnie zwrócony na zewnątrz, jak i do wewnątrz. Akceptując nieszczerość wobec innych, jednocześnie – i często nieświadomie – akceptujemy ją wobec samych siebie. 

Jaki jest tego efekt? Niestety bardzo dla nas destrukcyjny, bo kiedy, a często robimy to nieświadomie – okłamujemy samych siebie, cierpi na tym cały nasz system. I nie ma to znaczenia, czy przedmiotem naszej autonieszczerości jest ilość pączków, które wchłaniamy nie tylko w Tłusty Czwartek, czy nasze życiowe wybory. Na pewno nie znasz nikogo, kto tkwi w toksycznym, katastrofalnym dla niego związku i sam siebie okłamuje, że jest mu tak dobrze? Na pewno nie znasz żadnej pary, która afiszuje się silnym i głębokim uczuciem, rozlewającym się lukrem po otoczeniu, a gdzieś tam pod spodem masz wrażenie, że to wszystko teatr, spektakl w którym aktorzy okłamują nie tylko swoje otoczenie, ale przede wszystkim samych siebie. Inni okłamują samych siebie w mechanizmie adaptacji – sami się przekonują, że tak jak jest jest dobrze, żeby jakoś adaptować się do warunków, których nie są w stanie zmienić, czy też wywrzeć na nie jakiegokolwiek wpływu. Przecież okłamywanie siebie często też służy uniknięciu odpowiedzialności za swój własny los, pozwala uniknąć uczciwej i prawdziwej oceny sytuacji czy też prawidłowego rozpoznania swojej własnej w tej sytuacji roli. A co się dzieje, kiedy ktoś naprawdę cierpi w danej relacji, jednak samookłamywanie pozwala mu w niej wytrwać i tłumi zarówno cierpienie, jak i wynikający z niego smutek? Jak widać od małego, wydawałoby się niewinnego kłamstewka możemy przejść szybko i niezauważalnie do autodestrukcyjnych i dysfunkcyjnych mechanizmów, które są zdolne do zamieniania ludzkiego życia w koszmar. 

Nasz własny mózg tylko pozornie dostrzega różnicę pomiędzy kłamstwem małym i dużym. Tym niby niewinnym i tym strasznych i załganym. W rzeczywistości to tylko kwestia skali, a umiejętności kłamania nie nikną wraz z jej zmianą. Prędzej czy później kłamstwo zainfekuje cały system i warto się zastanowić czy sam fakt, że czasem wygodnie jest skłamać jest tego warty? Co zaś możemy otrzymać w zamian? Pomijając to, że na starość bez obrzydzenia jesteśmy w stanie spojrzeć w lusterko w rzeczywistości otrzymujemy bardzo wiele. I tutaj, ten benefit wynikający ze szczerości również potwierdzono w badaniach wykonanych przez profesor Anitę Kelly z Uniwersytetu Notre Dame. Najpierw sprawdzono stan zdrowia zarówno grupy kontrolnej, jak i badawczej. Później grupa badawcza dostała proste zadanie – przez najbliższe pięć tygodni mieli być wyłącznie szczerzy, a w skrajnych wypadkach, kiedy z jakichś ważnych powodów nie byli tego w stanie zrobić, mieli zachować milczenie. Po pięciu tygodniach eksperymentu wykonano ponownie cały szereg medycznych badań. Cóż się okazało – otóż w grupie która przez pięć tygodni unikała kłamstw i kłamstewek stan zdrowia znacznie się poprawił, mieli lepsze samopoczucie i potrzebowali o wiele mniej snu na regenerację energii. Ciekawe, prawda? Pozdrawiam

#51 Wyolbrzymianie problemów

Wyolbrzymianie problemów

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto ktoś ze znajomych opowiada nam o swoich problemach. I z biegiem tej opowieści zaczynamy się orientować, że jego perspektywa widzenia własnych problemów jest delikatnie mówiąc przesadzona. Z naszego punktu widzenia – problemy jak problemy, ani większe, ani też specjalnie bardziej katastrofalne niż u wielu innych ludzi. W końcu kiedy jesteśmy już tą lawiną wyolbrzymionych problemów nieco zmęczeni i zwracamy znajomemu uwagę, że chyba trochę przesadza w ocenie swojego pasma nieszczęść jego dotyka to do żywego. Teraz jego utyskiwanie przeradza się w złość i to wymierzoną bezpośrednio w nas. A jego koronnym argumentem staje się powiedzenie: „co ty możesz wiedzieć o tym co ja przeżywam?”. I tu ma oczywiście rację – o jego przeżyciach nie możemy wiedzieć nic. Ale nie zmienia to faktu, że te jego przeżywanie jest w dużej mierze przesadne. Czym zaś kończy się taka rozmowa? Znajomy czuje, że lekceważymy jego cierpienie, a my czujemy, że najlepiej by zrobił wyjeżdżając na rok do Afryki i dołączając do korpusu Lekarzy bez granic, żeby zobaczył jakie naprawdę ludzie mogą mieć problemy. 

Mechanizm, w którym ludzie przeceniają swoje problemy jest tak naprawdę ciemną stroną kilku psychologicznych efektów. Pierwszym z nich jest autowaloryzacja odpowiedzialna za takie selektywne przetwarzanie informacji, by samych siebie widzieć w świetle dużo większej samooceny niż gdyby miała być adekwatna do stanu rzeczywistego. Oczywiście ma to pozytywny aspekt w dążeniu do doceniania własnych sukcesów i nie przejmowania się porażkami oraz w dążeniu by wypadać korzystnie na tle innych. Ale gdzieś pod spodem samej autowaloryzacji jest podpięty również delikatny faktor przekonania o własnej wyjątkowości – a ten już trudno nazwać wyłącznie pozytywnym. Kolejnym  – wynikającym z powyższego efektem – jest złudzenie ponadprzeciętności, w którym uznajemy się za posiadaczy lepszych cech od innych. Ale za tym efektem również wlecze się cień, bo wraz z nim idzie przekonanie o większej wadze tego, co nam się przydarza. Jeśli uznajemy się za ponadprzeciętnych, to przecież to co nas spotyka w życiu również musi być ponadprzeciętne. I nie dotyczy to wyłącznie zdarzeń pozytywnych ale niestety również negatywnych. W tym złudzeniu musimy zatem również traktować przykrości jakie nas spotykają w taki sposób jak by miały większe znaczenie niż w przypadku innych. Więc automatycznie wszystkiemu co nam się przydarza złego nadajemy też większe znaczenie. Zło staje się większym złem, przeciwność losu ukartowanym spiskiem wymierzonym w nas przez resztę wszechświata, zaś byle choroba cierpieniem, którego nikt poza samym cierpiącym nie jest w stanie ani zrozumieć ani też docenić. I właśnie w tym momencie zaczynają się dopiero prawdziwe negatywne skutki takiej postawy, które nie tylko obejmują swym działaniem samego delikwenta ale też resztę jego otoczenia. Do tego jeszcze trzeba doliczyć jeden efekt, który niestety znacznie pogarsza całą sytuację. To efekt znany jako Efekt Lake Wobedon. Nazwa pochodzi od fikcyjnego miasta mającego się znajdować w środkowej Minesocie, które wymyślił Garrison Keillor na użytek prowadzonej przez siebie cyklicznej audycji radiowej oraz kilku książek. Audycja miała takie wzięcie, że wielu ludzi nie mogło uwierzyć w to, że jest kompletnie zmyślona – tak bardzo chcieli by miasteczko oraz jego mieszkańcy byli prawdziwi. Czym zaś wyróżniali się na tle mieszkańców innych miejscowości? Otóż byli wyjątkowi. Wszyscy jak jeden. Zamieszkiwały je wyłącznie piękne i mądre kobiety, przystojni i silni mężczyźni oraz ponadprzeciętnie uzdolnione dzieci. Jednak fikcja Keillora uosabiała jakże powszechny rodzaj myślenie, w którym tak naprawdę większość ludzi uznaje się za wyjątkowych, ponadprzeciętnych. Zresztą łatwo ten efekt zaobserwować: zapytaj losowo wybranych znajomych czy uznają się za dobrych kierowców. Większość potwierdzi. To samo jeśli zapytasz rodziców w jaki sposób oceniają zdolność swoich pociech – większość z nich powie, że ich dzieci są ponadprzeciętnie uzdolnione. I niestety ten efekt w postrzeganiu siebie z perspektywy ponadprzeciętnej jest też odpowiedzialny za wyolbrzymianie swoich problemów. Samo zaś wyolbrzymianie problemów i negatywnych zdarzeń czy doznań jest zbudowane przede wszystkim z trzech zniekształceń kognitywnych, na które sobie pozwalamy. Pierwszym z nich jest przecenianie częstotliwości negatywnych zdarzeń. Uznajemy wtedy, że nieprzyjemności, przeszkody, cierpienie czy problemy zdarzają nam się dużo częściej niż innym ludziom. To wówczas wypowiadamy takie magiczne formuły jak: „mi się to wiecznie zdarza”, „ja mam tak zawsze”, czy „inni już by zwariowali, gdyby to im się tak często zdarzało jak mnie”. Zniekształcenie to jest związane z prostym efektem, w którym łatwiej zapamiętujemy rzeczy negatywne niż pozytywne, bo po prostu odczuwamy je silniej. Ten fenomen był wielokrotnie opisywany przez wielu badaczy – dość wspomnieć Ronalda Siegla zwracającego uwagę, że to rodzaj atawizmu – pozostałość po czasach kiedy biegaliśmy z maczugami za mamutami. Smak gorzki informował nas wtedy, że zerwany owoc może być zatruty lub w ogóle nam zaszkodzić. Musiał być silnym ostrzeżeniem dużo dłużej zapamiętywanym niż smak słodkiej jagody, której zjedzenie nie czyniło nam szkody. To również dlatego dużo dłużej zapamiętamy kelnera, który w restauracji potraktował nas źle, niż takiego, który był dla nas wyjątkowo uprzejmy. A na pewno o tym kiepskim kelnerze poinformujemy więcej osób, iż o dobrym. 

Drugim zniekształceniem jest tzw katastrofizacja, w której przeceniamy znaczenie tego, co nam się wydarza. To widzenie nawet w błahostce wielkiego problemu. To sytuacja, w której w ferworze pracy brak kartek do ksero potrafimy rozdmuchać do rangi końca świata, a zły humor koleżanki jako wyraz pogardy i nienawiści, której właśnie stajemy się ofiarami. Tutaj uwielbiamy korzystać z kolejnych magicznych zaklęć w stylu: „to najgorszy dzień w moim życiu”, „to się już nigdy nie zmieni” czy „jest źle a będzie jeszcze gorzej!” Z każdym takim zaklęciem podnosimy dodatkowo rangę danego wydarzenia czyniąc zeń coś ponadprzeciętnie okropnego – nasze babcie nazywały taką towarzyską atrakcję „robić z igły widły”. W ten sposób sami zaklinamy rzeczywistość. Nadając zbyt wielką rangę danemu nagetywnemu wydarzeniu tym bardziej wzmacniamy o nim pamięć i tym bardziej konstytuujemy to, że będzie swoim wydźwiękiem przyćmiewało wszystko inne. Co więcej – często tego typu zachowanie idzie w parze z konfabulacją. Kiedy w biurze brakuje kartek do ksero robimy karczemną awanturę bogu ducha winnym osobom, po czym tego samego dnia wieczorem opowiadamy to zdarzenie znajomym, ale w tej opowieści nasi współpracownicy nie są już wyłącznie niezaradni i leniwi. Stają się złem wcielonym, którzy czyhają na nasze pieniądze i posadę. 

Trzecim zniekształceniem jest wyciąganie pochopnych wniosków. To konstruowanie zbyt daleko idących przekonań na podstawie przecenianych negatywnych zdarzeń. W ten sposób dokonujemy konkluzji tak naprawdę na podstawie nie rzeczywistych faktów, ale naszych ich przeinaczeń powstałych poprzez wyolbrzymianie problemów. I oczywiście to że nie znamy całej historii kompletnie nam nie przeszkadza, bo przecież te luki łatwo sobie uzupełniamy sami. I tak snuje się katastrofalna narracja naszego życia. Wtedy powstają kolejne zaklęcia w stylu „na sto procent wiem, że to nie mógł być przypadek”, „przecież normalnie to by nie mogło mieć miejsca”, „coś tu jest grubo nie tak!”

Wyolbrzymianie jednak to obosieczny miecz – jest bardzo destrukcyjne dla jego autora, ale też z biegiem czasu staje się nieznośne dla jego otoczenia i powoduje, że ludzie mają po prostu takiej osoby po wyżej dziurek w nosie. Praca z kimś takim staje się męczarnią, a spędzanie wspólnego czasu – nawet przy niewinnej porannej kawie kończy się rozstrojem żołądka. Ileż można słuchać o nieustającym paśmie nieszczęść i kataklizmów, prawda? 

Pamiętam zupełnie niedawno własną przygodę w tym względzie. Otóż byłem umówiony z pewną panią – potencjalnym kontrahentem, która poprosiła o spotkanie w sprawie naszej współpracy. I przez pierwsze czterdzieści minut spotkania opowiadała mi wyłącznie o własnych, oczywiście niezwykłej wagi problemach, które ją wiecznie spotykają. Z całej jej opowieści wynikało, że ma tak strasznie z wszystkim pod górkę, tak potężne przeciwności losu, takie problemy i niezwykłe zbiegi nieprzyjaznych okoliczności, że po tych czterdziestu minutach jedyne na co miałem ochotę to uciekać jak najdalej i jedno co było pewne to, to, że nie mam najmniejszego zamiaru z nią się więcej spotkać. Tak to niestety jest – kiedy wyolbrzymiamy nasze problemy jednocześnie odstraszamy od siebie ludzi Zniechęcamy ich do kontaktu. I nie ma to znaczenia jak bardzo chcemy by nam w tej sytuacji współczuli, czy też jak bardzo podziwiali jak ciężko nam jest w życiu i jak bardzo musimy się zmagać z nieprzychylnym losem. Z kimś takim raczej większość ludzi nie chce mieć specjalnie do czynienia, bo słuchanie o problemach po prostu odbiera energię. Powoduje, że po pięciu minutach spotkania z kimś takim jesteśmy bardziej zmęczeni niż po ośmiogodzinnym dniu przerzucania cegieł z jednej kupy na drugą. 

Co zatem zrobić, by ustrzec się takich sytuacji, takich mechanizmów determinujących nasze zachowanie i postawę wobec świata i innych? To proste – najpierw musisz odkryć w sobie ten mechanizm. Jak to zrobić? Podałem wcześniej listę magicznych zaklęć, które mu towarzyszą – wystarczy że zaobserwujesz czy czasem nie stanowią częstej składowej twojej własnej narracji. Jeśli tak, to niech to będzie czerwona ostrzegawcza lampka, bo najwyższy czas przestać to robić. I tutaj technika jest zawsze taka sama – sama świadomość istnienia takich zachowań jest pierwszym krokiem do obniżenia ich częstotliwości, o którym to mechanizmie już opowiadałem w odcinku o bezwysiłkowym pozbywaniu się niechcianych zachowań. Zatem trzymam kciuki, życzę powodzenia i pozdrawiam. 

#52 Sposób na efekt reflektora

Sposób na „Efekt reflektora”

Miałem okazję pracować z wieloma osobami deklarującymi problem z wystąpieniami publicznymi. I były to często przypadki, kiedy onieśmielała ich już grupa zaledwie kilku osób. Kiedy mieli wstać, coś powiedzieć, do czegoś przekonać, musieli zmagać się z paraliżującym niepokojem, z drżeniem dłoni. Im bardziej zaś dostrzegali reakcje własnego organizmu, tym większy lęk i stres odczuwali. W końcu nawet niewielki publiczny występ stawał się sytuacją tak trudną, że na samą myśl o jego powtórzeniu pojawiał się silny emocjonalny dyskomfort. Wielu ludzie szukając rozwiązania problemu uznaje, że najlepiej jest nauczyć się technik i narzędzi z zakresu „public speaking”, ale to często droga donikąd, bo problem nie leży w technice, ale w tym, co w trakcie występu dzieje się w naszej głowie. Oczywiście taka sytuacja może mieć co najmniej kilka źródeł – może to być na przykład jakieś negatywne doświadczenie, wydarzenie z naszej przeszłości, które pozostawiło w nas silny marker emocjonalny, implementujący serię przekonań w stylu „jak występuję publicznie, to się ze mnie śmieją, to się kompromituję, albo wychodzę na durnia”. W modelu transpersonalnym szukalibyśmy rozwiązania w poradzeniu sobie z osobowością prototypową, powstałą w przeszłości w odpowiedzi na to wydarzenie. Jednak tym razem spróbujemy się przyjrzeć temu zjawisku z innej strony – nie tyle z perspektywy naszych dawnych traum, ale z perspektywy efektu, który w różnym stopniu tak naprawdę dotyka większość z nas. Jest to mechanizm psychologiczny znany jako „spotlight effect”, który można przetłumaczyć jako „efekt reflektora”. Na czym polega? Zasada jest prosta i wytłumaczę ją na równie prostym przykładzie. Siedzisz sobie na spotkaniu z nowo poznanymi osobami, na których chcesz wywrzeć w miarę pozytywne wrażenie. Zapowiada się miła rozmowa przy filiżance kawy. Nagle, zupełnie niespodziewanie, próbując pociągnąć łyk kawy czynisz to na tyle nieszczęśliwie, że kropla kawy spada wprost na twoją białą koszulę. Dostrzegasz, że inni uczestnicy spotkania zauważyli ten drobny incydent. W twojej głowie zaczynają się więc pojawiać myśli bombardujące twoją pewność siebie: „na pewno wszyscy zobaczyli jaką fleją jestem”, „przecież ta okropna brązowa plama na koszuli nie pozwala się już teraz nikomu na niczym innym skupić”, „jak ja wyglądam, dobre wrażenie szlag trafił” i tak dalej, i tak w nieskończoność. Jednak w rzeczywistości to nie uczestnicy spotkania nie potrafią się na niczym innym skupić, ale właśnie ty. Od tej chwili w twojej głowie istnieje już tylko plama z kawy na białej koszuli. Jeśli miałeś takie lub podobne zdarzenie, to znaczy, że miałeś przyjemność poznać jak działa spotlight effect.

Jednymi z pierwszych naukowców, którzy zwrócili uwagę na to zjawisko byli Thomas Gilovich i Keneth Savitsky, naukowcy z Cornell oraz Northwestern University, którzy w 1998 roku na łamach „The Journal of Personality and Social Psychology” opublikowali wyniki dość zabawnych badań. Otóż poprosili swoich studentów o założenie koszulki z najbardziej obciachowym zdjęciem, w której mieli paradować w pomieszczeniu pełnym innych studentów, po czym zbadano ilu z nich zwróci na to uwagę. Zanim jednak przejdziemy do wyniku badań warto przypomnieć, czyje zdjęcie znajdowało się na tym badawczym t-shircie. Otóż wylądował tam Barry Manilow, amerykański piosenkarz uchodzący wśród studentów Gilovicha i Savitzkiego za szczyt obciachu. To trochę tak, jakbyśmy dzisiaj ubrali koszulkę z Rickiem Shtleyem, chociaż nie wiem, czy czasem nie byłyby to bardziej jaja niż obciach. Ja, żeby zrobić ten sam efekt, musiałbym przywdziać koszulkę ze zdjęciem… no dobra nie powiem kogo! Przejdźmy jednak do wyników eksperymentu. Otóż kiedy porównano opinię noszących obciachowy t-shirt oraz pozostałych studentów okazało się, że istnieje potężna różnica w określeniu ile osób zauważyło ten obciach. Ci, którzy mieli na sobie t-shirt byli przekonani, że zwrócili uwagę o wiele większej grupy obserwatorów niż było w rzeczywistości. A dokładnie noszący na piersiach Barryego Manilowa oszacowali, że ich koszulka rzuciła się w oczy 50% obserwujących. Kiedy zaś zapytano o to samo obserwujących okazało się, że fakt noszenia obciachowej koszulki zarejestrowało zaledwie 10% z nich. A to oznacza, że w efekcie reflektora przeszacowujemy grupę osób, która dostrzega naszą wpadkę aż pięciokrotnie.

Wielu późniejszych badaczy wskazuje, że spotlight effect jest powiązany z co najmniej kilkoma innymi efektami, w których może mieć swoje źródło. Po pierwsze mamy tu do czynienia ze zbytnim skupieniem na sobie, wynikającym z zakotwiczenia na własnych uczuciach niepokoju i przekonaniu, że inni również je dostrzegają. Kolejnym źródłem jest efekt fałszywego konsensusu, w którym przeceniamy zakres w jakim inni będą skłonni do podzielenia się z nami  swoimi opiniami i postawami, czyli mówiąc w skrócie w jaki inni są zainteresowani właśnie nami. Mamy tu jeszcze do czynienia z tzw. złudzeniem przejrzystości, w którym przeceniamy to, w jaki sposób inni są świadomi naszego stanu psychicznego, tego co dzieje się aktualnie w naszej głowie. W każdym razie, kiedy odpala się w nas efekt reflektora jego konsekwencją staje się ruminacja, czyli stan samonakręcającej się myślowej biegunki, w której myśli są przesadnie skoncentrowane na określonym fakcie i nie daje nam to spokoju. Jeśli tej ruminacji nie opanujemy, to jej wzrost prędzej czy później doprowadzi do bardzo silnego napięcia, które będzie musiało zostać jakoś rozładowane, a więc w skrajnych przypadkach uciekamy jak najdalej. To stąd właśnie powiedzenia: „chciałem się zapaść pod ziemię”, czy „chciałam wejść pod stół”. Dlaczego pod ziemię, czy pod stół? Bo tam nas przecież nie widać!

O ile jednak oblanie się kawą można jakoś przeżyć – wiem co mówię, bo taka atrakcja zdarzyła mi się wielokrotnie – to już niestety istnieją dużo większe konsekwencje psychologicznego efektu reflektora, z którymi nie jest już tak łatwo sobie poradzić. Otóż efekt ten jest zdolny do zbudowania w nas przekonania o tym, że całe nasze otoczenie skupia się na naszych porażkach, że koncentruje się wyłącznie na naszych błędach, czy potknięciach. Mamy wtedy wrażenie, że nasze błędy są dużo bardziej znaczące dla pozostałych, niż by to miało miejsce w rzeczywistości. A to z kolei powoduje, że sami zaczynamy się na nich koncentrować w dużo większym zakresie, przez odbieramy sobie możliwość sprawczego działania. To prosta konsekwencja efektu reflektora: jedziesz w pociągu, na przeciw siedzi sympatyczna osoba – tutaj panie niech wstawią uroczego i przystojnego młodzieńca, a panowie niezwykle atrakcyjną dziewczynę. To ktoś z zagranicy, co rejestrujesz kiedy zamawia kawę w języku angielskim. Po chwili zaczynacie rozmawiać. Nawet nieźle ci idzie, ale nagle robisz błąd zamiast powiedzieć „pay money” mówisz „paint money” i widzisz, że ta osoba spojrzała na ciebie przez chwilę dziwnie, po czym jak gdyby nigdy nic dalej kontynuuje rozmowę. Ty jednak już wiesz, że pieniądze się przecież płaci a nie maluje i ten błąd nie daje ci już spokoju. Zamiast skoncentrować się na miłej rozmowie i przyjaznym towarzyszu czy towarzyszce podroży myślisz wyłącznie o tym, jakim trzeba być kretynem czy kretynką żeby pomylić płacenie z malowaniem. I tak naprawdę jest już po rozmowie, bo twoja koncentracja na pomyłce połączona z przekonaniem, że doszło do kompletnej kompromitacji powoduje obniżenie twojej konwersacyjnej sprawności. I ta, umówmy się bardziej zabawna niż istotna pomyłka, przekreśla cały włożony wysiłek w określone dzieło. A teraz przenieśmy ten mechanizm na biznesowe czy życiowe projekty, na relacje, które usiłujemy budować z innymi ludźmi, Na karierę którą staramy się robić, na rozwój, konstruowanie własnej tożsamości i wiele innych życiowych obszarów naszej egzystencji i formowania siebie. Wtedy przegrywamy. Z kim? Z życiem, z wyzwaniami, z innymi ludźmi? Nie, wyłącznie z samymi sobą, bo to wyłącznie to, co dzieje się w naszej głowie jest odpowiedzialne za życiową efektywność i sprawczość. Problem jedynie w tym, że gdyby na koniec podróży spytać tę atrakcyjną dziewczynę czy chłopaka z przedziału o to jak bardzo duży błąd językowy popełniliśmy z pewnością usłyszelibyśmy w odpowiedzi, że ona czy też on w ogóle tego faktu nie pamiętają.

Jak zatem poradzić sobie z efektem reflektora? Można zastosować kilka strategii. Po pierwsze pamiętać, że taki efekt ma miejsce, a to oznacza, że ilekroć chodzi ci po głowie myśl jak bardzo inni dostrzegli twój błąd wiedz, że w rzeczywistości ich dostrzeżenie błędu jest co najmniej pięciokrotnie mniejsze, niż się spodziewasz. Po drugie jak się okazuje w badaniach effect spotlight wskazuje różne natężenia przekonania w zależności od czasu ekspozycji. Studenci w koszulkach z Barrym Manilowem już po kilku minutach deklarowali dużo mniejsze poczucie oceny przez innych. Ten efekt jest więc najsilniejszy bezpośrednio po powstaniu bodźca – plamy na koszuli, błędu językowego czy jakiejkolwiek innej porażki. A to z kolei oznacza, że możesz przeczekać jego największy impakt – wystarczy kilka chwil, by przestał być tak dokuczliwy jak na początku. Po trzecie, możesz też zastosować sprytną sztuczkę, w której celowo eksponujemy to, co stanowi źródło naszego niepokoju o ocenę. Zamiast ukrywać coś, co cię napawa cię lękiem o reakcję innych, zrób coś przeciwnego – wyeksponuj to. Kiedy więc oblejesz się kawą natychmiast to skomentuj. Na przykład w stylu: „oblałem się właśnie kawą, to niesamowite, bo dzięki temu przypomniałem sobie pewne zabawne ale jakże pouczające zdarzenie…” Tu wstaw krótką, ciekawą i zawierającą istotną puentę historyjkę możliwie pasującą do tematu spotkania. Wówczas nie dość, że wyeksponujesz coś, czego się wstydzisz, a sama ekspozycja zmniejsza poczucie wstydu, to jeszcze przekierujesz uwagę zebranych na morał opowiadanej przez ciebie historii. W ten sposób zdarzenie z kawą zamiast ci zaszkodzić, stanie się twoim sprzymierzeńcem – obrócisz je po prostu na swoją korzyść. To proste – wystarczy tylko trochę poćwiczyć. Pozdrawiam

#53 Gaslighting

Gaslighting, upiorna manipulacja

Dzisiaj przyjrzymy się jednemu z najbardziej niebezpiecznych i destrukcyjnych mechanizmów manipulacyjnych, który jest wykorzystywany w naszym życiu częściej niż moglibyśmy się spodziewać. Żeby go zobrazować użyjmy pewnego przykładu. Wyobraźmy sobie związek, w którym jedna ze stron nie zachowuje się do końca w porządku w stosunku do drugiej. Na przykład ją w jakiejś kwestii okłamuje. Kiedy któreś z kłamstw wychodzi na jaw kłamca wykręca się tak zwanym sianem, a całość wydźwięku tego zdarzenia obraca w taki sposób, by udowodnić okłamywanej stronie, że kłamstwo było mniejsze niż w w rzeczywistości, a cały jego odbiór złożyć na karb przewrażliwienia drugiej strony. „Ja bym nigdy nie skłamał – mówi kłamca, a poza tym, przecież wszyscy wiemy, że jesteś przewrażliwiona”. Teraz w interesie kłamcy jest to, by ofiara manipulacji uwierzyła w swoje własne przewrażliwienie, czyli zwątpiła w to, co się wydarzyło. W jaki sposób do tego doprowadzić? Należy w ofierze tej manipulacji podważyć wiarę w swoją własną racjonalną percepcję. Manipulator wygrywa, kiedy w jego ofierze pojawia się schemat myślowy „może rzeczywiście jestem przewrażliwiona, robię z igły widły, a może też tak naprawdę źle usłyszałam, to co powiedział, źle zrozumiałam, źle zapamiętałam”. Wtedy uwaga ofiary zaczyna się ogniskować nie wokół tego co robi manipulator, ale wokół własnych wątpliwości. W ten sposób wektor znaczenia zostaje odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Byłaś, czy byłeś może kiedyś w takiej sytuacji lub też taka sytuacja coś ci przypomina? Jeśli tak, to najprawdopodobniej stałaś lub stałeś się ofiarą gaslightingu: wyjątkowo perfidnej formy manipulacji. Sam termin wziął się z tytułu sztuki Patryka Hamiltona „Lampa gazowa” z 1938 roku zekranizowanej sześć lat później ze sławetną rolą Ingrid Bergman. W tej historii mąż za pomocą drobnych, ale konsekwentnych przekłamań usiłuje wmówić swojej żonie chorobę psychiczną i czyni to na tyle skutecznie, że ta zaczyna w to wierzyć. W jednej ze scen widzimy migające lampy gazowe – oczywiście efekt skrupulatnie przygotowany przez męża. Odpowiednio zmanipulowana żona wierzy, że wyłącznie ona widzi to migotanie, co ma dowodzić, że to coś z nią jest nie tak. 

Gaslighting jest wykorzystywany częściej niż nam się wydaje – to sytuacja, w której szef w pracy na osobności chwali twoją robotę, a później przy wszystkich na ogólnym zebraniu wypiera się tego co powiedział stawiając twoją wiarygodność przed resztą zespołu pod znakiem zapytania. „Jak to słyszałeś, że cię chwaliłem? Na pewno ci się to nie przyśniło? Ja bym czegoś takiego na pewno nie powiedział!” Chamska zagrywa? No a jakże! Albo inny przykład – twój znajomy wielokrotnie mówił przy tobie, że jakiś polityk jest naprawdę w porządku, po czym – na wspólnym przyjęciu – wiesza na tym polityku ostatnie psy, a kiedy próbujesz mu przypomnieć, że przecież chwalił się że na niego głosował on idzie w zaparte i bezczelnie wmawia wszystkim, że nic takiego nigdy nie miało miejsca, a ty jesteś przecież powszechnie znana, czy też znany ze swojej skłonności do konfabulacji. Albo jeszcze inny przykład: wyraźnie pamiętasz jak umawialiście się ze współpracownikiem co do tego, kto ma wykonać określone zadanie. I nie dość, że on przypisanego mu zadania nie wykonał, to jeszcze przekonuje cię i wszystkich dookoła że takich ustaleń nie było, a ty po prostu wszystko zawsze potrafisz przeinaczyć. Radzi byś popracował czy popracowała nad sobą, bo ta twoja cecha przeinaczania rzeczywistości staje się powoli nie do zniesienia. Mówi to zaś tak przekonująco, że ty sama czy sam zaczynasz się zastanawiać, czy czasem z twoją pamięcią coś rzeczywiście jest nie tak. 

Dr Robin Stern, autor książki „Efekt gasnącego światła” wykazuje, że po długotrwałej, czy też częstej manipulacji w tym mechanizmie powstają konkretne zmiany w naszym systemie psychicznym. Im bardziej ktoś nami w ten sposób manipuluje, tym mniej odporni na tego typu manipulację się stajemy. I niestety te zmiany drążą system jak kropla skałę i dzieje się to właściwie niezauważenie. Żeby wykryć, czy taka sytuacja ma również miejsce w naszym życiu trzeba uwrażliwić się na wskazywane przez Sterna znaki ostrzegawcze. Po pierwsze zwróć uwagę jak często powątpiewasz w swoje własne sądy. Ile razy w ciągu tygodnia, czy też dnia zdarza ci się zastanawiać się nad własnymi wątpliwościami i próbować dociec, czy było tak jak zapamiętałeś, czy zaś tak, jak ci to jest przedstawiane przez inną osobę. Kiedy tracisz pewność co do własnych osądów najprawdopodobniej masz do czynienia z jakimś zewnętrznym czynnikiem, który je kwestionuje. Przyjrzyj się zatem, czy ten kwestionujący czynnik, to zdarzenie, które bez cienia wątpliwości wskazuje, że się myliłeś, czy jedynie cudza opinia. Czy twoje wątpliwości biorą się z odkrycia dowodu na to że się mylisz, czy jedynie stąd, że ktoś w twojej obecności tak twierdzi. Kolejnym ważnym wskaźnikiem jest tak zwana lista kontrolna. Tutaj muszę posłużyć się kolejnym przykładem: oto mąż, który czeka, aż jego żona wróci z pracy i czekając powtarza sobie w myślach czy na pewno zrobił wszystko co do niego należało, by nie narazić się na jej negatywną uwagę, czy też czy na pewno przewidział wszystko co trzeba by nie narazić się na jej brak aprobaty. Tutaj oczywiście pod słowa mąż i żona możemy wstawić słowa pracownik i szef, wspólnik i wspólnik itd itp. Tworzenie w głowie czy na papierze listy kontrolnej by zabezpieczyć się przed czyimiś uwagami, czy niezadowoleniem wskazuje na to, że przewidujemy konsekwencje gaslightingu, udowadniania nam, że jesteśmy w czymś niedostatecznie dobrzy, poukładani, porządni i wartościowi. Zaś samo to udowadnianie może być narzędziem manipulacji efektu gasnącego światła. 

Kolejnym znakiem ostrzegawczym może być to czy się zastanawiasz czy rozpocząć jakiś, nawet błahy, temat rozmowy, bojąc się narazić na przykre konsekwencje wytknięcia ci jakichś błędów, czy nieścisłości, czy w ogóle tego, że ta, niby niewinna rozmowa, może być dla ciebie niekomfortowa, bo miast kontynuować temat prędzej czy później zejdzie na wytknięcie ci jakichś niepożądanych zachowań. Łapiesz się więc na przybieraniu postawy przepraszającej. Za wszystko i tak na wszelki wypadek, byle tylko nie sprowokować partnera, wspólnika, czy szefa do przykrych dla ciebie uwag. Innym znakiem ostrzegawczym jest złapanie się na tym, że zaczynasz kłamać – najpierw w drobnych, potem coraz grubszych kwestiach tylko dlatego by uniknąć niezadowolenia po drugiej stronie, bo oszacowałeś, czy też oszacowałaś, że kłamstwo jest mniej destrukcyjne od powiedzenia prawdy. Prawda wydaje się wówczas tak niechciana, że wolisz ją ukryć w zamian za święty spokój. Co więcej orientujesz się jak wielka w tobie zaszła zmiana. Kiedy potrafiłaś, potrafiłeś dzielić się naokoło swoimi spostrzeżeniami, a teraz wolisz je zostawić wyłącznie dla siebie. Co więcej dawną wesołość i luz zastąpiły ostrożność i nieustanne powątpiewanie w to, czy aby na pewno nie jesteś przewrażliwiona czy też przewrażliwiony. Nie mówisz już co naprawdę czujesz, bo i po co, skoro ta druga osoba wie co czujesz lepiej od ciebie, prawda? 

Zresztą tą listę Sterna można by przecież rozszerzyć, bo każdy kto kiedykolwiek znajdował się w sytuacji ofiary gaslightingu mógłby ją uzupełnić o niekończącą się listę uczuć. Jak się zatem wyzwolić z tego manipulacyjnego, relacyjnego piekła? Istnieje wątłe, ale jednak światełko w tunelu. Okazuje się bowiem, że nie wszystkie zachowania spod znaku gaslightingu są wyrachowaną manipulacją obliczoną na niszczenie psychiki ofiary. Wiele z tych mechanizmów i technik to zachowania nawykowe, z których czasem sam manipulator nie zdaje sobie nawet sprawy. Wówczas szczera, głęboka i odważna rozmowa o własnych uczuciach może wiele zmienić. Na początku oczywiście podjęcie takiej próby wywoła niechęć po drugiej stronie, a w skrajnych wypadkach złość i agresję. Warto jednak konsekwentnie drążyć skałę, aż w końcu, a na to zawsze potrzeba czasu, sam manipulator zda sobie sprawę z tego, jak wiele szkody czyni takim zachowaniem w związku. Kluczowym jednak tutaj elementem jest odwaga, dzięki której możemy wyjść z cyklu ofiary. Wiele razy pracowałem z przypadkami, w których ludzie bali się postawić swoim manipulatorom w obawie, że to spowoduje koniec relacji i w wielu przypadkach tak się nie stało. Trzeba się po prostu umieć postawić i konsekwentnie bronić swojego prawa do samostanowienia, do osądów i własnych przekonań. Co zaś jeśli dana relacja nie przetrwa tej próby. Nic. Po prostu oznacza, to że ta relacja nie była warta włożonej weń energii. Nie wszystkie związki są na cale życie. Na całe życie są związki wyłącznie szczęśliwe. Pozdrawiam

#54 Medytacja, a automatyzacja, ruminacja i dystrakcja

#55 Nierealistyczny optymizm

Nierealistyczny optymizm, a pozytywne nastawienie

Jeśli chcielibyśmy dostosować się do rad mówców motywacyjnych, to powinniśmy przede wszystkim pielęgnować w sobie optymizm. Patrzeć w przyszłość z pewnością, że oto nam mogą się przytrafić same dobre rzeczy. Wiemy już, że narzekanie na swój los raczej tego losu nie poprawi, zaś widzenie przyszłości wyłącznie w czarnych barwach jest jednym z atawizmów, które odziedziczyliśmy po kudłatych przodkach. Problem jednak w tym, że o ile wieczne biadolenie to destrukcyjna skrajność, to huraoptymizm wcale nie musi być dla nas tak zbawienny, jak mogło by się wydawać. Oczywiście w wielu kulturach funkcjonuje przekonanie o przyciąganiu do siebie tych rzeczy, które zaprzątają nam umysł, o dostrajaniu się do negatywnych częstotliwości czy wręcz o tym, że aż w osiemdziesięciu procentach stajemy się tym, co zaprząta nasze myśli. Jeśli zatem naszą głowę wypełniają czarne skłębione burzowe chmury to trudno się dziwić, że rzadko kiedy możemy się cieszyć pogodnym niebem. Można by zatem przyjąć zarówno założenie motywacyjnych czarodziejów, jak i ideę pochodzącą z prawa przyciągania: po prostu należy pozytywnie myśleć, by przyciągać do siebie pozytywne rzeczy. To z grubsza racja, ale niestety wyłącznie z grubsza. Samo myślenie o tym, że mi się uda to niestety za mało, żeby się udało. Do sukcesu – rozumianego w jakikolwiek sposób – potrzebna jest jeszcze odpowiednia aktywność, która ten sukces zbuduje. Samo siedzenie na kanapie z myślami pochłoniętymi szczęśliwą wizją schudnięcia do wakacji jeszcze nie spowoduje, że schudniemy. I tutaj oczywiście pozytywne myślenie pomaga w pozytywnej aktywności. Jest w tym jednak mały haczyk – otóż to pozytywne myślenie musi brać pod uwagę nasze realia. W przeciwnym razie zaczyna nam przynosić więcej szkody, niż pożytku. Tak się właśnie dzieje, kiedy pozytywne, napompowane modą na motywację myślenie zamienia się w nierealistyczny optymizm. To generator takich systemów myślowych, w których przejawiamy skłonność do myślenia wybiórczego – widzimy wyłącznie szanse na sukces i jednocześnie nie chcemy dostrzec tego, że po drodze może czekać na nas wiele niezbyt miłych niespodzianek. Takie myślenie jest w istocie oparte na tej samej zasadzie co antycypacja – wówczas kiedy w naszej głowie rosną wyobrażenia na temat przyszłości, mimo że jej prawdziwego przebiegu nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tutaj również mamy do czynienia z samonakręcającym się wyobrażeniem pozytywnych zdarzeń, które jest budowane w naszej głowie z pominięciem zarówno rozsądku, jak i jakichkolwiek statystyk. 

W 1980 roku Neil Weinstein z Uniwersytetu Rutgersa przeprowadził badania wśród swoich studentów. Ich zadaniem było dokonanie oceny prawdopodobieństwa wielu różnych zdarzeń w ich życiu – pozytywnych jak i negatywnych. Przy czym zdarzenia te (jak nieszczęśliwe wypadki, choroby, utrata pracy itd) dobrano w taki sposób by były reprezentatywne dla ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa w tym samym wieku co studenci, a więc badani znajdowali się dokładnie pośrodku statystycznej grupy narażonej na takie wydarzenia. Okazało się, że istnieje znacząca różnica w ocenie prawdopodobieństwa zdarzeń pozytywnych i negatywnych. Prawie dwa razy częściej studenci wskazywali na zdarzenia pozytywne, których się w swych życiu spodziewają niż na negatywne. A przecież statystyki są bezlitosne – sam optymizm co do naszej własnej przyszłości nie powoduje, że będzie mniej wypadków, chorób czy innych przykrych zdarzeń. Weinstein po swych badaniach wysnuł ważny wniosek – otóż mamy tendencje do przeceniania ilości i rodzaju przewidywanych zdarzeń w naszym życiu z korzyścią dla tych pozytywnych. Zresztą to nie jedyne badania które poświęcono nierealistycznemu optymizmowi – badacze doszli do wniosku, że samo zjawisko jest tak silne i powszechne, że zaszła potrzeba wskazania podziału na dwa typy. Pierwszy więc to absolutny optymizm, drugi jest optymizmem porównawczym. Nierealistyczny absolutny optymizm każe nam myśleć, że uzyskany wynik osobisty będzie wyższy niż wskazują standardowe statystyki. A to oznacza, że łudzimy się nieuzasadnionym przekonaniem, że z jednej strony ominą nas możliwe nieszczęścia, a z drugiej strony wynik tego za co się zabieramy będzie wyższy od przeciętnej. I w ten sposób doradca finansowy staje się nadmiernie optymistyczny w swoich ekonomicznych oczekiwaniach, przekonuje nas do inwestycji głęboko wierząc, że jego finansowa intuicja gwarantuje pewną i zyskowną lokatę. To też z tej przyczyny większość kończących uczelnię jest przekonanych, że znajdzie pracę z wysokimi zarobkami, podczas gdy rzeczywistość przeczy takim możliwościom. I podobnie jak większość nowożeńców jest przekonanych, że nie dojdzie w ich małżeństwie do rozwodu, chociaż statystyki przeczą takiemu przekonaniu. Moim zaś ulubionym przykładem nierealistycznego absolutnego optymizmu jest majster z budowy, czy remontu, który bez mrugnięcia oka przekonuje zleceniodawcę, że taka robota to pryszcz, góra dwa, no maksymalnie trzy tygodnie, po czym okazuje się, że remont trwał pół roku i pochłonął dwukrotnie wyższy budżet niż się panu majstrowi wydawało. 

Drugim typem tego psychologicznego mechanizmu jest nierealistyczny optymizm porównawczy, w którym z kolei błędnie szacujemy, że nasze wyniki będą wyższe od innych, nam się nie mogą przytrafić te same problemy co innym, a ryzyko które podejmujemy jest mniejsze niż ma to miejsce w przypadku innych osób. Potwierdziły to m. in. badania Radcliffa i Kleina z 2002 r. dotyczące oceny ryzyka wystąpienia zawału serca. Kiedy przebadano sporą grupę osób znajdujących się dokładnie w tzw. średniej ryzyka zarówno pod względem wieku, płci i innych danych psycho i demograficznych okazało się, że tylko 19% z tej grupy było w stanie prawidłowo oszacować prawdopodobieństwo wystąpienia zawału serca. 25% grupy było nierealistycznie pesymistycznych – to o nich powiedzielibyśmy, że uprawiają niepotrzebne czarnowidztwo, zaś aż 56% grupy okazało się nierealistycznymi optymistami uznając, że prawdopodobieństwo zawału dotyczy ich w dużo mniejszym stopniu niż pozostałych. Bardzo podobne wyniki przyniosły badania Watersa z 2011 roku dotyczące prawdopodobieństwo wystąpienia raka sutka oraz  Ayaniana i Cleary z 1999 r dotyczące prognozowania chorób związanych z paleniem papierosów. Zresztą nie trzeba wskazywać wyników badań, bo pewnie nieraz zaobserwowałeś ten mechanizm w swoim otoczeniu – ktoś siada na motocykl bez kasku, bo oczywiście jemu nic się nie może złego przydarzyć, ktoś inny traci banknot za banknotem w kasynie, bo on oczywiście na pewno wygra i się odkuje, a ktoś inny wciska gaz do dechy na szosie z ograniczeniem prędkości, bo przecież jego na pewno nie złapią. 

Przyczyn powyższego mechanizmu jest kilka – po pierwsze nie wierzymy, że stanie się nam to samo co innym, bo przecież sami znamy się lepiej niż znamy innych, a zatem gdzieś z tyłu głowy hodujemy przekonanie, że w jakiś sposób ściągnęli na siebie te wszystkie katastrofy, a my przecież na nie nie zasługujemy. Po drugie uznajemy, że postawa optymistyczna jest lepsza od pesymistycznej, a zatem ci którzy myślą pozytywnie są szczęśliwsi i bardziej lubiani. To i owszem prawda, pod warunkiem jednak że rozróżnimy to czym jest pozytywne nastawienie a czym nierealistyczny optymizm, a są to dwa zupełnie inne schematy myślowe. Pozytywne nastawienie, czy myślenie nie polega na tym, by przewidywać same sukcesy, pozytywy i inne fajne czekające nas rzeczy. W rzeczywistości pozytywne nastawienie jest związane z akceptacją tego co nas spotyka. I to nie wyłącznie rzeczy pozytywnych, ale też negatywnych. Zatem moglibyśmy powiedzieć, że w pozytywnym myśleniu nie chodzi wyłącznie o to by myśleć, że wszystko się ułoży po naszej myśli, ale o to, by z podniesionym czołem zaakceptować również to, że nam się nie układa, przyjąć to na klatę i powiedzieć samemu sobie: „Ok, z tym też sobie poradzę!”. To sytuacja, w której dzieje ci się coś niespecjalnie dobrego i oczekiwanego i miast załamywać ręce i biadolić mówisz „Ahoj, przygodo” i bierzesz się z własnym życiem za bary. Wśród kolejnych przyczyn leżą mechanizmy heurystyczne – w których dokonujemy błędnej oceny rzeczywistości na podstawie niewystarczających danych, stereotypów, czy automatyzmów. Tutaj ważne jednak byśmy po pierwsze rozróżnili nierealistyczny optymizm od pozytywnego nastawienia oraz zastanowili się, jakie czekają nas konsekwencję jeśli takiego rozróżnienia nie dokonamy. A te są z kolei już bardzo destrukcyjne dla całego naszego psychicznego systemu. Po pierwsze będziemy musieli się zmierzyć z żalem i rozczarowaniem, kiedy okaże się, że zakładana huraoptymistyczna rzeczywistość nie spełnia naszych oczekiwań. Oczywiście wówczas do głosu natychmiast dochodzi się nasze ego, którego ulubioną metodą redukcji napięcia jest poszukiwanie winnych tej sytuacji na zewnątrz siebie. Kolejnym ciosem z którym trzeba będzie się jakoś uporać jest drastyczny spadek samooceny i dobrego samopoczucia. Zbadani studenci, którzy przed egzaminem właśnie w nierealistycznie optymistyczny sposób przewidywali swoje wysokie wyniki, po ich ogłoszeniu deklarowali właśnie spory spadek poziomu poczucia własnej wartości i oczywiście nastroju. 

Jak sobie zatem z tym okropnym nierealistycznym optymizmem poradzić? Istnieje prosta sztuczka – otóż ilekroć złapiesz się na tego typu myśleniu to spróbuj zaobserwować jakich zdarzeń ono dotyczy. Jeśli zakładasz, że spotkają cię wyłącznie pozytywne sytuacje, a jednocześnie, że uda ci się jakoś uniknąć wszelkich negatywnych, to powinno się w twojej głowie zaświecić małe czerwone ostrzegawcze światełko. Wówczas wyobraź sobie, że będzie zupełnie odwrotnie niż wskazują to twoje dotychczasowe oczekiwania. Że nie ominie cię jakaś przykra sytuacja, a to szczęśliwe zdarzenie, którego oczekujesz w ogóle nie nastąpi. Teraz zwróć uwagę co się właśnie stało z wektorem emocji. Kiedy myślałeś, czy myślałaś wyłącznie pozytywnie to te myśli były przyjemne. Kiedy to wyobrażenie zmieniło się i zaczęło wpuszczać do systemu przewidywania rzeczy negatywnych wektor emocji zmienił swój kierunek, a ego próbuje za wszelką cenę odwieźć cię od tego typu myślenia. Jednak utrzymaj ten stan przez chwilę i zadaj samemu czy samej sobie pytanie: „jak sobie wówczas poradzisz?”. Od odpowiedzi, której sobie teraz udzielisz wiele zależy. Na przykład to, czy potrafisz kontrolować nierealistyczny optymizm i czy naprawdę jesteś gotowa, czy gotowy na prawdziwe pozytywne myślenie. Pozdrawiam

#56 Uwypuklanie własnych wad, czyli Iluzja autoperspektywy

Uwypuklanie własnych wad, czyli iluzja autoperspektywy

Pamiętam któregoś ze znajomych, który publikując swoje zdjęcie na jednym ze społecznościowych portali podpisał je słowem „paskuda”. Było jasne, że sam się sobie niespecjalnie podobał – i to nie tylko na tym konkretnym zdjęciu ale zdaje się że w ogóle.   Przyznam że patrzyłem wtedy na to zdjęcie z pewną konfuzją, bo nijak nie użyłbym tak pejoratywnego określenia, by nazwać przedstawionego tam gościa. Facet jak facet, ani Mister Uniwersum, ani też Quasimodo, ani potwór ani książę z bajki. Po prostu zupełnie przeciętnie i jednocześnie całkiem normalnie wyglądający koleś. A jednak z jakiejś przyczyny widział siebie w dużo mniej korzystnych barwach niż na to zasługiwał. Skąd zatem taka różnica? Zanim jednak odpowiemy na to pytanie przyjrzyjmy się temu zjawisku szerzej. Ile razy słyszałaś, czy też słyszałeś jak ktoś ze znajomych przesadnie nisko oceniał nie tylko swój wygląd, ale też samego siebie wykazując silną tendencję do zaniżania wartości i to w wielu rożnych obszarach. Ta tendencja zdaje się mieć zawsze ten sam kierunek – ludzie bagatelizują lub ukrywają wszelkie pozytywne cechy, zaś eksponują wyłącznie negatywne. „Okropnie dzisiaj wyglądam – mówi całkiem dobrze wyglądająca kobieta – aż wstyd się pokazać ludziom”, „Jestem fatalnym tancerzem – mówi przed wyjściem na parkiet chłopak do dziewczyny mimo, iż tak naprawdę całkiem nieźle sobie w tańcu radzi – na pewno się będziesz że mnie śmiała, jak zobaczysz jak tańczę!”, „Zupełnie się na tym nie znam, to dla mnie czarna magia – mówi współpracownik do swojego kolegi, mimo iż w rzeczywistości ma sporą wiedzę i umiejętności w danej dziedzinie – nie licz na to, że sobie z tym będę mógł poradzić!” Ile razy zdarzyło ci się spotkać z taką właśnie – umniejszającą własne talenty czy cechy – postawą? Wbrew pozorom nie jest to wcale rzadka cecha, ale co najważniejsze dla otoczenia wielce irytująca. Okazuje się, że są nawet ciekawe badania pokazujące jak działa ten mechanizm i tu dla odmiany ich autorami nie są uniwersyteccy badacze, ale jeden z kosmetycznych koncernów. Do wykonania tych badań zatrudniono uzdolnionego policyjnego rysownika. Osobę, która zawodowo sporządza portrety pamięciowe na podstawie ustnego przekazu na temat wyglądu danej osoby. Rysownik miał zadanie narysować dwa portrety pamięciowe. Pierwszy na podstawie opisu wyglądu dokonanego przez osobę, o której wygląd chodziło, drugi na podstawie opisu wyglądu tej samej osoby, ale dokonanego przez kogoś innego. Czyli w pierwszym wypadku grafik rysował daną osobę według jej własnej instrukcji, w drugim już bez jej udziału. Oczywiście w obydwu przypadkach rysownik nie widział rysowanego delikwenta a jedynie opierał się na ustnym opisie. Kiedy kierujemy się logiką myślimy że te dwa portrety nie powinny się znacznie różnić. W końcu do sporządzenia każdego z nich służył wyłącznie ustny przekaz – jednak okazuje się, że różnice były kolosalne. Portrety powstałe na podstawie przekazu samej portretowanej osoby pokazywały więcej wad i mankamentów urody niż miało to miejsce w przypadku portretów rysowanych na podstawie przekazu o wyglądzie danej osoby dokonanego przez osobę trzecią. Ciekawe, prawda? Oczywiście kampania reklamowa oparta na tym eksperymencie wzbudziła zarówno falę entuzjazmu, jak i krytyki. Z jednej strony chwalono pomysł i wykonanie, z drugiej strony zwracano uwagę na tendencyjny dobór kobiet biorących udział w badaniu – w głównej mierze były to szczupłe białe kobiety w określonym wieku, a z drugiej strony zarzucano, że kampania reklamowa celowo koncentruje się na cechach zewnętrznych kierunkując naszą uwagę na coś, co nie powinno być decydujące w ocenie danej osoby. Niezależnie jednak od tego to przedsięwzięcie pokazało w jaki sposób wykazujemy skłonność do myślenia o sobie, czy też widzenia siebie w taki sposób, by było to bardziej skoncentrowane na ekspozycji mankamentów naszego wyglądu. To mniej więcej tak, jakby porównać dwa nasze portrety – jeden wykonany przez malarza realistę, drugi przez karykaturzystę. Bo to właśnie karykaturzysta będzie w przesadny sposób w swej karykaturze eksponował wszystko to, co w nas charakterystyczne, niesymetryczne, odstające od normy czy szczególne. Można by więc powiedzieć, że stając przed lustrem koncentrujemy się na tych właśnie cechach uznając je za niechciane negatywne wyróżniki, których najchętniej byśmy się pozbyli. Taka postawa prowadzi do nadmiernej koncentracji na cechach fizycznych, co szczególnie w przypadku dzieci i osób o dość młodym wieku może być przyczyną wielu frustracji, poczucia wstydu i lęku przed odrzuceniem. Pamiętam jednego gościa, który do tego stopnia ubzdurał sobie, że jedna strona jego twarzy jest szpetniejsza od drugiej, że potrafił rozmawiać z drugą osobą stojąc do niej odwrócony w taki sposób, by spoglądała wyłącznie na tę lepszą stronę. Natknąłem się też kiedyś na pewnego gentelmana (ważna, rozpoznawalna społecznie lokalna figura) który przed każdym spotkaniem dobrych kilka minut dokładnie oglądał swoją twarz w lustrze sprawdzając czy każdy włosek jest na swoim miejscu i czy czasem w ciągu ostatniej godziny nie przybyło mu nowych zmarszczek. Takie zachowanie ma tendencje do wymykania się spod kontroli i prędzej czy później staje się destrukcyjne nie tylko dla przewrażliwionego na punkcie swego wyglądu delikwenta ale też przy okazji dla ludzi, którzy mają z nim styczność. Fiksacja na mankamentach urody bowiem staje się bardzo istotnym sygnałem dla innych ostrzegających ich przed naszym własnym ego. Spróbuję pokazać ci jak to działa na prostym przykładzie, a właściwie dwóch równorzędnych żeby zachować równowagę płciową. Proszę zatem teraz by panie poniższy przykład wyobraziły sobie w formie żeńskiej w relacji przyszłej teściowej z przyszłym zięciem, zaś panowie w relacji przyszłego teścia z synową. Oto wyobraź sobie, że twoje dorosłe już dziecko przyprowadza do domu po raz pierwszy na niedzielny obiad kandydata, czy też kandydatkę na męża lub żonę. Przyglądasz się tej kandydaturze uważnie bo przecież jesteś ciekawa, czy też ciekawy kto z twoim dzieckiem będzie dzielił kolejne dziesiątki lat życia. I nagle widzisz, że w kandydatka na żonę, czy też kandydat na męża zanim jeszcze opuszcza przedpokój nieznośnie długo przegląda się w lusterku nieustannie coś poprawiając. A to włosy leżą nie tak, a to coś jest nie tak z kołnierzykiem koszuli, a to znowu włosy trzeba poprawić jeszcze raz. W końcu delikwentka czy delikwent zasiada do stołu i w pierwszych słowach słyszysz jak mówi „przepraszam że tak dzisiaj źle wyglądam, ale z taką kiepską urodą w miarę przyzwoity wygląd nie jest łatwo utrzymać!”. Co byś pomyślała, czy pomyślał o takiej kandydatce, czy kandydacie na synową czy zięcia? Otóż istnieje duże prawdopodobieństwo, że swoją latorośl będziesz przestrzegać przed związaniem się z kimś takim. Nadmierna koncentracja nad mankamentami urody, czy urojone jej mankamenty działają dość odstraszająco. Od razu myślimy, że ktoś taki ma ze sobą całą masę problemów, wśród których nie wiadomo który gorszy: to że cały czas myśli wyłącznie o sobie, czy też to, że mówi źle o sobie po to, by usłyszeć zaprzeczenie, pocieszenie, czy w ogóle wymusić na towarzystwie zainteresowanie sobą. A może to, że ma potężne problemy z samooceną i uzależnia swoje poczucie własnej wartości od jakichś cech zewnętrznego wyglądu i to w dodatku takich, na które przecież nie ma wpływu. Niezależnie jednak od przyczyn takiej postawy raczej nie będziemy zainteresowani kontynuowaniem znajomości z kimś takim, bo wizja wiecznego słuchania o tym, że ktoś ma odstające uszy, nie taki nos jak powinien, czy też niewystarczająco ładne rysy twarzy może świadczyć o tym, że w tej głowie może gościć intelektualna pustka. I ta konkluzja jest niestety drastyczną puentą – kiedykolwiek więc narzekasz na swój wygląd w obecności innych osób to jednocześnie wysyłasz komunikat, który dla jednych będzie przejawem narcyzmu, dla innych przewrażliwienia na swoim punkcie a dla jeszcze innych intelektualnym zaniedbaniem. Bo przecież jeśli koncentrujemy się wyłącznie na wyglądzie, to jednocześnie jest to czas stracony dla koncentracji na naszym intelektualnym rozwoju. I nie o to chodzi by wyglądać jak ostatnia fleja i o siebie nie dbać, ale wyłącznie o to, by znaleźć odpowiednią równowagę z jednoczesną akceptacją, że atrakcyjny wygląd zewnętrzny to jedna z najmniej trwałych rzeczy jaką dysponujemy w życiu. Warto o niego zadbać, ale już zupełnie nie warto zadręczać nim siebie i innych. Pozdrawiam

#57 Dopowiadanie, czyli jak zrazić do siebie ludzi

Dopowiadanie, czyli jak zrazić do siebie ludzi

Jedną z najczęstszych przyczyn konfliktów w relacjach są popełniane przez nas błędy uważane za bariery w komunikacji interpersonalnej. Jest ich oczywiście dość sporo, jednak dzisiaj chciałbym się przyjrzeć pewnemu szczególnego rodzajowi błędu, który z jednej strony ciągnie za sobą dość katastrofalne skutki, a z drugiej strony jest w większości wypadków zupełnie nieświadomy. Ale zacznijmy od przykładów, a zatem czy zdarzyło ci się kiedyś rozmawiać z kimś, kto już w połowie a czasem na początku zdania, które wypowiedziałeś, czy wypowiedziałaś przerwał ci i sam dopowiedział to co uznał, że chciałeś powiedzieć? To sytuacja w której zaczynasz o czymś mówić, a twój rozmówca z niecierpliwością ci przerywa, bo przecież jego zdaniem od razu wie co chcesz powiedzieć i uznaje, że czekanie aż dokończysz swoją wypowiedź jest stratą czasu. Oczywiście często się myli, bo tak naprawdę nie wysłuchawszy do końca tego, co masz o powiedzenia sam rozstrzyga twój osąd i zaczyna wyrażać myśl jakby w twoim imieniu, co bardzo często ma niewiele wspólnego z tym co naprawdę zamierzałeś, czy zamierzałaś powiedzieć. Jednak ludzie robią tak bardzo często kompletnie nie zdając sobie z sprawy z tego jak duży błąd komunikacyjny w ten sposób popełniają. A dzieje się tak ponieważ w trakcie kiedy wypowiadasz to co masz do powiedzenia słuchają wyłącznie początku twojej wypowiedzi, po czym ich uwaga miast być skupiona na tym co mówisz zaczyna się ogniskować albo wokół ich własnych myśli albo też zaczyna być skupiona wokół tego co zamierzają odpowiedzieć. W ten sposób nigdy nie poznają prawdziwego sedna wypowiadanej myśli, bo od jakiegoś czasu są już skupieni wyłącznie na tym co się dzieje w ich głowie. To podobny mechanizm, który możesz dostrzec często wśród internetowych komentarzy pod jakąś wypowiedzią, a najczęściej pod jakimś prasowym artykułem. Zwróć uwagę jak wielu komentatorów komentuje znajdujący się powyżej artykuł i jednocześnie z ich komentarza wynika że w ogóle go nie czytali. Wnoszą swoją wiedzę albo jedynie widząc zdjęcie, albo też zapoznając się wyłącznie z tytułem i co najwyższej kilkoma śródtytułami. Nawiasem mówiąc to zjawisko zostało gruntownie przebadane w słynnym amerykańskim programie EyeTrack Project, którego pierwsza edycja w 1990 r. poświęcona była sprawdzeniu tego w jaki sposób czytamy gazety, a druga edycja w 2000 roku dotyczyła tego w jaki sposób czytamy treści zamieszczone w internecie, Na podstawie tych badań ustalono tzw. trasę czytania, z której wynika, że jedynie co piąty czytelnik danego artykułu dochodzi do lektury samego tekstu. Czterech na pięciu poprzestaje na obejrzeniu zdjęcia, podpisu pod zdjęciem, lidu i śródtytułów. I w ten sposób otrzymujemy zatrważające zjawisko: ktoś komentuje artykuł z którego treścią nie chciało mu się zapoznać, ale uznał że obejrzenie ilustrującego ten artykuł obrazka i przeczytanie tytułu jest wystarczające by się o tymże artykule autorytarnie wypowiadać. Irytująca cecha, prawda? I dokładnie taki sam mechanizm działa w przypadku dopowiadania. Ktoś słyszy pierwsze kilka słów i nabiera przeświadczenia, że wie co będzie dalej. Skoro zaś wie co będzie dalej, to szkoda mu czasu na słuchanie do końca więc przerywa uznając, że jego wersja zakończenia jest dokładnie taka sama jak tego, który to zdanie rozpoczął. W ten sposób ludzie rozmawiają ze sobą i jednocześnie siebie nawzajem nie słyszą, mówią do siebie i z takich rozmów niewiele wynika, bo tak naprawdę zamiast dialogu mamy do czynienia z dwoma monologami. To tak, jakby dwie osoby wyszły na torowisko i zaczęły do siebie jednocześnie krzyczeć w jazgocie przejeżdżających pociągów. I owszem możemy to nazwać rozmową, bo w końcu zwracali się do siebie ale czy aby na pewno taka rozmowa miałaby jakikolwiek sens. Kiedyś, kiedy prowadziłem szkolenia dla firm z zakresu komunikacji interpersonalnej potrafiłem dobrze zdefiniować to zjawisko i wskazać odpowiednie rozwiązywanie problemu. Jednak dopóki nie zacząłem pracować bezpośrednio z ludźmi, a w szczególności kiedy były to skonfliktowane ze sobą pary, czy też praca dotyczyła konfliktu w dowolnej relacji, jak rodzic dziecko, czy pracownik – szef zobaczyłem jak powszechne i niebezpieczne jest to zjawisko. Żeby to pokazać zróbmy teraz pewien eksperyment. Przypomnij sobie jakąś swoją ostatnią sprzeczkę, czy też niezbyt miłą wymianę zdań z dowolną bliską ci osobą, czy też kimś z twojej pracy. A teraz wyobraź sobie, że w trakcie tej wymiany zdań jestem tam z wami i proszę o wykonanie pewnego ćwiczenia. Przekazuję wam oto małą gumową piłeczkę z następującą instrukcją: „od tej pory umawiamy się, że mówi wyłącznie ta osoba, która trzyma w ręku tę piłeczką. Ma prawo mówić tak długo i wyczerpująco póki jest w posiadaniu piłki i dopóki to ma miejsce druga strona wyłącznie słucha i nie wolno jej tej osobie przerwać. Kiedy skończy swoją wypowiedź i uzna, że temat na tę chwilę został wyczerpany, przekazuje piłkę drugiej stronie. Teraz role się odwracają i mówi wyłącznie druga osoba, ta która otrzymała piłkę i ma prawo do tak długiej wypowiedzi jaką uzna za właściwą a w tym czasie nie wolno jej przerywać. Kiedy skończy przekazuje piłkę udzielając w ten sposób głosu drugiej stronie. Jak myślisz – kiedy przypomnisz sobie swoją ostatnią kłótnię z kimkolwiek – czy łatwo by wam się było dostosować do tych reguł? Otóż moje doświadczenie w pracy z ludźmi mówi, że to jedna z trudniejszych sztuk i dopiero kiedy ją próbujemy ćwiczyć staje się widoczne, jak często mamy ochotę przerwać wypowiedź drugiej strony i jak często jesteśmy skłonni do dopowiadania za nią tego, co myślimy że ma do powiedzenia. Nawiasem mówiąc polecam zastosowanie metody z piłeczką lub dowolnym innym neutralnym przedmiotem (czyli na przykład raczej odradzam tutaj wykorzystanie w roli piłeczki broni palnej), bo jest to jeden z pierwszych kroków niezbędnych nie tylko do tego, żeby nauczyć się ze sobą rozmawiać, ale też do tego żeby zacząć rozwiązywać dowolny relacyjny konflikt. 

Zastosowanie eksperymentu z piłeczką wskazuje nie tylko jak zaskakująco często przerywamy i dopowiadamy, ale co najbardziej znaczące, że kompletnie nie jesteśmy świadomi że to robimy. Tak bardzo się przyzwyczailiśmy do tego typu komunikacji, że stała się ona normą. Nauczyciele przerywają uczniom w szkołach, menadżerowie swoim pracowników, żony mężom i mężowie żonom, rodzice dzieciom i dzieci rodzicom, a także politycy w telewizyjnym studiu dziennikarzom i dziennikarze politykom. Wszyscy przerywają wszystkim i uznają to za coś całkowicie normalnego. Nie, nie jest to normalne. To zasadniczy błąd komunikacyjny, którego skutki bywają destrukcyjne dla większości relacji i na te negatywne efekty nie trzeba wcale czekać wielu lat. Żeby zobaczyć w jaki sposób działa ten mechanizm musimy mu się przez chwilę przyjrzeć bliżej, ale z perspektywy nie tego który przerywa i dopowiada, ale z drugiej strony. Wejdźmy zatem na chwilę do głowy osoby, której wypowiedź jest przerywana i za którą dopowiada się dalszy jej ciąg. Otóż z jej punktu widzenia to zjawisko jest przede wszystkim związane z brakiem szacunku. Zwróćmy uwagę na hierarchizację w dowolnej społecznej grupie. Po czym poznajemy kogoś, kto się w danej grupie cieszy największym poważaniem i szacunkiem? Ano po tym, że pozostali członkowie tej grupy takiej osobie nigdy nie przerywają. Oznacza to więc, że skoro nie przerywa się temu kogo się szanuje, to siłą rzeczy przerywanie zarezerwowane jest dla tego, kogo się nie szanuje. A zatem im częściej się przerywa, tym niestety szacunek musi być mniejszy. Dokładnie to samo wnioskowanie zachodzi w głowie osoby, której wypowiedź się przerywa. W ten sposób jej poczucie własnej wartości otrzymuje silny cios, a im tych ciosów więcej tym trudniej się podnieść, prawda? Drugim elementem tego mechanizmu jest konstruowanie przekonania, zgodnie z którym przerywana i dopowiadana wypowiedź jest uznawana za mało wartościową i nie posiadającą najmniejszych elementów zaskoczenia. A zatem przerywając komuś jednocześnie wysyłamy do niego sygnał, że nie cenimy tego co ma do powiedzenia i uznajemy, że nie jest w stanie nas niczym zaskoczyć. To kolejny stopień deprecjacji zbieżny z sytuacją, w której ktoś komuś przerywa zaczynając od słów: „co ty o tym możesz wiedzieć, przecież ty o tym nie masz pojęcia”. Jeśli wypowiedź dotyczy konkretnej dziedziny to w ten sposób wiedza na temat tej dzieciny kogoś komu się przerywa poddana zostaje pod wątpliwość. To oczywiście kolejny cios dla samooceny. A co jeśli wypowiedź nie dotyczy konkretnej wiedzy, ale dajmy na to czyichś uczuć? Ktoś na przykład opowiada o tym co czuje w związku z jakąś zaistniałą sytuacją czy czyimś zachowaniem i ten wachlarz uczuć nagle zostaje zakwestionowany poprzez dopowiadanie w stylu „tak,tak ja wiem co chcesz powiedzieć, i tak nic nowego nie powiesz!”. I nie chodzi o to, czy ktoś wypowie dokładnie powyższe zdanie, ale wyłącznie o to, że taki przekaz odbierze druga strona. I bęc – kolejny cios w poczucie własnej wartości a przy okazji rykoszetem obrywa wiara we własne siły i pewność siebie. To jednak nie koniec tych druzgocących efektów dopowiadania. Z perspektywy osoby, której się przerywa wypowiedź i dopowiada to, co czyimś zdaniem miała na myśli, ten kto tak robi po prostu zdradza swoją kiepską umiejętność kontroli własnego ego lub jej całkowity brak. Próbowaliście kiedyś odbyć pogawędkę z kimś, kto cały czas wypowiadał się wyłącznie z perspektywy własnego „ja”? Cokolwiek byśmy nie powiedzieli zawsze zaczyna zdanie od słowa „ja”, a jeśli temat odbiega od zainteresowania jego „ja” to zawsze tak sprytnie obróci przedmiot rozmowy, by znowu wszystko co się w niej mówi dotyczyło wyłącznie jego. Co wówczas myślimy o kimś takim? Ano to, że z pewnością nie korzysta z windy i innych małych pomieszczeń, bo nie jest się w stanie do nich zmieścić wraz ze swoim ego! Ten sam mechanizm percepcji odkrywa osoba w rozmowie w sytuacji, w której ktoś za nią dokańcza to, co ona chciała powiedzieć. I jaki jest tego efekt? Otóż relacja budowana na takiej właśnie komunikacji prędzej czy później się rozpadnie niezależnie od tego jakie spoiwo tę relację łączy: więzy rodzinne, małżeńskie, przyjaźń czy umowa o pracę. Co zatem zrobić, żeby oduczyć się takiego prowadzenia rozmowy? Pamiętasz ćwiczenie z gumową piłeczką? Praktykuj je za każdym razem. Nie tylko w zaognionych rozmowach z dużym potencjałem konfliktu, ale również spróbuj jak działa w zwykłej rozmowie. Gwarantuję, że będzie to bardzo ciekawe doświadczenie i jednocześnie znakomity sposób na pozbycie się tak irytującego i deprecjonującego drugą stronę nawyku przerywania i dopowiadania. Pozdrawiam

#58 Efeckt pratfalla

Sympatyczna wpadka, czyli efekt pratfalla

Wielu ludzi uważa, że żeby zbudować odpowiedni autorytet i wzbudzić szacunek innych należy jak ognia unikać błędów i pomyłek. Dlatego też, tak rzadko się do nich przyznają, ale jeśli już się im przydarzą, to próbują je za wszelką ceną ukryć. Chcą być idealni, nieomylni, perfekcyjni. Chcą błyszczeć na firmamencie nieskazitelnym blaskiem zdobywając w ten sposób poklask tłumu. Stają się więc idealni do przesady – wszystko muszą mieć przecież doskonałe by osiągnąć swój wymarzony ideał. Problem w tym, że im bardziej idealni się stają tym mniej zaczynamy ich lubić. W końcu ten ich lukier ideału zaczyna nas drażnić i prawdę powiedziawszy zaczynamy ich uważać za wyjątkowo niesympatycznych i co najważniejsze zaczynamy nabierać podejrzeń, że musi być w tym jakieś oszustwo i ściema. Bo zbyt perfekcyjny i biały uśmiech zawsze budzi podejrzenie o zbyt dużą ingerencję estetycznej stomatologii, podobnie jak zbyt doskonałe kształty o udział w ich tworzeniu plastycznego chirurga. A zatem im bardziej ludzie staja się śliczni, tym mniej ich za ten ideał lubimy. Kogo więc lubimy? Jakich ludzi darzymy sympatią? Dobrym przykładem jest tutaj słynna amerykańska aktorka Jennifer Lawrence – często uznawana za jedną z najbardziej lubianych gwiazd kina. Portal More entertaiment próbuje nawet znaleźć dziesięć powodów, dla których właśnie ta aktorka budzi tak wielką sympatię, zostawiając w tyle cale szeregi innych – równie przecież atrakcyjnych i uzdolnionych aktorek. Wskazuje się, że to kwestia bycia uosobieniem dziewczyny z sąsiedztwa, magicznego i radosnego uśmiechu, osobowości t tym podobnych. Jednak okazuje się, że za tym niezwykłym poziomem sympatii kryć się może tajemniczy psychologiczny efekt Pratffala, w którym pojawia się zależność pomiędzy budzeniem sympatii, a popełnianiem błędów. Ale nie chodzi tutaj o prostą zależność, w której każda pomyłka przysparza nam zwolenników i sympatyków. Otóż nie każda i nie w każdej sytuacji. Warto się zatem temu efektowi przyjrzeć bliżej. 

Po raz pierwszy wspomniał o nim Elliot Aronson, tak ten sam od sławetnej książki „Człowiek. Istota społeczna”, który w 1966 r przeprowadził pewien ciekawy eksperyment. Studenci mieli w nim za zadanie słuchać taśm, każdy osobno, z zarejestrowanymi wywiadami kandydatów do jednego z telewizyjnych teleturniejów oczywiście kompletnie nieświadomych tego, że w rolę kandydatów wcielili się aktorzy. W nagranych wywiadach zadawano tym podstawionym kandydatom szereg dość trudnych quizowych pytań. Połowa z nich doskonale radziła sobie z odpowiedziami, zaś druga wykazywała się w tym względzie raczej przeciętną wiedzą. Po zakończeniu pytań niektórym kandydatom aktorom przydarzała się dość niezręczna wpadka – otóż niechcąco oblewali się kawą. Później studenci dokładnie opiniowali każdego z kandydatów, zaś pytania były dla nich tak skonstruowane, by można było mierzyć poziom zarówno szacunku, jak i sympatii, jakie wzbudził w studentach dany kandydat. Cóż się okazało? Kandydaci, którzy wykazali się dużą wiedzą i później popełnili błąd, czyli wylali na siebie kubek z kawą budzili dużo większą sympatią niż ci, którzy nie popełnili błędu. Zaś fakt popełnienia błędu tylko w minimalnym stopniu wpłynął na obniżenie do nich szacunku opiniujących. Jednak efekt ten dotyczył jedynie tej grupy kandydatów, którzy wykazali się olbrzymią wiedzą udzielając odpowiedzi na pytania. Ci zaś, którzy wykazali się zaledwie przeciętną wiedzą po popełnieniu błędu nie tylko tracili i tak niski szacunek, ale do tego jeszcze tracili również sympatię obserwujących. Oznacza to, że u osoby, którą obdarzamy szacunkiem, na przykład za dużą wiedzę i uznajemy w określonej dziedzinie za autorytet popełnienie błędu właściwe nie wpływa na utratę autorytetu. Jednocześnie pomyłka czy błąd powoduje, że taka osoba zaczyna nam się wydawać o wiele bardziej sympatyczna niż taka, która błędu nie popełniła. Wydawało by się więc, że najlepiej jest po prostu co jakiś czas popełnić błąd, a wtedy uda nam się szybko zdobyć sympatię innych. Nie jest to jednak takie proste, na co wskazuje reakcja studentów w przypadku osób, których wiedzy nie ocenili wysoko. Wówczas błąd powoduje odwrotny skutek i miast zyskiwać sympatię naraża na jej utratę. Wnioskowanie jest proste – efekt pratfalla działa dopiero wówczas, kiedy już w jakiś sposób udaje nam się zbudować czyjś szacunek i kiedy zostaliśmy wcześniej wysoko ocenieni. Jeśli tak nie jest to popełnianie błędów raczej nam nie posłuży. I to właśnie odpowiedź na pytanie o prowadzenie w rankingach sympatii Jennifer Lawrence. Ona przecież co chwila zalicza jakąś wpadkę – a to się potknie na czerwonym dywanie, a to w czasie wywiadu przydarzy jej się jakaś niezręczność, a to zachowa się nieodpowiednio do miejsca i okoliczności. Jednak – na co warto zwrócić uwagę – najpierw udało jej się zdobyć szacunek widzów dla swojego aktorskiego talentu. Gdyby tego wcześniej nie zrobiła, to jej wpadki zadziałały by dokładnie odwrotnie – nie byłoby ani szacunku ani też sympatii. 

Efekt Pratfalla, którego nazwa bierze się od angielskiego słowa oznaczającego humorystyczną sytuację, w której lądujemy na własnych czterech literach, próbowano wyjaśniać na wiele sposobów. Często uznaje się, że stoi za nim nasza samoocena, bo ktoś kogo szanujemy i jednocześnie okazuje się również omylny nie stanowi zagrożenia dla naszego poczucia własnej wartości w przeciwieństwie do nieomylnego ideału, którego istnienie uświadamia nam istnienie nieosiągalnej doskonałości. Z drugiej strony uznaje się, że to kwestia poczucia wspólnoty i bliskości dzięki temu, że komuś zdarzyła się wpadka, która przecież mogła się też wydarzyć i nam. A z jeszcze innej strony tłumaczy się to prostym rozumowaniem: ci których cenimy i którym się zdarzy błąd zyskują naszą sympatię, bo w ten sposób schodzą z piedestału niedostępności, a ci których nie cenimy swoimi błędami jedynie potwierdzają, że w ich ocenie mieliśmy rację, więc tym bardziej nie zasługują na naszą sympatię. Mnie zaś najbliższe jest następujące wyjaśnienie – my po prostu nie lubimy sztuczności i sztywniactwa. Jeśli ktoś jest zbyt perfekcyjny to zaczynamy węszyć podstęp dlatego, że nam samym daleko do perfekcji i nawet jak próbujemy to ukryć przed światem, to sami przed sobą tego ukryć już nie potrafimy. Wpadka zaliczona przez osobę, którą darzymy szacunkiem rozgrzesza w naszej głowie naszą hipotetyczną wpadkę, przez co czujemy się po prostu bezpieczniej. Uświadamiamy sobie tę prostą prawdę, że nikt nie jest doskonały, więc my też nie musimy i ta świadomość łączy się dla nas z uczuciem sporej ulgi. Orientujemy się wówczas że droga do zbudowania autorytetu nie musi być związana wyłącznie z wyrzeczeniem się naszej własnej niedoskonałości i co więcej, że ta niedoskonałość jest w pełni akceptowalna i ludzka, pod warunkiem, że towarzyszy rzeczywistym osiągnięciom. Kiedy zaś ich nie ma, więc nie ma też na czym zbudować szacunku, to już błędów tak łatwo nie wybaczamy.

Jaki zaś możemy wyciągnąć praktyczny wniosek z efektu pratfalla? Żeby to pokazać muszę posłużyć się pewnym przykładem. Pamiętam kilka ładnych lat temu jedno ze szkoleń z zarządzania stresem. Jeden z uczestników tego szkolenia opowiadał o swoim największym stresowym koszmarze czyli wystąpieniach publicznych. Ilekroć musiał gdzieś przed kimś wystąpić czuł silny stres i to już na kilka dni przed tym wydarzeniem. Kiedy dokopaliśmy się samego źródła stresu okazało się, że najbardziej się stresuje na myśl o negatywnej ocenie przez innych w trakcie takiego wystąpienia. Tym na przykład, że ludzie będą się z niego śmiać jeśli przydarzy mu się jakaś wpadka, błąd, czy przejęzyczenie. Poprosiłem go wówczas by stworzył listę takich hipotetycznych błędów, których by się w swoim wystąpieniu obawiał. Kiedy lista była gotowa zapytałem go czy ja mogę tę jego listę uzupełnić o jakąś solidną wpadkę. Kiedy pozwolił dopisałem na liście „wystąpienie z otwartym rozporkiem”. Od razu umieścił moją propozycję na górze listy uznając, że to byłby absolutnie najgorszy koszmar z możliwych. Wówczas poprosiłem pozostałych uczestników szkolenia by wyobrazili sobie, że właśnie teraz kiedy do nich mówię ze sceny mam otwarty rozporek i o tym nie wiem, a następnie poprosiłem by podzielili się z resztą tym, co by sobie w takiej sytuacji pomyśleli. Okazało się, że nikt by się ze mnie w takiej sytuacji nie naśmiewał. Co więcej raczej by mi współczuto i uznano, że to się przecież może każdemu zdarzyć. Prawdę powiedziawszy walczący ze stresem w wystąpieniach publicznych uczestnik był w kompletnym szoku. Bo ludzie zareagowali zupełnie inaczej niż się spodziewał. I to jest właśnie sedno, które powinniśmy zapamiętać z efektu pratfalla: błąd, wpadka czy inna pomyłka zostają nam nie tylko puszczone płazem i szybko wybaczone, ale też możemy dzięki nim wzbudzić sympatię innych. Pod warunkiem jednak, że wcześniej udało nam się zdobyć ich szacunek i zbudować autorytet. Sam bowiem autorytet i szacunek bardzo szybko nas odczłowiecza. Zaczynamy dla innych stanowić przykład kogoś, kto porusza się wyprostowany wyłącznie dlatego, że ma wetknięty w zadek kij od szczotki. Pomyłka czy błąd, do których potrafimy się przyznać, których nie próbujemy za wszelką cenę ukryć zjednują nam ludzi, bo nie są w prosty sposób w stanie przekreślić tego co wcześniej osiągnęliśmy. Jeśli zaś są w stanie, to niechybnie oznacza, że tak naprawdę jeszcze niewiele osiągnęliśmy i czas najwyższy wziąć się pod tym względem do roboty. Pozdrawiam

#59 Wrażliwość na innych

Wrażliwość na innych, czyli skrzypek w metrze

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto kilka osób spaceruje pośrodku szpaleru straganów oferujących antyki. Straganów jest ze trzydzieści ale tylko przy jednym z nich stoją trzy osoby zainteresowane oglądaniem oferowanych tam przedmiotów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że grupka spacerowiczów zatrzyma się właśnie przy tym straganie? Otóż dużo większe, że przy innych prawda? Czym możemy wytłumaczyć to zjawisko? Między innymi efektem zwanym społecznym dowodem słuszności. Według tej zasady wybieramy to, co wybrali inni, ponieważ ich wybór stanowi dla nas wzorzec zachowania w sytuacji, w której nie istnieją inne przesłanki do podjęcia decyzji w tym względzie. Zatem idąc wzdłuż straganów zatrzymujemy się przy tym, przy którym zatrzymali się inni, ponieważ na ich widok budujemy w sobie domniemanie, że musiało ich tam coś zainteresować o wiele bardziej, niż w przypadku innych straganów. Zatem z jednej strony chcemy zobaczyć co ich tak zainteresowało, a z drugiej oszczędzić sobie sytuacji, w której jakaś okazja czy szansa umknie nam z przed nosa. Bo jeśli by się okazało, że na tym konkretnym straganie możemy nabyć coś po super okazyjnej cenie to przecież szkoda by było nie skorzystać. Zwróćmy uwagę na konsekwencję tego typu zachowania. Kiedy posługujemy się społecznym dowodem słuszności w podejmowaniu decyzji jednocześnie powierzamy decyzję co do tego, czy powinniśmy z czegoś skorzystać w zupełnie obce ręce. To tak, jakbyśmy jednocześnie bezgranicznie zaufali ludziom stojącym wokół tego jednego straganu, że na innych straganach nie ma niczego, co mogło by nas zainteresować. W ten sposób popełniamy dwa błędy jednocześnie. Po pierwsze rezygnujemy ze swej autonomicznej indywidualności na rzecz innych, a po drugie tracimy szansę sprawdzenia pomijanych przez innych opcji, z których moglibyśmy skorzystać, bo przecież nie wiemy czy są dobre dla nas czy złe, bo nawet nie usiłujemy tego sprawdzić. A teraz przyjrzymy się innej sytuacji. Przeglądamy sobie internet w poszukiwaniu konkretnej wiedzy i w tym poszukiwaniu większość internetowych wyszukiwarek podpowie nam takie wyniki, które w górę listy wywindował algorytm złożony między innymi z ilości wyświetleń jakich dokonali inni ludzie. Czy to nie to samo zjawisko? Trafiamy w nim na treści, których wartość została zmierzona poprzez zainteresowanie innych i siłą rzeczy sami uznajemy, że są to treści najbardziej wartościowe z możliwych. A to przecież nieprawda. Wartościowa treść może być niezależna od ilości jej wcześniejszych wyświetleń. Ilość osób, które zobaczyły teledysk dwóch przesadnie i sztucznie zaokrąglonych pań jeszcze nie świadczy o jego wartości muzycznej. Zresztą muzyka jest tutaj znakomitym przykładem. Nie wszyscy świetni artyści mają taką samą siłę przebicia, możliwości dystrybucyjne i odpowiednio ułożony w czasie ciąg przypadków, powodujących błyskawiczny wzrost ich popularności. Polecam w tym względzie przejrzenie portali, na których ludzie z całego świata dzielą się swoją niby amatorską, szerzej nieznaną twórczością, by sprawdzić jak wiele można tam znaleźć muzycznych perełek, których jedyną wadą jest to, że ich twórcom nie udało się przebić do mainstreamu. Podobnie rzecz ma się na rynkach związanych z inną twórczością: literaturą, plastyką, czy teatrem. Dzieje się tak bo mainstreem nigdy nie jest zainteresowany czymś co się dzieje poza nim, a jednocześnie został pomyślany tak, że popularność wcale nie musi iść w parze z talentem. 

I tutaj aż się prosi o przywołanie słynnego eksperymentu zorganizowanego przez dziennikarzy The Washington Post na początku 2007 roku, do którego to eksperymentu zaproszono wirtuoza skrzypiec o międzynarodowej sławie: Joshue Bella. Kilka dni wcześniej ten genialny skrzypek wypełnił po brzegi salę koncertów symfonicznych w Bostonie z biletami po sto dolarów. Teraz stanął między drzwiami a śmietnikiem tuż przy wejściu do waszyngtońskiego metra, by o ósmej rano odegrać cały 45 minutowy koncert skrzypcowy. W późniejszym sławetnym artykule The Washington Post pod tytułem „perły przed śniadaniem” można było przeczytać szczegółowy opis tego wydarzenia. Leonard Slatkin, dyrektor muzyczny Narodowej Orkiestry Symfonicznej zapytany o reakcję publiczności był przekonany, że nawet nie wiedząc kim jest tak naprawdę skrzypek co najmniej 10% osób zatrzyma się, by posłuchać muzyki i doceni z jak wielkim talentem mają do czynienia. Niestety okazało się, że z wszystkich 1092 osób, które pojawiły się w przejściu metra w trakcie trzech kwadransów koncertu zatrzymało się (i to na krótką chwilę) zaledwie 7 osób, zaś 27 wrzuciło idąc jakieś drobniaki do otwartego futerału na skrzypce. I to tyle. 

Powyższy eksperyment obudził daleko idącą dyskusję. Z jednej strony pojawili się zwolennicy teorii społecznego dowodu słuszności, wskazujący że i w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm: skrzypek nie zdobył większego zainteresowania więc kolejni podróżni również się przy nim nie zatrzymywali. Inni twierdzili, że tak naprawdę ludzie nie doceniają ani talentu ani też umiejętności, a jedynie podążają za zainteresowaniem innych. W tej teorii uznaje się, że najpierw należy przyciągnąć zainteresowanie a dopiero potem udowodnić swój talent, co musiało by oznaczać, że talent nie jest odpowiedzialny za karierę. A zatem co? Tego, już niestety nie wiadomo. Kolejna teoria mówiła o zjawisku wandering mind, w którym umysł pogrążony jest w nieustannej biegunce myśli (szczególnie kiedy o ósmej rano pędzi się do pracy), która skutecznie odwodzi nas od możliwości percepcji tego co nas otacza w danej chwili. Ktoś jeszcze inny powoływał się na socjologiczną teorię społecznych stanów oczekiwania Josepha Bergera głoszącą, że zachowanie ludzi jest zależne od sytuacji, w której się znajdują, a ich reakcje są więc adekwatne do określonych sytuacyjnych oczekiwań. Mówiąc wprost – metro nie jest miejscem, w którym ludzie mogliby się spodziewać światowej sławy skrzypka, więc widząc go uznali, że jest po prostu jednym z wielu muzyków, którzy w ten sposób próbują zarobić pieniądze. Gdyby tego samego skrzypka zobaczyli w filharmonii w trakcie koncertu ich oczekiwania byłyby inne a zatem również inaczej by się zachowywali. Pewnie w każdej z powyższych opinii jest trochę racji. Tym bardziej że niespecjalnie się te opinie zmieniły po kolejnym eksperymencie – tym razem w metrze na użytek programu Jimmiego Fallona zagrał incognito zespół U2 i również nie wzbudził jakiegoś specjalnego zainteresowania przechodniów. Jednak to co dla mnie najważniejsze w tych eksperymentach to smutna konstatacja na temat tego, co jako społeczeństwo jakiś czas temu utraciliśmy. Chodzi mianowicie o ciekawość. Zainteresowanie tym co się wokół dzieje. Indywidualne, autonomiczne i nie powodowane tym, że ktoś inny się czymś zainteresował. Ten brak zainteresowania związany jest z silnym brakiem obecności w tu i teraz, a to już domena braku umiejętności związanych z obszarami mindfulness. Po prostu nie jesteśmy uważni. Biegniemy przez życie ze wzrokiem wlepionym w telefony komórkowe i głową pełną szalejących myśli. Są tam przekonania, wartościowanie, oceny, zmartwienia, trochę lęku i stresu, trochę nadziei i planów. A wszystko w cały czas bulgocącej zupie cywilizacyjnego pędu. W ten sposób tracimy wrażliwość na to, co się wokół nas dzieje, a przecież dzieją się tam niezwykłe rzeczy. O wiele ciekawsze i zachwycające niż wakacyjne plany, jutrzejsza kolacja czy zeszłoroczny śnieg. I w tej całej gonitwie po prostu nie widzimy drugiego człowieka. I nie ma znaczenia, czy jest światowej sławy skrzypkiem, czy gościem usiłującym w metrze zarobić na bułkę z serem. Ten brak umiejętności dostrzeżenia drugiej osoby, tego co robi, kim jest, co ją zaprząta i po co robi to co robi, wpływa negatywnie na nasze życie, co widać w jakości relacji, które usiłujemy budować. A budujemy je z ludźmi, o których nic nie wiemy, których nie znamy i którymi tak naprawdę nie jesteśmy do końca zainteresowani. Potem rozstajemy się z tymi ludźmi i dopiero próbując naprawić to rozstanie przekonujemy się jak niewiele o nich wiedzieliśmy a jedyne co nas interesowało to to, czy przy ich straganie czasem zatrzymuj się inni ludzie. W rzeczywistości eksperyment ze skrzypkiem w metrze pokazuje, że cenimy nie to, co tak naprawdę w ludziach wartościowe, ale to że zwrócili sobą uwagę innych. W ten sposób introwertycy, ludzie wyciszeni i zamknięci w sobie mają wyjątkowo pod górkę w dzisiejszych, spolaryzowanych na potrzebę autopromocji czasach. My zaś często nie widzimy tego problemu, bo tymi którzy nie są na świeczniku tracimy zainteresowanie. Jednak sytuacja się zmienia diametralnie, kiedy zaczynamy postrzegać ten mechanizm z odwrotnej perspektywy. Kiedy z jednej strony domagamy się akceptacji i dostrzeżenia, a z drugiej strony przychodzi nam się zmierzyć z brakiem reakcji przechodzącego obok tłumu. Po eksperymencie The Washington Post światowej sławy skrzypek, Joshua Bell, przyzwyczajony do owacji na stojąco tysięcy uczestników jego koncertu powiedział, że w ciągu tych trzech kwadransów w metrze uświadomił sobie, że w czasie koncertu denerwuje się, jeśli ktoś kaszle lub jeśli zadzwoni czyjś telefon. Grając w metrze odkrył, że jego oczekiwania szybko się zmniejszyły i z minuty na minutę zaczął doceniać każde dostrzeżenie, nawet niewielkie spojrzenie w jego stronę i poczuł wdzięczność za każdego wrzuconego do futerału na skrzypce dolara. Czy postawienie się w sytuacji Joshuy Bella nie otwiera czasem na powrót naszej wrażliwości na innych ludzi? Pozdrawiam

#60 Myślenie lateralne

Sztuka mówienia PO, czyli myślenie lateralne

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację. Jeden z pracowników firmy podjął złą decyzję, w skutek której przedsiębiorstwo straciło pieniądze, czas i energię zaangażowaną w konkretny projekt. Jednym słowem katastrofa. Nieszczęsny pracownik zostaje więc wezwany do szefa firmy i wchodzi do jego gabinetu jak na ścięcie. Teraz spróbujmy się zastanowić jaki ta rozmowa będzie miała przebieg pod względem czasu poświęconego na omówienie konkretnych obszarów? Ile z tego czasu będzie zajmowało szefowi ochrzanianie pracownika, drobiazgowe szukanie winnych, wytykanie braku kompetencji czy wręcz głupoty, a ile konstruktywna analiza zakończona wytycznymi co do tego, co należy zrobić w kolejnym kroku? Otóż w większości znanych mi przypadków taka sytuacja jest przez szefa, czy menadżera wykorzystywana przede wszystkim do tego, by się nad danym pracownikiem poznęcać. Królują tutaj jakże urocze zdania w stylu „a nie mówiłem!”, „ja wiedziałem że tak będzie”, „niczego wam nie można zostawić, wszystkiego muszę sam doglądnąć” itd w nieskończoność. Ile takich spotkań zostaje zakończonych stworzeniem nowej strategii działania na podstawie błędów popełnionych w poprzedniej? Otóż nie wiele. Pamiętam kiedyś własną przygodę w jednej z firm z robiącym szybką karierę prezesem. Miał on taką przypadłość, że co rusz zatrudniał nowych szefów marketingu, którzy w początkowej fazie stawali się przedmiotem jego zachwytów. Oczywiście nie miało to znaczenia z jakimi przychodzili pomysłami, bo i tak koniec końców realizowali pomysły prezesa. I dodajmy że w większości były to pomysły tak absurdalne, że nie wymyślono by ich nawet w kabarecie. W każdym razie, po każdej oczywistej porażce pan prezes natychmiast wzywał marketingowca, robił mu karczemną awanturę zwalając całą winę na niego za swoje głupie pomysły, po czym wyrzucał go z pracy. I tak przez kilka lat, aż w końcu gdzieś na samej górze tejże korporacji wreszcie się zorientowano, że pan prezes, oprócz szczerych chęci ma niewiele do zaoferowania. Żadna wpadka, jakakolwiek porażka czy nieudany projekt wcześniej nie robiły na nim wrażenia. A działo się tak dlatego, że w jego słowniku rzadko kiedy pojawiało się słowo PO. Cóż ono oznacza? W starożytnym języku maoryskim oznacza ono pierwotny chaos, po którym doszło do wielkiego wybuchu, w konsekwencji którego powstał wszechświat. Twórca koncepcji myślenia lateralnego, Edward de Bono, powoływał się jednak nie tylko na jego maoryskie znaczenie, ale też na jego występowanie w czterech kluczowych angielskich słowach: hipoteza, przypuszczenie, możliwość i poezja, bo cztery te słowa w połączeniu miały dawać coś, co dzisiaj nazywamy prowokowaniem działania, czyli provoking operation. O samym de Bono już wspominałem w 44 mini-wykładzie dotyczącym efektu Wenus z wioski. Tym razem jednak warto się przyjrzeć jego koncepcji myślenia lateralnego, w którym PO znajduje znaczące miejsce. Czym zatem jest myślenie lateralne i sławetne PO? To system, w którym zrywamy z dotychczasową koncepcyjną rutyną i biorąc pod uwagę wszystkie szczegóły i aspekty zdarzeń znajdujemy nowe kreatywne rozwiązanie problemu czy też odnalezienia się w nowej sytuacji. To tak, jakby wszystko co się wydarzało – ze szczególnym uwzględnieniem tych zdarzeń, które postrzegamy jako negatywne – stwarzało okazję i niezwykle cenną szansę na nowe rozdanie kart do gry. Ułożenie klocków w zupełnie nowy nieoczekiwany, nieoczywisty i tym samym zachwycający sposób. Szukamy modelu myślenia, który z jednej strony będzie nas hipnotyzował pozwalając snuć dowolnie wiele przypuszczeń, przez co otworzymy drzwi wielu nowych możliwości. A wszystko to ma nabrać – jak chciał de Bono – wręcz poetyckiej lekkości. Oczywiście wśród przypuszczeń co do nowych możliwości mogą się również znaleźć rozwiązania banalne czy też głupie, ale to bez znaczenia, bo nawet one pociągną za sobą zmianę perspektywy, za pomocą której do tej pory postrzegaliśmy zarówno problem, jak i nas samych w tym problemie. Myślenie lateralne dalekie jest od roztrząsania problemu, uporczywego poszukiwania winnych i prób odsunięcia od siebie odpowiedzialności za to co się stało. To myślenie akceptujące bieg zdarzeń przede wszystkim jako bezcenną lekcję, dzięki której możemy się rozwijać. A możemy to robić tylko wówczas, kiedy dostrzeżemy błędy, które do tej pory popełniliśmy. Myślący lateralnie menager to nie ktoś kto opieprza swojego pracownika z góry na dół za popełniony błąd, ale ktoś kto po takim błędzie przyznaje: „przyjęliśmy złą strategię i do tego spartaczyliśmy jej wykonanie. Usiądźmy i przemyślmy co zrobić następnym razem, by osiągnąć oczekiwany efekt jednocześnie unikając tego, co do tej pory było robione źle”. Żeby takie myślenie było jednak możliwe musi stać się jedna magiczna rzecz – musimy nauczyć się traktować rzeczy przeszłe, jako przeszłe. To co się wydarzyło, jako coś co się już wydarzyło. A to co jest przeszłością jednocześnie nie może się znajdować w teraźniejszości. Jeśli zaś się w niej znajduje, to wyłącznie dlatego, że w naszych umysłach nieustannie tę przeszłość przeżuwamy dzieląc ją na najdrobniejsze kawałeczki. Przeszłość jak sama nazwa wskazuje jest czymś, co jest już za nami. A jeśli coś się już wydarzyło – niezależnie od tego jakie skutki przyniosło i które z nich trwają również w teraźniejszości – to to coś jest już za nami. Skoro zaś coś jest już za nami, to my jesteśmy względem tego już PO. I to jest właśnie to magiczne PO. To dokładnie to samo po, o którym mówi mały Jaś wchodząc ze spuszczoną głową do dentystycznego gabinetu i mrucząc pod nosem „chciałbym, żeby już było PO”. To jednocześnie to samo PO, o którym marzymy kiedy czeka nas jakieś nieprzyjemne doświadczenie. Tak bardzo wówczas chcemy, żeby już było PO, że samą świadomość, że kiedyś owo PO nadejdzie odczuwamy z niejaką ulgą. Koncept PO towarzyszy nam przy wszystkich niechcianych zdarzeniach. Kiedyś chcieliśmy być już PO maturze, teraz chcemy by nastąpił weekend, i byśmy mogli odpocząć PO całym tygodniu pracy. Są tacy, którzy chcą być po rozwodzie, po szpitalu, po kredycie i po wielu wielu innych rzeczach. A jednocześnie kiedy już nadchodzi to nasze upragnione PO, to wówczas zapominamy skorzystać z pełni tego, co nam oferuje. Oddychamy z ulgą i szybko szukamy kolejnej nadziei związanej z kolejnym niosącym ulgę PO. Tymczasem PO to jedno z najważniejszych słów, które mają w sobie potencjał tego, co może nastąpić PO, a może to być naprawdę wiele cennych rzeczy. Żeby to pokazać posłużę się tym samym przykładem, którego użyłem na początku. Oto widzimy pracownika, który coś zawalił wchodzącego jak na szafot do gabinetu swojego szefa. Jednak tam, miast biadolenia i wyzwisk słyszy następującą formułę: „jesteśmy wszyscy PO tym co się wydarzyło. Zastanówmy się wspólnie co robiliśmy źle, czego nie przewidzieliśmy, co błędnie założyliśmy, jakiej wiedzy, doświadczenia i umiejętności nam zabrakło. A następnie, biorąc to wszystko pod uwagę, stwórzmy nową lepszą strategię. Zacznijmy lepiej działać. Posiądźmy wiedzę, skorzystajmy z lepszych technik i narzędzi i spróbujmy przewidzieć wszystko co może się wydarzyć po drodze. Dzięki temu, nie tylko my w przyszłości, ale też ci którzy pójdą naszym śladem, będą mieli po prostu mniej pod górkę. A teraz powiedzmy jakie mamy pomysły – nie ważne czy głupie, czy nie. Ważne by były!”

Czy po takim spotkaniu z szefem łatwiej by się żyło? Oczywiście, ale nie tylko pracownikowi, ale też całej firmie. Problem jednak w tym, że ten sposób widzenia sprawy – mimo iż występuje w większości podręczników jest wciąż rzadko obecny w naszych firmach. Ale cóż – zostawmy świat firm, biznesu i zarządzania. Był nam potrzebny jedynie do zilustrowania mechanizmu lateralnego myślenie i konceptu PO. Skoro zaś znamy już ten mechanizm zastanówmy się przez chwilę czy czasem nie mógłby się nam przydać również w naszym prywatnym życiu. W całej naszej życiowej aktywności. Jak mogła by się zmienić jakoś naszego życia, gdybyśmy się w nim nauczyli mówić PO?  Gdybyśmy się nauczyli podchodzić z akceptacją do tego co się wydarzyło, nawet wówczas kiedy bardzo nam się to nie podoba i zamiast biadolić, włączali lateralne myślenie począwszy od wypowiedzenia na głos magicznego słowa PO. Rzuciła cię dziewczyna? Powiedz PO. To się już wydarzyło. Weź z tego lekcję, spójrz na swoje życie bez żadnego etykietowania, popuść wodze poetyckiej fantazji i potraktuj to co się stało jako okazję do nowego otwarcia prowokując tym samym kolejne działanie uwzględniające wcześniej popełnione błędy. Wtopiłeś kasę w kiepski interes, pomysł który miałeś na życie ci nie wypalił, sprawy potoczyły się dokładnie odwrotnie niż zakładałeś? Powiedz PO i biorąc pod uwagę wszelkie wcześniej popełnione błędy zacznij tworzyć swoje życie na nowo. Zawiodłeś się na kimś? Ktoś cię rozczarował, okazał się inny niż myślałeś czy myślałaś i zamiast złotych gór szczęścia zostawił cię z ręką w nocniku? Powiedz PO, bo właśnie odebrałeś, czy odebrałaś od życia bezcenną lekcję – teraz już wiesz jakich relacji unikać, do jakiej studni ponownie nie wskakiwać, na co się już nie dać nabrać. Sztuka mówienia PO to bezcenna umiejętność czyniąca nasze życie łatwiejszym i pomagająca nam w o wiele szybszym rozwoju. I zapewniam, że nie trzeba się jej uczyć przez wiele lat. Pojawia się niejako automatycznie, kiedy udaje nam się rozszerzyć świadomość i spojrzeć na siebie i swoje sprawy z odpowiedniego, niepozbawionego poczucia humoru, dystansu. Pozdrawiam.

#61 Teatralizacja

Teatralizacja

Czy zdarzyło się wam kiedyś spotkać kogoś, kogo emocjonalne reakcje wydają się przesadzone? Kogoś, kto nadmiernie przeżywa wszystko co mu się przytrafi, reaguje z przesadą nieadekwatną do rzeczywistych sytuacji? Kogoś, kto toczy narrację o swoim życiu przedstawiając je jako ciąg niezwykłych wydarzeń (zarówno pozytywnych, jak i negatywnych), które oczywiście wyjątkowo przydarzają się wyłącznie jemu? Mówimy o takiej osobie „egzaltowana” lub „emotywna”, bo kiedy cierpi, to od razu za miliony, kiedy się w coś angażuje to wszyscy muszą o tym wiedzieć i docenić, jak wiele dla tej sprawy robi, kiedy doświadcza nowych wrażeń, to w jej opowieści stają się one niezwykłe, cudowne, olśniewające? Mam na myśli kogoś, kto ledwie usiadł na poduszce medytacyjnej już go oświeciło, a jak skończył trzy dniowy kurs coachingowy, to teraz będzie zbawiał świat i wszystkich dookoła. Kiedy stykamy się z taką osobą mamy wrażenie, że za tym przesadnym zachowaniem skrywa się jakaś niespójność, jakaś nieprawda, coś co nie do końca nas przekonuje. Tendencja do przesady – wbrew oczywiście zamierzeniom takiej osoby – stanowi dla otoczenia zawsze swoisty powód do zwątpienia. Im bardziej ktoś przeżywa, tym bardziej nie chcemy mu w to jego wielkie przeżywanie wierzyć. Zamiast podzielać jego prawa do okazywania w ten sposób swoich emocji zaczynamy podejrzewać go o pretensjonalność, zaś zamiast wierzyć w jego cykl cierpienia bardziej jesteśmy skłonni doszukiwać się w jego zachowaniu elementów aktorskiej gry. 

Jest kilka mechanizmów wspólnych dla takich osób i można z nich utworzyć szybko rozpoznawalny wzorzec pozwalający nam odkryć, czy właśnie z tego typu osobowością mamy do czynienia. Pierwszym z nich jest rodzaj emocjonalnego przytłoczenia. Zwróćmy uwagę, że taka osoba jest w stanie zaabsorbować całe otaczające ją w jakiejś sytuacji towarzystwo swoim emocjonalnym przeżywaniem. Staje się centrum emocjonalnej uwagi. Jedni jej współczują (oczywiście za jej plecami pukając się w czoło), inni nie wiedzą jak się zachować w obliczu tak wybujałych emocji, a jeszcze inni szukają możliwości jak najszybszej ucieczki. Jednak wszyscy, którzy otaczają taką osobę odczuwają ten swoisty efekt emocjonalnego przytłoczenia. To tak, jakby od nabrzmiałych emocji robiło się w jakimś pomieszczeniu dosłownie duszno. Kolejnym wzorcem zachowania takich osób jest budowanie relacji przy pomocy emocjonalnego szantażu i to nie tylko na poziomach łatwych do zdefiniowania, kiedy ktoś na przykład mówi: „jak mnie zostawisz, to się zabiję!”, ale również wówczas, kiedy małymi kroczkami doprowadza do sytuacji, w której otoczenie uczy się, że jeśli nie poświęci takiej osobie odpowiedniej ilości zainteresowania, to tak da wszystkim popalić, że lepiej do tego nie dopuścić. Przypomina to proces emocjonalnego karmienia. Dopóki taka osoba się emocjonalnie nie naje (czyli nie spowoduje, że to jej właśnie będzie poświęcone zainteresowanie innych w odpowiednim stopniu), będzie tak energetycznie wyczerpywać towarzystwo, aż w końcu otrzyma tę swoją emocjonalną strawę. Jeszcze innym wzorcem jest zwracanie na siebie uwagi. Albo przez określony – odstający od reszty wygląd, albo też przez niekonwencjonalne, nieprzewidywalne czy dziwne zachowanie. Tutaj, używając teorii Gofmana moglibyśmy powiedzieć, że taka osoba stosuje całą masę rekwizytów i dekoracji, byśmy na pewno nie mogli jej przeoczyć w tłumie innych ludzi. Kolejnym wzorcem jest nieadekwatność reakcji do bodźców. U tego typu osób pojawia się drastyczna różnica pomiędzy poziomem reakcji a rzeczywistym działaniem bodźca. Ktoś taki przesadnie reaguje, a jego reakcje nigdy nie dają się przewidzieć, bo do tej przesady dołącza również huśtawkę nastrojów – od entuzjazmu, po apatię, od nieadekwatnej wesołości po neurotyzm. I w końcu osoby takie są zawsze zorientowane wyłącznie na koncept „ja”, co powoduje że są nietolerancyjne w stosunku do innych i mało zainteresowane innymi. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy relacja z innymi leży w gestii ich konkretnych korzyści, a wówczas są zdolne do wykorzystania najróżniejszych środków do osiągnięcia celu: od uwodzenia po emocjonalny szantaż. Powyższe reakcje i zachowania nawet w drobnym wydaniu mogą stanowić wstęp do zaburzenia osobowości znanego w psychiatrii jako osobowość histrioniczna. Ale ciężkie przypadki zostawmy psychiatrom, my zaś zajmijmy się tym w jaki sposób możemy poradzić sobie emocjonalnie z takimi osobami, albo też w jaki sposób możemy popracować nad sobą, kiedy zauważymy, że i w naszym wachlarzu zachowań takie atrakcje zaczynają się pojawiać. Żeby wyjaśnić mechanizm tego działania musimy się przyjrzeć bliżej pewnemu aspektowi, który jest najpotężniejszym wzorcem takich zachowań. Występuje on za każdym razem, nawet w najlżejszych i niby niewinnych przypadkach. Tym wzorcem jest teatralizacja. Cóż ona oznacza? Otóż definicja słownikowa mówi jedynie o tym, że to nadawanie czemuś cech teatralnych. Jednak tutaj tym czymś, jest nasze zachowanie. To właśnie jemu taka osoba nadaje zawsze określonych teatralnych cech. Stąd ta przesada, nadaktywność emocjonalna, nadwrażliwość. Gesty, słowa i emocje muszą zostać odpowiednio silnie wyeksponowane, by mogły w odpowiednio silny sposób zostać odebrane przez widzów. W teatrze nawet szepta się teatralnie. Aktor stojąc na scenie musi nauczyć się tak głośno szeptać, by na pewno było go słychać również w ostatnim rzędzie. By słyszała go cała widownia. I właśnie to ostatnie słowo stanowi klucz do poradzenia sobie z osobą wykazującą początki cech histrionicznych. Bo nie ma teatru, nie ma gry aktorskiej i nie ma interakcji pomiędzy aktorem i widownią, jeśli nie ma widowni. Żeby tę zasadę sobie zobrazować wystarczy posłużyć się pewnym przykładem. Oto mamy aktora, który dzisiejszego wieczoru w swoim teatrze ma odegrać monodram. Jest przygotowany, bo nie tylko przebrał się przed chwilą w garderobie ale też przećwiczył dla przypomnienia najtrudniejsze kwestie. Wchodzi więc na scenę, przyjmuje odpowiednią pozę na rozpoczęcie przedstawienia i czeka na rozsunięcie się kurtyny. Kiedy kurtyna się rozsuwa i zapalają się sceniczne reflektory aktor nagle orientuje się, że jest tu sam. Na widowni nie ma ani jednego widza. Po prostu jakimś dziwnym trafem dzisiaj nikt nie wybrał się do jego teatru. I teraz odpowiedzmy sobie na proste pytanie: „czy będąc tym aktorem w dokładnie takiej sytuacji, którą przedstawiłem przed chwilą zagralibyśmy to przedstawienie?”. Czy odegralibyśmy spektakl przy kompletnie pustej widowni? Czy mimo braku widzów wykonywalibyśmy wcześniej wyuczone teatralne gesty i wypowiadali sceniczne kwestie? Otóż raczej nie, prawda? Uznalibyśmy, że nasze przedstawienie w tym dniu po prostu trzeba odwołać, bo nie ma komu go zaprezentować. I właśnie ten mechanizm działa w teatralizacji emocji osób, które przesadnie reagują w różnych sytuacjach. Ich teatralizacja wymaga widza, bo wyłącznie dla widza tworzą swoje przedstawienie. Muszą mieć widownię, bo bez niej ich teatralizacja pozbawiona jest najmniejszego sensu. To podobna sytuacja jak ta, kiedy wchodziliśmy na lekcję w podstawówce, z której chcieliśmy się zmyć udając że nas boli brzuch i musimy iść do domu. Kiedy udało się nabrać nauczycielkę i szliśmy do domu udawanie bólu brzucha nie miało już sensu, bo nie było przy nas widowni, dla której odstawialiśmy ten cyrk. A zatem teatralizacja odbywa się tylko i wyłącznie dzięki obecności i zainteresowaniu widowni. Jeśli widownia przestaje być obecna cyrk przestaje mieć sens. Ale nie dotyczy to wyłącznie obecności. W omawianych tutaj mechanizmach brak obecności może równie dobrze oznaczać brak zainteresowania. Wielokrotnie spotkałem w swojej szkoleniowej drodze takie właśnie przesadnie emocjonalne osoby. Kiedy jednak nie reagowałem na ich emocje w jakikolwiek sposób natychmiast traciły rezon, bo przekonywały się, że we mnie nie mają widza. A skoro nie ma widza, to nie ma komu dostarczyć emocjonalnej karmy. Jednak jest jeszcze jedna ważna rzecz – otóż w przeciwieństwie do teatru w histrionicznej osobowości widzem może być również ona sama. Jak to możliwe? Otóż możliwie i wręcz czasem takiej osobie bardzo potrzebne, by mogła ona później na tym doświadczeniu zbudować narrację, dla kolejnych widzów. Musi przesadnie doświadczyć, przeżyć, poczuć, by mogła później o tym swoim doświadczeniu z równie wielką przesadą opowiedzieć. Zatem zawsze mamy w takiej sytuacji do czynienia z widzem, którym mogą być równie dobrze współdomownicy, czy współpracownicy takiej osoby, jak i ona sama. Co zatem zrobić w tych dwóch sytuacjach? Jak sobie poradzić zarówno wówczas, kiedy znajdujemy w naszym otoczeniu taką osobę, jak i wówczas kiedy sami w sobie odkrywamy takie zapędy. Jedynym sposobem jest wyjście widza z teatru. Brak zainteresowania spektaklem i aktorem. Obojętność dla przedstawienia który się odgrywa. Wówczas aktor traci pożywienie, a jego działania zostają pozbawione sensu. Odebranie widza jest niestety trudne i to w obydwu tych sytuacjach. W pierwszej opór pojawi się po stronie delikwenta, a w drugiej po stronie ego. W pierwszej sytuacji delikwent będzie poirytowany, jak dziecko któremu odebrano możliwość zabawy ulubioną zabawką. Zacznie więc intensyfikować teatralizację, w nadziei, że w końcu po drugiej stronie ta obojętność ustąpi tak wyczekiwanemu zainteresowaniu. Jednak poddanie się w takiej chwili to najgorsza z opcji – uczymy jedynie w ten sposób taką osobę, że nasze zainteresowanie wymaga wyjątkowo dużego przedstawienia. W drugiej sytuacji jeśli w rolę aktora wchodzi ego i jednocześnie doświadczając tego procesu mu się nie poddamy efekt będzie dokładnie taki sam. Ego bowiem karmi się naszą atencją. Jej brak stanowi brak zasilania, a przy braku zasilania nawet najsprawniejsza bateria w końcu się wyczerpie. Sztuka wychodzenia z teatru nie należy do łatwych. Przypomina to prawdziwe wyjście z teatru w trakcie kiepskiego przedstawienia. Trochę tak głupio ostentacyjnie ranić starających się aktorów. Ale kiedy się raz uda wyjść, każdy kolejny raz przychodzi łatwiej, szybciej i z dużo mniejszym poczuciem zażenowania. Pozdrawiam

#62 Trzy zasady urzędnika

Trzy zasady urzędnika

Czy spotkała cię w życiu następująca sytuacja: oto czujesz, że przydałaby się jakaś oczywista zmiana – w dowolnym obszarze życia (w pracy, w relacjach, w nawykach itp), opowiadasz o tej zmianie komuś i nagle, zupełnie niespodziewanie napotykasz na opór tej osoby wyrażony w tak ogólnych argumentach, że ręce opadają? Na przykład stoisz w kolejce do urzędniczego okienka i uprzejmie radzisz pani urzędniczce, że gdyby od razu zrobiła na kserokopiarce wszystkie potrzebne kopie dokumentów to nie musiała by co chwila wstawać, żeby je zrobić i mogła by w ten sposób znacznie skrócić czas oczekiwania w kolejce. Uwaga słuszna, wypowiedziana z życzliwością i racjonalizująca urzędnicze działanie, prawda? A tym czasem pani urzędniczka wydyma usta w delikatny foch i odpowiada, że zawsze tak do tej pory robiła i było dobrze. Inny przykład: mówisz swojemu pracownikowi, by po waszym spotkaniu wysłał do wszystkich jego uczestników maila z podjętymi ustaleniami, żeby uniknąć wiecznego pomijania ważnych działań i słyszysz w odpowiedzi: „ale przecież nigdy tak nie robiliśmy!”. Albo w poczekalni przed gabinetem dentysty zwracasz pani recepcjonistce uwagę, że gdyby kupili nowe gazety, to na pewno łatwiej by było zabić nudę i strach przed oczekiwaniem, niż przy lekturze tego samego Przekroju z przed pięciu lat. W odpowiedzi na twój racjonalizatorski wniosek słyszysz magiczną i częstą formułę: „gdyby każdy tak chciał mieć co chwilę nowe gazety, to byśmy nie nastarczyli”. I ta odpowiedź wydaje się pani recepcjonistce zupełnie nie sprzeczna z tym że oczekujący pacjenci płacą za wizytę czasem po kilkaset złotych. Pewnie znasz tego typu odpowiedzi nazbyt dobrze. Są częstsze niż myślimy u wielu ludzi reagujących w ten sposób na propozycję czy potrzebę zmiany. Te trzy odpowiedzi: „zawsze to robiliśmy w taki sposób”, „nigdy tego tak nie robiliśmy” i „gdyby tak wszyscy przyszli i zażądali zmiany, to co by to było” stanowią sławetną triadę zwaną „trzema zasadami urzędnika”. Jako pierwszy zwrócił uwagę na ich zamienne występowanie w oporze przed zmianą niemiecki prawnik i naukowiec Karl August Bettermann wskazując, że te trzy frazesy bywają bardzo silnie zakorzenione w biurokratycznej organizacji, mimo iż nie niosą tak naprawdę ze sobą żadnej wartości merytorycznej. Ludzie zaś stosują je wymiennie, by oporować przed zmianą, bo wykształcili w sobie technikę zbywania nimi pomysłu zmian, gdyż są one na tyle ogólne i nic nie znaczące, że trudno podjąć z nimi jakąkolwiek dyskusję. Co ciekawe są to sformułowania zwięzłe i stanowcze, a więc takie, które skutecznie zamykają dyskusję jednocześnie dokonując rozstrzygnięcia potencjalnego konfliktu pomiędzy orędownikiem zmiany i tym, który chce jej uniknąć na korzyść tego ostatniego. Użycie zwrotu z tej triady nie tylko kończy dyskusję, ale też wprowadza pomiędzy pomysłodawcę zmiany, a jej podmiot hierarchizację, w której pomysłodawca zmiany automatycznie ustawiany jest na niższej, zależnej pozycji. Mówiąc inaczej: kiedy chcesz dokonać zmiany, to użycie jednego z trzech elementów tej triady odbiera ci sprawczość niejako wskazując miejsce w szeregu i jednocześnie odbiera ci prawo do postulowania zmiany. Sprytne, nie? Nie tylko sprytne, ale też naprawdę niebezpiecznie uderzające w naszą autonomię, decyzyjność i samostanowienie. Chcesz zmian? A figa z makiem, po protu zamykamy nad tym dyskusję. 

Ten rodzaj argumentacji oparty o retoryczną figurę argumentum ad tradicionem może być szczególnie silny, ponieważ sam w sobie jest niemerytoryczny, a więc nie poddaje się merytorycznej kontrargumentacji. Stanowi szybki reduktor napięcia powstałego pomiędzy orędownikiem zmiany a orędownikiem dawnego porządku i teraz pora na niespodziankę – jest fundamentem budowania totalitarnego systemu społecznego, w którym obywatel względem urzędnika znajduje się na niższym szczeblu społecznej struktury. To swoiste odwrócenie roli – urzędnik miast służyć obywatelowi nabiera przekonania, że jest ważniejszy od obywatela, a ten ostatni jedynie mu przeszkadza w pracy. Dokładnie na tej samej mechanice działania oparte są takie odpowiedzi jak: „wszystko ma swój cel, to nie twoja sprawa, więc nie musisz tego wiedzieć”. Zainteresowanych odsyłam do prac Roberta Liftona z zakresu psychologii totalitaryzmu i koncepcji klisz kończących myśli, jako fraz językowych stosowanych przez organizacje w celu ucinania jakichkolwiek dyskusji. 

Zwróćmy uwagę, że wcale jednak nie trzeba systemu totalitarnego, by tego typu konstrukty atakowały nas w różnych sytuacjach. Przecież to dokładnie taka sama klisza, jak powiedzonko szefa: „będzie tak, bo tak powiedziałem”, jak powiedzonko rodzica „jestem rodzicem, więc będzie jak mówię”, czy nauczyciela „trzeba zrobić, co trzeba zrobić”. Wszystkie powyższe odbierają możliwość kontynuowania dyskusji i hierarchizują relację na niekorzyść drugiej strony. Bo taka jest ich funkcja, bo właśnie do tego służą, kiedy ten, kto je wypowiada nie jest w stanie podać żadnych racjonalnych argumentów, żadnych przesłanek czy uzasadnień podejmowanych działań lub decyzji, ani też w jakikolwiek sposób odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”. Zresztą to ostatnie pytanie bywa najbardziej znienawidzone przez stosujących zasady urzędnika, czy też klisze kończące myśli. A dzieje się tak, bo wprowadza ono jeszcze większy dysonans poznawczy, a wiec napięcie, którego nie sposób rozładować za pomocą merytorycznej dyskusji, bo nie istnieją żadne merytoryczne argumenty. Skoro już wiemy, że mamy tutaj do czynienia wyłącznie z chwytem erystycznym, którego jedynym celem jest zamknięcie niewygodnej dyskusji, to zastanówmy się kiedy ludzie stosują ten mechanizm i w jakim celu. Otóż stosowany jest wówczas, kiedy grunt bezpieczeństwa zaczyna się sypać spod nóg. Tutaj zaś bezpieczeństwo rozumiane jest w kategoriach tego co znamy, zaś niebezpieczne zawsze jest to czego nie znamy. Z perspektywy osoby oporującej przed zmianą, bezpieczne jest więc to co zna, czyli dotychczasowy porządek rzeczy. Po pierwsze nie wymaga on specjalnie myślenia – jest ustalony niejako odgórnie, więc jest się zwolnionym z pytań o jego zasadność. Jakakolwiek zmiana wprowadziła by chaos i zamieszanie. Zaburzyłaby to do czego dany delikwent jest przyzwyczajony i wymagała by od niego zmiany myślenia, przyzwyczajeń, nawyków i działań automatycznych. Wszystko to zaś stanowi zbyt duże wyzwanie, bo trzeba by było przeprogramować system, a to zawsze bolesna operacja. To mniej więcej tak, jakby przesiąść się nagle z PC-ta na Maca lub odwrotnie. Ilość zmian przyzwyczajeń, czynności które trzeba wykonać, zdobycia nowej wiedzy jak działają poszczególne elementy systemu staje się zaporowa. Wolimy więc zostać przy dotychczasowym systemie mimo, iż jego zmiana mogła by rozszerzyć nasze możliwości pracy, nauki czy czegokolwiek innego. Sam przeżyłem taki dylemat ostatnio kiedy zepsuł mi się telefon z systemem OSX i zapragnąłem nowiutkiego lśniącego telefonu z Androidem, Kiedy jednak zdałem sobie sprawy ile mnie czeka ustawień, przestawień, zmiany przyzwyczajeń i nowej wiedzy, machnąłem na to ręką i postanowiłem nie zmieniać środowiska operacyjnego. Dokładnie taki sam mechanizm działa u wielu ludzi. I nie chodzi o mało w sumie istotną zmianę jaką jest sprawienie sobie nowego telefonu, ale przede wszystkim o sytuacje, w których dotychczasowy życiowy system operacyjny mocno szwankuje, przestaje działać i zaczyna przynosić straty. Jednak przywiązanie do dotychczasowego porządku i jednocześnie wizja utraty bezpieczeństwa związana z pojawieniem się nowej rzeczywistości staje się na tyle silna, że wielu ludzi woli tkwić w nieudanych toksycznych związkach, wyczerpującej, nie przynoszącej satysfakcji i kiepsko płatnej pracy, czy konkretnym miejscu swego życia miast poprawić swój los. I często nie chodzi tutaj o poprawę losu rozumianą jako zdobycie fortuny, zrobienie oszałamiającej kariery, czy inne spektakularne wyczyny. Najczęściej tego rodzaju opór paraliżuje nasze możliwości nawet w sytuacji drobnych, w sumie łatwych i możliwych do osiągnięcia małych zmian, które mimo swych niewielkich wartości mają potężny potencjał zmiany naszego życia na lepsze. I wówczas nie chodzi o to, że stoimy przez urzędniczym okienkiem wysłuchując w nieskończoność, że przecież nigdy wcześniej czegoś się nie robiło i już, ale wyłącznie o to, że często to my sami w stosunku do siebie używamy tej urzędniczej triady. Ile razy sami siebie przekonujemy, że nie da się czegoś zrobić, bo do tej pory tego nie robiliśmy. Albo że do tej pory robiliśmy to w określony sposób i już. Albo że nie da się czegoś zmienić, bo gdyby wszyscy tak nagle chcieli się zmieniać, to co by to było. A ile razy obok trzech zasad urzędnika sami względem siebie stosujemy klisze kończące myśli w stylu „skoro tak jest, to widocznie tak musi być!”, czy „skoro tak do mnie powiedział, to tak jest”, czy też „za dużo myślisz, rób co do ciebie należy”. W ten sposób tak naprawdę sami dla siebie stajemy się totalitarnym urzędnikiem, który grając na obniżenie napięcia wynikającego z braku jakichkolwiek merytorycznych argumentów pokazuje nam, że mamy się nie wychylać. A wszystko w akompaniamencie kurczącego się z każdym takim aktem naszego poczucia własnej wartości. Niestety poddanie się własnym, wewnętrznym urzędniczym zasadom ma poważny, ale odroczony skutek. Na imię mu rozgoryczenie i zgorzknienie. Pojawia się na starość i jest dużo bardziej bolesny niż dokonanie najmniejszej zmiany. Tutaj i teraz. Pozdrawiam

#63 Co ty się tak denerwujesz

Co ty się tak denerwujesz?

Scena numer jeden. Przychodnia lekarska. Jan Kowalski potrzebuje konkretnego zaświadczenia i siedzi grzecznie w poczekalni na wezwanie lekarki. W końcu wchodzi do gabinetu, siada i opowiada jakie jest mu potrzebne zaświadczenie i po co. Oczywiście pani doktor może je wystawić, ma do tego odpowiednie uprawnienia i bardzo ważną pieczątkę, tyle że wcale jej się do tego nie śpieszy. Zaczyna się potok słów, gęsta egocentryczna narracja, żeby Kowalski sobie w ogóle nie myślał, że to tak łatwo takie zaświadczenie się dostaje. Przecież to trzeba trochę powałkować temat, przynajmniej tak długo, żeby zrozumiał swą małość petenta i wielkość pani doktor. W końcu po grzecznym wysłuchaniu kilkunastominutowej przemowy Kowalski równie grzecznie zadaje proste, ale jakże dla niego istotne pytanie. Czy otrzyma to zaświadczenie czy też nie? I w odpowiedzi pani doktor zwraca się do znajdującej się w gabinecie pielęgniarki: „niech siostra przyniesie te blankiety zaświadczeń, bo ten pan jest bardzo nerwowy!”. 

Scena numer dwa. Zosia Nowak pracuje w swej firmie nad projektem jakiegoś przedsięwzięcia, w którym istotną część stanowi opracowanie graficzne. Kiedy projekt jest na ukończeniu i Zosia zatwierdza ostateczną wersję grafiki zwraca się z prośbą do działu graficznego, by przesłano jej plik źródłowy z grafikami, by mogła na jego bazie przygotować pozostałą ważną dokumentację. W odpowiedzi otrzymuje maila od nowej dyrektor kreatywnej, że ta nie ma w zwyczaju przesyłania plików źródłowych. Na co Zosia asertywnie odpowiada, że przyzwyczajenia nowej pani dyrektor raczej jej nie interesują, a pliki źródłowe są po prostu bardzo potrzebne – dokładnie tak samo jak to miało miejsce przy wielu poprzednich projektach. Jaką odpowiedź otrzymuje? „Co ty się tak denerwujesz?”

Scena numer trzy. Mały Jaś stoi przy szkolnej tablicy. Nauczycielka przy całej klasie odpytuje go z domowego zadania i widać po niej, że jej chytry plan przyłapania Jasia na nieprzygotowaniu nie wypalił, bo o dziwo Jasiu tym razem wyjątkowo rzeczywiście odrobił zadanie. W końcu nauczycielka zadaje Jasiowi pytanie, które nie stanowiło części zadania. Jasiu zastanawia się przez chwilę, po czym odpowiada, że to o co pani nauczycielka pyta nie było zadane. Na co słyszy odpowiedź: „Ja sobie nie pozwolę, żebyś ty się do mnie zwracał takim tonem!” po czym wpisuje do jasiowego dzienniczka uwagę przeznaczoną dla jego rodziców: „Państwa syn kompletnie nie radzi sobie z emocjami”.

Miałeś lub miałaś kiedyś do czynienia z podobnym mechanizmem? Raczej tak, bo jest niestety powszechny. To mechanizm, który imputuje drugiej stronie zachowania emocjonalne w sytuacji, w której zostaje zaburzony dotychczasowy układ definiowany przez kogoś, kto samozwańczo przyjmuje wyższą pozycję stratyfikacyjną. W pierwszym przykładzie była to pani doktor z przychodni, która w taki sposób zdefiniowała sytuację, by Jan Kowalski wiedział, gdzie jest jego miejsce w szeregu i by jednocześnie jej autorytet osoby decydującej o wszystkim w tejże przychodni został ponownie odnotowany przez pozostały personel. Jan Kowalski pytając o to czy otrzyma zaświadczenie nie popełnił żadnego błędu. Jednak jego pytanie zredefiniowało sytuację, czyli odwróciło wektory wartości. Zadając to proste pytanie Kowalski przerwał sekwencję udowadniania wszechwładzy pani doktor, a zatem naruszył fundament jej ego. I teraz to samo ego dokonuje sprytnej sztuczki – projektuje na Kowalskiego zachowania emocjonalne, bo to najlepszy sposób żeby po pierwsze odwrócić uwagę personelu od zachwiania własnego autorytetu, a po drugie spowodować, że Kowalski po pierwsze poczuje się gorzej i zacznie unikać jak ognia wszelkich zachowań, które by mogły potwierdzić że się zirytował, a po drugie takie uderzenie w emocje w większości wypadków przynosi – dokładnie emocjonalny skutek. Jeśli spotkamy kogoś kto nie jest zdenerwowany i powiemy do niego: „co ty się tak denerwujesz” to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten ktoś teraz rzeczywiście się zdenerwuje. Do tego momentu Kowalski nie był zdenerwowany, czym wygrywał tę sytuację. Kiedy jednak sprowokowany przez lekarkę by się zdenerwował natychmiast tę sytuację przegra, bo przecież zaraz usłyszy sakramentalne: „a nie mówiłam, że się denerwuje!”. W drugiej sytuacji – z przykładem wykorzystania grafik w projekcie mamy podobny mechanizm. Ktoś definiuje sytuację w interesie swojej pozycji firmowej nie bacząc na to, że utrudnia w ten sposób innym życie. Kiedy ci inni – w tym wypadku Zosia – asertywnie upominają się o swoje prawa – natychmiast zostają zaatakowani emocjonalną diagnozą. Ile razy w takich sytuacjach słyszymy: „po co te nerwy?”, „nie podnoś głosu!”, „ty sobie zupełnie nie radzisz z nerwami!”. W rzeczywistości jednak nie ma żadnych nerwów, ale ich pojawienie się jest w interesie tego, kto nam te nerwy zarzuca, bo wówczas energia uwagi zostaje przekierowana na emocje, a więc podstawowe źródło sporu odchodzi w zapomnienie. Jedynym zaś problemem staje się stan emocjonalny Zosi i na niej będzie ciążył obowiązek udowodnienia, że nie działa w emocjach. Dodajmy – bardzo trudny obowiązek, bo strona przeciwna wypracowała sobie całą masę technik dewaluujących w stylu: „no jasne, ty tylko tak mówisz, przecież widziałam, że się denerwujesz, nie próbuj tego ukryć” itd itp. W trzecim przypadku dokładnie to samo robi nauczycielka wobec Jasia. Kiedy nie epotrafi go przyłapać na słabości, którą sobie wcześniej założyła, a więc jej scenariusz nie jest realizowany, więc posądza Jasia o niegrzeczność, odpyskowywanie czy brak szacunku mimo, iż tak naprawdę w zachowaniu Jasia nie było żadnej z tych rzeczy. Mimo jednak iż źródeł zarzutów nie było, same zarzuty są już jak najbardziej rzeczywiste i teraz to Jasiu ma problem, bo to na niego został nałożony obowiązek udowodnienia że nie był niegrzeczny.

Wszystkie powyższe przykłady łączy ta sama sekwencja. Najpierw więc mamy do czynienia z układem, któremu ktoś narzuca własną definicję sytuacji. Z reguły definiując pozycję zależności. Lekarka pokazuje że jest ważniejsza niż pacjent, dyrektorka kreatywna niż projektantka, zaś nauczycielka jest ważniejsza od Jasia. Oczywiście ta definicja jest sztuczna głównie dlatego że jest jednostronna, a zatem druga strona staje w niej przed aktem dokonanym. Kolejny krok tej sekwencji wynika właśnie z powyższego. Ktoś, kto spotyka się z taką jednostronną, narzuconą definicją sytuacji w naturalny sposób zmierza do jej zredefiniowania i zazwyczaj nie czyni tego z pobudek urażonego ego, ale z naturalnej konieczności zbalansowania układu praw, oczekiwań, szacunku i obowiązków. Z perspektywy Kowalskiego to on powinien być szanowany przez lekarkę, której pensja płacona jest z jego podatków lub z opłat pacjentów za wizyty. Z perspektywy projektanta przynoszącego zyski firmie dyrektor kreatywna powinna go darzyć odpowiednim szacunkiem bo między innymi dzięki jego pracy ona otrzymuje swoją pensję, zaś Jasiu chce być szanowany przez nauczycielkę, bo spędził wcześniejszego popołudnia wiele godzin, żeby rzetelnie opanować zadany materiał. Wszyscy ci powyżej opisani delikwenci będą więc redefiniować sytuację w obronie swojej autonomii i tak naprawdę w obronie szacunku do samego siebie. Przecież nikt nie lubi być traktowany w ten sposób. I teraz następuję trzecia część sekwencji – kontratak. Pierwsza strona (lekarka, dyrektora, nauczycielka) z jednej strony nie jest w stanie obronić dawnej definicji sytuacji, a za żadne skarby nie jest też w stanie zaakceptować nowej, dokonuje wolty przerzucenia ciężaru sporu na taki obszar, z którym druga strona będzie miała największy problem. Emocje do tego nadają się przecież znakomicie, bo wymaga to wielkiej wprawy, doświadczenia i naprawdę wielkiego spokoju ducha, żeby w ten sposób nie dać się sprowokować. 

Jak się zatem przed taką sytuacją bronić? Istnieje kilka strategii – bardziej lub mniej efektywnych, których dobór jednak powinien być bardzo przemyślany, bo rodzi to wiele konsekwencji i nie wszystkie z nich da się w prosty i oczywisty sposób przewidzieć.

Strategia pierwsza: zwarcie. W tej strategii po prostu idziemy na wojnę. Z jednej strony nie dajemy się sprowokować, ale asertywnie i stanowczo obstajemy przy swoim. Wymaga silnej wolni i żelaznych nerwów, bo po drugiej stronie nastąpi cała masa prób prowokacji i oskarżeń. A im bardziej po drugiej stronie będzie tracony grunt pod nogami, tym próby postawienia na swoim będą coraz bardziej irracjonalne i rozpaczliwe. W końcu w ten sposób burzymy czyjś misternie skonstruowany świat, a to zawsze jest bardzo bolesny proces. Niestety nie jest to najlepsza strategia, bo nawet jest uda się wygrać bitwę, to przed nami zostaje jeszcze cała wojna. Przecież właśnie wyhodowaliśmy sobie pamiętliwego wroga, który może wykorzystać każdą nadarzającą się okazję do zemsty. 

Strategia druga: odebranie siły. To przyjęcie na siebie odpowiedzialności za emocje z jednoczesnym kompletnym brakiem ich okazywania. To jedna ze strategii, której druga strona się nie spodziewa. Mówimy, tak: „ta sprawa jest dla mnie bardzo ważna, więc trudno żeby nie wywoływała we mnie emocji, czy możemy wrócić jednak do meritum naszej dyskusji i znaleźć rozwiązanie satysfakcjonujące obydwie strony?” Ta strategia nie gwarantuje sukcesu w redefiniowaniu sytuacji i tego, że druga strona nie podejmie dalszych prób odwrócenia uwagi, ale uczy że z nami wcale tak łatwo nie pójdzie

Strategi trzecia: nakarmienie ego. To manipulacja ego przeciwnika poprzez błyskawiczne dostarczenie mu dokładnie tego co potrzebuje, przez co się rozleniwi, uspokoi i będzie bardziej podatne na zrealizowanie naszych zamierzeń. W przypadku lekarki była by to szybka narracja doceniająca wagę jej decyzji. Potwierdzenie tego czego się domaga: czyli usankcjonowanie jej pozycji  i autorytetu w przychodni. W przypadku projektantki to natychmiastowe docenienie pozycji dyrektorki kreatywnej i takie manipulowanie narracją, by uzyskać to czego się oczekuje okrężną, półoficjalną droga i to w taki sposób by dyrektor sama to zaproponowała. Zaś w przypadku Jasia to błyskawiczne przyznanie racji nauczycielce – „a tu mnie pani złapała, na to pytanie rzeczywiście nie znam odpowiedzi.” Wówczas nauczycielka usatysfakcjonowana tym, że wymyślony przez nią scenariusz przebiega zgodnie z założeniem najprawdopodobniej odstąpi od zemsty. 

Żadna z powyższych strategii nie jest idealna, bo w takich przypadkach nie ma szybkich i magicznych sztuczek rozwiązujących problem. Jednak sama świadomość nie tylko istnienia opisywanego wyżej mechanizmu, jak i źródeł ludzkich motywacji, które za nim stoją, może być wielce uwalniająca i co najważniejsze – stanowić świetną broń przed tym, by stojąc w obliczu zarzutu o emocjonalność nie dać się sprowokować. Pozdrawiam

#64 Sztuka gotowania żaby

Sztuka gotowania żaby

W filmie „Góra Dantego” grający wulkanologa Pierce Brosnan zwraca uwagę pozostałym geologom na pewien szczególny fakt. Otóż po przybyciu do zagrożonego wybuchem wulkanu Dante’s Peak i dokonując stosownych pomiarów każdy specjalista od razu zarządziłby ewakuację ludności. Dlaczego więc przebywający tam od wielu tygodni wulkanolodzy tego nie robią? Ponieważ będąc w środku wydarzeń stracili wrażliwość i nie reagują na zachodzące zmiany w sposób, na który te zmiany zasługują. Będąc wewnątrz niejako przyzwyczajają się do kolejnych faktów, z którymi krok po kroku mają do czynienia. Z tej perspektywy sytuacja nie wygląda jeszcze tak dramatycznie, jak z zewnątrz. To zjawisko adaptacji do środowiska będąc w jego wnętrzu z jednoczesną utratą właściwej perspektywy widzenia jest bardzo powszechne i przytrafia się nam w sytuacjach, w których najmniej się tego spodziewamy. Przypomina mi się historia pewnego znajomego właściciela upadającej restauracji, który wierząc, że niebawem się odkuje, przeczeka kryzys i odzyska zwrot inwestycji nie był w stanie dostrzec, że bankructwo jego interesu jest nieuchronne i to to tylko kwestia czasu. Brał więc kolejne kredyty, angażował nadludzką energię by uratować biznes i z każdym miesiącem jego sytuacja finansowa stawała się coraz to bardziej katastrofalna. W końcu biznes oczywiście upadł zostawiając jego właściciela ze stertą niezapłaconych faktur, hordą wydzwaniających komorników i sześciocyfrowym długiem. Gdybyśmy dysponowali technologią podróży w czasie i udało by się przenieść bohatera tej opowieści z czasów początku upadku o rok do przodu, by zobaczył do jakich monstrualnych zadłużeń doprowadził swój biznes, to pewnie by w to nie uwierzył. I pewnie zadałby samemu sobie z przyszłości proste pytanie: „dlaczego nie zamknąłeś restauracji wcześniej, kiedy długi nie były jeszcze tak astronomiczne?”. Jednak jego współczesny odpowiednik nie byłby w stanie udzielić odpowiedzi, ponieważ nie zarejestrował momentu, w którym należało podjąć taką decyzję, A nie mógł tego zrobić, bo wciąż adaptował się do nowych trudności mamiąc się wizją, że ten koszmar się kiedyś musi skończyć, a jemu samemu uda się odzyskać wszystkie wpakowane w ten biznes pieniądze. 

Powyższy efekt jest często obrazowany za pomocą metafory gotowanej żaby. Celowo używam tu słowa „metafora”, bo w rzeczywistości oryginalny eksperyment z żabą, który znamy z popularnych opowieści nigdy tak naprawdę nie miał miejsca, a wszyscy ci eksperymentatorzy, którzy później usiłowali udowodnić główną tezę tego eksperymentu ponieśli fiasko. Przypomnijmy o co chodziło. Otóż uważa się, że jeśli wrzucimy żabę do gotującej się wody, to natychmiast z niej wyskoczy ratując w ten sposób swoje życie. Jeśli jednak tę żabę zanurzymy w letniej wodzie, którą będziemy powoli podgrzewać, to żaba będzie się powoli adaptować do zmian środowiska i przegapi moment, po którym na ratowanie życia będzie za późno, w efekcie czego zostanie w końcu ugotowana nie podejmując nawet najmniejszej próby ucieczki. Oryginalny eksperyment przypisuje się niemieckiemu fizjologowi Friedrichowi Goltzowi, który miał eksperymentalnie gotować żabę już w 1869 roku. W rzeczywistości jednak i owszem Goltz doprowadził do ugotowania żaby, ale wcześniej to biedne zwierze zostało chirurgicznie pozbawione mózgu. Kiedy zaś Golzt próbował powoli podgrzewać wodę ze znajdującą się w niej w pełni sprawną fizycznie i intelektualnie żabą, ta wyskakiwała za każdym razem, kiedy temperatura wody sięgała dwudziestu pięciu stopni. W trzy lata później ten eksperyment próbował powtórzyć Heinzmann, a w sześć lat później Fratscher. W obydwu tych eksperymentach normalne zdrowe żaby wyskakiwały za każdym razem, kiedy woda zaczynała być ledwie ciepła. Oczywiście próbowano obalić wyniki Heizmanna i Fratschera zwalając winę na zbyt dużą prędkość podgrzewania wody. Nie zdało się to na nic, bo współcześni naukowcy są zgodni co do tego, że nie tylko żaba nie będzie czekała na ugotowanie ale również co do tego, że nie wyskoczy wrzucona do wrzątku Jak zauważa profesor Melton z Uniwersytetu Harwarda: „Żaba wrzucona do wrzątku nie wyskoczy tylko zginie, zaś wrzucona do zimnej wody wyskoczy zanim zrobi się ciepła, ponieważ dla każdego z gatunków da się określić tzw krytyczne maksimum termiczne, które powoduje, że dany osobnik, na długo przed jego nastąpieniem będzie się salwował bezwzględną ucieczką. Zostawmy jednak okrutne eksperymenty i przyjrzyjmy się samej metaforze. Okazuje się bowiem, że w przeciwieństwie do żab w wodzie sami tak postępujemy, tyle że w kwestii podejmowania kluczowych dla naszego życia decyzji. A dzieje się tak dlatego, że będąc w środku wydarzeń nie potrafimy w miarę precyzyjnie określić wartości brzegowej danej sytuacji, po przekroczeniu której powinniśmy się wycofać, czy też po prostu zwiewać gdzie pieprz rośnie. Ten mechanizm jest nieco podobny do sławetnego logicznego paradoksu stosu, w którym nie jesteśmy w stanie określić w którym momencie góra piasku przestanie być górą, kiedy konsekwentnie będziemy z niej ujmować po jednym ziarenku piasku. Sam bowiem fakt dokonywania w niej tak małych, ale jednocześnie znaczących i mających swoje konsekwencje zmian spowoduje, że to co na początku nazywaliśmy stosem, wciąż takim stosem będziemy nazywać. Nawet wówczas kiedy kilkukrotnie zmniejszy swoje rozmiary. A teraz przełóżmy zarówno powyższy paradoks stosu, jak i metaforę gotowanej żaby na nasze życie. Czy aby na pewno wiemy, kiedy należy się wycofać z nietrafionych decyzji, dokonanych złych wyborów, czy toksycznych związków? Ilu ludzi cierpi w kompletnie nieudanym związku łudząc się, że ta druga strona przestanie wreszcie pić i okładać matkę pięściami na oczach jej dzieci. I tak przez całe lata, które mają w takiej sytuacji zwyczaj lecieć w zawrotnym tempie. W końcu okazuje się, że dokonanie zmiany staje się coraz mniej możliwe, aż wreszcie dochodzi do konkretnej tragedii. I wtedy wszyscy na około się głowią: „jak do tego w ogóle mogło dojść?” Niestety doszło do tego, bo byliśmy jak metaforyczna żaba, która przegapiła to, że woda stawała się coraz to cieplejsza. Albo inny przykład – twój znajomy wsiada po alkoholu za kierownicę. Najpierw to jedynie jedno piwo, większość więc macha na taki przypadek ręką. Ale mija jakiś czas i jedno piwo zmienia się w dwa, cztery a potem jeszcze w kilka dodatkowych drinków. Oczywiście wszyscy wokoło czują, że kiedyś w końcu coś z tym trzeba będzie zrobić, ale oczywiście nic nie robią. Siedzą wokół kopcącego coraz bardziej wulkanu i jedynie co rejestrują, że kopci coraz bardziej. W końcu znajomy amator jazdy na gazie powoduje wypadek, w którym ktoś traci zdrowie lub życie. I nagle wszyscy przecierają oczy ze zdumienia widząc ugotowaną żabę. Albo jeszcze inny przykład – jednemu z dzieciaków w szkole dokuczają koledzy. Wszyscy na około oczywiście potępiają takie zachowania, ale nikt z tym specjalnie nic nie robi. Wszyscy się przyzwyczajają, że mały Jasiu nie ma w szkole lekko, bo strasznie drażni resztę klasy. W końcu Jasiu przygnieciony niekończącymi się erozjami nienawiści targa się na swoje życie. Kiedy jego oprawcy się o tym dowiadują nie mogą wyjść ze zdziwienia: „no bo kto by pomyślał, że on się tym tak wszystkim przejmie?” Kolejny przykład – Ola pracuje w firmie, której szef ma ego wielkości ciężarówki, gburowaty chamski język i lepkie ręce. Ola potrzebuje tej pracy, bo jest przekonana, że bez niej nie da sobie finansowo rady. Tymczasem z każdym tygodniem szef w stosunku do niej pozwala sobie na coraz to więcej. Pojawiają się wulgarne żarty, nieprzyzwoite propozycje i do tego czysty pracowniczy wyzysk. Gdzie jest ten moment, kiedy Ola powinna trzasnąć firmowymi drzwiami? Dla zewnętrznego obserwatora nastąpił dawno temu, dla Oli, która nie ma z czego żyć jeszcze nie nastąpił, bo cięciwa jej wrażliwości ma jeszcze odrobinę miejsca, by się trochę bardziej napiąć. Takich przykładów można by mnożyć. Doświadczamy tego mechanizmu częściej niż byśmy chcieli, bo będąc w środku wydarzeń tracimy możliwość widzenia tych wydarzeń z odpowiedniego dystansu. Kiedy jesteśmy bohaterem historii, to trudno jest nam zobaczyć siebie samych z perspektywy autora scenariusza. Identyfikujemy się z bohaterem, przeżywamy jego przygody, trudy walki o przetrwanie, cały wachlarz emocji, przekonań i nadziei. A im bardziej jesteśmy zidentyfikowani z tym co przeżywamy, tym trudniej nam zobaczyć te zdarzenia w taki sposób, by chociaż na chwilę wyłączyć nasz osobisty indywidualny emocjonalny filtr. Tracimy precyzję widzenia, bo przesłaniamy ją sami sobie identyfikacją, silnym związaniem z tym czego doświadczamy. Znajomy właściciel restauracji wciąż łudził się nadzieją odzyskania zainwestowanych oszczędności życia i kredytów, więc wciąż przesuwał nieco tą granicę, po przekroczeniu której musiałby podjąć decyzję zamknięcia biznesu, która to decyzja zawsze związana jest w takim przypadku z określoną utratą i pogodzeniem się z tym, że część środków nie będzie już do odzyskania. Problem w tym, że kiedy przesuwamy tę granicę, wraz z nią zwiększamy jednocześnie koszty, z którymi w przyszłości przyjdzie nam się zmierzyć. Bo przesuwanie granicy kosztuje bardzo wiele. Czasem majątek, czasem zdrowie, a czasem nasze życie. Czy istnieje więc sposób na pokonanie tego mechanizmu? Na to, by w porę się zorientować, kiedy woda staje się zbyt ciepła, lub kiedy sterta piachu nie jest już tą samą stertą? Istnieje. Tym sposobem jest zawarcie precyzyjnego kontraktu z samym sobą, który należy spisać kiedy dostrzeże się pierwsze oznaki zmieniającego się na naszą niekorzyść środowiska. Kiedy tylko czujemy że coś jest nie tak, że coś zaczęło iść nie w tym kierunku jakiego oczekujemy, trzeba zapisać prostą wytyczną: gdzie znajduje się nieprzekraczalna granica. Gdzie jest ten moment, w którym bez względu na sentymenty, emocje, czy nawet najsilniejszą identyfikację powinniśmy się wycofać, zawrócić z drogi czy zdecydowanie powiedzieć „dość!” Podkreślam tutaj słowo „zapisać”, bo nasza pamięć nie tylko jest zawodna, ale też łatwo manipulowalna przez sprytne ego. To zaś, co zapisane wprowadza ustalenia z przestrzeni wirtualnej do rzeczywistości. Staje się namacalnym faktem – czymś, czego nie da się w łatwy sposób przekreślić. Zapisana, ustalona z góry granica naszych działań jest dla nas niezbędnym punktem odniesienia, dzięki któremu możemy sobie oszczędzić wielu niepotrzebnych problemów. Spisanie tego jest proste i trudne zarazem. Proste, bo przecież wystarczy długopis i kartka papieru, prawda? A trudne, bo by to zrobić, trzeba dużego dystansu, umiejętności zarządzania własnym emocjonalnym systemem i silnej woli. Ale naprawdę warto. Pozdrawiam!

#65 Koruminacja

Koruminacja, czyli roztrząsanie problemów

Pamiętacie termin ruminacja? Oznacza on dokładnie myślowe „przeżuwanie” tego samego problemu. Najłatwiej go zaobserwować – o czym już kiedyś wspominałem – kiedy siedzimy w pracy i próbujemy walczyć z dręczącą myślą: „czy ja na pewno zamknąłem drzwi?”. Ponieważ zaś nie zapamiętaliśmy samego momentu zamykania drzwi, bo wówczas przez naszą głowę przewalała się cała biegunka myśli związanych z wszystkim tylko nie z zamykaniem drzwi, po jakimś czasie ta dręcząca wątpliwość wraca jak bumerang. Obniża się wówczas nasza efektywność, bo jak tu się czymś zająć, kiedy na pewno zostawiliśmy mieszkanie z drzwiami otwartymi na oścież. Kiedy zaś napięcie wywołane tą niepewnością sięga zenitu wracamy do domu by sprawdzić i tu czeka nas zazwyczaj ta sama niespodzianka: otóż drzwi są zamknięte. Jednak ruminacja to nie tylko nieustannie wałkowana myśl o niezamkniętych drzwiach. To ogólny mechanizm, w którym zbytnio, czy wręcz kompulsywnie skupiamy uwagę na przejawach negatywnych zdarzeń, symptomach cierpienia oraz niepowodzeniach i porażkach. Po prostu wałkujemy to, co nam się zdarzyło negatywnego, a to co jest wałkowane zazwyczaj zaczyna nabierać rumieńców i zmienia swój rozmiar. Dzieje się tak dlatego, ponieważ nasza percepcja negatywnych zdarzeń ma zawsze ten sam sekwencyjny scenariusz. Najpierw musi zaistnieć jakieś zdarzenie, które stanowi bodziec do jego negatywnej oceny. Skoro mamy już negatywną ocenę to tutaj ścieżki sekwencji zaczynają się rozdzielać. Pierwsza z nich to ścieżka akonstruktywna, w której po prostu coraz to wracamy do iluzorycznego analizowania danego wydarzenia. Używam słowa iluzorycznego, bo z prawdziwą i rzetelną analizą nie ma to wiele wspólnego. Bardziej przypomina to nieustanne wracanie do samego faktu zaistnienia zdarzenia. Wałkujemy więc ten fakt myśląc: „że też mnie to spotkało?”, „czemu mi się to wiecznie przytrafia!”, „och, jakże okropne to było dla mnie!”. Druga ścieżka jest konstruktywna – tutaj analizujemy wydarzenie ale nie po to by wałkować sam fakt jego zaistnienia, ale po to by odkryć rzeczywiste źródło tej sytuacji i wykorzystać tę wiedzę, do stworzenia planu na przyszłość zakładającego strategię unikania lub radzenia sobie z podobnymi zdarzeniami. I tenże powyższy model dokładnie ilustruje czym różni się ruminacja od rzetelnej analizy. W tej pierwszej skupiamy się na różnicy pomiędzy tym co się stało a tym, jak chcielibyśmy by się stało. Pomiędzy tym co zaszło, a tym co naszym zdaniem powinno zajść. W ruminacji jako takiej nie ma celu, nie ma planowania ani tworzenia strategii. Jest wyłącznie nieustanne wracanie do odkrytej rozbieżności pomiędzy rzeczywistym zdarzeniem, a naszym oczekiwaniem. 

Ruminacja według wielu badaczy ma swoje bardzo negatywne skutki. Po pierwsze tego typu schematy myślowe zaburzają naszą zdolność do koncentracji na rozwiązaniu problemów. Im bardziej ruminujemy, tym bardziej stajemy się niezdolni do pokonania problemów, które stanowią przedmiot naszej ruminacji. Co więcej – regularna ruminacja wprowadza dysproporcję pomiędzy pozytywnymi a negatywnymi myślami i to na znaczną korzyść tych ostatnich. Po prostu zaczynamy przyzwyczajać nasz mózg do tego, że negatywne myślenie jest dla nas normą i zabiera nam o wiele więcej czasu, niż myślenie pozytywne. Badania przeprowadzone w 2003 roku przez naukowców Departamentu Psychologii Uniwersytetu Kalifornijskiego wykazały, że ruminacja nie tylko wpływa na nasze nadmierne skupienie na kolejnych negatywnych bodźcach, ale też obniża nasze możliwości koncentracji, wydajność w pracy a nawet rozumienie tekstu czytanego. Jednak prawdziwy pogrom dla naszej psychologicznej kondycji stanowi nie tyle sama ruminacja, ale jej jakże niebezpieczna odmiana znana jako koruminacja. Cóż to takiego? Posłużmy się przykładem. Młoda, dwudziestoparoletnia kobieta umawia się na kawę i ciacho ze swoją czterdziestoparoletnią matką. Wydawało by się, że trudno by było znaleźć bardziej dobrane towarzystwo, bardziej się nawzajem rozumiejące i potrafiące pomiędzy sobą znaleźć nić nie tylko rodzinnego, ale też kobiecego wsparcia. Wyobraźmy sobie zaś teraz, że siedzimy ukryci za rosłym filodendronem i przysłuchujemy się ich rozmowie. Już po chwili odkrywamy, że cała ich konwersacja dotyczy wyłącznie życiowych problemów. Począwszy od problemów matki, a skończywszy na problemach córki. Panie całą swoją rozmowę koncentrują na tym, by opowiadać o swoich problemach i wyrażać zrozumienie dla problemów drugiej strony. Padają więc zwroty klucze: „to okropne co mi się ostatnio przydarzyło!”, „nie uwierzysz jak ci opowiem jakiego miałam pecha!”, „ten spod czwórki znowu się upił i awanturował, nie mogłam zasnąć przez całą noc!”, „wiem co przeżywasz, to nie do zniesienia!” i tak dalej i tym podobnie. Kiedy tak słuchamy tej dwójki dochodzimy do wniosku, że gdyby nie problemy, to obie panie nie miały by o czym ze sobą rozmawiać. Że nieustanne przeżuwanie problemów następujące dokładnie i równomiernie po obu stronach, tworzy pomiędzy nimi nić porozumienia. To tak, jakby potrzebowały problemów by móc ze sobą rozmawiać, by znaleźć wspólny temat takiej rozmowy. Na pozór wygląda to niewinnie – przecież obie sobie nawzajem współczują, obie się tak doskonale rozumieją. Są pełne empatii, wyrozumiałości i wspólnie z mozołem na swych barkach dźwigają swój los. Przecież taka wzajemna spowiedź powinna przynieść olbrzymie wsparcie, prawda? Otóż nic bardziej mylnego. Miast wsparcia mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem koruminacji, czyli, co odkryła w swoich badaniach Amanda Rose z Uniwersytetu Columbia, zjawiskiem relacji zbudowanej na nadmiernym omawianiu osobistych problemów. Czym grozi taka relacja? Tutaj naukowcy nie mają wątpliwości. To nie tylko zapowiedź niechybnej depresji, której pierwsze objawy nastąpią w ciągu kilku najbliższych lat, ale też prosta droga do pojawienia się permanentnego niepokoju i lęku. Wprawdzie koruminacja powoduje, że relacja na niej oparta staje się bliższa, ale zaburzenia emocjonalne, które następują w jej efekcie na skali czynników destrukcyjnych dla naszego systemu nie mają sobie równych: uwalniane są na przykład hormony stresu i to w olbrzymich ilościach. Niestety koruminacja ma jeszcze jeden niebezpieczny impakt, co wykazały badania tym razem przeprowadzone na Uniwersytecie Rehampton w Wielkiej Brytanii w 2010 r. Otóż w jej efekcie pojawia się niebezpieczna tendencja do nadużywania alkoholu. Osoby stale koruminujące po prostu uciekają w alkohol, by zredukować napięcie, które w konsekwencji długotrwałej koruminacji równie długotrwale utrzymuje się w organizmie. 

Dlaczego użyłem przykładu matki i córki? Ponieważ ten problem dotyczy w dużo większym stopniu kobiet niż mężczyzn. Jak podaje wspomniana wcześniej Amanda Rose dziewczęta częściej niż chłopcy tworzą bliższe relacje ze swymi rówieśnicami, częściej zawierają przyjaźnie oparte na bardzo bliskich relacjach. Kiedy zaś w okresie dojrzewania ich społeczne światy stają się dla nich dużo bardziej skomplikowane, złożone i stresujące o wiele chętniej dzielą się swymi osobistymi problemami ze swymi najbliższymi przyjaciółkami. Te oczywiście odpowiadają tym samym i w ten sposób powstają nawykowe zachowania ruminacyjne. Kiedy zaś dziewczęta wchodzą w dorosłość, bardzo często w tym względzie rolę przyjaciółki przejmuje matka i nawykowa koruminacja znajduje swoją kontynuację. Co zatem zrobić by odkrywszy u samego siebie skłonności do koruminacji zacząć się przed tym zjawiskiem bronić?

Najlepszym moim zdaniem sposobem jest wykorzystanie do pokonania koruminacji tej samej broni, za pomocą której jest tworzona, a mianowicie nawyku. Skoro bowiem koruminujemy w następstwie zachowań nawykowych, to trzeba przeformatować nawyk, zamieniając wspomniane wcześniej ścieżki sekwencyjne swoimi miejscami. Ilekroć zatem wracamy do problemów za każdym razem taki powrót powinien być zwieńczony rozwiązaniem, planem, czy stworzeniem konkretnej strategii. To zmiana sposobu myślenia z „przydarzyło mi się coś negatywnego”, na myślenie „przydarzyło mi się coś negatywnego, chcę wiedzieć dlaczego tak się stało i jaką z tego czerpię naukę na przyszłość, by zaplanować konkretne działanie biorąc pod uwagę to, czego się nauczyłem”. To zmiana myślenia z konceptu „wydarzyło się” na koncept „wydarzyło się i co z tego wynika na przyszłość, do jakich działań mnie to prowokuje, co zamierzam z tym zrobić, jakie wnioski z tego wyciągam”. 

Oczywiście tego typu nawyk trzeba wyćwiczyć by wszedł nam w krew, a samo jego formatowanie zajmie sporo czasu. Co więcej, po drodze możemy się spotkać ze sporym rozczarowaniem osoby koruminującej, z którą do tej pory podawaliśmy się wałkowaniu problemów, bo przecież szukanie rozwiązań nie jest łatwe i niestety nie jest również tak towarzysko atrakcyjne jak wspólne biadolenie. Przez co możemy stać się już nie tak pożądanym rozmówcą, jak do tej pory, Jednak warto to zrobić, dla przyszłości własnego systemu psychicznego. Żeby zaś sobie w tym formatowaniu nowego nawyku pomóc dobrze jest zapisywać każdy wniosek, każdy plan i rozwiązanie, które uda nam się stworzyć. Ta lista rozwiązań nie tylko ułatwi nam życie, ale będzie też stanowiła potężne wsparcie w trakcie takiej kolejnej koruminującej rozmowy. Trzymam zatem mocno kciuki i pozdrawiam.

#66 Halo effect

Halo effect

Efekt halo pojawia się dość często w psychologicznych i socjologicznych tekstach, ale stosunkowo rzadko omawiane są jego prawdziwe i niestety niebyt dla nas korzystne konsekwencje. Jednak zanim wyjaśnię o co chodzi przyjrzyjmy się pewnemu przykładowi. Otóż wyobraź sobie, że jesteś szefem firmy budowlanej i w pewien piękny poniedziałkowy poranek przyjmujesz do pracy tychże dwóch jegomości. Tego po prawej zatrudniasz na placu budowy, gdzie jego zadaniem będzie dzielne machanie łopatą, zaś tego z lewej do pracy w biurze. Mijają dwadzieścia cztery godziny, jest wtorek siódma rano, czyli dokładnie pora, w której obydwaj delikwenci mieli się pojawić w miejscu swej nowej pracy. Niestety wbrew wczorajszym ustaleniom w pracy nie pojawił się ani gość po lewej, ani też ten po prawej. Mija pierwszy kwadrans – nazwijmy go akademickim, bo te pierwsze piętnaście minut spóźnienia jesteśmy przecież w stanie wybaczyć, tak jak wybaczamy studentom domyślając się, że przecież muszą jakoś urozmaicić sobie wieczorne akademickie trudne życie. Jednak mija kolejny kwadrans, jeszcze kolejny, w końcu godzina i dalej nic. Dwóch zatrudnionych wczoraj gości wciąż nie ma w pracy. Ty zaś siedzisz, drapiesz się w głowę i zastanawiasz się co się stało. Przyjrzyjmy się zatem twoim myślom – najpierw biorąc pod uwagę te dotyczące tego po lewej, który miał zasilić twój biurowy zespół. Co się mogło stać? Dlaczego ten gość nie pojawił się przy swoim docelowym biurku? Jakie zdarzenia w twojej wyobraźni zaczniesz przypisywać temu zajściu? Jakie wytłumaczenie znajdziesz dla jego nieobecności? Najprawdopodobniej pomyślisz, że musiało się stać coś nieprzewidywanego. Może gość zachorował, może w jego miejscowości strajkuje komunikacja miejska, a może – odpukać – przydarzył mu się jakiś nieszczęśliwy wypadek. Coś na pewno musiało zajść takiego, co uniemożliwiło mu przyjście do pracy na czas. A teraz spróbujmy zaobserwować twoje myśli, które dotyczą nieobecności w pracy gościa z prawej strony. Jak wytłumaczysz jego nieobecność w pierwszym dniu pracy? Pewnie trochę za bardzo przyimprezował co? Tak zabalował, że nie usłyszał budzika, albo co gorsza pewnie baluje do tej pory. Cóż też jemu by się mogło przydarzyć, czego by sam nie sprowokował, prawda? Leży gdzieś teraz, chrapie i śmierdzi jak zepsuty browar. I tak dalej i tym podobne. 

Zwróćmy uwagę, że w przypadku gościa po lewej większość naszych myśli usprawiedliwiała jego nieobecność w pracy przerzucając odpowiedzialność na czynniki zewnętrzne – chorobę, trudności z komunikacją, czy nieszczęśliwy wypadek. Tymczasem w przypadku gościa po prawej w naszych myślach to jego samego obarczaliśmy odpowiedzialnością za nieobecność  w pracy – domyślaliśmy się raczej grubej imprezy, niż jakiegokolwiek nieprzewidywalnego zdarzenia. Tego po lewej staraliśmy się bronić, podczas gdy tego po prawej zaczęliśmy oskarżać. Jednak rzeczywistość może być zupełnie inna. Przecież to temu po lewej mogła się przydarzyć przesadzona alkoholowa impreza, zaś ten po prawej mógł ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Szanse na takie wyjaśnienie nieobecności w pracy są takie same w obydwu przypadkach, jednak my w naszej wyobraźni nie rozłożyliśmy tych szans zgodnie z rzeczywistą statystyką, ale jedynie w taki sposób, by przewidywane wydarzenia pokrywały się z naszą oceną tych dwóch osobników. Jak zaś dokonaliśmy tej oceny? W jaki sposób stworzyliśmy w naszej własnej wyobraźni obrazy odpowiedzialności, sumienności i rzetelności tych dwóch ludzi, skoro tak naprawdę nawet nie usłyszeliśmy w jaki sposób do nas mówią, jak się poruszają i zachowują? Przecież tak naprawdę drogi widzu znasz tylko dwa nieruchome obrazki, dwa wciągnięte z czeluści Internetu zdjęcia anonimowych gości. Oto jak działa efekt halo. Jest to jeden z błędów atrybucji, czyli takich w których przejawiamy skłonność do oceniania innych ludzi nie w kategoriach przyczyn zewnętrznych, ale w kategoriach ich cech osobowych. Polega zaś na tym, że przypisujemy danej osobie konkretne cechy jedynie na podstawie pierwszego wrażenia, jakie odnieśliśmy w zetknięciu z tą osobą. I co najgorsze: kiedy już skonstruujemy naszą ocenę takiej osoby będziemy w kolejnych kontaktach z tą osobą przejawiali tendencję do odnoszenia się nie do jej rzeczywistych zachowań, ale właśnie do naszej, wydanej wcześniej oceny. Jeśli więc w pierwszym wrażeniu oceniamy kogoś jako osobę budzącą zaufanie – jak to zrobiliśmy w przypadku gościa ze zdjęcia po lewej, to póżniej będziemy skłonni do wytłumaczenia sami przed sobą jego późniejszych zachowań w taki sposób, by to to zaufanie nie ucierpiało. To dlatego kiedy gość ten nie pojawił się w pracy tłumaczyliśmy jego nieobecność za pomocą zdarzeń niezależnych od niego. W drugim przypadku w pierwszym wrażeniu uznaliśmy, że po gościu po prawej raczej nie należy się spodziewać jakiejś szczególnej rzetelności, wiec kiedy nie przyszedł do pracy jego nieobecność wytłumaczyliśmy właśnie za pomocą tejże przypisanej mu przez nas nierzetelności. 

Efekt halo ma zastosowanie również w wielu innych i dużo prostszych sytuacjach. Oto stoimy na jakimś przyjęciu z grupką znajomych, do której podchodzi jakaś nowa, pierwszy raz przez nas widziana osoba. W pierwszym wariancie osoba ta rozpoczyna swoją wypowiedź od jakiejś mądrej i celnej uwagi. Hm… łepski gość – myślimy sobie. Po czym w kilka minut później ten sam gość wypowiada taką głupotę, że aż nogi wykręca. My zaś miast zrewidować naszą ocenę tej osoby myślimy sobie: „no przecież taka wpadka może się każdemu zdarzyć, bo w gruncie rzeczy facet jest naprawdę inteligentny. W drugim wariancie tej historii nowo poznana na przyjęciu osoba w pierwszym zdaniu robi z siebie tępaka. Myślimy sobie – o matko, co to za przypał? Kiedy zaś po kilku minutach powie coś mądrego nie zmieniamy o nim zdania, ale raczej myślimy: „no tak, mądrych regułek to każdy debil jest w stanie się nauczyć na pamięć”! Działa tutaj dokładnie taka sama zasada jak w przykładzie z budową czyli właśnie efekt halo, zmuszający nas do odnoszenia się do oceny, jakiej dokonaliśmy w pierwszym wrażeniu, zamiast do tego, co rzeczywiście ma miejsce w naszym otoczeniu. Czy ten efekt jest groźny? Otóż bywa groźny i to bardzo. Pokażę to na dwóch przykładach, ale za to takich, które mogą mieć znaczący wpływ na nasze życie. Przykład pierwszy: pewna znajoma ma zawsze taki sam problem. Najpierw jest jakąś nową znajomością zachwycona. Opowiada o nowo poznanym człowieku nie mogąc się go nachwalić i w tych okresach z jej ust padają takie kolorowe slogany jak „dobro przyciąga dobro”, „bratnie dusze się zawsze odnajdą” i „pozna swój swego”. Potem mija kilka tygodni i okazuje się, że nowo poznany anioł okazał się jednak trochę za mało anielski, bo zniknął wraz z powierzonymi mu przez tę znajomą pieniędzmi. Czyż to nie jest efekt halo w najczystszej postaci? Bo tak naprawdę znajoma nie jest zachwycona kolejnymi spotkanymi osobami. Ona jest wciąż i nieustannie zachwycona pierwszym wrażeniem, jakie na niej te osoby robią!

Drugi przykład: dawno dawno temu (chyba już grubo ponad dwadzieścia lat temu) pewna zagraniczna firma wchodząca na polski rynek zaprosiła mnie jako konsultanta procesu rekrutacyjnego. Siedzę więc z dwoma Amerykanami, którzy przed rozpoczęciem rozmów kwalifikacyjnych przeglądają znajdującą się na stole stertę c.v. Przeglądanie zaś polega na tym, że segregują nadesłane życiorysy w taki sposób, że jedne odkładają na kupkę po prawej inne na kupkę po lewej. Pytam ich więc co robią i w odpowiedzi otrzymuję informację, że na rozmowę kwalifikacyjną zapraszamy tylko te osoby, których c.v. zznalazły się po prawej stronie stołu. Segregacja idzie na tyle szybko – Amerykanom wystarcza jeden rzut oka na pierwszą stronę życiorysu – że na początku trudno mi dostrzec na jakiej podstawie podejmowana jest decyzja o zaproszeniu na rozmowę lub też o odrzuceniu kandydatury. Po chwili jednak zaczynam się orientować. Otóż dwaj panowie odrzucają lub aprobują kandydata jedynie na podstawie rzutu oka na jego zdjęcie zamieszczone w życiorysie. Jeśli robi dobre wrażenie na zdjęciu przechodzi dalej, jeśli złe zostaje odrzucony. Natychmiast więc pytam ich w jaki sposób są w stanie tak szybko ocenić kwalifikacje, doświadczenie, wykształcenie kandydatów i otrzymuję odpowiedź, że na to przyjdzie czas później. Czyż trzeba lepszego przykładu na to, w jaki sposób efekt halo może decydować o naszym życiu? O czymś tak w nim ważnym jak nasza zawodowa kariera? Przecież tak naprawdę oceniano nie rzeczywiste kwalifikacje kandydatów, ale jedynie pierwsze wrażenie i to na podstawie jedynie zdjęcia. Czyli robiono dokładnie to samo, co zrobiliśmy na początku tego filmu oceniwszy dwóch kandydatów do pracy na budowie, prawda?

Jak się zatem ustrzec, jak się uchronić przed efektem halo? Tym razem nie mam dobrych informacji – otóż nie da się przed nim uchronić, bo jest zbyt głęboko zintegrowany z naszym systemem percepcji rzeczywistości i sposobem funkcjonowania naszego mózgu. Jedyne zaś co możemy zrobić, to nieustannie pamiętać o tym, że taki efekt występuje. I to zarówno wtedy, kiedy to my jesteśmy oceniani, jak i wówczas, kiedy to my znajdujemy się po stronie oceniających. W tym pierwszym przypadku zacznijmy przykładać większą wagę nie tylko do tego, jak wypadamy w pierwszym kontakcie z nowo poznanymi osobami, ale również do tego, jakie własne zdjęcia publikujemy w mediach społecznościowych czy też w formularzach c.v. W drugim przypadku pamiętajmy, że efekt halo może skutecznie zaburzyć naszą zdolność do rzetelnej oceny sytuacji i innych ludzi. Bo pierwsze wrażenie nie zawsze jest słuszne! Pozdrawiam

#67 Duch schodów

Duch schodów

Byłem kiedyś świadkiem pewnej swoistej scenki rodzajowej. Oto na uniwersyteckich schodach pewien, znany ze swej kąśliwej natury profesor, spotkał innego profesora, tym razem jednak wyciszonego introwertyka. Rozmowa pomiędzy nimi była krótka i przebiegała mniej więcej w taki sposób: – „Znowu jedziesz na wakacje na Mazury? – zagadnął złośliwiec swego kolegę – w to samo miejsce jak co roku, prawda?” Na co wyciszony akademik nieśmiało przytaknął. Następnie kąśliwy profesor nie omieszkał wypowiedzieć złośliwej uwagi ze swym nieznośnie przyklejonym do ust uśmiechem: – „Odnoszę wrażenie, że trzeba będzie zrewidować teorię o kształcących podróżach”. Po czym roześmiał się, a właściwie rozrechotał i tyleśmy go widzieli. Na środku korytarza stał zszokowany introwertyk, który oczywiście nie zdążył odpowiedzieć na przytyk swojego kolegi. Dalszej części historii nie znam, ale mogę z dużym prawdopodobieństwem założyć co też zadziało się w głowie naszego introwertyka w kilka chwil później. Niechybnie pojawiło się w nim myślenie w stylu: „przecież mogłem mu się jakoś inteligentnie odciąć!”, „czemu nie odpowiedziałem, mu tak żeby mu poszło w pięty?”, „mogłem jakoś wybrnąć z tej głupiej sytuacji, a mimo to stałem jak wryty i żadna odpowiedź nie pojawiła się we mnie na tyle szybko, by odpowiednio silnie zripostować i pokazać koledze, że wcale nie jest taki bystry i dowcipny jak mu się wydaje” Czy rzeczywiście nasz introwertyk mógł się dowcipnie odciąć złośliwemu koledze? Oczywiście – mógł na przykład z rozbrajającym uśmiechem odpowiedzieć: „Jeżdżę co rok w to samo miejsce bo to jedyne miejsce, do którego z pewnością ty się nie wybierasz!” Problem jednak w tym, że taka odpowiedź i kilka innych pojawiło się w głowie naszego bohatera zbyt późno. W sytuacji, w której nie było już komu odpowiadać. Ten mechanizm świetnie opisał Diderot w swym traktacie „Paradoks o aktorze”. Znajduje się tam scena, w której pewien uczestnik przyjęcia zostaje na tymże przyjęciu urażony. W efekcie tego strzela focha i demonstracyjnie opuszcza przyjęcie, by w ten sposób zamanifestować swoją niezgodę na to, co go spotkało. Jednak kiedy już znajduje się na schodach w jego głowie pojawia się znakomita riposta, rodzaj celnej odpowiedzi, za pomocą której mógłby pogrążyć tego, przez kogo został wcześniej obrażony. Jednak jest już na nią za późno. Nie może już wrócić na przyjęcie, z którego tak demonstracyjnie wyszedł. Nie da się w tej sytuacji osiągnąć właściwego efektu, ponieważ sama sytuacja już na to nie pozwala, a jeśli by próbował wrócić na przyjęcie to niezależnie od tego co by powiedział najprawdopodobniej ośmieszyłby się jeszcze bardziej lub też sprawił, że jego oprawca by w tej sytuacji jeszcze bardziej triumfował. Mamy więc do czynienia z myślą, która pojawia się zbyt późno, po czasie, w sytuacji, w której już się jej nie da wykorzystać, bo przysłowiowe mleko zostało rozlane. Wtedy właśnie pojawia się rodzaj żalu i irytacji, w której urażony osobnik zaczyna sam sobie zarzucać, dlaczego nie wpadł na właściwą ripostę wcześniej. Tę sytuację Diderot nazywa „esprit d’escalier”, czyli duchem schodów. Zwróćmy uwagę na ten nieszczęsny mechanizm pod innym kątem – otóż nie polega na tym, że zarzucamy sobie w takiej sytuacji sam brak odpowiedzi, ale to, że pojawiła się ona w nas zbyt późno. Gdybyśmy zaatakowani złośliwością nie odpowiedzieli na atak i jednocześnie później nie znaleźli właściwej odpowiedzi, to moglibyśmy sobie zarzucić na przykład brak inteligencji, Ale w „duchu na schodach” pojawia się dodatkowy czynnik, czyli jeszcze rodzaj życiowego, a już na pewno towarzyskiego nieudacznictwa. Bo przecież nie chodzi o to, że nie wiedzieliśmy co powiedzieć, ale o to, że właściwa odpowiedź nie pojawiła się w nas na czas. I tutaj zaczynamy konstruować zarzut w stosunku do samych siebie, którego fundamentem jest nasza opóźniona reakcja. A to jest wyjątkowo ciężki zarzut. Dlaczego? Bo w naszej kulturze jest synonimem rodzaju umysłowej ociężałości. Ile razy zdarzyło ci się doświadczyć następującej sytuacji. Oto ktoś w grupie znajomych opowiada dowcip lub jakąś śmieszną historyjkę. Po skończonej opowieści zgromadzone towarzystwo zarykuje się ze śmiechu z usłyszanej puenty. Ale jest jeden wyjątek. Stefan i owszem też się śmieje, ale jakoś tak bez przekonania. Mija kilka chwil, towarzystwo jest już raczone przez opowiadacza kolejną historią i nagle Stefan wybucha gromkim śmiechem. Okazuje się, że właśnie w tym momencie do zwojów mózgowych Stefana dotarła puenta poprzedniej opowieści. I oczywiście wraz ze Stefanem rży już całe towarzystwo, ale teraz nie z samej puenty, ale ze Stefana, który „załapał”, „skumał”, czy też „zatrybił” ze sporym opóźnieniem. Jestem pewien, że wielokrotnie byłeś, czy byłaś świadkiem podobnej sceny. Skoro zaś nauczyliśmy się śmiać w takiej sytuacji ze Stefana, to tym bardziej dotkliwie odczuwamy to, że sami w określonej sytuacji zachowaliśmy się jak Stefan. Tym razem jednak nasza reakcja nie dotyczy zrozumienie puenty, ale właśnie umiejętności udzielenia inteligentnej odpowiedzi na złośliwą zaczepkę i to w określonym czasie. 

Dlaczego się to nam zdarza? Czy na pewno dlatego, że jesteśmy głupsi, mniej bystrzy, czy „trybimy” z opóźnionym zapłonem? Nic bardziej mylnego – takie sytuacje wydarzają się nam wszystkim i nie zależą od naszego poziomu inteligencji, elokwencji, czy umiejętności błyskawicznego ripostowania. W dużo większym stopniu związane są efektem przytłoczenia i zaskoczenia. Przecież nie egzystujemy w taki sposób, by nic innego nie robić tylko na każdym kroku spodziewać się kąśliwej uwagi, zaczepki czy złośliwości. Nie spędzamy nocy na skrupulatnym notowaniu wszelkich możliwych ripost przydatnych w każdej sytuacji i nie uczymy się ich na pamięć do białego rana. Mamy lepsze i gorsze dni. Dni w których nasz umysł działa jak precyzyjna laserowa obrabiarka i dni, w których działamy jak wysłużony parowy młot. Zwróć uwagę, że przecież zdarzyło ci się kilka razy udzielić świetnej, celnej i idącej w pięty riposty. Sam, czy sama wówczas myślisz o sobie „no, dzisiaj to mam dobry dzień”. A zatem to nie kwestia naszej lotności, ale po prostu dnia, w którym pewne zachowania przychodzą nam łatwiej i szybciej, a wśród nich również na tyle celne riposty przy przegonić ducha ze schodów. 

Jednak w tym zjawisku zdajemy się nie zwracać uwagi na zupełnie inną rzecz. Coś co pomijamy, bo jesteśmy wyłącznie skoncentrowani na zarzucaniu samym sobie braku odpowiedniej rekacji w odpowiednim czasie. Otóż „duch na schodach” wyłącznie dowodzi, że tak naprawdę przejmujemy się opinią innych o sobie. Że martwimy się tym, jak inni nas widzą i oceniają. Gdyby było to nam obojętne, to nie było by najmniejszego powodu do zadręczania się zbyt późnym „zatrybieniem”. Gdyby introwertyczny profesor z początkowego przykładu tak naprawdę nie przejmował się tym, co o nim pomyśli jego złośliwy kolega, to skwitował by jego uwagę litościwym uśmiechem, a nie żadną ripostą. Bo litościwy uśmiech dla atakującego jest dużo bardziej niepokojący niż radość, którą otrzymuje z faktu wykonania bezkarnego ataku. Trzeba też nam wiedzieć, że udzielenie złośliwej uwagi i szybkie oddalenie się z placu boju to celowy manipulacyjny zabieg, w którym wielu ludzi się lubuje. To zachowanie obliczone właśnie na to, by pojawił się w nas „duch na schodach”. Sama złośliwość wypowiadana w naszą stronę nie jest celem, jest jedynie środkiem do celu. A cel ten zostaje osiągnięty nie wtedy, kiedy zapominamy języka w gębie, ale właśnie wtedy, kiedy po jakimś czasie sami sobie zarzucamy brak odpowiedniej reakcji. „Duch na schodach” to perfidny mechanizm, w którym poddajemy się iluzji – bo zarzut kierowany do siebie zasłania nam coś wielokrotnie bardziej niebezpiecznego. To że tak naprawdę bardzo przejmujemy się opinią innych na nasz temat. Co zatem zrobić, kiedy pojawi się w naszym życiu „duch na schodach”. Należy zaczerpnąć z tego faktu nie iluzoryczną ale właściwą informację. Bo „duch na schodach” informuje nas tak naprawdę o tym, że powinniśmy nad sobą popracować. Ale praca nie powinna raczej dotyczyć zdobycia i szlifowania umiejętności udzielania celnych i błyskawicznych ripost, ale tego, że przykładamy zbyt dużą wagę do opinii innych na nasz własny temat. Pozdrawiam.

#68 Błąd konfirmacji

Błąd konfirmacji

Oto rodzinny obiad, na który po raz pierwszy zostaje zaproszony potencjalny kandydat na przyszłego męża. Przy stole siedzą więc razem przyszli młodzi i rodzice przyszłej panny młodej. Kandydat na męża jest pilnie obserwowany przez mamę, która nie potrafi ukryć, że nie spełnia jej nadziei na przyszłość córki. Wymarzyła sobie statecznego biznesmena w nienagannym garniaku, a tu przylazł taki w koszulce z Mettalicą i wystającym spod rękawka tatuażem. No cóż. Pora na rosół. Zaproszony gość nabiera pierwszą łyżkę zupy, po czym odkłada ją i grzecznie zwraca się do pani domu z prośbą o sól. Ta wstaje i bez słowa wychodzi do kuchni. Mija spora chwila, gospodyni nie wraca i w końcu zaczyna się robić trochę dziwnie. Zaskoczony całą sytuacją przyszły teść wychodzi do kuchni i zastaje tam wściekłą żonę. – O co ci chodzi? – pyta. – Od razu wiedziałam, co to za ziółko – odpowiada roztrzęsiona gospodyni, nawet nie potrafił ukryć że zupa mu nie smakuje!”

Albo inny przykład: jesteście w sklepie, gdzie twoja dziewczyna przymierza jakiś ciuch. W końcu wychodzi z przymierzalni, zakręca się dookoła w nowej sukience i czeka na twoją opinię. I ledwie kiedy zaczynasz mówić: „no wiesz, w sumie…” ona strzela focha i wybucha: „nawet teraz nie potrafisz powstrzymać się od wytknięcia mi, że jestem za gruba!” Takich przykładów można by mnożyć umieszczając w nich po równo obydwie płcie – ponieważ mechanizm który tutaj działa ich nie rozróżnia. Podlegamy mu w mniejszym czy większym stopniu niestety wszyscy. To błąd konfirmacji, czyli dokonywanie selektywnej oceny rzeczywistości, by znajdować potwierdzenie dla naszych wcześniejszych przekonań. Jak zauważył już Lew Tołstoj w swoim „Królestwie Boga w tobie”: „Najtrudniejsze tematy mogą być wytłumaczone najgłupszemu człowiekowi, o ile nie uformował sobie wcześniej na ich temat żadnej opinii. Ale najprostsze rzeczy nie mogą być wyjaśnione najinteligentniejszemu człowiekowi, jeśli jest mocno przeświadczony, że już wie, bez cienia wątpliwości, o co w nich chodzi”. Niestety wykazujemy tendencję do preferowania tych informacji, które potwierdzają nasze wcześniejsze osądy, przekonania, czy hipotezy i to zupełnie niezależnie od tego, czy mają one jakikolwiek związek z prawdą. Odrzucamy więc wszystko to co nie potwierdza naszych wcześniejszych założeń i jednocześnie koncentrujemy się wyłącznie na tych informacjach której je potwierdzają. W ten sposób – jak pisze profesor Shahram Heshmat stajemy się „więźniami własnych założeń”. Przyjrzymy się ekstremalnej konfirmacji – oto zapisałeś się na jogę. Przychodzisz na zajęcia i już w szatni widzisz wiele szczupłych osób. Potem przy pierwszym ćwiczeniu zauważasz, że większość osób jest o wiele bardziej rozciągnięta i nie sprawia im większych kłopotów to, z czym ty sobie nie jesteś w stanie poradzić. Jaka myśl zaczyna się pojawiać w twojej głowie? „Na pewno widzą jaki ze mnie łamaga i na pewno w duchu się ze mnie śmieją. Cholera po co ja wybrałem to miejsce. Tu mnie widać ze wszystkich stron. Trzeba było wybrać to miejsce w rogu sali.” W końcu widzisz jak jedna z osób odwraca się w twoją stronę i uśmiecha. „No tak – myślisz sobie – na pewno zauważyła te fałdki na brzuchu i to jak się nie mogę ruszyć i teraz rży ze mnie, cieszy się, że zobaczyła przetłuszczoną łamagę” I tak dalej i tym podobne i w końcu wychodzisz z zajęć jogi, ocierasz pot z czoła i mówisz: „Nie, nigdy więcej takich upokorzeń, to nie dla mnie!” Co się tak naprawdę stało? Oto poddałeś się błędowi konfirmacji i to na wszystkich trzech jego szczeblach. Po pierwsze dokonałeś selekcji informacji odrzucając wszystkie te, które nie potwierdzały twoich pierwotnych przekonań i kiepskiej samooceny i jednocześnie zogniskowałeś swą uwagę jedynie na tych, które twoim zdaniem były najlepszymi kandydatami by potwierdzać twoje negatywne przekonanie o sobie. To tak, jakbyś skanował rzeczywistość w poszukiwaniu wyłącznie potwierdzeń tego, że nie nadajesz się na jogina. Po drugie zacząłeś interpretować napływające do ciebie informacje w taki sposób, by potwierdzały twoje wcześniejsze założenia. Uśmiech dziewczyny z sąsiedniej maty zinterpretowałeś wyłącznie w kategoriach złośliwego potwierdzenia twoich niedoskonałości ciała i braku odpowiedniej kondycji oraz możliwości poprawnego wykonania asan. W ten sposób z zupełnie neutralnego, przyjaznego uśmiechu, który najprawdopodobniej oznaczał: „hej, ale ta pozycja daje w kość, co nie?” zrobiłeś potwierdzenie tego, że to zajęcia nie dla ciebie i tego, że budzisz powszechne rozbawienie, niesmak i żenadę. I w końcu po trzecie zapamiętałeś te zajęcia wyłącznie w kategoriach nieprzyjemnych przeżyć. Bo w twej pamięci zostały jedynie negatywne wspomnienia związane z negatywnymi emocjami, których doświadczyłeś w trakcie ćwiczeń. To powoduje, że ten percepcyjny negatywizm rzutowany jest teraz na całość. Podobnie jak to się stało w pewnym eksperymencie z 1951 roku dokonanym w trakcie i po meczu piłkarskim pomiędzy drużynami Dartmouth Indians i Princeton Tigers. Mecz był pełen fauli i niesportowych zachowań, kiedy zaś po jego zakończeniu zbadano zawodników obydwu drużyn okazało się, że ci z Princeton zapamiętali, że za większość fauli odpowiadają Indianie, zaś zawodnicy z Darmouth zapamiętali dokładnie odwrotnie: za większość fauli przecież odpowiedzialni byli wyłącznie Tygrysi z Princeton. To właśnie klasyczna kolekcja trzech zasad, którymi się poddajemy w błędzie konfirmacji: inaczej selekcjonujemy informacje, inaczej je interpretujemy i inaczej je zapamiętujemy. A teraz – biorąc powyższy mechanizm pod uwagę zostawmy lekcję jogi i przenieśmy go na dużo poważniejsze dziedziny naszego życia. Na takie, od których zależy nasze spełnienie, pomyślność, samopoczucie czy wręcz szczęście. Czy na pewno nie popełniamy błędu konfirmacji w pracy, kiedy mamy wygłosić przemówienie do zebranej grupy współpracowników? Czy na pewno nie konfirmujemy, kiedy nie układają się nam należycie relacje? Kiedy nie idzie nam w biznesach, czy też kiedy nie robimy zawodowej kariery w zakładanym wcześniej tempie? Albo kiedy nie udaje nam się zrealizować jakichś istotnych zamierzeń: zdobyć dyplomu, majątku, czy czyjegoś zainteresowania? Lub kiedy mamy niskie poczucie własnej wartości i szukamy w otaczającej nas rzeczywistości wyłącznie potwierdzeń co do tego, że inni nas ignorują, by tym samym sobie udowodnić, że rzeczywiście nie jesteśmy wiele warci? Przecież konfirmacja jest łatwa i co więcej w pełni zadowala nasze ego, które tą drogą dostaje swoją ulubioną rozrywkę w postaci samobiczowania. 

Co zatem zrobić? W jaki sposób poradzić sobie z błędami konfirmacji i konstruowaniem naszej wizji świata w ten sposób. Spróbujmy zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze postaraj się zamienić przekonanie na ciekawość. Kolejnym razem znajdując się w dowolnej nowej sytuacji nie szukaj potwierdzeń twoich wcześniejszych założeń, ale poddaj się ciekawości. Zamiast przed zajęciami jogi mówić: „przecież nie dam rady” zadaj sobie pytanie: „ciekawe jak trudne to dla nie będzie?”. Zamiast doszukiwać się w czyimś uśmiechu podtekstu, drugiego dna i potwierdzenia tego o czym myślisz, powiedz sobie: „to że się do mnie uśmiecha to fascynujące, przecież za tym uśmiechem może się kryć tak wiele rzeczy, ciekawe jakich?” Próba potwierdzenia tego co wcześniej zakładamy zawęża pole widzenia, ciekawość to sprytna sztuczka, za pomocą której to samo pole widzenia zostaje znacznie rozszerzone!

Po drugie zamiast szukać tego co potwierdza, celowo szukaj tego co zaprzecza. Jeśli organizujesz firmowe zebranie nie zapraszaj wyłącznie tych, którzy potwierdzą twoją wizję rozwiązania problemu. Zaproś przede wszystkich tych, którzy mają inne zdanie. Dopiero wtedy zaczniesz się wraz z całym swoim zespołem rozwijać. Szukaj tego co nieprzyjemne, co cię zrazu odrzuca. Za tym co przyjemne stoi ego, za tym co nieprzyjemne mogą kryć się rewelacyjne rozwiązania. Dostrzeżenie i zrozumienie innych od twojego punktów widzenia rozszerza twoją perspektywę oglądu sytuacji. To nieskończone źródło nowych możliwości, rozwiązań i sposobów na poradzenie sobie z dowolnym problemem. To bezcenna nauka.

Po trzecie uruchom system alarmowy. Stwórz w sobie nawyk wątpliwości, które pojawiają się zawsze, ilekroć rzeczywistość potwierdza twoje poprzednie przekonania. Jeśli wszystko zgadza się z tym co zakładałeś, czy zakładałaś, to w twojej głowie powinna się zaświecić czerwona lampka. Ilość zgodności powinna zacząć stanowić dla ciebie ostrzeżenie, w efekcie którego należy sprawdzić, czy czasem nie poddajesz się iluzji konfirmacji. Czy informacje otrzymywane z zewnątrz, są rzeczywiste i rzetelne, czy też jedynie ty je selekcjonujesz by potwierdzały twoje założenie. Gruntowne, ponowne sprawdzenie funkcjonowania twojego wewnętrznego informacyjnego systemu jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a może się okazać, że odnajdziesz wiele istotnych informacji, które wcześniej zostały przez ciebie odrzucone tylko dlatego, że nie potwierdzały twoich przekonań. Naucz się wątpić – głównie w swoje przekonania – to niezwykle oczyszczające doświadczenie. Pozdrawiam

#69 Znikająca radość

Znikająca radość

Pamiętam pewnego zamożnego jegomościa, który deklarował największą życiową frajdę w kupowaniu kolejnych, coraz to nowszych samochodów. Zmieniał je często, a pojawiające się na rynku nowe modele stanowiły spory procent jego codziennej narracji. Zagadnąłem go pewnego razu, by zdradził kiedy w trakcie kupna nowego samochodu odczuwa największą radość. Czy są to te dni, w których nie musi nigdzie jechać a jedynie dla czystej przyjemności wybiera się na przejażdżkę? Czy może to te sytuacje, w których mknąc autostradą wsłuchuje się w pomruk silnika? A może nowo kupiony samochód sprawia mu najwięcej radości, ktoś inny trochę mu go pozazdrości? Otóż nie. Okazało się, że chwila największej radości następuje na dzień przed odebraniem tej nowej fury z samochodowego salonu. Gość zasiada wówczas przed kominkiem, otwiera butelkę wina i rozkoszuje się dreszczykiem emocji i zadowolenia jednocześnie: bo to już jutro! Świadomość, że następnego dnia odbierze nowy samochód z salonu jest jego największą radością. Co się zaś dzieje, kiedy tym samochodem jeździ? Radość zaczyna ustępować miejsca myślom w stylu: „a może powinienem kupić inny model?”, „może powinienem wybrać czerwony?”, „czy aby na pewno podjąłem dobrą decyzję rezygnując z chromowanych relingów i dywaników w kangurki?”. Potem radość nie ma już jak wejść do emocjonalnego systemu, bo samochód trzeba przeglądać, jeździć z nim na myjnię i wymieniać opony na zimę. Sama więc radość trwała krótko. To zaledwie jeden wieczór, a gdybyśmy się temu bliżej przyjrzeli, to pewnie byśmy odkryli, że tak naprawdę peak radości pojawił się zaledwie na kilkanaście, może kilka minut. Na dosłownie chwilę. Gdybyśmy z uwagą przyjrzeli się naszemu życiu, powiedzmy ostatnim dwunastu miesiącom i spróbowali zsumować nasze momenty radości, to ile ich udałoby się nam nazbierać? Czy ich suma w ciągu ostatniego roku wystarczyła by na chociaż jeden pełny dzień? Zdaje się, że właśnie dotknęliśmy poważnego problemu, który od lat absorbuje wielu naukowców. W 2009 roku badacze z Uniwersytetu w Leuven w Belgii próbowali eksperymentalnie zbadać średnią długość epizodów emocjonalnych. Okazało się, że średnio smutek jest przez nas odczuwany aż czterokrotnie dłużej niż radość. A to oznacza, że jeśli potrafimy się czymś cieszyć przez cały dzień, to jednocześnie potrafimy zapaść w odczuwanie smutku na cztery długie doby. Trudno jednoznacznie określić co jest odpowiedzialne za ten mechanizm, ale wielu badaczy skłania się co do tego, że to nasz, nowoczesny, zabiegany i przepracowany styl życia. Odpowiedzią jest z jednej strony szybkość informacji które do nas napływają, a z drugiej strony ich przepotężna ilość. Wyobraźmy sobie wykształconego przedstawiciela klasy pracującej żyjącego w połowie dziewiętnastego wieku. Wracał z pracy i żeby od niej odpocząć zasiadał do lektury ulubionej książki. Włączał lampę naftową i czytał. Tak, tak, lampę naftową wymyśloną w 1853 roku przez Ignacego Łukasiewicza. Na edisonowską żarówkę świat musiał jeszcze poczekać grubo ponad trzydzieści lat. A teraz kiedy mamy w głowie ten obrazek czytającego przodka zastanówmy się jak wieloma bodźcami informacyjnymi zostanie zaatakowany jego wewnętrzny system? Podstawowym będzie treść książki, a wtórnym jego własna wyobraźnia śledząca losy jej bohaterów. I to w zasadzie tyle. Jeśli książka sprawi mu radość, to będzie to uczucie celebrował przez cały swój wieczór. A teraz przenieśmy tego gościa do naszych czasów. Jego mózg jest atakowany tysiącami informacji na godzinę. Jedna informacja pogania drugą, jeden bodziec pojawia się zanim jeszcze skończy się działanie poprzedniego. Sama elektronika dookoła spowoduje, że jego mózg, by przetrwać będzie musiał wypracować mechanizm selekcji informacyjnej, a i tak nie będzie w stanie pozbyć się olbrzymiego strumienia danych czekających na przetworzenie. Jeśli w tym strumieniu pojawi się informacja wzbudzająca radość, to przecież natychmiast po niej pojawi się cały szereg informacji neutralnych lub negatywnych angażując jego mózg w nieustający proces przetwarzania. A dodajmy jeszcze do tego prosty fakt: w dzisiejszych czasach dobrze sprzedają się wyłącznie informacje negatywne, zatem szansa, że do systemu przebije się informacja pozytywna zmniejsza się z roku na rok, nad czym odpowiednio pracują medialne koncerny. Mamy więc sytuację, w której pojawienie się radości jest natychmiast anihilowane przez kolejne dystraktory odciągające uwagę delikwenta od tejże właśnie radości. Mamy wiec wyjaśnienie fenomenu krótkotrwałej, znikającej radości. Ale na tym nie koniec, nomen omem, złych informacji. Przyjrzyjmy się przez chwilę pewnej przypadłości zwanej anhedonią. W olbrzymim skrócie i uproszczeniu to utrata umiejętności przeżywania radości, które to zjawisko jest najczęstszym towarzyszem depresji lub też jej rychłą zapowiedzią. Do tej pory naukowcy sądzili, że postępująca anhedonia prowadzi do konsekwentnego zmniejszenia ilości radości, którą jesteśmy w stanie czerpać z pojedynczego zdarzenia. W końcu ta umiejętność zanika, a my nie potrafimy się już niczym cieszyć. Jednak ostatnie badania wykonane przez zespół Aarona Hellera z Uniwersytetu Wisconsin wskazują, że za postępującą anhedonię nie jest odpowiedzialne zmniejszające się natężenie radości, ale zmniejszający się czas trwania jej epizodów. A to z kolei oznacza, że do czynników odpowiedzialnych za anhedonię, a co za tym idzie również w jej konsekwencji pojawiającą się depresję powinniśmy jeszcze dołożyć jeden dodatkowy, ale za to jakże istotny. Tym czynnikiem jesteśmy my sami, a mówiąc dokładniej to w jaki sposób pozwalamy by nasze własne epizody radości trwały coraz krócej. To nasze nawyki konstruowane zgodnie z otaczającymi bodźcami – ich szybkością, natężeniem i liczbą – stanowią trzon odpowiedzialności za to, w jaki sposób w kolejnych latach będzie funkcjonował nasz emocjonalny system. To my sami, swoimi przyzwyczajeniami i pozwoleniem na określony styl emocjonalnego funkcjonowania przyzwalamy na rozwój pogrążonej w braku radości anhedonii czy też mówiąc dosadnie sami ją prowokujemy. Ktoś powie, że dzisiejsze życie dostarcza przecież tylu możliwości, tyle przykuwających naszą uwagę faktów i zjawisk, że trudno utrzymywać koncentrację wyłącznie na jedynym wybranym i jednocześnie pomijać resztę. To prawda, ale z drugiej strony to co stanowi przedmiot naszej koncentracji w dzisiejszych czasach ma coraz mniej wspólnego z radością. Bo interesuje nas nie tylko radość, prawda? To co pozytywne, nie jest przecież tak nęcące jak to co negatywne. To dlatego, kiedy zdarza się drogowy wypadek, większość kierowców zwalnia, bo motywuje ich zaspokojenie ciekawości co do tego co się stało, ale już ci sami kierowcy nie zwalniają, by przyjrzeć się bliżej chłopcu, który biega uradowany po łące w pogoni za swoim latawcem. To dlatego filmiki pokazujące wypadki samochodowe, pożary czy inne nieszczęścia generują miliony odsłon. No jasne, że interesują nas również turlające się po trawie pandy, ale jak porównacie ilość filmów z rozkosznymi zwierzakami do ilości filmów pokazujących dowolne katastrofy, kraksy czy upadki, to pandy zawsze będą stały na przegranej pozycji. Jak zatem walczyć z zagrożeniem anhedonią, z błyskawicznie znikającym uśmiechem radości? Odpowiedzią po raz kolejny jest mindfulness. I to zarówno praktyka medytacyjna, bo uczy nasz mózg zupełnie innego, lepszego funkcjonowania i wpływa na korzystne dla naszego zdrowia przeorganizowanie sieci neuronalnej w naszym mózgu, jak i praktyka nieformalna. Uważność chwili obecnej. Im bardziej jesteśmy zdolni do świadomości naszych emocji w chwili obecnej, w teraźniejszości, tym mniej podatni się stajemy na pozbywanie się pojawiającej się radości. To fiksacja na tym co następne odbiera nam radość, a jak sama nazwa wskazuje „to co następne” znajduje się zawsze w przyszłości, a nie w teraźniejszości. Zamiast więc atakować własny wewnętrzny system pytaniami „co będzie dalej?”, „który następny” i „what next?”. Przyjrzymy się temu co w tym systemie gości właśnie w tej chwili. A jeśli pojawiła się radość to nie spuszczajmy jej z oka, bo jest dla nas bezcennym eliksirem młodości i zdrowia. Pozdrawiam

#70 Syndrom oszusta

Syndrom oszusta

Scenka numer jeden: rozmawiają ze sobą dwie osoby. Jedna chwali się drugiej: w zeszłym miesiącu dostałam premię ale wiesz, tak naprawdę to nie wiem za co. Na co odpowiada druga: miałam tak dwa miesiące temu. Ciekawe kiedy oni się zorientują, że na te nagrody nie zasługujemy. Scenka numer dwa: Jasiu w domu chwali się otrzymaną w szkole szóstką. Ojciec pochyla się nad Jasiowym zeszytem, zniża głos, wbija w Jasia swój ojcowski surowy wzrok i pyta: czy aby na pewno słusznie nauczycielka cię tak oceniła? Nie – odpowiada Jasiu – po prostu akurat zapytała mnie o to co umiałem. Scenka trzecia: będąc na przyjęciu przypadkowo podsłuchujesz dwie rozmawiające właśnie o tobie osoby. Z ich rozmowy wynika, że wysoko oceniają twoją wiedzę czy też umiejętności w jakiejś konkretnej dziedzinie. Kiedy to słyszysz lekko się czerwienisz i myślisz: „O matko, gdyby one wiedziały, jak ja naprawdę o tym niewiele wiem!”. Trzy powyższe przykłady dotyczą niezwykle barwnego, ale jednocześnie dramatycznie dla nas destrukcyjnego syndromu oszusta. To przeświadczenie o tym, że to, za co kroś nas ceni, czy też sukces który nam się przydarzył nie jest efektem naszej pracy, talentu czy umiejętności ale raczej cudzej pomyłki czy też zbiegu okoliczności. Czujemy wtedy napięcie wynikające z różnicy pomiędzy tym, w jaki sposób sami oceniamy siebie, a tym w jaki sposób świat nas nagrodził – czy to poprzez opinię innych, czy to poprzez pozytywną rzecz, która nam się wydarzyła – jak właśnie dowolnej wielkości sukces, docenienie, dowartościowanie, czy wręcz zapłata za to co robimy i kim jesteśmy. To napięcie na tyle dyskomfortowe, że karze nam szukać wyjaśnienia przyczyn danego pozytywnego wyróżnienia w zjawiskach zewnętrznych, by w ten sposób znaleźć wyjaśnienie pozytywnych informacji na nasz temat. czegoś, czego nie chcemy przyznać o sobie. Czy to przypadłość rzadka? Nic bardziej mylnego – według badań przydarzyła się przynajmniej raz w życiu conajmniej siedmiu osobom na dziesięć! Czy dotyczy wyłącznie zahukanych ludzi o niskim poczuciu własnej wartości? Nic bardziej mylnego: przydarza się ludziom, o których w życiu byśmy tak nie pomyśleli. Wielokrotnie podawanym jako standardowy przykład tego zjawiska jest pewien wywiad opublikowany przez magazyn Fresh Air, którego Terremu Grossowi udzielił Tom Hanks. Było to tuż po premierze filmu Hologram dla króla, a więc całkiem niedawno, kiedy przez poprzednie lata swojej aktorskiej kariery Hanks udowodnił, że jest znakomitym aktorem. Cóż powiedział Hanks w wywiadzie? „Niezależnie od tego czego byś nie dokonał przychodzi w życiu taki moment, w którym zaczynasz się zastanawiać – jak ja się tutaj dostałem i kiedy oni wszyscy odkryją, że jestem oszustem i zabiorą mi wszystko co udało mi się do tej pory osiągnąć!”.

Syndrom oszusta przez ostatnie dekady był uznawany głównie za domenę osiągających sukces kobiet. A stało się tak za sprawą słynnego artykułu autorstwa dwóch psycholożek Pauline Rose Clance i Suzanne Imes zatytułowanego „Syndrom oszusta wśród kobiet osiągających sukces”, który wstrząsnął światem psychologii w latach siedemdziesiątych. Autorki dowodziły w nim, że to właśnie kobiety są szczególnie narażone na odczuwanie syndromu oszusta, co między innymi wynika z oczekiwań społecznych co do ich roli. W latach siedemdziesiątych wciąż przecież pokutowało przekonanie, że sukces odrywa kobietę od przypisanej jej roli matki i żony, a co za tym idzie gospodyni domowej. Zatem jej sukces był źle widziany, co sprawiało, że wiele kobiet uznawało go za po prostu nieuzasadniony. Do tego to uczucie doskonale wpisywało się w powszechną i podsycaną społecznie kobiecą niską samoocenę. Później na przestrzeni lat ten pogląd został przewartościowany. Uznano, że samo słowo syndrom jest nieadekwatne, bo zjawisko to nie wyczerpuje kryteriów zespołu psychologicznego, a więc jest bardziej doświadczeniem, z którym borykają się ludzie. Z drugiej strony zakwestionowane zostało również przypisywanie tego zjawiska w głównej mierze kobietom osiągającym sukces, piastującym ważne stanowiska, czy też robiącym po prostu zawodową karierę. W 1993 roku, sama Pauline Clance, profesor psychologii, przyznała, że jej teoria lokująca syndrom oszusta jako problem kobiet jest niepoprawna, bo tego typu zjawiska doświadczają w równym stopniu mężczyźni. Całoś zaś nie jest zarezerwowana wyłącznie dla osób robiących karierę w biznesie, ale w równym stopniu przytrafia się wszystkim: od aptekarzy, przez księgowych, po nauczycieli. Mamy więc do czynienia z raczej powszechnym doświadczeniem nie oszczędzającym praktycznie nikogo. 

Co zatem zrobić w sytuacji, w której pojawia się w nas doświadczenie, w ramach którego nie czujemy byśmy zasługiwali na to co otrzymujemy, co się wydarza, czy też co zostało nam powierzone? Po pierwsze najwyższy czas nauczyć się oddzielać odczucia od faktów. Emocje nie są faktami, to jedynie nasza reakcja na rzeczywistość, a nie rzeczywistość. To że czujemy, że coś jest takie jakie czujemy, wcale nie oznacza, że takie rzeczywiście jest. Emocje rzadko kiedy mają swe odzwierciedlenie w faktach – to jedynie nasza tych faktów interpretacja. Po drugie unikajmy porównań z innymi. Kiedy to robimy, to tak naprawdę postępujemy krok w przedsionek piekła. Kiedy staramy się coś osiągnąć i patrzymy na tych którzy nas wyprzedzają zawsze widzimy ich podróż w stronniczy sposób. Porównanie z innymi nigdy nie przyniosło nic dobrego, ponieważ nie mamy dostępu do całej wiedzy na temat innych. To, że oceniamy kogoś jako super inteligentnego, utalentowanego i odnoszącego należne mu sukcesy szczęściarza, jeszcze nie oznacza, że tak jest w rzeczywistości. Nie wiemy bowiem ile musiał włożyć wysiłku, pracy i samozaparcia w to co teraz sobą reprezentuje. Podobnie jak nie wiemy z iloma porażkami i przeciwnościami losu po drodze musiał sobie poradzić. Nie wszystko wszystkim przychodzi łatwo i bezboleśnie. Kiedy zaś porównujemy się do kogoś innego, tak naprawdę nie równamy się do niego, ale jedynie do naszych własnych wyobrażeń tej osoby. Po trzecie nie zapominajmy, że każdy kto zaczyna coś nowego, jakieś nowe wyzwanie, nowe doświadczenie musi przejść okres, w którym niespecjalnie wie z czym się tak naprawdę mierzy. Każdy musi przejść okres kompletnej dezorientacji i nieznajomości rzeczy. Nikt nie staje się od razu specjalistą w tym co robi. I tutaj różni ludzie wypracowują różne strategię na początek. Jedni robią dobrą minę do złej gry, inni udają że od dawna się na tym znają, a jeszcze inni jadą na bezczelnego licząc, że ich urok i siła przebicia jakoś ukryje ich początkową ignorancję. Jednak na początku drogi wszyscy jesteśmy ignorantami. Gdybym dwadzieścia lat temu wiedział to co wiem teraz, to nie popełnił bym tych wszystkich błędów, które popełniłem i których wspomnienie wywołuje czasem większe zażenowanie, niż oglądanie niektórych motywacyjnych występów. Ale z drugiej strony, gdyby nie te błędy i to czego się dzięki nim nauczyłem, nie byłoby mnie tu gdzie teraz jestem. Okres ignorancji to frycowe. To opłata za późniejszy sukces – niezależnie od tego w jak wielkich czy też małych skalach tenże sukces będziemy mierzyć. Po czwarte wątpliwość czy na coś zasługujesz, jest naprawdę o wiele lepsza niż permanentny brak takich wątpliwości. Ludzie, którzy nigdy nie wątpią w swoje możliwości prędzej czy później wywracają się i to z olbrzymim hukiem. Problem nie leży w tym, że na określonym etapie swojej drogi nie znasz wszystkich odpowiedzi, ale wyłącznie w tym, czy chcesz je poznać. Problem nie leży w tym że czegoś nie wiesz, ale jedynie w tym, czy starasz się tę niewiedzę uzupełnić. Bo wątpliwości – również, a może przede wszystkim te, które zgłaszamy w stosunku do samych siebie, mogą być doskonałym motorem napędowym naszego rozwoju. Ten sam Tom Hanks powiedział, że to że w ogóle chodzimy jest aktem wysokiej wiary. Bo przecież nasze własne wątpliwości powinny być wystarczającą przeszkodą w podejmowaniu jakichkolwiek czynności. Jednak chodzimy! Bo te same wątpliwości paradoksalnie stają się dla nas motywacją do podejmowania działań. Przełamujemy je każdego dnia. I każdego dnia okazuje się, że było warto. Pozdrawiam.

#71 Zdrada przyjaciela

Zdrada przyjaciela

Wyobraźmy sobie taką oto scenę. Wybrałeś, czy też wybrałaś się na przyjęcie ze swoim przyjacielem Wiktorem. Dobrze się ze sobą czujecie, macie wiele wspólnych tematów do rozmowy, wspólnie też nawiązujecie rozmowę z sympatycznymi, nowo poznanymi osobami. Generalnie – całkiem udana impreza, ciekawi nowi ludzie i dużo dobrej, pozytywnej energii. Nagle słyszysz dzwonek do drzwi, a ponieważ akurat tak się złożyło, że znajdujesz się najbliżej gospodarz imprezy prosi cię o wpuszczenie kolejnych gości. Wychodzisz więc z pomieszczenia, w którym znajduje się Wiktor i rozbawiona grupa uczestników imprezy, żeby otworzyć drzwi. Gdy ogarniasz sytuację, a nowi goście ruszają po drinki, ty wracasz na swoje miejsce. I kiedy jesteś w drzwiach słyszysz, jak ktoś z zebranych pyta Wiktora skąd i jak długo się znacie. Wiktor macha ręką i mówi: „To raczej jakiś żart, a nie żadna znajomość. To zupełnie bez znaczenia – przyszedłem tutaj żeby poznać kogoś naprawdę fajnego!”. I w momencie kiedy wypowiada te słowa, nazywając się żartem dostrzega, że jego odpowiedź nie uszła twojej uwadze. Wasze oczy się spotykają i Wiktor stara się jakoś wybrnąć z sytuacji. Zaczyna się kajać i przepraszać: „Wybacz – mówi do ciebie – nie chciałem tego powiedzieć. Tak jakoś głupio wyszło. Przepraszam!”. Co się w tej sytuacji dzieje w twojej głowie? Jak zareagujesz na to co się stało? Co pomyślisz teraz o twojej przyjaźni z Wiktorem? Przecież z jednej strony przy tych wszystkich ludziach nazwał cię żartem. Powiedział, że wasza znajomość nie tylko nie jest oparta na przyjaźni, ale że tak naprawdę nie ma dla niego większego znaczenia. Że przyszedł tu z tobą, bo pewnie nie miał z kim przyjść, a prawdziwy cel jego obecności na tym przyjęciu jest taki, by wreszcie poznać kogoś istotnego A to oznacza, że Wiktor ciebie za taką osobę nie uważa. Z drugiej jednak strony Wiktor cię przeprosił za swoje zachowanie. Wprawdzie zachował się okropnie w stosunku do ciebie, ale to przecież twój przyjaciel. Przecież do tej pory mówiąc o Wiktorze zawsze używałeś lub używałaś właśnie tego słowa. Co teraz stanie się według ciebie z waszą przyjaźnią? Czy przetrwa tę próbę? Czy zmieni się jej jakość?

Zanim odpowiesz na powyższe pytania zróbmy chwilę przerwy by przyjrzeć się pewnym badaniom, bo statystycznie rzecz ujmując większość z nas w takiej sytuacji zachowała by się tak samo. Jak? Otóż to właśnie wyjaśnia Glen Geher – profesor psychologii z uniwersytetu stanowego w Nowym Yorku. Badania, które przeprowadził są świeżutkie, a ich wyniki opublikowano już w 2018 r. Celowo na początku użyłem przykładu przyjęcia i przyjaźni z Wiktorem, bo dokładnie tak samo wyglądał badany przypadek. W jednym ze scenariuszy badani mieli przepracować właśnie taką scenę – udział w przyjęciu z przyjacielem o imieniu Wiktor, chwilowe oddalenie się od grupy i przypadkowe podsłuchanie, jak Wiktor ich przyjaźń nazywa żartem, po czym – przyłapany na swej wypowiedzi, zaczyna za nią przepraszać. Uczestnicy zapytani o pojawiające się po tym eksperymencie uczucia wobec Wiktora deklarowali gniew, chęć zemsty, brak chęci do wybaczenia i generalnie odczucie, że zostali zdradzeni. Jednak najciekawszy wynik przyniosło pytanie o deklarację chęci kontynuowania przyjaźni z Wiktorem. W grupie, która ćwiczyła scenariusz zawierający przeprosiny Wiktora, uczestnicy badania zadeklarowali pozostanie przyjaciółmi. A to oznacza, że z jakiegoś powodu wolimy nie rezygnować ze znajomości, które traktowaliśmy jako przyjacielskie. Nie chcemy ich odcinać, mimo, iż pojawił się w nich spory zgrzyt. Profesor Geher uważa, że robimy tak, ponieważ atawistyczne i społeczne koszty odcięcia przyjaźni uznajemy za zbyt duże i raczej niechętnie je ponosimy. Bo przecież zerwanie przyjaźni nie oznacza wstrzymania kontaktów z jednym tylko człowiekiem. Co zrobić z całą grupą wspólnych znajomych? Na przykład z tymi, których poznaliśmy dzięki relacji z naszym Wikorem? To musiałoby nie tylko nadwyrężyć naszą dotychczasową sieć kontaktów, ale mieć też znaczący wpływ na jakość naszego społecznego życia. Jeśli zerwiemy znajomość z jednym dotychczasowym przyjacielem, a potem przytrafi nam się zerwanie znajomości z kolejnym, to w społecznym towarzyskim postrzeganiu zaczynamy wychodzić na kogoś, kto ma problem z budowaniem relacji. Podejrzewamy, że zaczynamy się kojarzyć z kimś, kto jest emocjonalnie niestabilny, niepewny, nieobliczalny, bo przecież nie potrafi utrzymać przez dłuższy czas bliskiej, przyjacielskiej więzi. Ludzie zaś nie muszą znać prawdziwych przesłanek (przecież nie byli świadkami zdrady Wiktora) więc dorobią sobie własną ideologię do tego, by wytłumaczyć sobie nasze zachowanie, prawda? Ale na powyższych społeczno towarzyskich uwarunkowaniach takiej decyzji nie koniec. Dochodzi jeszcze atawistyczny strach o utratę przynależności do własnej społecznej sieci, która przed erą social media, czyli dla naszych przodków sięgała maksymalnie 150 osób. A to zbyt mała grupa, by ryzykować ostracyzm mogący nastąpić w efekcie zerwania jednej przyjaźni, które to zerwanie może pociągnąć za sobą osłabienie relacji z dziesiątkami innych. 

Co zatem robimy w takiej sytuacji i co zadeklarowała większość uczestników tego trochę jednak przerażającego badania? Otóż większość z nas najprawdopodobniej w relacjach oficjalnych będzie robiła dobrą minę do złej gry nie pozbywając się kontaktów z kimś, kto nas zdradził, czy zawiódł, ale jednocześnie zepchniemy taką osobę do naszej wewnętrznej, tylko nam wiadomej kategorii przyjacielo-wrogów. Na zewnątrz wszystko będzie wyglądało jak dawniej, jednak w środku będziemy zawsze już traktować Wiktora, jak cichego wroga, a nasze uczucia wobec niego podzielimy na te oficjalne zaświadczające o kontynuowaniu relacji i nieoficjalne pełne zdystansowanej niechęci, a na pewno już nie tak gorące jak kiedyś. Profesor Geher używa tutaj nawet specjalnego terminu określającego ten nowy rodzaj pseudo przyjaźni: frenemy. Który to termin z jednej strony jest oxymoronem powstałym z połączenia dwóch słów: przyjaciel (friend) oraz wróg (enemy) a z drugiej strony oznacza osobę, z którą pozostaje się w przyjaźni, mimo iż tak naprawdę odczuwamy do niej niechęć.

Czy taka sytuacja, takie rozwiązanie, które znaleźliśmy po akcji z Wiktorem załatwia problem? Mimo, iż stosujemy je powszechnie jest dla nas wyjątkowo destrukcyjne, ponieważ wraz z nim zaczynamy budować w sobie przekonanie, że prawdziwa przyjaźń najprawdopodobniej nie istnieje, a większość naszych relacji prędzej czy później może okazać się równie wątpliwych. Tracimy nie tylko wiarę w ludzi i czujemy się coraz bardziej osamotnieni, ale też miast tworzyć zdrowe i zharmonizowane relacje zaczynamy brnąć coraz to głębiej w świat relacyjnych pozorów, podchodów, lęku przed kolejną zdradą, nieufności i wycofania. A cały ten mechanizm fundujemy sobie wyłącznie dlatego, że posiłkujemy się pewną iluzją i błędem, na które w toku naszego rozumowania nie zwróciliśmy uwagi. Rachunek straty, który czynimy we własnej głowie obawiając się, że zakończenie relacji ze zdrajcą narazi nas na zmniejszenie naszej sieci kontaktów i innych znajomości przesłania nam trzeźwy i zdystansowany obraz rzeczywistości. Jeśli nasze sieci społecznych, towarzyskich kontaktów są wyłącznie zależne od jednej osoby, to oznacza, że je przeceniamy. W rzeczywistości są niewiele warte, bo prawdziwe wartościowe kontakty nigdy nie są pośrednie. Są bezpośrednio zależne od nas samych, a nie od tego czy z kimś się znamy, czy też nie. Jeśli tak jest to nie warto ich kontynuować, bo mamią nas jedynie iluzją relacji, a nie prawdziwymi relacjami. Po za tym istnieje kolejny faktor, który umyka naszemu urażonemu zdradą rozumowaniu. Otóż jeśli Wiktor zachował się w taki sposób w stosunku do nas to istnieje olbrzymie prawdopodobieństwo, że zachowa się tak też w stosunku do innych kolejnych osób, bo w jego typie osobowości, zawsze znajdzie się miejsce na motywację gradacyjną, zgodnie z którą znajomość z jednymi będzie przedkładał nad znajomość z innymi. To typ, który przyjaźni się wtedy, jeśli ta przyjaźń mu się z jakiegoś powodu opłaca. Na przyjęcie z tobą wybrał się nie dlatego, że ceni twoje towarzystwo, ale że dzięki niemu chciał uzyskać dostęp do kolejnych, dużo bardziej dla niego znaczących znajomości. Jeśli zrobił tak z tobą, to zrobi tak jeszcze wielokrotnie, a to oznacza, że prędzej czy później ludzie się zorientują co do jego rzeczywistej wartości. Zatem zakończenie relacji z kimś takim wcale nie oznacza towarzyskiego ostracyzmu. Wręcz odwrotnie – w ten sposób zdobywasz towarzyskie punkty w grze, a jedyny problem polega na tym, że gratyfikacja za ich zdobycie jest odroczona w czasie. Prędzej czy później przekonasz się, że twoja decyzja o zerwaniu takiej znajomości była słuszna. Bo jak mówi pewna stara zasada: jeśli pożyczyłeś komuś pieniądze i nigdy potem go nie widziałeś, to rozważ czy nie było warto! Pozdrawiam!

#72 Wyczerpywanie ego

Sposób na efekt wyczerpania

Oto Joasia rozpoczyna dietę. Z wysiłkiem i uporem pochłania sałatki, dania z zamówionych dietetycznych pudełek lub inne magiczne cuda. Dzień po dniu sprawdza wagę a tu niestety żadnej reakcji. Dodajmy że Aśka nie ma lekko w pracy – po prostu zaiwania od rana do wieczora i naprawdę niespecjalnie ma czas na dla siebie. Przychodzi w końcu weekend. Koleżanki Asi zabierają ją na wieczorny rajd po pubach. Pojawia się piwo, wino i dymiąca oszałamiającymi zapachami pizza. Nasza bohaterka jest tak wykończona zarówno swoją pracą, jak i pilnowaniem diety że w końcu pęka. „A co mi tam” mówi i kawałek po kawałku pizza popijana piwem ląduje w coraz to bardziej przepastnym wnętrzu Asi. „No dobra – mówi machając ręką – teraz jestem zbyt wyczerpana, ale do diety wrócę w poniedziałek”. Inny przykład – zwróciliście uwagę, że zaraz po nowym roku siłownie przeżywają istne oblężenie. Ludzie bowiem próbują zrealizować swoje noworoczne postanowienia, wśród których poczesne miejsce zajmuje zrzucenie kilogramów. Jednak już w okolicach lutego ten tłumek się przerzedza, by w marcu wszystko mogło wrócić do normy. Dlaczego więc mamy tak mało samozaparcia i tak szybko rezygnujemy z podjętego wysiłku, i co najważniejsze tak szybko przegrywamy z potrzebą samokontroli. Odpowiedź na to próbował znaleźć zespół Roya Baumeistera – amerykańskiego psychologa społecznego, który już w 1998 r. przeprowadził pierwsze eksperymenty nad zjawiskiem wyczerpywania ego. Wyobraźmy sobie dwie grupy badanych, których członkowie przed eksperymentem muszą przez kilka godzin powstrzymać się od jedzenia. Po czym wchodzą do pomieszczenia, w którym na stołach znajdują się zarówno aromatyczne czekoladowe ciasteczka, jak i miseczki z rzodkiewkami. Jednej grupie wolno poczęstować się kilkoma ciastkami, drugiej wyłącznie kilkoma rzodkiewkami. Następnie przeprowadzany był test zadaniowy wymagający skupienia i w wypadku porażki podejmowania ponownych prób. Okazało się, że członkowie grupy rzodkiewkowej nie byli zdolni do poświęcania na rozwiązanie testu tak długiego czasu jak członkowie grupy ciasteczkowej i przy okazji też, rezygnowali z podejmowania większej ilości prób w rozwiązywaniu powierzonego im zadania. Okazało się więc, że samokontrola i wysiłek woli (takie jak powstrzymywanie się od zjedzenia ciastek w sytuacji sporego głodu) są po prostu męczące i to zjawisko zostało nazwane wyczerpywaniem ego. Później Baumeister przeprowadził jeszcze szereg innych badań, by sprawdzić tą tezę. W jednym z nich uczestnicy mieli za zadanie powstrzymywać swe emocje w trakcie projekcji wzruszającego filmu, a później sprawdzano ich poziom siły fizycznej w trakcie rozciągania dynamometru. I tutaj też okazało się, że wstrzemięźliwość emocjonalna przełożyła się na mniejszą siłę oraz czas ściskania dynamometrowej sprężyny. Za każdym razem więc, kiedy wkładamy spory wysiłek w realizację jakiegoś zadania, w którym ważną funkcję pełni samokontrola każąca nam wytrwać w jakimś zamierzeniu lub powstrzymywać się od czegoś, na co mamy naturalną ochotę stajemy się wyczerpani i to na planie fizycznym. Jak ważny i niebezpieczny jest to mechanizm najlepiej świadczy fakt jego wykorzystania w technikach sprzedażowych. Kiedy potencjalny klient jest już zmęczony przedłużającym się poznawaniem szczegółów oferty będzie stawał się coraz bardziej pasywny i podatny na manipulacyjne impulsy sprzedawcy. Po prostu kiedy próbujemy coś kupić – czy to odkurzacz, czy ubezpieczenie i jesteśmy bombardowani olbrzymim wachlarzem opcji to po pewnym czasie na skutek wyczerpywania ego będziemy już na tyle fizycznie zmęczeni dokonywaniem wyboru, że będziemy sami dążyli do zawarcia zamykającej transakcji byle tylko skończyć ten męczący proces zapoznawania się z wciąż nowymi możliwościami odkurzacza czy ubezpieczenia. Wtedy łatwiej nam będzie wcisnąć coś, czego tak naprawdę nie potrzebujemy, czy też coś, co nie spełnia naszych oczekiwań. Łatwo sobie wyobrazić ten mechanizm w następujący sposób. Siedzisz przy stole z agentem ubezpieczeniowym, który zamęcza cię szczegółami oferty oraz jej całą masą opcji. Potem jeszcze dodatkowo opowiada ci o różnych wariantach, z których każdy wymaga spełnienia konkretnych warunków. Już wiesz, że się od niego nie odczepisz, a przecież to ty potrzebujesz ubezpieczenia i dlatego właśnie z tym agentem siedzisz. W końcu mówisz: „dobrze, podpiszmy wreszcie tę umowę, bo już dłużej nie wytrzymam”. I w tym właśnie momencie agent podsuwa ci niespecjalnie dla ciebie korzystne rozwiązanie, jednak takie, na którym on sam zarabia najwięcej. To właśnie efekt wyczerpywania ego, w którym twoja impulsywna decyzja o potrzebie sfinalizowania transakcji w rzeczywistości naraża cię na jakiś rodzaj straty. Ale zespół Baumeistera nie poprzestał jedynie na obserwacji zachowań uczestników swoich eksperymentów. Zaczęto też ich badać by dowiedzieć się, czy efekt wyczerpywania ego ma wyłącznie wpływ na zwiększenie naszego zmęczenia i spadek siły fizycznej, czy też na coś więcej. Okazało się, że przy okazji spada również poziom glukozy we krwi, co świadczy o tym, że wraz z efektem wyczerpywania ego pojawia się również konkretna reakcja naszego organizmu. Kiedy uczestnikom badań podawano dodatkową dawkę glukozy, na przykład pod postacią jakiejś przekąski lub słodyczy. efekt wyczerpywania ego znacznie się zmniejszał. Czy jednak by poradzić sobie z tym mechanizmem jesteśmy wyłącznie skazani na wcinanie słodkości? Co ma począć przywołana na początku odchudzająca się Aśka – przecież słodycze nie będą pomocne w jej diecie, a wręcz zajadanie się nimi przyniesie dokładnie odwrotny skutek?

Na szczęście istnieje inne rozwiązanie. Otóż w 2018 roku pojawiły się nowe badania, przeprowadzone przez psychologów z Uniwersytetu Nordwestern ze Stanów Zjednoczonych. W trakcie tych badań wiele rożnych grup studentów było proszonych o wykonanie szczegółowych zadań związanych z korektą tekstu o różnych stopniach trudności. Dodatkową wprowadzoną zmienną było manipulowanie nastawieniem poszczególnych grup do tychże zadań – od niechęci, przez obojętność, aż do podsycanej ciekawości. Modulowano również sposób widzenia tych zadań jako łatwych, bezwysiłkowych, lub też trudnych, angażujących olbrzymi wysiłek. Okazało się, że i owszem mamy za każdym razem do czynienia z efektem wyczerpywania ego, jednak jego natężenie nie tyle jest zależne od trudności związanych z potrzebą włożenia weń odpowiedniego wysiłku i samokontroli, ale przede wszystkim od naszego nastawienia do realizacji tych zadań. Przekładając powyższe zdanie na praktykę naszego codziennego życia możemy powiedzieć, że u odchudzającej się Aśki efekt jej wysiłku i samozaparcia w odchudzaniu będzie głównie uzależniony od tego w jaki sposób będzie ona podchodziła to takiego wyzwania. Jeśli w głowie Asi odchudzanie i proces zrzucania kilogramów będzie postrzegany jako katorga, potężny wysiłek i potrzeba olbrzymiego poziomu samokontroli, to Aśka dużo szybciej poczuje się zmęczona i wyczerpana, w efekcie czego zrezygnuje z diety i ćwiczeń. Jeśli jednak w głowie Asi uda się zmienić nastawienie i swój nowy styl życia będzie postrzegała jako coś naturalnego, niespecjalnie wysiłkowego, do czego nie trzeba ogromnych pokładów samokontroli, to jej proces odchudzania przyniesie szybsze efekty i to w krótszym czasie. Bo to czy coś nas męczy i wyczerpuje, zależy głównie do tego, czy sami w ten sposób to postrzegamy. Coś co uznajemy za męczące szybciej nas zmęczy. A coś co uznajemy za wymagające olbrzymiej samokontroli rzeczywiście takiej samokontroli będzie wymagało. Wszystko bowiem zaczyna się i kończy w naszej głowie. Męcząca praca, duże wyzwania, potrzeba samozaparcia odbierają nam energię tylko wówczas, kiedy sami uznamy, że… powyższe działania rzeczywiście nam tę energię odbierają. Wystarczy jednak zmienić nastawienie i okazuje się, że to co nas do tej pory maksymalnie wyczerpywało wcale nie jest takie męczące. Że mamy dużo większe możliwości energetyczne, dużo większą siłę woli i sprawczość niż do tej pory sądziliśmy. Pozdrawiam

#73 Wrogość wymalowana na twarzy

Wrogość wymalowana na twarzy

Dzisiaj postanowiłem zająć się tematem, który najprawdopodobniej przysporzy mi nieco wrogów. Ale cóż – temat jest na tyle ważny, że musimy jakoś przezeń przejść razem. Zacznijmy od przykładu. 

Siedzisz sobie w kawiarni, wcinasz ciastko i popijasz cappuccino. Nagle otwierają się drzwi wejściowe, staje w nich gość i rozgląda się po sali. Kiedy spotykacie się wzrokiem od razu odwracasz głowę, bo z miny tego osobnika czytasz wyjątkową wrogość. Masz wrażenie, że jak dłużej przyjrzysz się jego twarzy to jego wrogość i niechęć przeniosą się na ciebie. O matko, co za zacięta morda! Że też takiego wypuszczają na miasto, Powinni od takich gości pobierać twarzowe zaraz przy wejściu do dowolnej  knajpy, prawda? Albo jedziesz samochodem a tu nagle korek. Stoisz, bębnisz palcami w kierownicę i rozglądasz się na boki. Patrzysz przez szybę do samochodu obok i od razu ci przychodzi na myśl „a co to za hetera, jakaś taka zniesmaczona, na pewno wkurzona na wszyskich dookoła”. Albo jeszcze inna sytuacja – w twojej firmie pojawia się nowy pracownik. Taki trochę niezguła, trochę wystraszony, ale kompletnie niegroźny. Jednak ewidentnie nie przypada do gustu jednej z twoich koleżanek, która wraz z jego pojawieniem się nie potrafi ukryć wrogości na swojej twarzy. I co najważniejsze, nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak to jej wrogie do niego nastawienie jest widoczne po minie, która się na jej twarzy na jego widok maluje. 

Wszystkie powyższe przykłady mogą mieć ten sam mianownik: to odczytywanie wrogości z ludzkich twarzy i w odpowiedzi reagowanie własną wrogością. Problem leży jednak w tym, że wielu ludzi ma tendencje do odczytywania wrogości tam, gdzie tak naprawdę jej nie ma. Gdzie występuje neutralność, zamyślenie, lub jakakolwiek inna, ani pozytywna ani negatywna emocja. I niestety to zjawisko dotyczy sporego grona ludzi, co potwierdzają ostatnio przeprowadzone badania, które – wbrew zamierzeniom autorów przyniosły dość zaskakujący efekt. Badania przeprowadził zespół Alice Schermerhorn z Uniwersytetu Vermont w USA w marcu 2018 roku. Badanie polegało na zmierzeniu zdolności do odczytywania emocji ze zdjęć przedstawianych setce dzieci w wieku od 9 do 11 lat pochodzących z rodzin o zawyżonym stopniu małżeńskich konfliktów. Takich, w których istnieje olbrzymie prawdopodobieństwo, że dzieci wielokrotnie były świadkami kłótni rodziców. Dr Schermerhorn założyła, że te dzieci – w porównaniu do dzieci z domów, w których rodzice nie kłócili się tak często – będą bardziej uwrażliwione na czytanie emocji z ludzkich twarzy. Dodajmy – we wszystkich konfiguracjach: pozytywnych, negatywnych oraz neutralnych. Okazało się jednak, że te dzieci przejawiają tendencję do mylenia neutralnych emocji z emocjami o potencjale negatywnym. Tam gdzie wskazane zdjęcia były neutralne dzieci często wskazywały wrogość, złość, gniew i wiele innych. Zachowywały się tak, jakby patrzyły na ludzkie twarze przez zniekształcone okulary, które z jednej strony odflitrowują, więc pomijają szczęście i radość, a z drugiej strony stają się wyjątkowo wyczulone na gniew, wrogość i złość, często odczytując je tam, gdzie tak naprawdę ich nie ma. Wniosek nasuwa się niestety dość jednoznaczny. Kiedy w dzieciństwie mamy do czynienia z ponadprzeciętnymi przykładami gniewnych, wrogich zachowań, to zaczynamy się na ich przejawy uwrażliwiać. Nasz mózg zaczyna podświadomie działać jak radar poszukując sygnałów wrogości nawet tam gdzie ich tak naprawdę nie ma. Ten nawyk zaczyna w naszym życiu pełnić funkcję mechanizmu obronnego. Wolimy zakładać że ktoś jest wściekły, zły czy wrogi, by na wszelki wypadek przygotować się do konfrontacji lub ucieczki. I to uwrażliwienie na wrogość każe nam widzieć złą minę lub reagować złą miną, nawet wówczas gdy nie ma tak naprawdę do tego najmniejszych przesłanek, Łatwo sobie wyobrazić skutki takiego nieuświadomionego nawyku. Po pierwsze poszukując wrogości na ludzkich twarzach i znajdując jej potwierdzenie sami reagujemy wrogością nawet o tym nie wiedząc. Żeby to zobrazować wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto na skrzyżowaniu ulic dochodzi do jakiegoś małego, w rzeczywistości nieistotnego nieporozumienia. Ktoś za szybko wjechał na skrzyżowanie, ktoś inny odrobinę za późno. Dwaj kierowcy patrzą zatem na siebie i jeden z nich jest przekonany, że w minie drugiego odkrył potężną wrogość. W reakcji na swoje odkrycie sam reaguje wrogością, co z kolei nakręca tego pierwszego. Z głupiego, mało znaczącego zdarzenia wyrasta potężny konflikt – obaj wrogo nastawieni do siebie mężczyźni najpierw obrzucają się nawzajem inwektywami, a potem zaczynają obkładać pięściami. I dzieje się tak tylko dlatego, że jeden z nich błędnie zinterpretował neutralną minę drugiego. Albo drugi przykład – ten z koleżanką z pracy. W niewinnym i lekko przestraszonym nowym pracowniku zobaczyła wrogie nastawienie na twarzy. Zinterpretowała tę wrogość, jako zapowiedź rywalizacji i konfrontacji na co sama zareagowała wrogością, tyle że jej reakcja jest dla niej kompletnie nieświadoma. Chodzi więc po firmie i rozsiewa nienawistne spojrzenia nie zdając sobie z tego kompletnie sprawy. Takich przykładów można by mnożyć, bo spotykamy je każdego dnia. Aż strach pomyśleć ile konfliktów, sprzeczek, czy awantur nie musiałoby mieć miejsca, gdybyśmy nie przejawiali tendencji do błędnej interpretacji neutralnych min czy zachowań. Autorka tych badań wskazuje jednak, że problem jest daleko szerszy niż można by się było spodziewać. Twierdzi, że na przykład ludzie z zaburzeniami lękowymi również dostrzegają lęk tam gdzie nie ma doń powodów i błędnie klasyfikują neutralną ekspresję jako gniewną, lękliwą czy w ogóle negatywną. Wszędzie tam, gdzie mamy do czynieni z ponadprzeciętnie częstą ekspozycją konkretnej negatywnej emocji będziemy mieli najprawdopodobniej również do czynienia z tendencją do błędnej interpretacji emocji neutralnych u innych osób. Wolelibyśmy tego nie przyznawać, prawda? Wolelibyśmy by ten problem był zarezerwowany tylko dla tych, którzy przeżyli traumatyczne dzieciństwo w domu wiecznie skłóconych i wrzeszczących na siebie rodziców. Jednak zjawisko to jest o wiele szersze. Badania są w tym wypadku bezwzględne – jeśli konkretną grupę społeczną zaczniemy przyzwyczajać do postrzegania wrogości ucząc ją, że określone zachowania czy wypowiedzi są wyłącznie wrogie, to prędzej czy później przedstawiciele tej grupy zaczną dostrzegać wrogoś tam gdzie jej nie ma. Prędzej czy później zaczną błędnie klasyfikować swoich wrogów i w reakcji na tę klasyfikację sami staną się wrogo nastawieni. Promocja wrogości nigdy żadnemu społeczeństwu się tak naprawdę nie opłaciła. Bo prędzej czy później stanie się destrukcyjna dla jego przedstawicieli niezależnie od tego, jakie intencje – pozytywne, neutralne czy rzeczywiście wrogie napotkają u swoich przeciwników. Niestety ten problem wciąż narasta i staje się widoczny nie tylko pośród politycznie zwaśnionych stron. Nie pojawia się wyłącznie u grup nie radzących sobie z agresją – kibiców zwaśnionych klubów, czy religijnych fundamentalistów. Zaczyna być przejmującą dominantą również u dzisiejszych kilkulatków. Jak zatrzymać ten proces – jak dokonać zmiany? Niestety wymaga to przepotężnej pracy, którą należy zacząć od samego siebie. Ilekroć bowiem zaczynamy interpretować czyjąś postawę czy minę jako wrogą najpierw powinniśmy sami sobie zadać pytanie, czy nasze postrzeganie nie jest zniekształcone przez nasze nieświadome nawyki uformowane w dzieciństwie, w mediach czy przed telewizorem. Nie zawsze bowiem to co poczytujemy za negatywne takie jest w istocie i czasem wystarczy delikatnie podważyć zaufanie do naszych własnych przyzwyczajeń by zacząć widzieć rzeczy nie takie jak nam podpowiada przeświadczenie, ale takie jakie być może rzeczywiście są. Co więcej, nawet jeśli zaklasyfikujemy wyraz czyjejś twarzy jako wrogi musimy stale pamiętać, że w reakcji na tę klasyfikację ta sama wrogość pojawia się na naszej twarzy, a stąd już krok do konfliktu. Konfliktu tak samo destrukcyjnego dla innych, jak i dla nas samych. Pozdrawiam

#74 Moralność: deklaracja vs. rzeczywistość

Moralność: deklaracja vs. rzeczywistość

Kiedy oglądamy film, którego bohater ma podjąć trudną moralnie decyzję zazwyczaj precyzyjnie wiemy, co powinien zrobić. Posłużmy się przykładem „Twierdzy” – świetnego filmu akcji z przed ponad dwudziestu lat w iście gwiazdorskiej obsadzie. Oto mamy do czynienia z sytuacją, w której zbuntowany generał grany przez Eda Harrisa przetrzymuje w nieczynnym więzieniu na wyspie kilkudziesięciu zakładników, by w ten sposób szantażem wymusić na amerykańskim rządzie należne odszkodowanie dla rodzin poległych żołnierzy. W razie niespełnienia jego żądań wystrzeli nad pobliskie San Francisco rakiety z bronią chemiczną, co niechybnie spowoduje śmierć wielu tysięcy osób. By ratować sytuację do akcji wkraczają stary brytyjski agent, warunkowo do tego celu wypuszczony z pudła i grany przez Seana Connery’ego oraz młody specjalista od broni chemicznej grany przez Nicolasa Cage’a. Zanim jednak rozpoczyna się szaleńcza akcja powstrzymania generała w jego zamiarach, konsultanci rządowi stają przed dylematem: czy w razie niepowodzenia akcji odbicia zakładników należy poświęcić ich życie w zamian za uratowanie życia tysięcy obywateli miasta? Czy życie kilkudziesięciu osób jest mniej cenne od życia kilkudziesięciu tysięcy? Ten dylemat nie jest nowy. Po raz pierwszy został sformułowany przez brytyjską filozof specjalizującą się w problemach etycznych Philippę Foot, którą uznaje się za autorkę sławetnego dylematu wagonika. Przypomnijmy o co w nim chodziło. Z pędzącego pociągu urywa się wagonik, który z olbrzymią prędkością zmierza w kierunku zwrotnicy. Na niej szalony filozof przygotował makabryczną niespodziankę. Po jednej stronie przykuł do kolejowych torów pięć osób, po drugiej stronie jednego człowieka. My zaś, jako świadkowie tego wydarzenia możemy przełożyć zwrotnicę i spowodować by rozpędzony wagonik zmienił tor jazdy i zamiast uderzyć w pięć osób, uderzył tylko w jedną. Pięć ludzkich istnień za jedno? Co wybierzesz? Jaką decyzję podejmiesz? Oszczędzisz życie pięciu osobom jednocześnie poświęcając życie szóstej? Czy może powstrzymasz się od uczestnictwa w tym koszmarze, machniesz ręką mówiąc, że przecież ciebie to nie dotyczy i pozwolisz na to, by zginęło pięciu ludzi? Dylemat wagonika, zwany też w niektórych źródłach dylematem zwrotnicy rozgrzewał filozoficzno moralną dysputę już ponad pięćdziesiąt lat temu. Wielu badaczy próbowało uzasadnić dlaczego większość zapytanych o jego rozstrzygnięcie ludzi deklaruje przekręcenie zwrotnicy wybierając ich zdaniem mniejsze zło. Później wielokrotnie modyfikowano scenariusz tego wyobrażeniowego eksperymentu wprowadzając doń kolejne elementy. Okazało się, że różnice pojawiają się wówczas, kiedy rodzi się potrzeba większej aktywności w działaniu operatora zwrotnicy. Kiedy bowiem przekręcamy w myślach zwrotnicę ratując pięciu ludzi to kierujemy się wyborem mniejszego zła pozostawiając odpowiedzialność za to okropieństwo po stronie szalonego filozofa, który przykuł ludzi do torów. Jednak kiedy ten eksperyment zostanie zmodyfikowany o dodatkowy element, nasza decyzyjność przestaje być już tak jednoznaczna. Tym drugim elementem jest grubas stojący na moście nad torami. W tym drugim wariancie uratowanie życia piątki związanych osób jest możliwe wyłącznie po zrzuceniu grubasa na tory, którego śmierć jednocześnie powstrzyma wagonik. Zaś uczestnicy eksperymentu mają zdecydować już nie o przełączeniu zwrotniczej wajchy, ale fizycznym, aktywnym zrzuceniu żywej osoby pod koła pędzącego wagonika. Okazuje się, że kiedy wyobrazimy sobie, że nasz udział w czyjejś krzywdzie jest bardziej czynny niż bierny nie jesteśmy już skorzy do dokonania wyboru w tak oczywisty sposób. Kiedy bowiem to my mamy przyjąć na siebie część odpowiedzialności, nasza moralność zdaje się protestować dużo głośniej.

Wprawdzie dylemat wagonika jest stary jak świat, ale nowe światło na naszą moralną decyzyjność w tym względzie rzuciły najnowsze badania przeprowadzone na jednym z belgijskich uniwersytetów i to w 2018 roku. Tym razem badanie podzielono na dwie części, które możemy nazwać częścią deklaratywną i rzeczywistą. Najpierw więc poproszono kilkuset badanych o wypełnienie sporej ankiety zawierającej wiele hipotetycznych scenariuszy, zwieńczeniem których było podjęcie jakiejś moralnej decyzji. W tydzień po zadeklarowaniu przez badanych tego, w jaki sposób postąpili by w hipotetycznych sytuacjach dylematów moralnych przeprowadzono drugą część eksperymentu. Jednak tym razem decyzję moralną należało podjąć wobec rzeczywistego problemu, w rzeczywistej sytuacji, a nie jedynie w wymyślonym scenariuszu. Uczestnicy po kolei byli wpuszczani do pokoju badawczego gdzie znajdowała się maszyna do elektrowstrząsów podłączona do dwóch metalowych klatek z myszami. W pierwszej klatce znajdowało się pięć myszek a badani byli informowani, że elektrowstrząs wprawdzie nie zabije tych myszy, ale będzie dla całej piątki bardzo bolesnym doznaniem. W drugiej klatce znajdowała się tylko jedna mysz, zaś uczestnicy zostali poinstruowani, że za pomocą jedynego znajdującego się na pulpicie przycisku mogą przekierować elektrowstrząs do pierwszej klatki. Wówczas okrutne bolesne doświadczenie sprawi ból tylko jednej myszce zamiast pięciu. Zaś tuż po udzieleniu instrukcji na pobliskim ekranie zaczynał wyświetlać się licznik czasu pokazujący, że do impulsu elektrycznego skierowanego do klatki z pięcioma myszami zostało już tylko 20 sekund – samo zaś odliczanie czasu właśnie się rozpoczęło. Oczywiście badani nie wiedzieli tego, że niezależnie od ich decyzji w rzeczywistości impuls i tak nie zadziała, a zatem nie ucierpi żadna mysz. Chodziło jedynie o to, by po pierwsze sprawdzić ilu badanych podejmie decyzję o uratowaniu pięciu myszek od cierpienia kosztem cierpienia szóstej myszy. Po drugie by sprawdzić, czy podjęta przez nich decyzja odpowiada moralności, którą zadeklarowali wcześniej w hipotetycznych testach. Wynik eksperymentu okazał się arcyciekawy – otóż większość badanych nie zachowała się tak jak wcześniej zadeklarowała stojąc przed zmyślonym scenariuszem. W wielu wypadkach osoby te powstrzymały się od ingerencji w zmianę kierunku elektrycznego impulsu. Oczywiście można to tłumaczyć dylematem odpowiedzialności, tym, że sam eksperyment uważamy za okrutny i jeśli w nim odmawiamy uczestnictwa to nie przyjmujemy na siebie ciężaru skazywania kogokolwiek – w tym nawet małych myszek – na jakieś niepotrzebne cierpienie. Być może też w hipotetycznym decydowaniu wybieramy opcję najbardziej akceptowalną społecznie, ale już w rzeczywistości podejmujemy decyzję kierując się tym, że później będziemy musieli żyć z jej wszystkimi konsekwencjami. Ale to oczywiście drugorzędny problem – najciekawsze moim zdaniem jest w tym eksperymencie odkrycie różnicy pomiędzy moralnością deklarowaną a rzeczywistą. Oznacza ona, że wielu z nas deklaruje zupełnie co innego niż to, co w konkretnej sytuacji podejmowania moralnej decyzji rzeczywiście zrobi. Co to dla nas oznacza? Otóż niestety bardzo wiele. Na przykład to, że czyjaś deklaracja nie opuszczenia nas w potrzebie wcale nie musi być wiążąca jeśli taka potrzeba rzeczywiście nastąpi. Czyjaś deklaracja wierności aż po sam grób, też nie musi być aktualna przez następne lata. To samo może mieć miejsce z zaufaniem, oddaniem, wsparciem, zrozumieniem i wieloma innymi deklaracjami, które wypowiadane przez innych ludzi tak bardzo koją nasze serca. Z drugiej strony to również wskazówka dla nas, którą można zawrzeć w banalnym zwrocie „nigdy nie mów nigdy”, który to zwrot po belgijskich badaniach stał się bardziej trafny niż wcześniej mogliśmy sądzić. Czy to oznacza, że nigdy nikomu nie powinniśmy ufać, włączając w to samych siebie? Nie! Oznacza to tylko, że pomiędzy naszymi hipotetycznymi deklaracjami moralnymi, a naszymi rzeczywistymi decyzjami w prawdziwych sytuacjach może być spora różnica. Bo by mieć stuprocentową pewność jak się zachowamy w danej sytuacji musimy tę sytuację po prostu przeżyć. I ta święta prawda dotyczy zarówno nas samych, jak i tych, którzy lubują się w zapewnianiu świata o swojej nieskazitelnej postawie moralnej. Pozdrawiam

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/29741993/

#75 Klucz do sprawczości

Klucz do sprawczości

Jednym ze słów, które w otaczającej nas rzeczywistości robią największą karierę jest sukces. Kiedy rozejrzymy się dookoła, to jego propaganda wyziewa z każdego niemal miejsca. W mediach społecznościowych oglądamy zdjęcia pokazujące radosnych ludzi, którym się powodzi, którzy się dobrze bawią lub cieszą ze swoich osiągnięć. I trudno się dziwić, bo przecież raczej nikomu nie przyjdzie na myśl zrobić sobie selfie w wymiętym szlafroku, z potarganą fryzurą i niedopitą butelką wódki w ręku. Na Instagramie – o czym się niedawno ze zgrozą dowiedziałem od własnego wydawcy panuje nawet trend fotografowania okładek książek ze stojącym obok kubkiem kawy. Wszystko po to by pokazać, że spędza się czas z wartościową książką. Jednak w rzeczywistości samej książki się już nie czyta – służy wyłącznie do zdjęcia i informacyjnego przekazu: zobacz, jak mi się w życiu układa, jakie wszystko jest fajne, śliczne i pachnące. To zresztą tylko jeden z przykładów – bo w całej internetowej sieci możemy ich spotkać bardzo wiele. Ale sukces wyziera nie tylko z internetu. Media pokazują nam ludzi, którym udało się coś osiągnąć, znajomi opowiadają o innych znajomych, którym udało się to i owo, rodzina wskazuje nam na przykłady innych, których życie jest bardziej udane. Żyjemy więc pod coraz większą presją, że i nam się powinno coś w życiu udać, a kiedy tak się nie dzieje nasze poczucie własnej wartości oraz zadowolenie z siebie lecą na łeb na szyję. Tęsknimy więc do tego, by i nam się coś udało. I tutaj zaczynamy sobie robić największą krzywdę, bo w rzeczywistości karmimy się wyłącznie iluzją, dostarczaną przez zewnętrzne przykłady albo fałszywych albo też nieświadomych osiągnięć. Zrozumienie tego mechanizmu jest proste – należy jedynie zacząć od zwrócenia uwagi na to, co naprawdę oznaczają słowa „udało się!” Zawsze ilekroć one się pojawiają w opisie czyjegoś lub naszego osiągnięcia, tylekroć pod ich spodem podczepiona jest wątpliwość, czy dane osiągnięcie będzie można powtórzyć. Bo kiedy coś się komuś udaje, to musi się z tym wiązać również duża doza zbiegu okoliczności, przypadku, ślepego trafu czy łutu szczęścia. Pokażmy to na przykładzie sprzedawcy, który w danym miesiącu osiągnął oczekiwany wynik sprzedaży. Udało mu się sprzedać jakiś produkt czy usługę określonej grupie osób. Jednak tak naprawdę sprzedawca nie wie dlaczego to się stało, nie jest świadomy tego, dzięki czemu udało mu się taki wynik osiągnąć. A to z kolei oznacza, że nie ma też pojęcia w jaki sposób ten wynik w przyszłym miesiącu powtórzyć, więc jedyne co mu pozostaje to ponowne czekanie na to, że znowu mu się poszczęści. Sukces oparty na przypadkowym zbiegu okoliczności, czy odpowiedniemu ustawieniu przypadków nie jest tak naprawdę sukcesem. Jest wyłącznie zbiegiem okoliczności, co oznacza, że nie został osiągnięty w sposób świadomy. I gro tych iluzorycznych sukcesów, które oglądamy w mediach czy internecie ma właśnie takie, nieświadome podłoże. Oto ktoś zostaje celebrytą, bo jego filmik na YouTubie okazał się wiralem wyłącznie dlatego, że akurat trafił w odpowiedni zbieg okoliczności. Jednak nasz nieszczęsny celebryta drugiego wirala już nie potrafi stworzyć. Ktoś inny zarobił pieniądze wyłącznie dlatego, że w danym momencie rynek potrzeb był skalibrowany w taki a nie inny sposób. Ten ktoś w innych okolicznościach, środowisku czy kontekście nie jest już w stanie zarobić ani złotówki więcej. Sukces, którego nie da się powtórzyć nie jest tak naprawdę sukcesem, bo za prawdziwym sukcesem musi stać świadomość w jaki sposób ten sukces został osiągnięty. Osiągnięcie nieświadome jest sukcesem spekulatywnym, a nie organicznym. Przypomina to wciśnięcie klientowi kiepskiego produktu w dobrym opakowaniu – taka akcja zawsze jest jednorazowa, bo drugi raz ten klient już się nie da nabrać. Zaś oferent traci nie tylko klienta, ale własną reputację. Świat odkrywa takie chybotliwe nogi jednorazowego sukcesu i przestaje obdarzać delikwenta oczekiwanych zachwytem. Wtedy następuje upadek zazwyczaj dość bolesny, bo okraszony rozczarowaniem. Klucz do sprawczości zaś znajduje się w osiągnięciach, które potrafimy powtórzyć. A potrafimy je powtarzać tylko wówczas, kiedy za nimi stoi określona umiejętność a nie jedynie przypadek. Co więcej – umiejętność ta musi być odporna na zbieg okoliczności oraz czasowy i środowiskowy kontekst. Bo za sprawczością zawsze stoi liczba mnoga, a nigdy nie liczba pojedyncza. 

W wielu mądrych książkach czytamy, że nasze życiowe porażki to nasi najlepsi nauczyciele. Wielcy tego świata w swoich biografiach wspominają, że gdyby nie one to nie udało by się im aż tyle osiągnąć. I to oczywiście prawda – uczenie się na własnych błędach to najszybsza droga rozwoju. Jednak oprócz nauki na porażkach istnieje jeszcze jeden jej rodzaj. To nauka na sukcesach. Dzisiaj niestety olbrzymia rzadkość. Komu by się przecież chciało analizować sukces, kiedy strzelają korki od szampana. Napawamy się wtedy naszym osiągnięciem pławiąc się w rozkoszy zwycięstwa. Niestety w ten sposób pozwalamy uciec niezwykle cennej okazji do nauczenia się tego, w jaki sposób zostało osiągnięte to co właśnie świętujemy. To okazja do tego, by to co do tej pory było nieświadome stało się świadome. I tutaj istotą nauki jest drobiazgowa i głęboka odpowiedź na dwa podstawowe pytania. Pierwsze dotyczy tego jak to się stało. W jaki sposób doprowadziliśmy do osiągnięcia konkretnego rezultatu. Od czego ten rezultat tak naprawdę był uzależniony? Jakie konkretne decyzje i działania do niego doprowadziły? Jakie umiejętności wpłynęły na to, że stał się możliwy? Drugie pytanie stawiamy sobie jeszcze rzadziej niż pierwsze, a udzielenie na nie prawidłowej i wyczerpującej odpowiedzi jest dokładnie tak samo ważne. To pytanie brzmi: w jaki sposób to osiągnięcie można powtórzyć? Od czego zależy to, by nie było jednorazowe, ale by można było tak działać, by za każdym razem osiągać dokładnie taki sam lub lepszy pozytywny efekt. W jaki sposób na próbę powtórzenia będzie wpływał kontekst nowej sytuacji? Nowego środowiska czy upływ czasu? Czy wcześniejsza strategia zadziała tak samo dobrze następnym razem?

Zwróćmy uwagę, że ten mechanizm nie dotyczy tylko i wyłącznie jakichś biznesowych osiągnięć, zarabiania pieniędzy czy zdobywania dóbr. Jest tak samo aktualny dla naszych życiowych relacji. Jeśli zdobywamy czyjąś przyjaźń czy miłość, to jeszcze wcale nie oznacza, że będą to więzi kontynuowane i aktualne aż po sam grób. Tymczasem wielu ludziom wydaje się, że raz utworzona relacja nie wymaga dbałości o jej jakość przez cały czas. To między innymi dlatego ostatnie statystyki rozwodów wskazują, że przybywa liczba tych, które mają miejsce w małżeństwach z ponad dwudziestoletnim stażem i to w większości stroną wnoszącą o rozwód jest kobieta. Ale to tylko jeden z przykładów – bo sam mechanizm sprawczości ukrytej w umiejętności powtórzeń jest obecny we właściwie każdym aspekcie naszego życia. Biegacz nie staje się biegaczem tylko dlatego, że dany dystans udało mu się przebiec wyłącznie raz. Musi jeszcze potrafić ten dystans powtórzyć i to przy jednoczesnej zmianie kontekstu – środowiska, rozumianego jako podłoże po którym biegnie, nachylenia terenu czy warunków atmosferycznych oraz przy zmianie kontekstu czasu: jak własnego wieku, pory dnia, zdrowia czy samopoczucia. Podobnie jest ze światem naszych emocji. Jedno opanowanie, jednorazowa akcja pokonania silnego wzburzenia, czy dowolnej innej emocji jeszcze nie oznacza, że damy sobie z nią radę następnym razem. I to wówczas, kiedy może się pojawić w zupełnie innych okolicznościach środowiskowych, sytuacyjnych i czasowych. Dotyczy to również świata naszej wiedzy i rozwoju. Jedna wyuczona teoria nie czyni z nas eksperta w danej dziedzinie. Wiedza zdobyta na jakiś temat wcale nie musi być aktualna po kilku latach. Przekonanie, że efekt Y jest następstwem wystąpienia zjawiska X wcale nie musi wytrzymywać próby czasu i dotyczyć wszystkich rodzajów środowisk i kontekstów. W nauce między innymi na tym polega ewaluacja, by na bieżąco sprawdzać i uzupełniać konkretny projekt o aktualne dane. Tak samo jest z dowolnym sukcesem – staje się istotny, jeśli potrafimy go powtórzyć. W sposób świadomy uaktualniając jego strategię. Bo nasza życiowa sprawczość budowana jest wyłącznie dzięki umiejętności powtórzenia danego osiągnięcia. Warto to zawsze brać pod uwagę. A i jeszcze jedno… Warto też pamiętać jedną z myśli Alberta Einsteina: nie staraj się być człowiekiem sukcesu, staraj się być człowiekiem wartościowym. Pozdrawiam!

#76 Synergia w związkach przeciwieństw

Synergia w związkach przeciwieństw

Wyobraźmy sobie taką oto parę. On rzutki i dynamiczny, sto tysięcy pomysłów na minutę, bierze się za wiele rzeczy, ale żadnej nie potrafi dokończyć. Narzuca swoją opinię oraz sposoby spędzania wspólnego czasu. Jest przedsiębiorczy i pracowity – to on zapewnia finanse na przeżycie. Ona spokojna i raczej wyciszona. Poukładana, dobrze zorganizowana, ale pozbawiona siły przebicia. Ma kłopot z podejmowaniem decyzji, ale jak się już za coś weźmie to zawsze doprowadza sprawy do końca. Albo inny przykład: on ciapowaty i ugodowy. Ona harpagan nigdy nie tracący energii. On poukładany i twardo stąpający po ziemi, ona wiecznie z głową w chmurach unosząca się zawsze pół metra nad ziemią. On lękający się o przyszłość wyznawca bezpieczeństwa i stabilizacji, ona rzuca się w wir wyzwań bez cienia przestrachu, jakby karmiła się adrenaliną pojawiającą się w zderzeniu z nieznanym. Mamy więc związek dwojga ludzi, którzy reprezentują dwie strony osobowościowego medalu. Moglibyśmy powiedzieć, że są po dwóch stronach szalkowej wagi lub że trzymają dwa końce napiętej liny. Relacje przeciwieństw i owszem się przyciągają, ale bardzo często wykazują tendencję do zachwiania równowagi. Dzieje się tak, kiedy jeden element układu zaczyna dominować drugi, a ten z kolei poddaje się tej dominacji, bo przeliczywszy koszty oporu uznaje je za zbyt wysokie. Lina staje się coraz bardziej napięta, aż w końcu zaczyna być przeciągana na jedną ze stron. Tę dominującą, silniejszą, bardziej pewną siebie i głośniej wyrażającą swoje potrzeby. Taki układ musi tracić stabilność. Zwycięstwo nawet w najdrobniejszych obszarach życia po jednej ze stron automatycznie tworzy przegranego po drugiej. Jeśli ktoś przeciąga linę na swoją stronę to tym samym zagarnia jej większą część dla siebie, co oznacza, że pod drugiej stronie zostaje jej mniej. To prosta zasada wzajemności – jeśli mamy wspólnie we dwójkę do zjedzenia tort, to im więcej zjem ja, tym mniej zostanie dla ciebie. Im więcej ty zjesz, tym mniej zostanie dla mnie. A to oznacza, że kiedy jedna strona dominuje relację, to po drugiej stronie pojawić się musi nie tylko uległość, ale też cała masa związanych z nią kosztów, które niestety będą do zapłacenia przez obydwie strony takiego związku. Po tej stronie, która wypuszcza z rąk linę pojawi się wycofanie, bolesna świadomość utraty autonomii i przekonanie o braku odpowiedniego szacunku dla emocji i uczuć płynącego z drugiej strony. To prędzej czy później prowadzi do swoistego zmiażdżenia poczucia własnej wartości i przeczucia zmarnowanej szansy na spełniony związek z partnerem, który rozumie i szanuje nasze potrzeby. Po tej stronie, która zagarnia linę dla siebie również pojawią się koszty do zapłacenia. Będzie to na przykład problem traconego szacunku dla partnera, a co za tym idzie spadek zainteresowania jego opinią, wartościami czy potrzebami. To z kolei pociągnie za sobą utratę atrakcyjności. Po prostu ktoś, kto zawsze jest uległy, nie potrafi przeforsować swojego zdania zostanie w końcu uznany za mało interesującego, wartościowego, co w końcu w naszych oczach obniża atrakcyjność takiej osoby. Im zaś bardziej lina zostaje przeciągnięta na jedną ze stron, tym koszty wynikłe z takiego układu dla obu stron stają się wyższe. Relacja oparta na dominacji traci swoją stabilność – zaczyna kruszeć szybciej niż nam się wydaje. Co zatem zrobić, by zatrzymać czy też zniwelować ten proces? Tutaj posłużę się prostym przykładem. Oto masz problemy z bólem zatok, więc znajdujesz najlepszego specjalistę od zatok w okolicy i umawiasz się na wizytę. Dostajesz sporo drogich lekarstw, jednak ból nie ustępuje. W końcu postanawiasz zasięgnąć opinii zwykłego internisty, a ten rzuca do rozważenia prosty pomysł: „proszę zasięgnąć porady stomatologa, bo możliwe, że źródłem problemów z zatoką jest niedoleczony ząb”. Idziesz do dentysty, ten leczy zęba i nagle ból zatoki znika jak ręką odjął. Oczywiście wiedza specjalisty o zatokach jest daleko większa niż internisty, ale jednocześnie jego specjalizacja zawęziła jego pole widzenia. Internista zaś potrafił odpowiednio szeroko spojrzeć na problem i to w efekcie jego rady pozbywasz się zdrowotnego problemu. Oczywiście nie namawiam tutaj do zrezygnowania z porad specjalistów. To tylko przykład pokazujący, że czasem mniej specjalistyczne, za to szersze spojrzenie – powiedzielibyśmy wykorzystanie całego spektrum możliwości stanowi dla nas dużo lepsze rozwiązanie. Inny przykład – oto tancerka flamenco. Mistrzyni tego tańca, która osiągnęła wszystko co było możliwe. Po prostu tańczy flamenco najlepiej na świecie. I tu pojawia się zgrzyt pomiędzy jej rzeczywistością a marzeniami, bo nasza bohaterka chciała by tańczyć jeszcze lepiej. Co tu zrobić? Jedynym sposobem jest nauczenie się innego tańca, a wówczas paradoksalnie dotychczasowe umiejętności również wzrosną. Rozszerza się perspektywa a wraz z nią pojawiają się po prostu nowe możliwości. Opanowanie innego stylu, poznanie nowych rytmów i ruchów okaże się zbawienne dla dotychczasowych umiejętności. To dlatego ci kierowcy samochodów, którzy zaczynają jeździć na motocyklach stają się lepszymi kierowcami samochodów, bo jazda na motocyklu uczy ich widzenia ulicy z innej perspektywy i otwiera im oczy na coś, co dotychczas umykało ich uwadze. Wyjście z metalowej zamkniętej samochodowej puszki i uczestniczenie w ruchu ulicznym w dużo bardziej niebezpiecznym wymiarze zaczyna nas uwrażliwiać na rzeczy, z których do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, przez co stajemy się uważniejszymi kierowcami. To samo dotyczy nauki. Socjolog poznający psychologię staje się lepszym, szerzej widzącym socjologiem. Tak jak psycholog sięgający po wiedzę z zakresu socjologii. To właśnie synergia – suma wartości wykraczająca poza proste dodawanie jednej wartości do drugiej. W synergii jeden plus jeden nie równa się dwa. Tutaj efekt jest większy niż suma poszczególnych elementów. I dokładnie taka sama zasada działa w związkach przeciwieństw. Wystarczy odwrócić wektor wartości. Zamiast przeciągać linę na swoją stronę warto przemyśleć i zastanowić się nad tym, jaką wartość możemy zaczerpnąć z czyjejś odmienności. Jeśli do siły dodamy delikatność, to otrzymujemy przepotężną moc sprawczą. Siłę, która nie krzywdzi, która nie czyni szkody i która daje wyłącznie pozytywne efekty. Podobnie się dzieje, kiedy do bujania w obłokach dodamy stąpanie po ziemi. Kiedy dysponujemy jednocześnie dwiema tymi cechami, to nie pozbawiamy się inspiracji, kreacji i marzeń, a jednocześnie potrafimy zadbać o to, by dobrze sobie radzić z wyzwaniami codziennego dnia. Kiedy do przedsiębiorczości i pomysłowości dodamy sprawność organizacyjną i uporządkowanie to otrzymujemy perfekcyjnie funkcjonujący, wzajemnie się wspierający układ. Synergia w związku dwojga ludzi to bezcenna wartość, z której możemy wspólnie czerpać dla obopólnych korzyści. Sekret jednak tkwi w tym, by miast przeciągać linę w swoją stronę w dowolnym obszarze naszej życiowej aktywności zastanowić się jaką wspólną korzyść możemy uzyskać z tego, że tak bardzo się pod pewnymi względami różnimy pomiędzy sobą. Przecież partner, czy partnerka o przeciwnych cechach osobowych ma do zaoferowania dokładnie to, czego mi brakuje. Możemy powiedzieć że uzupełnia te umiejętności, których nie posiadam i za których brak płacę obniżeniem własnej sprawczości. Jeśli rozumnie z nich skorzystam, to w ten sposób cała relacja uzyska nową synergiczną wartość. Coś, co sprawi że zacznie się żyć o wiele łatwiej i szczęśliwiej, niż wówczas kiedy jedna strona w dowolnym obszarze wyłącznie dominuje drugą. Jeśli dodamy do siebie nasze przeciwieństwa i uczynimy to w przemyślany sposób to otrzymujemy – mówiąc językiem Marvela – dostęp do super mocy. Żeby to osiągnąć musimy jednak zrozumieć, że to co jest naszym przeciwieństwem nie stanowi dla nas przeszkody, ale ma dla nas bezcenną wartość. O ile umiemy z niej skorzystać. Powodzenia i pozdrawiam. 

#77 Rozpamiętywanie

Rozpamiętywanie

Znasz może ludzi, którzy co jakiś czas w toczonych przez siebie opowieściach, czy też narracjach często wracają do tych samych swoich życiowych negatywnych sytuacji? Tak jakby raz opowiedziana smutna historia im nie wystarczała. Więc opowiadają ją ponownie. Potem spotykacie się za jakiś czas, ktoś w towarzystwie zwierza się z jakiegoś przykrego zdarzenia i już po chwili twoja znajoma, czy znajomy mówi: „a właśnie… mi na przykład kiedyś zdarzyło się coś równie okropnego…” i zaczyna opowiadać dokładnie te samą smutną historię. Po raz kolejny więc ze szczegółami wysłuchujesz tej samej opowieści i nawet tego znajomego, czy też znajomej zaczyna być ci trochę żal, bo przecież wałkuje wciąż ten sam problem i niestety dla niego samego z tego wałkowania niewiele wynika. Wciąż wraca do negatywnych zdarzeń i wciąż różnym znajomym opowiada ich szczegółowy przebieg. Wtedy też zaczynasz się zastanawiać: skoro tę smutną i przykrą historię opowiedział już tobie tyle razy, to ile też razy musiał te smutną historię opowiedzieć samemu sobie. Ile razy pojawiła się w jego, czy jej głowie – przed zaśnięciem, kiedy poranek przyniósł ze sobą nie najlepszy nastrój czy też wtedy kiedy ktoś inny opowiadał o jakichś swoich negatywnych doświadczeniach co uruchomiło określone negatywne wspomnienia. Orientujesz się w takich wypadkach, że te toczące się koło opowiadanej historii nigdy nie będzie miało końca, a najlepiej świadczy o tym fakt, że znajomy czy też znajoma, z taką właśnie przypadłością w ogóle nie zdają sobie sprawy jak wiele razy wszyscy na około już tę historię słyszeli. Ten mechanizm nazywa się rozpamiętywaniem i jeśli się mu poddamy może być niezwykle groźny dla psychicznej jakości naszego życia. Rozpamiętywanie łatwo rozpoznać po pewnej stałej składowej. Otóż w jego efekcie nigdy nie pojawiają się żadne konstruktywne wnioski a następuje jedynie rozdrapywanie ran. Co więcej rozpamiętywanie jest rodzajem samoenergetyzującego się okaleczania własnej psychiki. Kiedy rozpamiętujemy jakieś negatywne zdarzenia w efekcie tej czynności pojawia się pogorszenie naszego nastroju. Stajemy się bardziej zmartwieni, smutni i pogrążeni w negatywnych emocjach. Im zaś bardziej się im poddajemy tym pojawia się większa potrzeba rozpamiętywania. To trochę tak jakby powiedzieć: „przypomniało mi się właśnie jak rzuciła mnie Anka. To wspomnienie sprawiło że poczułem smutek i żal. No właśnie, jak to dokładnie było z tym odrzuceniem przez Ankę”. To tak, jakby chcąc ratować się przed upadkiem w przepaść rzucalibyśmy się w przepaść. Rozpamiętywaniem nakręcamy własny smutek, zaś kiedy jesteśmy smutni stajemy się bardziej skłonni do rozpamiętywania, przez co epizod odczuwania smutku wydłuża się jeszcze bardziej. Trochę to przypomina kiepską psychoterapię, w czasie której chcąc sobie poradzić z jakimś traumatycznym życiowym nastawieniem jesteśmy zmuszani przez psychoterapeutę do drobiazgowego „przeżycia” tego wydarzenia po raz kolejny. I wówczas miast pozbyć się problemu pogrążamy się w nim jeszcze bardziej. A działa tu prosta logiczna zasada: jeśli przydarzyło mi się coś przykrego, to raczej nie powinienem chcieć by to się powtórzyło. Tymczasem podczas rozpamiątywania sprawiam sobie tę samą przykrość i to wielokrotnie. Trochę to przypomina sytuację, w której ktoś kiedyś wyrządził nam przykrość i w efekcie tego poczuliśmy wściekłość skierowaną w stronę tej osoby. Jeśli teraz drobiazgowo przypomnimy sobie tę sytuację to w efekcie tego przypomnienia ponownie odczujemy wściekłość. A przecież wściekłość ma dokładnie taki sam negatywny potencjał jak tamta sytuacja, prawda? Takie nasze zachowania przypominają próbę gaszenia pożaru benzyną. Albo próbę pozbycia się jakiegoś naszego problemu stwarzając wokół siebie środowisko które będzie nam nieustannie przypominało o tym właśnie naszym problemie. To sytuacja, w której z osobą próbującą rzucić palenie umawiamy się w palarni. No przecież będzie jej ciężej! Albo kiedy ktoś chce poradzić sobie z codziennym piciem alkoholu i instaluje sobie w telefonie apkę z gatunku Sober, która codziennie rano wysyła mu komunikat: „brawo, nie pijesz już trzeci dzień”. Przecież taki komunikat nieustannie będzie delikwentowi przypominał, że ma ochotę się napić!

Rozpamiętywanie ma ten sam paradoksalny mechanizm – nie da się uwolnić od problemu nieustanie go rozpamiętując. Ale niejako przy okazji dzieją się jeszcze inne warte odnotowania i niestety negatywne dla naszego systemu rzeczy. Otóż rozpamiętywanie kosztuje nas sporo energii, więc prędzej czy później będziemy musieli zapłacić koszt obniżenia możliwości koncentracyjnych, skupiania uwagi, motywacji, kreatywności, czy umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Szczególnie w takich, które wymagają precyzyjnego analitycznego myślenia. Co więcej powoduje dużo większą (a i tak już dysponujemy wrodzoną wysoką) tendencję do dominacji negatywnego myślenia. Zaczynamy postrzegać całe swoje życie – zarówno przeszłość i przyszłość wyłącznie w czarnym kolorze i na co zwraca uwagę Guy Winch w swojej książce Emocjonale SOS „zaczynamy postrzegać problemy jako trudniejsze do rozwiązania”. 

Jak zatem poradzić sobie z tendencją do rozpamiętywania? Najpierw musimy się przyjrzeć pewnemu sławetnemu eksperymentowi, w którym znajdziemy ważną wskazówkę czego w pierwszej kolejności należy się wystrzegać. Tak naprawdę przyczynkiem do tego eksperymentu stał się fragment pewnego publicystycznego dzieła Fiodora Dostojewskiego „Zimowe notatki o wrażeniach z lata”. We fragmencie tym czytamy: „Postaraj się postawić przed sobą to zadanie: nie myśleć o niedźwiedziu polarnym, a zobaczysz, że przeklęta rzecz przyjdzie ci do głowy w każdej minucie”. Zasadę pobrzmiewającą w tym zdaniu wziął w sto lat później na swój ekperymentalny warsztat Daniel Wegner, profesor psychologii uniwersytetu Harwarda. Zadanie było dość proste – badani otrzymywali do ręki dzwoneczek i instrukcję by obserwowali swój strumień myśli. Jednak kiedy pojawi się w ich głowie biały niedźwiedź zadzwonili dzwoneczkiem. Okazało się, że rzeczywiście biały niedźwiedź pojawiał się myślach badanych co najmniej raz na minutę. Wyjaśnienie jest proste – sama sugestia badaczy by badani dzwonili dzwoneczkiem na myśl o białym niedźwiedziu spowodowała, że biały niedźwiedź rzeczywiście w myślach się zaczął pojawiać. Jednak najciekawsze odkrycie pojawiło się w eksperymencie, w którym tym razem badani mieli celowo tłumić myślenie o białym niedźwiedziu. I rzeczywiście przez pierwsze minuty to się udawało, jednak od momentu, w którym biały niedźwiedź jednak mimo wszystko pojawiał się w myślach jego pojawienie się stawało się już bardzo częste.  Oznacza to, że próba stłumienia myśli prędzej czy później przyniesie efekt odreagowania, w którym te myśli będą się pojawiały coraz częściej. Na podstawie tych oraz późniejszych badań Wegner sformułował teorię procesów ironicznych wyjaśniającą dlaczego tak trudno nam stłumić niechciane myśli. Odkrył, że kiedy staramy się o czymś nie myśleć to umysł zaczyna się niejako rozdzielać na dwie części – jedna tłumi myśl, a druga co jakiś czas sprawdza czy to tłumienie się udało i poprzez sam fakt tego sprawdzania określona myśl jest ponownie wprowadzana do systemu. Jak powyższy eksperyment i teoria procesów ironicznych ma się do rozpamiętywania? Otóż przełożenie jest bardzo proste – siłowe zmuszenie się do zaprzestania ulubionego rozpamiętywania tak naprawdę w efekcie przyniesie powrót do rozpamiętywania. Stąd wiemy, że próba zduszenia niechcianych myśli spowoduje skłonność do odreagowania, w którym właśnie te myśli, które staramy się stłumić powrócą do nas z nową siłą. Zatem nie tędy droga. Na szczęście istnieją inne, skuteczne sposoby tylko trzeba trochę poćwiczyć. Po pierwsze kiedy złapiesz się na rozpamiętywaniu spróbuj dokonać zmiany perspektywy widzenia tego co rozpamiętujesz – z pierwszej osoby liczby pojedynczej na trzecią. Spróbuj zobaczyć to zdarzenie czy sytuację w taki sposób jakby się zdarzyła nie tobie, ale jakiejś innej osobie Komuś kogo znasz, lubisz i komu dobrze życzysz. Badania wskazują, że ta technika powoduje, że pojawia się w nas wówczas tendencja do reinterpretacji rozpamiętywanego zdarzenia, dostrzegania rzeczy, które dotąd umykały naszej uwadze i takiego rekonstruowania tego, co się wydarzyło, by w jego efekcie zaczęło się pojawiać poczucie, jak pisze Winch, zamknięcia sprawy. Drugim sposobem jest przeniesienie ciężaru rozpamiętywania z jak to się wydarzyło (w znaczeniu jaki by tego wydarzenie przebieg) na dlaczego to się wydarzyło. To zmiana perspektywy z widzenia ciągu zdarzeń, na widzenie zdarzeń jako skutków określonych przyczyn. W efekcie tej zmiany pojawia się nowy wgląd, nowe rozumienie i również zaczyna się otwierać przed nami możliwość widzenia tego, co zaszło jako sprawy nadającej się do definitywnego zamknięcia. Istnieje jeszcze trzeci sposób. Przyznam że mój ulubiony, ale tutaj oddajmy głos samemu Danielowi Wegnerowi, harwardzkiemu wielbicielowi Dostojewskiego i eksperymentów z myślami o białych niedźwiedziach. Powiedział on co następuje: Istnieją dowody na to, że takie praktyki jak medytacja i uważność, które wzmacniają kontrolę psychiczną, mogą pomóc ludziom uniknąć niechcianych myśli. I tym optymistycznym akcentem mam nadzieję zostawić was wyłącznie z pozytywnymi myślami i pozdrawiam.

#78 Zepsuta relacja

Zepsuta relacja, czyli błąd komunikacji interpersonalnej

Zacznijmy od przykładu. Oto na ulicy rozmawiają dwie osoby: osoba A i osoba B. Rozmowa przebiega w dobrym nastroju i ma się wrażenie że każda z tych osób jest zainteresowana tym, co druga ma do powiedzenia. Nagle i niespodziewanie osoba A dostrzega kątem oka przechodzącą po drugiej stronie ulicy osobę C. I bez słowa, znienacka przerywa rozmowę z osobą B i podbiega do osoby C. Rozmawiają jakiś czas, a tymczasem osoba B stoi dość zaskoczona całą sytuacją i niespecjalnie wie jak się ma zachować. W końcu A kończy rozmowę ze C i jak gdyby nigdy nic wraca do B. B patrzy zdziwiona na A a ta kwituje całe zajście „musiałem załatwić coś ważnego”. Na co B wciąż zdziwiona odpowiada: „ale przecież rozmawialiśmy, a ty oddaliłeś się bez słowa wyjaśnienia”. Co odpowiada A? No przestań, przecież to naprawdę było ważne. Ciekawa sytuacja, prawda? Zdarzyła ci się kiedyś niezależnie od tego, czy wcieliłeś się w rolę osoby A, B czy C? Przyjrzymy się jej przez chwilę bliżej bo doskonale ilustruje fatalny błąd komunikacyjny, który ma swoje relacyjne następstwa i to takie, które nie są jednakowo rozpoznawalne i uświadomione przez wszystkich uczestników tej sytuacji. Co się zatem dzieje w głowie osoby A? Otóż zazwyczaj jest zdziwiona tym, że B jest zdziwiona jej zachowaniem. Przecież po prostu nagle musiała załatwić coś ważnego z osobą C, więc po prostu to załatwiła. A więc nie wie do końca co poszło nie tak, i czemu ta sytuacja była dla B dyskomfortowa. Z punktu widzenia A nic się nie stało, bo przecież jednocześnie załatwiła dwie sprawy, upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu, itd itp. Jednak jeśli na chwilę wejdziemy do głowy osoby B, to tam sytuacja nie jest już tak jednoznaczna i kolorowa. Osoba B bowiem w trakcie tego zajścia odkryła, że istnieje taki poziom wartościowania, którego wcześniej nie była świadoma. Osoba A bowiem przerywając nagle rozmowę pokazała, że dla niej dużo wartościowsze jest pojawienie się osoby C niż rozmowa z B. I nawet nie chodzi tutaj o to, że C okazała się ważniejsza, ale o to, że skoro B w rankingu ważności przegrywa z C, to oznacza, że w ogóle może przegrać z czymkolwiek. Skoro osoba A bezceremonialnie przerwała rozmowę bo zobaczyła C, to równie dobrze mogłaby to uczynić, gdyby w zasięgu jej wzroku pojawiło się coś innego. Na przykład inny znajomy. I co najważniejsze: z perspektywy pozostawionej samej sobie B nie ma znaczenia jak ważna jest osoba C. Znaczenie ma wyłącznie to, jak zaskakująco nieważna okazała się ona sama. Ale to nie koniec tego co w efekcie tej sytuacji pojawiło się w głowie odrzuconej osoby B. Działa tutaj reguła nadwyrężonego zaufania. Otóż – z perspektywy B – skoro A wywinęła taki numer raz, to przecież nie ma pewności czy nie wywinie go znowu, a właściwie istnieje domniemana pewność że zrobi tak jeszcze wiele razy. W tej sytuacji B nie ma pewności, czy jeśli na przykład wybierze się z A do pubu ta jej nie zostawi, ponieważ przy innym stoliku zobaczy jakiegoś znajomego. Nie ma pewności czy jak A ze B wybierze się na imprezę, to A nie wróci z kimś innym. I tak dalej i tym podobne. Powyższe wątpliwości prędzej czy później spowodują, że relacja B z A zacznie się oziębiać, bo B zmierzy jej społeczne i emocjonalne koszty i uzna, że nie ma sensu narażać się na tego typu kłopotliwe sytuacje. Osoba B będzie więc powoli dążyła do wyciszenia tej relacji podczas gdy osoba A kompletnie nie będzie świadoma co się dzieje i czemu to się dzieje. Skoro zaś wchodzimy po kolei do głowy bohaterów tej historii to do kompletu pozostała nam jeszcze osoba C. Otóż w tej historii i tej konfiguracji C w rankingu utworzonym przez osobę A uzyskała wyższy poziom ważności czy też atrakcyjności niż B. C oczywiście ma co świętować, jednak jeśli choć ma odrobinę wiedzy na temat błędów komunikacji interpersonalnej to wie, że wszelkie rankingi z racji samego swego istnienia są temporalne. Bo kiedy pojawia się gradacja ważności to wraz z nią pojawia się gradacyjna drabina. Jeśli stoisz na szczeblu usytuowanym wyżej od kogoś, to samo stanie na drabinie powoduje, że muszą też istnieć szczeble wyższe od twojego. Chyba że potrafisz stać na ostatnim szczeblu drabiny gradacyjnej, ale utrzymanie tej pozycji to wyjątkowy wyczyn, bo wystarczy sam ruch wspinających się po drabinie, by tą pozycją na tyle skutecznie zachwiać byś stracił równowagę. W naszym przykładzie osoba C uświadomiwszy sobie, że A dokonała gradacji ważności i wyceniła ważność C wyżej od B jednocześnie uświadamia sobie, że prędzej czy później w rankingu A ona sama będzie musiała przegrać z kimś kto się niebawem pojawi i kogo A wyceni wyżej niż C. Bo przecież skoro A rozmawiając z B porzuciła ją bez słowa dla rozmowy z C, to istnieje potężne prawdopodobieństwo, że zrobi dokładnie to samo w rozmowie z C o ile pojawi się na horyzoncie ktoś, kogo wyceni jeszcze wyżej. Tak po prostu działają systemy gradacyjne zwane w socjologi potocznie drabinami stratyfikacyjnymi. 

Oczywiście trudno jest uciec od wartościowania rozmówcy, bo musielibyśmy się zmierzyć z całym instrumentarium naszych osądów, ocen, sympatii i antypatii, interesów, potrzeb, mechanizmów obronnych i wielu innych. Do tego jeszcze musielibyśmy poskromić podszepty naszego ego. Jednak można uniknąć takich komunikacyjnych błędów i sprawić by prawdopodobieństwo ich wystąpienia było najmniejsze z możliwych? Otóż należy uświadomić sobie z czego tak naprawdę składa się proces komunikacji, na przykład taki jak rozmowa dwojga ludzi. Otóż zawsze mamy do czynienia z pięcioma składowymi. Pierwszą jest nadawca komunikatu, czyli osoba, która w danej chwili mówi. Drugą jest kodowanie, czyli nadawanie znaczenia temu co się mówi za pomocą wszelkich dostępnych środków: werbalnych oraz pozawerbalnych. Trzecią jest sam komunikat czyli wypowiadana przez nas treść. Czwartą proces odkodowywania odpowiedzialny za to, jak nasz rozmówca rozumie znaczenie naszego komunikatu i w końcu piątą odbiorca – ten który słucha tego co mówi nadawca. Kluczem zaś jest kodowanie i odkodowywanie. To w jaki sposób zakodujesz treść, by odbiorca precyzyjnie odgadł co chcesz za pomocą swojego komunikatu przekazać. W naszym przykładzie A wybiegając do C i pozostawiając B bez słowa wyjaśnienia w ten sposób coś zakomunikowała osobie B. Z punktu widzenia kodowania zastosowanego przez osobę A był to komunikat: „nic się nie stanie jak chwilę poczekasz, a ja w tym czasie coś ważnego załatwię”. Jednak osoba B zdekodowała ten komunikat w zupełnie inny sposób: „A zostawiając mnie w trakcie rozmowy i biegnąc do C bez żadnego wyjaśnienia swojego zachowania trochę mnie zlekceważyła”. Oczywiście B mogła w tej sytuacji odkodować wiele różnych znaczeń: od lekceważenia, przez brak szacunku, aż do celowego zignorowania. Nie dowiemy się tego dokładnie, bo nie jesteśmy osobą B w takiej sytuacji. Ale to ma mniejsze znaczenie. Znaczenie ma tutaj to, że brak komunikatu ze strony osoby A został odczytany przez osobę B jako komunikat o istotnym dla niego znaczeniu. To klasyczny przykład na to, że nie zawsze to co chcemy zakodować zostanie dokładnie odkodowane tak, jak zakładaliśmy, przez co ludzie, z którymi się kontaktujemy mogą się zachowywać nie tak jak przewidujemy. I stąd właśnie bierze się cała masa nieporozumień. Poszłaś na imprezę z Anką, przecież było tak fajnie, a nagle po imprezie Anka niespecjalnie chce się z tobą dalej widywać a ty nie wiesz o co chodzi. Potem po sporym czasie ochłodzenia relacji wreszcie się orientujesz, że Anka zupełnie inaczej zrozumiała to, co wtedy na imprezie do niej powiedziałaś. Pracujesz w jednym biurze z kumplem, dogadujecie się w tak wielu sprawach i nagle pewnego dnia czujesz, że kumpel nie jest już tak ochoczy do żartów a przerwy na lunch zaczyna spędzać z innymi znajomymi zamiast ciebie. Zachodzisz w głowę co się stało i nie zdajesz sobie sprawy z tego, że w jakimś konkretnym procesie waszej komunikacji komunikat został zupełnie inaczej zdekodowany, niż w swoim kodowaniu przewidywałeś. Znasz takie sytuacje z własnego życia? Pewnie wiele, bo wszyscy ich doświadczamy. Jednak na tym samym schemacie nie tylko oparta jest relacja w rozmowie pomiędzy dwojgiem ludzi ale też współpraca. Zapomnijmy wiec na chwilę o rozmawiających ze sobą osobach A, B i C i przyjrzyjmy się innemu przykładowi. Dogadujesz się z jakimś znajomym że będziecie wspólnie realizowali jakieś przedsięwzięcie. Ty angażujesz czas, środki i zapał i dokładasz wszelkich starań, by zamierzony plan się powiódł. Masz też nadzieję, że taką samą aktywność w tym zakresie wykazuje twój znajomy. Nagle po kilku tygodniach tracisz z nim kontakt. Przestał dzwonić, pisać maile i nie wiadomo co u niego. Mijają następne tygodnie i okazuje się, że z realizacją waszego projektu zostałeś tak naprawdę sam. Póżniej, po kilku następnych tygodniach ten znajomy ponownie podejmuje z tobą kontakt. Pytasz co się stało i dowiadujesz się, że w tym czasie zaangażował się w jakieś inne przedsięwzięcie i jednocześnie odpuścił jakiekolwiek działanie na rzecz tego waszego wspólnego. Jak się poczujesz? Co pomyślisz o jego wartościowaniu ciebie, twoich starań i waszego wspólnego przedsięwzięcia? Czy masz pewność, że podejmując z nim dalszą współpracę po jakimś czasie on ponownie nie zniknie angażując się w coś, co uzna za ważniejsze niż wasz wspólny projekt? Czy twoje zaufanie do niego czasem właśnie nie zostało obniżone? Żeby uniknąć takich sytuacji i to zarówno w roli osoby A, osoby B czy C tym bardziej warto baczniej przyjrzeć się procesowi komunikacji. I pamiętajmy: brak komunikatu jest często dekodowany jako komunikat. Tak jak brak reakcji może być dekodowany jako konkretna reakcja. Na którą to zasadę celnie zwrócił uwagę Oscar Wilde mówiąc, że sen może być również formą krytyki – szczególnie w teatrze. Pozdrawiam

#79 Brzytwa Hanlona

Brzytwa Hanlona, czyli dlaczego czasem ludzie się tak fatalnie zachowują?

Pod ostatnim mini-wykładem dotyczącym błędu komunikacyjnego mającego wpływ na oziębienie relacji pani Ania napisała w komentarzu: „Zastanawia mnie, jak to możliwe, aby osoba A nie zauważyła w swoim zachowaniu nic złego. Czyżby jakaś dysfunkcja mózgu, brak empatii, egoistyczne nastawienie do świata? Brak kultury?”. Najpierw chciałem odpowiedzieć w komentarzu, ale pomyślałem sobie, że to w sumie dobry materiał na kolejny mini-wykład. Materiał, który mam nadzieję rzuci odrobinę światła na ludzkie zachowania, które czasem nas zaskakują, czasem zadziwiają, a innym razem po prostu irytują. Posłużmy się tutaj kilkoma przykładami. Oto przejeżdżasz samochodem przez zatłoczony parking szukając wolnego miejsca. I nagle przed tobą jakiś gość właśnie wsiada do samochodu. Spogląda w twoją stronę, widzi, że zatrzymujesz się włączając kierunkowskaz sygnalizujący, że zamierzasz zająć jego miejsce jak tylko odjedzie. W sumie dobrze by było zaparkować jak najszybciej, bo przecież stojąc w oczekiwaniu na jego odjazd tarasujesz innym drogę. Tymczasem gość wsiada do samochodu i nic. Czekasz obserwując co też on tam tak długo robi, a gość spokojnie nastawia radio, przegląda się w lusterku, sprawdza coś w telefonie, potem grzebie w torbie, aż w końcu nie wytrzymujesz i odjeżdżasz szukając innego miejsca, by nie zajmować w nieskończoność wąskiej drogi. Odjechawszy myślisz sobie: „no co za jełop, co za złośliwa menda, przecież widział że czekam, a mimo to nie specjalnie mu się śpieszyło”. Kolejny przykład – też motoryzacyjny. Tym razem dojeżdżasz do skrzyżowania, na którym zamierzasz skręcić w prawo i do tego też celu służy osobny pas ruchu, który zaczyna się tuż przed tobą. Co więcej właśnie zapaliła się zielona strzałka i mógłbyś skorzystać z możliwości zmiany pasa i skrętu ale niestety przed tobą stoi samochód czekający na zielone pozwalające mu jechać prosto. Kątem oka dostrzegasz, że przed nim są co najmniej dwa metry wolne, więc gdyby podciągnął zaledwie pół metra do przodu twoje auto by się spokojnie zmieściło i mógłbyś skorzystać z zielonej strzałki. Co więcej widzisz, że pani kierująca tym samochodem z przodu widzi ciebie w swoim wstecznym lusterku i przecież powinna się zorientować, że wystarczy by podjechała do przodu te cholerne pół metra. Jednak nie podjeżdża. Stoisz więc zablokowany i jednocześnie sam blokujesz wszystkich stojących za tobą. Kiedy wreszcie pojawia się zielone udaje ci się wjechać na żądany pas i zrównać z tym samochodem z przodu. Zaglądasz więc co za cymbał kieruje tym samochodem, a damska wersja cymbała patrzy na ciebie bez mrugnięcia okiem. No bo o co ci w końcu chodzi? Trzeci przykład. Wchodzisz do restauracji ze znajomymi. Szukacie wolnego miejsca. Niestety wolny jest tylko stolik dla dwóch osób, a was jest akurat pięcioro. Ale obok przy dużym sześcioosobowym stoliku siedzi jeden jegomość, czyta gazetę i pije kawę. W sumie, gdyby gość przesiadł się do tego mniejszego stolika ten duży stół by was spokojnie pomieścił. Przecież to niewielka operacja. Chętnie byście mu nawet pomogli przenieś kawę i gazetę. Pojawia się kelner. Specjalnie głośno i wymownie pytasz kelnera czy nie znalazłby się dla waszej piątki jakiś wolny stolik. Kelner widzi sytuację i równie głośno i tym razem patrząc już prosto temu od gazety w oczy odpowiada: „niestety, jedyny wolny stolik to ten mniejszy”. Nastaje cisza. Liczycie że facet skuma bazę i sam zaproponuje przesiadkę. Jednak nic z tych rzeczy, bo gość rozsiadł się właśnie wygodnie i jak gdyby nigdy nic po prostu całe to zdarzenie ignoruje i to wydaje się że w tak ostentacyjny sposób, że zwracanie się do niego z prośbą żeby się przesiadł mija się z celem. Wychodzicie więc z restauracji zniesmaczeni mrucząc pod nosem: „Co za ludzie?”.

Zaliczyłeś takie akcje? Jestem pewien że nie raz, bo zdarzają się nam dosyć często. Zawsze później tracimy wiarę w ludzką bezinteresowną dobroć i zaczynamy podejrzewać, że i owszem ludzie okazują pewną bezinteresowność. A mianowicie bezinteresowną złośliwość. Bo przecież gość na parkingu patrzył ci prosto w oczy, pani w lusterku dokładnie widziała że chcesz skręcić, a czytający gazetę w restauracji słyszał wyraźnie, że nie macie gdzie usiąść. A mimo to zachowali się jak się zachowali. Czy dlatego że są źli i przesiąknięci złem do szpiku kości? Dlatego że celowo chcą nam zrobić na złość? A może dlatego, że w ten sposób chcą nam coś udowodnić jednocześnie rekompensując sobie swoje nieudane życie? Okazuje się, że wyjaśnienie jest zupełnie inne. Ale zanim do niego dojdziemy, najpierw musimy się przyjrzeć słowu „brzytwa”. Określa się tym słowem rodzaj alternatywnego wyboru, w którym proponowane rozwiązanie oparte jest na zaskakującej i niespecjalnie merytorycznej przesłance, jednak takiej, która paradoksalnie upraszcza wybór i jednocześnie podnosi prawdopodobieństwo wyboru właściwego. Jedną z najbardziej znanych „brzytw” jest brzytwa Ockhama mówiąca, że „jeśli mamy do wyboru dwie teorie, to powinniśmy wybrać tę mniej skomplikowaną”. Przypomnijmy jednak kim był Wiliam Ockham. To żyjący w średniowieczu franciszkański mnich i teolog, który wykładał na ówczesnym Oxfordzie i który został przez Kościół oskarżony o herezję w związku z głoszonymi przezeń teoriami. Trudno się dziwić, że Ockham pogrążony w gąszczu scholastycznych idei, z którymi dzielnie się kłócił musiał jakoś uporządkować chaos twierdzeń i założeń. Stąd cięcie brzytwą – po prostu ufał tym teoriom, które opierały się na możliwie najmniejszej liczbie założeń. Kolejną słynną brzytwą jest brzytwa Aldera, a właściwie zwana przez tego australijskiego matematyka „newtonowskim mieczem świetlnym” – ostrzejszym niż jakiekolwiek brzytwy. To idea, zgodnie z którą nie warte jest dyskusji to, czego nie da się potwierdzić eksperymentalnie. W efekcie tej idei naukowiec nie może uznać takich dziedzin jak filozofia, czy teologia, bo nie da się żadnej z głoszonych tam tez udowodnić w jakimkolwiek eksperymencie. Trzecią sławetną brzytwą, jest brzytwa Hanlona spopularyzowana w 1990 roku przez wydawnictwo Jargon i mająca pochodzić od Roberta Hanlona – autora książek zawierających zbiór dowcipów inspirowanych prawem Murphy’ego. W rzeczywistości prawdziwego autora brzytwy Hanlona trudno namierzyć, bo podobne cytaty przypisuje się zarówno Goethemu. Napoleonowi Bonaparte, czy Wiliamowi Jamesowi. I właśnie ta trzecia brzytwa wydaje się rozwikłaniem naszej zagadki i odpowiedzią na pytanie dlaczego czasem ludzie się tak fatalnie zachowują. Brzytwa Hanlona brzmi następująco: „nigdy nie przypisuj złośliwości czynowi, który mógłby wynikać z czystej głupoty”. I nie chodzi o to, by twierdzić że ludzie zachowują się tak jak się zachowują, bo są głupi. Nie! Oni po prostu czasem zachowują się głupio i kompletnie nie zdają sobie z tego sprawy. A głupie zachowanie to takie, które nie przewiduje konsekwencji tegoż zachowania. To zachowanie, które nie bierze pod uwagę ani reakcji, ani interakcji z innymi. To w końcu zachowanie, które cechuje duża krótkowzroczność – po prostu nie sięganie wzrokiem poza czubek własnego nosa. Często ludzie tak się zachowują, bo ich głowa znajduje się zupełnie gdzie indziej niż ich ciało. Gość patrzy w twoją stronę, jesteś przekonany że widzi co robisz, z czym się zmagasz i co zamierzasz zrobić, a w rzeczywistości facet jest myślami przy wczorajszej kłótni z żoną i w ogóle nie rejestruje twojej obecności. Zmagająca się ze zbyt wysokim krawężnikiem na ulicy matka z wózkiem i dzieckiem w środku jest mijana przez rosłego jegomościa, który jednym ruchem mógłby jej pomóc, ale przechodzi bez słowa obok. Po prostu jest myślami na siłowni, w samochodzie, na obiedzie i nie wpadł na to, że mógłby pomóc. Siedząca w autobusie nastolatka nie wpadnie na to, że powinna ustąpić miejsca starszej pani, bo właśnie przerabia w myślach jak tu zagadać do tego przystojniaka ze szkoły. Gapiostwo, bezmyślność, nieuważność, beztroska i brak refleksji – to filary głupiego zachowania. Mimo, iż często wydaje nam się że to celowa złośliwość w rzeczywistości chodzi właśnie o ten rodzaj głupoty. Nie oznacza to oczywiście że nie istnieją ludzie, którzy celowo chcą nam utrudnić życie, jednak większość nie robi tego specjalnie. Wyłącznie z czystej, nieokiełznanej i niekontrolowanej głupoty. I niestety wszystkim nam się to czasem zdarza – oczywiście w różnym stopniu i na różnych poziomach. Zachowujemy się niespecjalnie ok w stosunku do innych i nawet o tym nie wiemy. A czynimy tak, bo myślami jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Coś nas intryguje, odrywa od uważności, coś bawi, coś przygnębia a jeszcze coś innego odciąga naszą uwagę od tu i teraz. Od świata i ludzi, którzy dzielą z nami przestrzeń. Należy zaakceptować fakt, że czasem głupie zachowanie i nam się zdarza, bo tym łatwiej będzie nam wybaczyć głupotę innym. W myśl zasady: niech pierwszy rzuci kamieniem ten, któremu to się nigdy nie zdarzyło. Ale akceptacja nie oznacza, że nie warto z tym nic robić. Zawsze warto nad sobą pracować i wyłapując cudze wpadki przyglądać się jednocześnie samym sobie, czy czasem i nam się to nie zdarza. A kiedy odkryjemy tego przykłady to właśnie zrobiliśmy pierwszy krok umożliwiający zmianę. Tym krokiem zawsze jest świadomość. Bo bycie głupim to nie problem, zawsze można zacząć nabywać mądrości. Problemem jest odkrycie swojej głupoty i niechęć, by to zmienić. Pozdrawiam

#80 Fałszywy śmiech

Fałszywy śmiech

Kiedy poznaje się dwoje ludzi, niezależnie od tego jaka konfiguracja relacyjna ich będzie łączyć, najpierw następuje faza rozpoznawcza. Okres, w którym obydwie strony chcą się przekonać kim dla siebie mogą się stać. Oczywiście za każdym razem będziemy mieli w takiej sytuacji do czynienia z heurystycznym wnioskowaniem i całą masą błędów atrybucji, o których szerzej opowiadałem we wcześniejszych mini-wykładach. Tym razem jednak chciałbym się przyjrzeć innemu zjawisku, a mianowicie temu co jest odpowiedzialne za to, że dwie strony początkującej relacji zaczynają się ze sobą dogadywać, pojawiają się pierwsze zalążki nici sympatii czy też zostaje otwarta możliwość współpracy. Cóż to takiego? Czy ten moment jest może sygnalizowany jakimś konkretnym komunikatem, emocją czy zachowaniem? Otóż jednym z najistotniejszych czynników, które stają się dla naszego mózgu sygnałem potwierdzającym pozytywną energię w budowanej relacji jest śmiech. Kiedy ktoś opowiada coś zabawnego a my reagujemy śmiechem, jednocześnie informujemy tego kogoś, o tym, że nasze poczucie humoru jest synchroniczne, że nadajemy na tych samych falach, że śmieszą nas te same dowcipy, sytuacje, czy powiedzonka.Wspólny śmiech przenosi relację na kolejny poziom – zaczynamy się czuć dobrze w towarzystwie osoby, która dzieli się z nami swoim humorem lub też z humorem reaguje na naszą narrację. Czujemy się wtedy zrozumiani, zaakceptowani i interesujący. Śmiech przełamuje lody, przybliża ludzi do siebie i obiera relację z męczącego usztywnienia. Kiedy się pojawia przestajemy się jednocześnie lękać o to czy na pewno zostaniemy właściwie odebrani i oddychamy z ulgą, bo wreszcie nie trzeba się już spinać. To dlatego dobrzy mówcy zaczynają od dowcipu – rozbawiona publika będzie zupełnie inaczej i dużo cieplej reagowała na mówiącego. Z kategorii sztywniaka wrzuci go do kategorii swój chłop, a w tej kategorii można sobie na dużo więcej pozwolić, dużo więcej przekazać i spowodować że wszyscy w trakcie wykładu będą się wcale nieźle bawić. Śmiech musi być też składową dobrego szkolenia – inaczej ludzie zanudzą się przekazywaną merytoryką, a czas będzie się im niemiłosiernie dłużył. Możemy więc uznać, że śmiech stanowi narzędzie zjednywania sobie ludzi. No dobrze – ktoś pomyśli – to wystarczy, że przygotuję sobie jakiś żart, wywołam jego powiedzeniem salwę śmiechu nowo poznanej osoby i ta mnie od razu polubi? Otóż nie działa to w tak prosty sposób, ponieważ istnieje jeszcze rodzaj społecznego konwenansu, w którym śmiech stanowi narzędzie określonego interesu i wtedy działa dokładnie odwrotnie. Ale najpierw przyjrzymy się kilku przykładom: oto stoisz na firmowym korytarzu i jesteś świadkiem sceny, w której kierownik działu chcąc się przypodobać prezesowi co drugie jego zdanie kwituje właśnie śmiechem, a wszyscy dookoła – łącznie z prezesem oraz tobą uciekają oczyma gdzie pieprz rośnie starając się nie zauważać poziomu tej żenady. Kierownik tymczasem stara się jak może, a mimo to słyszysz w tym śmiechu fałszywą nutę. Drugi przykład – oto na scenę wychodzi motywacyjny mówca, który przygotował sobie kilka dowcipów na okoliczność swego wystąpienia. Jednak nie specjalnie mu wyszły co próbuje zatuszować gromkim śmiechem. A ty siedzisz na widowni i wiesz, że nie ma nic bardziej okropnego niż gość śmiejący się z własnych dowcipów, podczas gdy nikogo na widowni to co powiedział nijak nie rozśmiesza. Im zaś dłużej się śmieje tym bardziej tragiczny ma to wydźwięk i w końcu zaczyna ci go być żal, bo już dawno nie widziałeś, by ktoś aż tak się sam zaorał. Przykład trzeci: oto jakiś polityk w telewizorze – nieważne z której politycznej strony – nie potrafiąc odpowiedzieć na pytanie dziennikarza wpada w nerwowy śmiech, mruga oczkami i stoi jak wryty. Już wszyscy wiedzą, że przed chwilą nałgał i wszyscy też wiedzą, że banda jego PR-owców nie przygotowała go na okoliczność takiej kompromitacji. Ty też to wiesz i nijak jego śmiechu nie masz ochoty podzielić. To tylko kilka przykładów, kiedy ten sam mechanizm śmiechu może działać dokładnie w przeciwną stronę – miast zjednywać sobie otoczenie skutecznie je odstręcza. A dzieje się tak z prostego powodu – otóż nasza ludzka umiejętność rozpoznawania nieszczerego śmiechu jest ponadkulturowa. Powyższe twierdzenie udowodnił Greg Bryant z Uniwersytetu Kalifornijskiego, który przez dziesięć lat badał naturę śmiechu. Wyniki tych badań zostały ogłoszone w lipcu 2018 roku w Harvard Dataverse. W badaniach tych użyto dwóch rodzajów śmiechu – pierwszy pochodził z fragmentów rozmów zarejestrowanych pomiędzy przyjaciółkami, drugi był śmiechem „na polecenie” wykonywanym przez poproszone o to kobiety, nie będące zawodowymi aktorkami. Nagrania te były później emitowane dla 884 badanych pochodzących z 20 krajów, a ich zadaniem było odróżnienie śmiechu autentycznego od udawanego. Średni wynik rozpoznawalności śmiechu wyniósł aż 70%, a to oznacza, że 7 osób na 10 było w stanie precyzyjnie wskazać, które z prezentowanych dziesiątek nagrań przedstawiają śmiech fałszywy, a które prawdziwy. Chcesz spróbować? Oto cztery nagrania pochodzące z badań Bryanta: pierwsze, drugie, trzecie i czwarte Potrafisz wskazać, na których z nich śmieją się rozmawiające ze sobą przyjaciółki, a na których słyszymy jedynie śmiech na polecenie? Obiecuję że rozwikłam te zagadkę na koniec mini-wykładu. 

Badania Bryanta wykazały, że spontaniczny śmiech ma pewne cechy identyfikujące: głośność, wyższy dźwięk, szybsze wybuchy nieelastycznych dźwięków i więcej niedźwiekowego szumu w tle. Śmiech nieautentyczny z kolei wykorzystuję nasze zdolności naśladowcze, przez co dużo bardziej w brzmieniu zbliżony jest do zwykłej mowy. I te właśnie różnice cech akustycznych pozwalają nam w miarę precyzyjnie odróżnić obydwa śmiechy. Co więcej – późniejsze badania wykazały także że tę umiejętność posiadają już pięciomiesięczne noworodki. Ale to nie jedyne odkrycie badaczy – okazało się że istnieje różnica w możliwościach identyfikacji śmiechu w zależności od tego skąd pochodzimy. Ci z nas, którzy na codzień egzystują w mniejszych, mniej uprzemysłowionych miejscowościach, gdzie w miarę bliskie relacje łączą nas ze stosunkowo dużą grupą ludzi – sąsiadów, rodziną, współpracownikami małej firmy potrafią dużo precyzyjniej rozpoznać fałszywy śmiech od tych z nas, którzy pracują w dużych firmach i mieszkają w dużych skupiskach ludzkich, czyli w warunkach, w których z natury rzeczy bliskie relacje z wieloma osobami nie są warunkiem egzystencji. Zatem kiedy pracujesz w małej firmie i egzystujesz w małej sieci bliskich relacji dużo szybciej wychwycisz fałsz śmiejącej się osoby, niż wówczas, kiedy twoim środowiskiem zawodowym jest korporacja, z dużą siecią relacji ale jednak niezbyt bliskich. 

Idźmy jednak trochę dalej – by pokazać, kiedy i gdzie jesteśmy szczególnie narażeni na brak identyfikacji szczerości śmiechu – to niestety (lub stety) relacje damsko męskie szczególnie w ich początkowej fazie. Gdybyśmy spytali teraz sto przypadkowo spotkanych na ulicy kobiet o to, czy zdarzyło im się w życiu reagowanie śmiechem na dowcip czy żart nowo poznanego mężczyzny, czy też mężczyzny, z którym związek nie jest dłuższy niż rok, nie dlatego że dowcip był rzeczywiście śmieszny, ale wyłącznie dlatego, by ten mężczyzna poczuł się bardziej pewnie, bardziej męsko, czy też bardziej atrakcyjny towarzysko? Ile potwierdzających odpowiedzi byśmy usłyszeli? Otóż wynik tego testu kobiety znają doskonale, ale nie lubią się do niego przyznawać. Tak po prostu to działa – danie mężczyźnie poczucia pewności siebie jest elementem kobiecej gry, za pomocą której ona załatwia dla siebie określony cel. Czy to manipulacja? Hm… by odpowiedzieć na to pytanie przyjrzyjmy się pewnemu przykładowi. Siedzisz w restauracji i niecnie podsłuchujesz rozmowę pewnej pary siedzącej dwa stoliki dalej. Po ich zachowaniu widzisz, że to raczej świeży związek – pan próbuje wywrzeć na pani odpowiednie wrażenie, więc opowiada o swoich życiowych sukcesach i przygodach. W pewnym momencie przytacza jakąś zawodową historyjkę opowiadającą o jego zażyłej relacji z prezesem firmy, w której pracuje. Historyjka ma być dowcipna, ale niestety nie jest. Jest raczej żenująca, bo świadczy o tym, że pan opowiadający bardziej się podlizuje prezesowi niż z nim przyjaźni. Jednak ku twojemu zdziwieniu po usłyszeniu tej historyjki pani wybucha śmiechem i podsumowuje: „to rzeczywiście bardzo zabawne”. Ty zaś przecierasz oczy ze zdumienia. Bo po pierwsze nie ma się tu z czego śmiać a po drugie nieszczerość i fałsz jej śmiechu jest przecież oczywista, a tymczasem pan bierze jej śmiech za dobrą monetę, jakby w ogóle się nie zorientował, że pani się śmiała wyłącznie po to, by sprawić mu przyjemność. Jak to możliwe – że skoro 70% ludzi jest w stanie precyzyjnie wykryć fałsz za każdym razem, z każdym prezentowanym im śmiechem, ten gość tego nie potrafi? Odpowiedź jest prosta: przeszkodą jest jego własne ego. Ono nie widzi rzeczywistości obiektywnej – widzi to co chce widzieć. A chce widzieć roześmianą, dobrze się bawiącą partnerkę bo w ten sposób buduje samo siebie. A to że budowla oparta jest na fałszywych, więc dramatycznie niestabilnych filarach, to już inna sprawa. Jaki morał z badań Bryanta oraz powyższych przykładów – nie traćmy czujności na manipulacyjny faktor śmiechu, szczególnie wówczas, kiedy na codzień pracujemy w dużych ludzkich środowiskach i w takich też mieszkamy. Wówczas tracimy zdolność do rozróżnienia śmiechu prawdziwego od fałszywego, co powoduje że tym samym stajemy się ofiarami łatwej manipulacji. Niezależenie od tego, jaki jest tej manipulacji cel, czy zdobycie naszego zainteresowania, skłonienie nas do określonych działań czy ustawienie na określonej pozycji w służbowej hierarchii. W byciu manipulowanym bowiem, nie ma niczego fajnego. A i jeszcze jedno – z prezentowanej wcześniej czwórki śmiechy numer 2 i 4 były fałszywe. Pozdrawiam

#81 Samoświadomość

Samoświadomość

Zacznijmy od przykładu. Oto szef działu uznający się za świetnego managera prowadzi spotkanie z pracownikami i by ich zmotywować pokazuje wzorzec oczekiwanej aktywności na swoim własnym przykładzie: „Za każdym razem pytam sam siebie – mówi – dlaczego podjąłem taką a nie inną decyzję, dlaczego zachowałem się w taki a nie inny sposób, dlaczego pojawiła się we mnie konkretna emocja. Mówię wam powinniście jak ja być samoświadomi, a wtedy będzie bardziej efektywni, będziecie bardziej kreatywni i staniecie się lepszymi pracownikami.” Ty zaś siedzisz na tym zebraniu, przypatrujesz się temu gościowi i zastanawiasz się jak można być aż takim hipokrytą, bo przecież wiesz jak wiele błędnych decyzji podjął, jak wiele razy się pomylił w ocenie sytuacji i jak kompletnie nie przyjmuje do siebie nawet najlżejszego wymiaru krytyki. Jednak wciąż nawija o tej swojej samoświadomości, a mimo to jest tak naprawdę bardzo kiepskim szefem. Czy aby napewno wie co oznacza samoświadomość, czy też naczytał się motywacyjnych książek i bezrozumnie powtarza zapamiętane stamtąd sformułowania?

By odpowiedzieć na powyższą wątpliwość musimy się przyjrzeć badaniom nad samoświadomością, by zobaczyć, na czym ona tak naprawdę polega, z czego się składa i kiedy popełniamy w niej zasadnicze błędy. W powszechnym mniemaniu przypisuje się samoświadomości magiczne wręcz rezultaty – ma ona zasadniczy wpływ na naszą pewność siebie, kreatywność, budowanie lepszych relacji, podejmowanie lepszych decyzji i bycie lepszym liderem. Jednocześnie powoduje, że zaczynamy unikać kłamstw, oszustw i wielu niecnych uczynków – badania wykazały na przykład, że im większa samoświadomość, tym mniejsza tendencja do kradzieży. Jednak w badaniach psycholog organizacyjnego dr. Tashy Eurich, autorki m. in. bestsellerowej książki Insight dotyczącej związku między samoświadomością a sukcesem w karierze zawodowej,

które przeprowadziła na sumarycznej liczbie 5000 uczestników okazało się, że samoświadomość jest stosunkowo rzadką cechą. Mimo iż większość ludzi uważa się za samoświadomych, tak naprawdę tylko 10 do 15% osób spełnia kryteria samoświadomości. Co więcej jej badania – których wyniki zapowiedziano w Harvard Business Review na początku tego roku – wskazały, że dotychczasowe rozumienie samoświadomości jako wewnętrznego wglądu, czy też zdolności do monitorowania naszego wewnętrznego świata jest niewystarczające. Otóż tak naprawdę istnieją dwa rodzaje samoświadomości: wewnętrza i zewnętrzna. Pierwsza dotyczy naszej zdolności widzenia własnych wartości, pasji, aspiracji i reakcji (w tym zachowań, emocji i naszych mocnych i słabych stron) oraz rzeczywistego wpływu jaki wywieramy na innych. Świadomość zewnętrzna zaś oznacza stopień rozumienia tego, w jaki sposób jesteśmy naprawdę postrzegani przez innych, dokładnie w tych samych kategoriach co powyżej. Wydaje się, że obie te świadomości będą szły ze sobą w parze – im większa świadomość wewnętrzna, tym w konsekwencji zwiększy się świadomość zewnętrzna. Jednak badania dr Eurich nie pozostawiają wątpliwości – są one niezależne od siebie, a to oznacza, że istnieją osoby o sporej świadomości wewnętrznej i jednocześnie takie, u których świadomość zewnętrzna jest po prostu bliska zeru. To na przykład właśnie szef, który mimo częstych introspekcji i stawiania sobie wielokrotnie w swym wnętrzu pytań „dlaczego”, sam widzi siebie w zupełnie inny sposób niż czynią to jego pracownicy. To na przykład osoba, która sama sobie nie ma nic do zarzucenia, uznaje się za w pełni samoświadomą i jednocześnie popełnia całą masę relacyjnych błędów, zachowuje się w sposób egoistyczny zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Albo w drugą stronę – to osoba, która ma wysoką świadomość zewnętrzną – wie jak ją postrzegają inni i jednocześnie sama nie potrafi odpowiednio uczciwie zdiagnozować siebie. Nie jest zdolna do właściwej introspekcji, przez co nie panuje nad swym nieracjonalnym zachowaniem. Moglibyśmy powiedzieć, że sama nie wie, czego się po sobie spodziewać. 

Potwierdziły to też wyżej wspomniane badania oceniając kolejny częsty błąd związany z fałszywym postrzeganiem samoświadomości. Okazuje się, że im większe mamy doświadczenie, bardziej pewni siebie jesteśmy, większą wiedzę specjalistyczną i mniej narzędzi zewnętrznych kontroli do nas dociera (takich jak na przykład informacje zwrotne), tym większą mamy tendencję do nadmiernej pewności co do poziomu naszego samopoznania. Powyższą tezę potwierdzają badania Fabio Sala opublikowane w Consulting Psychology Journal Practice and Research w 2003 roku, w których uczestniczyło 1214 managerów wyższego szczebla z różnych firm. Okazało się, że im wyższy szczebel zajmowany przez managera w organizacji tym większa rozbieżność pomiędzy tym, w jaki sposób on sam oceniał swoje kompetencje a tym jak poziom jego kompetencji oceniali inni. Po prostu im wyżsi rangą managerowie tym większą wykazują skłonność do przeceniania swoich własnych kompetencji z obszaru empatii, wiarygodności, efektywności, samooceny czy samoświadomości emocjonalnej. Powyższe badania dość celnie skomentował profesor psychologii biznesu James O’Toole podsumowując, że gdy rośnie pozycja, zmniejsza się chęć słuchania. No cóż im wyżej się wspinamy, tym ciężej nam znieść krytykę czy informację zwrotną. 

Ale istnieje jeszcze jeden faktor mający wpływ na problem wielu ludzi z samoświadomością. Ten faktor ukryty jest w pytaniu „dlaczego”, które w procesie własnej introspekcji tak często sobie stawiamy. Wspomniane na początku badania dr. Eurich i tutaj przyniosły dość znaczący wniosek. Otóż okazuje się, że wielu ludzi oddając się własnemu wewnętrznemu wglądowi czyni to po prostu mało poprawnie. Kiedy bowiem probują zrozumieć swoje emocje, reakcje czy decyzje zadają sobie pytanie „dlaczego”. Dlaczego to poczułem, dlaczego tak zareagowałem, dlaczego dokonałem takiego wyboru. Problem zaś leży nie w tym, że zadajemy sobie te pytania, tylko w tym w jaki sposób sobie je zadajemy. Pytanie samych siebie „dlaczego” jest bardzo często nieskuteczne, bo kiedy nie potrafimy na nie odpowiedzieć wykazujemy tendencję do wymyślania odpowiedzi, a te z reguły są błędne. Klucz więc nie leży w samym pytaniu „dlaczego” ale w tendencji do błędnych odpowiedzi, których na nie udzielamy. Ale na tym nie koniec. Okazuje się, że termin „dlaczego” stanowi zachętę dla naszych negatywnych myśli. Miast szukać rzeczywistych odpowiedzi i wyciągać z nich konstruktywne wnioski często zaczynamy roztrząsać negatywny aspekt naszych reakcji, emocji czy decyzji. Łatwo to sobie uzmysłowić, kiedy zostaliśmy przez kogoś ocenieni niżej niż się spodziewaliśmy i zadajemy sobie w myślach pytanie: „Dlaczego zostałem tak oceniony?” Samo to pytanie będzie nas nakłaniało do negatywnych i przy okazji kompletnie bezproduktywnych myśli w stylu „a może rzeczywiście jestem kiepski, a może nie potrafię, nie zasługuję itd itp”. Wówczas pojawia się niepokój, przygnębienie, a w najlepszym wypadku pogorszenie nastroju. 

Co zatem zrobić by wyzwolić się z najczęściej popełnianych błędów dotyczących samoświadomości. Po pierwsze stale musimy pamiętać o jej dwóch rodzajach: wewnętrznym i zewnętrznym i nie opierać się wyłącznie na jednym. Zawsze należy uczciwie przed samym sobą konfrontować te informacje, które płyną do nas z ich obu. Nasz własny wewnętrzny wgląd musimy zawsze uzupełniać tym, co rzeczywiście widzą w nas inni. Dodajmy: życzliwi inni. Ci, którzy nam dobrze życzą i nie krytykują dla samej krytyki, ale udzielają nam bezcennej informacji zwrotnej. Badacze używają tutaj nawet terminu: kochający krytyk. To ktoś, kto ma na względzie nasze najlepsze interesy i zawsze jest gotowy – niezależnie od okoliczności – powiedzieć nam prawdę. To ktoś, kto nie siedzi bezczynnie, kiedy w restauracji sos obficie cieknie nam po brodzie wywołując jednocześnie zażenowanie i radochę u innych biesiadników. Bo to ktoś, komu zależy na tym, byśmy dobrze wypadli, dobrze się zaprezentowali, kto nas ceni i lubi. Jeden kochający krytyk jest dla nas dużo cenniejszy niż dziesięciu klakierów. 

Po drugie im wyżej się wspinamy na stratyfikacyjnej życiowej ścieżce sukcesu, czy zawodowej kariery tym większa samoświadoma czujność powinna tej wspinaczce towarzyszyć. Wówczas bowiem wykazujemy tendencję do przeceniania własnych kompetencji, a to jest nie tylko destrukcyjne dla ludzi, którzy stoją niżej w hierarchii, ale też, a może przede wszystkim dla nas samych. Stąd już krok do samouwielbienia, narcyzmu i braku odporności na najmniejszą krytykę. I tutaj po raz kolejny kochający krytyk jest dla nas bezcennym darem. Nawet jeśli jego szczerość trochę nam zepsuła znakomite samopoczucie. Wreszcie po trzecie na wszelki wypadek unikajmy stawiania sobie pytań „dlaczego” i zastępujmy je pytaniami „co” oraz jak”. Zamiast więc pytać dlaczego tak nisko mnie oceniono, zapytajmy co zrobić następnym razem, by otrzymać wyższą notę? Zamiast pytać dlaczego czuję się tak okropnie spytajmy o to, jakie sytuacje to powodują i co mogę zrobić następnym razem by temu zapobiec? Zamiast pytać dlaczego tak zareagowałem pytajmy jak w podobnej sytuacji chcę zareagować w przyszłości. Taka perspektywa nowych pytań pomaga zachować obiektywizm, wyciągać wnioski z tego co zaszło na przyszłość i dokonywać w sobie niezbędnych samorozwojowych zmian. Bo, jak słusznie zauważa dr. Tasha Eurich: „Samoświadomość nie jest jedną objawioną prawdą. To delikatna równowaga pomiędzy dwoma, nawet konkurencyjnymi punktami widzenia”

Pozdrawiam

#82 Niejawne oceny, a długość związku

Niejawne oceny, a jakość i długość związku

Przyjrzyjmy się najpierw przykładowi. Mamy małżeństwo Zosi ze Stefanem. Stefan narozrabiał – na ostatniej imprezie upił się i dostawiał się do koleżanek Zosi, co nie spodobało się ani jej ani też jej koleżankom. Po imprezie mija kilka cichych dni. Skruszony Stefan w końcu zaprasza Zosię na romantyczną kolację. Jest urokliwa restauracyjka, wykwintne dania i dyskretna muzyka w tle. Stefan jest szarmancki i romantyczny. Na koniec wieczoru, w kulminacyjnym punkcie z pobliskiego, dobrze widocznego z okien restauracji wieżowca rozwija się nagle olbrzymi baner z napisem „Kocham cię Zosiu!”, pod oknami restauracji zaczyna grać ich ulubioną piosenkę orkiestra dęta, a w tym samym czasie wszyscy restauracyjni goście oraz kelnerzy i kelnerki zaczynają tańczyć i śpiewać, gdyż okazuje się, że nie są gośćmi i kelnerami tylko specjalnie na tę okazję wynajętym chórem. Jest romantycznie że aż szczypie w oczy. Zosia rzuca się w objęcia Stefana, wszyscy na około wycierają łzy wzruszenia. Czyn Stefana, który miał miejsce przed tygodniem zostaje Stefanowi wybaczony, ponieważ ilość energii i zapału, które włożył w przygotowanie przeprosin stają się dla Zosi zadośćuczynieniem. Możemy uznać, co Stefan przyjmuje ze sporą dozą ulgi, że to co do tej pory działo się w jego kontekście w głowie Zosi zostało unieważnione. W miejsce nawalonego Stefana obmacującego koleżanki pojawił się nowy Stefan romantyk gotowy do publicznej ekspozycji swojego oddania. Z grubsza moglibyśmy powiedzieć – ok, życie toczy się dalej, nic się przecież nie stało. Jednak rzeczywistość jest odrobinę inna. Bo oprócz zażenowania i wściekłości Zosi powstałych na skutek tych stefanowych obmacywanek powstał jeszcze pewien mechanizm, który ma i będzie miał swoje żelazne konsekwencje. Tym mechanizmem jest sytem niejawnych ocen, które – jak wynika z badań – w naszych związkach i relacjach tworzymy nieustannie we własnych głowach. Oceny, które wówczas wydajemy partnerowi czy partnerce są naszymi prywatnymi osądami, warunkującymi nie tylko to za kogo partnera czy partnerkę uważamy, ale przede wszystkim to czego naszym zdaniem po przeciwnej stronie możemy się spodziewać. W ten sposób w naszej głowie powstaje rodzaj tajnej mapy, do której dostęp mamy wyłącznie my sami, bo akurat tą mapą nie chcemy się z nikim dzielić. Ta mapa to rodzaj obrazu naszego partnera, który powstaje w naszej głowie i który akurat w modelu transpersonalnym nazywamy avatarem. Do sytemu transpersonalnego rozumienia naszych interakcji w relacjach opartego na figurze geometrycznej nazywanej heksagonem relacji jeszcze kiedyś wrócę w szerszym omówieniu. Tym razem jednak pozostańmy przy pierwszym avatarze: obrazie, czy też wyobrażeniu relacyjnego partnera czy partnerki powstałym w naszej głowie. Składa on się z dwóch rodzajów ocen: jawnych, tych które komunikujemy na zewnątrz oraz niejawnych, czyli tych, które pozostawiamy dla siebie. Po niewłaściwym zachowaniu Stefana w głowie Zosi powstała jedna z takich ocen. Można i owszem ją skutecznie wymazać, ale w tym celu Stefan musiałby przez dłuższy czas udowadniać, że był to jedynie jednorazowy incydent. Jednak jeśli Stefanowi przydarzy się taka akcja z koleżankami po raz kolejny, to niejawna ocena w głowie Zosi zostanie natychmiast odbudowana. I dodatkowo wzmocniona przy każdym nawet błahym jego nieodpowiednim zachowaniu. Oczywiście ten system dotyczy wszystkich relacji – dalszych i bliskich – jednak w relacjach damsko męskich i tworzonych w ten sposób związkach ma dość poważne konsekwencje, ponieważ powoduje szereg nieuświadomionych partnerskich reakcji i zachowań. Z większości z nich nie zdajemy sobie sprawy, dopóki nie zobaczymy ich z określonej, zewnętrznej perspektywy. Są to nasze spontaniczne afekty i doświadczenia emocjonalne, których intensywność i ilość będzie decydowała o długości i poziomie spełnienia naszego związku. Tutaj musimy przywołać ostatnie badania przeprowadzone na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie w 2017 roku przez zespół czterech psychologów z Katedry Psychologii Eksperymentalnej i Stosowanej. W badaniach tych uczestniczyło 129 par heteroseksualnych i jedna para homoseksualna. Co ważne – wszyscy uczestnicy badań byli rekrutowani w Holandii zarówno w poszukiwaniach indywidualnych, jak też poprzez portale społecznościowe. Warunkiem była płynna znajomość holenderskiego, bezdzietność oraz zaangażowanie w trwającą obecnie romantyczną relację nie krótszą niż cztery miesiące. Tylko kilka par stanowiły małżeństwa, a średnia trwania związków wynosiła 32 miesiące, zaś średni wiek par oscylował pomiędzy 18-tym, a 43-cim rokiem życia. W pierwszej części badania pary wypełniały stosunkowo obszerne kwestionariusze mające zmierzyć ich niejawne oceny swoich partnerów. Następnie aranżowano spotkanie danej pary w osobnym pokoju, w którym mieli za zadanie odbyć szczerą rozmowę, w której należało wyjaśnić pomiędzy sobą rozbieżności w niejawnych ocenach siebie nawzajem wynikające z wypełnionych kwestionariuszy. Ich rozmowa miała trwać dokładnie siedem minut, zaś całość była rejestrowana za pomocą kamer. Następnie do pracy przystąpiło sześciu przeszkolonych egzaminatorów. Troje z nich nie znało w ogóle języka holenderskiego i zadaniem tej trójki było wychwytywać w nagraniach wideo i oceniać spontaniczne, pozawerbalne reakcje rozmawiających. Takie jak gesty, mimika, ton głosu itp. Pozostali egzaminatorzy, ci którzy znali język holenderski, mieli za zadanie ocenić spójność zachowań niewerbalnych z jednocześnie wysyłanymi komunikatami werbalnymi. W pierwszej kolejności chodziło o ustalenie, czy dyskutowana pomiędzy parą rozbieżność ocen niejawnych, którą ujawniły kwestionariusze budzi ich dyskomfort, wycofanie lub wrogość, czy też otwartość, dobry humor i pozytywny nastrój. W drugiej egzaminatorzy mieli za zadanie wychwycić wszelkie spontaniczne i nieświadome reakcje towarzyszące rozmowie. Po tych badaniach pary miały kolejne zadanie – przez następne tygodnie prowadziły specjalnie na tę okoliczność opracowany przez badaczy dzienniczek relacji, w którym zapisywały wszystko to, co się w tej relacji wydarzało z perspektywy każdej ze stron. To pozwoliło naukowcom wnioskować na temat tego, czy oceny niejawne mają wpływ na jakość i długość relacji oraz na temat tego, czy istnieją jakieś znaki rozpoznawcze, po których możemy z dużą dozą prawdopodobieństw oszacować, czy dana relacja będzie długotrwała, czy też raczej zakończy się stosunkowo szybko. To dość przełomowe badania. Wprawdzie podejrzewamy, że nasze oceny niejawne mają wpływ na długość relacji, bo jeśli po kolejnych wybrykach Stefana w głowie Zosi powstaną kolejne niejawne oceny, to relacji nie wróży to niczego dobrego. Jednak badania te przyniosły konkretne wskazówki po jakich naszych zachowaniach i reakcjach można w miarę precyzyjnie przewidywać długość tworzonych przez nas związków. Okazuje się bowiem, że im więcej stworzyliśmy negatywnych niejawnych ocen dotyczących naszego relacyjnego partnera czy partnerki, tym mniej spontanicznych zachowań z naszej strony zacznie się pojawiać w naszym związku i co najważniejsze – czego w ogóle nie kontrolujemy, bo cały proces ma miejsce poza naszą świadomością. Naukowcy nazywają ten system zachowań automatycznymi skojarzeniami afektywnymi, które pojawiają się w codziennych interakcjach w naszych związkach. To wszystkie te zachowania, których nie kontrolujemy – jak spontaniczny uśmiech, niezapowiedziane przytulenie, nagła potrzeba okazania czułości, pojawiający się z nikąd pomysł na romantyczny wieczór, komplementy pojawiające się w niespodziewanych momentach itd itp. I co dla nas najważniejsze – one same stają się w efekcie fundamentem kolejnych niejawnych ocen powstających po obu stronach relacji. Cały proces oczywiście odbywa się automatycznie i poza naszą świadomością, ale co udowodnili holenderscy psycholodzy ma potężny wpływ na trwałość i długość naszych relacji. Jaki stąd płynie wniosek i jak możemy skorzystać z wyników tych badań w naszym codziennym życiu? Otóż jeśli w naszej głowie zbudujemy sobie negatywną niejawną ocenę partnera, to sam ten fakt spowoduje, że po naszej stronie znacznie zmniejszy się ilość i natężenie romantycznych uczuciowych zachowań w stosunku do niego. Kiedy tak się stanie na tej podstawie on stworzy swój własny system niejawnych negatywnych ocen, w skutek których jego spontaniczne romantyczne zachowania będą występowały również coraz rzadziej i w coraz to mniejszym natężeniu, na co z kolei zareaguje nasz sytem niejawnych ocen. Nim się zorientujemy w efekcie jakość naszego związku zacznie się pogarszać, a my będziemy wyłącznie zachodzili w głowę jak to możliwe, bo przecież na początku było tak fajnie, a teraz już przestało między nami iskrzyć. Nie zdajemy sobie jednak sprawy z tego, że w procesie wygaszania relacyjnego iskrzenia sami uczestniczymy, bo ten mechanizm zawsze działa w dwie strony. Jednak, kiedy tego nie wiemy jesteśmy skłonni winą za utratę związkowej namiętności obarczać wyłącznie drugą stronę. To oczywiście z naszej perspektywy wydaje się logiczne, bo skoro cały proces spontanicznych zachowań odbywa się poza naszą kontrolą i świadomością, to nie dostrzegamy ich wygaszenia po naszej własnej stronie. Jaka stąd płynie nauka? Otóż nasz związek nie musi wytracać romantycznej energii. Możemy uwrażliwić się na ten system i zacząć obserwować spontaniczne zachowania naszej partnerki czy partnera i kiedy zaobserwujemy zmniejszenie ich natężenia czy ilości przyjrzeć się samym sobie i uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie: „czy po naszej stronie nie powinniśmy odnotować również zmiany w tym względzie”. Jeśli zaś dostrzeżemy że rzeczywiście ilość naszych spontanicznych zachowań spadła, to możemy podjąć autonomiczną decyzję, czy nie należy ich zwiększyć. Niestety nasze spontaniczne zachowania widać tylko z perspektywy czasowej – nie będziemy w stanie namierzyć tego z perspektywy teraźniejszej – ale już kilka godzin wystarcza, by mieć dostęp do zdystansowanego wglądu w nasze zachowanie. Co daje świadome zwiększenie natężenia i ilości takich zachowań? Otóż będzie to miało wpływ na zmianę systemu ocen niejawnych naszej partnerki czy partnera, co w efekcie spowoduje po drugiej stronie powrót do relacyjnego iskrzenia. Jednak ta metoda może przynieść skutek, jeśli są spełnione co najmniej dwa warunki. Jeśli nie jest jeszcze za późno na ratowanie tej relacji i jeśli rzeczywiście my sami mamy na to jeszcze ochotę! Pozdrawiam

#83 Paradoks udzielania rad

Paradoks udzielania rad

Ile razy zdarzyło ci się w życiu, że ktoś znajomy prosił cię o radę? Zmagał z jakąś konkretną życiową sytuacją i uznał, że twoja opinia może być bardzo pomocna w jej rozwiązaniu. W takich sytuacjach oczywiście staramy się udzielić jak najbardziej sensownej rady. Staramy się przyjąć pozycję życzliwego, ale mimo wszystko bezstronnego obserwatora i wykorzystując tę trzecioosobową perspektywę, szukamy jak najlepszego rozwiązania, jak najsprawniejszego wyjścia z kłopotów czy też najsensowniejszej podpowiedzi. Tymczasem znajomy opowiada o swoich perypetiach, opowiada i opowiada. Czujemy w tej rozmowie, że jest mu to potrzebne, że opowieść, którą przed nami toczy zdaje się go uwalniać od jakiegoś napięcia, przynosi mu ulgę lub też pozwala zaczerpnąć dawkę energii. Dodajmy: naszej energii. Kiedy bowiem słuchamy o ludzkich problemach, to w naturalny sposób oddajemy im własną energię. Przypomina to trochę energetyczny wampiryzm. Ilu znasz takich ludzi, z którymi wystarczy porozmawiać pięć minut, by poczuć się zmęczonym, jak po wyczerpującym treningu? Działa tutaj prosta fizyczna zasada termodynamiki, w myśl której każdy układ dąży do energetycznej równowagi, Im więcej więc nasz energetyczny wampir wyssie z ciebie energii, im większym jej ładunkiem sam się nakarmi, tym więcej jednocześnie ty tej energii stracisz. Pojawi się zmęczenie, wycofanie i zjawisko wyczerpania ego. Tylko dlatego, że zanurzyłaś czy zanurzyłeś się na krótką chwilę w cudzych problemach. To zresztą jeden z podstawowych błędów, które na początku swej drogi popełnia niedoświadczony psychoterapeuta, mentor, coach czy jakakolwiek osoba trudniąca się pomaganiem innym. Nazywam to zjawisko „zjadaniem grzechów”, która to nazwa pochodzi z tytułu filmu z 2003 roku z gwiazdorską obsadą, w którego fabule młody ksiądz próbuję rozwikłać zagadkę mitycznej postaci zwanej Zjadaczem grzechów. Ale nie będę tu spojlerował – zobaczcie ten film, bo warto. W każdym razie zjadanie grzechów działa energetycznie w dwie strony. Jeśli ktoś dzięki zwierzaniu się nam ze swoich problemów odbudowuje swoje energetyczne siły i zdobywa energię, to jednocześnie my sami w tym procesie jesteśmy je pozbawiani. To oczywiście ekstremalny przykład pomocowego kontaktu i komunikacji z człowiekiem, który oczekuje od nas wysłuchania, zrozumienia i wsparcia. Większość tego typu przypadków ma raczej mniejszy potencjał energetycznego wyczerpania, ale sam system oparty jest na tym samym mechanizmie. Jaki to mechanizm? Bardzo prosty – nie chodzi o samo skorzystanie z rad. Przecież tak naprawdę inni, w większości wypadków, nie korzystają z naszych porad, mimo iż sami o nie zabiegają. Nie chodzi tutaj bowiem o to, by się kogoś poradzić, po czym taką mądrą podpowiedź wcielić w swoje życie. A o co chodzi? Odpowiedź na to pytanie jest ukryta w poprzednim zdaniu, zaś kluczowe słowa to nie „poradzić” i „rada”, ale „czyjaś” i „swoim”. W tym systemie przecież rady są zawsze tego, który ich udziela, zaś życie tego, który tych rad słucha. Zaś od wysłuchania rad do ich wdrożenia wiedzie wyboista droga, na której trzeba pokonać własne ego, poradzić sobie z brakiem motywacji, często pożegnać z cieplutkim bezpieczeństwem itd. Ale najważniejsze jest to, że kiedy udzielamy komuś rady, w rzeczywistości nie udzielamy jej tej osobie, ale sobie samemu, wczuwającemu się w sytuację rozmówcy. Nie mówimy do niej, mówimy do siebie. A ściślej – do własnej wizji życia osoby, której doradzamy. Jednak jej prawdziwe życie, to nie to samo, co nasza wizja tego życia. My zaś nie bierzemy i siłą rzeczy nie możemy brać całokształtu ludzkiej osobowości, która siedzi wpatrzona w nas na przeciwko, bo nie mamy po prostu do niej dostępu. Jedynym zaś czym dysponujemy, jest jedynie nasze wyobrażenie tej osoby, jej życia i problemów, które stworzyliśmy sobie we własnej głowie. Zwięc w rzeczywistości udzielamy rad jedynie jej avatarowi – wirtualnemu, wyobrażeniowemu tworowi, który stworzyliśmy i który dla nas jest reprezentacją tej osoby. Można to przyrównać do projektora i ekranu. To sytuacja, w której nie widząc samego projektora, widzimy jedynie obraz, który ten rzuca na białym płótnie lub też białej ścianie. Widząc ten obraz możemy jedynie wnioskować o rodzaju urządzenia, które go wyświetla. Co więcej, sam obraz jest niezwykle iluzoryczny, bo wystarczy, że w sali projekcyjnej zmienimy natężenie światła, a na ekranie zmieni się paleta kolorów. My zaś, widząc obraz na ścianie, wnioskujemy na temat tego, co przedstawia – nie na bazie obiektywnej rzeczywistości, ale wyłącznie opierając się na naszej percepcji tej rzeczywistości. To my widzimy to, co widzimy, to my wyciągamy na tej podstawie konkretne wnioski i to my udzielamy konkretnej rady jak ktoś ma postąpić w obliczu tego, co go spotyka. Wychodzi więc na to, że przede wszystkim radzimy sami sobie – co powinniśmy zrobić, jak zareagować, czy jak się zachować, gdyby opowiedziana nam historia dotyczyła nas, a nie osoby, która nam tę historię opowiada. I co najciekawsze, ludzie, którzy zwracają się do nas po radę, tak aprawdę wcale jej nie potrzebują, a w większości wypadków jedyne czego im trzeba, to by ktoś ich wreszcie uważnie i życzliwie wysłuchał. Wszystkie rozwiązania, jakich na ten moment potrzebują, są im doskonale znane. Zanim przyjdą po radę, tak naprawdę wiedzą wszystko, czego potrzebują i to wyłącznie od nich zależy czy tę wiedzę zechcą wykorzystać. Kto zatem korzysta na procesie udzielania rad? Oczywiście nie powinniśmy pomijać korzyści, jakie otrzymuje ten, który przyszedł po radę, ale, jak już mówiłem, po jego stronie pozytywny efekt wynika głównie z możliwości podzielenia się problemem i bycia wysłuchanym. Jednak główną korzyść ma ten, który rady udziela. I tę zadziwiającą tezę potwierdzają również jedne z najnowszych badań, których wyniki zostały opublikowane w październiku 2018 r. Przeprowadzono je na dwóch amerykańskich uniwersytetach: w Pensylwanii i Chichago, a badane grupy zrekrutowano z uczniów miejscowych gimnazjów. Zaczęto od prostej tezy – naukowcy chcieli sprawdzić czy udzielanie rad i motywowanie do zrobienia zadań domowych będzie miało większy skutek wówczas, kiedy motywującym i udzielającym rad będzie nauczyciel, czy też kolega ze starszej klasy. I okazało się, że najlepsze wyniki w odrabianiu zadań domowych zanotowano rzeczywiście w tych przypadkach, kiedy te zadania były przedmiotem porad, jakich udzielali starsi uczniowie młodszym. Z tą jednak różnicą, że najlepsze wyniki w kolejnym miesiącu w odrabianiu zadań (pod względem ich ilości, częstotliwości wykonania oraz motywacji do tego wykonania) odnieśli nie młodsi, ale starsi uczniowie. Dokładnie tak: nie ci którym udzielano rad i motywowano ich do pracy, ale ci którzy tych rad udzielali starając się motywować młodszych. Później, chcąc potwierdzić lub obalić ten zaskakujący wynik, powtórzono te badania, ale już nie w kontekście odrabiania lekcji, ale w takich obszarach jak oszczędzanie pieniędzy, kontrolowania własnych nastrojów, znajdowania zatrudnienia czy zrzucania wagi ciała. We wszystkich tych wypadkach dużo lepsze wyniki osiągali ci, którzy udzielali w powyższych obszarach rad, a nie ci, którym tych rad udzielano. 

Jaki z tego wniosek? Otóż ilekroć ktoś przychodzi do ciebie po radę nie odrzucaj możliwości udzielania mu jej bo głównym beneficjentem twoich porad będziesz ty sam. Nawet jeśli za cały proces musisz zapłacić pozbyciem się części własnej energii, która zostanie przekierowana na osobę zwierzającą ci się z problemów, która w tym procesie się energetycznie wzmocni jednocześnie powodując utratę energii po twojej stronie, to sam mechanizm jest tego warty. Udzielając bowiem rad innym, tak naprawdę udzielamy ich sobie i okazuje się, że ten proces jest dla nas jednocześnie jednym z najlepszych i najcenniejszych źródeł motywacji. Samego zjadania cudzych grzechów można się oduczyć i doświadczeni terapeuci, czy inni people helperzy doskonale wiedzą jak to zrobić, by niosąc efektywną pomoc drugiej osobie, jednocześnie nie pozbywać się cennych pokładów energii własnej. To kwestia techniki i odpowiednich narzędzi. Jednak nawet jeśli na początku tego nie potrafimy, to warto „pozjadać cudze grzechy”, by samemu wzrastać. Pozdrawiam.

#84 Zły feedback

Zły feedback,

Zacznijmy od przykładu i wyobraźmy sobie następującą sytuację. Oto zrobiłeś coś – mówiąc delikatnie – nie do końca dobrze. Niech to będzie napisany tekst, który ujrzał światło dzienne, na przykład opublikowany, czy wydrukowany. Problem w tym, że i owszem sam tekst ciekawy i merytorycznie na dobrym poziomie, jednak przepuściłeś w nim trochę więcej literówek niż przyzwala na to jakaś społeczna zwyczajowa norma. Jeśli widzimy jeden błąd na kilku stronach tekstu to przecież przymykamy oko, ale kiedy co jakiś czas pojawia się ich kilka, to jednak skutecznie odwodzą uwagę od merytorycznego przekazu. Niestety mleko się rozlało i tekst poszedł w świat. O tym co zaszło rozmawiasz z życzliwą ci osobą, która zwraca ci uwagę na popełnione w tekście błędy. Taką informację zwrotną przyjmujesz z pokorą, bo przecież to twoja wina i nie masz zamiaru się jej wypierać. Co więcej – dziękujesz znajomej za zwrócenie uwagi, doceniasz jej troskę i mówisz, że kolejnym razem zwrócisz na to baczną uwagę i nie wypuścisz więcej tekstu z błędami z pod swojego pióra. Mija jakiś czas. Ponownie spotykasz tę znajomą i jakoś tak rozmowa schodzi na jakiś aspekt merytoryczny, który opisywałeś w tym rzeczonym tekście. Tym razem po raz już drugi słyszysz od znajomej, że tekst i owszem ciekawy, jednak jest w nim sporo, o wiele za dużo błędów. No cóż. Po raz drugi dziękujesz za zwrócenie uwagi i zapewniasz, że następnym razem zadbasz o odpowiednią korektę. Spotykacie się ze znajomą dość często bo łączy was wiele zawodowych, a czasem przyjacielskich spraw. Jednak zauważasz, że ilekroć poruszacie w rozmowie merytoryczne zagadnienia z twojego tekstu tylekroć ona ci przypomina o zawartych w nim błędach. I mimo, że za każdym razem doceniasz jej troskę i zapewniasz o wykorzystaniu jej uwag na przyszłość ona i tak ci o twoich błędach nie zapomina przypomnieć. W końcu starając się jej nie urazić zwracasz uwagę, że ilość przypomnień nie sprawi, że ten tekst w jakiś magiczny sposób pozbawi się błędów. Został opublikowany, wydrukowany i koniec. Mleko się rozlało, zaś jedyne co możesz zrobić to zadbać w przyszłości o to, by taka wtopa się nie powtórzyła. Jak na to reaguje twoja znajoma? Ano mówi: „Ej, weź wrzuć na luz, co ty taki przewrażliwiony jesteś? Dobra już nic nie mówię. Chciałam pomóc. Myślałam, że nie pamiętasz”. Ej, no pewnie że pamiętam, bo mi o tym przypominasz za każdym razem. 

Inny przykład: jakiś czas temu, niech będzie że dwa lata temu coś w pracy zawaliłeś, czy zawaliłaś. Jakiś projekt nie wyszedł, pojawiła się obsuwa, czy cokolwiek innego, czego przyczyną było jakieś twoje niedopatrzenie. Wówczas po tym co się stało szczegółowo analizowaliście z szefem przyczyny tego zajścia oraz wypracowaliście na przyszłość cały szereg sposobów na to, by taka sytuacja się nie powtórzyła. Oczywiście było ci wtedy przykro, że z twojej winy coś się zawaliło i odebrałeś, czy też odebrałaś wówczas cenną lekcję i naukę na przyszłość. Jednak teraz – mimo że upłynęły już dwa lata – przy każdym nowym projekcie szef przy wszystkich mówi do ciebie: „Tylko wiesz, żeby nie było znowu tak jak wtedy”. Po prostu obecnie za każdym razem słyszysz odwołanie do tego poprzedniego wydarzenia z przestrogą, byś czasem o nim nie zapomniała czy nie zapomniał. I oczywiście z każdym takim razem masz coraz bardziej dosyć tej roboty i po raz kolejny sobie obiecujesz, żeby rozejrzeć się za jakąś inną. 

W obydwu powyższych przypadkach coś jest nie tak, prawda? Pokazują one bowiem sytuację, w której coś co powinno zostać zapomniane i zatarte nie powinno jednocześnie być ci podawane na talerzu za każdym możliwym razem. Jeśli zaś tak się dzieje, to nasz odbiór tego typu sytuacji jest zawsze destrukcyjny dla naszego poczucia wartości. Po pierwsze przecież – jeśli coś uznajemy za przepracowane, wyjaśnione i stanowi przeszłość – to wracanie do tego faktu powoduje, że zaczynamy nabierać wątpliwości, czy aby na pewno to co wraca rzeczywiście dla drugiej strony stanowi zamknięty rozdział. Może jednak nie jest taki zamknięty jak nam się wydawało, bo przecież ta druga strona – w powyższych przykładach znajoma czy szef – nie przepracowała go do końca. Może nosi w sobie jakąś zadrę żalu, a może twój dawny błąd na tyle podważył jej zaufanie do ciebie, że wciąż nie potrafi go w sobie odbudować. Po drugie tego typu informacja zwrotna zamiast konstruować naszą specjalizację, tak naprawdę poddaje ją w nas samych pod zwątpienie. Stajemy się lepsi ucząc się na błędach. Jednak kiedy pamięć o tych błędach dla naszego otoczenia jest wciąż żywa to jednocześnie w nas samych implementowane jest zwątpienie w nasze własne możliwości dokonania pomyślnej zmiany. To sytuacja podobna do tej, w której ktoś jest przekonany, że i tak zawalimy to co chce nam powierzyć. Jego postawa zatem rodzi w nas przekonanie, że cokolwiek byśmy nie zrobili to i tak, nie sprostamy stawianym przed nami wymaganiom. A skoro tak, to po co się starać? 

Co więcej – kiedy popełnimy błąd pojawia się w nas jakiś poziom poczucia winy. I to poczucie winy może mieć dwa faktory. Pierwszym jest tzw motywacja wycofania, zaś drugim motywacja podejścia. W pierwszym  faktorze poczucie winy motywuje nas do tego, by więcej nie popełniać wcześniej popełnionego błędu. W drugim faktorze motywacja podejścia popycha nas do rodzaju zadośćuczynienia. Chcemy z jednej strony naprawić błąd, a kiedy to nie jest możliwe kolejnym razem pokazać sobie i światu, że wyciągnęliśmy odpowiednią lekcję z błędu i więcej nam się to już nie musi przydarzać. Jednak ten drugi faktor nie pojawia się za każdym razem i muszą zostać spełnione określone warunki by mógł się pojawić. Pokazują to badania opublikowane w czerwcu 2007 roku w Psychological Science i przeprowadzone przez badaczy z Uniwersytetu w Nowym Jorku. W tych badaniach posadzono uczestników przed monitorem, na którym były prezentowane zdjęcia różnych osób i jednocześnie mierzono ich wskazania EEG chcąc ustalić jakie ośrodki ich mózgu będą przejawiały bioelektryczną aktywność podczas oglądania zdjęć. Same zaś zdjęcia przedstawiały osoby różnych płci, w różnym wieku i różnych kolorów skóry. Po przeprowadzeniu badania poinformowano uczestników, które zdjęcia spowodowały w nich pozytywną, a które negatywną reakcję w odpowiednich obszarach mózgu i jednocześnie poproszono o zarejestrowanie pojawiających się w efekcie tych informacjo emocji. U tych uczestników, którym przekazano (niezależnie od faktów), że zdjęcia osób o czarnym kolorze skóry wywołały w ich mózgach negatywną reakcję pojawiło się silne poczucie winy, niepokój oraz smutek. Tę emocjonalną reakcję również potwierdziły raporty EEG, nieustanie podczas całego badania rejestrując aktywność ich ośrodków mózgowych, w tym między innymi ośrodka odpowiedzialnego za dwa wcześniej wspomniane faktory motywacji – wycofania i podejścia. Ustalono, że wraz z poczuciem winy pojawiło się zmniejszenie aktywności ośrodka odpowiedzialnego za motywację podejścia, co jednocześnie oznacza, że wzmocnił się faktor motywacji wycofania. Następnie tym samym uczestnikom pokazano nagłówki gazet, wśród których znajdowały się zapowiedzi artykułów dotyczących redukcji uprzedzeń rasowych. Okazało się, że kiedy uczestnicy badania czytali te właśnie nagłówki w ośrodku mózgu odpowiedzialnym za motywację podejścia zaczęła się pojawiać spora aktywność. Stąd badacze wysnuli arcyciekawy wniosek: u uczestników, którym dano możliwość zadośćuczynienia swojej winie, to samo poczucie winy powodowało w nich zwiększenie zainteresowania artykułami o przeciwdziałaniu rasizmowi, czyli aktywowało motywację podejścia. A teraz – przyjrzyjmy się temu, co w istocie pokazały te badania. Otóż kiedy popełnimy coś złego, jakiś błąd czy zachowamy się w nieodpowiedni sposób to niejako automatycznie pojawia się w nas poczucie winy z faktorem wycofania. To rodzaj motywacji odpowiedzialnej za podejście, które można by scharakteryzować słowami: „więcej tego nie zrobię, drugi raz nie zachowam się w ten sposób”. Jednak ten rodzaj motywacji, zwanej przez naukowców motywacją wycofania, jeszcze nie popycha nas do jakiejkolwiek aktywności – on jedynie odwodzi nas od ponownego popełnienia błędu. Kiedy jednak otrzymujemy szansę by pokazać, że następnym razem w podobnej sytuacji zachowamy się już właściwie, to dopiero wówczas w efekcie pojawienia się tej szansy pojawia się w nas motywacja podejścia, czyli zamiana poczucia winy na pozytywny efekt naszych działań. To rodzaj myślenia: „no nareszcie mam szansę pokazać sobie i światu, że na poprzednim błędzie się sporo nauczyłem i tym razem zrobię wszystko jak należy”. Kiedy zaś taka szansa zostaje nam dana i rzeczywiście robimy coś, tak jak powinno się to zrobić, to wówczas pozbywamy się wcześniejszego poczucia winy. Możemy iść dalej przez życie z podniesioną głową świadomi dobrze wykorzystanej życiowej lekcji. Jest tylko jeden mały haczyk – otóż żeby to było możliwe musi być nam dana szansa na poprawę, na zadośćuczynienie, byśmy przede wszystkim przed samymi sobą mogli wyjść z twarzą i obronną ręką. Kiedy jednak ktoś z zewnątrz stale nam przypomina o tym, jak wcześniej źle zrobiliśmy, to miast szansy na motywację podejścia utwierdza nas w motywacji wycofania. To tak, jakby ten nasz wewnętrzny samoregulacyjny system był zakłócany z zewnątrz. Jakby motywacja podejścia była przez kogoś celowo blokowana. Wtedy jest trudniej się poprawić. Jest dużo trudniej odzyskać wiarę w siebie i pozbyć się nieznośnego poczucia winy. Co polecam pod rozwagę wszystkim tym, którzy lubią nam nieustannie przypominać nasze wcześniejsze błędy. Pozdrawiam

#85 Dwie linie życia wg. Gurdżijewa

Dwie linie życia wg. Gurdżijewa

Lubię czasem sięgać do idei, czy też wiedzy przekazywanej nam przez mistyków lub wielkich nauczycieli pojawiających się w rożnych tradycjach w historii świata. To często bowiem wiedza albo zapomniana, albo też taka, której przydatność nam umyka, bo nie widzimy odpowiednio silnego związku pomiędzy taką dawną nauką a możliwością z niej skorzystania we współczesnym świecie. Niekiedy jednak wystarczy obrać te wiedzę z często niepotrzebnego filozoficzno – religijnego bagażu byśmy mogli z niej skorzystać również i dzisiaj. Jednym zaś z moich ulubionych nauczycieli był Georgij Gurdżijew. Urodzony przed stu pięćdziesięcioma laty pół Grek, pół Ormianim, zdążył zebrać wokół siebie sporą gromadkę uczniów, wraz z którymi odbywał długie piesze wędrówki nauczając dość niezwykłych modeli psychologicznych. Za namową swojej żony, nawiasem mówiąc Polki Juli Ostrowskiej, zaczął również publikować. Niestety bardzo mała ilość dzieł wyszła z pod jego własnego pióra – w głównej mierze dość alegoryczne i nie do końca zrozumiałe historie. Jednak pośród jego uczniów znalazł się ówczesny rosyjski filozof i autor ezoterycznych książek Piotr Uspieński i to właśnie dzięki jego książce tłumaczonej w Polsce jako Fragmenty nieznanego nauczania możemy dzisiaj odkrywać niezwykły dorobek Gurdżijewa. Dodajmy – był on twórcą modeli, które do dzisiaj są stosowane we współczesnej psychologii często zupełnie nieświadomie, że ich autorem jest właśnie „nauczyciel tańców”, bo tak do siebie kazał mówić sam Gurdżijew, kiedy żegnał się z tym światem w swoim podparyskim Instytucie Harmonijnego Rozwoju Człowieka, nieopodal zamku Fontainebleau. Wśród wielu arcyciekawych teorii i modeli, wśród których polecam między innymi modela eneagramu – daleko bardziej doskonale i precyzyjnie wyjaśniający ludzkie archetypy, niż dokonał tego Carl Gustav Jung. Jednak ten, któremu przyjrzymy się dzisiaj nie jest tak skomplikowany, a mimo wszystko precyzyjnie wyjaśnia na przykład to, dlaczego na całym świecie większość zwycięzców fortun w grach losowych traci swoje majątki w ciągu zaledwie dwóch lat od wygranej, czy też to dlaczego tak wielu dzisiejszych wykładowców, trenerów, czy mówców motywacyjnych potrafi pięknie opowiadać o wzrastaniu i samorozwoju i jednocześnie ich własne życie zdaje się świadczyć o czymś zupełnie przeciwnym. Ciekawe, prawda?

Przyjrzyjmy się zatem modelowi Gurdżijewa, który on sam nazywał dwiema liniami życia. Otóż w tym modelu wraz z biegiem naszego życia stajemy przed możliwością skorzystania z dwóch dróg, czy też ścieżek naszego rozwoju. Na pierwszej z nich podróżujemy przez życie zdobywając doświadczenie. Można by powiedzieć, że doświadczamy wszystkiego co nam się przydarza, ale jednocześnie nasze doświadczanie nie warunkuje rozumienia przyczyn oraz mechanizmów zdarzeń, które nam się przytrafiają. To linia, w której obowiązuje zasada, podług której nie musimy rozumieć tego co się dzieje, by to się działo. Spójrzmy na kilka przykładów: oto ktoś produkuje jakiś gadget. Ludziom się to wyprodukowane coś podoba i zaczynają to kupować. Sprzedaż rośnie, osiąga poziom nasycenia rynku i się zatrzymuje. Producent zarobił sporo pieniędzy i tworzy kolejne podobne gadgety. Jednak tych kolejnych ludzie już nie kupują. Jeśli producent nie ma precyzyjnej wiedzy dlaczego jego pierwszy gadget się sprzedał, to nie będzie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie dlaczego nie sprzedają się kolejne. Moglibyśmy powiedzieć, że pierwsze zarobione pieniądze pojawiły się łutem szczęścia, czy też przypadkiem, ale jednocześnie nie stała za tym procesem wiedza, jak się to dokonało. To zaś co istnieje, to wyłącznie doświadczenie dobrej pierwszej sprzedaży. Inny przykład – wyobraźmy sobie kogoś, kto przez przypadek doprowadza do zmieszania odpowiednich składników i wychodzi mu z tego znakomity, powalający na kolana tort. Jednak niestety nasz cukiernik amator nie jest świadomy co dokładnie spowodowało, że tort okazał się ósmym cudem świata. I wszystko jest ok, dopóki goście nie zjedzą tortu i nie poproszą o przyrządzenie takiego samego na kolejną uroczystość. Tutaj cukiernik rozkłada ręce, ponieważ nie potrafi swego arcydzieła powtórzyć. Człowieka, który podąża linią doświadczenia czy bycia, Gurdżijew nazywa głupim świętym. To ktoś, kto doświadczył dowolnego zdarzenia, sytuacji czy jakiegoś konkretnego przypadku, ale jednocześnie nie ma wiedzy na temat mechanizmu, który za tym przypadkiem stoi. To ktoś kto zarobił pieniądze, ale nie potrafi już ani tej sztuki powtórzyć, ani też nikogo tej sztuki nauczyć. To ktoś, kto nie rozumie związków przyczynowo skutkowych, kto nie ma świadomości w jaki sposób działa życie, co z czego wynika i jak rozumieć to co się dzieje. Ktoś kto uczestniczy w wirze wydarzeń, kim ten życiowy wir rzuca na wszystkie strony i kto jest kompletnie w tym wirze zagubiony, bo nie rozumiejąc zasad jego działania nie ma jednocześnie na to co się dzieje najmniejszego wpływu. To ktoś, kto w ten sposób sam siebie pozbawia możliwości wpływania na własne życie, a więc pozostaje mu jedynie rola reaktywna. Może tylko reagować na to co się dzieje, ale nie jest w stanie tego co się dzieje kreować. Głupi święty nie ma najmniejszych zdolności operacyjnych: tak naprawdę nie decyduje o tym czego doświadcza. 

Drugą linią jest linia wiedzy. Ta zaś w przeciwieństwie do linii bycia oznacza podążanie wyłącznie ścieżką wiedzy z jednoczesnym brakiem doświadczania jej skutków czy efektów. Na tej linii dużo wiemy, ale jednocześnie nie potrafimy przełożyć tej wiedzy na życie. Pojawia się zarówno wiedza, jak i rozumienie, ale jednocześnie cały ten kognitywny bagaż pozostaje wyłącznie na teoretycznym poziomie. Tutaj Gurżijew podróżującego tą linią nazywa słabym joginem. To ktoś, kto zna wszystkie asany jogi. Zna ich sanskryckie nazwy, pochodzenie oraz precyzyjnie potrafi opisać i wytłumaczyć każdą z nich. Potrafi wskazać w jaki sposób należy ułożyć ciało, jakie mięśnie i ścięgna aktywować by prawidłowo daną jogiczną pozycję wykonać. Jednak mimo całej swoje precyzyjnej wiedzy słaby jogin nie potrafi prawidłowo wykonać ani jednej asany. I tutaj też sięgnijmy do przykładów. Wyobraźmy sobie kogoś, kto uczy innych ludzi jak zostać milionerem i jednocześnie sam ma problem by przeżyć od pierwszego do pierwszego. Współczesny słaby jogin to ktoś, kto będzie ci udzielał wielu rad, jak masz się zachowywać w swoim życiu prywatnym i zawodowym, i jednocześnie sam będzie miał w swoim życiu zawodowym i prywatnym same problemy.  To ktoś kto będzie nauczał jak żyć i kompletnie nie radził sobie we własnym życiu. To profesor, który zza swojej katedry będzie wygłaszał cudowne socjologiczne tyrady i jednocześnie nie będzie się potrafił odnaleźć pośród socjologicznych uwarunkowań współczesnego świata. To pani psycholog ucząca w telewizji jak budować związki i jednocześnie w swoim realcyjnym życiu ponosząca klęskę za klęską. To trener uczący zarządzania emocjami, który sam strzela focha, bo nie spodobał mu się czyjś komentarz na jego temat. Takich przykładów można by mnożyć i pewnie z własnego otoczenia znasz ich bez liku. Jedne są śmieszne, inne żenujące a jeszcze inne po prostu groźne. Kiedy dwudziestolatek nie potrafiący poradzić sobie ze swoim ego siada za kierownicę samochodu i przy szybkości stu czterdziestu na godzinę w swoim wyklepanym BMW na autostradzie tuż za Łodzią usiłuje wymusić na mnie bym zwolnił mu pas ruchu podjeżdżając do tyłu mojego samochodu na dwadzieścia centymetrów, to zapewniam, że cała akcja przestaje być śmieszna. Co z tego, że on teoretycznie wie jak się prowadzi samochód, co z tego że potrafi naciskać pedały i trzymać kierownicę, kiedy nie potrafi panować nad swoimi emocjami. Wówczas jego wiedza o prowadzeniu samochodu staje się bezużyteczna, bo wystarczy milisekunda nieuwagi, byśmy obaj stracili życie. I podobnie  się dzieje w tych przypadkach, kiedy dwudziestolatek próbuje sił na zbyt mocnym motocyklu. Co z tego, że wie jak się prowadzi motocykl, jak jego ego karze mu odkręcić manetkę gazu do końca, żeby spacerujące nieopodal panny zwróciły na niego uwagę. Wiedza wyprzedza doświadczenie. Słaby jogin ginie, zanim mu się uda nadrobić tę różnicę. Podobnie jest w sytuacji, w której ludzie dziedziczą majątki czy wygrywają fortuny w grach losowych. Pojawia się bogactwo, ale nie stoi za nim wiedza, czyli rozumienie, w jaki sposób za pomocą własnej pracy, talentu, sprytu i często wyrzeczeń można takie pieniądze zdobyć. Głupi święty musi więc przegrać z rzeczywistością, bo koszt różnicy poziomów pomiędzy linią bycia i linią wiedzy jest zawsze bardzo wysoki. 

Jaki zatem wniosek płynie dla nas z modelu Gurdżijewa? Otóż ilekroć nam w życiu cokolwiek nie wychodzi, kiedy nie jesteśmy do końca zadowoleni z efektów naszych działań, poziomu uzyskiwanych rezultatów czy też poziomu realizacji zamierzeń, to w pierwszej kolejności powinniśmy się przyjrzeć naszym własnym życiowym liniom bycia i wiedzy i to dokładnie w tym kontekście, w którym odkrywamy najwięcej życiowych niepowodzeń. Kiedy zaś przyjrzymy się dokładnie, to odpowiedzmy sobie uczciwie i szczerze na pytanie, czy czasem nie cierpimy na jedną z gurdżijewowych przypadłości: słabego jogina czy też głupiego świętego. Czy aby nasze doświadczenie idzie w parze z naszą wiedzą? Czy aby na pewno precyzyjnie rozumiemy wszystko czego doświadczamy? Czy aby na pewno, za wiedzą którą się posiłkujemy i którą uznajemy za zdobytą stoi doświadczenie, w którym te wiedzę potrafimy wprowadzić w życie i zweryfikować? Odkrycie własnych niedostatków zarówno po stronie głupiego świętego, jak i słabego jogina jest bolesne, bo uświadamia nam, że wcale nie jesteśmy tacy świetni, jak nam się wcześniej wydawało. Ale z drugiej strony daje nam niezwykle istotne wskazówki informujące nas co powinniśmy poprawić, nad czym popracować, jakie braki uzupełnić. A to zawsze bezcenna lekcja, pozdrawiam.

#86 Iluzja wielozadaniowości

Iluzja wielozadaniowości

Zacznijmy jak zwykle od przykładu – tym razem jednak z moich własnych doświadczeń. Pamiętam pewne spotkanie. Warszawa, agencja reklamowo promocyjna (oczywiście nie powiem która, bo jednak obciach), po jednej stronie stołu ja, po drugiej dwie panie. Na razie rozmowa jest luźna, bowiem czekamy aż przyjdzie trzecia pani, ta najważniejsza. Rozmowa ma być dosyć ważna dla obu stron, bo dotyczy pewnego długoterminowego kontraktu wymagającego sporego zaangażowania czasowego po obu stronach. W końcu pojawia trzecia, najważniejsza pani, zasiada za stołem dokładnie na przeciwko mnie i rozpoczyna rozmowę jednocześnie kładąc na stole i otwierając swojego laptopa. Pani zadaje mi pytania i w ogóle na mnie nie patrzy, bo jej wzrok jest utkwiony wyłącznie w laptopie. Do tego co chwila coś pisze stukając w klawiaturę. Zaczynam się czuć delikatnie mówiąc nieswojo, bo po pierwsze nie mam najmniejszej pewności czy pani w ogóle rejestruje to co mówię, a po drugie mam naturalne w takiej sytuacji poczucie negatywnej gradacji ważności. Skoro pani jest zajęta swoim komputerem w trakcie rozmowy ze mną, to oznacza, że istotność tej rozmowy jest dla tej pani o wiele niższa niż zakładałem. Po chwilę zadaję jej grzeczne pytanie, czy jednak nie mogła by zamknąć laptopa i skoncentrować się bardziej na naszej rozmowie. Co pani odpowiada? „Proszę sobie nie przerywać, ja jestem wielozadaniowa”. Niestety ja jednak nie idę na taki układ i stanowczo żądam zamknięcia laptopa grzecznie panią informując, że jeśli nie zamknie laptopa to będziemy musieli zakończyć tę rozmowę i z naszej współpracy nici. Pani zamyka laptopa a jej mina świadczy o tym, że najchętniej by mnie publicznie wychłostała za tą zniewagę i oczywiście już do końca naszej rozmowy ma muchy w nosie. Jak się łatwo domyśleć ja zupełnie straciłem ochotę na współpracę, bo zachowanie tej pani nie rzutowało w moim przekonaniu na przyszłość niczego dobrego. Pomijając oczywiście fakt braku kultury, lekceważenia rozmówcy i wielu innych aspektów takich sytuacji, przyjrzyjmy się dzisiaj mitycznej wielozadaniowości. Pewnie w macie również takie doświadczenia: rozmawiacie z kimś kto w czasie waszej rozmowy wykonuje jeszcze jakąś inną czynność i nie widzi w tym niczego zdrożnego, bo przecież uważa się za wielozadaniowca. Osobę, która bez straty efektywności jest w stanie wykonywać wiele zadań naraz. No cóż – w tym względzie badania nie pozostawiają złudzeń. Wielozadaniowość bowiem jest o wiele większą iluzją, niż moglibyśmy sądzić – w rzeczywistości w większości wypadków obniża naszą efektywność. Niestety nie tylko efektywność, ale też możliwości intelektualne. Jak podaje David Rock w swej bestsellerowej książce „Twój mózg w działaniu” znane są przypadki, w których wiara w umiejętności związane z wielozadaniowością potrafi wyrządzić wiele szkód. W jednym z takich przypadków lekarz mylnie wypisując receptę w trakcie odbierania i wysyłania SMSów omal nie zabił pacjenta.  Dla przykładu jedno z badań nad multitaskingiem przeprowadzone na Universytecie Londyńskim wykazało, że ciągłe wysyłanie wiadomości e-mail i przesyłanie wiadomości tekstowych zmniejsza zdolność umysłową o średnio 10 punktów w teście IQ. Przy czym należy dodać, że było to pięć punktów dla kobiet i piętnaście punktów dla mężczyzn. A to oznacza, że w przypadku mężczyzn jest to około trzy razy więcej niż daje efekt palenia marihuany. Rock w swej książce stawia popartą badaniami, a jednocześnie niezwykle przerażającą tezę: otóż kiedy ludzie wykonują jednocześnie dwa zadania poznawcze, ich zdolność poznawcza może spaść z zdolności Harvard MBA do zdolności 8-letniego dziecka. Dlaczego aż tak bardzo tracimy zdolność poznawczą? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, ponieważ może to zjawisko być związane z wieloma aspektami naszego myślenia, w tym z mocno abstrakcyjnymi. By zaś jej wykluczyć (lub potwierdzić) należałoby przebadać dla porównania kogoś, kto siłą rzeczy nie będzie się przy przełączaniu zadań posługiwał pojmowanie abstrakcyjnym. Naukowcy z Uniwersytetu Exeter wpadli więc na pomysł przebadania gołębi. One przecież nie będą posługiwały się całym procesem związanym z rekonfiguracją reguł podczas przełączania zadań, a jedynie będą reagowały na bodźce. I okazało się, że założenie było słuszne, bo gołębie obserwując obrazy wyświetlane na ekranach LCD i na ich podstawie dokonując wyboru prawidłowej odpowiedzi naciskając odpowiedni przycisk za którym kryła się nagroda w postaci smakołyku osiągały dużo szybsze i lepsze efekty od ludzi wykonujących to samo zadanie. A to oznacza, że ludzie wykonując na raz kilka zadań nie nie robią ich tak naprawdę jednocześnie tylko dokonują szybkiego przełączania się pomiędzy zadaniami. A każdemu temu przełączeniu towarzyszy jednocześnie cały proces rekonfiguracji reguł, którego to procesu nie wykonują gołębie. Na czym ten proces polega? Otóż kiedy przełączamy się pomiędzy jednym zadaniem a drugim musimy najpierw zidentyfikować bieżące zadanie i oddzielić jego reguły od zadania na które się przełączamy. Wówczas następuje proces usunięcia reguł poprzedniego zadania z naszej pamięci roboczej i wprowadzenie do niej nowych reguł. Gołębie po prostu nie analizują zmiany zadania i przełączają się niejako automatycznie reagując na nowe bodźce, co przypomina trochę zasadę automatycznych reakcji z eksperymentu z psami Pawłowa. Ludzie zaś zawsze w procesie przełączania dokonują analizy tego co widzą, co spowalnia sam proces i stanowi dodatkowe obciążenie dla systemu kognitywnego. To zaś z kolei ma wpływ na popełnianie większej ilości błędów i jednocześnie obniża tak naprawdę nasze zdolności kognitywne w tym konkretnym momencie. Jak mowi jednak z autorek badań dr Christina Meier: „Jeśli wcześniej doświadczyły danej sytuacji, gołębie powtórzą zachowanie, które przyniosło im najlepszy wynik w poprzednich próbach. My, ludzie tego nie robimy. Zamiast prostego powtarzania zachowania używamy reguł. Sprawiamy, że rzeczy stają się dużo bardziej skomplikowane.”

Jednak niezależnie od wyników wielu badań nam multitaskingiem ludzie zdają się wierzyć, że są wielozadaniowi i potrafią wykonywać kilka czynności na raz jednocześnie nie tracą na swojej efektywności. Wprawdzie rzeczywiście istnieją ludzie zwani „supertaskerami”, którzy potrafią to robić, ale uznaje się że stanowią oni zaledwie około 2% calej populacji. Ci zaś z tych 98% procent, którzy uznają się za wielozadaniowych przy okazji również uznają się za lepszych w wykonywaniu zadań od przeciętnych. Rzeczywistość jest jednak zgoła inna. Profesor David Strayer – wieloletni badacz wielozadaniowości z Uniwersytetu w Utah mówi wprost: Ludzie, którzy najprawdopodobniej są wielozadaniowi, ukrywają iluzję, że są lepsi od przeciętnych, kiedy w rzeczywistości nie są lepsi od przeciętnych, a często gorsi”. I tenże profesor był współautorem jednego z ciekawszych badań i dotyczącego rozmawiania przez telefon komórkowy w trakcie prowadzenia samochodu. Okazało się, że ci badani, którzy regularnie korzystają z telefonu komórkowego podczas jazdy samochodem w rzeczywistości mają najmniejsze zdolności wielozadaniowe, mimo iż sami są przekonani, że jest dokładnie odwrotnie. Co więcej – sam fakt korzystania z telefonu komórkowego podczas jazdy nie wynikał z wiary we własną wielozadaniowość, ale z prostego faktu nudy przy wykonywaniu jednej czynności i poszukiwania innej, by sobie z tą nudą poradzić. Z badań wynika że te osoby po prostu cechuje trudność koncentracji na jednym zadaniu. Powstaje w nich wówczas psychologiczne napięcie, którego rozładowanie popycha ich do zaangażowania w zadania drugorzędne. Osoby te również wykazują skłonność do poszukiwań zewnętrznych stymulatorów by pokonać swoje własnej znużenie i czynią to oczywiście kosztem własnej wydajności. Ta cecha zaś korelowała u badanych z impulsywnością i tendencją do działania nie wymagającego myślenia. To ludzie nastawieni na nagrodę a nie na proces. Niecierpliwi, więc mniej wrażliwi na koszty wynikające ze spadku własnej efektywności. 

Wielozadaniowość zatem w 98% przypadków na sto jest niestety mitem, ale badania nad tym zjawiskiem dostarczają nam niezwykle cennych wniosków. Jeśli bowiem jesteś pracodawcą a twój potencjalny pracownik, osoba starająca się o posadę przekonuje cię o swej wielozadaniowości to jego słowa stają się dla ciebie bezcenną wskazówką z kim tak naprawdę będziesz miał do czynienia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że ta osoba będzie o wiele mniej efektywna niż deklaruje, będzie przejawiała tendencje do porzucania wyznaczonych zadań przed ich zakończeniem i sama będzie wynajdowała wszelkie dystraktory by pozbyć się napięcia wynikającego z mniejszych możliwości koncentracyjnych oraz nudy. Najprawdopodobniej będzie też ulegała impulsom i oddawała się zadaniom drugorzędnym marnując tak naprawdę swój potencjał, a przy okazji twój firmowy czas. Czy taka osoba jest z góry przegrana? Oczywiście że nie, ale wymaga sporej pracy nad sobą by się z tego mitycznego kręgu wielozadaniowości wyzwolić. Co zaś zrobić, kiedy odkrywamy tego typu wielozadaniowe tendencje u samych siebie. Na przykład dzięki prostej konstatacji, że prowadząc samochód przejawiamy tendencje do jednoczesnego rozmawiania przez telefon? Po pierwsze należy przyjrzeć się sobie nie w kontekście swoich możliwości wielozadaniowych i efektywności ale przede wszystkim w kontekście naszych umiejętności koncentracji na określonym zadaniu. Trzeba uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie co nas nudzi, w jakich okolicznościach i dlaczego? Jakie dystraktory odciągają naszą uwagę jednocześnie przynosząc ulgę napięciu powstającemu w nas podczas wykonywania konkretnych zadań. Świadomość samych siebie – co oczywiście powtarzam już do znudzenia – jest zawsze pierwszym korkiem na drodze do zmiany. Jeśli wiesz jak działasz, to wiesz też od czego należy rozpocząć proces zmiany. Najważniejsze zaś jest to, byśmy spróbowali przewartościować własne myślenie o nas samych. W większości wypadkow nie jesteśmy wielozadaniowi, a jedynie tracimy na tym, że sami podlegamy takiej iluzji. Pozdrawiam.

#87 Dojrzałość

Dojrzałość

W ostatnich dniach media obiegła informacja o tym, jak europejskie – w tym nasze – pokolenie milenialsów, czyli na przykład dzisiejszych dwudziestoparolatków zaczyna wracać do domów rodziców. Życie okazuje się zbyt drogie, czynsze zbyt wysokie, zaś zarobki w tak młodym wieku zbyt niskie. Wówczas jedynym sposobem na utrzymanie w miarę przyzwoitego poziomu życia staje się powrót na garnuszek rodziców. Nie trzeba płacić za czynsz, za wyżywienie, za prąd. Tego typu egzystencja staje się wiec nęcąco wygodna. Tyle, że taki wybór ma swojej konsekwencje. Rodzicom jest ciężej – bo przecież muszą utrzymać dodatkową dorosła osobę, a prędzej czy później w relacji rodzic dziecko mieszkających pod jednym dachem, częstotliwość konfliktów stanie się autodestrukcyjna dla obydwu stron. Każde pokolenie ma przecież swoje potrzeby, wartości i faktory atrakcji, czyli to co wydaje się im w życiu pociągające, atrakcyjne, dla czego warto rano wstawać z łóżka. Konflikt więc wisi na włosku od samego momentu podjęcia takiej decyzji. I z miesiąca na miesiąc będzie coraz gorzej. A najlepiej to widać w gabinetach psychologów. Już dzisiaj gro ich pacjentów stanowią właśnie dwudziestoparolatkowie, zaś źródłem większości deklarowanych problemów jest właśnie relacja z rodzicami. 

Te zaś medialne doniesienia i dyskusja, która się dzisiaj toczy nad tym fatalnym dla społecznej i gospodarczej kondycji zjawiskiem przypomniała mi się w chwili, w której po ostatnim warsztacie jedna z uczestniczek, jak się okazało będąca stałym widzem moich mini-wykładów zapytała, czy nie zamierzam czegoś napomknąć o dojrzałości, bo zdaje się, że jej definicja wcale nie jest taka oczywista. 

Przyjrzymy się zatem dzisiaj dojrzałości. A najpierw w tym celu sięgnijmy do języka i zwróćmy uwagę na pewien zwrot, którego często używamy w zazwyczaj innych kontekstach, ale którego rzeczywiste znaczenie może stać się dla nas cennym drogowskazem. Zastanówmy się kiedy wypowiadamy słowa ”dojrzałem, czy też dojrzałam do podjęcia konkretnej decyzji” i co one tak naprawdę oznaczają? Otóż wypowiadamy te słowa, kiedy uznajemy, że chcemy coś zrobić, coś przedsięwziąć, czy jakoś się zachować niezależnie od konsekwencji, jakie to nasze zachowanie za sobą pociągnie. To sytuacja – że posłużę się przykładem z kręgu zainteresowań dwudziestoparolatka – w której chłopak zdecyduje się podejść i zgadać do nieznanej mu wcześniej, a atrakcyjnej dla niego dziewczyny. Mówi sobie w duchu „raz kozie śmierć”, „dojrzałem by to zrobić”, „najwyżej się nie uda, a ona mnie wyśmieje, odrzuci czy wręcz potraktuje jak powietrze”. Co się musi zadziać w tym chłopaku by zdobył się na taki krok? Wejdźmy na chwilę do jego głowy. Co tam znajdziemy? Otóż projekcję negatywnych konsekwencji i przyjęcie ich jako jeden z możliwych scenariuszy. Oznacza to akceptację potencjalnego niepowodzenia i założenie, że trzeba będzie sobie z tym niepowodzeniem poradzić. Zaś mimo zakładania prawdopodobieństwa negatywnego scenariusza i tak podjęcie tego kroku. 

Albo inny przykład – tym razem pięćdziesięcioletniej kobiety, która postanawia zerwać dotychczasowy długotrwały związek i rozpocząć nowe życie. Decyduje się na porzucenie dotychczasowego znanego jej świata, na rzecz nieznanego. Ryzykuje wszystkim, co do tej pory osiągnęła, ale przede wszystkim stawia na szali swoje własne życiowe bezpieczeństwo. Bo przecież mimo, iż uznaje swój dotychczasowy związek za pomyłkę, nie czuje się w nim ani potrzebna ani kochana, to jednak związek ten daje jej finansowe bezpieczeństwo. Nawet jak nie są to kokosy, ale wiązany z trudem sznurek wydatków od pierwszego do pierwszego, to i tak jest to cokolwiek. Coś namacalnego, znanego, uchwyconego, co zamierza zamienić na nienamacalne, nieznane i nieuchwytne. I jednocześnie wypowiada słowa: „oto dojrzałam do tej decyzji”. 

Już wiemy, że za tymi słowami kryje się przyjęcie również i takiej możliwości, że decyzja ta przyniesie jej wyłącznie negatywne konsekwencje. Jej status, poczucie bezpieczeństwa, czy dostęp do podstawowych potrzeb może być zagrożony i nigdy może już nie odzyskać dotychczasowego życia. A mimo to, decyduje się na dokonanie zmiany. 

Co łączy obydwa te powyższe przykłady? Tym łącznikiem jest słowo odpowiedzialność. Nie przerzucana na nikogo innego. Wyłącznie nasza, indywidualna i osobista. Taka, której ciężaru nie da się zrzucić na żadne cudze barki. Taka, w której akceptujemy, że niezależnie od tego co się stanie trzeba będzie udźwignąć konsekwencje naszych własnych decyzji. Ale podejmowanie decyzji z przyjęciem na siebie pełnej odpowiedzialności za ich skutki to jedynie drobny wycinek dojrzałości. 

Na kolejny i niezwykle istotny filar dojrzałości zwraca uwagę David Hawkins powiadając, że dojrzałość zawiera w sobie zdolność do akceptacji własnych ograniczeń bez utraty poczucia własnej wartości. Rozwijając tę myśl możemy powiedzieć, że stajemy się dojrzali kiedy odkrywamy, że wszelkie sądy wartościujące, zarówno te wypowiadane o nas przez innych, jak i te które nam dyktuje o nas samych nasze własne ego, to jedynie etykiety, oceny i opinie mające wyłącznie subiektywną indywidualną wartość dla wartościującego, a dla nas samych pozostając zupełnie bezwartościowe. Dojrzałość pojawia się wówczas, kiedy przestaje cię określać to, co sądzą o tobie inni, lub to, co podpowiada ci twoje skrzywdzone, cierpiące, odrzucone czy zalęknione ego. A żeby to się stało możliwe nasze poczucie własnej wartości musi zostać zbudowane na zupełnie innych filarach niż nauczyło nas społeczeństwo. Ten budulec nie może pochodzić z zewnątrz, a wyłącznie z wewnątrz nas samych. Jak to sprawdzić, czy też jak ustalić na czym powinniśmy budować nasze poczucie własnej wartości? Mówiłem już o tym w jednym z mini-wykładów ale w tym miejscu warto to powtórzyć. Otóż wewnętrzne, zdrowe i stabilne poczucie własnej wartości może być zbudowane wyłącznie z tego czego nie da się nam odebrać. Samochód, dom, pieniądze z konta da się nam zabrać. Wystarczy zmiana koniunktury czy dowolna życiowa katastrofa. Podobnie da się nam odebrać ukochaną osobę. Wystarczy, że postanowi nas zostawić. Da się nam również odebrać dobrą opinię – wystarczy że ludzie, którzy ją generują zmienią zdanie na nasz temat. Da się nam odebrać naszą pozycję społeczną, karierę, a nawet pełnione społeczne role. Jednak nie da nam się odebrać faktu ukończenia jakiejś szkoły czy uczelni. Nie da się odebrać faktu opublikowania książki – nawet kiedy cały jej nakład zostałby zmielony to sam fakt jej publikacji jest czymś nieodbieralnym. Nie da się odebrać naszych doświadczeń, umiejętności talentów, a nawet wiedzy. I owszem możemy o niej zapomnieć ale jeśli będziemy ją pielęgnować, to stanie się nieodbieralna. I właśnie moment, w którym twoje własne poczucie wartości staje się wewnętrzną stabilną nieodbieralną cechą jest tożsamy z osiągnięciem dojrzałości. 

Na kolejny filar dojrzałości zwraca uwagę Mark Manson – autor światowego bestsellera sprzed zaledwie roku: książki o tytule „Subtelnie mówię ‚fuck’”. Mówi on że dojrzałość pojawia się wówczas, kiedy nauczymy się przejmować wyłącznie tym, co jest faktycznie tego przejmowania warte. A nie wszystko jest warte przejmowania. Powiem więcej: uważam dzisiaj, że zdecydowana większość rzeczy, którymi się przejmujemy jest w istocie kompletnie nie warta naszego przejmowania. Bo albo nie mamy na to wpływu, więc przejmowanie się tym czymś i tak nic nie da – albo też po jakimś czasie odkrywamy, że rzeczy którymi się przejmowaliśmy w naszym życiu tak naprawdę nie miały najmniejszego znaczenia. Co więcej – dopiero z perspektywy czasu zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego jak wiele zmitrężyliśmy czasu na bezsensowne zadręczanie nas samych i naszego najbliższego otoczenia tak nieistotnymi pierdołami, że aż głupio się człowiekowi robi na samo wspomnienia swojego własnego zachowania w tym względzie. Żeby jednak dostrzec absurd naszych własnych trosk musimy do tej konstatacji dojrzeć. I tutaj najlepszym nauczycielem jest samo życie, czasem nie szczędząc nam również bolesnych lekcji, Ale jak się okazuje, te zapamiętujemy najsilniej i najdłużej. 

Właściwie na tych trzech fundamentach dojrzałości moglibyśmy zakończyć. Jednak istnieje coś jeszcze o czym nie należy zapominać. I to nie tylko kwestia wracających do rodzinnych domów milenialsów ale wielu ludzi. Bo znam i takich, którzy przez całe dorosłe życie nie sprostali ani jednemu z tych trzech zadań. Nie podejmują wielu działań, bo nie są w stanie wziąć prawdziwej realnej odpowiedzialności za możliwe negatywne konsekwencje, więc próbują podejmować tylko takie decyzje, które nie niosą za sobą najmniejszego ryzyka. Jednak życie pisze zupełnie inne scenariusze i taka egzystencja prędzej czy później okazuje się po prostu niemożliwa. Nie potrafią zbudować własnego poczucia wartości na właściwych filarach, więc szukają jego potwierdzenia w rzeczywistości zewnętrznej, przez co stają się zależni od opinii innych, od poziomu zgromadzonych dóbr, czy społecznej pozycji. I po trzecie przejmują się olbrzymią ilością rzeczy – w swej większości kompletnie takimi, które na to kompletnie nie zasługują. I właśnie za to przychodzi im zapłacić często olbrzymią życiową cenę. To koszt życia w lęku, w uzależnieniu od poczucia bezpieczeństwa, w przerażeniu pojawiającym się przy każdej myśli o dowolnej stracie. Stracie pieniędzy, przyjaciół czy pozycji. W każdym z trzech powyższych filarów najmniejszy rodzaj niedojrzałości związany jest z olbrzymim kosztem, który musimy płacić. Z biegiem zaś naszego życia ten koszt staje się coraz większy. Pozdrawiam

#88 Dyskomfort interpersonalny

Dyskomfort interpersonalny, czyli kiedy przy innych czujemy się źle?

Czy czasem zdarza ci się poczuć dyskomfortowo w obecności innych? Właściwie nie jesteś w stanie dokładnie określić co jest powodem tego poczucia, ale wiesz na pewno że czujesz się jakoś nieswojo i jedyne na co masz ochotę, to jak najszybciej się ewakuować z tej sytuacji. Pokażmy to na kilku przykładach. W pierwszym trafiasz na imprezę. Nikogo tam właściwie nie znasz, ale wiesz, że pozostali uczestnicy tego przyjęcia doskonale znają się między sobą. Wymieniają się wspomnieniami wspólnych przeżyć, gęsto i często wybuchają śmiechem przywołując nieznane ci sytuacje, które tak naprawdę dla ciebie są mało śmieszne i masz wrażenie, że jest w nich jakieś drugie dno, którego nie rozkminiasz? Widzisz też że porozumiewają się w lot, używają skrótów myślowych, które doskonale rozumieją, a ty z minuty na minutę czujesz się coraz bardziej obco w tym towarzystwie. Dostrzegasz też, że kiedy na ciebie patrzą, to ich wzrok nie zawsze zatrzymuje się na twojej twarzy. Często ją omija koncentrując się na twoim ciele, sposobie poruszania się, czy też tym, co masz na sobie. Prędzej czy później poczujesz się zmęczony tą imprezą i postanawiasz jak najszybciej ją opuścić. Inny przykład: wybrałeś, czy wybrałaś się na kawę z kimś dużo młodszym od ciebie. Nagle do kawiarni wchodzi gromadka roześmianych i trochę zbyt głośno się zachowujących młodych ludzi – rówieśników twojego kompana. Okazuje się, że doskonale się z nim znają, więc przysiadają do waszego stolika. Rozmawiają głównie z nim ale i tak dostrzegasz, że stałaś, czy stałeś się obiektem obserwacji. Ktoś ukradkiem spogląda na twoje dłonie trzymające filiżankę. Ktoś inny przesuwa wzrok powyżej twoich oczu i wiesz, że właśnie drobiazgowo ogląda twoją fryzurę lub jej brak. A ktoś jeszcze inny przez chwilę przypatruje się twoim butom. Niby wszystko jest w porządku, głośna trzódka znajomych znajomego świetnie się bawi, a ty tak naprawdę czujesz się mocno nieswojo w tej sytuacji.

Inny przykład – tym razem damsko męski – wchodzisz do sekretariatu twojej firmy i zastajesz tam kilka nieznanych ci bliżej osób przeciwnej płci. Niech w tym miejscu panie wyobrażą sobie, że w sekretariacie natknęły się na grupkę mężczyzn, zaś panowie na grupkę pań. Kiedy stoisz i czekasz na swoją kolej zauważasz, że zamilkłe nagle towarzystwo osób bacznie ci się przygląda, jednak wzrok wielu z nich zbyt natarczywie koncentruje się na twoich pośladkach, wywołując na kilku twarzach uśmieszki. Jednak ty niespecjalnie się z tym dobrze czujesz, bo masz świadomość, że cała twoja osobowa wartość została w oczach oglądających zredukowana wyłącznie do twoich czterech liter. 

Co łączy wszystkie powyższe przykłady? Dlaczego w takich sytuacjach czujemy się nieswojo? Otóż możemy wnioskować, że nasze poczucie dyskomfortu bierze się z tego, iż nagle zostaliśmy wrzuceni do sytuacji, w której jesteśmy otoczeni przez obcych nam ludzi. I wnioskujemy, że za nasze samopoczucie, a właściwie jego dyskomfortowy aspekt odpowiada to, że znajdujemy się wśród ludzi, którzy z jednej strony nie znają nas, ale z drugiej strony dobrze znają się pomiędzy sobą. Sam zaś fakt, że znają się między sobą powoduje, że ich zachowanie stale się zbyt wyluzowane, zbyt swobodne w stosunku do tego w jaki sposób my sami takiego zachowania w podobnych sytuacjach byśmy oczekiwali. Widzimy, że sam fakt dobrej zażyłej znajomości pomiędzy nimi ośmiela ich do zachowań na tyle swobodnych, że nie pasują do tego, w jaki sposób my postawiliśmy poprzeczkę swobodzie zachowania w takich okolicznościach. Zatem istnieje rozbieżność pomiędzy tym, w jaki sposób oni umieszczają swoje zachowanie na skali normy dla takiej sytuacji, a w jaki sposób my to czynimy. Im zaś większa jest ta różnica, tym gorzej się czujemy. Powstaje wrażenie wyobcowania, niedopasowania, nieprzystawania do tego towarzystwa. To tak jakbyśmy się znajdowali w relacyjnej fazie przejściowej, przez którą oni wszyscy już dawno zdążyli przejść, zostawiajac nas daleko w tyle, jeśli chodzi o poziom zażyłości czy bliskości. No bo przecież, jeśli Franek z Zenkiem już zaliczyli niejedną przygodę razem, wielokrotnie się z sobą upili, wielokrotnie byli świadkiem własnych nie do końca parlamentarnych zachowań, to obaj zaczynają dysponować zupełnie inną wzajemną społeczną wrażliwością. Moglibyśmy powiedzieć, że jeśli Franek i Zenek przeszli razem przez ileś sytuacji, w których widzieli siebie nawzajem w niezbyt chlubnych okolicznościach, to będą skłonni do innego poziomu tolerancji wobec samych siebie niż w stosunku do obcej im osoby. Sami sobie są w stanie dużo więcej wybaczyć, na więcej rzeczy przymknąć oko, czy też do większej ilości irytujących zachowań podejść z humorem i rezerwą. Natomiast jeśli w towarzystwie Franka i Zenka znajdzie się kolejna, nowa i póki co obca im osoba, to automatycznie po ich stronie zostanie włączony tryb sondowania z kim mają do czynienia. Muszą przecież dokonać oceny, na ile sobie będą mogli teraz pozwolić i na ile obecność nowej osoby może wpłynąć na swobodę ich zachowania. 

I tutaj mamy kolejny aspekt omawianych sytuacji a mianowicie ocenę, czyli coś, co de facto staje się czynnikiem decydującym o naszym dyskomforcie. My po prostu nie lubimy być oceniani pod jakimkolwiek kątem, więc każdy rodzaj wykrytej oceny wpływa na obniżenie naszego samopoczucia, co wynika z zagrożenia płynącego z ewentualnego podejrzenia o wynik tej oceny. Chcemy przecież dobrze wypaść, a w trakcie aktu oceny nie możemy przewidzieć, czy nasze oczekiwania zostaną spełnione, więc siłą rzeczy pojawia się uczucie niepokoju. 

Do tego dochodzi jeszcze jeden istotny element a mianowicie to, że ocena innych, której podlegamy ma zawsze dwa faktory. Pierwszy faktor dotyczy dyskrecji. Otóż ludzie, którzy nas oceniają w trakcie tejże oceny podlegają zjawisku wzmocnienia społecznego. Im zaś te wzmocnienie jest silniejsze, tym ich ocena dokonywana na naszej osobie staje się mniej dyskretna. Dlatego użyłem takich a nie innych trzech przykładów ilustrujących to zjawisko. W każdym z tych przykładów na oceniających działało silne społeczne wzmocnienie. Uczestnicy imprezy, młodzież w kawiarni i grupa osób w sekretariacie podlegali różnym rodzajom wzmocnień. W przypadku uczestników imprezy była to ich wzajemna zażyła znajomość, w przypadku młodych ludzi w kawiarni ich podobieństwo demograficzne i psychograficzne, zaś w przypadku grupy osób, którą spotkaliśmy w sekretariacie ich płeć. We wszystkich tych wypadkach społeczne wzmocnienie spowodowało, że proces oceniania wymykał się spod kontroli, przez co doświadczaliśmy dyskomfortu. Po prostu ludzie podlegający społecznemu wzmocnieniu nie zdają sobie sprawy z tego, jak na zewnątrz widoczne jest to, że właśnie kogoś oceniają. A im silniej widać to na zewnątrz, tym większy dyskomfort pojawia się w ocenianej osobie. 

Drugi faktor dotyczy braku możliwości wpływu u ocenianego na to, co jest oceniane. To sytuacja, w której w trakcie oceny przez innych orientujemy się, że to co oceniają, znajduje się poza naszymi możliwościami regulacyjnymi. Jeśli stoisz w sekretariacie i odkrywasz, że wzrok przedstawicieli drugiej płci wędruje po twoich pośladkach to zdajesz sobie sprawę z tego, że ocena dotyczy takiego aspektu ciebie, na który w danym momencie nie masz wpływu. Nie możesz przecież w trakcie tej oceny zmienić kształtu pośladków, ich rozmiaru czy powabu. I dotyczy to obojga płci. Taka sytuacja stanowi przeciwieństwo oceny tego, na co możesz mieć wpływ. Kiedy na przykład w trakcie oceny odkryjesz, że jej przedmiotem jest twój intelekt, czy posiadanie jakiejś wiedzy albo umiejętności, możesz wywrzeć wpływ na ocenę. Możesz przecież powiedzieć coś, co pozwoli oceniającemu uznać, że jesteś inteligentny, czy inteligentna, masz jakąś wiedzę, czy też dysponujesz jakąś ocenianą umiejętnością. Kiedy jednak nie jesteś w stanie wpłynąć na przedmiot oceny pozostaje ci bierne oczekiwanie na jej efekt, a wtedy do głosu dochodzi nasze lubujące się w cierpieniu ego oraz cała masa różnych psychicznych schematów, które zaczynają reagować swoim przestrachem i wpływać na siebie nawzajem, jakby czekały który z nich uruchomi lawinę upadku. Działa to trochę jak ułożony z mozołem i nieco chybotliwy domek z kart. Wystarczy zdestabilizować jedną kartę, by w efekcie zaczęły się chwiać inne doprowadzając do destrukcji całej karcianej konstrukcji. I w ten sposób zaczyna się reakcja łańcuchowa – pierwsze na przykład poddaje się poczucie pewności siebie, a zanim już lecą pozostałe – poczucie własnej wartości, poziom samooceny, strach przed odrzuceniem i brakiem akceptacji itd itd. 

Powyższe druzgocące dla naszej psychiki reakcje powstające w trakcie oceny potwierdziły też badania przeprowadzone w 2018 roku na Uniwersytecie w Tel Awiwie i dotyczące specyficznej formy dyskomfortu interpersonalnego powstałej w trackie oceny uprzedmiotowującej. Chodzi o sytuację, w której spojrzenia mężczyzn były skierowane w stronę nowopoznanych kobiet i w których pomijana jest twarz, a pojawia się koncentracja na ciele ze szczególnym uwzględnieniem jego atrybutów seksualnych. Po pierwsze w obserwowanej w ten sposób kobiecie pojawia się poczucie uprzedmiotowienia seksualnego, a po drugie wraz z nim powstaje cały szereg dyskomfortowych, negatywnych emocji dla obserwowanej. Skutki tego zjawiska stają się bardzo szkodliwe dla naszego systemu emocjonalnego: pojawia się uczucie wstydu, zostają upośledzone zdolności poznawcze (nie jesteśmy w stanie tak precyzyjnie reagować i analizować sytuację jak w sytuacji nieocennej), pojawia się również poczucie silnego niepokoju. W kobietach poddanych takiej ocennej i co tu kryć: seksistowskiej obserwacji pojawiało również się zjawisko rozproszenia uwagi, dekoncentracji i utraty efektywności w bieżąco wykonywanej czynności, czy zadaniu. W takiej sytuacji obniża się również zdolność komunikacyjna i to nie tylko u obserwowanej, ale również u tego, który takiej oceny dokonuje. Obserwacja ciała z pominięciem twarzy powoduje, że traci się wiele niewerbalnych sygnałów, a więc siłą rzeczy obniżają się zdolności umiejętnego deszyfrowania przekazu płynącego tą drogą. 

Jaki zatem możemy wyciągnąć wniosek? Zarówno z izraelskich badań, jak i z samego faktu istnienia dwóch faktorów oceny w sytuacji silnego społecznego wzmocnienia, czyli faktora obniżonej dyskrecji oraz faktora wynikającego z oceny rzeczy, na które nie mamy wpływu. Otóż ilekroć znajdziemy się w takiej sytuacji po jej drugiej stronie, czyli czujemy się komfortowo w towarzystwie naszych dobrych znajomych a na horyzoncie pojawia się nowa, nieznana nam osoba pamiętajmy, że poddając się ocenie skoncentrowanej głównie na wyglądzie tej osoby lub innych aspektach, na które ona nie ma wpływu powodujemy u niej wysokie poczucie dyskomfortu i niechęci do nas samych. Po prostu sami sobie strzelamy w ten sposób w towarzyskie kolano tworząc wrażenie osób mało empatycznych, nadętych mizantropów odsłaniających swoje najgorsze cechy – oceniania innych niejako z góry, z domniemanych wyżyn swojego iluzorycznego statusu. Niezależnie od tego, czy tworzy go w naszej głowie nasza również domniemana społeczna pozycja, czy płeć. Za każdym takim razem, dokonując takiej oceny nowej osoby tracimy na tym więcej, niż zyskujemy. Pozdrawiam.

#89 Sztuka porównań

Sztuka porównań, czyli szczęki w kosmosie

Zastanawialiście się kiedyś dlaczego ludzie porównują nas do innych? Dlaczego nasze zachowania, cechy charakteru, predyspozycje zawsze są oceniane w odniesieniu do podobnych przymiotów innych? Czy to oznacza, że sami nie jesteśmy wystarczająco interesujący by zaabsorbować czyjąś uwagę na tyle, by nie musiał on szukać odniesień i po prostu uznał że jesteśmy jedyni, wyjątkowi, niepowtarzalni? Spójrzmy na to z innej strony – ile razy w telewizji słyszymy określenie polski ktoś tam. Kiedy wchodzi na ekrany jakiś nowy serial słyszymy, że to polski odpowiednik czegoś tam, kiedy pojawia się nowa piosenkarka to słyszymy, że to polska i tu wstawiane jest nazwisko jakiejś zachodniej gwiazdy. Kiedy pojawia się młody uzdolniony reżyser słyszymy, że to polski i tu wprowadzane jest nazwisko jakiegoś znanego światowego reżysera. Podobnie ma się rzecz z pisarzami, aktorami czy dowolnymi celebrytami. A to polska Angelina Jolie, a to polski Brat Pit, a to znowu polski David Linch. Oczywiście są tacy, którzy uznają, że mamy tu do czynienia z naszym narodowym kompleksem zaściankowości, w efekcie którego zawsze to co zewnętrzne uznajemy za lepsze i bardziej spektakularne. Są też tacy, dla których to zestawienie ma nobilitować kogoś naszego w oczach oceniającej go gawiedzi, a inni z kolei uznają, że jest dokładnie odwrotnie. Zestawienie jakiegoś naszego artysty z obcą gwiazdą powoduje, że ten nasz jest w ten sposób trochę dyskredytowany. Przecież nikt w stanach na Toma Hanksa nie powie to taka nasza amerykańska wersja Marka Konrada. Jednak rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana – ponieważ dokonujemy porównań głównie z innego powodu. Za sprawą dość specyficznej konstrukcji naszego mózgu. Ale najpierw spróbujmy to pokazać na przykładzie. Wyobraź sobie kogoś, kto nigdy w życiu, a ni na żywo, ani też na żadnym obrazku czy filmie nie widział słonia. W jaki sposób temu komuś opiszesz wygląd tego zwierzęcia? Jak będziesz opowiadał o słoniu w sposób, który pozwoli tej osobie jak najlepiej zobrazować sobie to, o czym mówisz? Otóż siłą rzeczy będziesz szukał zbieżności pomiędzy opisywanym przez ciebie słoniem, a czymś, co twój słuchacz już zna. Czymś co widział, co pamięta i co jest w stanie sobie wyobrazić. Musisz więc znaleźć takie zwierze, które ma wspólne cechy. Niech to będą cztery nogi. Mówisz zatem, że słoń to potężne zwierze chodzące na czterech nogach podobnie jak pies czy koń, tyle że te nogi proporcjonalnie są o wiele grubsze niż u psa czy konia. W ten sposób twój słuchacz jest w stanie utworzyć we własnej głowie wizualizację konia, którego już zna oraz w tej swojej wizualizacji odpowiednio pogrubić mu nogi. Łączy w ten sposób dwa znane sobie elementy: poruszanie się na czterech nogach oraz grubość w nowy dotąd nieznany element, czyli coś, co już powoli zaczyna przypominać słonia. Kiedy więc opowiadając o słoniu uzyskałeś już pewną bazę dołożysz do niej kolejną cegiełkę – ponownie odwołasz się do czegoś co twój słuchacz zna, by na tej podstawie mógł w miarę precyzyjnie wyobrazić sobie dalsze części słonia. W ten sposób powstaje zbitka – słoń to taki trochę koń, ale nieco inny. Dokładnie tak samo powstaje zbitka polska Angelina Jolie. Mimo, że ta nasza jest nieco inna. Na czym polega ten mechanizm i dlaczego wykorzystujemy go w naszych narracjach? Otóż jego podłożem jest sposób funkcjonowania i budowy naszego mózgu. Każda nowa rzecz, z którą się stykamy na przykład jakaś nowa umiejętność wymagająca od nas operowania dłońmi wymaga od naszego mózgu utworzenia nowych połączeń neuronalnych. Jednak by ułatwić sobie to zadania mózg musi sięgnąć do połączeń już istniejących. Ponieważ, gdyby tego nie zrobił, to zadanie zmierzenia się z nową rzeczywistością było by dla niego zbyt trudne i zbyt obciążające energetycznie. A mówiąc innymi słowy miałby kłopot z tym, by móc sobie coś w odpowiedni sposób wyobrazić, jeśli nie posiłkowałby się przy tym wyobrażeniu czymś co już zna. Bo jest w stanie lepiej i sprawniej operować znanym, niż tworzyć nieznane.

Możemy powiedzieć, że mózg do przetworzenia dowolnej informacji szuka okazji do tego by ją maksymalnie uprościć. Potrzebuje po prostu nieskomplikowanych informacji, które może ułożyć w nową, nawet skomplikowaną całość. Pokażmy to na przykładzie – wyobraź sobie, że jesteś grafikiem komputerowym, który tworzy dużą grafikę zawierającą wiele mniejszych ale skomplikowanych elementów, z których każdy tworzyłeś osobno. Kiedy pracujesz nad jednym fragmentem grafiki, wyświetlanie innych ustawiasz na mniejszą rozdzielczość, bo wtedy twój komputer pracuje szybciej i możesz bez trudu przesuwać cała grafikę po ekranie. Kiedy jednak w ustawieniach wyświetlania wszystkich składowych twojej grafiki dokonasz zmiany rozdzielczości na najwyższą, to siłą rzeczy komputer będzie potrzebował dużo więcej pamięci operacyjnej by wyświetlać dobrze całość, co znacznie spowolni cały proces jednocześnie utrudniając ci pracę. Inny przykład tej zasady możemy zaczerpnąć z przemysłu filmowego. W trakcie przygotowań do produkcji filmu często jednym z niezbędnych dokumentów jest storyboard, tłumaczony w Polsce jako scenorys. To nic innego jak obrazkowa historia scenariusza, w której każdy z obrazków ilustruje konkretne kadry danej filmowej sceny. Obrazki zawierają jedynie najistotniejsze elementy jak rozstawienie postaci, kadr i wykorzystywane ważne rekwizyty. Jednak to już wystarcza, by cała masa pracujących przy filmie specjalistów w szybki sposób mogła się zorientować co jest potrzebne by dany fragment sceny nakręcić. Operator kamery zna już kadr, oświetleniowiec orientuje się jakich świateł i pod jakim kątem użyć, dźwiękowiec wie, w jaki sposób i za pomocą jakiego sprzętu nagrać aktorów itd itp. Jeden mały obrazek załatwia tutaj robotę co najmniej godzinnego tłumaczenia ekipie jak i co ma wyglądać. Ale idźmy dalej w przykładzie przemysłu filmowego i zróbmy kolejny eksperyment. Wyobraź sobie, że jesteś jednym ze współpracowników Ridleya Scotta, jest końcówka lat siedemdziesiątych. Siedzicie razem przy stole i wymyślacie w jaki sposób opowiedzieć holywoodzkim producentom o waszym pomyśle na nowy film: „Obcy”. W jaki sposób to zrobić w jednym zdaniu by w lot pojęli o co chodzi? Wiesz już jak działa nasz mózg. Wiesz, że będzie się musiał odwołać do istniejących połączeń neuronalnych by stworzyć nowe. Jak zatem w jednym zdaniu przedstawisz o co chodzi w „Obcym”? Trudne zadanie, prawda? Okazuje się jednak że ekipa Ridleya Scotta wybrnęła z niego koncertowo. Stworzyli slogan: „Szczęki w kosmosie!” odwołując się do przebojowego filmu „Szczęki”, którego premiera miała miejsce w 1975 roku, a więc ludzie mieli świeżo w pamięci krwiożerczą walkę kilku śmiałków z przerażającym, pożerającym ludzi potworem. Wystarczyło więc oprzeć się na dwóch doskonale znanych producentom elementach i zestawić polującego na ludzi rekina z kosmosem, który też

 już znali, bo zaledwie dwa lata wcześniej miały swoją premierę „Gwiezdne Wojny”. W ten sposób odwołano się do istniejących już połączeń neuronalnych, przez co łatwiej było zbudować nowe. Przecież ludzie oddychają z ulgą mówiąc: „ah, to o to chodzi”. Nie muszą się już wysilać, główkować czy kombinować, bo rozwiązanie zostaje im podane na tacy. 

Jeśli zaś już znamy ten mechanizm i wiemy, że działa za każdym razem i to na każdego, bo przecież konstrukcja i sposób działania naszych mózgów się od siebie nie różni, to zamiast z nim walczyć, powinniśmy go zaakceptować. To niestety nieuchronne – ludzie zawsze nas będą porównywać z innymi, zawsze będą nas oceniać na bazie tego co już znają, bo tak po prostu robimy wszyscy. Skoro zaś tak się dzieje i nie mamy na to wpływu, to miast się tym faktem irytować spróbujmy go wykorzystać. Po co spotkany przez ciebie nowy człowiek ma się męczyć w poszukiwaniu porównań, skoro możesz mu ich sam, czy też sama dostarczyć. Przecież i tak to zrobi, więc lepiej by zrobił to w kontrolowany przez ciebie sposób. Zamiast czekać, aż sam wykombinuje porównanie dostarcz mu takie, które z twojej perspektywy jest najbardziej korzystne. Można ten efekt wykorzystać w wielu różnych życiowych sytuacjach. Od biznesowego spotkania, na którym musisz w kilku słowach opowiedzieć czym się zajmujesz, po randkę, gdzie opowiadasz o swoich pasjach. Od rozmowy kwalifikacyjnej, na której chcesz opisać swoją specjalizację czy umiejętności po egzamin, na którym odpowiednie porównanie posłuży potwierdzeniu twojej wiedzy i zorientowania w temacie. Jeśli ludzie porównują twoją urodę do znanej aktorki sama im podsuń tę, do której chcesz być porównywana. Jeśli ludzie porównują twoją zawodową aktywność, do jakiejś filmowej postaci sam im podsuń taką postać ze znanego im filmu, która w najbardziej optymalny sposób oddaje to czym się w istocie zajmujesz. Oczywiście w tej technice – jak w każdej – należy zachować umiar i zdrowy rozsądek – bo bardzo łatwo tutaj przekroczyć cienką linię kompromitacji i żenady. Zatem nie podsuwaj nigdy ludziom porównań które ich rozbawią, zażenują czy zniesmaczą, bo bardziej sobie tym zaszkodzisz niż pomożesz. Jednak co warto zapamiętać – jeśli wiemy jak działa ludzki mózg i jakich ocen w efekcie dokonuje, to nie ma co czekać aż sam dojdzie do tego z czym ciebie czy twoją aktywność porównać, bo być może z porównania, które znajdzie nie będziemy do końca zadowoleni. Pozdrawiam. 

#90 Hedonistyczna adaptacja

Hedonistyczna adaptacja, czyli pułapka bieżni   

Poczucie szczęście pojawia się w nas wówczas, kiedy otrzymujemy coś, na co czekaliśmy, o czym marzyliśmy i czego pragnęliśmy. Może to być zarówno coś materialnego – jak na przykład nowy laptop, samochód czy dom, jak i niematerialnego: czyjeś zainteresowanie, zdobyte wyróżnienie czy pozytywne i satysfakcjonujące zakończenie trudnego projektu. Z pewnej perspektywy można by uznać, że pod ten rodzaj szczęścia – zanim się pojawi – musi zostać odpowiednio przygotowany grunt. Tym gruntem jest oczekiwanie w podniosłej atmosferze spełnienia. Oto coś się spełnia i pojawia się promyk szczęścia. Im zaś to, na co czekamy jest bardziej upragnione, tym promyk wydaje się jaśniej świecić. I owszem świeci jaśniej, ale czy odpowiednio długo? Tutaj pojawia się problem, ponieważ te przebłyski promienia szczęścia nie trwają długo. Ich jaskrawość zaczyna blednąć z czasem, zaczynają powoli wygasać, aż w końcu mijają. To trochę tak jakbyśmy się adaptowali do nowych warunków. Szczęście zamienia się więc w rutynę codzienności a to co było tak długo wyczekiwane staje się zwykłe, normalne i oswojone. Żeby odkryć ten mechanizm wystarczy sobie przypomnieć prostą sytuację: oto sprawiasz sobie nowy wypasiony telefon komórkowy, na który trzeba było trochę poczekać. Z jednej strony dlatego by nadszedł moment premiery nowego modelu, a z drugiej, bo na to cacko trzeba było przyoszczędzić trochę grosza. Wracasz więc do domu ze swoim nowym telefonem. Instalujesz nowy system, wgrywasz nowe apki, kontakty itd. Potem sprawdzasz jego nowe funkcje odkrywając, które z nich nie są ci tak naprawdę potrzebne, a z których możesz rzeczywiście skorzystać. Moglibyśmy powiedzieć, że twoje zainteresowanie tą nową zdobyczą jest spore, sam zaś nowy smartfon powoduje podniesienie poziomu endorfin i czujesz, że sprawiłeś nim sobie sporo radości. Jednak wystarczy jakiś czas – z reguły dzień czy dwa – by twoje zainteresowanie, a co za tym idzie odczuwana radość zaczęły spadać. W końcu po prostu zaczynasz używać nowego telefonu poświęcając mu dokładnie tyle samo czasu co poprzedniemu modelowi. Wystąpiło zjawisko hedonistycznej adaptacji, oznaczające szybki powrót do stabilnego poziomu szczęścia na skutek symilarnego wzrostu oczekiwań i pragnień. A mówiąc innymi słowy – kiedy zdobywamy coś upragnionego zaczynamy się przyzwyczajać do jego posiadania, a wraz z tym przyzwyczajeniem maleje poczucie szczęścia. Jednak kiedy dotyczy to nowego telefonu samo zjawisko nie jest jeszcze groźne. Problem zaczyna się, kiedy hedonistyczna adaptacja pojawia się w efekcie naszych życiowych osiągnięć czy też budowania relacji. Przyjrzyjmy się przykładowi – Stefan pracuje w korporacji od wielu lat pokonując kolejne szczeble kariery. Za każdym razem, starając się o zdobycie awansu obiecuje sobie, że wreszcie odpocznie i nacieszy się nowym stanowiskiem. Posada o którą zabiega wydaje mu się uchwyceniem Pana Boga za nogi. Mówi sobie: jak tylko zostanę managerem zrobię wreszcie coś dla siebie. Pojadę na urlop, kupię sobie motocykl i wtedy oczywiście się też zakocham w jakiejś miłej i ślicznej przyszłej pani Stefanowej. Ta myśl nakręca Stefana do starań o nową pozycję w firmie. Jednak kiedy jej osiągnięcie mu się udaje jest szczęśliwy tylko przez kilka dni. Okazuje się bowiem, że nowe stanowisko to nowe obowiązki, więc Karaiby, Harley i piękna przyszła potencjalna małżonka odchodzą w zapomnienie. Stefan znowu tyra po dwanaście godzin dziennie, a kiedy zasypia mówi sobie na dobranoc: „to tylko do czasu jak zostanę szefem managerów, wtedy już na pewno wakacje, motocykl i miłość.” Jak łatwo się domyśleć wyścig, w którym uczestniczy Stefan nigdy nie ma końca. Albo inny przykład – tym razem damsko męski. Oto Zosia, która pragnie cudownego romantycznego związku z cudownym romantycznym mężczyzną. Oczywiście inteligentnym, przystojnym i na odpowiednim stanowisku. To ideał szczęścia dla Zosi – być kochaną, docenianą i noszoną na rękach, by wspólnie przeżywać romantyczne przygody wraz z potomstwem, które oczywiście również ma być inteligentne, piękne i szczęśliwe. W końcu Zosia realizuje swoje pragnienia. Znajduje odpowiedniego faceta i z błyskiem szczęście w oku oddaje się organizacji życia rodzinnego. Jednak tutaj błyskawicznie pojawia się proza życia. Niezależnie od przychodów męża trzeba co miesiąc zapłacić za czynsz. A im większy apartament, im piękniejszy z niego widok i im droższa dzielnica tym i czynsz większy. Piękne życie kosztuje piękne pieniądze, które trzeba jakoś zarobić. Zatem wymarzony rycerz Zosi nie ma tyle dla niej czasu ile zakładała, bo musi te pieniądze jakoś zdobyć. Proza życia. Standard. Powoli, z każdym dniem Zosine szczęście zamienia się w szaroburą egzystencję. I wkrótce po tym szczęściu nie ma już śladu. 

Brytyjski psycholog Michael Eysenck badając powyższy problem stworzył hedonistyczną teorię bieżni, która w dość dobry i obrazowy sposób oddaje system ludzkich zachowań po silnych pozytywnych (i co ciekawe również negatywnych) wydarzeniach w ludzkim życiu. Otóż wyobraźmy sobie kogoś, kto biegnie na bieżni ustawionej w jakiejś sportowej hali czy klubie fitnes. Dopóki ten ktoś biegnie po przewijającym się pod stopami pasie gumy dopóty utrzymuje w miarę stabilną pozycję. Jeśli jednak przestanie biec to niechybnie się wywali, czyli utraci pion. Zatem sam akt biegu utrzymuje tego kogoś na stabilnym poziomie. A teraz przełóżmy to na życiowy przykład – nasz wspinający się po szczeblach kariery w korpo manager dąży do podwyżki pensji. Jego awans przecież będzie oznaczał większe dochody. Jednak kiedy się pojawiają manager szybko się przyzwyczaja do nowego poziomu życia i by dostarczyć sobie kolejne szczeble szczęście będzie musiał zabiegać o kolejny awans i kolejną podwyżkę. Musi biec, by się utrzymać na tej bieżni. Jego biegiem są jego pragnienia. By zachować wciąż zmieniający się poziom satysfakcji musi wciąż biec, bo w przeciwnym razie będzie odczuwał silny dyskomfort związany z utratą tego co już zdobył. Jednak z drugiej strony nie może na tym poprzestać, bo jego system szybko się do nowego poziomu adaptuje. Żeby zaś wyzwolić w sobie kolejny zastrzyk endorfin za każdym spełniony pragnieniem musi wygenerować pragnienie nowe – wyższe od poprzedniego. Tylko w ten sposób jest wstanie się utrzymać na swojej bieżni, która przecież wciąż zasuwa. Ale teoria bieżni wskazuje na jeszcze jeden arcyważny aspekt całości. Wystarczy że wyobrazimy sobie Stefana czy Zosię biegnących na bieżni ale z perspektywy bezstronnego obserwatora. Kogoś, kto na tej samej siłowni siedzi na pobliskiej ławeczce i przygląda się biegającym. Z jego perspektywy biegnący na bieżni są wciąż w tym samym miejscu. Tak naprawdę nigdzie się nie przemieszczają. Nie ma nawet znaczenia jak szybko będą biec i jak długo ich bieg będzie trwał. Wciąż pozostają w tym samym miejscu sali. Ich bieg jest wyłącznie iluzją zmiany pozycji a nie samą zmianą. Oczywiście na prawdziwych bieżniach w klubach fitnes biegamy wyłącznie w celach treningowych. Jednak na naszych życiowych bieżniach taki trening jest wyłącznie wyczerpywaniem naszej życiowej energii bo prowadzi jedynie do tego, że będziemy potrzebowali coraz większego poziomu zaspokajania chwilowego szczęścia, do którego i tak prędzej czy później się zaadoptujemy. 

Niestety ten system działa we wszystkich obszarach. Również w takich, do których nie chcielibyśmy się przyznać. Wystarczy tutaj wspomnieć o koncepcie zadowolenia z życia. Większość ludzi odczuwa ten stan dokładnie w efekcie tego samego mechanizmu. Pojawia się ono na krótką chwilę po spełnieniu oczekiwanych warunków, by szybko ustąpić miejsca adaptacji do szczęścia. Wówczas to, co społeczeństwo nazywa poziomem zadowolenia z życia szybko mija. Zaczyna się po prostu życie – ani dobre ani złe. Ani zadowalające ani nie zadowalające. To co stanowiło o naszym zadowoleniu już o nim nie stanowi i gdzieś wewnątrz siebie zaczynamy tworzyć nowy koncept nowego życia, w nowych warunkach i nowych sytuacjach, które już na pewno tym razem spowodują podniesienie poziomu naszego zadowolenia. Kiedy jednak następują znowu zadowolenie pojawia się na moment, by ustąpić miejsca neutralnej egzystencji. Ten wyścig nie ma końca. Ta bieżnia jest zepsuta – zaiwania nieustannie i nie da się jej zatrzymać. 

Teoria hedonistycznej bieżni wzbudza wiele kontrowersji. Nie wszyscy naukowcy przyznają, że niezależnie od ilości pozytywnych, czy negatywnych zdarzeń ludzie zawsze będą wracali do stabilnego poziomu w kontekście poczucia szczęścia czy nieszczęścia. Różne badania pokazują różne wyniki – raz wychodzi na to, że efekty negatywnych zdarzeń trwają w nas dłużej niż pozytywnych. Innym razem, że długość epizodów szczęścia jest uzależniona od naszych genetycznych predyspozycji. Jeszcze innym razem, że zależy od tego jakie wydarzenia to szczęście poprzedzają. Jednak co do jednego świat nauki wydaje się być zgodny: szczęście nie trwa wiecznie i by zatrzymać jego przemijanie przyzwyczailiśmy się do nieustannego biegu przez życie by wciąż je podsycać. Tylko czy wówczas naprawdę jesteśmy szczęśliwi? Czy aby na pewno biegnąc doświadczamy w życiu właściwych doznań? 

Rozumiem i Zosię i Stefana kiedy tak biegną. Rozumiem ich wysiłek i trud w pogoni za życiowym spełnieniem. Ale nie są moimi ulubieńcami. Wolę tego gościa siedzącego na ławeczce, który im się przygląda i który w przeciwieństwie do nich wie, że tak naprawdę biegnąc nie poruszają się ani centymetr do przodu. Ten gość wie, że prawdziwe życie – to co na wschodzie nazywa się umiejętnością wąchania róż – zaczyna się kiedy schodzimy z bieżni. Przestaje mieć wówczas znaczenie to co udało się do tej pory zdobyć oraz to, co jeszcze chcemy osiągnąć. Przestaje mieć znaczenie przeszłość, bo zaczynamy rozumieć że umykająca w nią guma bieżni to tylko koncept w naszej głowie utkany z przefiltrowanych indywidualnym filtrem wspomnień.   Przestaje mieć również znaczenie to, co jeszcze być może uda się zdobyć, bo mimo że biegniemy a guma bieżni szybko przesuwa się pod naszymi stopami jakaś jej część jest zawsze przed nami. To również koncept w głowie. Tym razem utkany z antycypacji – naszych własnych wyobrażeń na temat przyszłości. Tymczasem nie da się powąchać róż wczoraj i nie da się tego zrobić jutro. Zamiast prawdziwego ich zapachu będziemy mieli wówczas wyłącznie do czynienia z jego wspomnieniem lub wyobrażeniem. Zachwycić się prawdziwym zapachem róży możemy wyłącznie tu i teraz. A do tego trzeba zejść z bieżni. I nawet jeśli udaje się to nam na krótką chwilę – to naprawdę warto. Pozdrawiam.

#91 Pułapka fałszywej samooceny

Pułapka fałszywej samooceny

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto Zenek pojawia się w nowej pracy. Jest pierwszy dzień. Zenek poznaje swoje nowe obowiązki, nowych otaczających go ludzi, strukturę firmy i środowisko pracy. Próbuje się jakoś odnaleźć w tej rzeczywistości. Na koniec dnia dostaje do wypełnienia kwestionariusz, w którym ma sam ocenić swoje własne cechy. W szczególności zaś chodzi o ocenę tzw. wielkiej piątki, czyli jego własnej otwartości na nowe doświadczenia, sumienności w wykonywaniu określonych zadań, ugodowości – tego w jaki sposób jest w stanie dogadywać się z innymi, ekstrawertyzmu, tutaj w rozumieniu umiejętności ekspozycji własnego zdania oraz umiejętności z obszaru zarządzania emocjami. Zenek wypisuje kwestionariusz bardzo starannie i jednocześnie uczciwie. W poszczególne rubryki wpisuje to, w jaki rzeczywiście sposób sam siebie ocenia. Teraz wyobraźmy sobie Agatę, która pojawiła się na przyjęciu, na którym – oprócz grupki swoich bliskich znajomych – nikogo nie zna. Postanawia jednak nie spędzać czasu wyłącznie ze znajomymi, ale spróbować poznać nowych ludzi, zawrzeć nowe znajomości i dobrze się przy tym bawić. Na koniec przyjęcia – na użytek naszej wizualizacji wyobraźmy sobie, że było to przyjęcie bez alkoholu, żeby wykluczyć jego wpływ na dokonywanie ocen – gospodarz wręcza Agacie taki sam kwestionariusz, jaki wcześniej po pierwszym dniu pracy wypełniał Zenek. Tym razem Agata musi uczciwie ocenić swoją wielką piątkę: otwartość, sumienność, ugodowość, ekstrawersję i inteligencję emocjonalną. Mamy zatem dwa kwestionariusze – Zenka i Agaty. Następnie prosimy, by takie same kwestionariusze na temat Zenka i Agaty wypełnili zarówno obcy im ludzie, jak i bliscy znajomi. W przypadku Zenka obcy to pozostali pracownicy jego nowej firmy, a w przypadku Agaty nie znani jej wcześniej uczestnicy przyjęcia. Zaś drugą grupę oceniających w obydwu przypadkach będą stanowili bliscy znajomi, przyjaciele i rodziny Agaty i Zenka. W efekcie całego eksperymentu otrzymujemy w każdym z przypadków – Zenka i Agaty – trzy rodzaje kwestionariuszy. Pierwszy został wypełniony przez bohaterów tej historii, drugi przez obce im osoby, trzeci przez ich bliskich znajomych i rodzinę. Jak sądzisz, czy te trzy oceny wielkiej piątki będą się między sobą różniły? Na pierwszy rzut oka kierujemy się w takim wypadku pewnym społecznym mitem, a mianowicie podejrzewamy, że ocena nieznajomych będzie surowsza od oceny bliskich. Oznacza, to iż uznajemy, że ludzie którzy nas nie znają, a jednocześnie mieli z nami krótką styczność wydadzą na nasz temat bardziej krytyczne oceny. Odnosimy takie wrażenie, bo przecież uznajemy, że jeden dzień to zbyt mało by na przykład poprawnie ocenić naszą ugodowość, czy ekstrawersję. Stefan w pracy nie był przecież zbyt wylewny, nie eksponował zbyt okazale swojego zdania nie dlatego, że ma zbyt mały poziom ekstrawersji, tylko dlatego, że nikogo jeszcze nie znał, więc wolał powstrzymywać swoje zwyczajowe reakcje. Agata na przyjęciu mogła wypaść na zbyt ugodową, ale w rzeczywistości z jej perspektywy była to jedynie uprzejmość wyrażana w obecności nowo poznanych osób. Podobnie rzecz ma się z emocjami. Przed nieznajomymi jesteśmy bardziej skłonni do kontrolowania własnych emocji, niż przed ludźmi, których dobrze znamy. Moglibyśmy powiedzieć, że często przed nieznajomymi robimy dobrą minę do złej gry, zaś kiedy już jesteśmy w gronie przyjaciół dopiero wtedy pozwalamy sobie na większą emocjonalną ekspozycję. Bardziej się potrafimy ucieszyć, bardziej wkurzyć, czy mamy mniejszy opór przed tym by okazywać swój smutek, czy przygnębienie. To wskazuje, że siłą rzeczy im ktoś nas mniej zna, tym bardziej fałszywej oceny nas samych dokona. To niestety pierwsza iluzja. Okazuje się bowiem, że obcy nie oceniają nas tak drastycznie inaczej niż przyjaciele i rodzina. To jedynie nam się wydaje, że jesteśmy w stanie przed obcymi ukryć nasze rzeczywiste zachowania w wielkiej piątce, jednak wystarczy uważny obserwator, by odkryć jak się naprawdę rzeczy mają. Niestety nie jesteśmy dobrymi aktorami – mimo iż bardzo chcielibyśmy nimi być – i nie potrafimy do końca ukryć naszych prawdziwych emocji, zaangażowania, otwartości itd. To po prostu po nas widać i to szybciej i precyzyjniej niż sądzimy. I ten efekt odkryły ostatnie badania przeprowadzone wspólnymi siłami przez naukowców z trzech uniwersytetów: Yorku, Toronto i Sydney, których wyniki zostały upublicznione w listopadzie 2018 roku. Okazało się, że kwestionariusze wypełniane przez obce osoby na temat badanych nie różniły się specjalnie znacznie od tych kwestionariuszy, które wypełniali na swój własny temat sami badani. I to odkrycie jest zadziwiające w dwójnasób – po pierwsze rozbija mit o tym, że jak do tej pory sądziliśmy – obcy widzą nas diametralnie różnie od nas samych. I owszem występują różnice w średniej ocen, ale generalnie nie są one skrajnie duże. A drugie zadziwienie bierze się stąd, że dotąd uważaliśmy, że ludzie oceniający samych siebie, będą swoje oceny zawyżali w celach autoochrony własnego ego. To rodzaj mechanizmu obronnego, w którym na wszelki wypadek oceniamy się wyżej niż gdybyśmy mieli być zupełnie szczerzy. Wyniki tych badań więc oznaczają, że albo powinniśmy zweryfikować mit dotyczący zawyżonych samoocen, albo też w ciągu ostatnich lat ta średnia w populacji uległa zmianie i ludzie nie oceniają się już tak pozytywnie jak do tej pory. 

Jest jednak jeszcze drugi aspekt tego badania – to wynik porównania kwestionariuszy wypisanych przez badanych z tymi samymi kwestionariuszami wypełnionymi przez ich bliskich znajomych i rodzinę. Tutaj okazało się, że średnie są identyczne. A to oznacza, że znajomi i krewni Agaty oraz Zenka ocenili ich dokładnie tak samo jak oni ocenili samych siebie. To rozbija kolejny mit mówiący o tym, że w swoich własnych oczach widzimy się zupełnie inaczej, niż czynią to nasi najbliżsi. Jednym z możliwych powodów jest to, że przecież nasi najbliżsi nas dobrze znają. Łączy nas z nimi wieloletnia relacja, a zatem widzieli nas w najprzeróżniejszych sytuacjach. Widzieli wielokrotnie jak reagujemy w stresie, w jaki sposób zarządzamy własnymi emocjami, w jakim stopniu potrafimy być ugodowi, a w jakim stopniu głośnio wyrażać własne zdanie czy potrzeby. Na tej podstawie wystawiają nam cenzurkę, która dokładnie pokrywa się z tym, co sami sądzimy na nasz własny temat. Pamiętajmy jednak, że badania dotyczyły wyłącznie pięciu aspektów naszej osobowości a nie całego spektrum, zatem nasze wnioskowanie co do obalenia mitów może dotyczyć wyłącznie tych pięciu obszarów. Jednak istnieje jeszcze inne wytłumaczenie zjawiska, w którym w tych pięciu obszarach nasi najbliżsi widzą nas dokładnie tak samo jak my siebie. I to wytłumaczenie wcale nie musi być związane z obiektywną prawdą, bo stać za nim może mechanizm adaptacji oceny. To proces, w którym socjalizujemy cudzą ocenę nas samych i internalizujemy ją po jakimś czasie jako naszą własną. Pokażmy to na jednym z naszych przykładów – na Zenku. Wyobraźmy sobie zatem, że Zenek wśród swoich najbliższych uchodzi za kogoś, kto ma problemy z ekstrawersją, bo rzadko kiedy głośno mówi o tym co myśli. Jednak w tym systemie nie bierzemy pod uwagę źródła tego typu zachowania u Zenka. A źródło może leżeć w głębokiem przeszłości, w której na skutek dowolnego silnego emocjonalnie wydarzenia mały Zenek nauczył się, że ekstrawersja w jego środowisku jest nieopłacalna. Jej koszt społeczny jest zbyt wysoki, więc nie ma sensu jej eksponować. To na przykład sytuacja, w której mały Zenek był karcony za każdym razem kiedy głośno wyrażał swoje niezadowolenie. Obecnie dorosły Zenek dalej tego nie robi, mimo iż zapomniał co tak naprawdę było źrodłem tego typu zachować. Jednak w rozmowach ze swoją rodziną i znajomymi często słyszy, że jest podawany innym za przykład osoby wycofanej, często milczącej i rzadko mówiącej o swoich potrzebach czy opiniach. Im zaś częściej i dłużej Zenek będzie utwierdzany w takim przekonaniu, tym silniejsze się ono dla niego stanie. W efekcie tego Zenek wypełni kwestionariusz o sobie posiłkując się tak naprawdę najczęściej słyszaną opinią o sobie, a nie własną. Zaś najczęściej Zenek słyszy opinię o sobie wśród swoich przyjaciół, znajomych i członków rodziny. To środowisko na tyle skutecznie zsocjalizowało Zenka, że zinternalizował on cechę, której tak naprawdę nie posiada. I co więcej – wypisując kwestionariusz na swój własny temat wpisze w nim nie to co rzeczywiste, ale wyłącznie to co zinternalizowane. To oczywiście wyłącznie moja hipoteza, ale lata pracy z ludźmi nauczyły mnie, że często bardzo mylimy się w osądach samych siebie. Mówimy wówczas: „przecież ja się do tego nie nadaję”, „nie mam do tego predyspozycji”, „ja tak nie potrafię” i jednocześnie nie zdajemy sobie sprawy w jak precyzyjny sposób w takich momentach opisujemy nie samych siebie, ale wdrukowane opinie naszych najbliższych na nasz własny temat. I czynimy sobie w ten sposób olbrzymią krzywdę, bo często w efekcie tych opinii rezygnujemy z aktywności, w której moglibyśmy naprawdę być szczęśliwi i spełnieni. Tylko dlatego, że ktoś kiedyś nas uciszył, wyśmiał czy przekonywał, że tak naprawdę jesteśmy inni niż nam się wydaje. Ilekroć więc w twojej głowie powstaje kwestionariusz samooceny, którego wynik jest zadziwiająco zbieżny z tym co na swój własny temat słyszysz od lat od otaczających cię ludzi, powinna ci się zapalić w głowie czerwona alarmowa lampka, karząca na wszelki wypadek jeszcze raz przemyśleć swoją własną ocenę. A doświadczenie w pracy z ludźmi podpowiada mi w tym miejscu, że nie dotyczy to tylko i wyłącznie wspomnianej wyżej wielkiej piątki naszych osobowych cech, ale również wielu innych obszarów. Znakomity przykład ilustrujący ten mechanizm możecie zobaczyć w filmie „Krzysiu, gdzie jesteś?”, w którym dorosły Krzysztof stał się zupełnie kimś innym niż mały Krzyś ze Stumilowego lasu, bo tak często powtarzano mu że jest inny, aż w końcu w to uwierzył i taki się stał. Miłego oglądania. 

Pozdrawiam

#92 Statystyczna hipokryzja

Statystyczna hipokryzja

Kiedy nas o to zapytać to oczywiście lubimy deklarować równe postrzeganie płci. Uznajemy się często za ludzi światłych, którzy nie czynią różnic w postrzeganiu kompetencji czy wartości innych poprzez pryzmat ich płci. Bo przecież uznajemy, że trzeba być za równouprawnieniem, zaś kiedy przyłapujemy na opiniach z elementem degradacji płciowej innych, bardzo nam się to nie podoba. 

Krytykujemy ich, uznajemy za mało rozgarniętych średniowiecznych troglodytów, od których najlepiej z daleka stronić. No i słusznie – ktoś powie. W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek, więc najwyższy czas wytykać społecznym palcem takich zatwardziałych piewców płciowej nierówności. Gdzie zatem leży problem? Otóż w nas samych. Ale żeby to pokazać posłużę się pewnym eksperymentem i pokażę to na konkretnym przykładzie. 

Zobaczmy oczami wyobraźni Stefana. Tym razem Stefan jest właścicielem małej firmy. Siedzi z żoną przed telewizorem, na którym ogląda kolejny odcinek serialu „Opowieści podręcznej” na podstawie książki Margaret Atwood. Po czym odbywa z żoną rozmowę mówiąc: „wiesz, to przerażające do czego może doprowadzić myślenie degradujące płeć i to niezależnie w którą stronę”. Oto Stefan jawi nam się jako czuła i wrażliwa istota społeczna rozumiejąca, że każda forma degradacji w rzeczywistości uderza nie tylko w degradowaną grupę społeczną ale też rykoszetem dostaje się wszystkim innym nie pomijając tych, którzy degradują. To tylko kwestia czasu. 

Ten sam Stefan nazajutrz w swoim małym sklepie bierze udział w rekrutacji nowych pracowników. Z pośród kilku ofert i po skrupulatnym przejrzeniu złożonych podań postanawia zatrudnić kobietę. Jednak nie dlatego, że jej kompetencje, predyspozycje i doświadczenie ocenił najwyżej ale wyłącznie dlatego, że w jego mniemaniu na tym samym stanowisku kobiecie będzie można zapłacić mniej niż mężczyźnie. Kobieta zgodzi się na niższą pensję, niż mężczyzna i to dla niego jest jedyny powód jej zatrudnienia. Z punktu widzenia Stefana patrzącego na rzeczywistość poprzez pryzmat dobra własnej firmy, a więc z punktu widzenia wyłącznie ograniczenia kosztów nic się takiego przecież nie stało. Ale czy ze społecznego punktu widzenia na pewno nic? 

Kiedy w powyższej opowieści poznajemy jej bohatera siedzącego na kanapie z żoną i oddającego się dyskusji o równouprawnieniu zaczynamy odczuwać doń sympatię i budujemy sobie pierwsze wrażenie na jego temat jako osoby dość inteligentnej. Kiedy jednak sceneria opowieści zmienia się z prywatnego mieszkania na jego małą firmę i dowiadujemy się co było powodem zatrudnienia konkretnej pracownicy nasza sympatia do Stefana zaczyna maleć. Co więcej – nie mamy już go za tak inteligentnego jak wcześniej, prawda? 

Teraz porzućmy postać Stefana i przypatrzmy się sobie – niezależnie od tego jaką mamy płeć i odpowiedzmy sobie na pytania czy aby na pewno na miejscu Stefana nie podjęlibyśmy podobnej decyzji? Przecież – pomińmy na chwilę kwestie równości płci – moglibyśmy się kierować dobrem naszej firmy. A to oznacza, że spora część z nas mogła by podjąć taką decyzję, jednak nie kierując się kwestiami moralnymi ale statystycznymi. Przecież statystycznie kobiety zarabiają mniej. To jest fakt, który nie ulega najmniejszej wątpliwości. 

Kierując się więc samą statystyką możemy podejmować decyzję, które niestety z moralnością społeczną nie mają wiele wspólnego. Kiedy zaczynamy się zastanawiać nad tym mrowiskiem, do którego właśnie z pełną premedytacją włożyłem spory kij, zaczynamy czuć duży dysonans, czyli napięcie pomiędzy osądem a rzeczywistym wyborem. Dysonans ten bierze się z tego, że często w swoich decyzjach podpieramy się właśnie statystyką i jednocześnie pozwalamy by w ten sposób nasza moralność zeszła na drugi plan. 

A najzabawniejsze jest to, że u innych potępiamy takie postępowanie. Kiedy ich na czymś takim przyłapiemy od razu pozbawiamy ich naszej sympatii i uznajemy ich za o wiele mniej inteligentnych niż sadziliśmy. To potężna pułapka, w którą często sami wpadamy i to zupełnie nieświadomie postępując zgodnie z tym co podpowiada statystyka i jednocześnie w oczach innych uchodząc za nierozgarniętych średniowiecznych troglodytów. Jak sobie z tym poradzić? Jak to zmienić i przejąć kontrolę nad tym zjawiskiem nie pozwalając by nasze osądy szargały nam opinię i byśmy wbrew własnej społecznej moralności nie wychodzili na ludzi kompletnie jej pozbawionych? 

Najpierw musi się pojawić świadomość. Musimy zaakceptować prosty fakt: po prostu czynimy tak częściej niż nam się wydaje. I najlepiej pokazują to jedne z ostatnich badań przeprowadzonych przez naukowców z departamentu psychologii Uniwersytetu Harvarda oraz wydziału badań mózgu i nauk kognitywnych MIT, których wyniki zostały opublikowane w listopadzie 2018 roku na łamach Psychological Science. 

W badaniach tych m. in. przedstawiano uczestnikom historię skomplikowanego zabiegu chirurgicznego oraz leczenia konkretnego przypadku medycznego poddanego temu zabiegowi. Po czym proszono uczestników, by wskazali płeć osoby będącej bohaterem tej historii. Czy ich zdaniem historia opowiada o lekarzu mężczyźnie czy o kobiecie wykonującej ten zawód. Zdecydowana większość badanych, bo aż 93% oceniła, że prawdopodobieństwo iż opowiedziana im historia dotyczy kobiety i mężczyzny było jednakowe. 

Następnie grupie badanych przedstawiano statystyka (granego przez podstawionego aktora), który kierując się wyłącznie danymi liczbowymi utrzymywał, że prawdopodobieństwo iż opowiedziana historia dotyczy mężczyzny jest dużo wyższe niż w przypadku sytuacji, w której bohaterką tej historii miałaby być kobieta. Po czym badani mieli ocenić poziom sympatii aktora podającego się za statystyka, jak również zdecydować o wysokości jego honorarium, za swą specjalistyczną konsultację. 

I tutaj większość grupy oceniła, że statystyk nie tylko jest niesprawiedliwy i niedokładny w swoich osądach, to jeszcze jest osobą mało inteligentną. Co więcej uznali oni, że należy mu się o wiele mniejsze honorarium niż to, które było uzgodnione wcześniej. 

Kolejną część badania stanowiły już indywidualne wywiady, w których między innymi każdy z członków grupy otrzymał zadanie podobnej statystycznej oceny dotyczącej konkretnego przejawu różnicy w postrzeganiu kompetencji płci. I co się okazało – większość badanych dokonała dokładnie takiej samej analizy, której wcześniej dokonał statystyk. A to oznacza, że dokonali tego samego osądu, który sami wcześniej uznali za zły, niesprawiedliwy i zdradzający niski poziom inteligencji. 

Cóż pokazują wyniki powyższego badania? Otóż to, że często karcimy innych za dokonywanie tych samych osądów, których na ich miejscu i w ich sytuacji również byśmy dokonali. Przynajmniej tak wynika z badawczej statystyki. Z jednej strony nie znosimy i wytykamy palcem bigoterię czy hipokryzję innych, a z drugiej strony często sami – świadomie lub nie – tak się zachowujemy. I nie dotyczy to wyłącznie kwestii równouprawnienia płci jak pokazały wyniki powyższych badań, ale wielu obszarów naszego życia. Co zatem zrobić? Jak się takiej hipokryzji ustrzec? 

Po pierwsze – jak już wspomniałem – trzeba uruchomić, czy jakby można powiedzieć: udrożnić naszą świadomość. W tym celu po pierwsze trzeba zaakceptować fakt, że wszyscy po trochu, w różnych obszarach naszego życia, w rożnych jego aktywnościach jesteśmy hipokrytami. Czasem malutkimi przycupniętymi za kominkiem w miejscu, w którym nie chcemy być przez nikogo widziani. A czasem ogromnymi buńczucznie obnoszącymi się z hipokryzją, do czasu kiedy ktoś nas nie postawi przed obnażającym nasze zachowania murem. 

Kiedy zaś pogodzimy się z tym faktem i obecnością hipokryzji, nawet w najmniejszych jej skrawkach w naszym systemie, pora przejść do następnego kroku. W tym kroku starajmy się zaobserwować wszelkie oznaki hipokryzji w naszym systemie ocen i osądów. Będzie to zadziwiające doświadczenie, bo do tej pory używaliśmy jej często nieświadomie, więc siłą rzeczy musimy się mocno zdziwić, kiedy odkryjemy że jest również naszym udziałem i to w ilościach większych niż moglibyśmy podejrzewać. 

Kiedy dokonamy takiej uczciwej i solidnej obserwacji i odkryjemy w sobie tę właściwość po prostu ją notujmy. Coś co pozostaje na poziomie umysłowego konceptu, którego odkrycia dokonujemy jedynie w myślach ma bardzo krótki żywot. Błyskawicznie przestajemy o tym pamiętać, a jeśli już zapamiętujemy to używamy do tego procesu indywidualnych wyuczonych filtrów, które znacznie zniekształcają rzeczywistość. 

To wtedy właśnie powstają konstrukty w stylu: „ja tak powiedziałem?, e…, to nie możliwe, coś ci się chyba przesłyszało!”. Kiedy zaś dany przejaw naszej hipokryzji przelejemy na papier i zapiszemy jego przykład, wówczas przemieszcza się on z wirtualnego i onirycznego świata naszego umysłu do rzeczywistości. Pojawia się na planie fizycznym pod postacią zanotowanego na kartce zdarzenia i nie da się go już zniekształcić, zmiękczyć czy zamieść pod dywan.

Jeśli bowiem uda nam się tej kartki nie wyrzucić, to pozostaje z nami jako dokonany fakt, z którym trzeba będzie coś kiedyś zrobić. I jak się okazuje, już sam fakt umieszczenia przejawów naszej hipokryzji na kartce papieru, czyli wprowadzenie ich do fizycznego świata realnych pisemnych artefaktów powoduje, że zaczynamy inaczej patrzeć na samych siebie. 

Uświadamiamy sobie te obszary naszych ocen, które wcześniej umykały naszej uwadze. A to z kolei powoduje, że stajemy się ostrożniejsi w osądach i zwiększamy perspektywę widzenia rzeczywistości, w której się znajdujemy. Prędzej czy później przejawy naszej własnej hipokryzji staną się coraz to rzadsze i słabsze, a my zaczniemy odzyskiwać kontrolę nad tym, co dotąd się jej wymykało.

I jak wskazują cytowane wcześniej badania ta zmiana spowoduje również, że inni zaczną nas postrzegać jako o wiele inteligentniejszych niż do tej pory. A skoro i tak nas przecież oceniają, to lepiej żeby ich ocena była wyższa niż niższa, prawda? Pozdrawiam. 

#93 Cykl złości i gniewu

Cykl złości i gniewu w romantycznych związkach

Zdarzyło ci się kiedyś zezłościć, czy też rozgniewać na ukochaną osobę? Albo też doświadczyłeś, czy doświadczyłaś jej, czy też jego złości skierowanej w twoją stronę? Czy cała akcja nie skończyła się czasem konfliktem? I to takim, który z każdą wymianą zdań zaczynał przybierać na sile nierzadko kończąc się awanturą? Jeśli tak – a domyślam się, że nie są to przecież pojedyncze, incydentalne wydarzenia – to najprawdopodobniej wspólnie wzięliście udział w fascynującym, a jednocześnie destrukcyjnym zjawisku nazywanym cyklem złości i gniewu. Zanim jednak przyjrzymy się mechanizmowi jego powstawania pokażmy to na przykładzie. Mamy więc Aśkę i Edka tworzących romantyczny związek, zakochanych w sobie ludzi. Od jakiegoś czasu mieszkają razem dzieląc wspólne życie zorganizowane według tej samej logistyki relacji: wspólnego spędzania czasu, dzielenia trosk i radości, miłości i seksu, wspólnego prowadzenia domu, finansów i spełniania podstawowych życiowych potrzeb. Pewnego dnia Edek w swojej zawodowej pracy ponosi porażkę. Nie dość, że nie otrzymał oczekiwanej podwyżki, to jeszcze na dodatek firma w ramach oszczędności nieco obniżyła mu pensję. Po prostu od najbliższego miesiąca Edek będzie zarabiał mniej. To powoduje, że wraca do domu w dość kiepskim nastroju – co tu dużo mówić, jest rozżalony i zmartwiony rychłym pogorszeniem kondycji finansowej. Kiedy przekracza próg mieszkania zastaje w nim Aśkę siedzącą na kanapie, która na jego widok wstaje, okręca się dookoła własnej osi z dumą demonstrując nową, właśnie kupioną sukienkę. „Popatrz – woła radośnie Aśka – podobam ci się w tej nowej kiecce? Była akurat wyprzedaż i udało mi się ją kupić za 500 złotych. Wiesz, takiej okazji nie mogłam przepuścić!”. Na ten widok w głowie Edka powstaje – delikatnie mówiąc – emocjonalny huragan. „To on traci dochody, zastanawia się jak to wpłynie na ich finansową płynność i z czego w przyszłym miesiącu trzeba będzie zrezygnować, a ta se kiecki kupuje. I to za pięć stów. Co ta kiecka, ze złota jest czy co?”. Oczywiście wzburzenie Edka po nim natychmiast widać. Co więcej nie potrafi się on powstrzymać od złośliwej uwagi: „No pięknie, pięknie szastasz naszymi pieniędzmi”. Teraz przenieśmy się do głowy Aśki. Tam również zaczyna się rozpętywać burza. Przecież tak się cieszyła zdobyczą i tak bardzo chciała się spodobać Edkowi. Przecież wiele razy marudził, że chodzi w spodniach ukrywając zgrabne nogi. Więc teraz, ta kiecka dla niego, A ten cham i burak, w ogóle tego nie potrafi docenić. Aśka więc wypala bez zastanowienia: „To że matka cię wychowała jak kocmołucha, bez gustu i ubierającego się jak ostatnia fleja nie oznacza, że każdy musi wyglądać tak obciachowo jak ty!”. Już wiemy co się stanie w głowie Edka, prawda? Za każdym razem uwaga dotycząca zarówno jego matki, jak i jej metod wychowawczych rozgrzewa go do czerwoności. Oczywiście nie musimy kontynuować tego przykładu, by zorientować się jak to wszystko się skończy. Awantura wisi w powietrzu i z każdym kolejnym wypowiedzianym do siebie kąśliwym zdaniem staje się coraz bardziej oczywista. Kiedy wybuchnie oboje zakochani powiedzą sobie kilka gorzkich słów, których oczywiście później będą żałować. Potem będą musieli przejść przez ciche dni, później przez próby pojednania, przeprosiny i jeśli wszystko dobrze pójdzie sprawa zakończy się w sypialni, zaś jeśli źle spakowaniem walizek i wyprowadzką jednej ze stron. Oczywiście powyższy przykład mógłby zostać skonfigurowany odwrotnie – to Aśka mogła wracać z pracy z wisielczym humorem po utracie wyczekiwanej premii, a Edek siedzieć na kanapie z drinkiem w ręku. To bez znaczenia. Znaczenie ma tutaj jedynie mechanizm cyklu złości i gniewu, w który oboje się nawzajem wkręcili. Jak to działa? Tutaj posłużmy się przykładem amerykańskiego psychologa Arasha Emamzadeha na łamach Psychology Today. Mamy więc związek osoby X z osobą Y.  Kiedy osoba X doświadcza gniewu, w jego efekcie zaczyna się destrukcyjnie zachowywać w stosunku do osoby Y. Ta zaś jest oczywistym odbiorcą destrukcyjnych zachowań X, więc sama reaguje gniewem. W jego efekcie tym razem osoba Y zaczyna się destrukcyjnie zachowywać w stosunku do osoby X. Teraz X rejestruje destrukcyjne zachowanie Y wymierzone w jego stronę i w reakcji na to reaguje większym gniewem, który motywuje osobę X do kolejnych, tym razem intensywniejszych destrukcyjnych zachowań. W ten oto sposób powstaje cykl złości i gniewu, który zaczyna napędzać sam siebie i prędzej czy później stanie się na tyle duży, że coraz trudniej będzie go przerwać. Co więcej, w efekcie tego cyklu zarówno osoba X, jak i osoba Y będą się zachowywać względem siebie coraz bardziej irracjonalnie. Pojawią się wyolbrzymione celowo problemy, nie do końca słuszne oskarżenia i podejrzenia oraz przepotężna dawka negatywnych emocji, z tendencją do wzajemnej energetyzacji. Pojawią się komunikaty, których później obydwie strony będą żałować i co tu dużo mówić – również się wstydzić. Potem pojawi się poczucie krzywdy i winy jednocześnie oraz cała masa kolejnych destrukcyjnych psychologicznie efektów. Ego po każdej ze stron strzeli w górę swoimi fajerwerkami włączając nieadekwatne mechanizmy obronne, z których z biegiem czasu będzie się coraz trudniej wycofać. Pojawi się konflikt z tendencją do wybuchania na nowo przy każdej nadarzającej się okazji. Zaś załagodzenie tej sytuacji będzie wymagało od obu stron dużej emocjonalnej wstrzemięźliwości, rezygnacji z podszeptów własnego ego i sporych ustępstw. A i tak pamięć konfliktu zostanie zakodowana w tym związku. I jak mówi David Rock pojawi się nadwyrężenie zaufania, które można porównać do potłuczonego porcelanowego talerzyka. I owszem po pierwszej awanturze można go jeszcze skleić by nawet nieźle wyglądał. Ale z każdą kolejną awanturą ten ciągle tłuczony talerzyk będzie coraz trudniej posklejać, aż pojawi się taki moment, w którym roztrzaska się na tak drobne kawałeczki, że jego sklejenie przestanie być już możliwe. Przyciężkawa wizja, prawda?

W 2018 roku przeprowadzono badania siłami trzech uniwersytetów – z Kopenhagi, Marryland i Południowej Karoliny chcąc się dowiedzieć, czy konkretne cechy osobowościowe takie jak ugodowość, czy też zaangażowanie partnerów w swój związek są w stanie osłabić rozwój cyklu złości i gniewu w relacjach. Przebadano 96 heteroseksualnych par z czego 14% stanowiły małżeństwa, zaś pozostali pozostawali w ścisłych związkach dzielących wspólne mieszkanie. Niestety wynik badań dobitnie pokazał, że taka cecha jak ugodowość jednej ze stron i owszem ma wpływ na obniżenie natężenia cyklu złości i gniewu, ale wyłącznie w wypadkach, w których złość i gniew były na niskim poziomie. Kiedy jednak trafiały się sytuacje ze stosunkowo dużym poziomem złości czy gniewu ugodowość nie miała najmniejszego wpływu na powstawanie konfliktu. Podobnie rzecz się miała z zaangażowaniem w związek – okazało się że cykl złości i gniewu zbiera swoje negatywne żniwo również w tych związkach, w których oboje partnerów jest bardzo silnie w swój związek zaangażowanych. Zbadano też kwestie bycia miłym. Tutaj okazało się, że podobnie jak ugodowość, bycie miłym w reakcji na destrukcyjne zachowania partnera w sytuacji powstającego cyklu złości i gniewu działa również wyłącznie w trackie niskiego poziomu wzburzenia partnera. 

Co zatem zrobić? Jak poradzić sobie z takim konfliktem? Jak przerwać powstający cykl złości i gniewu? Niestety istnieje tylko jeden sposób i dokonać go może wyłącznie inicjator cyklu, czyli ta osoba, u której gniew wywołuje destrukcyjne zachowania w stosunku do partnera w pierwszej kolejności. Pamiętasz przykład Edka i Aśki. Edek wraca podminowany z pracy i widzi Aśkę chwalącą się nową sukienką. Ten widok zaś prowokuje Edka do destrukcyjnych zachowań skierowanych w jej stronę. I dokładnie tutaj znajduje się szczelina, która pozwala na powstrzymanie całego cyklu. To moment tuż przed reakcją Edka na zachowanie Aśki. I tylko w tym momencie można przerwać cykl i jedyną osobą, która w tej sytuacji może tego dokonać jest Edek. Zanim jednak to się wydarzy, to najpierw w Edku musi pojawić się świadomość tego, w jakim znajduje się stanie emocjonalnym. Wróćmy zatem do tej sytuacji i zobaczmy Edka na schodach, zanim jeszcze przekroczy próg swojego mieszkania. Sekwencja świadomości powinna być w tym wypadku następująca: „Zirytowała mnie ta wiadomość o obniżeniu dochodów – mówi sobie w myślach Edek – Spowodowała, że znajduję się w zupełnie innym emocjonalnym stanie, niż zazwyczaj. Jestem rozdrażniony, prawdopodobnie również rozżalony i roczarowany. Te emocje, które teraz obserwuję w sobie będą pewnie miały wpływ na moje zachowanie w stosunku do innych osób. A to oznacza, że najmniejsze przejawy ich zachowań, które mi się nie spodobają, będę obierał jako niezwykle drażniące i to będzie nakręcało we mnie skłonność do negatywnych reakcji.” Teraz dopiero, kiedy Edek jest w pełni świadomy swego emocjonalnego stanu, naciska klamkę i wchodzi do mieszkania. Kiedy zaś widzi uradowaną zakupem sukienki Aśkę zupełnie spokojnie odpowiada: „Wiesz, przepraszam, ale musimy na chwilę odłożyć radość z nowej sukienki i musimy pogadać o naszych finansach. Okazało się dzisiaj, że od przyszłego miesiąca będę zarabiał mniej. Trzeba jakoś ogarnąć wspólnie tę sytuację.”. Czy Edek w ten sposób odbierze radość Aśce? Czy spowoduje u niej pogorszenie nastroju? Oczywiście że tak, bo przecież Aśka nie była niczego świadoma kupując sukienkę. Więc teraz pojawi się w niej poczucie winy. Jednak świadomy emocjonalnie Edek przewidział i to, bo mówi: „Nie obarczaj się wyrzutami sumienia, przecież kupując sukienkę nie wiedziałaś o rychłym spadku naszych dochodów. Poza tym tak naprawdę ten problem nie pojawia się teraz, ale dopiero za miesiąc, więc mamy czas by wspólnie sobie z tym poradzić”. I tak dalej i tym podobne. Oczywiście oboje nie będą tego dnia tryskali humorem, ale jeśli Edek zachowa się w powyższy sposób, to na pewno się nie pokłócą i cykl złości i gniewu nie będzie miał szans, by się pojawić. 

A teraz zostawmy Edka i Aśkę i skupmy się na samym mechanizmie. Czy przed osobą X stoi trudne zadanie? Powiedzmy sobie szczerze – bardzo trudne. Trzeba przecież poradzić sobie z wewnętrznym wzburzeniem i naszą naturalną tendencją do przelania za nasz zły humor odpowiedzialności jeszcze na kogoś innego, bo w ten sposób wydaje nam się, że ciężar spoczywający wyłącznie na naszych barkach będzie lżejszy. Ale to nieprawda. Nie dość że się go nie pozbywamy, ale pozwalając na eskalację cyklu złości i gniewu powodujemy, że jest nam jeszcze gorzej, Nie tylko nam, ale też osobie, którą przecież kochamy, prawda? Pozdrawiam

#94 CPS

CPS, czyli czego uczyć dzisiaj dzieci, by zapewnić im zawodowy sukces jutro?

Wyobraźmy sobie bezludną wyspę, na którą trafiają rozbitkowie – kilu szczęściarzy, którzy cudem ocaleli z jakiejś morskiej katastrofy. Tak się składa, że tych kilku ocalałych pochodzi z tej samej klasowej wycieczki. W swojej zaś szkole ich klasa jest wzorcową klasą specjalistyczną. Na przykład klasą o profilu matematycznym. Mamy więc na bezludnej wyspie siedmiu świetnych matematyków, którzy stoją przez kilkudziesięcioma problemami. Wśród nich znajduje się potrzeba zorganizowania bezpiecznego schronienia, zapewnienia sobie odpowiedniej porcji ciepła – szczególnie nocą. Do tego dochodzi potrzeba zorganizowania posiłków – nie tylko trzeba znaleźć na wyspie jakąś nadającą się do jedzenia roślinność, ale też umieć odróżnić tę, która może stanowić zagrożenie. Przydała by się też regularna dostawa słodkiej wody – a tu niestety dookoła ocean. Możemy tak te potrzeby wymieniać bez końca, ale przecież dużo lepiej, bo w literackiej formie uczynił to dokładnie przed trzystu laty Daniel Defoe w swoim niestarzejącym się Robinsonie Cruzoe. Wróćmy jednak do naszych rozbitków. Z czym będą mieli największy problem? Z jedzeniem, wodą pitną czy ochroną przed drapieżnikami? Otóż tak naprawdę ich największym problemem będzie to, że wszyscy oni mają taką samą lub zbliżoną wiedzę. Są jak biblioteka, która posiada jeden księgarski dział. A w nim jedynie książki z matematyki i żadnych innych nie da się tam znaleźć. I owszem umiejętności matematyczne – w tym logika rozumowania, to bardzo przydatna wiedza. Ale jak się okazuje, do rozwiązania wielu złożonych problemów niewystarczająca. A gdybyśmy tak popuścili wodzę wyobraźni i wymyślili inny zestaw rozbitków na bezludnej wyspie. Jaka wówczas konfiguracja wiedzy poszczególnych członków ekipy byłaby najbardziej korzystna? Przydała by się biologia, a dokładniej mówiąc botanika, umiejętności ciesielskie, a najlepiej inżynieria o profilu konstruktorskim, może też wiedza związana z geografią, nawigacją itd itp. Widzimy więc, że w określonych okolicznościach związanych z potrzebą rozwiązania złożonego problemu im bardziej różnorodne będą wiedza i umiejętności członków zespołu, tym problem zostanie szybciej i efektywniej rozwiązany. Ale to nie wszystko: nasza siódemka specjalistów jeszcze musi się umieć ze sobą dogadać, czyli rozumieć nawzajem, nie unikać odpowiedzialności, akceptować zróżnicowanie oraz współzależność. Wówczas efekt będzie najlepszy z możliwych, prawda? A teraz zastanówmy się, czy powyższych umiejętności współpracy, akceptacji i wspólnotowej odpowiedzialności uczy się dzisiejsze dzieciaki w dzisiejszych szkołach? Na pewno nie w naszych – chciałoby się powiedzieć. Ale niestety pod tym względem na całym świecie nie jest dużo lepiej. W 2015 roku Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju przeprowadziła olbrzymie międzynarodowe badania, w których wzięło udział aż pół miliona piętnastolatków z kilkudziesięciu krajów świata. Okazało się, że tylko 8% badanych na całym świecie wykazało się umiejętnościami w zakresie CPS. Cóż to takiego? To właśnie nasza, cywilizacyjna, zawodowa przyszłość. CPS, to skrót od angielskiego terminu collaborative problem solving, który można przetłumaczyć, jako kooperujące rozwiązywanie problemów. CPS to unikalny zestaw umiejętności, na które składa się kilka elementów. Pierwszym z nich jest świadomość tego, że złożony problem stanowi wyzwanie dla wszystkich członków zespołu, od których wymaga się zrozumienia, że jego rozwiązanie jest wspólnym celem. Drugi element jest związany z odpowiedzialnością za własne działania i ich znaczenie w kontekście pracy całej grupy nad rozwiązaniem problemu. Innymi słowy – to odpowiedzialność, u podłoża której stoi przekonanie, że wszystko co robi każdy z członków grupy ma nie tylko wpływ na cel działań, ale też na pozostałych jej członków. Trzecim elementem jest rozumienie, że do rozwiązania złożonego problemu potrzebne są zróżnicowane role i takaż wiedza członków zespołu i że właśnie w tej różnicy jest największa wartość. I w końcu czwartym elementem jest poczucie współzależności, która oznacza, że wkład w we wspólne dzieło, a co za tym idzie kondycja zawodowa poszczególnych członków grupy jest współzależna od wkładu pozostałych.

Na pierwszy rzut oka powyższe cztery faktory CPS wydają się banalnie proste. Jednak kiedy przyjrzymy się swoim własnym doświadczeniom zawodowym, szczególnie w sytuacjach, kiedy trzeba było rozwiązać złożony problem, to okazuje się, że CPS stanowi olbrzymią rzadkość. Przecież dzisiaj w wielu firmach, organizacjach czy szkołach uznaje się, że w podejściu do rozwiązania problemu wszyscy współpracownicy muszą mieć to samo zdanie. A najlepiej dokładnie to samo zdanie co szef, nauczycielka, czy jakiś dowolny lider. Jeśli w zespole zdarzy się ktoś, kto głośno wyraża swe wątpliwości, to jest traktowany jako wichrzyciel, który rozbija zespół. Uznaje się bowiem, że najlepiej rozwiązuje się powierzone zadania w sytuacji, w której wszyscy są zgodni co do tego jak je rozwiązać, lub kiedy wszyscy przyjmują w tej kwestii opinię swojego zwierzchnika. Wtedy tworzymy piękną, zgraną i dobraną grupę, prawda? Jest tylko jeden szkopuł – problem jak nie był rozwiązany, tak wciąż nie jest. Zresztą opuśćmy na chwilę przestrzeń zawodową i przyjrzymy się przestrzeni prywatnej. Przestrzeni naszych relacji, które tworzymy z rodzicami, dziećmi, partnerami czy znajomymi. Otóż w naturalny sposób czujemy się lepiej – dowartościowani i zaakceptowani – jeśli (jak mówi stare powiedzonko) sprawy idą po naszemu. A to oznacza, że zazwyczaj oczekujemy iż nasze otoczenie przystanie na nasz pomysł, czy też będzie realizowało to co sami sobie wcześniej wymyśliliśmy. Jeśli jakiś element naszego otoczenia staje okoniem i głośno wyraża swoją wątpliwość, to traktujemy go jak nieznośny kamień w bucie i mówimy: „Och Janek, ty zawsze musisz się sprzeciwiać. Nie mógłbyś zrobić raz tak jak reszta?” I kompletnie nie widzimy tego, że w sprzeciwie Janka może się kryć niezwykle cenna wartość. Być może on jeden – dzięki swojej ostrożności, a może upierdliwości – widzi coś, czego pozostali albo w euforii nadziei na zwycięstwo albo w poddaniu się woli tego, co potrafi najgłośniej przekonywać, po prostu nie widzą. Niestety czas firmowych karier silnych indywidualności kończy się na naszych oczach. Dominujący lider przyzwyczaja swoich podwładnych, że lepiej i korzystniej jest się nie wychylać, bo każda wyrażona wątpliwość jest związana z ryzykiem utraty przywilejów. To samo dotyczy wielu sytuacji prywatnych – musimy nauczyć się akceptować sprzeciw i odmienność. Inną perspektywę widzenia rzeczy, co do których od lat mamy swoje wyrobione zdanie. Taka akceptacja wiąże się z poskromieniem swojego ego. Bo przecież, kiedy ktoś się z nami nie zgadza czujemy że nasz pozycyjny status może być zagrożony. A wówczas jesteśmy bliscy temu, by za wszelką cenę forsować swoje zdanie w obronie naszej własnej wizji naszego własnego autorytetu. I wtedy przegrywamy. Jako lider, szef, nauczyciel czy rodzic. Zostajemy w tyle cywilizacyjnego postępu, bo świat potrzebuje dzisiaj i jutro zupełnie innych umiejętności.

CPS to nowy rodzaj perspektywy, w której uczymy się, że różnorodność opinii, pomysłów i wiedzy jest wartością, a nie stratą energii i czasu. Ta zmiana perspektywy jest niezwykle trudna, bo przecież od dziecka uczymy się czegoś dokładnie odwrotnego. Z punktu widzenia nauczyciela najlepsi uczniowie to nie ci, co wiecznie dyskutują i poddają pod wątpliwość jego pomysły, ale ci, który pilnie wykonują powierzone im zadania i nie zadają zbyt wielu zbędnych pytań. Tyle, że niestety i owszem nauczyciel ma wtedy święty spokój, ale jednocześnie w świat wypuszcza całe rzesze ludzi, którzy w nowych organizacjach, w przyszłych firmach nie będą się potrafili odnaleźć. Tworzy się w ten sposób pokornych wykonawców cudzych idei i pomysłów, a nie lotnych przyszłych liderów, zdolnych zarządzać ogromnymi zespołami specjalistów. W innej konfiguracji mamy dzisiaj do czynienia z zespołami, w których są sami liderzy, sami indywidualiści. I owszem każdy ma inne zdanie, ale jednocześnie każdy ciągnie w swoją stroną, bo nie dysponuje najmniejszą umiejętnością kooperacji z innymi i nie jest zdolny zaakceptować inne zdanie niż swoje własne. I co z tego, że nasz system edukacyjny szkoli takich specjalistów, ale są oni tak naprawdę bezużyteczni, jeśli nie potrafią się komunikować z kimś kto ma odmienne zdanie i efektywnie z nim współpracować. 

Potrzeba umiejętności z pod znaku CPS jeszcze nigdy nie była tak silna jak obecnie. W 2018 roku zespół naukowców z kilku amerykańskich uniwersytetów ogłosił raport. Czytamy w nim, że następuje na całym świecie niezwykle szybki, by nie rzec przyśpieszony rozwój firm oferujących nowe technologie, w których pilnie potrzebni są różnorodni specjaliści wielu dziedzin, ale przede wszystkim tacy, którzy posiadają wysokie umiejętności kooperującego rozwiązywania problemów. I już wiadomo, że pod tym względem panuje dzisiaj olbrzymi deficyt, który z każdym rokiem będzie się powiększał. Byłoby żal nie skorzystać z okazji – bo to najlepszy drogowskaz dla rodziców myślących o zapewnieniu najlepszej zawodowej przyszłości ich dzieciom. Pod warunkiem, że będą gotowi zaakceptować fakt, że odmienne zdanie ich pociech to wartość, a nie powód do karcenia. Pozdrawiam

#95 Nieświadomy partner

Nieświadomy partner: uczyć i zmieniać, czy wykorzystać?

Co jakiś czas na prowadzonych przeze mnie warsztatach czy szkoleniach pojawia się powracający jak bumerang temat inicjowany przez pytania uczestników. Co zrobić w sytuacji, kiedy partner w związku nie ma wystarczającej wiedzy na temat relacyjnych psychologicznych procesów, zarządzania emocjami, czy w ogóle na temat struktur budowania relacji? Co wówczas, kiedy jedna ze stron interesuje się psychologią relacji, bierze udział w szkoleniach, czyta odpowiednie książki i generalnie posiada odpowiednią wiedzę, podczas gdy druga strona relacji nie dość ,że takiej wiedzy nie posiada, to jeszcze ją neguje jako bzdety nie warte zachodu? Mamy wtedy klasyczny konflikt – jeden z partnerów chcąc dokonać odpowiedniej poprawy relacji natrafia po drugiej stronie na mur obojętności, niezrozumienia, a czasem po prostu ignorancji. Jedna strona nie dość że dostrzega potrzebę zmiany to jeszcze wie jak ją wspólnie przeprowadzić, ale druga strona stawia opór wynikający z jej niewiedzy lub braku zainteresowania i na wszelkie próby podjęcia rozmowy o związku reaguje w podobny sposób: „Nawciskali ci do głowy tych szkoleniowych bzdur, naczytałaś się robiących wodę z mózgu książek i na siłę próbujesz próbujesz mi je wciskać”. No cóż, taki konflikt to zalążek potężnego problemu. Im większy rozwój osobisty, intelektualny i zdobywanie wiedzy nastąpi po jednej stronie tym większy opór i ignorancja będzie królowała po drugiej. Prędzej czy później w tej rozwijającej się i inwestującej w psychologiczną czy duchową wiedzę stronie dojdzie do frustracji i poważanego przewartościowania zasadności tej relacji. To wówczas w głowie pojawiają się wątpliwości: „czy jest sens dalej ciągnąć ten związek?”, „czy on nie byłby szczęśliwszy, czy ona szczęśliwsza z kimś innym, kto również podzielałby ten sam pogląd i brak potrzeby rozwoju i samopoznania?”, „czy z biegiem czasu nie będziemy się od siebie odsuwać coraz to dalej tak naprawdę tracąc na siebie nawzajem czas, podczas gdy udając się w swoją własną stronę każde z nas mogłoby sobie ułożyć inaczej i co tu dużo mówić, dużo szczęśliwiej życie?” To przecież naturalne w związku, że kiedy jesteśmy po lekturze ciekawej książki czy wracamy z inspirującego warsztatu mamy potrzebę podzielenia się z partnerem naszymi przemyśleniami, wnioskami czy po prostu fascynacją konkretnym tematem, czy dziedziną wiedzy. Pamiętam jedną z klientek indywidualnego procesu, która zaczęła dostrzegać w sobie rosnącą frustrację po każdym powrocie z pracy, czy szkoleniowego wyjazdu do domu. Tam bowiem czekał na nią partner, który i owszem świetnie gotował, ale jego jedyną intelektualną rozrywką było oglądanie serialu „Malanowski i partnerzy”. Oczywiście niczego nie mam zamiaru ujmować temu fascynującemu arcydziełu kryminalistyki, ale przyznacie, że od czasu do czasu jakaś książka w rękach partnera też by się przydała. I dokładnie takie samo zdanie miała klientka z którą pracowałem. Z każdym zanegowaniem, czy też brakiem zainteresowanie jej partnera tym. Czym interesowała się ona – sama w efekcie takiej sytuacji zaczęła tracić zainteresowanie swoim partnerem. Potrzebowała intelektualnego towarzysza rozmowy a takowemu zadaniu on z kolei nie potrafił sprostać. I to nie dlatego, że był intelektualnie nieogarnięty, ale dlatego, że świat jego przekonań kazał mu sądzić, że książki i szkolenia z zakresu inteligencji emocjonalnej wyłącznie mogą zrobić komuś wodę z mózgu. Ta historia skończyła się niestety rozstaniem, co w konsekwencji najprawdopodobniej wyjdzie na dobre obu stronom. 

Tego typu przykłady można mnożyć. Co więcej to zjawisko jest o tyle częste o ile nasze relacje nie zostały na odpowiednim poziomie zakontraktowane i w których kontraktowanie nie jest co jakiś czas solidnie i uczciwie aktualizowane. Na czym polega relacyjny kontrakt? Otóż to aktualizowana na bieżąco świadomość obu stron relacji dotycząca m. in. potrzeb oraz wartości po własnej stronie oraz potrzeb i wartości po stronie relacyjnego partnera. Jeśli ich nieaktualizujemy, to w istocie nie zdajemy sobie sprawy nie tylko z tego w jaki sposób zmieniają się po naszej stronie, ale też z tego jakie zmiany w tej materii zaszły po stronie naszego partnera. Im dłużej taki nieaktualizowany związek trwa tym istnieje większe prawdopodobieństwo powstania coraz to większych rozbieżności w tym względzie. Finalnie mamy do czynienia ze związkiem dwojga, coraz to bardziej obcych sobie ludzi. Jeśli teraz z tego związku znikną wspólne zobowiązania – jak na przykład wychowanie dzieci, bo te dorosły i opuściły dom, czy kredyty, bo te zostały w końcu spłacone – to tak naprawdę nie będzie istniało już najmniejsze połączenie relacji. To zaś oznacza, że ustanie powód do bycia razem i prędzej czy później ten smutny fakt zostanie sobie uświadomiony przez jedną ze stron. Zazwyczaj tę, którą jest bardziej świadoma jakości relacji, systemów emocjonalnych, które w niej uczestniczą, czy w ogóle procesów psychologicznych zachodzących w naszych głowach. Wówczas przychodzi czas na podjęcie trudnej decyzji i zakończenia relacji. I tutaj skrywa się część odpowiedzi na pytanie dlaczego w ostatnim czasie najwięcej rozwodów przybywa wśród małżeństw o dwudziestoletnim stażu. Do tego dochodzi jeszcze zmiana społecznego piętnowania osoby samotnej – dwadzieścia lat temu mówiliśmy o samotnej kobiecie stara panna, dzisiaj mówimy singielka. Pierwsze określenie było negatywne, a drugie już takie nie jest, prawda? Dochodzi do tego jeszcze jeden fakt, otóż dzisiaj powiedzmy że pięćdziesięcioletnia kobieta (pod warunkiem odpowiedniego zadbania o zdrowie, kondycję i atrakcyjny wygląd) nie znajduje się już po za rynkiem seksualnego zainteresowania, a to oznacza, że ma duże możliwości zbudowania kolejnego, szczęśliwego związku. Powyższe zjawisko można by było ująć w prosty przekaz – ludzie coraz częściej orientują się, że ich relacje nie spełniają określonych oczekiwań i na skutek tej świadomości coraz częściej podejmują decyzję o ich zakończeniu. 

Wróćmy jednak do początków relacji. Mamy więc przykład zainteresowanej własnym rozwojem i psychologiczną wiedzą partnerki i negującego zasadność jej zainteresowań partnera. Póki co zaś jeszcze nie pojawił się koncepcja zakończenia relacji – w jej miejsce trwają poszukiwania sposobu rozwiązania tego problemu. I tutaj nasuwają się trzy wyjścia. Pierwszy to standardowe wyjście pod oklepaną nazwą „ja go zmienię”, czyli takie, które zakłada możliwość procesu edukacyjnego. To sytuacja, w której bardziej świadomy partner bierze się za trudną sztukę uświadomienia drugiego wiedząc, że będzie musiał się zmierzyć z ignorancją, oporem i buntem na pokładzie. To oczywiście możliwy, ale niezwykle długi, wyczerpujący i pracowity proces i trzeba wyjątkowej konsekwencji i samozaparcia, by w jego efekcie nastąpiła oczekiwana zmiana. Jednak znam takie związki, w których to się udało. Pamiętam na przykład gościa, który nie dość że negował wiedzę przynoszoną z warsztatów prowadzonych przez pewnego znajomego, to jeszcze oficjalnie i wszędzie gdzie się dało wyśmiewał prowadzącego. Jego żonie proces edukacji zajął kilka ładnych lat, ale po podśmiechujkach nie zostało ani śladu, a mąż dzisiaj jest w wielu przypadkach inicjatorem udziału w ciekawych warsztatach, zamawia nowe książki o interesującej ich oboje tematyce i stał się interesującym partnerem do długich wieczornych rozmów, które obojgu sprawiają wiele przyjemności. Drugi sposób wydaje się dość bezduszny. Polega nie na edukacji, ale na wykorzystywaniu braku świadomości partnera i takim umiejętnym konstruowaniu relacji, by z korzyścią dla jej jakości realizować własne, przemyślane cele. Moglibyśmy na pierwszy rzut oka postawić tu zarzut o manipulację niczego nie podejrzewającym naiwniakiem, ale wcale tak to nie musi wyglądać. Można bowiem wykorzystywać własną wiedzę i świadomość w taki sposób, by przynosiło to pożytek nie tylko samej relacji, ale by na tym mógł również skorzystać nieświadomy partner. 

Jak to zrobić najlepiej ilustrują ostatnio ogłoszone badania, które przeprowadziła psycholog Bat-Hen Shahar z izraelskiego uniwersytetu w Beer Sheba. W badaniu wzięło udział 140 par, które podzielono na trzy grupy. W każdej z grup w każdej konkretnej parze dokonano podziału na świadomych oraz nieświadomych partnerów. Świadomym udzielono instrukcji, którą z technik regulacji emocji ma stosować w rozmowie z partnerem na temat najbardziej „gorącego” tematu stanowiącego potencjalne zarzewie konfliktu w ich związku. Te trzy techniki regulacji emocji to odpowiednio: dystansowanie emocjonalne, tłumienie ekspresji i integracyjna regulacyjna. Pierwsza technika polega na zdystansowaniu się od własnych emocji, przyjęcie pozycji bezstronnego obserwatora, który w pełni nie doświadcza emocji, a jedynie jest ich istnienia świadomy. Druga technika polega na ukrywaniu swych prawdziwych uczuć przed partnerem – to rodzaj przeżywania ich wyłącznie we własnym wnętrzu, bez najmniejszej ekspozycji zewnętrznej. W trzeciej technice korzystamy z uważności – jesteśmy świadomi emocji, w pełni akceptujemy to czego doświadczamy, przyjmujemy emocje takimi jakimi są, niezależnie od tego czy uznajemy je za przyjemne czy też nie. Jesteśmy świadomi, że bez naszego zaangażowania równie szybko jak się pojawiły w naszym systemie rownież go opuszczą. Co więcej w tym podejściu uznajemy, że emocje dostarczają nam bezcennych informacji, zatem ich pojawienie się traktujemy źródło wiedzy na temat samych siebie, sytuacji w której się znaleźliśmy czy też poziomu jakości zbudowanej przez nas relacji.

W kolejnym kroku przeprowadzonych badań, już po trudnej rozmowie z partnerem o podłożu konfliktowym zmierzono poziom stresu zarówno po stronie tzw. „świadomego” partnera, jak i tego, który nie był świadomy, że jego partner korzysta z jakiejś emocjonalnej techniki. Okazało się, że najbardziej pozytywne skutki przyniosło stosowanie trzeciej techniki przez „świadomego” partnera. Wprawdzie u niego samego zanotowano nieco podwyższony poziom stresu, ale najprawdopodobniej wynikał on z przejmowania się tym czy dobrze odegra swoją rolę, bo z każdym kolejnym takim doświadczeniem ten poziom powinien maleć. Jednak w efekcie tego eksperymentu w trzeciej grupie zanotowano najwyższe zadowolenie „nieświadomego” partnera ze sposobu rozwiązania konfliktu. A to oznacza, że integracyjny system regulacji emocjonalnej może doskonale działać nawet wówczas, kiedy tylko jeden z partnerów jest świadomy wykorzystywanej techniki a drugi nie ma o tym najmniejszego pojęcia. Wynik powyższych badań wskazuje zatem, że można połączyć to co nazywamy „nauką” drugiej osoby, z tym, co zazwyczaj uchodzi  za „wykorzystywanie” jej nieświadomości. Jak zatem odpowiedzieć na zawarte w tytule wykładu pytanie – uczyć, zmieniać, czy wykorzystywać? Otóż czynić to wszystko jednocześnie ale zawsze mając na uwadze zarówno dobro związku, jak i dobro naszego partnera. I uzbroić się w cierpliwość. Wiem, że w wielu przypadkach efekty po jakimś czasie pojawią się same. A jeśli nie? No cóż – powtarzam to do znudzenia, ale powtórzę jeszcze i tym razem. Nie wszystkie związki są na całe życie. Na cale życie są związki wyłącznie szczęśliwe. Pozdrawiam

#96 Imperatyw posiadania

Imperatyw posiadania

Kilka dni temu otrzymałem maila od jednego z widzów mojego kanału. Pozwolę sobie przeczytać jego fragment: „Przeczytałem wszystkie Twoje książki, obejrzałem 90 filmów na kanale youtube, ale brakuje mi jednego… Pewnie było to wielokrotnie omawiane, ale wydaje mi się – nigdy wprost: Dlaczego pożądamy – domu, samochodu, pozycji… itp. Czy mamy to w genach, że prawdziwy mężczyzna powinien mieć okazałego „rumaka” i „zamek”? Dlaczego pożądamy rzeczy pomimo iż na zdrowy rozsądek to się nam nie kalkuluje? Gdybyś szukał inspiracji – chętnie obejrzę co masz do powiedzenia na ten temat :)”

No cóż – przyjrzyjmy się zatem posiadaniu. A właściwie jego imperatywowi czyli wewnętrznej sile pchającej nas do poczucia własności. Prawdą jest to co pisze autor maila – w wielu przypadkach własność nam się po prostu nie kalkuluje – jest ekonomicznie nieuzasadniona. Kiedy wynajmujesz dom, to psujący się w nim kran jest kłopotem właściciela, od którego oczekujesz w takiej sytuacji reakcji. Kiedy dom jest twój – zepsuty kran jest wyłącznie twoim problemem. Wynajęte mieszkanie nie wiąże cię na stałe z miejscem zamieszkania – w każdej chwili możesz wypowiedzieć umowę i przenieść się do innej dzielnicy, innego miasta czy kraju. W przypadku posiadania domu i do tego w trzydziestoletnim kredycie siłą rzeczy jesteś skazany na… co najmniej trzydziestoletnie trwanie w tym samym miejscu. Firma, dzięki której otrzymujesz dochody pozwalające ci na spłacanie raty może przestać istnieć w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat – przecież rynek jest pod tym względem bardzo dynamiczny. Trzydziestoletnie spłacanie rat nie bierze tej dynamiki pod uwagę – po prostu trzeba płacić – czy cię będzie na to w przyszłości stać, czy też nie. 

Autor maila pisze o rumaku i zamku, co siłą rzeczy zwraca naszą uwagę na przeszłość, bo gdzieś podświadomie czujemy że właśnie tam musi skrywać się źródło tego imperatywu. I słusznie, ponieważ imperatyw posiadania jest naszą cechą dziedziczną i to zarówno w rozumieniu kodu DNA z zapisanymi informacjami z czasów jaskiniowych, jak i przekazu rodzinno kulturowych wzorców który socjalizowaliśmy w dzieciństwie nie tylko przy rodzinnym obiedzie. Przyjrzyjmy się najpierw pierwszemu źródłu, czyli czasom, w którym nasi owłosieni przodkowie walczyli o przetrwanie. Wówczas zgromadzone na zimę zapasy żywności i ubrań, dostęp do źródła wody, czy lokalizacja na obszarze obfitym w zwierzynę, którą można upolować i zjeść decydowały o przeżyciu. Posiadanie zasobów było równoznaczne ze wzrostem szansy na przetrwanie. To zaś nie tylko wpływało na nasze poczucie bezpieczeństwa, ale również w konsekwencji na nasz status. Podobnie jak to, czy było się w posiadaniu partnerki, czy partnera. W posiadaniu potomstwa, czy też jaskini stanowiącej ochronę przez aurą i dzikimi zwierzętami. Im zaś stan posiadania wzrastał, tym rósł również nasz społeczny status. Mówiąc inaczej – mieliśmy wówczas w stadzie czy plemieniu po prostu więcej do powiedzenia, co otwierało możliwość decydowania nie tylko o sobie, ale też o innych. A to już stanowi przecież przedsionek władzy. Mamy zatem przed sobą prosty ciąg przyczynowo skutkowy – posiadanie powodowało wyższy status, ten zaś wiązał się z władzą. 

Co więcej – jak trafnie zauważa Rock David w znakomitej książce „Twój mózg w działaniu” „status to istotny motor naszego zachowania w pracy i wielu innych życiowych okolicznościach. Jeśli mamy poczucie, że nasz status podnosi się nawet niewiele, to uruchamia się nasz układ nagrody. Gdy mamy poczucie, że nasz status obniża się, to uruchamia się układ zagrożenia.” Ale status jest związany nie tylko z pobudzaniem ośrodka przyjemności. Ma on związek również ze zjawiskiem hipergamii – której źródła leżą również w czasach jaskiniowych, sam jednak mechanizm działa z taką samą siłą we współczesnych czasach. Co to takiego ta hipergamia? Otóż wyobraźmy sonie parę młodych ludzi o tym samym statusie: Zosię i Janka. Są identyczni w kontekście stratyfikacyjnym, co oznacza, że oboje mają taki sam dostęp do dóbr i zasobów, ten sam intelektualny potencjał i wywodzą się z tych samych struktur społecznych. Logiczne więc się wydaje, że w kontekście łączenia się w pary w celach prokreacyjnych Zosia będzie zainteresowana Jankiem, zaś Janek Zosią. Przecież tak wiele ich łączy, prawda? Niestety tutaj właśnie wkrada się zjawisko hipergamii, na skutek którego Janek pozostaje poza zainteresowaniami Zosi. Zosia bowiem będzie poszukiwała partnera zawsze o statusie wyższym niż własny, a co za tym idzie jednocześnie wyższym niż status Janka. I Zosia tego nie robi dlatego, że jest wredna i wyniosła, ale dlatego, że podświadomie jej społeczny instynkt każe jej rozglądać się, za potencjalną najlepszą z dostępnych konfiguracją związku biorącą pod uwagę przyszłe bezpieczeństwo i oczywiście status swój własny i potencjalnej gromadki dzieci. Zosia więc podświadomie zawsze dużo większym zainteresowaniem będzie darzyła potencjalnego partnera o wyższym statusie niż własny. Bo podniesienie swojego statusu poprzez związek z partnerem przekłada się na lepsze, prostsze i zasobniejsze życie. I tutaj znowu wracamy do ośrodka nagrody, który właśnie w ten sposób w mózgu Zosi jest stymulowany. Ten mechanizm – czy nam się to podoba, czy też nie – potwierdzają liczne badania. Dwóch antropologów Levy i Towsend przed prawie trzydziestu laty opublikowali wyniki swych badań, w których kobiety miały określić skalę swojego potencjalnego zainteresowania randką, przygodnym kontaktem seksualnym czy też zamążpójściem oglądając prezentowane im zdjęcia mężczyzn. Tam gdzie na zdjęciach mężczyzna był ubrany w roboczy uniform jednej z sieci fastfoodów zainteresowanie nim kobiet było dużo mniejsze, niż w przypadku zdjęć, na których mężczyzna miał na sobie markowe ciuchy, a na ręku zegarek Rolexa. W tym drugim przypadku kobiety deklarowały dużo większe zainteresowanie, niż podejrzewali badacze. Problem jedynie w tym, że na wszystkich zdjęciach był ten sam mężczyzna. 

Inne sławetne badania w tym względzie przeprowadził zespół amerykańskiego psychologa Davida Bussa. Projekt badawczy objął aż 10 tys. osób w 37 krajach. Okazało się, że „niezależnie od rasy i religii kobiety uważały zasoby materialne partnera za dwukrotnie ważniejsze niż mężczyźni”. Wychodzi na to, że status mężczyzny jest najlepszym afrodyzjakiem dla kobiet. I to od zarania dziejów.

Wróćmy zatem do Janka. Kiedy weźmiemy pod uwagę uwarunkowania hipergamii Janek chcąc zdobyć Zosię ma tylko jedne wyjście – musi podnieść swój status. A najprostszą drogą do osiągnięcia tego celu jest zdobywanie dóbr. Im więcej więc osiągnie pod tym względem Janek, tym większe stwarza sobie szanse na zdobycie nie tylko Zosi ale zainteresowanie sobą również innych partnerek. A mówiąc inaczej: im wyższy status Janka tym więcej Zoś zwróci na niego uwagę. 

Mamy tutaj odpowiedź na to gdzie jest źródło atawistycznego imperatywu gromadzenia dóbr. Jednak w naszej kulturze to nie jest jedyne źródło. Drugie – równie ważne – zostało nam sprezentowane w spadku po poprzednim pokoleniu. Naszych dziadków i babć, a czasem też jeszcze rodziców. Wynika to z ich egzystencji w systemie, który reglamentował dobra powodując, że były one stosunkowo trudne do zdobycia. Dzisiaj kupienie telewizora jest przecież proste. Wystarczy mieć pieniądze, pójść do sklepu i kupić. Niestety we wcześniejszym systemie samo posiadanie środków nie było wystarczające by zdobyć dobra. I celowo używam tutaj słowa „zdobyć”. Bo co z tego że dziadek z babcią mieli pracę i zarabiali pieniądze kiedy za nie nie sposób było zdobyć niczego o odpowiedniej wartości, bo albo tego po prostu nie było na rynku, albo też było zarezerwowane dla sieci układów i znajomości. To spowodowało, że dziadek z babcią nauczyli się przeceniać wartość rzeczy materialnych. Posiadanie telewizora nie było więc zwykłym posiadaniem materialnego przedmiotu, ale wyznacznikiem statusu. Podobnie posiadanie małego fiata, ogródka działkowego, czy kupionych w Pewexie jeansów. Zaś w drodze socjalizacji, to przewartościowanie zostało wszczepione kolejnemu pokoleniu – to dlatego dzisiejsi czterdziestolatkowie wciąż posiłkują się przekonaniem, że należy koniecznie posiadać na własność dom, samochód czy cokolwiek innego mimo, iż z ekonomicznego punktu widzenia taniej wychodzi kiedy zamiast posiadania, te artefakty po prostu się od kogoś wynajmuje. Zresztą kult własności to nie jedynie domena poprzedniego systemu państw wschodniej Europy. Rozwijał się również na Zachodzie tyle że na skutek innych okoliczności. Dla przykładu pokolenie amerykańskiego konsumpcjonizmu inicjowane tuż po II Wojnie Światowej zaszczepiło w wielu głowach imperatyw posiadania domku na przedmieściach, kuchennego robota, czy rodzinnego samochodu. Wróćmy jednak do samego imperatywu posiadania. 

Mamy zatem dwie odpowiedzi na pytanie o imperatyw własności – pierwsza dotyczy statusu i związanych z nim profitów, druga strachu przed utratą czegoś, co w istocie przewartościowujemy posiłkując się przekonaniami odziedziczonymi przez poprzednie pokolenie. Jednak w mailu widza mojego kanału jest jeszcze jedna intrygująca rzecz. Otóż to, dlaczego takiego maila do mnie napisał? A napisał, bo sam czuje, że z tym posiadaniem coś jest nie tak. Że kiedy się poddajemy temu imperatywowi trochę działamy wbrew sobie. Dokładnie tak – bo koncepcja posiadania, czyli stwierdzenie ja posiadam coś, jest tylko połowiczne. Pod spodem bowiem skrywa się jego cień, a mianowicie konstatacja, że za każdym razem kiedy coś posiadasz, to coś posiada również ciebie. Pokażmy to na prostym przykładzie. Oto Karol, który wybiera się na przyjęcie. Jednocześnie Karol spodziewa się ważnej przesyłki i liczy na to, że zostanie ona mu dostarczona dopóki jest jeszcze w domu. Jednak kurier się spóźnia, a Karol nie może już dłużej czekać. Wychodzi z domu i kiedy jest tuż przed wejściem na przyjęcie dzwoni kurier, że ma dla niego tę ważną paczkę. Po krótkiej telefonicznej rozmowie okazuje się, że kurier jest dokładnie na tej samej ulicy co Karol. Postanawia więc odebrać od kuriera paczkę i – no już trudno – pójść na przyjęcie razem ze swoim pakunkiem. Dość sporym pakunkiem. Karol wchodzi wiec na przyjęcie, wyjaśnia gospodarzowi niezwykłą zaistniałą sytuację i kładzie paczkę w przedpokoju udając się na salony. Co się dzieje jednak w jego głowie? Czy na pewno będzie mógł ze spokojem oddać się atmosferze przyjęcia? No nie do końca, bo cały czas z tyłu głowy będą się w nim kołatały myśli: „co tam słychać u mojej paczki?”, „czy jeszcze stoi tam gdzie ją zostawiłem?”, „czy nikomu nie przeszkadza?”, „czy ktoś jej nie wziął za przygotowane do wyrzucenia śmieci i nie wyrzucił?” itd itp. Paczka będzie po prostu zajmowała jego myśli powodując niejako, że poczuje się do niej przywiązany. Tutaj wszyscy się bawią, relaksują i oddają tańcom, a on niestety wciąż zaprzątnięty jest swoją paczką. Które to zaprzątnięcie znacznie potrafi zepsuć zabawę, prawda? A teraz w powyższym przykładzie pod słowo „paczka” wstawmy dowolny materialny obiekt, przedmiot naszego posiadania. Ten system działa zarówno w przypadku naszego telefonu komórkowego, na którego smyczy jesteśmy uwiązani, jak i zakredytowanego domu, czy leasingowanego samochodu. Jednak kiedy się temu uważniej przyjrzymy to okazuje się, że mechanizm uwięzi działa również w przypadku tych artefaktów, w których posiadanie weszliśmy bez jakichkolwiek dodatkowych zobowiązań. Te z zobowiązaniami absorbują nas po prostu na dłużej. 

Imperatyw posiadania popycha nas do gromadzenia dóbr, których prędzej czy później stajemy się niewolnikami. Obrastamy nimi przez lata i jedynie w sprzyjających okolicznościach się orientujemy jak bardzo. Taką okolicznością jest na przykład przeprowadzka, bo dopiero wtedy orientujemy się jak wiele zupełnie niepotrzebnych rzeczy zgromadziliśmy i to tylko dlatego, że chcieliśmy je po prostu mieć. Bo jak mówił Kubuś Puchatek – ten balonik tak naprawdę nie jest mi potrzebny, ale bardzo chciany. I my również posługujemy się tą ideą – bardzo chcemy naszych baloników, świecidełek, samochodów i domów. I często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasze chcenie nie tylko jest irracjonalne, ale tak naprawdę nawet nie nasze, bo sprezentowane nam jako społeczny wdruk przewartościowywania aktu posiadania lub jako atawistyczne dziedzictwo potrzeby podnoszenia statusu. Od potrzeby podnoszenia statusu trudno jednak nam się uwolnić, bo jest uwarunkowana społecznie. Na szczęście gromadzenie dóbr i imperatyw posiadania to nie jedyny sposób by nasz status podnieść. Istnieją inne, dużo sprytniejsze sposoby, o których opowiem w kolejnym odcinku. Pozdrawiam 

#97 Status

W poprzednim mini-wykładzie pojawiło się pojęcie status w kontekście wyznacznika społecznej pozycji, która może być budowana m. in. dzięki posiadanym dobrom, czy też władzy. Obydwa z tych dwóch elementów podnoszą nasz własnych status w oczach naszych i w naszym mniemaniu również w oczach innych. Podniesienie zaś statusu pobudza nasz ośrodek nagrody co powoduje, że zwieńczone sukcesem starania w tym względzie kojarzą nam się w czymś bardzo przyjemnym i stanowią sporą motywację do działania. Jednak to jak bardzo status jest dla nas ważny widać nie po tym ile energii wkładamy w próby jego podwyższenia, ale po tym z jakimi psychologicznymi kosztami wiążemy jego utratę. Jeśli bowiem dysponujemy jakimś naszym własnym domniemanym statusem, to jego obniżenie lub też utratę traktujemy jako jedno z najbardziej dotkliwych zagrożeń. Nasza reakcja w takiej sytuacji, jak zwraca uwagę David Rock – może obejmować nawet doznania somatyczne. Jak na przykład nagły wzrost kortyzolu we krwi i naenergetyzowanie układu limbicznego, a to z kolei będzie miało zasadniczy wpływ na naszą zdolność racjonalnego myślenia. Jeśli więc chcielibyśmy celowo wyprowadzić kogoś z równowagi, sprawić by wzrosło jego poczucie zagrożenia i by zaczął się naprawdę źle czuć wystarczy, że poddamy pod wątpliwość jego status, lub też zagrozimy możliwością jego obniżenia. 

Pokażmy to na przykładzie. Pamiętam kiedyś pewnego jegomościa, z którym przyszło mi współpracować. Miał pewną katastrofalną cechę – otóż po bliższym poznaniu okazywał się wyjątkowym moberem, istotą przesiąkniętą korporacyjnym złem, traktującą zarówno podwładnych, jak i współpracowników jak śmieci. Jednak na zewnątrz, dla obcych – w tym kontrahentów firmy – stwarzał wrażenie znakomitego profesjonalisty, ciepłego, wyrozumiałego i cierpliwego menagera. Dopiero po jakimś czasie odkryłem co budziło jego największe przerażenie. Otóż nie to, że miało się inne zdanie, nie chciało mu się podporządkować, czy wytykało mu się ewidentne błędy popełniane w zarządzaniu ludźmi. Jego największym demonem był strach przed tym, że ludzie z poza firmy mogliby się dowiedzieć, jaki jest naprawdę i jak daleko mu do ładnego obrazka, który z takim mozołem próbował budować. Dlaczego tak się bał, że prawda o jego prawdziwej twarzy może wyjść na jaw? Bo wówczas straciłby na tym jego status. Pozycja, którą przez lata zbudował wśród kontrahentów. A wizja utraty statusu była dla niego tak przerażająca, że na samą myśl o tym wydawało się że odczuwa fizyczny wręcz ból. 

Inny przykład: pewna znajoma pracująca w jednym z miejskich urzędów wyznała mi w sekrecie, że w jej urzędzie wszyscy urzędnicy mimo oficjalnego obiegu dokumentów w formie elektronicznej i tak kserują czy drukują wszelką dokumentację skwapliwie ją kolekcjonując. Drukują nawet pojedyncze maile. Co z tego, że tekst wiadomości wraz z jej datą znajduje się w komputerowym archiwum, jak i tak oni wolą takiego maila wydrukować i na wszelki wypadek trzymać w odpowiedniej teczce. Wydaje się to absurdalne. Przecież mamy XXI w. Przecież szkoda ton papieru, na który idą tysiące wycinanych drzew. Przecież szkoda też miejsca na archiwizację tych wszystkich zbędnych dokumentów, prawda? Jednak w perspektywie czyniących tak urzędników wygląda to zupełnie inaczej. Ich zdaniem elektronika, komputery, dyski archiwizacyjne mogą zawieść. Co zaś jest wydrukowane, to jest wieczne. A nóż się trzeba będzie przed kimś wytłumaczyć? A nóż wykazać, że w konkretnej korespondencji podjęto konkretne ustalenia. A nóż ktoś się kiedyś ich czepi, sprawdzi, będzie szukał haka czy dziury w całym? Wtedy kiedy okaże się, że informatyczne dane zostały bezpowrotnie utracone oni będą dysponowali odpowiednim papierowym dowodem na to, że prawda leży po ich stronie. Tutaj postawmy sobie pytanie – dlaczego tak skwapliwie kserują i drukują wszystko co im wpadnie w ręce? Odpowiedź jest prosta – w obronie przed utratą statusu właśnie. 

Podobnie jak oni wielu innych ludzi ze wszystkich swych sił będzie próbowało uniknąć wystawienia na szwank swojego statusu. A więc będą unikali wszelkimi dostępnymi metodami sytuacji, w której mogliby się poczuć zbyt niepewnie i jednocześnie rownież w konsekwencji tego samego mechanizmu będą unikali wszystkiego co nowe. Bo za jakimkolwiek nowym kryje się niepewność, a za niepewnością obawa o utratę wypracowanego, czy zdobytego wcześniej statusu. I wielu ludzi żyje tak przez lata – w nieustannym poczuciu zagrożenia swego własnego statusu starając się unikać jakichkolwiek sytuacji, w których mogli by popełnić najmniejszy błąd. 

Na początku wspomniałem, że jednymi ze sposobów podniesienia własnego statusu jest zgromadzenie odpowiedniej ilości dóbr lub zdobycie władzy. Na chwilę się przy tym zatrzymajmy i zwróćmy uwagę na szalenie istotny aspekt – obydwa te wyróżniki są zależne od tego w jaki sposób osoba oceniająca swój własny status i możliwości jego podniesienia i jednocześnie porównuje się do innych. Podniesienie statusu poprzez zgromadzenie dóbr jest zależne nie od tego ile uda ci się ich zgromadzić, tylko od tego, czy uda ci się ich zgromadzić więcej od innych, do których się akurat porównujesz. Jeśli jesteś członkiem gangu dosiadającego motorowery, to zakup roweru w tym środowisku dla podniesienia twojego statusu nie będzie miał znaczenia. Jeśli jednak z motoroweru przesiądziesz się motocykl – nawet najmniejszej mocy, wówczas w tym środowisku twój status wzrośnie i będziesz mógł aspirować do gangu motocyklistów porzucając gang motorowerzystów. W tym kolejnym środowisku również możesz podnieść swój status ale musisz nabyć motocykl – co tu dużo mówić – lepszy, mocniejszy, nowszy i głośniejszy od innych. Jak widać – podnoszenie statusu za pomocą dóbr materialnych musi się posiłkować porównaniem z innymi. 

Podobnie jest z podniesieniem statusu za pomocą władzy. Tu również jego skala zależna jest od tych, nad którymi będziesz miał władzę. Na drabinach stratyfikacyjnych – tych, których poziomy są definiowane statusem – zawsze znajduje się miejsce pod tobą i miejsce nad tobą. Zawsze są ci, którzy znajdują się niżej i zawsze niestety znajdą się tacy, którzy będą wyżej. Ta zasada jest również niecnie wykorzystywana przez zręcznych manipulatorów. Wynika z niej bowiem sprytny i jednocześnie okropny sposób na podniesienie własnego statusu – można to przecież zrobić obniżając status innych – tych, którzy stanowią układ odniesienia. I ta zasada często wykorzystywana jest w bezdusznych organizacjach przez bezdusznych przełożonych. Chcąc podnieść lub utrzymać swój status obniżają po prostu status swoich pracowników, trzymając ich w nieustannym szachu: jeśli mi się spodobasz i będziesz robił co mówię, to obiecam ci, że pomogę ci podnieść twoją pozycję w tej firmie. Jeśli zaś nie będziesz posłuszny, to znacznie się twoja pozycja tutaj obniży. To działa lepiej, trwale i skuteczniej niż obietnica niejednej premii czy podwyżki. Sam znam niechlubne przykłady kilku firm z lat dziewięćdziesiątych, które wysługiwały się naiwnymi pracownikami za groszowe pensję tylko i wyłącznie dlatego, że udało im się wmówić, że pracują nie dla pieniędzy, ale wyłącznie za obietnicą przyszłego podniesienia statusu. 

Z podnoszeniem statusu za pomocą dóbr czy władzy jest jeszcze jeden problem – obydwa te fundamenty są wyjątkowo niestabilne. Władza, podobnie jak zgromadzone bogactwo może czmychnąć jednego dnia, a wówczas po osiągniętym w ten sposób statusie nie zostaje ani śladu, co jak już wiemy może być niezwykle, wręcz fizycznie bolesne. 

Co zatem zrobić? Czy istnieje sposób na podniesienie własnego statusu tak jednak by nie opierać, go ani na władzy nad innymi, byciem od nich w czymkolwiek lepszym, czy też na posiadaniu środków i bogactw relatywnie większych od tych, z którymi się porównujemy? I jak to zrobić bez udziału innych, z kim będziemy się porównywać, jak sprawdzać czy nasz status wzrósł i z jakiego punktu odniesienia w tej sytuacji  skorzystać? Otóż jest jeden sposób – musimy w nim jedynie zamienić relacje w przestrzeni na relację w czasie. W relacjach w przestrzeni na jednym końcu wektora porównań jesteśmy my, a na drugim ten, z kim się porównujemy. Na podstawie zaś wykrytej różnicy jesteśmy w stanie dokonać osądu odnośnie naszego obecnego statusu. Gdybyśmy jednak zamienili relacyjny wektor przestrzeni na relacyjny wektor w czasie, to na jednym jego końcu jesteśmy dalej ci sami my, jednak na drugim jego końcu możemy już miast innej osoby umieścić samych siebie tylko z innego czasu. Jeśli zaś grot wektora zwrócę w przeszłość, to porównując siebie z samym sobą z przed powiedzmy roku mogę osądzić, czy stałem się w czymś lepszy. Czy czegoś się nauczyłem, coś zdobyłem, coś osiągnąłem. I tutaj przedmiotem porównań można uczynić bardzo wiele obszarów. Może to być zarówno zdobyta wiedza, jak i majątek. Umiejętności, jak i doświadczenie. W ten sposób – porównując obszar przeszły z obecnym mogę się dowiedzieć, czy wzrósł mój osobisty status. Można to porównać do sportowca bijącego rekord bieżni, którego sam wcześniej był autorem. On po prostu usiłuje pobić samego siebie, bo porównuje się wyłącznie z sobą, a to porównanie daje mu bezcenną informację, czy stał się lepszy, a co za tym idzie czy wzrósł jego status sportowca. 

Co więcej – mogę w tej idei obrócić mój wektor porównań w kierunku przyszłości i zaplanować w niej takiego siebie, który ma się stać w czymś lepszy od tego ja, z dzisiaj. Mogę zaplanować dowolne działanie podnoszące mój własny status w porównaniu z samym sobą i sprawdzić, czy uda mi się osiągnąć to zamierzenie. To przednia zabawa, fascynująca podróż w kierunku własnego samorozwoju. A jednocześnie zabawa, która nikogo wokół nie krzywdzi. Nie próbuje umniejszać niczyjego statusu by poczuć się zadowolonym z własnego. Nikogo nie traktuje ani lepiej ani gorzej. Z nikim nie rywalizuje, z nikim się nie ściga. Bo jedyną osobą, która wówczas stanowi podmiot twojej rywalizacji jesteś ty sam, tyle że umieszczony w konkretnym momencie na osi czasu. A co najciekawszego w tej metodzie – okazuje się że osiągnięty tą drogą wzrost statusu we własnych oczach stanowi tak samo przyjemną nagrodę dla naszego mózgu, jak świadomość, że nasz status wzrósł również w oczach innych. Kiedy zaś nasz własny wewnętrzny status będzie w ten sposób stale zwiększany – prędzej czy później inni chcąc nie chcąc również odnotują te zmianę. Pozdrawiam

#98 Pułapka cudzych butów

Pułapka cudzych butów

Wielu ludzi, którzy namawiają innych do zmiany poglądów posługuje się koncepcją wejścia w cudze buty wierząc, że taka zmiana perspektywy jest wystarczająca do tego, by uzyskać oczekiwany efekt. A zatem – jeśli uda mi się kogoś przekonać do tego, by spojrzał na problem, konflikt czy sytuację z perspektywy kogoś, z kim się nie zgadza, to łatwiej będzie mi go przekonać do zmiany zdania. Czy aby na pewno? Otóż w tego typu przekonaniu tkwi pewna pułapka, której zazwyczaj sobie nie uświadamiamy. Przyjrzyjmy się przykładowi: pamiętam jak przed wielu wielu laty na pewnej towarzyskiej imprezie domowej narzekałem na warunki samochodowego leasingu, które zaoferował mi mój własny bank, którego z kolei klientem byłem już od ładnych kilku lat. Tak sobie siedziałem i psioczyłem na bankową bezduszność i brak realnego wsparcia dla mikroprzedsiębiorcy. Zaś temu utyskiwaniu przysłuchiwała się znajoma, która – tak się złożyło, o czym wcześniej nie wiedziałem – pracowała w tym samym banku, w innym mieście na drugim końcu kraju. Tyle, że nie zajmowała się leasingami motoryzacyjnymi, ale kredytami – jednak też dla mikroprzedsiębiorców. Zaczęła się dyskusja. Ja przedstawiałem swoje argumenty o tym, że bank oszalał z tymi tonami papierów dotyczącymi zabezpieczeń i że to nie fair tak mi nie ufać, skoro widzą moje konto i precyzyjnie wiedzą ile zarabiam, jak regularnie płacę stałe faktury itd. Znajoma jednak miała swoje argumenty – o ilości windykacji, ryzyku finansowym itd. Generalnie mimo, iż usiłowałem stosować wówczas przywołaną wcześniej technikę i starałem się sprowokować ją do spojrzenia na tę sytuację z mojej perspektywy nijak nie udawało nam się dogadać. Ja swoje, ona swoje. Ja że bank zachowuje się jak dawny kapitalista wyzyskiwacz jadąc na plecach drobnych i uczciwych przedsiębiorców, ona, że nieuczciwi przedsiębiorcy próbują oszukać uczciwy bank. Ja że bank jest be, ona że bank jest cacy. I tak bez końca. No cóż – co tu dużo mówić – wówczas po prostu się nie dogadaliśmy. Ale jak wiadomo historia lubi zataczać koło. Minęło bowiem kilka lat od naszej sławetnej wymiany zdań. Spotkałem tę samą znajomą w pewnej miłej nadmorskiej knajpce. Okazało się, że od dłuższego czasu już nie pracuje w banku. Teraz wraz z mężem wspólnie rozkręcają mały transportowo samochodowy biznes. I oczywiście starają się o leasing – o zgrozo w dokładnie tym samym banku. Jak łatwo się domyślić tym razem znajoma na swoim dawnym pracodawcy nie zostawiała suchej nitki. Teraz bank był be, a przedsiębiorcy byli cacy. Teraz bankowe procedury leasingowe w opinii znajomej były złodziejskie, skandaliczne i absurdalne, a w ogóle to banki są największym złem na świecie. 

O czym świadczy powyższy przykład? Pokazuje, że technika zmiany perspektywy na taką, która polega na spojrzeniu na problem, czy też sytuację z punktu widzenia własnego adwersarza nie zawsze jest skuteczna. Co więcej w wielu przypadkach nie tylko nie prowadzi do wypracowania porozumienia, ale wręcz pogarsza sprawę budując pomiędzy skonfliktowanymi stronami jeszcze solidniejszy i trudniejszy do przeskoczenia mur. Zanim jednak odpowiemy sobie co jest odpowiedzialne za ten mechanizm musimy się przyjrzeć wynikom jednych z niedawnych badań. Wyniki te ogłoszono 29 stycznia 2019 roku zaś ich autorem była dr Rhia Catapano z Uniwersytetu Stanforda. Przebadano pół tysiąca uczestników eksperymentu w kontekście ich nastawienia do powszechnej opieki zdrowotnej starając się wstępnie ustalić na jakim poziomie znajduje się ich poparcie dla tej idei w Stanach Zjednoczonych. Następnie otrzymali oni informację, że w dalszej części badania mają się skontaktować z 22-latkiem z Ohio, którego poglądy były zdecydowanie przeciwne do badanych. Co więcej grupę badawczą – w przeciwieństwie do grupy kontrolnej – poproszono o przygotowanie argumentów zbieżnych ze zdaniem dwudziestodwulatka wykorzystujących zmianę perspektywy. Innymi słowy – żeby zmienić własne zdanie należało wymyślić argumentację zakładającą perspektywę widzenia oponenta, czyli wejście w jego buty. Okazało się, że część badanych, po zmianie perspektywy, nie tylko nie zmieniła swojego własnego zdania o opiece zdrowotnej, ale wręcz umocniła się w swoich dotychczasowych przekonaniach. A to oznacza, że istnieją sytuację, w których nakłonienie kogoś do wejścia w buty swego oponenta nie tylko nie rozmiękcza jego dotychczasowej opinii ale wręcz ją wzmacnia powodując, że konflikt staje się jeszcze głębszy. Żeby potwierdzić lub obalić ten wynik naukowcy przeprowadzili kolejne badania. Tym razem już na 998 osobach i w kontekście innego przekonania i problemu. I tym razem wynik eksperymentu został potwierdzony. Otóż kiedy ludzie próbują spojrzeć na daną sytuację z drugiej strony, z perspektywy swojego oponenta to są w tym całkiem dobrzy. Potrafią wymyślać odpowiednie argumenty, dobrze wczuwać się w czyjąś sytuację. Ale jednocześnie to czy za tym zabiegiem pójdzie zmiana ich zdania nie jest już takie oczywiste, bo zależy to od dodatkowego czynnika: od tego, czy podzielają te same wartości co ich oponent. Jeśli ich świat wartości jest różny to zmiana perspektywy, wchodzenie w czyjeś buty nie tylko nie zmieni ich zdania czy przekonania, ale poskutkuje czymś dokładnie odwrotnym – wzmocnieniem swojego dotychczasowego stanowiska i wejściem w jeszcze większy konflikt niż do tej pory. Naukowcy nazwali nawet to zjawisko efektem ironicznym, bo w istocie – o ironio – działa dokładnie odwrotnie niż wcześniej zakładaliśmy.

Co to dla nas oznacza w praktyce? Ano bardzo wiele. Po pierwsze musimy zweryfikować naszą dotychczasową wiedzę na temat strategii negocjacyjnych, co tym bardziej polecam wszystkim trenerom prowadzącym szkolenia czy warsztaty z negocjacji. Kiedy bowiem chcemy zmienić czyjeś zdanie czy pogląd stosując strategię „cudzych butów” czyli takiej zmiany perspektywy, by odkryć i uznać za zasadną argumentację drugiej strony możemy nieopacznie miast doprowadzić do szczęśliwego zakończenia negocjacji jeszcze bardziej je zaognić. Ta strategia może być stosowana wyłącznie wówczas, kiedy obydwie strony konfliktu czy negocjacji podzielają ten sam system wartości. Jeśli jest on rozbieżny, to na wszelki wypadek lepiej tej strategii unikać. Po drugie warto o tym pamiętać, konstruując dowolne przekazy czy komunikaty medialne, w czym specjalizują się zarówno biznesowi PR-owcy, rzecznicy prasowi czy spece od marketingu politycznego. Jeśli komunikat skierowany jest do grupy celowej o innych wartościach, to sugerowanie w nim zmiany perspektywy wyłącznie pogorszy sprawę. Po trzecie to niezwykle ważna i cenna wskazówka dla naszego prywatnego życia i wszelkich konfliktów w relacjach, które przecież przydarzają nam się częściej, niż byśmy chcieli. Jeśli nie możesz się dogadać z matką czy ojcem, córką czy synem, szefem, czy podwładnym, mężem czy żoną to wiedz, że nie wszystkie rodzaje argumentacji rozwiązują problem. Niektóre z nich go wyłącznie jeszcze bardziej rozgrzeją. Argumentowanie w stylu: „gdybyś spróbował, czy spróbowała spojrzeć na przedmiot naszego sporu z mojej perspektywy, to byś od razu odpuścił, czy odpuściła. Bo kiedy zobaczysz co to dla mnie oznacza i z czym się wiąże, to przestalibyśmy się o to wiecznie kłócić.” może przynieść skutek jedynie w sytuacji, kiedy osoba do której wypowiadasz te słowa ma taki sam świat wartości. To oznacza, że ta osoba musi uznawać, że to co dla ciebie jest istotne i ważne jest tak samo ważne i istotne da niej.

A wbrew pozorom – mimo iż żyjemy tak blisko siebie – możemy się w tych kwestiach znacząco różnić. To co jest istotne dla żony może kompletnie nie mieć znaczenia dla męża. To jak widzi istotność rzeczy, sytuacji czy zachowań rodzic może być kompletnie odmienne od tego, w jaki sposób na te same rzeczy, sytuacje czy zachowania patrzy dziecko. To co stoi po stronie wartości u szefa przełożonego, czy menagera może być kompletnie bez znaczenia dla pracownika. Ale na tym nie koniec problemu – przecież świat wartości wraz z naszym życiem się dla nas zmienia. To co było dla nas istotne pięć, dziesięć czy piętnaście lat temu, obecnie już takie istotne nie jest, a za pięć, dziesięć, czy piętnaście lat może się jeszcze wielokrotnie zmienić. Chcąc się zatem dogadać z drugą osobą, z którą tworzymy relacje – niezależnie od tego, czy jest to relacja rodzinna, prywatna, czy zawodowa – musimy brać pod uwagę nie tylko to, czy na poziomie wartości występuje pomiędzy nami określona zgodność, ale też to, czy na pewno nasza wiedza, co do wartości drugiej strony jest aktualna.

I to zdaje się jest odpowiedź na pytanie, czemu mimo wysiłków i starań tak często nie potrafimy się ze sobą dogadać. Nie tylko jako znajomi, rodzina czy pracownicy tej samej firmy, ale też jako społeczność, czy naród. 

Pozdrawiam

#99 11 praw udanego związku

11 praw udanego związku

Wielu ludzi ma problem z budowaniem trwałych szczęśliwych związków nie dlatego, że nie znajdują odpowiednich partnerów czy partnerek, ale tak naprawdę dlatego, że nie wiedzą kogo dla siebie szukać. Śmiała teza? No to spróbujmy ją wyjaśnić i obronić. Najpierw jednak musimy się przyjrzeć problemowi spełniania oczekiwań. Wyobraźmy sobie Kaśkę, która w swojej własnej głowie maluje obraz swojego przyszłego wybranka i Tomka, który robi dokładnie to samo na temat swojej przyszłej żony. Oboje posługują się zarówno doświadczeniem – które filtruje ich wiedzę na temat tego, czego można się spodziewać, w efekcie czego powstaje psychiczny konstrukt myślowy: „tego nie chcę”. Z drugiej strony w ich głowach powstaje inny konstrukt oparty na świadomości siebie – swoich potrzeb i preferencji – który możemy określić terminem „czego chcę”. W ten sposób tworzone jest wyobrażenie, które opisuje cechy osobowe przyszłego partnera Kasi i partnerki Tomka. 

Teraz ta para spotyka się w jakichś sprzyjających okolicznościach – niech to będzie wieczór ze wspólnymi znajomymi w pubie. Kasia zwraca uwagę na Tomka, a Tomek na Kaśkę. Oczywiście oboje zwracają uwagę na inne rzeczy. Podświadomy imperatyw Kaśki będzie kierował jej uwagę na statusie Tomka (źródła tego zjawiska wyjaśniałem już szczegółowo w dziewięćdziesiątych szóstym mini wykładzie). Zaś podświadomy imperatyw Tomka będzie koncentrował uwagę na tym, czy Kaśka mu się podoba. I tutaj jednak trzeba wyjaśnić – to „podobanie się” ma dużo bardziej złożoną strukturę niż moglibyśmy podejrzewać. Wydarza się bowiem na poziomie chemii organizmu oraz informacji hormonalnych. Zasada jest dość prosta – jeśli uroda Kaśki zwraca uwagę Tomka to oznacza, że jego wewnętrzny system hormonalnego wykrywania informuje go, że pojawiła się w jego bezpośrednim otoczeniu odpowiednia kandydatka, której DNA oraz fizyczne właściwości mają zdolności integracyjne na takim poziomie, by zapewnić zdrowie przyszłemu potomstwu. To jakby dwa hormonalne klocki, które muszą do siebie pasować, by pojawiło się duże prawdopodobieństwo spłodzenia dorodnej i zdrowej gromadki dzieci. Oczywiście ten system informacyjny działa poza świadomością Tomka. Na poziomie jego świadomości informacja jest już znacznie uproszczona: Kaśka mu się po prostu podoba, kręci go, jest nią fizycznie zainteresowany. 

Tutaj oczywiście wkrada się pewna pułapka obserwowana na świecie od jakiegoś czasu – otóż ilość zabiegów chirurgicznych poprawiających urodę niestety oszukuje ten system wczesnego wykrywania odpowiedniej partnerki. To powoduje, że mężczyzna rejestruje komendę „podoba mi się, kręci mnie, chciałbym się z nią fizycznie połączyć” w obliczu niewłaściwej partnerki. Bo rejestracja dotyczy nie naturalnej urody przekazującej odpowiednie sygnały na poziomie hormonalnym, ale urody sztucznie poprawionej przez plastycznego chirurga. I tutaj kilku śmiałych naukowców upatruje odpowiedzi na pytanie dlaczego w ostatnich latach nasila się coraz większa dysfunkcyjność, czy podatność na choroby u potomstwa takiej pary. Ale wróćmy do Kasi i Tomka, bo w tym przykładzie Kasia wygląda jak ją natura stworzyła, bez żadnych sztucznych poprawiaczy urody. Zatem wewnętrzny system rozpoznawczy Tomka wychwycił to dopasowanie i prowokuje go do sporego zainteresowania. Mówiąc tradycyjnie moglibyśmy powiedzieć, że tych dwoje ma się ku sobie. To jest też moment odpalenia kolejnych hormonalnych fajerwerków – para zaczyna ze sobą rozmawiać i efekt zainteresowania sobą się potęguje. Pojawiają się motyle w brzuchu, czyli zakochanie. 

Teraz rozpoczyna się niezwykle ważny moment – bo w tym okresie oprócz wszystkich zachwycających uniesień, namiętności i czułości – pojawia się pewna pułapka. Otóż w tej hormonalnej burzy zarówno u Tomka, jak i u Kasi pojawia się przytępienie ośrodka racjonalnej oceny sytuacji. Są w takim uniesieniu, że są skłonni do wybaczenia sobie wielu niespecjalnie chcianych zachowań i będą też zamiatali pod dywan wszelkie sygnały mogące świadczyć o tym, że o ile na poziomie fizycznym są odpowiednio dobrani, o tyle na poziomie osobowości, charakteru czy nawykowych zachowań już nie koniecznie. Ale oczywiście tego nie widzą, lub nie chcą widzieć, bo w ich głowach dominuje silna potrzeba cielesnej bliskości – miłość jest przecież ślepa! W kolejnym kroku para postanawia się związać na dłużej – biorą ślub, organizują wspólne życie, pojawia się logistyczna tego życia proza i z biegiem czasu poziom przytępienia zmysłów ocennych mija. Okazuje się, że zarówno po stronie Kasi, jak i Tomka pojawiają się zachowania, z którymi druga strona sobie nie radzi. W efekcie tego stają przed trudną pracą do wykonania – muszą się teraz dograć nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Jeśli nie pokonają wspólnie tego wyzwania, to w ciągu kolejnych kilku miesięcy ich wzajemna relacja straci jakość, a po jeszcze kolejnych miesiącach pojawią się pierwsze oznaki zniechęcenia i rezygnacji. 

Jaki istotny element został w powyższej opowieści pominięty? Otóż sprawdzenie, czy nawzajem rozumieją i są świadomi istnienia czegoś, co Rebecca Matthers w jednym z ostatnich wydań Psychology Today nazwała relacyjną kartą praw. Stanowi ją lista tego, co chcemy uzyskać od naszego partnera i co jednocześnie jesteśmy w stanie ofiarować w zamian. Coś co chcemy otrzymać w związku i co możemy również dać z siebie. To jednocześnie spis rzeczy, które sprowadzają nasze oczekiwania do rzeczywistości. Rewidują je i wskazują, czy na pewno jesteśmy w stanie stworzyć wspólnie długotrwały, szczęśliwy i spełniony związek. To coś, co sprawia, że twoje oczekiwania względem twojego partnera nie pozostaną pustymi wydmuszkami rozczarowań. Przyjrzyjmy się im zatem. 

Pierwszym prawem jest Prawo do uwagi. Badania potwierdzają, że czujemy się kochani wówczas, kiedy ktoś obdarza nas odpowiednią uwagą. Na przykład pamięta o naszych upodobaniach czy przyzwyczajeniach. Kiedy słucha tego co mówimy, kiedy jest rzeczywiście zainteresowany tym co mamy do powiedzenie. Tym co nas interesuje, czym się zajmujemy, co konstruuje nasz powszedni dzień. Mówiąc inaczej – chcemy być po prostu w polu czyjejś uważności. Stanowić przedmiot czyjegoś zainteresowania. Jednak to zainteresowanie musi być dwustronne. Związek, w którym trzeba się wyłącznie zajmować księżniczką, zaś ona sama ma głęboko gdzieś interesowanie się swoim księciem nie rokuje na długo. Podobnie jak w sytuacji, w której ważne ma być wyłącznie to co robi książe, zaś to co dotyczy księżniczki książe po prostu zbywa, jako coś bez znaczenia.  

Prawo do rozwiązywanie problemów.

Ignorowanie problemów ich nie rozwiązuje, ale powoduje, że prędzej czy później zaczną się pojawiać nowe. W związku oboje mamy prawo do wspólnego pokonywania przeszkód i porażek oraz różnicy zdań. To prawo jest prawem aktywnym a nie biernym. Uznajemy w nim, że wykryty konflikt należy rozwiązać, a uchylanie się od jego rozwiązania działa na szkodę związku. I oczywiście, jak w każdym z omawianych praw, dotyczy ono w tej samej mierze obydwu stron. 

Prawo do podziału zadań i obowiązków

Nie oznacza ono, że obydwoje mamy robić dokładnie to samo, a jedynie tyle, że wkład obojga w logistykę związku powinien być sprawiedliwie rozłożony. Powinien pochłaniać każdej ze stron dokładnie taką samą dawkę energii uwzględniając różnice predyspozycji. To ważne by żadna ze stron nie czuła się w jakimkolwiek segmencie wspólnej egzystencji wykorzystywana przez drugą. W przeciwnym razie jakość relacji ucierpi na tym w pierwszej kolejności i bardzo trudno będzie po takim akcie wrócić do wzajemnego szacunku. 

Prawo do seksualnej uczciwości

To prawo, które moglibyśmy nazwać ”łóżkowym dogadaniem się”. Wymaga szczerości w świadomości wzajemnych oczekiwań i takiej korelacji zaspokajania własnych potrzeb, by obydwie strony czuły w tym obszarze możliwie największą satysfakcję. Tutaj najgorszym wyjściem jest skrywanie pragnień przed partnerem i brak szczerości. Rodzi się wówczas frustracja, którą z biegiem czasu coraz trudniej będzie zagoić. 

Prawo do uczucia.

Tutaj należy odróżnić to czym jest początkowa namiętność w związku od stałego uczucia, którym partnerzy winni się nawzajem obdarzać. Po prostu potrzebujemy w związku czuć się kochani. I jest wiele sposobów – niekoniecznie super widowiskowych – by spełniać nawzajem te prawo. Czasem wystarczy po prostu o tym porozmawiać. I to może być jedna z przyjemniejszych rozmów, więc szkoda by było jej unikać. 

Prawo do wątpliwości

To prawo, które z jednej strony uczy nas, że nie wszyscy są doskonali, dzięki czemu możemy sprostać wybaczeniu komuś jego niedoskonałości. A z drugiej strony daje nam prawo bycia niedoskonałym i przeświadczenia, że nasza niedoskonałość może być również przedmiotem wybaczenia. Prawo do wątpliwości daje nam szanse na zbudowanie zdrowego dystansu do partnera i samych siebie. To prawo do powiedzenia: „nie podobało mi się to co zrobiłaś, czy zrobiłeś, nie wszystko w tobie jest idealne, ale wiem, że i ja popełniam błędy”. To prawo wspólnej odpowiedzialności, ża szkodliwe czyny, w którą to odpowiedzialność wkomponowane są zarówno przeprosiny, jak i zadośćuczynienie. 

Prawo do wdzięczności

Wdzięczność to niezwykle silne spoiwo związku – tylko trzeba umieć ją przyznać zarówno przez samym sobą, jak i partnerem. Odpowiadamy w niej na pytanie za co sobie nawzajem dziękujemy, za co jesteśmy wdzięczni. I w chodzą tu w grę zarówno małe rzeczy, jak pamiętanie o czymś ulubionym, czy rzeczy wielkie, na poziomie egzystencjalnym jak wspólne dzielenie się ścieżką rozwoju. Związek bez wdzięczności, to związek szybko oddalających się od siebie ludzi. 

Na tym kończy się lista siedmiu praw Rebbecci Mathhers. Jednak po pracy z ludźmi w kontekście poprawy jakości, czy też rekonstrukcji relacji uzupełniłbym ją jeszcze co najmniej o trzy prawa.

Prawo do prywatności

To założenie, że każde z nas czasem potrzebuje… czasu dla siebie. Niezależnie czy ma ochotę przeznaczyć ten czas na jakąś swoją pasję, piwo z kumplami, wino z koleżankami czy godzinne leżenie w wannie z książką w ręce. Po prostu każdy z nas jest autonomicznym systemem, który musi się autoregenerować. I ta regeneracja jest o tyle skuteczna o ile jest suwerenna i pozbawiona obecności partnerki czy partnera. Paradoksalnie wzajemny szacunek dla tej indywidualnej potrzeby jest tak naprawdę jednym z niezbędnych warunków naszego szczęścia w związku. Nie czujemy się wtedy osaczeni ze wszystkich stron, bo zawsze mamy czas na oddech. Zaczerpnięcie odrobiny drogocennego powietrza, które ładuje nas po prostu niezbędną energią. 

Prawo do wolności

Związek tworzy się nie poprzez zniewolenie, ale poprzez wolny wybór i samostanowienie. Szczęście pojawia się nie wtedy, kiedy nie można od kogoś odejść, ale właśnie wtedy kiedy można, bo nic nie stoi na przeszkodzie a mimo to się tego nie robi, bo chce się z kimś być. Zabieranie komuś butów, by nie mógł odejść jest żałosnym kurczowym trzymaniem się sztucznego szczęścia. Budzi niesmak i litość. Nigdy nie przynosi miłości. 

Prawo do szczęścia

Nie oznacza ono jednak bycia szczęśliwym kosztem cudzych ograniczeń, rezygnacji z czegoś czy wysysania cennej energii z partnera czy partnerki. Bo prawo do szczęścia nie oznacza dawania go wyłącznie sobie i jednocześnie odbierania go komuś. Nie oznacza również, że druga strona ma obowiązek nam je dostarczyć kosztem szczęścia własnego. Wówczas to nie jest związek – to szalony taniec kata i ofiary, który dla żadnej ze stron nigdy dobrze się nie kończy. 

Prawo do przyjaźni

To najcenniejsza rzecz, którą można uzyskać w związku. To sytuacja, w której twój partner czy partnerka jest też przy okazji twoim przyjacielem. Dobrze ci życzy, rozumie i wspiera, za co odwdzięczasz się tym samym. Przyjaźń cementuje związek na wiele szczęśliwych lat. Warto zawsze o tym pamiętać.

Co zatem mają zrobić Kasia i Tomek, by stworzyć sobie jak największe szanse na przyszły udany związek? Nie znam lepszego sposobu niż szczera do bólu rozmowa – pomiędzy jednym uniesieniem a drugim – w której dzisiejsi kochankowie, a późniejsi dojrzali partnerzy nie sprawdzą, czy powyższą kartę jedenastu związkowych praw, na pewno rozumieją dokładnie tak samo. 

Pozdrawiam

#101 Destrukcyjne poczucie ulgi

Destrukcyjne poczucie ulgi, czyli co blokuje naszą proaktywność

Najpierw przyjrzyjmy się przez chwilę pewnej zasadzie, o której dowiadujemy się z fizyki. Otóż napięcie nie jest naturalnym stanem. Kiedy się pojawia jako różnica potencjałów po dwóch stronach układu – na przykład na anodzie i katodzie, czyli dwóch elektrodach, to wystarczy w dowolny sposób zamknąć elektryczny obwód – na przykład zbliżając do siebie elektrody by natychmiast pojawił się przepływ prądu dążący do rozładowania napięcia, czyli wyrównania różnicy potencjałów. To dlatego podczas niektórych burz obserwujemy wyładowania atmosferyczne zwane potocznie piorunami, czy też dlatego zwarcie w układzie elektrycznym jakiegoś pojazdu natychmiast rozładowuje jego akumulator. I co ciekawego – ta sama fizyczna zasada, według której naturalnym stanem nie jest napięcie, ale jego brak, obowiązuje również w naszym systemie emocjonalnym. Kiedy więc powstaje w nas jakieś emocjonalne napięcie to system w swój naturalny sposób będzie szukał najszybszych możliwych mechanizmów powodujących pozbycie się tego napięcia. Rozładowanie go – nawet kosztem innego człowieka, bo w ten sposób system chroni sam siebie. A teraz, kiedy już pamiętamy powyższą zasadę przyjrzymy się kilku przykładom. Pierwszy pochodzi z moich własnych doświadczeń. Rzecz ma miejsce dobre dwadzieścia lat temu. Będąc już wówczas autorem dwóch wydań książkowych otrzymuję propozycję prowadzenia własnej felietonowej cotygodniowej rubryki w jednej z lokalnych gazet. Duża radość i frajda, prawda? Okazuje się, że nie dla wszystkich. Otóż jeden z moich znajomych wieść o moim rozpoczęciu przygody z publikacją stałego copiątkowego tekstu na łamach kwituje mniej więcej następująco: „To zadziwiające, że redakcja wybrała akurat ciebie. Ciekawe czym się kierowali, bo przecież nie masz żadnego dziennikarskiego doświadczenia”. Ten sam znajomy jeszcze kilkakrotnie reagował w podobny sposób na wszystkie te rzeczy, które dla mnie były ważne i które uznawałem za jakieś tam, nawet najmniejsze sukcesy. Oczywiście jego reakcja powodowała, że nawet w moich oczach sukces wydawał się jakby mniejszy, mniej znaczący i w sumie osiągnięty tak naprawdę przez przypadek. Do pewnego czasu myślałem, że może rzeczywiście trochę przesadzam ciesząc się nadmiernie z rzeczy przypadkowych lub takich, na które tak naprawdę nie zasługiwałem. Pewnego razu w większym gronie wybraliśmy się na kolację do jakiejś restauracji. Byli z nami również mój znajomy – bohater niniejszej opowieści i jego żona. Bardzo miła, życzliwa i niezwykle prawdomówna osoba. W pewnym momencie, gdzieś w środku imprezy, po kolejnej uwadze znajomego deprecjonującej jakieś dotyczące mnie wydarzenie powiedziała do mnie głośno i wyraźnie: „mam nadzieję, że nie bierzesz sobie do serca tego, co on mówi. Przecież on tak mówi bo najnormalniej w świecie ci zazdrości.”

Inny przykład – tym razem z arsenału pewnej znajomej, której dla celów tej opowieści dajmy na imię Ela. Otóż przydarzyło się jej kiedyś zgubić portfel. Na szczęście bez ważnych dokumentów, czy kart, ale niestety z pewną ilością gotówki. W sumie niemałej bo stanowiącej mniej więcej połowę jej miesięcznych dochodów. Na nic się zdały poszukiwania i rozpytywanie znajomych, z którymi tego feralnego dnia Ela się widziała. Nikt niestety niczego nie zauważył. Po kilku dniach Ela opowiedziała o zgubionym portfelu i sporej materialnej stracie jednej ze swoich przyjaciółek. I to co usłyszała wprawiło ją w niezłą konsternację. Otóż koleżanka Eli powiedziała mniej więcej takie słowa: „Wiesz, że kiedy powiedziałaś mi że zgubiłaś sporo pieniędzy, to poczułam jakąś dziwną ulgę. Do tej pory miałam ciebie za nieskazitelny wzór. Kogoś, komu nigdy nie przydarzają się takie rzeczy. W przeciwieństwie do mnie, bo ja już tyle razy coś zgubiłam, że nie da się tego nawet policzyć. Jednak fakt, że tym razem to ciebie dotyczy powoduje, że nie czuję się już taką gamoniowatą ofiarą losu. Okazuje się, że nie tylko mi się takie rzeczy zdarzają.”

Co łączy te dwa przykłady? Tym łącznikiem jest uczucie ulgi powstałe w wyniku redukcji konkretnego emocjonalnego napięcia. W pierwszym przykładzie napięcie zostało rozładowane poprzez deprecjację sukcesu innej osoby, a powstało na skutek konfrontacji rzeczywistości z oczekiwaniami. Oto X okazuje się w czymś lepszy, od Y a przecież to Y w jego własnych oczekiwaniach powinien taki być. Jednak nie dość że oczekiwania Y nie są realizowane, to jeszcze to co dzieje się w życiu X nieznośnie mu o tym przypomina. Im zaś bardziej osoba X odczuwa radość, tym większe napięcie powstaje w osobie Y. Z jej punktu widzenia najszybszym sposobem obniżenia tego napięcia jest spowodowanie, by X się mniej cieszył. Więc Y mówi coś, co ma spowodować obniżenie dobrego samopoczucia u X, przez co Y sam zaczyna się czuć lepiej. 

W drugim przykładzie mechanizm jest identyczny. Przyjaciółka Eli do tej pory sama postrzegała siebie jako ofiarę losu, której jako jedynej przydarzają się przykre przygody, przeciwności czy porażki. Kiedy jednak widzi, że podobne porażki dotyczą również Eli, którą do tej pory uznawała za wolną od takich przypadków, sama zaczyna odczuwać ulgę, bo znika napięcie pomiędzy wyobrażeniem siebie jako ofiary losu i innych jako ludzi, którym nigdy nic złego się nie przytrafia. Skoro zaś przytrafia, to oznacza, że przyjaciółka nie jest aż taką ofiarą jak do tej pory myślała. Uff… jest ulga. Można przestać myśleć o sobie wyłącznie w negatywnych kategoriach i pozbyć się odrobiny niskiej samooceny. 

Powyższy mechanizm wyjaśnia dlaczego czasem od innych słyszymy negatywne rzeczy na nasz własny temat. Otóż nie dlatego, że rzeczywiście na takie negatywne opinie zasługujemy, ale dlatego, że ludzie którzy je wygłaszają w ten sposób pozbywają się jakiegoś emocjonalnego napięcia. To rodzaj mechanizmu obronnego, który sobie przez lata wypracowali by się takich napięć pozbywać. Problem jedynie w tym że my wówczas dostajemy niejako rykoszetem, bo główny impakt pozbycia się napięcia nie jest tak naprawdę wymierzony w nas. To nie my jesteśmy celem, ale oni. Jaką powinniśmy wyciągnąć z tego lekcję? Otóż niezwykle cenną – ilekroć słyszysz jakąś negatywną opinię na twój własny temat, kiedy ktoś deprecjonuje twój sukces, czy cieszy się z twojej porażki to wiedz, że w wielu przypadkach może zupełnie nie o ciebie chodzić. Po prostu obrywasz rykoszetem rozładowania czyjegoś napięcia. To nie ciebie dotyczy problem, jednak taka sytuacja w arcyciekawy sposób informuje nas o tym że, ktoś kto się do nas w taki właśnie sposób zwraca tak naprawdę nie może sobie poradzić z jakimś własnym napięciem. To tak, jakby ludzie w ten sposób – zupełnie dla siebie nieświadomie – odkrywali przed nami to z czym się zmagają i czym próbują sobie w tak destrukcyjny sposób radzić. Bo to uczucie ulgi tylko z pozoru przynosi korzyść osobie, która deprecjonując czyjś sukces lub uwypuklając porażkę pozbywa się własnego napięcia. Pomijając oczywisty fakt przelewania na kogoś swojej negatywnej energii ci ludzie w ten sposób karmią swoją reaktywność i jednocześnie blokują możliwości proaktywne. Żeby wyjaśnić ten system musimy się przyjrzeć tym dwóm postawom, o których szeroko rozpisywał się w jednej ze swych książek Steven Covey. Wyróżnia on dwa rodzaje postaw: proaktywną i reaktywną. Ta pierwsza przyporządkowuje bodźce wartościom, zaś druga wartości bodźcom. Innymi słowy – w pierwszej postawie ludzie kierują się światem wewnętrznych wartości i w przypadku pojawienia się zewnętrznego bodźca nie pozwalają na to, by emocje powstałe na jego skutek przejmowały inicjatywę. Druga postawa – zwana reaktywną – działa dokładnie odwrotnie. Kiedy pojawia się bodziec, to w jego efekcie dopiero powstaje określona wartość. W pierwszej postawie ktoś bierze odpowiedzialność za to co go spotyka i tak reguluje aktywność, by wychodzić z inicjatywą. W drugiej, ktoś zrzuca odpowiedzialność na zewnątrz i działa jedynie wówczas, kiedy pojawi się odpowiedni bodziec. Pierwszą postawę moglibyśmy nazwać czynną, drugą zaś bierną. Pierwsza działa sama z siebie, drugą czeka na sygnał by działać. Dlaczego przywołuję teorię postaw Coveya właśnie w tym miejscu? Ponieważ wspomniane wyżej uczucie ulgi powstałe na skutek rozładowania napięcia emocjonalnego powoduje jednoczesne poczucie zwolnienia z dalszych działań. Pokażmy to na tych samych wspomnianych wcześniej przykładach. Kiedy osoba Y deprecjonuje sukces osoby X to jednocześnie powstałe w niej w ten sposób poczucie ulgi redukuje napięcie, więc nie ma już potrzeby by redukować je w inny sposób. A przecież innym świetnym sposobem redukcji napięcia – tyle że długotrwałym i trudnym – byłoby odniesienie samemu oczekiwanego sukcesu. Obniżyć wartość czyjegoś sukcesu jest przecież dużo łatwiej i szybciej niż osiągnąć własny, prawda? W drugim przypadku działa identyczny mechanizm – ulga powstała w przyjaciółce Eli wobec przekonania się, że Eli też trafiają się porażki zwalnia z obowiązku pracy nad samym sobą, żeby tych porażek odnosić coraz to mniej. To przecież dużo trudniejsza ścieżka. Dużo łatwiej jest uznać, że inni też mają się tak samo źle, niż wziąć się do roboty i coś w swym życiu zmienić. W obydwu tych wypadkach ta właśnie ulga tak naprawdę karmi postawę reaktywną. Kiedy widzimy czyjś sukces, to w postawie reaktywnej powiemy: „o, znowu mu się udało, on na to przecież nie zasługuje, jemu to się nie należy”. W postawie proaktywnej powinniśmy wówczas zapytać samych siebie: „co mogę zrobić, bym i ja mógł odnieść podobny sukces, czego mogę się nauczyć od mojego znajomego, który odniósł sukces, by samemu coś podobnego osiągnąć?”

Jednak dla wielu ludzi postawa proaktywna to zbyt wielkie wyzwanie, Wybierają więc drogę na skróty. Redukują napięcie, odczuwają chwilową ulgę i to im w zupełności wystarcza by czuć się zwolnionymi z pracy nad sobą. Niestety tym samym sprawiają wiele niepotrzebnych ran innym ludziom. Bo przecież redukują własne napięcie kosztem tych, na których te technikę stosują. Czy robią to świadomie, bo są wyrafinowanymi manipulatorami? Pewnie jakaś część tak. Ale w moim przekonaniu większość ludzi korzysta z tego mechanizmu automatycznie i nawykowo, ponieważ wypracowali sobie taki prosty mechanizm obronny, który pozwala im na poradzenie sobie z rzeczywistością, która nie do końca spełnia ich oczekiwania. Często nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że innym ta ich technika radzenia sobie z własnym napięciem może bardzo utrudniać życie. A dzieje się tak dlatego, że kiedy słyszymy o sobie negatywne opinie, czy kiedy ktoś deprecjonuje nasz sukces, czy też podkreśla porażkę, to nasze ego zaczyna szaleć. Posługuje się wówczas pseudo logiczną emocjonalną reakcją łańcuchową. Skoro ktoś nas źle ocenia, to przecież z nami musi być coś nie tak. I wtedy uruchamia się efekt emocjonalnego domina – po kolei odpalają się wszystkie demony: spada samoocena, poczucie własnej wartości, pewność siebie, obniża się samopoczucie, pojawia się wycofanie i utrata sensu działań, obniża się sprawczość itd itp. A przecież w większości wypadków to czysta iluzja: usłyszeliśmy coś dołującego nie dlatego że jesteśmy kiepscy, ale właśnie dlatego, że jesteśmy dobrzy. Tyle że ktoś w naszym najbliższym otoczeniu nie za bardzo potrafi sobie z tym poradzić. Pozdrawiam.

#102 Nieporozumienia w relacjach

Fundamenty wzajemnych nieporozumień

Jednym z najbardziej fascynujących mechanizmów zachodzących w naszych relacjach jest pojawiająca się dość często zasada zamiany recepcji cech. Coś, co w naszej partnerce czy partnerze na początku znajomości, w fazie zauroczenia nas kręci i pociąga, po jakimś czasie nie tylko staje się zwykłe i prozaiczne ale bardzo często stanowi przedmiot naszego rozdrażnienia. Pokażmy to na przykładzie: oto Janek poznaje Aśkę. Jest zauroczony nią całą bez najmniejszego wyjątku. Na tym etapie właściwie wszystko co Janek odkrywa w Aśce jest dla niego urocze i pociągające. Załóżmy jednak, że wśród wszystkich ujmujących cech Aśki znajduje się brak umiejętności zarządzania czasem. A mówiąc inaczej – Aśka po prostu nie ogarnia czasu. Nie jest w stanie pojawić się punktualnie na jakimkolwiek spotkaniu, zdążyć na czas z nawet najmniejszym zadaniem czy poukładać w taki sposób własnych zajęć, by choć jeden dzień był pozbawiony dorodnego chaosu. Jednak Janek nie tylko akceptuję tę Aśkową cechę: on po prostu uznaje ją za uroczą. Sam też nie jest chodzącym ideałem. Ma z kolei taką przypadłość, że co chwilę coś gubi. A to klucze, a to czyjąś ważną wizytówkę, a to znowu własne okulary. Tym razem tę cechę Jankowi Aśka po prostu wybacza, bo w sumie czuje się tym nieźle ubawione. Przecież ten Janek to taka urocza ciapa. Para ma się ku sobie i w końcu postanawia związać się na dłużej. Pojawiają się obrączki, wspólny kredyt i wytężone praca nad pojawieniem się przyszłego potomstwa. Mijają miesiące, w końcu nawet lata. O co Janek z Aśką będą się najczęściej kłócić? Ano tutaj odpowiedź wydaje się oczywista – Aśka dostanie szału kiedy Janek po raz trzeci w tym roku zgubi klucze do mieszkania, a Janek będzie chciał wyjść z siebie, kiedy na ważne firmowe spotkanie Aśka przyjedzie godzinę po czasie i przy okazji pomyli adres. To co kiedyś było uznawane za urocze dzisiaj jest już wyłącznie wkurzające. To co nas kiedyś pociągało, co wydało się takie różne od nas, takie ciekawe i zabawne teraz już wyłącznie utrudnia nam życie. 

Rozwiązanie powyższego konfliktu wydaje się proste – przecież powinno wystarczyć że Janek z Aśką szczerze i uczciwie ze sobą porozmawiają wypracowując kompromis co do tego, które z własnych zachowań i przyzwyczajeń powinny ulec zmianie, nad którymi powinni popracować, czy też które zmniejszyć do akceptowalnego poziomu. Wydaje się, że takie negocjacje w powyższym przykładzie powinny rozwiązać sprawę. Okazuje się jednak, że nie zawsze. Negocjacje bowiem mogą dotyczyć jedynie tych naszych cech i zachowań, które są negocjowalne, a niestety nie wszystkie są. Najpierw przyjrzyjmy się tym różnicom, które da się zniwelować – to wszystkie te zachowania, które wynikają z naszych wyuczonych reakcji emocjonalnych wobec konkretnych bodźców. Nasze różne doświadczenia życiowe oraz procesy socjalizacji i internalizacji, których doświadczyliśmy w dzieciństwie są odpowiedzialne za to w jaki sposób emocjonalnie reagujemy w konkretnych sytuacjach. I tutaj różnice pomiędzy nami mogą być naprawdę spore: co innego może mnie napawać lękiem i niepokojem niż ciebie, zupełnie coś innego może być przyczyną mojego stresu i frustracji, a jeszcze coś innego wprawiać mnie w dobry nastrój. Jeśli w tym obszarze w związku wystąpią pomiędzy partnerami różnice, które stają się zarzewiem konfliktów to negocjacje mogą przynieść pozytywny skutek. Wystarczy popracować nad swoimi nawykowymi reakcjami – a nasze reakcje emocjonalne są zbudowane głównie na bazie zachowań nawykowych – zmienić je i wypracować w ich miejsce zachowania mniej uciążliwe dla partnera. Wystarczy zmienić sekwencję nawykową, o czym opowiem innym razem, by zmiana była widoczna i znacząca. Jednak istnieją przestrzenie naszej aktywności, które ciężko nam będzie zmienić, lub których zmiana jest wręcz niemożliwa. Doktor Steven Stosny na łamach jednego z ostatnich numerów Psychology Today wymienia trzy takie obszary. Spróbujmy się zatem im przyjrzeć po kolei. 

Na pierwszym miejscu znajduje się różnica w poziomach koncentracji obojga partnerów. Otóż każdy z nas ma różne predyspozycje i możliwości koncentracyjne. Różnimy się nie tylko umiejętnością osiągania konkretnego poziomu ale też szybkością z jaką jesteśmy w stanie osiągnąć odpowiedni poziom koncentracji. Kiedy zaś się koncentrujemy na jakimś konkretnym zadaniu jednocześnie staramy się nie koncentrować na czymkolwiek innymi i ten poziom odrzucania reszty doznań i rzeczywistości jest również osobniczo inny. W różny sposób również radzimy sobie z powrotem na odpowiedni poziom koncentracji po jego przerwaniu  – w jednych z nas budzi to głęboką frustrację, zaś inni radzą sobie z tym dużo lepiej. Kiedy więc jeden z partnerów jest skoncentrowany na jakimś zadaniu czy czynności, to w tym czasie druga strona związku może czuć się ignorowana czy odrzucona. W naturalny więc sposób zacznie domagać się zauważenia i akceptacji. To z kolei wpływa na przerwanie koncentracji u partnera, zaś jego trudność związana z ponownym skoncentrowaniem stworzy sytuację nerwową i konflikt gotowy. Pokażmy to na przykładzie. Aśka czyta książkę. Tym razem zamiast beletrystyki jest to coś niezwykle ważnego i istotnego dla jej zawodowej pracy. Janek siedzi przed telewizorem i co tu dużo mówić trochę się nudzi. W końcu przerywa czytanie Asi słowami „no daj se już spokój z tym czytaniem, zróbmy coś razem”. Aśka wytrącona z głębokiej koncentracji poczuje frustrację, bo zdaje sobie sprawę z tego, że po tym wytrąceniu ze śledzenia skomplikowanej treści książki ponowna koncentracja na merytoryce przekazu zajmie jej kilkanaście minut, które uważa za czas stracony, bo przecież książka musi być przeczytana na jutro. To spowoduje, że jej frustracja z tym związana przeleje się na Janka – ktoś przecież musi zapłacić za powstałe w ten sposób w jej głowie negatywne emocje. Od słowa do słowa i konflikt pomiędzy Aśką i Jankiem zacznie przybierać na sile. I co najważniejsze – przyczyn tego konfliktu nie sposób zniwelować za pomocą związkowych negocjacji, bo głębokość koncentracyjnych poziomów, jak i szybkość ich ponownego osiągania są po prostu nie negocjowalne. Zmiana w tym obszarze wymagała by od nas zbyt wiele wysiłku i zmuszała do pracy w obcym sobie trybie, co powoduje, że będziemy w tym obszarze zaciekle walczyć o swoje. I nie ma to znaczenia dla nas, że inni zachowują się inaczej. Z punkty widzenia Aśki to że Janek potrafi się koncentrować szybciej i wybicie go z tego procesu nie stanowi dla niego problemu, bo natychmiast jest wstanie powrócić na określony koncentracyjny poziom, nie ma większego znaczenia. Bo z punktu widzenia Aśki istotne jest to w jaki sposób ona się koncentruje i powraca do koncentracji a nie ktokolwiek inny. Jeśli Janek będzie w tym związku usiłował wymusić zmianę tj cechy w Aśce to zawsze tego typu rozmowa skończy się awanturą. Ta cecha z naszego punktu widzenia jest po prostu nienegocjowalna. 

Na drugim miejscu znajdują się nasze style przetwarzania informacji, czyli to w jaki sposób je kategoryzujemy i klasyfikujemy. I tutaj dr Stosny wskazuje na różnicę w przetwarzaniu takich informacji pomiędzy partnerami w związku. Posłużmy się tutaj tym samym przykładem – oto pomiędzy Aśką i Jankiem istnieją w tej materii spore różnice. Janek przetwarza informacje kategoryzując je, zaś Aśka klasyfikując. Wyobraźmy sobie teraz, że oboje siedzą na rozłożonym na zielonej trawce kocu, gdyż wybrali się na piknik. Siedzą pod rozłożystym drzewem a ich rozmowa dotyczy właśnie tego drzewa. Przez chwilę zastanawiają się jakie to drzewo, po czym rozmowa zaczyna się rozjeżdżać. Janek zaczyna napomykać o półce na drobiazgi, którą obiecał zrobić już w zeszłym miesiącu, a Aśka zamiast interesować się półką zaczyna mówić o potrzebie posadzenia balkonowych kwiatków. Janek mruga ze zdziwienia oczami, nie mogąc zrozumieć co ma piernik do wiatraka. „Przecież chciałaś półkę” woła z wyrzutem. „A ty nie możesz przez chwilę pogadać o czymś co akurat teraz mnie interesuje – odpowiada Aśka – mamy taki beznadziejny ten balkon przydało by się tam trochę kwiatów”. „Z tobą nie da się o niczym pogadać choć odrobinę dłużej, od razu wyjeżdżasz z jakimś kolejnym absurdem” – kwituje rozmowę Janek. Aśka patrzy na niego oburzona i odpowiada już podniesionym głosem: „To że ci nie przeszkadza to że mamy najbrzydszy balkon w okolicy jakoś mnie wcale nie dziwi”. Gdzie jest przyczyna ich nieporozumienia i początków konfliktu? I to jakiego – który rozpęta się o w sumie mało znaczące rzeczy: półkę i kwiatki? Otóż w tym, że kiedy Janek mówił o drzewie jego kategoryzacja powiązała drzewo z drewnem, a wówczas w mózgu odpaliła mu się wizja heblowania deski na półkę. Tymczasem w głowie Aśki nastąpił mechanizm klasyfikacji, w którym od rozmowy o drzewie w naturalny sposób przeszła do rozmowy o roślinach, których brak na balkonie od jakiegoś czasu leży jej na sercu. To co wydaje się naturalne dla kategoryzatora będzie kompletnie niezrozumiałe dla klasyfikatora i odwrotnie. Jeden łatwiej operuje informacjami kategoryzującymi, drugi tym, co udaje mu się sklasyfikować. Jeśli się o to pokłócą, to niestety również się nie dogadają. Po prostu oboje inaczej organizują i przetwarzają informacje i dla nich zrozumienie innego procesu, który w tym czasie ma miejsce w głowie partnera będzie bardzo trudne, a wręcz niemożliwe.

Trzecim miejscem rządzi temperament. Tutaj sprawa jest już prosta – otóż różnice w naszym temperamencie będą miały zasadniczy wpływ na to w jaki sposób okazujemy entuzjazm związany z konkretnymi sytuacjami czy obszarami życia. Janek może się cieszyć z wspólnego wakacyjnego wyjazdu w inny sposób niż Aśka. Dla niej jego ekspozycja radości może być nie wystarczająca, bo w jej przekonaniu to powinno być widać, że naprawdę się cieszy. Tymczasem temperament Janka każe mu się cieszyć na swoim określonym poziomie, co nie oznacza, że się nie cieszy, czy też że cieszy się mniej. Te różnice w temperamentach będą widoczne nie tylko wówczas kiedy w związku pojawiają się powody do radości, ale również wówczas, kiedy pojawią się powody do niepokoju czy smutku. I właśnie te różnice staną się źródłem wielu konfliktów, bo przecież zarówno Aśka, jak i Janek będą mierzyli temperament wyłącznie swoją własną miarą i oczekiwali od drugiej strony takiego samego poziomu reakcji. Jeśli jej nie zarejestrują, to pierwsze co im przyjdzie na myśl to podejrzenie partnera o zbyt chłodną lub zbyt ekspresyjną reakcję. I oczywiście awantura gotowa.

Co zatem zrobić by poradzić sobie w takich sytuacjach? Otóż w tych trzech obszarach próby wpłynięcia na partnera i wymuszenie na nim dokonania zmiany mogą się dla relacji źle skończyć. Bo są to obszary, który pola i przyzwyczajeń nie jesteśmy skorzy oddać. Jedyną więc drogą jest uznanie ich za niezmienne i indywidualne i akceptacja tego faktu. Jeśli więc prześwietlisz najczęstsze konflikty w swoim związku i dojdziesz do wniosku, że ich fundament opiera się na różnicach w poziomach koncentracji, przetwarzania informacji czy temperamencie to po prostu zaakceptuj ten fakt i daj przyzwolenie drugiej stronie do własnych reakcji w tym zakresie. Zmiana tych reakcji nie zawsze jest możliwa, a na pewno zbyt kosztowna. Akceptacja jest prostsza i szybsza, bo przecież to piękne że się między sobą różnimy. To samo piękno kiedyś skłoniło nas do wzajemnego zainteresowania, tyle że o tym zapomnieliśmy. A szkoda. Pozdrawiam

#103 Weryfikacja testu pianki

Weryfikacja testu pianki, czyli czy nasza wiedza o emocjach jest aktualna?

Słynny test pianki, zwany też eksperymentem Stanford marshmallow budzi wiele emocji od wielu lat. Był cytowany już tak wiele razy i w tak wielu mediach, że trudno dzisiaj zliczyć wszystkich autorów, którzy się na ten właśnie test powoływali. Sam się do nich zaliczam, bo użyłem wyników tego sławnego eksperymentu Mischela w conajmniej jednym wykładzie oraz książce. Dzisiaj jednak w świecie eksperymentalnej nauki zaczyna przeważać tendencja do zakwestionowania wyników tegoż eksperymentu a wraz z nią ochota na to by podważyć naszą dotychczasową wiedzę na temat dziecięcych umiejętności związanych z odroczoną gratyfikacją i jej konsekwencji w późniejszym, już dorosłym życiu. Tego, co miało powodować odnoszenie sukcesu przez te dzieci, które jako cztero i pięciolatki wykazywały właściwości emocjonalnej samokontroli. Ale najpierw przypomnijmy sam sławetny eksperyment. 

Jego autorem był amerykański psycholog – z pochodzenia Austriak – Walter Mischel. Sam zaś eksperyment dotyczył badań nad opóźnioną gratyfikacją i przeprowadzono go w kilku seriach rozłożonych w latach – przez właściwie całą dekadę lat 60-tych, aż do początku 70-tych. Pierwsze z cyklu badań przeprowadzono w przedszkolu znajdującym się w budynku Uniwersytetu Stanforda i wzięło w nim udział 600 dzieci w wieku od czterech do sześciu lat. Zadanie było proste: sadzano dziecko w pokoju pozbawionym jakichkolwiek dystraktorów z weneckim lustrem, przez które naukowcy mogli obserwować zachowanie dziecka. Po czym moderator eksperymentu stawiał na stole przed siedzącym dzieckiem jakiś smakołyk (używano do tego słodkich pianek – stąd nazwa eksperymentu – oraz ciasteczek Oreo, a czasem słodkich precli). Moderator informował dziecko, że opuszcza je na piętnaście minut i że jeśli dziecko nie zje w tym czasie przysmaku, to po tym czasie w nagrodę otrzyma drugi przysmak i wtedy będzie mogło zjeść aż dwa. Wynik testu okazał się niezwykły – wyłącznie jedna trzecia badanych dzieci była w stanie oprzeć się pokusie zjedzenia przysmaku dostatecznie długo, by zasłużyć na nagrodę. Pozostałe dzieci nie potrafiły sprostać postawionemu przed nimi zadaniu i zjadały smakołyk przed upływem wyznaczonego czasu. Wiele lat później Mischel, wraz ze swoim zespołem przeprowadził kolejne badania odnajdując dzieci biorące udział w eksperymencie w Stanford. Pierwsze badanie kontrolne przeprowadzono w 1988 roku, czyli w 28 lat po słynnym eksperymencie.⁠1 Już wtedy wykazano, że dzieci, które potrafiły odmówić sobie przyjemności zjedzenia smakołyku były uważane przez swoje otoczenie za osoby dużo bardziej kompetentne od pozostałych oraz osiągały dużo lepsze wyniki w testach SAT, którymi amerykańskie uczelnie badają kompetencje i wiedzę przedmiotową kandydatów na studia. Konkluzja była zatem prosta – im dłużej dane dziecko było w stanie odroczyć nagrodę, im więcej minut wytrzymało przed zjedzeniem pianki czy ciasteczka, tym większe prawdopodobieństwo życiowego sukcesu, lepszych wyników na studiach, lepszej pracy itd. Jednak od 2012 roku przeprowadzono kilka weryfikujących eksperymentów i okazało się, że zależność pomiędzy życiowym sukcesem a przejściem testu pianki w wieku czterech czy pięciu lat nie jest już taka oczywista. A na dodatek badacze wykryli, że decyzja podejmowana przez dziecko dotycząca powstrzymania się lub nie przed zjedzeniem przysmaku jest warunkowana dużo większą ilością zmiennych niż utrzymywał Mischel. Zacznijmy od tej pierwszej weryfikacji. 

W badaniu przeprowadzonym przez Tylera Wattsa w marcu 2018 roku z nowojorskiego uniwersytetu na dzieciach biorących udział w jednym z kolejnych eksperymentów z pod znaku „marshmallow test” przeprowadzonych przez Peake’a w 1990 roku okazało się, że życiowy sukces – mierzony na przykład średnią na studiach – odniosły nie tylko te dzieci, które powstrzymały się przed zjedzeniem ciastka, ale również spora gromadka tych, które ciasto wciągnęły bez zastanowienia. Co więcej te zaś z dzieci, które posiadały umiejętność panowania nad odroczoną gratyfikacją osiągnęły wprawdzie lepsze wyniki w późniejszym życiu, jednak różnica nie była już tak spektakularna, jak twierdził Mischel. Watts odkrył, że jedną ze zmiennych mających wpływ na późniejsze wyniki dzieci były czynniki środowiskowe, takie jak na przykład poziom wykształcenia ich matek. I tu ciekawostka – niektóre dzieci nie dlatego nie czekały na powrót moderatora by zjeść ciastko i zdobyć kolejne, ale dlatego, że ich warunki środowiskowe nauczyły je, że jeśli pojawia się okazja do wykorzystania, to nie ma co czekać, bo kolejna po prostu może się nie pojawić. Zatem powód sięgnięcia po ciastko nie leżał w przypadku tych dzieci w nieradzeniu sobie z takimi emocjami jak pokusa, ale w socjalizacji, w której nauczyły się – już jako czterolatki – korzystać z okazji jeśli tylko taka się nadarza. To zaś nie ma nic wspólnego z brakiem umiejętności samokontroli, ale wręcz przeciwnie świadczy o przyszłej życiowej zaradności i pragmatyzmie. Wielu komentatorów tego przełomowego odkrycia dokonanego przez Wattsa dostrzega w tym inną korelację. Otóż dzieci z rodzin mniej wykształconych, wychowujące się w dużo bardziej skromnych warunkach, a często w biedzie wykształciły w sobie mechanizm obronny polegający na tendencji do wyznaczania sobie celów krótkoterminowych, ponieważ ich rzeczywistość dnia codziennego przyzwyczaiła je do niepewności i szybkich zmian. To z kolei sprawia, że te dzieci w późniejszym życiu wcale nie będą radziły sobie gorzej od tych, które powstrzymały się przed zjedzeniem ciastka, a często znacznie lepiej, bo wykształciły w sobie odporność i zaradność na szybko zmieniające się warunki rynkowe. 

Ale to nie koniec krytycznej weryfikacji eksperymentu Mischela. Łyżkę dziegciu do beczki miodu dołożyła jeszcze doktor Celesta Kidd, psycholog z Uniwersytetu California. Wprawdzie w jej badaniach przeprowadzonych w 2013 roku wzięło udział zaledwie 26 dzieci, to wyniki tych badań rzucają zupełnie inne światło na wyniki poprzedniego eksperymentu. Cóż wymyśliła amerykańska psycholog? Otóż zanim przeprowadziła standardowy test pianki dzieci zajęto pracą twórczą. Miały wykorzystać kolorowe materiały do artystycznego wyklejenia kubka. Dzieci zostały podzielone na dwie grupy. W każdej z grup moderator badania przekazywał dzieciakom kolorowe materiały do wyklejenia kubka oraz obiecywał, że za dwie minuty doniesie więcej, jeszcze bardziej atrakcyjnych i kolorowych tasiemek, naklejek, papierków i innych świecidełek. O ile jednak w pierwszej grupie spełniał swoje obietnice, o tyle w drugiej pojawiał się po dwóch minutach z informacją, że oczekiwanych materiałów właśnie zabrakło. Później przystąpiono do testu pianki. I co się okazało? W grupie, w której moderator nie zdobył zaufania dzieci wcześniej podczas ich pracy przy dekorowaniu kubka dzieciaki zjadały ciastko od razu. Zaś w grupie, której zaufanie wcześniej zdobył pojawił się procent dzieci z umiejętnością odroczonej gratyfikacji dokładnie jak w eksperymencie Mischela z lat sześćdziesiątych. O czym to świadczy? Otóż już czterolatki potrafią uznać, że danej osobie nie ma co ufać, a jeśli tak, to nie ma sensu wierzyć jej, kiedy obiecuje że przyniesie kolejne ciastko jeśli powstrzymamy się przed zjedzeniem pierwszego. A to oznacza, że wybór dzieci nie był dyktowany wyłącznie umiejętnością walki z pokusą, ale też tym, na ile ufały moderatorowi obiecującemu nagrodę.

Po opublikowaniu wyników badań Celesty Kidd rozgorzała potężna dyskusja, ponieważ skoro okazało się że taki czynnik jak zaufanie może obalić słynny eksperyment Mischela, to tych czynników może być jeszcze sporo, a nie znamy ich wyłącznie dlatego, że ich po prostu jeszcze nie zbadaliśmy. 

Jaki zatem wniosek możemy wyciągnąć z badań weryfikujących ustalenia Mischela? Czy na pewno powinniśmy przekreślić związek pomiędzy umiejętnością zarządzania emocjami a naszym życiowym sukcesem? Otóż nic bardziej mylnego. Związek ten wciąż nie został podważony – podważono jedynie to, że umiejętność kontroli emocji jako wrodzona cecha dzieci jest jedynym źródłem życiowego sukcesu. Na pewno jest ważna, na pewno efektywna i na pewno niezwykle przydatna. Jednak na nasz życiowy sukces ma nie tylko wpływ samokontrola, ale cała masa innych czynników. W tym nasza umiejętność oceny zaufania, szybko zmieniających się warunków czyli cały wachlarz umiejętności związanych również z inteligencją kognitywną. Wśród nich umiejętność zarządzania emocjami na pewno wiedzie prym, ale – czego właśnie dowiedzieliśmy się z cytowanych wyników badań – nie jest jedyna. Ta konkluzja zaś otwiera pole do kolejnych eksperymentów, badań i wyciągania wniosków dotyczących naszej egzystencjalnej kondycji w ciągle zmieniających się warunkach galopującego świata. Ale to co najważniejsze – dysponujemy pełnym aparatem poznawczym oraz zasobami związanymi z szeregiem naszych inteligencji by sobie z tym światem na wielu rożnych poziomach poradzić. A jeśli nie dysponujemy, to z pewnością możemy się ich wszystkich skutecznie nauczyć. Pozdrawiam

#104 Jak pokonać nawyki

Jak pokonać nawyki?

W jednym z eksperymentów mających zbadać nasze behawioralne nawyki zastosowano pewien dość nieludzki trick. Otóż na sofie przed telewizorem posadzono kilku facetów chcących obejrzeć mecz. Po rozpoczęciu projekcji na stoliku przed nimi umieszczono miskę z chipsami, którą regularnie uzupełniano. Jak się łatwo domyśleć chipsy w trakcie meczu znikały dość szybko i regularnie. Powiedzmy, że w ten sposób ustalono jakiś chipsowo meczowy kontrolny współczynnik X określający średnią ilość wchłoniętych chipsów na każde dziesięć minut meczu. Następnie w kolejnych grupach badanych przeprowadzano ten sam eksperyment, jednak z tą różnicą, że unieruchamiano im dominującą rękę w taki sposób, że mogli sięgać po chipsy jedynie ręką niedominującą. Co się okazało? Wszystkie wyniki lokowały się znacznie poniżej poprzednio ustalonego współczynnika X. A to oznacza, że badani zjedli o wiele więcej chipsów kiedy mogli korzystać z dominującej ręki, czyli w sytuacji standardowej, niż wówczas kiedy podjadali chipsy ręką niedominującą, bo dominująca była chwilowo uwięziona. O czym świadczy wynik powyższego eksperymentu? Ano o tym, że posługujemy się zachowaniami nawykowymi i to częściej niż nam się wydaje. Swego czasu – kilka ładnych lat temu tuż po premierze książki „Schudnij z Kaizen” zaliczyłem w swojej nauczycielskiej ścieżce spory epizod pracy z osobami walczącymi z nadwagą. Kiedy staraliśmy się wówczas wspólnie prześwietlić ich zwyczaje żywieniowe za każdym razem okazywało się, że większość podejmowanych przez nich decyzji w tym zakresie miała fundament nawykowy, a nie rzeczywistej potrzeby wynikającej na przykład z głodu, czy konieczności uzupełnienia zapasów energii. Ale zachowania nawykowe nie dotyczą tylko i wyłącznie podjadania pomiędzy posiłkami. Okazuje się, że zachowujemy się w ten sposób w wielu obszarach naszego życia. Na przykład reagujemy emocjonalnie również w sposób nawykowy. Nawykowo podejmujemy takie a nie inne decyzje, sięgamy po używki, czy też popadamy w określone psychiczne stany: jak smutek, lęk, wycofanie i apatia. Liczba naszych nawykowych aktywności jest tak olbrzymia, że nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy. A dzieje się tak z jednej prostej przyczyny. Otóż nasz mózg to organ, który zużywa olbrzymią ilość kalorii i są tacy naukowcy, którzy wskazują, że jest to najbardziej energetyczno chłonny element naszego organizmu. W związku w tym faktem w toku ewolucji mózg musiał wykształcić strategię oszczędzania energii. Jedną zaś z takich strategii są automatyzmy, czyli takie zachowania, które nie wymagają żadnej analizy, podejmowania decyzji, czy złożonych konstruktów myślowych, Pojawiają się wszędzie tam, gdzie identyczna lub podobna czynność była wykonywana wielokrotnie i za każdym razem przynosiła ten sam oczekiwany skutek. Za każdym więc razem kiedy w procesie powtórzenia pojawia się ten sam ciąg przyczynowo skutkowy – jakiś konkretny zamiar przekształcany jest w określone zachowanie, w którego efekcie pojawia się oczekiwany rezultat, nasz mózg zapamiętuje tę sekwencję. Kiedy zaś zostanie powtórzona odpowiednią ilośc razy mózg odłącza w jej trakcie znajdujący się w płacie czołowym ośrodek analizy. Bo po co mitrężyć energię na analizowanie czegoś, co już kiedyś zostało zaanalizowane, a teraz jest jedynie powtarzane. Wystarczy powtórzyć te same ruchy, a skutek będzie identyczny lub co najmniej bardzo zbliżony. I tak powstają łańcuchy złożone z konkretnych sekwencji zachowań, które wykonujemy automatycznie. Sięgasz po chipsa, bo robiłeś to już tak wiele razy, że nad czym tu się zastanawiać. Dokładnie w ten sam sposób ludzie w określonych warunkach – na przykład do kawy, czy w przerwie w pracy – sięgają po papierosa. Robili to przecież wcześniej setki razy, więc ich mózg po prostu włącza sekwencję zachowań, kiedy tylko pojawią się takie same lub podobne okoliczności, w których wcześniej ta sekwencja była uruchamiana. A ty stoisz i palisz już dziesiątego papierosa w ciągu dnia, wciągasz dwudzieste ciastko w przerwie w trakcie szkolenia, czy reagujesz spięciem na sam widok Stefana, mimo że Stefan nawet cię jeszcze nie zauważył. Cała zaś operacja odbywa się przy znikomym udziale naszej świadomości lub w ogóle bez jej udziału. A jeśli w jakimkolwiek naszym zachowaniu nie bierze udziału świadomość to automatycznie ślad tego wydarzenia nadpisany w pamięci krótkotrwałej jest bardzo słaby. Na tyle słaby, że wystarczy pojawienie się kilku kolejnych automatycznych sekwencji, byśmy kompletnie nie pamiętali o tych wcześniejszych. I w ten sposób liczba rzeczywiście zjedzonych ciastek nigdy nie zgadza się z liczbą zapamiętanych. Liczba wypalonych papierosów jest do sprawdzenia jedynie w paczce, kiedy liczymy ile zostało. Podobnie ma się sprawa z liczeniem każdej nawykowej sekwencji – w tym procesie nasza pamięć zawsze będzie nas zawodzić. 

Co zatem zrobić żeby pozbyć się niechcianych, czy destrukcyjnych dla naszego organizmu nawyków? Otóż tutaj wielu ludzi robi poważny błąd usiłując pokonać nawyki siłą woli, solennych obietnic składanych otoczeniu czy samemu sobie czy też wierząc w to, że wystarczy się mono zaprzeć w sobie, być wystarczająco mężnym i konsekwentnym, by sobie z nawykami poradzić. Otóż nie. Nie wystarczy. Bardziej potrzebny jest spryt niż samozaparcie. Żeby jednak to było możliwe musimy się przyjrzeć bliżej nawykom. Tutaj ważne będą dwie informacje – po pierwsze ilość czasu potrzebna na formowanie nawyku, a po drugie to z jakiej dokładnie sekwencji składają się nasze nawyki. Po pierwsze więc czas formowania nawyku zależy od poziomu skomplikowania oraz wysiłku energetycznego potrzebnego do wykonania określonej czynności. A to oznacza, że nawyk picia szklanki wody po przebudzeniu – uznawany przez badaczy nawyków za stosunkowo prosty do sformatowania – będzie potrzebował co najmniej 21 powtórzeń, by mógł zostać uformowany. A to oznacza, że jeśli przez dwadzieścia jeden dni konsekwentnie będziesz zaczynać dzień od wypicia szklanki wody, to mniej więcej około dwudziestego drugiego dnia twój mózg odpali sekwencję nawykową, co spowoduje, że już nie będziesz musiał pamiętać o piciu wody, bo stanie się to zachowaniem automatycznym. Jeśli tego nie zrobisz, będzie ci po prostu tego brakowało, więc podświadomie twój mózg będzie dążył do redukcji powstałego w ten sposób napięcia i zamknięcia sekwencji nawykowej. W przypadku nawyków trudnych – tutaj wskazuje się przykład codziennych dwudziestu pompek wykonanych również po przebudzeniu – sekwencja nawykowa powstanie dopiero po około trzech miesiącach. Powyższe przykłady wskazują, że świadome uformowanie nawyków może nam zabrać sporo energii, czasu i pracy. No dobrze, a co z deformowaniem tych nawyków, których chcemy się z systemu pozbyć? Tutaj sprawa nie jest już tak prosta. Najpierw musimy sięgnąć po drugą niezbędną informację w pracy z nawykami, czyli dowiedzieć się czym jest sekwencja, czasem nazywana pętlą nawykową. Otóż każdy nawyk składa się z trzech elementów. Pierwszym jest bodziec, coś co wyzwala nawyk. Jakieś wydarzenie, sytuacja którą nasz mózg rozpoznaje jako sygnał do odtworzenia zachowania nawykowego. Tym bodźcem może być widok paczki chipsów na stole, słodyczy w trakcie przerwy kawowej, czy wyjście na przerwę z koleżanką, z którą zawsze wówczas palicie papierosy. Drugim elementem sekwencji jest samo zachowanie, które pojawia się w efekcie bodźca. To właśnie sięgnięcie po chipsa, po ciasto czy po papierosa. Całą zaś sekwencję zamyka nagroda czyli jakiś rodzaj przyjemności, która pojawia się w konsekwencji wcześniejszego zachowania. To może być radość smakowania ciastka, podniesienie cukru w przypadku słodyczy, czy dostarczenie organizmowi dawki nikotyny. Ale nagrody mogą być również mniej oczywiste – to na przykład pozbycie się napięcia wynikającego z tego, że nie wiemy co zrobić z rękami, a danie im zajęcia po prostu uspokaja system i redukuje napięcie. Mamy zatem sekwencję złożoną z bodźca, zachowania i nagrody. Gdzie najczęściej jest popełniany błąd w walce z nawykami? Otóż wiele osób całą swoją energię skupia na pokonaniu bodźca. Albo więc probują się ze swego życia pozbyć wszystkiego, co za taki bodzie uznają, albo też próbują wytrwać pokonując działanie bodźca i jednocześnie nie podejmując w jego efekcie dotychczasowych zachowań. To niestety droga do nikąd. Po pierwsze dlatego, że jak wspomniałem wcześniej zachowania nawykowe są nieświadome, więc po prostu prędzej czy później samo to spowoduje, że przegramy z bodźcem, bo nasz mózg włączy automatycznie zachowania i zorientujemy się że tak się stało, kiedy już będzie za późno. Po drugie dlatego, że wielu bodźców nie da się po prostu wyłączyć. Jeśli bodźcem do twojego podjadania pomiędzy posiłkami jest widok lodówki, obok której właśnie przechodzisz, to nie da się tej lodówki wyrzucić przez okno – bo przecież jest to niezwykle potrzebne urządzenie. Trudno też na lodówce powiesić kłódkę, bo kiedy odwiedzą cię znajomi będzie to trochę obciachowo wyglądało. Niestety czy nam się to podoba czy też nie bodźce będą się pojawiały w naszym życiu tak jak się pojawiały i niewiele tak naprawdę możemy na to poradzić. Zamiast więc ingerować w bodziec należy zastosować sprytną sztuczkę, która omija bodziec, ale ingeruje w samo zachowanie. Chodzi o to, by w efekcie działania tego samego co poprzednio bodźca pojawiło się inne zachowanie. Ale to nie jest łatwe, bo zachowanie to przecież wykonywane jest dla określonej nagrody, która zamyka sekwencję nawyku. Zatem, żeby nasz mózg mógł zmienić zachowanie w obliczu danego bodźca musi mu zostać dostarczona nagroda większa, bardziej atrakcyjna, przynosząca większą przyjemność niż poprzednia. I tutaj zaczynają się kolejne schody, bo nie da się określić wzorca takiej nagrody, gdyż dla każdego z nas co innego może być nagrodą, a też percepcja przyjemności będzie znajdowała się na zupełnie innym poziomie. Niestety należy tutaj wykonać sporą, głęboką i uczciwą pracę z samym sobą, ustalając co w konkretnej sekwencji dotyczącej konkretnego nawyku będzie dla mnie stanowiło bezdyskusyjnie większą, atrakcyjniejszą nagrodę niż do tej pory. Jeśli uda ci się taką nagrodę stworzyć, wymyślić czy odnaleźć, to wówczas przeformatowanie nawyku stanie się dziecinnie proste. Twój mózg, w trakcie odpalenia się konkretnego bodźca zawsze wybierze to zachowanie, które związane jest z większą nagrodą. A wówczas wystarczy konsekwencja takiego wyboru przez odpowiednią ilość powtórzeń, by poprzedni nawyk został zdeformowany, a w jego miejsce uformował się nowy. 

Jednak wrzućmy odrobinę dziegciu do beczki miodu: pamiętaj, że nie wszystkie nagrody działają tak samo. Istnieje bowiem pewien schemat uczący nas, co jest dla naszego mózgu silniejszą a co słabszą nagrodą i jakie ta nagroda musi spełniać warunki, by naprawdę działała. O tym zaś z przyjemnością opowiem w kolejnym wykładzie. A póki co życzę powodzenia w deformowaniu nawyków i formowaniu nowych. Pozdrawiam 

#105 Skuteczność nagrody

Skuteczność nagrody

Oto mały Jaś siedzi w gabinecie stomatologa i co tu dużo mówić czuje się dość nieswojo. Kręci się nerwowo, drapie, wierci i nijak nie może się uspokoić. Z odsieczą przychodzi jednak babcia, która towarzyszy Jasiowi w tej okropnej wizycie i mówi: „Jasiu, zamiast się denerwować, pomyśl o czymś przyjemnym. Na przykład o tym, że jutro pójdziesz do swojej ulubionej szkoły”. Niestety ten system pocieszenia w przypadku Jasia nie zadziała – Jasiu po prostu nie znosi swojej szkoły, więc ze sprytnej sztuczki za pomocą której babcia chciała oszukać jego umysł wyszły nici. Pytanie jednak brzmi, czy aby na pewno to „myślenie o czymś przyjemnym” nie działa? Przecież cała masa ludzi stosuje właśnie tę strategię by poradzić sobie z obniżonym nastrojem, niepokojem, stresem czy jakąkolwiek inną doskwierającą emocją. I w wielu wypadkach ten mechanizm działa, bo czasem rzeczywiście wystarczy pomyśleć o czymś przyjemnym, by został aktywowany w naszym mózgu ośrodek nagrody, w efekcie czego zmienia się gospodarka hormonalna. Podnosi się produkcja dopaminy, dzięki czemu zaczynamy się po prostu lepiej czuć. Jedyny problem polega na tym, że ten system nie zawsze działa w taki sam sposób i co więcej – jest mocno zindywidualizowany, co oznacza, że u każdego z nas jego działanie będzie miało inny parametryczny przebieg. Nie bez powodu wspomniałem o aktywacji ośrodka nagrody, bo przecież w omawianej w poprzednim mini wykładzie sekwencji nawykowej to właśnie nagroda stanowi jej ostatni element. Przypomnijmy ją zatem: każde zachowanie nawykowe możemy podzielić na trzy elementy. Pierwszym jest bodziec – coś co wyzwala określony rodzaj naszej aktywności w efekcie swojego działania. Drugim jest samo zachowanie, czyli sposób w jaki reagujemy w sytuacji wystąpienia konkretnego bodźca. Ostatnim, trzecim elementem jest nagroda, czyli niejako zapłata za to w jaki sposób się zachowaliśmy, której udzielamy sami sobie. Coś, dla otrzymania czego, zachowujemy się w taki a nie inny sposób. Jeśli w naszym nawykowym zachowaniu podjadamy ciastka, to nagrodą jest przyjemność związana z ich smakowaniem. Jak już wiemy z poprzedniego odcinka jedynym skutecznym sposobem na pozbycie się określonego nawyku jest jego przeformatowanie. Zamiast – co jest niestety powszechnym błędem – ingerować w bodziec – pozostawiamy go samemu sobie i cała energię poświęcamy na zmianę zachowania, które ma nastąpić w efekcie określonego bodźca. Żeby jednak taka zmiana była możliwa i trwała musi być dla naszego umysłu opłacalna, a to oznacza, że nowe zachowanie powinno być docenione większą i bardziej atrakcyjną nagrodą niż nawykowe zachowanie poprzednie. Po prostu jeśli chcemy zmienić zachowanie, czyli drugi element sekwencji nawykowej, musimy za tą zmianę dostarczyć sobie większą nagrodę. I tu się pojawia problem, bo dla każdego z nas coś innego może być nagrodą, a i sama gradacja atrakcyjności też nie jest taka sama.  

Żeby zrozumieć jak działa ten system musimy przyjrzeć się aktywności naszego mózgu na poziomie hormonalnym a dokładnie mówiąc produkcji dopaminy. Ten hormon wytwarzany jest w naszym mózgu na przykład wtedy gdy spodziewamy się czegoś pozytywnego lub czegoś, co postrzegamy jako nagrodę. Co więcej – kiedy pojawia się coś pozytywnego, czego oczekiwaliśmy ,również podnosi się nasz poziom dopaminy, a w sytuacji, kiedy pozytywne przekracza nasze oczekiwania, dopamina dosłownie szaleje! Działa tutaj system naczyń połączonych – bo mechanizm spełnienia oczekiwań powoduje produkcję dopaminy rownież wówczas, zanim te oczekiwania zostaną spełnione. A to oznacza, że kiedy oczekujemy czegoś pozytywnego, to sam akt pojawienia się w naszej głowie takiego oczekiwania będzie poprawiał nam nastrój, czyli pobudzał ośrodek nagrody. Ten sam układ nagrody jest niestety uruchamiany również wówczas, kiedy na swej drodze spotykamy kogoś, komu się gorzej powodzi niż nam. I to wyjaśnia dlaczego jedna koleżanka spotykając swą kumpelę sprzed lat poczuje się lepiej kiedy zwróci uwagę, że jej koleżanka szybciej posuwa się w latach niż ona sama. Taka świadomość po prostu podnosi dopaminą w mózgu. I teraz już wiemy, czemu ludzie lubią nam wytykać, że w jakimś obszarze mamy się gorzej od nich! Dostarczają sobie w ten sposób paliwa do pobudzania swojego ośrodka nagrody.

Ale wróćmy do istoty rzeczy, czyli konstatacji, że ośrodek nagrody jest aktywowany nie tylko wówczas kiedy określona przyjemność w naszym życiu się pojawia, ale również wtedy, kiedy tylko sobie taką przyjemność wyobrazimy. Możemy stąd wyciągnąć ważny wniosek, który może nam znacznie ułatwić na przykład przeformatowywanie naszych nawyków. Bo okazuje się, że nagrodą może być nasze wyobrażenie czegoś przyjemnego, a zatem konstrukt który stworzymy we własnej głowie. Jednak tutaj pojawia się pewien problem – otóż dla każdego z nas proces formowania nagrody w głowie przebiega na zupełnie innych poziomach i by tę sztuczkę zastosować trzeba bardzo uważnie przyjrzeć się samemu sobie. By pokazać ten mechanizm wróćmy na chwilę do przykładu z poprzedniego wykładu, czyli do jakiejś osoby walczącej z nadwagą i usiłującej się pozbyć nawyku podjadania z lodówki. Mamy więc w jej przypadku sekwencję nawykową złożoną z bodźca, czyli widoku lodówki i odpalenia śladu pamięciowego, że wewnętrz znajduje się jakiś smakołyk, zachowania, czyli otwarcia lodówki, sięgnięcia po ten smakołyk i zjedzenia go oraz nagrody pod postacią przyjemności rozkoszowania się smakiem tego co zostało zjedzone, czy też frajdy wynikającej z samego aktu jedzenia. Teraz chcemy przeformatować ten nawyk. Nie ingerujemy więc w bodziec i zostawiamy lodówkę tam gdzie stała. Natomiast próbujemy zmienić zachowanie – niech bohater naszej historii zamiast po smakołyk sięgnie po szklankę wody. W tym celu musimy mu stworzyć pole wyboru, a zatem pilnujemy by zawsze w lodówce stała szklanka wypełniona wodą. Wiemy też, że żeby ta osoba sięgnęła po wodę zamiast po smakołyk, jej mózg musi zostać nagrodzony i ta nagroda musi przewyższać nagrodę dotychczasową czyli przyjemność pochłonięcia smakołyku. Wiemy również, że nagroda nie musi być rzeczywista, bo produkcję dopaminy w jego mózgu może zapewnić nam samo wyobrażenie powstałe w jego głowie. I tutaj pojawia się zasadnicze pytanie – co dla tej osoby będzie wystarczająco silnym wyobrażeniem nagrody, by sekwencja nawykowa mogła zostać zmieniona i osoba ta stale zamiast po smakołyki sięgała po wodę? To odpowiedź, której niestety nie mogę udzielić. Bo jeśli to zrobię będzie to moja odpowiedź, a ona już może nie działać na kogoś innego poza mną. Dla jednego bowiem na przykład świadomość wygrywania walki z samym sobą powstająca przy sięgnięciu po szklankę wody zamiast po smakołyk będzie wystarczająca do wyprodukowania odpowiedniej ilości dopaminy, a dla drugiego już niestety nie. Czy nam się to podoba czy nie, to zawsze jest indywidualny proces. Skoro tak, to właśnie z powyższego przykładu możemy wyciągnąć ważny wniosek – możemy autoregulować swój system produkcji dopaminy czyli pobudzania ośrodka nagrody, ale to w jaki sposób posłużymy się tutaj naszą własną wyobraźnią i oczekiwaniami jest zależne wyłącznie od nas i pracy, którą w ten proces włożymy. Możemy się w tym procesie wspomóc ustaleniami świata nauki oraz autorów ważnych dzieł z tego zakresu. Na przykład David Rock, autor bestsellerowej książki „Twój mózg w działaniu” wskazuje że dla większości ludzi istnieją pewne wzorce nagród, czyli tego czego wyobrażenie będzie aktywowało produkcję dopaminy. Wymienia tutaj następujące obszary ludzkiej aktywności: jedzenie, seks, pieniądze, dobre relacje z innymi, podniesienie statusu, poczucie sprawiedliwości, poczucie pewności siebie i autonomii. Mamy zatem wskazówki na jakie tematy możemy próbować tworzyć wyobrażenie we własnych głowach by dostarczać sobie odpowiednich nagród, których tak potrzebujemy by na przykład zmieniać swój nastrój, radzić sobie z niepokojem czy stresem, przetrwać trudne życiowe momenty, czy w końcu pokonywać nasze niechciane czy negatywne nawyki. 

Jednak okazuje się, że system wyobrażania sobie tego co mogłoby stanowić dla nas nagrodę nie zawsze działa tak samo silnie. Zaś siła tego działania a co za tym idzie jego skuteczność jest uzależniona od jakości spełnienia trzech podstawowych warunków. Zatem żeby z tego mechanizmu skorzystać – niezależnie od tego czy walczymy z nawykiem, czy chcemy odetchnąć od stresu – nasze wyobrażenie musi po pierwsze dotyczyć tego, co leży w zasięgu naszych możliwości. To pierwszy warunek, który moglibyśmy określić terminem: „w zasięgu”. A to oznacza, że to co sobie wyobrażasz musi być w twoim zasięgu: finansowym, logistycznym, sprawczym itd. Jeśli na przykład w twoim przypadku taką nagrodą jest wyobrażenie sobie weekendowego wyjazdu by popluskać się przez chwilę w ciepłym morzu, to nagroda ta będzie działać jeśli na pewno wiesz, że na taki wyjazd cię stać, dysponujesz odpowiednim czasem i środkami by sobie nań pozwolić. Jeśli nagrodą jest wyobrażenie sobie zarobienia odpowiednich pieniędzy, to taki zarobek musi być w zasięgu twoich możliwości itd itp. 

Kolejnym warunkiem jaki musi spełniać nasze wyobrażenie sobie nagrody jest jej „nieuchronność”. Najsilniej więc zadziała wyobrażenie sobie czegoś co nie może zostać odwołane, czegoś co na pewno się wydarzy. Jeśli posłużymy się dalej przykładem weekendowego wyjazdu to będzie to sytuacja, w której masz już zarezerwowany i opłacony pobyt, bilet w ręku i forsę na drogę. Samo wyobrażenie jedynie możliwości odbycia takiej podróży nie będzie wystarczająco silne, jak to, że ona się po prostu wydarzy, jest nieuchronna, jej pewne odbycie jest po prostu faktem. Trzecim, ostatnim warunkiem by nagroda w naszej wyobraźni działała odpowiednio silnie jest czas, który nas dzieli od tego wyobrażeniowego wydarzenia. Tutaj wyniki badań są nieubłagane – najsilniej działają nagrody, do których wydarzenia się dzieli nas mniej niż dziewięćdziesiąt dni. Więc twój weekend nad morzem nie może mieć miejsca dopiero za pół roku, bo jego wyobrażenie nie będzie wystarczająco silne by sprowokować produkcję dopaminy w twoim mózgu. Im zaś mniej czasu dzieli cię od oczekiwanego wydarzenia tym silniej będzie ten system działał. 

Podsumowując naszą wiedzę o nagrodach i tym w jaki sposób działają w naszym systemie zapamiętajmy, że nagrodą – czyli na przykład bezcennym i niezbędnym wsparciem przy pokonywaniu nawyków – nie musi być coś co się wydarza w tym konkretnym momencie. Wystarczy samo wyobrażenie tego przyjemnego dla nas wydarzenia. Pod warunkiem jednak, że będzie w naszym zasięgu, czyli możliwe do osiągnięcia, nieuchronne, czyli wydarzy się napewno i nieodwołalnie i że czeka nas nie później niż za trzy miesiące. 

Dla mnie na przykład taką nagrodą jest majowa motocyklowa przejażdżka z Katowic na Hel. Czemu działa tak silnie? Bo mam na nią czas, środki i zarezerwowałem już nocleg. A co najważniejsze – to już jutro!

Pozdrawiam.

#106 Sposób na toksycznych ludzi

Sposób na toksycznych ludzi

Nie wszyscy są fajni. Niestety. Niektórzy nie są. Powiem więcej, są na tyle „nie fajni”, że kiedy jesteśmy narażeni na kontakt z nimi płacimy za to szeregiem negatywnych konsekwencji. Na przykład obniżeniem nastroju, utratą dobrego humoru, zmianą samopoczucia, pojawieniem się emocji, których działanie odbieramy jako negatywne, zniechęceniem, wycofaniem i w końcu stresem. Działa tutaj układ równowagi energetycznej, który spróbuję pokazać na pewnym przykładzie. Oto Aśka ma koleżankę Zośkę. Obie panie pozostają ze sobą w dość bliskich relacjach – telefonują do siebie, by podzielić się swoimi przeżyciami, spotykają się czasem przy kawie by pogadać, generalnie dobrze i od wielu lat się znają. Jednak ta relacja nie jest zrównoważona, bo jeśli położylibyśmy na szalę problemy obu przyjaciółek, to waga za każdym razem wskaże, że życie Zośki jest obarczone o wiele większą ilością problemów, porażek, niepowodzeń i przeszkód niż życie Aśki. Tak przynajmniej wynika z narracji Zośki, która właśnie do Aśki zwraca się ilekroć potrzebuje się przed kimś wygadać. Zatem obydwie panie spotykają się przy kawie i spotkanie ma następujący przebieg: Zośka opowiada o swoich makabrycznych problemach. Zwierza się przyjaciółce z niepowodzeń z facetami, ze złej relacji z przełożoną w pracy, z kłopotów rodzinnych oraz oczywiście całą masą kłopotów ze zdrowiem i własnym samopoczuciem. Aśka zaś siedzi i cierpliwie wysłuchując utyskiwań Zośki próbuję ją jakoś pocieszyć. Co więcej zdaje sobie sprawę z tego, że sam akt dzielenia się swoimi problemami jest dla Zośki swego rodzaju terapią. Ona po prostu musi się wygadać, by zrzucić z siebie ciężar swoich negatywnych przeżyć i doświadczeń. I rzeczywiście po dwóch godzinach takiej rozmowy Zośka wydaje się mieć lepszy humor, poprawia się jej nastrój i samopoczucie. Czuje się lżejsza zrzucając ze swych barków to co ją gniotło. Wychodzi od Aśki ze słowami: „jak dobrze że cię mam, jak dobrze że jesteś i jak dobrze że mogę się przy tobie wygadać. Tak dobrze się nam razem ze sobą rozmawiało.” Jednak po drugiej stronie tego układu nie ma tego samego efektu. Aśka jest nie tylko wyczerpana tą rozmową, ale teraz te wszystkie negatywne emocje przeszły na nią, przygniatając ją wręcz od ziemi. Nie ma już na nic ochoty tego dnia, i nie ma też siły by się czymkolwiek zająć. Rozmowa z jej przyjaciółką Zośką wyssała z niej całą energię. Moglibyśmy powiedzieć, że Zośka po tej swojej terapeutycznej sesji użalania się nad sobą pozyskała energię kosztem Aśki, bo ta tej energii została ewidentnie pozbawiona. 

Tak właśnie działa balans energetycznego układu, którego doświadczamy nie tylko w sytuacji, w której ktoś częstuje nas swoimi problemami, ale w ogóle w kontakcie z toksycznymi ludźmi. Zresztą to właśnie po tym zjawisku energetycznego wyrównania potencjału jesteśmy w stanie rozpoznać, kogo w naszym życiowym środowisku możemy zaliczyć do tej kategorii. To wszystkie te osoby, przy których miast zyskiwać jedynie tracimy energię. Wszystkie te relacje, w których czujemy się dużo bardziej zmęczeni niż powinniśmy. Kiedy zaledwie kilkuminutowa rozmowa wyczerpuje nas bardziej niż dwugodzinna konwersacja. Za każdym razem kiedy więc tracimy naszą dobrą energię, zostajemy pozbawieni jej istotnej części w kontakcie z daną osobą powinno się w nas zapalić małe czerwone ostrzegawcze światełko, bo to wskazuje, że możemy mieć do czynienia właśnie z kimś, kogo można określić słowem „toksyczny”. I co najważniejsze – za takich właśnie ludzi uznajemy nie tylko tych, którzy obarczają nas wiecznie swoimi problemami, samymi będąc tak naprawdę uczestnikami zamkniętego cyklu ofiary, ale też tych, którzy uznają swój sarkazm za objaw inteligencji, pławią się w emocjonalnym okrucieństwie, czy w ogóle mają negatywny potencjał emocjonalny: zarażają swoje środowisko stresem, przejmowaniem się, czy obniżają wszystkim dookoła nastrój swoją postawą. Toksyczna może być również relacja, w której kobieta celowo manipuluje mężczyzną wykorzystując jego gotowość do bardziej intymnego kontaktu i jednocześnie nie dopuszczając do jego spełnienia. Utrzymując go cały czas w nadziei na coś więcej i nigdy tego „czegoś więcej” nie oferując. Tak samo toksyczny może być szef utrzymując swoją podwładną w nadziei na awans i wykorzystując jej zaangażowanie jednocześnie nigdy tego awansu nie oferując. Z punktu widzenia obojga bohaterów powyższych przykładów relacja z tą konkretną kobietą dla tego mężczyzny, jak i z tym konkretnym przełożonym dla tej pracownicy będzie głęboko toksyczna. Nawet jeśli jej toksyczność jest nieuświadomiona, a ofiara brnie w te negatywne emocje jak ćma do świecy. Toksyczna może być też relacja z perfekcjonistą, z ekspertem w każdej dziedzinie, który nam będzie zawsze udowadniał, że czegoś nie zrobiliśmy wystarczająco dobrze, lub też że czegoś nie wiemy, na czymś się nie znamy, czy w ogóle jesteśmy w czymś gorsi. Można by tu zresztą wymieniać całą masę cech i zachowań które budują toksyczność relacji i które powodują po drugiej jej stronie znaczną utratę energii. Jest tego tak wiele, że często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ilekroć pracowałem z ludźmi, którzy próbowali radzić sobie z duży zawodowym stresem tylekroć okazywało się, że źródłem tego stresu nie jest firma sama w sobie, w której ci ludzi są zatrudnieni, czy też rodzaj i charakter pracy jaką wykonują, ale właśnie inni ludzie. Ci, z którymi zmuszeni są współpracować, czy też – co jest najczęstszym zjawiskiem – ich toksyczni przełożeni.

Znany psycholog i autor poczytnych psychologicznych podręczników dr Travis Bradberry wymienia listę dziesięciu przykładów toksycznych ludzi, których powinniśmy unikać za wszelką cenę, w ochronie własnego zdrowia psychicznego. Na tej liście znajdują się osoby z upodobaniem powielające plotki. Ci którzy nie radzą sobie z kontrolowaniem emocji. Ludzie pozostający w cyklu ofiary. Tak zwani samoabsorbujący, czyli ci, którzy traktują innych wyłącznie w celu budowania poczucia własnej wartości. Permamentni zazdrośnicy o wszystkich i o wszystko. Manipulatorzy, którzy pod fasadą przyjaźni lub zainteresowania wyłącznie czerpią energię z naszego życia. Dementorzy rozsiewający pesymizm i negatywną energię. Osoby o złych intencjach czerpiące satysfakcję z cierpienia i niepowodzeń innych. Sędziowie, którzy pławią się w ocenianiu innych i w końcu różnego autoramentu aroganci. Spora lista, prawda? 

Żeby się przed nimi skutecznie bronić najpierw trzeba ich prawidłowo rozpoznać, a jedną z najlepszych technik służących temu celowi jest diagnoza irracjonalności ich zachowania. Bo toksyczni ludzie po prostu zachowują się nieracjonalnie i wciągają do tej swojej irracjonalnej gry całe swoje otoczenie. Irracjonalność jest znakiem rozpoznawczym nie tylko tych, którzy zachowują się tak w świadomy sposób – na przykład chcąc w ten sposób odnieść jakąś korzyść, wzbudzić zainteresowanie czy w ogóle coś uzyskać, ale również tych, którzy zachowują się tak zupełnie nieświadomie. Kiedy zaś ich rozpoznamy musimy nauczyć się albo unikania takich osób, albo (kiedy ich uniknięcie nie jest możliwe) wykształcić w sobie umiejętność neutralizowania takich osób. I tutaj warto wspomnieć o ogromnych badaniach przeprowadzonych przez organizację TalenSmart, w których okazało się, że ci pracownicy firm, którzy najlepiej potrafią sobie radzić ze stresem w pracy jednocześnie opanowali sztukę neutralizacji toksycznych ludzi w swojej organizacji. A to oznacza, że umiejętność takiej właśnie neutralizacji jest jednoznaczna, że znacznym obniżeniem zawodowego stresu. Jak zatem dokonać takiej neutralizacji? 

Po pierwsze ustal granice pomiędzy udzielaniem wsparcia a daniem się wciągać w negatywną emocjonalną spiralę. Najlepszą zaś budowlą graniczną jest zadanie osobie obarczającej nas swoimi problemami pytania o to, w jaki sposób sama zamierza je rozwiązać. Bradberry wskazuje, że ta technika często powoduje wyciszenie po drugiej stronie lub też przekierowanie rozmowy na tak zwany produktywny kierunek. 

Po drugie ustawiaj się zawsze ponad toksynami. To prosta technika, w której po prostu uznajesz, że nie chcesz uczestniczyć w tej irracjonalnej grze. Jesteś jej świadomy, widzisz jej działania i skutki a jednocześnie nie dajesz się do niej wciągnąć. To między innymi konstatacja, w której rozumiesz, że toksyczna osoba zachowuje się w taki a nie inny sposób nie tylko przy tobie, ale też przy wszystkich innych, a to oznacza, że grot tej toksycznej strzały nie jest wymierzony w ciebie, ale w każdego kto się akurat podwinie pod rękę. Uznajesz wtedy „ok, ta osoba po prostu tak ma, to nie ja jestem jej celem” – i takie uznanie pozwoli ci nabrać do działań i zachowania takiej osoby dużo więcej dystansu. 

Po trzecie bądź nieustannie świadomy własnych emocji i rejestruj każdą zmianę w swoim systemie jednocześnie bez lgnięcia do jakiejkolwiek z nich. To technika w której mówisz sobie: „o, w kontakcie z X pojawił się stres, ciekawe co jest jego prawdziwym źródłem”. Stań się badaczem, bezstronnym obserwatorem własnego systemu emocjonalnego. Im lepiej go poznasz, tym łatwiej będzie ci nim zarządzać i separować się od emocjonalnych toksyn. 

Po czwarte nie pozwól nikomu ograniczać twojej radości, dobrego samopoczucia, czy nastroju. Przyjmij po prostu założenie, że twój nastrój jest wyłącznie twój i nikt poza tobą nie ma doń dostępu. To technika w której przyjmujesz założenie, że masz prawo dobrze się czuć i nikt i nic nie może nic wskórać, by ci to prawo odebrać. Nie jest to łatwe – szczególnie wobec niesprzyjających okoliczności, ale do zrobienia. Bo klucz tkwi w przekazywaniu odpowiedzialności. Jeśli powierzam komuś to, w jaki sposób sam się będę czuł, to jednocześnie przekazując mu odpowiedzialność za swoje samopoczucie tracę odpowiedzialność własną. To zaś oznacza, że kiedy to robię tracę autonomię. Jeśli więc ktoś przychodzi i zabiera mi dobry nastrój, to oznacza, że po prostu sam w sobie nie potrafię go zbudować na odpowiednio solidnym fundamencie i odpowiednio wysokim poziomie.

Wiem, że na poziomie werbalnym łatwo się mówi o technikach neutralizacji toksycznych ludzi, ale już w konkretnych życiowych sytuacjach dużo trudniej się to robi. Jednak nie ma innego wyjścia – trzeba ćwiczyć, bo ta umiejętność jest jak mięsień. Nie ma innej drogi – żeby stał się silny, sprawny i odpowiednich rozmiarów trzeba go wyćwiczyć. Za co oczywiście trzymam kciuki i pozdrawiam.

#107 Związek „to skomplikowane”, czyli dylemat jeża

Strach przed bliskością, czyli dylemat jeżozwierza

Jednym ze sporych demonów stojących na drodze zbudowania upragnionej relacji, jest to, że w obawie przed zranieniem uruchamiamy nasze mechanizmy obronne, jednocześnie nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie w ten sposób ranimy drugą osobę. Unikając skrzywdzenia sami krzywdzimy, a im bliżej do siebie podchodzimy tym dotkliwsze rany zadajemy sobie nawzajem. Pokażmy to na przykładzie: oto Danka, która jakiś czas temu przeżyła bliski i jednocześnie burzliwy związek z Grzegorzem. Skończyło się fatalnym zawodem, bo Grzegorz miast okazać się księciem z bajki, wymarzonym superbohaterem na białym koniu okazał się niegodny włożonego weń zaufania. Po prostu zdradził Dankę, oszukał i niecnie wykorzystał. Innymi słowy: mocno i dotkliwie zranił. Danka przetrawiła swój ból, pozbierała się i stanęła wreszcie jakoś na nogi. Od kilkunastu miesięcy jest sama i na powrót zaprzyjaźnia się sama e sobą. Teraz na horyzoncie pojawia się Andrzej. Ma wszystkie auty by zainteresować sobą Dankę, więc pojawia się zalążek nowej relacji. Jednak tym razem Danka robi się dużo bardziej ostrożna. Pamięta przecież czym się skończyła ostatnia bliska relacja z Grzegorzem, w czego efekcie najmniejsza zapowiedź pojawienia się relacyjnej bliskości z Andrzejem napawa ją lękiem. Ten zaś lęk powoduje, że siłą rzeczy staje się bardziej wstrzemięźliwa w pokazywaniu uczuć, bardziej chłodna i obwarowuje swoją autonomię cała masą zupełnie niepotrzebnych mechanizmów obronnych. Zaczyna się wobec Andrzeja zachowywać na tyle asekuracyjnie, że w końcu to jej zachowanie zaczyna go ranić. Zauważa bowiem, że każda próba zbliżenia, zbudowania intymności miast konstruować zaufanie jedynie u Danki powoduje pojawienie się kolców. Kolce te zaś mają wyjątkowo ostre końce i kontakt z nimi do przyjemnych niestety nie należy. Andrzej zaczyna więc również się bronić. Przecież on też dysponuje kolcami, a skoro tak, to czemu miałby ich nie użyć w odwecie za poniesione rany. I w ten sposób powstaje spory problem – pozornie udany i wydawałoby się idealny związek sam siebie od środka pozbawia szans na zbudowanie trwałej, bliskiej intymnej relacji. U obojga partnerów pojawiają się wątpliwości – czy to na pewno właściwa dla mnie osoba? Czy koszt tej relacji nie przewyższa czasem dla mnie profitów, których oczekuję? Czy aby na pewno warto taką relację kontynuować? 

Taka relacyjna sytuacja, którą uwielbiamy nazywać „to skomplikowane” jest w rzeczywistości zobrazowaniem mechanizmu nazywanym dylematem jeża, lub jeżozwierza i ma swoje źródło w pewnej bajce Artura Schopenhauera, niemieckiego filozofa (nawiasem mówiąc urodzonego w Gdańsku) – tak, tego samego od Erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów. Bohaterami tejże bajki są marznące na mrozie jeżozwierze. Biegają w chaosie próbując znaleźć sposób na odrobinę ciepła. W końcu wpadają na pomysł, że przecież mogłyby się ogrzać od samych siebie, kiedy by się do siebie gremialnie przytuliły. Jednak kiedy zaczynaja się zbliżać, to jednocześnie zaczynają się nawzajem ranić swoimi kolcami. Skrzywdzone i zranione znowu się rozpraszają, ale wówczas ponownie zaczynają odczuwać zimno. Więc po raz kolejny próbują się zbliżyć i znowu się ranią. To z kolei znowu powoduje odsunięcie od siebie i konfrontację z zimnem. I tak trwa ten taniec jeżozwierzy, które usiłują pokonać nierozwiązywalny dylemat – albo czujemy się bezpieczni w określonej odległości od siebie, w której siebie nawzajem nie ranimy, jednak za to poczucie bezpieczeństwa i autonomii musimy zapłacić chłodem wynikającym z braku bliskości, albo też możemy poczuć ciepło drugiej osoby, ogrzać się jej bliskością, ale jednocześnie za to ciepło musimy zapłacić wzajemnie zadawanymi sobie bolesnymi ranami. Jeżozwierze nie znajdują w bajce Shopenhauera rozwiązania swojego dylematu więc bez końca raz zbliżają się do siebie, raz uciekają w popłochu, raz jest im zimno, raz ciepło i nigdy nie znajdują spełnienia, zadowolenia i życiowego szczęścia. 

Przypomina to trochę paradoks płotu. Wyobraźmy sobie Janusza, który właśnie kupił sobie mały domek z jeszcze mniejszym ogródkiem. W tymże ogródku Janusz postawił leżak i postanawia się porozkoszować pięknym, rozciągającym się z ogrodu widokiem. I kiedy tak leży i patrzy na życie toczące się poza jego ogrodem odkrywa, że ludzie których obserwuje również widzą jego. No jak to tak, przecież Janusz wziął kredyt na dom z ogrodem właśnie po to, by poczuć trochę intymności i by ludzie mu nie zaglądali do ogródka. Co to za przyjemność leżeć na leżaku, jak każdy przypadkowy przechodzień, może zobaczyć Janusza w jego kolorowych gaciach. Wkurzony Janusz więc przerywa swój ogrodowy relaks i udaje się do pobliskiego marketu budowlanego, by kupić specjalną zasłaniającą folię, którą później mocuje na swoim siatkowym ogrodzeniu. Uf.. Siatka zasłonięta, płot, przez który nic nie widać zaczyna zasłaniać przed nieproszonymi gapiami intymny świat Januszowych gaci. Janusz kładzie się więc z powrotem na leżak, otwiera oczy i ze zdumieniem odkrywa, że jedyną rzeczą, którą z tej pozycji może oglądać, jest jego nowy nieprzepuszczalny płot. Coś za coś – im bardziej sąsiedzi nie widzą Janusza, tym bardziej Janusz nie widzi sąsiadów. Moglibyśmy powiedzieć, że im bardziej Janusz zasłonił się przed światem, tym bardziej tym samym świat został zasłonięty przez wzrokiem Janusza. Im większą intymność sobie Janusz zapewnił tym sam utracił dostęp do możliwości eksplorowania intymnego świata innych. Jeśli więc Janusz chce uczestniczyć w świecie, chce by świat się nań nie zamykał, tym bardziej Janusz musi odsłonić siebie. 

I dokładnie taka sama zasada obowiązuje w relacyjnym życiu Danki. Im bardziej Danka będzie chroniła swoją autonomię tym bardzie pozbywa się szansy na to, by w jej życiu mógł się pojawić głęboki związek z drugą osobą. I tutaj pojawia się w życiu Danki dylemat znany z bajki o jeżozwierzach: każda próba ochrony siebie i asekuracji przez zranieniem będzie ją oddalać od realizacji swoich marzeń o prawdziwym związku. Im bardziej kolczasto będzie reagować na innych, tym mniejszej bliskości będzie w stanie z nimi doświadczyć. Im większą fortecą się otoczy, tym innym trudniej będzie tę fortecę zdobyć, a sama większej samotności doświadczy. W tym miejscu pojawia się potężny konflikt – z jednej strony chcemy być kochani, czuć poczucie więzi i bliskości, czuć ciepło relacyjnego bezpieczeństwa, a z drugiej strony chcemy chronić swoją autonomię i niezależność swojego własnego „ja”. Im bardziej więc chronimy siebie, tym większe kolce wystawiamy na zewnątrz. Im zaś one są większe, tym bardziej ranimy innych, powodując że w ochronie samych siebie zaczynają się od nas oddalać. Pragniemy byś rozumiani, dostrzegani i obdarzeni uczuciem. Ale wcześniej doświadczyliśmy wielu zranień, więc w imię własnej ochrony budujemy surowość i niedostępność. Bojąc się odrzucenia sami odrzucamy. Zamiast konstruować oparte na wsparciu i zaufaniu relacje, często wybieramy się na relacyjną wojnę nieustannie ostrząc kolce. Wtedy wpadamy w pętlę beznadziejnego szukania ciepła, którego nie otrzymujemy nigdy. Najprawdopodobniej wyłącznie na własne życzenie. I wtedy popełniamy najgorszy relacyjny błąd. Zaczynamy szukać gładkiego jeżozwierza. Uznajemy, że przecież taki musi się znaleźć, Taki, który mimo naszych kolców pozwoli nam się dostatecznie zbliżyć, byśmy mogli otrzymać odpowiednią dawkę relacyjnego ciepła. I nie dość że powinien nam dać ciepło to jeszcze musi być wyjątkowo wytrzymały na ukłucia naszymi kolcami. I oczywiście znajdujemy takiego osobnika, tyle że wyłącznie w naszej własnej wyobraźni. To wówczas Danka siedzi samotnie w sypialni na łóżku i oczyma wyobraźni widzi, że mogła by być przecież szczęśliwa. Że to relacyjne szczęście jej się należy jak psu kość i że na pewno gdzieś jest ta jej druga połówka jabłka: pozbawiony własnych kolców jeżozwierz, do tego kompletnie odporny na ból, który sama będzie mu zadawać. Problem w tym że poza światem naszej wyobraźni takie jeżozwierze nie istnieją. I to dlatego Danka jest sama i póki nie zmieni swojej wizji i wiary w cud nic w jej życiu się również nie zmieni. 

Jak zatem wyjść z tego zaklętego koła nieustannego ranienia innych i narażania się na zranienie, koła cierpienia i zadawania cierpienia? Wystarczy sprytna sztuczka. Znajdź na początek najkrótszy dystans, w którym twoje kolce nie ranią drugiej osoby, a jej kolce ciebie. Kiedy te dwa jeżozwierze postoją tak chwilę w bezruchu ich kolce przestaną się prężyć. Odrobinę opadną, staną się odrobinę mniej ostre. Wówczas zmniejsz dystans. Też odrobinę – tylko do momentu, w którym nikt nikogo nie rani. To spowoduje, że kolce znowu odrobinę opadną, a wówczas przesuniecie się ku sobie znowu o krok dalej. To jedyny sposób. Powolny, ale bezpieczny dla obydwu jeżozwierzy. Aż w końcu nabiorą do siebie takiego zaufania, że ich kolce położą się leniwie wzdłuż ich ciał i wtedy będzie można podzielić się prawdziwym i tak potrzebnym ciepłem. To najlepsza strategia na jeżozwierze.

Pozdrawiam

#108 Szantaż emocjonalny, czyli życie we mgle

Szantaż emocjonalny, czyli życie we mgle

To niezwykłe jak często podlegamy emocjonalnym szantażom i niestety równie często kompletnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Szantażyści zaś przez lata relacji z nami wypracowali odpowiednie strategie, za pomocą których niejako wymuszają na nas konkretne działania, decyzje czy wybory. Strategie te zaś zawsze mają ten sam fundament: wywołanie silnej negatywnej emocji zazwyczaj oscylującej wokół strachu lub poczucia winy, w efekcie której ofiara szantażysty zachowa się dokładnie tak, jak on oczekuje, spełniając ściśle określony cel lub oczekiwania. Ofiara usiłuje się w ten sposób pozbyć lub uniknąć negatywnego napięcia i chcąc nie chcąc realizuje zamierzenia szantażysty. Szantażyści najczęściej wykorzystują jedną z czterech strategii lub ich dowolny miks, by osiągnąć swój cel. Pierwsza z nich to na przykład sytuacja, w której słyszysz od partnera czy partnerki, że gdyby ci naprawdę zależało na waszym związku to byś coś konkretnego zrobił. Na przykład: „Gdybyś naprawdę mnie kochał, to spędziłbyś czas ze mną, a nie w tym głupim garażu”, „Interesujesz się mną tylko wtedy kiedy czegoś ode mnie chcesz, a tak w ogóle to ci na mnie kompletnie nie zależy”, „Twoja obojętność, którą mi okazujesz doprowadza mnie do myśli samobójczych”. Jak strategia jest tutaj realizowana? To szantażysta emocjonalny określany jako biczownik. Jego strategia jest bardzo prosta – zapowiada, że jeśli ofiara nie zrobi tego, czego on oczekuje to będzie cierpiał. 

Druga strategia polega na nałożeniu kary za zachowanie, które nie realizuje celu szantażysty. To na przykład sytuacja, w której słyszysz od partnerki, że jeśli nie pójdziecie razem na imieniny koleżanki, to możesz zapomnieć, o wspólnym sylwestrze w górach. Albo sytuacja, w której twój partner za cokolwiek co mu się nie spodoba karze cię na przykład milczeniem, chłodem, czy jakimkolwiek rodzajem wycofania atencji. Tutaj strategia oparta jest na karaniu i ma zmusić ofiarę do określonych zachowań w celu uniknięcia kary. 

Trzecia strategia wymusza na ofierze określone zachowania w celu poprawy własnego samopoczucia. To na przykład jakże częsta sytuacja w związku, kiedy jedna ze stron popada w kiepski nastrój, przygnębienie czy smutek. Kiedy zaś druga strona zaczyna się dopytywać o przyczynę pogorszenia nastroju słyszy jedynie „daj mi spokój”. Przekaz jest więc taki: szantażysta cierpi i oczekuje, by ofiara zrobiła coś, co spowoduje zakończenie tego cierpienia. Kiedy zaś ofiara usiłuje się dowiedzieć co jest przyczyną takiego stanu rzeczy usłyszy jedynie „widzisz, ty się mną nigdy nie interesujesz, bo w przeciwnym razie byś wiedział”. Tutaj celem szantażysty jest atencja ofiary w celu wyprowadzenia szantażysty ze złego nastroju, zaś podłożem poczucie winy pojawiające się w ofierze, kiedy ta podejrzewa że może być przyczyną owego cierpienia i chce mu zaradzić, by uniknąć poczucia winy, lub dokonać zań zadośćuczynienia. Oczywiście szantażysta nigdy nie przestaje cierpieć, bo wówczas jego strategia przestała by działać i nie mógłby w ten sposób osiągać swoich celów. 

Czwarta strategia jest odwrotnością drugiej, tyle że tutaj zamiast kary występuje nagroda. Ofiara słyszy wówczas, że za realizację określonych przez szantażystę oczekiwań otrzyma jakąś kuszącą nagrodę. To sytuacja, w której szantażysta dobrze wie na czym zależy ofierze i obiecuję to coś, w zamian za konkretne relacyjne profity dla samego siebie. 

Cztery powyższe strategie to odpowiednio biczownik – ten który zapowiada swoje cierpienie, jeśli nie zrealizujemy jego potrzeb, prokurator – ten który w razie braku realizacji swych potrzeb nas ukarze, cierpiętnik – który oczekuje wiecznego wyprowadzania go z cierpienia i kusiciel obiecujący nagrodę za realizację swoich celów. Jak łatwo się domyśleć w żadnym z tych przypadków realizacja celów szantażysty nie powoduje, że zaprzestanie on swoich praktyk. Nauczył się bowiem, że wypracowana na ofierze strategia po prostu działa, a zatem prowadzi do osiągania przez niego konkretnych celów, a wiec czemu miałby z niej rezygnować. Innymi słowy im bardziej spełniamy oczekiwania szantażysty i poddajemy się jego szantażowi tym solidniejszy fundament budujemy pod jego przyszłe szantaże. 

Jednak relacja z szantażystą ma swoją cenę. Kiedy poddajemy się takim szantażom musimy ponieść psychologiczne koszty tego procederu. Fachowcy nazywają je życiem we mgle. Mgła zaś, czyli fog wzięła swą nazwę od trzech angielskich słów fear, obligation i guilt, czyli strachu, poczucia obowiązku oraz poczucia winy. Wieloletnia relacja z osobą posługującą się technikami szantażu emocjonalnego, czyli wieloletnie życie we mgle przynosi drastycznie negatywne skutki. Pojawia się bezsilna złość i coraz częstsze przygnębienie, zaczyna w nas dominować poczucie winy oraz wstyd, co prędzej czy później musi doprowadzić do zmniejszenia poczucia własnej wartości oraz pewności siebie. Szantażysta przecież wymusza na nas utratę autonomii, to nie my decydujemy o naszych wyborach, decyzjach i zachowaniach, ale strach i poczucie winy wywoływane w nas przez szantażystę. To musi oznaczać utratę samostanowienia i niestety coraz mniejszy poziom szacunku dla samego siebie. Pojawia się cała paleta rożnego rodzaju lęków i poczucie nieustannego zagrożenia. Bo przecież w końcu akceptujemy rolę ofiary w takiej relacji, więc tracimy odporność na stres i zaczynamy przejawiać skłonność do odczuwania negatywnych emocji. Zaczyna to być widoczne w naszym zachowaniu i paradoksalnie jeszcze bardziej ośmiela emocjonalnego szantażystę prowokując go do nieskrępowanego korzystania ze swoich strategii za każdą nadarzającą się okazją. W skrajnych przypadkach ofiara szantażu tworzy listę zachowań, które musi odfajkować by nie narazić się na emocjonalną reakcję drugiej strony. Mąż przed powrotem żony z pracy odhacza na liście wszystkie zadania, które musi wykonać, bo wie, że pominięcie choć jednego sprawi, że mocno tego pożałuje. Córka odhacza na swej liście wszystko co musi zrobić, przed wizytą jej ojca, bo wie, że najmniejszy szczegół może spowodować u niego odpalenie się takich zachowań, które w niej wywołają poczucie winy. To nie są dobre relacje. To piekło na ziemi. To piekło nieustannego życia we mgle. 

Co zatem zrobić, żeby wyzwolić się z tego cyklu ofiary szantażu w relacji? Jak zawsze zacząć musimy od świadomości. Od uświadomienia sobie czy jesteś, jak często jesteś i w jakich sytuacjach jesteś ofiarą emocjonalnego szantażu. Czy czasem nie przyzwyczaiłeś czy też przyzwyczaiłaś się już do strategii szantażysty i uznając je za stały element emocjonalnego krajobrazu jednocześnie nie obniżyłeś, czy obniżyłaś swojej emocjonalnej wrażliwości. Świadomość ta musi dotyczyć umiejętności emocjonalnej diagnozy sytuacji i udzielenia sobie uczciwej odpowiedzi, czy czasem nie żyjesz we mgle. Jak często w twoim życiu ta mgła się pojawia, ile razy w ciągu dnia czy tygodnia w nią wchodzisz i jak długo w niej przebywasz. Czy twój relacyjny partner czy partnerka wprowadza cię w tę mgłę złożoną ze strachu, zobowiązania do czegoś i poczucia winy i za pomocą jakich słów czy zachowań to czyni. 

Jeśli już zdobyłeś świadomość i umiejętność rzetelnej diagnozy sytuacji to pora na drugi krok. To krok, który nazywam prześwietleniem. Polega on ekspozycji szantażyście faktu, że jego strategia została wykryta i prześwietlona. Że ty wiesz, jak to działa, kiedy jest przez niego stosowane i po co. Że potrafisz precyzyjnie odszyfrować jego zamiary i wiesz do czego w swoim zachowaniu zmierza. Tutaj nie obejdzie się bez szczerej rozmowy na ten temat. Rozmowy o wywoływaniu poczucia winy, o manipulowaniu strachem i poczuciem obowiązku. O tym, że w istocie działania szantażysty wyglądają jedynie na skuteczne, bo w rzeczywistości, na dłuższym czasowym planie wpływają destrukcyjnie na wasz związek i jedynie oddalają was od siebie. Że ich kontynuowanie prędzej czy później może doprowadzić do chęci zerwania tej relacji. To trudna rozmowa, bo jej zadaniem jest wylanie na głowę szantażysty zimnego prysznica. To powiedzenie mu: prześwietliłem, czy prześwietliłam to co robisz i w jaki sposób mną emocjonalnie manipulujesz i jednocześnie proszę, byś przestał, czy przestała to robić. Nie będzie łatwo, bo szantażysta będzie bronił się rękami i nogami uciekając się do ponownego zastosowania na tobie tych samych strategii. To rodzaj łapania brzytwy przez tonącego – łapie się tego, co jego zdaniem najlepiej na ciebie działa, a przecież właśnie tym czymś jest emocjonalny szantaż. Przygotuj się więc do tego, że w tej rozmowie pojawią się po drugiej stronie zaprzeczenia i próby przerzucenia odpowiedzialności na ciebie. Jednak nie ustępuj. Pokonaj emocje spokojem, ugaś ogień wodą zamiast go podsycać własnym ogniem. Bo celem tej rozmowy jest przejście do kolejnego kroku. 

Tym zaś, trzecim już krokiem kontrakt. Nowe ustalenia dotyczące waszej relacji biorące pod uwagę wzajemne potrzeby (jakie ma zrealizować dla was ta relacja), wartości (co jest w tej relacji dla was ważne), obowiązki (do czego chcecie się czuć zobowiązani i jakich zobowiązań oczekujecie po drugiej stronie) i wreszcie nagrody (czyli tego, co będzie stanowiło dla was nagrodę, w jaki sposób i czym ta relacja was nawzajem nagradza).

Prawdę powiedziawszy nie znam innej drogi do poradzenia sobie z emocjonalnym szantażystą. Nie jest to łatwa droga, ale jej wspólne przejście może rozwiązać problem. Jeśli zaś tak się nie stanie, to pozostaje mi jedynie powtórzyć jak mantrę to, co mówiłem już wiele razy: nie wszystkie związki są na całe życie. Na całe życie są wyłącznie związki szczęśliwe. Pozdrawiam

#109 Samobiczowanie

Samobiczowanie, czyli pułapka negatywnych dialogów wewnętrznych

Przyjrzyjmy się na początek kilku przykładom. Oto Stefan dzwoni do Zosi. Mało się znają, właściwie dopiero co zdobył jej numer telefonu. A ponieważ jest inteligentny, to wie jak ważne jest pierwsze wrażenie, bo przecież do tego właśnie wrażenia Zosia będzie później odnosić swoją opinię o Stefanie. Rozmowa jest dosyć krótka i niestety niespecjalnie się klei. Stefan próbuje jednak z całych się wybronić i rzuca niby mimochodem jakiś krótki dowcip o swojej matce. Niestety okazuje się, że ten rodzaj humoru Zosi nie bawi, bo jak wskazują badania to na podstawie stosunku potencjalnego partnera do własnej matki Zosia będzie wnioskować co do ewentualnej zasadności wejścia w głębszą relację. Zatem wtopa. Miało być fajnie a wyszło jak zwykle. Stefan odkłada słuchawkę i w tym samym momencie w jego głowie pojawia się dialog wewnętrzny, w którym Stefan słyszy jak sztorcuje sam siebie: „Ale ze mnie idiota. Zawsze wszystko muszę spieprzyć. Taka fajna dziewczyna, a ja tak dałem ciała. Co za debil ze mnie!” Kolejny przykład: Kasia otrzymuje od swojej szefowej ważne zadanie. Ma dokończyć realizację projektu pod jej nieobecność i niestety okazuje się, że nie wszystko idzie tak jak powinno. Projekt się sypie, podwykonawcy skonfliktowali się z kierownictwem robót, przez pomyłkę materiały okazały się niezbyt właściwe i już wiadomo, że kiedy szefowa wróci nie uda się dotrzymać ani jednego terminu. Kasia zaczyna się wściekać na samą siebie i jedyne co słyszy w głowie to solidne pretensje do siebie: „Ty kretynko, czy ty zawsze wszystko musisz zepsuć? Zawsze musisz znaleźć sposób żeby coś nie wyszło? Jesteś chodzącą pomyłką i katastrofą i tak też powinnaś mieć na drugie imię: Katarzyna Katastrofa, dzień dobry Państwu!”. Trzeci przykład: Antek ma jeszcze dzisiaj parę spraw do załatwienia, ale wcześniej musi odbyć umówioną wizytę u stomatologa. Niestety miasto jak zwykle o tej porze tonie w korkach, więc na parking pod przychodnią przyjeżdża już nieco spóźniony i co tu dużo mówić lekko poirytowany. Tymczasem, kiedy próbuje zaparkować cały manewr utrudnia mu jadący przodem dość opieszały kierowca. Antek trąbi i wścieka się na tego marudę. W końcu po wyjściu z auta rzuca w stronę tamtego kierowcy odpowiednią wiąchę zakończoną słowami: „A prawko to ci chyba na tajnych kompletach dali!”. Wreszcie wbiega do przychodni, rejestruje się na wizytę i zasiada w poczekalni. Uff. Tyle dobrze, bo wszystko wskazuje na to że jest pierwszy w kolejce. W końcu drzwi gabinetu otwierają się i zostaje zaproszony do środka. Tam zaś, już w białym lekarskim kitlu, widzi dentystę – jak się okazuje kierowcę, którego chwilę temu zwyzywał na parkingu. Nogi się pod nim uginają a w głowie huczy: „Ty skończony cymbale, zawsze musisz coś takiego zmajstrować, żeby się potem wstydzić? Teraz pewnie pan doktor tak ci z zemsty zajedzie wiertłem, że ci te tajne komplety bokiem wyjdą, głupi ćwoku!”. 

Co łączy te trzy przykłady? Otóż autorski negatywny dialog wewnętrzny uruchamiany w głowach bohaterów powyższych opowieści ilekroć ci bohaterowie zmajstrują w swym życiu coś, z czego nie koniecznie są zadowoleni. Ale reagujemy w ten sposób nie tylko w sytuacjach, w których to my jesteśmy odpowiedzialni za negatywny bieg spraw. Dzieje się tak często wówczas, kiedy nie jesteśmy niczemu winni – po prostu uczestniczymy w jakimś niezbyt przyjemnym zajściu lub też taka sytuacja po prostu nam się przytrafia bez naszego udziału. Pojawia się wówczas dysonans pomiędzy rzeczywistością a naszymi oczekiwaniami w stosunku do niej. I ta różnica – pomiędzy tym jak jest, a jak uważamy że powinno być, rodzi emocjonalne napięcie. By zaś je rozładować włączamy wewnętrzny dialog, który akurat z rozmową ma niewiele wspólnego. To sytuacja, w której opieprzamy samych siebie, a mówiąc precyzyjniej się samobiczujemy. To rodzaj kary, którą wyznaczamy sobie za popełnione błędy, porażki lub udział w dyskomfortowych sytuacjach. W ten sposób usiłujemy rozładować emocjonalne napięcie i jakoś poradzić sobie z tym co zaszło. Okazuje się, że ten sposób regulacji emocjonalnego napięcia jest powszechny i występuję w nas niezależnie od kultury czy szerokości geograficznej. Kiedy zaś spytać ludzi dlaczego to robią – a zadawałem to pytanie wielokrotnie w pracy w indywidualnych sesjach – to usłyszymy bardzo podobne odpowiedzi. I dokładnie na ten rodzaj motywacji do samobiczowania zwraca również uwagę dr. Guy Winch w jednym z ostatnich artykułów Psychology Today. Po pierwsze więc robimy tak, bo uznajemy, że to rodzaj szczerości względem samego siebie, w której nazywamy rzeczy po imieniu i nie stosujemy wówczas względem siebie żadnej taryfy ulgowej, co ma mieć aspekt uczciwego przyznania się przed samym sobą do popełnienia błędu. Po drugie uznajemy że to rodzaj regulacji zawyżonego ego, bo kiedy tak robimy uczymy nasze ego by nie podskakiwało. Po trzecie część ludzi robi tak, bo uznaje że w ten sposób mogą się przygotować na przyszłe rozczarowania i porażki. Po czwarte uznajemy, że to co mówimy sobie w takich sytuacjach dokładnie odzwierciedla to kim naprawdę jesteśmy i wreszcie po piąte uznajemy że powinniśmy się sami opieprzyć, bo po prostu na to zasłużyliśmy. I tutaj niestety pora na wylanie kubła zimnej wody na nasze domorosłe psychologiczne strategie – otóż żadna z tych pięciu strategii nie działa. Nie powoduje, że stajemy się lepsi, czy też że ustrzeżemy się popełnienia błędów na przyszłość. Tak naprawdę w każdym z tych pięciu przypadków wyłącznie sami sobie szkodzimy. Ten rodzaj regulacji emocjonalnego napięcia nie ma żadnej wartości, a wyłącznie jest dla nas szkodliwy i to naprawdę wysoce szkodliwy. Co się bowiem wówczas dzieje? Po pierwsze leci na łeb na szyję nasza samoocena, co oczywiście przyniesie następnym razem w podobnych sytuacjach czy okolicznościach wyłącznie obniżenie pewności siebie. Takie działanie względem siebie osłabia również naszą motywację i determinację do radzenia sobie z przeszkodami. Tracimy sprawczość i miast podnosić własne kompetencje wyłącznie je obniżamy, bo jeśli stolarzowi tysiąc razy powiesz, że jest kiepski, to prędzej czy później zacznie robić krzywe krzesła. Pojawiają się wówczas również rysy na naszej inteligencji kognitywnej, bo uczymy się w takich wypadkach wyłącznie tego, że określone podejmowane kroki nie przynoszą efektu, ale jednocześnie nie uczymy się tego jakie kroki mogły by taki efekt przynieść. W końcu siada nasz system emocjonalny – stajemy się bardziej wrażliwi na ciosy i negatywne emocje, tracimy odporność i naturalne strategie oswajania lęków i niepokoi. Jak widać pojawia się cała kawalkada psychologicznych katastrof, którą fundujemy sami sobie ilekroć w głowie wypowiadamy do siebie słowa: „Ty idioto, czy ty idiotko!”. 

Co zatem zrobić? Jak wybrnąć z tego zaklętego koła samobiczowania w naszych wewnętrznych dialogach? Po pierwsze – jak zawsze zresztą – musi pojawić się w tobie świadomość dotycząca tego kiedy to robisz, w jakich sytuacjach czy okolicznościach, w jaki sposób to robisz i jak często to robisz. Nie da się zaś inaczej tej świadomości obudzić w sobie, jak przez samoobserwację. Po prostu obserwuj siebie i notuj każdy taki fakt, każde samobiczowanie, każdy strumień negatywnych słów, którymi częstujesz sam siebie. Kiedy nauczysz się obserwować powinien pojawić się pewien efekt, a mianowicie sytuacja, w której za każdym razem kiedy zaczniesz się sam czy sama opieprzać pojawi się spostrzeżenie: „O, znowu to robię!” Jeśli dobrniesz do tego etapu to możemy przejść dalej. Zaś następnym krokiem jest dokonanie lingwistycznej zmiany w myśleniu w takich momentach. Zamiast mówić sobie „jestem idiotą”, powiedz „zachowałem się jak idiota”, a najlepiej „zachowałem się nie tak, jakbym chciał, chciała się zachować”. Kiedy uda ci się zmienić kierunek oskarżeń z osoby na jej zachowanie, z traktowania siebie „ad personam” na traktowanie siebie jako jedynie tego, który się zachował, a nie tego który taki jest, to pojawi się dystans pomiędzy tym co robisz, zrobiłeś, czy zrobiłaś a tobą. Bo istnieje niezwykle istotna różnica pomiędzy myśleniem „jestem głupi” a „zachowałem się głupio”. To drugie już ocenia wyłącznie zachowanie, a nie tworzy cech osobowych. A przecież do głupiego zachowania wszyscy mamy czasem prawo, mimo iż nasze ego właśnie w tym momencie usiłuje temu zaprzeczyć. Tak, to prawda – nawet najwięksi święci, najwięksi geniusze naszych czasów czasem pod prysznicem śpiewają do prysznicowej słuchawki! Kiedy już zbudujesz w sobie umiejętność tworzenia dystansu pomiędzy tym jak się zachowałeś, czy zachowałaś a tym kim jesteś, pora na trzeci krok. Teraz przyjrzyj się tej sytuacji z perspektywy obcej osoby, ale takiej która ci dobrze życzy i wykorzystaj tę perspektywę do wyciągnięcia z tego co się stało maksymalnej lekcji. To rodzaj gry, w której kiedy Tomek zachowa się nieodpowiednio, czy głupio zaczyna obserwować samego siebie, jakby nie był Tomkiem i jednocześnie bez emocji próbuje odpowiedzieć na szereg ważnych pytań: „Czego Tomek się właśnie nauczył?”, „Czego Tomek się dzięki temu zdarzeniu dowiedział i w jaki sposób może tę wiedzę wykorzystać?”, „Na jaką zmianę w Tomku to co zaszło obecnie pozwala?”, „Czy i w jaki sposób dzięki temu co się stało Tomek może urosnąć, stać się lepszy, mądrzejszy, sprytniejszy na przyszłość?”. Bo niestety – tutaj wkrada się prawda znana od tysiącleci i nie trzeba do jej odkrycia psychologicznych czy socjologicznych studiów – otóż rozwijamy się dzięki odkrywaniu własnych wpadek i porażek. Stajemy się mądrzejsi, wyłącznie dlatego, że kiedyś zachowaliśmy się głupio. Wzrastamy, bo potrafimy dostrzec niewłaściwe zachowania i wyciągać z nich naukę na przyszłość. To co uznajemy za własną głupotę ma przepotężną moc – może stać się zalążkiem niezwykle cennej zmiany w nas samych. Tylko kiedy się samobiczujemy, to w zapale wymierzania sobie kolejnych batów po prostu o tym zapominamy. A szkoda. 

Pozdrawiam

#110 Kraina masek

Kraina masek, czyli iluzja rozszyfrowywania twarzy

Spotkaliście się kiedyś z takim określeniem „po jego, czy jej twarzy widać ilość przeczytanych książek”?, albo „o, po tej buzi widać, że myśl w tej głowie już od dawna nie zagościła”, albo jeszcze inaczej „dobrze lub źle jemu czy też jej z oczu patrzy”? Powyższe powiedzonka świadczą o tym, że przyjmujemy iż w jakiś zadziwiający sposób na naszych twarzach widać nasz intelekt, cechy charakteru, oczytanie czy też czasem nawet wykształcenie. To twarz często jest tym buforem, który ostrzega przed znajomościami lub też do ich zawarcia nakłania. To twarz właśnie stanowi nasz koronny argument w mentalnej konstrukcji „wiem czego, po niej lub po nim się spodziewać”. Twarz, a właściwie to co z niej czytają inni jest współcześnie jedną z naszych kluczowych wizytówek w życiu prywatnym, jak i zawodowym. 

Stefan widzi Zosię po raz pierwszy i pomijając jej walory urody wnioskuje z obserwowanej zosinej twarzy, czy będzie to dobra towarzyska inwestycja na jeden wieczór, kilkumiesięczny luźny związek, czy też na spędzenie ze sobą reszty życia wraz ze wspólnymi świętami u teściów, kredytem na samochód i gromadką progenitury mającą zapewnić im dwojgu darmową opiekę medyczną na stare lata. Zosia zaś widząc zapatrzone weń oczy Stefana wnioskuje o prawidłowości zestawu genów, umiejętności radzenia sobie z zawodowymi wyzwaniami i wielu innych czynnikach plasujących Stefana w jej prywatnym rankingu potencjalnych rycerzy na białym koniu. A wszystko to jedynie na podstawie tego, co oboje czytają ze swych twarzy. I teraz skoro już wiemy, że ten system działa w obydwie strony powinniśmy tak naprawdę odetchnąć z ulgą, bo przecież jeśli tyle aż rzeczy możemy wyczytać z ludzkich twarzy, to nasz poziom odporności na ewentualne oszustwo i unikanie niebezpieczeństw – w tym toksycznych związków – powinien być z biegiem lat coraz to wyższy. Skoro tak, to czemu pod tym względem dajemy się tak często oszukać? Czemu nasza wstępna ocena, podjęte wnioskowanie okazuje się po jakimś czasie błędne? Sporo światła na odpowiedź na powyższe pytanie rzucają badania, których wyniki opublikowano w lipcu tego roku na łamach Science Daily. Badania przeprowadzono w Centrum Medycznym Uniwersytetu w Georgetown na mężczyznach, którzy poddali się zabiegom plastycznej chirurgii twarzy pomiędzy 2006 a 2016 rokiem. Początkowym założeniem badaczy było porównanie wyników postrzegania twarzy przed i po operacji, czyli przed i po określonej zmianie wyglądu konkretnej części twarzy i porównanie ich z wynikami badań analogicznej grupy kobiet. Chodziło o potwierdzenie, że chirurgia plastyczna twarzy, podobnie jak w przypadku kobiet może mieć wpływ na postrzeganie kobiecości i męskości, a także atrakcyjności płciowej. Jednak wyniki okazały się dość zaskakujące. O ile poprawki urody kobiecej twarzy są postrzegane przez postronnych obserwatorów w kategoriach oceny cech związanych z odpowiednim poziomem kobiecości (po operacjach plastycznych odnotowano znaczny wzrost ocen określanych terminami „bardziej kobieca”), to w przypadku mężczyzn wyniki były zupełnie inne. Do tej pory uważano, że atrakcyjność męskiej twarzy ma związek z takimi atrybutami wyglądu jak wydatne kości policzkowe, kwadratowa szczęka i wydatny podbródek. U kobiet zaś to bardziej zaokrąglone policzki, większe oczy i usta. O ile jednak u kobiet głównie brano pod uwagę cechy związane z atrakcyjnością płciową, to w badaniu mężczyzn nie sugerowano badanym – czyli grupie porównującej zdjęcia mężczyzn z przed operacji i po – na jakie cechy mają zwrócić uwagę pozostawiając pod tym względem pełną dowolność. Zatem badani nie oceniali czy twarz – jak w przypadku badań dotyczących kobiet – zyskała na atrakcyjności czy nie, ale jakie w ogóle zmiany w niej zaszły. Po pierwsze okazało się że domniemane cechy atrakcyjności (jak szczęka, podbródek, czy kości policzkowe) nie biorą udziału w odbiorze atrakcyjności. Po drugie zaś wyszło na jaw jakie konkretne zmiany wpłynęły na postrzeganie cech charakteru. I tak dla przykładu – okazało się, że podniesienie górnej powieki powoduje zwiększenie społecznego postrzegania sympatii i wiarygodności. Podniesienie brwi oznaczało dla badanych wnioskowanie na temat większych tendencji do podejmowania ryzyka. Podciąganie skóry twarzy, tzw face lift miał również znaczenie dla wrażenia sympatii i wiarygodności, zaś atrakcyjność zmieniała się nie wraz ze zmianą kości policzkowych, szczęki i podbródka, ale wyłącznie nosa. Co zaś z męskością? Okazało się w tych badaniach, że wyłącznie jedna procedura miała wpływ na zwiększenie tej cechy i był to lifting szyi. Profesor otolaryngologii w Georgetown School of Medicine i jednocześnie autory tych badań Steven Reelly mówi, że „subtelne zmiany w neutralnym wyglądzie twarzy są wystarczająco silne, aby zmienić osądy osobowości”. A to oznacza, że obecnie za pomocą chirurgii plastycznej możemy zmienić społeczne postrzeganie nas samych, wraz z naszymi cechami osobowościowymi. Jakie to ma znaczenie dla naszego życia? Ogromne, bo wraz z tą zmianą możemy wpłynąć na budowanie postrzegania nas samych w związkach, czy też w sytuacjach rekrutacji zawodowych. To rewolucyjna zmiana, która… no właśnie czy aby na pewno jest uczciwa? Czy poprawianie natury po to, by wywołać lepsze, ale niestety często błędne wrażenie na pewno jest ok? Czy to czasem nie rodzaj oszustwa? I to zbudowanego na naszych błędach percepcyjnych, które i tak popełniamy nawet bez operacji plastycznych po drugiej stronie? Jakie powinniśmy wyciągnąć wnioski z tych badań – które na pewno nie są ostatnie, bo przecież otworzyły istną Puszkę Pandory i jednocześnie dały zaproszenie dla jeszcze większej rzeszy ludzi uznających, że warto poprawić swą twarz by zbudować lepsze wrażenie na swój temat? 

Otóż dla nas najważniejszą informację stanowi udowodniony w tychże badaniach przerażający fakt. Otóż wnioskujemy na temat ludzkich cech charakteru, na podstawie niewielkich detali znajdujących się na naszej twarzy. Skoro przesunięta o milimetry w górę lub w dół górna powieka wpływa na postrzeganie naszej wiarygodności, to oznacza, że właśnie dostaliśmy precyzyjną informację jak oszukiwać innych i jednocześnie równie precyzyjną diagnozę tego, czemu czasem zawodzimy się na innych ludziach i musimy zweryfikować swoją ocenę i wrażenia, które na nas początkowo zrobili, czy też nasz wewnętrzny imperatyw każący nam podążać za tym co bierzemy za atrakcyjne i jednocześnie unikać tego przeciwieństw. Oznacza to ni mniej nie więcej, że wnioskowanie na podstawie wyglądu ludzkiej twarzy musi być siłą rzeczy ułomne i wprowadzające w błąd. Nawet jak nie mylimy się w iluś wypadkach, to jeszcze nie oznacza, że nie pomylimy się w pozostałych. Do tego dochodzi jeszcze jeden, dodatkowy współczesny czynnik – otóż poprawienie zewnętrznych cech twarzy w drobnych jej fragmentach jeszcze nigdy nie było tak łatwe jak obecnie, co dodatkowo utrudnia prawidłowe rozpoznanie „z kim mamy do czynienia”, „czy ktoś wcześniej przeczytał jakąś książkę, czy tylko widział jej okładkę” i wreszcie czy na tej „buzi myśl kiedykolwiek zagościła czy też nie”. Możemy się po prostu w ten sposób okrutnie pomylić i w efekcie tej pomyłki nie tylko skrzywdzić kogoś, na czyj temat w ten sposób wnioskujemy, ale też przede wszystkim skrzywdzić samych siebie lokując czas i energię pod niewłaściwy adres. 

W filmie „Szczęśliwego Nowego Jorku” postać grana przez Bogusława Lindę przekonuje swoich towarzyszy emigracyjnej niedoli, że „twarz ma być częścią ubrania a nie oknem duszy” i to z pozoru całkiem niezła rada. Problem w tym, że kiedy na swej drodze spotykamy same dobrze ubrane twarze coraz trudniej nam będzie rozpoznać z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Bo zmiana samej twarzy, której nie towarzyszy rzeczywista zmiana naszego charakteru, właściwości i tego jakimi tak naprawdę jesteśmy ludźmi to trochę za mało. Operacyjna zmiana wysokości brwi jest przecież prosta. Dzięki temu – jak mówią badania – będziemy sprawiali wrażenie bardziej wiarygodnych. Co jednak począć z samą wiarygodnością. Jestem przekonany, że kiedy ona się zmieni na lepsze, plastyczna ingerencja chirurgicznego skalpela w zmianę brwi nie będzie już potrzebna. Pozdrawiam

Artykuł:

https://jamanetwork.com/journals/jamafacialplasticsurgery/article-abstract/2737367

Badania:

https://www.sciencedaily.com/releases/2019/07/190711114840.htm

#111 Zazdrość na osi czasu

Zazdrość na osi czasu

Zazdrość jest bardziej powszechnym uczuciem niż chcielibyśmy przyznać. Liczni badacze uznają, że odczuwamy ją wszyscy, a różnimy się pomiędzy sobą jedynie tym, na jakim poziomie to uczucie się w nas pojawia. Czy jest to poziom dekonstruktywny – taki, w którym pożądanie czegoś niedostępnego z jednoczesną konstatacją, że ktoś inny właśnie to zdobył, nie pozwala nam myśleć o niczym innym i przyprawia o ból nawet na poziomie fizycznym? Czy też kiedy mamy do czynienie z konstruktywną zazdrością – oto czyjeś osiągnięcie zaczyna nas inspirować i motywować do tego, byśmy sami sięgnęli po to, czego komuś innemu po prostu zazdrościmy. W pierwszym przypadku zazdrość będzie infekowała cały system poczuciem beznadziejnej bezradności i niesprawiedliwości, w myśl którego będziemy szukać argumentów za tym, że ktoś na obiekt zazdrości nie zasługuje. W drugim przypadku może stać się imperatywem do działania każącym nam wierzyć i ufać, że to czego pragniemy jest również w naszym zasięgu, trzeba się tylko odpowiednio o to postarać. To dwa skrajne aspekty zazdrości. W tym negatywnym pierwszym ludzie widzący kogoś, kto osiągnął jakiś rodzaj sukcesu będą odczuwali niechęć i poczucie krzywdy, co poskutkuje nie pozostawieniem na tym kimś suchej nitki, od czego najlepiej się przecież nadaje internet. W drugim przypadku widząc milionera zaczynamy się interesować tym, czy czasem nie prowadzi jakichś kursów na których moglibyśmy się dowiedzieć jak zdobył swoje miliony i w jaki sposób my też to możemy zrobić. Oczywiście gdybyśmy zapytali stu przypadkowych przechodniów, czy czują czasem zazdrość i którego rodzaju, to większość odpowie że nie czuje w ogóle, zaś jeśli już zechcą się do niej przyznać, to w większości wypadków wskażą na jedynie ten drugi rodzaj, konstruktywnej inspirującej zazdrości. Jednak nasze życiowe doświadczenia, a szczególnie te momenty, w których coś osiągnęliśmy i mogliśmy doświadczyć reakcji innych na nasze osiągnięcia mówią coś dokładnie odwrotnego. Ludzie po prostu odczuwają zazdrość i to często w tym jej destrukcyjnym wymiarze i co więcej – często nawet nie potrafią tego dobrze ukryć. Widać po ich pierwszych reakcjach, minach które przy tym robią czy też braku szczerości gratulacji, które nam składają. Często też zdarza się, że w ten sposób odkrywają swoje prawdziwe nastawienie do nas, co z drugiej strony jest niezwykle cenną informacją, bo odsłania coś z czego do tej pory w przypadku wielu naszych znajomych nie zdawaliśmy sobie sprawy. Czy powinniśmy się tym faktem oburzać? Nic bardziej mylnego – trzeba to po prostu zaakceptować, jako jedną ze stałych składowych naszego społecznego funkcjonowania. My ludzie tak po prostu mamy i już. Przenieśmy jednak teraz uwagę z innych na samych siebie i spróbujmy wykonać pierwszy krok do poradzenia sobie z destrukcyjną zazdrością. Otóż nie ma innego sposobu by ją pokonać – trzeba zacząć od banalnej, a jednocześnie niezwykle trudnej mentalnej operacji – otóż należy się samemu przed sobą do tejże zazdrości przyznać. Zamiatanie pod dywan i udawanie, że jej nie odczuwamy nie jest żadnym rozwiązaniem, bo skutecznie blokuje nam samym opanowanie tej emocji i przejęcia nad nią kontroli. Kiedy zaś już w cichości swojego wnętrza przyznasz się do tego, że czasem pojawia się w tobie takie właśnie uczucie zazdrości, a z nim cały wachlarz innych trudnych emocji jak poczucie niesprawiedliwości, krzywdy, społecznego odrzucenia itp, to pora na drugi krok. Jest nim zamiana uczucia zazdrości typu pierwszego w zazdrość typu drugiego. Zamiana zazdrości destrukcyjnej w konstruktywną. Zamiana poczucia krzywdy w inspirację do działania.  Jak to zrobić? Tutaj w sukurs przychodzą nam wyniki ostatnich badań nad zazdrością, które zostały przeprowadzone w 2018 roku przez zespół dr. Eda O’Briana z Uniwersytetu w Chicago opublikowane na łamach magazynu Association of Psychological Science. Podstawą do tych badań były zaobserwowane przez O’Briana reakcje ludzi na portalach społecznościowych, z których wynikało, że świadomość wydarzeń przyszłych wykazuje dużo większą tendencję do kreowania poczucia destrukcyjnej zazdrości niż świadomość wydarzeń przeszłych. A mówiąc prostszym językiem – jeśli Stefan widzi na Fecebooku zdjęcie swojej znajomej Aśki, na którym widać spakowane walizki i położony na nich bilet lotniczy na Seszele, to istnieje dużo większe prawdopodobieństwo, że ten widok będzie stymulował w nim zazdrość i poczucie niesprawiedliwości z jednoczesnym jakimś rodzajem negatywnej rekacji w stosunku do Aśki. Kiedy jednak ten sam Stefan zobaczy na fejsowym profilu Aśki zdjęcie z wakacji na Seszelach ale już po powrocie do domu, to będzie bardziej skłonny do uruchomienia w sobie zazdrości typu drugiego – tej konstruktywnej i inspirującej – karzącej się Stefanowi zastanowić co sam może zrobić, żeby i on mógł takie wakacje zaliczyć. Ciekawe, prawda? Wydawałoby się przecież, że Stefan skiśnie z zazdrości (jeśli ma do tego tendencję) niezależnie od tego, czy zobaczy wakacyjne szczęście swojej znajomej Aśki przed czy po. A jednak badania wskazują, że różnica jest spora. W pierwszej części badania wzięło udział 620 osób, których zadaniem było szczegółowo opisać swoje odczucia w sytuacji, w której dowiadują się że jakiś ich bliski znajomy otrzyma świetną pracę, wyjedzie na wymarzone wakacje czy kupi wypasiony samochód. Później ci sami badani opisywali swoje uczucie post faktum – przyjmując założenie, że dowiadują się o szczęściu znajomego, ale już po jego zaistnieniu. Wyniki były zastanawiające, bo okazało się, że w sytuacji zanim miało mieć miejsce wydarzenie budzące zazdrość sama zazdrość była dużo większa oraz okraszona destrukcyjnymi uczuciami poczucia niesprawiedliwości i krzywdy niż w przypadku, kiedy symulowanie wydarzenie było uznawane przez uczestników badania jako przeszłe. By zweryfikować te wyniki przeprowadzono kolejne badanie – tym razem wybrano doń osoby nie posiadające partnera, zaś przedmiotem badania miała być ich reakcja w obliczu wiadomości, że ich przyjaciel czy przyjaciółka ma spędzić Walentynki w towarzystwie nowo poznanej – uroczej partnerki czy partnera. Okazało się że wyniki się potwierdziły. Kiedy badani oceniali swoje emocje przed 14 lutego okazało się że są dużo silniejsze niż w przypadku, kiedy wyobrażali je sobie już po tej dacie. Co więcej ci sami badani w zależności od umiejscowienia wydarzenia w określonym przedziale czasu (w perspektywie przyszłej i przeszłej) deklarowali, że poczucie zazdrości samo zmieniało swoje natężenie przechodząc z poziomu destrukcyjnego, negatywnego i nieoperatywnego, na poziom konstrukcyjny, pozytywny i operatywny. A to oznacza, że możemy nauczyć się radzenia sobie z naszą zazdrością wyłącznie za pomocą naszej własnej wyobraźni dokonując w niej podmiany czynnika czasu. Tylko tyle wystarczy – zgodnie z przytoczonymi przed chwilą badaniami – by emocja zaczęła samoczynnie ewoluować w pożądaną stronę. I to jest właśnie krok drugi, który należy wykonać w celu opanowania zazdrości i przeniesienia ją z ciemnej strony mocy na jasną. Wystarczy umieścić to wydarzenie, którego nasza odkryta zazdrość dotyczy w perspektywie „już się wydarzyło” zamiast w perspektywie „ma się wydarzyć”, by mogły się pojawić pierwsze jaskółki jego pozytywnego aspektu. A to przecież wyłącznie zmiana sposobu myślenia z wykorzystaniem własnej wyobraźni. Ta zaś – co wiedzieli już starożytni alchemicy tworząc jeden z najsolidniejszych fundamentów naszej zmiany pod postacią terminu „imaginatio”  – ma potężną sprawczą moc. Czy takie ćwiczenie, które ma mieć miejsce wyłącznie w naszej głowie spowoduje, że nagle jak za dotknięciem magicznej różdżki zniknie z nas na zawsze destrukcyjna zazdrość? Oczywiście że nie! Ale za jego pomocą możemy nauczyć się dokonywania małych zmian w odpowiednim kierunku w taki sposób regulując nasz własny wewnętrzny system zarządzania emocjami by przestał wyrządzać szkodę nam i przy okazji też naszemu otoczeniu. A to już gra warta zachodu, prawda? Pozdrawiam

https://www.psychologicalscience.org/news/releases/envy-past-future.html

https://osf.io/4ufvz/

#112 Niezdrowi przyjaciele

Niezdrowi przyjaciele

Zacznijmy od przykładu. Oto Kazik – rosły facet o silnej osobowości. Uznaje się za w pełni świadomą autonomiczną jednostkę, która dokonuje właściwych dla siebie wyborów nie bacząc na to co o nim myślą i mówią inni. Jest sympatyczny, pomocny i towarzyski. Lubi wysiłek fizyczny i nie stroni od sportu, ale lubi także pogrillować przy piwie, a wieczorem przy kominku i ulubionych płytach nie domawia sobie również szklaneczki wiekowej whisky. Po prostu fajny gość. I tenże fajny Kazik w tym roku ma akurat taką przypadłość, że jego czterotygodniowe wakacje dzielą się dokładnie na dwie połowy. Pierwszą w lipcu spędzi z żoną, która namówiła go na wspólny wyjazdowy warsztat z jogą i medytacją, drugą zaś spędzi pod koniec sierpnia z kumplami na wynajętej żaglówce na Mazurach. Obydwie atrakcje zapewniają dużo czasu na świeżym powietrzu, sporo aktywnego wypoczynku. I teraz upraszczając ten przykład odpowiedzmy sobie na pytanie z których z tych wakacji Kazik wróci zdrowszy? Który z tych wyjazdów przyniesie więcej pożytku dla jego zdrowia, samopoczucia i życiowej energii? Na warsztatach z jogą nuda jak cholera, rano medytują, przez cały dzień ćwiczą i wieczorem znowu medytują. Nawet nie wiedzą gdzie tu w okolicy jest jakiś piwny pub i uznają, że najlepszym zwieńczeniem dnia jest wspólne wypicie zielonej herbaty. Kumple pod żaglami od razu dają kopa. Przygoda, wiatry, a nawet czasem ulewa. Ale wszystko w oparach męskich rozmów o przemijaniu, nowych gadgetach i wdziękach nowej sąsiadki spod szóstki. I na koniec dnia cygaro zwycięstwa, kilka browców i grill. Po prostu raj na ziemi. Oczywiście nie mam tutaj zamiaru gradować przyjemności i wciskać Kazikowi co jest fajniejsze. Pokazuję jedynie mechanizm, który niedawno został gruntownie przebadany i w którym okazuje się, że nasze sieci społecznościowe – nasi bliscy, przyjaciele, rodzina i znajomi z którymi spędzamy gro naszego czasu to element układanki pozwalający przewidzieć w jakim zdrowiu spędzimy kolejne lata naszego życia.  Badania zostały przeprowadzone przez naukowców z amerykańskiego Uniwersytetu Notre Dame na początku 2019 r., a ich podstawowym założeniem miała być weryfikacja tzw. predykatora kondycji, czyli systemu w którym za pomocą elektronicznych urządzeń fittnesowych można przewidzieć czyjeś przyszłe zdrowie. Otóż do tej pory uważano, że regularny elektroniczny pomiar tętna wysiłkowego, ilości kroków i innych życiowych parametrów pozwala na określenie przyszłego prawdopodobieństwa ludzkiego poziomu zdrowia. Tym predykatorem posługiwało się na przykład wiele amerykańskich firm, które polecały swoim pracownikom korzystanie z elektronicznych urządzeń pomiarowych. Dzięki czemu można było między innymi ustalić, czy dane korporacyjne zadanie – takie jak prezentacja wyników swojej pracy przed audytorium, czy spotkanie z szefem mają konkretny wpływ na poziom stresu – co mierzono porównując wyniki tętna z godzinami określonych firmowych aktywności. Umożliwiało to w miarę prawdopodobne przewidywanie jak dany pracownik poradzi sobie zdrowotnie z określonym poziomem stresu i ile tego stresu wiąże się z konkretnym stanowiskiem pracy w konkretnej firmie. Ten system jednak nie był wystarczająco precyzyjny – co stanowiło spory problem dla amerykańskich firm ubezpieczeniowych. Poszukiwano więc dodatkowych źródeł informacji, za pomocą których można by przewidzieć czyjeś zdrowie z dużo większym prawdopodobieństwem. Naukowcy z Notre Dame postanowili wiec sprawdzić korelację zarówno wyników wskazywanych przez elektroniczne urządzenia pomiarowe z późniejszą zmianą (poprawą lub pogorszeniem) jakości zdrowia oraz z dodatkowym czynnikiem. Precyzyjnymi informacjami o bliskich sieciach społecznościowych badanych osób. W naszym przykładzie z Kazikiem oprócz wyposażenia go przed wakacjami w zegarek mierzący kroki, tętno, godziny snu itd sprawdzilibyśmy jeszcze nawyki żywieniowe oraz przyzwyczajenia związane z aktywnością fizyczną wszystkich znajomych, z którymi Kazik w badanym okresie spędza najwięcej czasu. I dopiero wówczas moglibyśmy podjąć próbę prognozy tego, w jaki sposób obecne życie Kazika, jego przyzwyczajenia, nawyki i aktywności rzutują na ewentualną zmianę stanu jego zdrowia w kolejnych latach. Wyniki tych badań przeszły najśmielsze oczekiwania, bo okazało się, że istnieje ścisły związek pomiędzy naszymi bliskimi sieciami społecznościowymi, a tym czy w niedługim czasie nie tylko zmieni się nasze zdrowie, ale również tym z jakim prawdopodobieństwem popadniemy w nadwagę czy otyłość, jak również takie czynniki jak samopoczucie, poczucie szczęścia i spełnienia, a nawet pozytywnego lub negatywnego nastawienia oraz odniesienia (lub nie) zawodowego sukcesu. W efekcie wyników powyższych badań opracowano nową metodę szacowania jakości naszego przyszłego życia zwaną predykatorem kondycji sieci (NetCare) , dzięki której prawdopodobieństwo prawidłowego diagnozowania zwiększyło się średnio o 50% w stosunku do wcześniejszych prognoz opartych jedynie o system pomiarów pochodzący z naszego ciała. No dobrze – ktoś powie – ale jaki z tego wniosek, no może poza tym, że firmy ubezpieczeniowe mają nową metodę określania prawdopodobieństwa stanu naszego zdrowia, po którą to metodę sięgną pewnie również kredytodawcy oceniając, czy dobrze rokujemy spłatę kredytu szczególnie w kontekście kilkunastoletniej przyszłości. 

Moim zdaniem wniosek jest niezwykle istotny – otóż skoro istnieje tak wyraźna korelacja pomiędzy tym jakimi ludźmi się otaczamy, a tym jak najprawdopodobniej będziemy sobie radzić z ogólnym zdrowiem, nadwagą i otyłością, szczęściem, spełnieniem, pozytywnym nastawieniem, a nawet sukcesem, to powinniśmy trochę uważniej przyjrzeć się naszemu obecnemu środowisku. To co dzisiaj wydaje się fajne, niewinne i pełne ubawu może jednocześnie wskazywać, że już niebawem ten ubaw może się dla nas źle skończyć. Że na to kim się stajemy nie tylko pracujemy sami, ale też czynią to za nas wpływy innych, którym nieświadomie ulegamy. I nie chodzi tu o to, by nagle zacząć selekcjonować znajomych usuwając z naszego życia wszystkich tych, którzy przedkładają whisky nad zieloną herbatę, ale wyłącznie o to, by objąć swoją uważnością ten rodzaj subtelnego wpływu, który wywiera na nas nasze otoczenie i z którego nie do końca zdajemy sobie sprawę. Lubimy przecież myśleć o sobie jako o autonomicznych jednostkach, które same decydują o tym co jedzą, piją i jakiej aktywności każdego dnia się oddają. Niestety przytoczone badania wskazują, że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy tym, jak postrzegamy rzeczywistość a tym, jaką się ona naprawdę jawi i to już w niezbyt odległej perspektywie.  W jednym z poprzednich mini-wykładów – jakieś dwa lata temu – opowiadałem o tym w jaki sposób programują nas nasi znajomi. Jak programują nasze osądy, przekonania, to co myślimy o świecie i innych oraz to w jaki sposób podchodzimy do rozwiązywania naszych problemów. Dwa lata później naukowcy z Notre Dame nie tylko potwierdzają tamte tezy swoimi badaniami, ale też znacznie rozszerzają ten wachlarz wpływu. Znajomi, rodzina, bliscy i ci, z którymi spędzamy najwięcej czasu implementują nasz system nie tylko wartościami i przekonaniami. Implementują go również przyszłą jakością naszego zdrowia, szczęścia i sukcesu. 

Moglibyśmy powiedzieć, że współczesna sprytna wróżka już nie potrzebuje szklanej kuli, fusów z kawy czy talii kart by w miarę precyzyjnie przepowiedzieć naszą przyszłość. Wystarczy, że przejrzy naszych najbliższych znajomych w naszych sieciach społecznościowych – zarówno tych wirtualnych, jak i jak najbardziej realnych. Pokaż mi swoich znajomych, pokaż mi co robią, co ich zajmuje, jak myślą, co jedzą i piją a powiem ci co cię czeka w najbliższej przyszłości. To trochę przerażające, bo odsłania naszą słabość tam, gdzie się jej najmniej spodziewamy. Nie tylko przerażające, ale przede wszystkim – na co mam nadzieję – dające do myślenia. Pozdrawiam

https://www.sciencedaily.com/releases/2019/06/190617110533.htm

#113 Jak rozpoznać narcyza, by w porę uciec?

Jak rozpoznać narcyza, by w porę uciec.

Pamiętam pewnego znajomego, z którym kiedyś łączyło mnie wspólne zawodowe przedsięwzięcie. Krótki epizod, ale jednak zmuszający do dość częstych rozmów. Niestety nie były łatwe. Otóż znajomy ten miał taką przypadłość, że był świetnym rozmówcą, żywo i kreatywnie  uczestniczącym w temacie rozmowy pod jednym warunkiem – że temat rozmowy dotyczył wyłącznie jego samego. Kiedy opowiadał o swoich osiągnięciach, marzeniach i planach, o tym w jaki sposób doceniają go inni, jak się nim interesują i jak mu często zazdroszczą życia, osiągnięć i pozycji wydawało się, że w tych wyżej wymienionych obszarach czuje się jak ryba w wodzie. Kiedy jednak usiłowałem przekierować rozmowę na nieco inne tory natychmiast tracił zainteresowanie. Uciekał wzrokiem, spoglądał w telefon komórkowy, wiercił się niecierpliwie i całym sobą pokazywał kompletny brak zaangażowania, czy też aktywnego słuchania. Co więcej szukał najmniejszej okazji, by wrócić do opowiadania o sobie. Kiedy zaś mu się to udawało na powrót stawał się ujmującym i czarującym interlokutorem. Pamiętam jak kiedyś spotkałem pewnego jegomościa, który wynajął tegoż znajomego do pewnych zawodowych konsultacji po czym zadzwonił do mnie i zrozpaczony wyznał: „Stary, on przez pierwszą godzinę opowiadał wyłącznie o sobie!” No cóż, rozmowa z kimś takim nie należy do najprzyjemniejszych. Nie dość że musimy wysłuchiwać, a najlepiej przytakiwać, jak ktoś z mozołem i promiennym uśmiechem robi sobie auto PR, to jeszcze po jej odbyciu jesteśmy naprawdę emocjonalnie wyczerpani. Jeśli znasz takie osoby i miałeś lub miałaś okazję na odbycia z nimi kilku rozmów to wiesz o jaki typ człowieka chodzi. Typ ten przez wielu badaczy uznawany jest za jednostkę chorobową zwaną narcystycznym zaburzeniem osobowości i często związany z deficytami w mózgu w obszarach limbicznych, co oznacza pewien brak umiejętności korzystania z pełnego emocjonalnego spektrum oraz prawidłowej diagnostyki emocjonalnej innych. Mówiąc innymi słowy – osobowość narcystyczna wyróżnia się między innymi niskim poziomem lub zupełnym brakiem empatii. 

Sam termin narcyzm pochodzi z greckiego mitu, w którym śledzimy losy pewnego prześlicznego młodzieńca o imieniu Narcyz, na którego zostaje nałożona klątwa życia tak długiego, jak długo uda mu się nie zobaczyć swojego własnego lustrzanego odbicia. Narcyz zatem hasa sobie po greckich lasach rozkochując w sobie okoliczne nimfy w tym też śliczną nimfę o imieniu Echo. Kiedy Narcyz nawoływał, to Echo mu odpowiadała, ale ta leśna zabawa szybko znudziła naszego młodzieńca i porzucił Echo, które odtąd zostało zamienione jedynie w jękliwy, zrozpaczony odpowiadający głos. To jak Narcyz potraktował Echo rozwścieczyło jej siostry. W odwecie więc został zwabiony nad źródło i kiedy się pochylił nad wodą ujrzał w niej swoje odbicie. I jak się już domyślamy – natychmiast się w tym własnym odbiciu zakochał. W jednej z wersji mitu był tak nieszczęśliwy nie mogąc dosięgnąć umiłowanej twarzy w lustrze wody, że umarł z tęsknoty, w innej wersji mitu tak sięgał z zapałem w wodę by dotknąć swego odbicia, że wreszcie się utopił. 

Ale zostawmy mit i przyjrzyjmy się rzeczywistości. Otóż nie tylko zawodowa czy towarzyska relacja z osobowością narcystyczną staje się sporym emocjonalnym wyzwaniem. Najgorsze co można zrobić, to związać się z osobowością narcystyczną. Taka relacja zawsze jest destrukcyjna dla partnerki czy partnera. O ile da się jakoś przetrwać z tzw. zdrowym narcyzem, czyli taką odmianą tej przypadłości, w której cechy narcystyczne pozwalają budować autorytet, odpowiadają za silną wolę i samowystarczalność czy też pomagają w karierze korporacyjnej gwiazdy czy zawodzie celebryty, o tyle już poziom niezdrowego narcyzmu jest dla związku dwojga ludzi wysoce destrukcyjny, za co partner czy partnerka osoby z takim zaburzeniem osobowości będzie prędzej czy później musiała zapłacić wysokie koszty. Będzie to między innymi obniżona samoocena, uczucie braku szacunku i zainteresowania, poczucie permanentnego odrzucenia i czucie się gorszym, czy też w skrajnych przypadkach niezasługującym na miłość, atencję czy cokolwiek innego. To koszmar kiedy każdego dnia będziesz słyszała czy słyszał wyłącznie że wyjątkowość, marzenia, sukces i podziw zarezerwowana jest wyłącznie dla twojego partnera czy partnerki, a twoją rolą pozostaje jedynie ten podziw dostarczać. Na bieżąco, każdego dnia, w każdej chwili. Zaś jedyne co i tak po jakimś czasie usłyszysz, to to, że niewystarczająco się w tym względzie starasz! Co zatem zrobić jeśli na naszej drodze staje osobowość narcystyczna? W tym miejscu jeśli sięgniemy do literatury fachowej, czy też artykułów na łamach poczytnych czasopism jak na przykład Psychology Today otrzymamy całą masę informacji dotyczących tego, po jakich przesłankach mamy rozpoznać narcyza. Wymienia się całą masę cech, które należy zawczasu zdiagnozować w swoim rozmówcy, by się upewnić z kim mamy do czynienia. Jakie to cechy? Otóż wśród z nich znajdują się przywiązywanie nadmiernej uwagi do cech fizycznych. Narcyzi uwielbiają urodę własną oraz cudzą. Z jednej więc strony poświęcają swojemu wyglądowi dużo czasu – ćwiczą mięśnie, dbają o prezencję i odpowiednie ciuchy i na to samo też zwracają uwagę u innych. Lubią dominować rozmowę i oczywiście są w niej zainteresowani wyłącznie tym, co dotyczy ich samych. Lubią otaczać się pięknymi rzeczami oraz wyzwaniami. Często (co pokazują badania) narcyzi uwielbiają podróżować, bo z jednej strony zapewnia im to odpowiedni poziom wyzwań, a z drugiej stanowi pretekst do tego, by tymi podróżami się często i gęsto chwalić. Szybko się nudzą i to zarówno przedmiotami, jak i ludźmi. Uznają, że inni nie są warci ich zainteresowania, bo nie sięgają im niestety do pięt. Kompletnie nie obchodzą ich emocje innych. I owszem potrafią deklarować empatię na poziomie intelektualnym, ale na poziomie emocjonalnym pozostaje ona poza ich zasięgiem. Nie mają świadomości, że mogą kogoś ranić, bo przecież uznają, że inni na kontakcie z nimi mogą jedynie skorzystać. Nigdy też nie biorą odpowiedzialności za krzywdzące, czy złośliwe zachowanie – cokolwiek się wydarza w ich życiu negatywnego czy nieprzyjemnego zawsze jest winą innych, a nie ich samych. Wyolbrzymiają swoje osiągnięcia i talenty – w zestawieniu tego samego sukcesu osiągniętego przez inną osobę zawsze znajdą powód do tego, by uznać swój sukces za większy. Marzą o powodzeniu, a najlepiej się czują w blasku reflektorów i fleszy. Wpuść takiego do telewizji, czy postaw przed fotoreporterską ścianką na jakimś evencie a ciężko ci będzie go z tamtąd przegonić. Zawsze oczekują specjalnego, uprzywilejowanego traktowania i nie cofają się przed wykorzystywaniem innych do osiągania osobistych celów. Szukają podziwu i zazwyczaj nie potrafią ukryć arogancji. Nawet kiedy obiecują zmianę, to ta ich obietnica często jest wyłącznie elementem manipulacyjnej gry, by realizować swoje dotychczasowe cele. Narcyz potrafi pójść na terapię by walczyć z narcyzmem jedynie po to, by później wyłącznie szukać poklasku i podziwu dla kogoś, kto pokonał narcyzm. Oczywiście tak naprawdę narcyzi zazdroszczą innym, a swą zazdrość przykrywają dość przewrotną sztuczką, w której głośno deklarują, że to właśnie oni w oczach innych są przedmiotem zazdrości. Lista zachowań narcystycznych jest o wiele dłuższa, jednak co ciekawe nie musimy uczyć się jej na pamięć by rozpoznać narcyza. Jest to dużo łatwiejsze niż sądzimy – w jednym z badań opisywanych notabene właśnie w Psychology Today okazało się, że do prawidłowej diagnozy osobowości narcystycznej w zupełności wystarczają zdjęcia takiej osoby publikowane przez nią samą na portalach społecznościowych. Skoro zaś potrafimy rozpoznać narcyza wyłącznie po zdjęciu, to w realnym życiu nie powinniśmy mieć z tym najmniejszego problemu. Jednak kiedy już przebrniemy przez setki artykułów uczących nas jak rozpoznać narcyza przydała by się informacja co z tym dalej zrobić. I tutaj zdecydowana większość literatury nie podaje innego rozwiązania jak „uciekaj, najszybciej jak potrafisz!” Uznaje się bowiem, że że osobowość narcystyczna jest formowana na tyle silnie, że pozbycie się jej graniczy z cudem. Samo zaś formowanie ma mieć miejsce w dzieciństwie, kiedy narcystyczne tendencje dziecka zderzają się z przekonaniem jego rodziców co do jego wyjątkowości i nieustannymi oczekiwaniami, by tę swoją wyjątkowość również nieustannie potwierdzało. W reakcji na to formowana jest osobowość narcystyczna, jako wirtualny byt gnieżdżący się w głowie, który będzie przez lata infekował system tak silnym związaniem, że w procesie internalizacji stanie się w tym systemie osobowością dominującą. Istnienie zaś dwóch osobowości – emocjonalnego pasożyta i nosiciela zostaje potwierdzone w przypadku narcyzów kiedy badane jest poczucie własnej wartości. Okazuje się wówczas, że w narcyzie istnieją dwa jego faktory – wysoki świadomy oraz niski nieświadomy. W terminologii naukowej nazywamy je samooceną jawną oraz ukrytą, zaś ta druga może zostać odkryta, kiedy jej wartości są testowane poza wiedzą badanego. To też wyjaśnia głębokie imperatywy aktywności narcyza – z jednej strony do działania nakłania go jawna, czyli świadoma wysoka samoocena, a z drugiej strony – nie wiadomo czy w wielu przypadkach nie silniejsza: ukryta, niejawna wyjątkowo niska samoocena. 

To z kolei powoduje, że pokonanie narcyzmu jest wyjątkowo trudne terapeutycznie i według mojej wiedzy klasyczne, tradycyjne techniki terapeutyczne kiepsko sobie z tym radzą. Całkiem niezły efekt w tym względzie przynosi terapia transpersonalna, ale po pierwsze nie jest skuteczna w stu procentach wypadków ponieważ wymaga od klienta procesu określonych cech stanowiących o podatności na ten rodzaj terapii, a po drugie sam narcyz musi być przekonany co do konieczności poradzenia sobie z tym syndromem. A w większości przypadków to partnerki i partnerzy narcyzów namawiają ich i przekonują do terapii i zmiany, a nie oni sami. Przecież z perspektywy narcyza zmiana oznacza przegraną. To porażka, bo przecież związana jest z rezygnacją z czegoś co się tak naprawdę kocha, czyli z atencji w stosunku do samego siebie. Z tego punktu widzenia narcyz traktuje zmianę jako posunięcie wbrew sobie, w efekcie którego może jedynie dużo stracić nic jednocześnie nie zyskując. Dlatego też trudno się dziwić światowym doświadczonym psychologom, którzy w swoich artykułach o narcyzmie dają jedyną ich zdaniem możliwą receptę – jeśli spotkasz i prawidłowo zdiagnozujesz narcyza to bierz nogi za pas najszybciej jak to możliwe. 

Pozdrawiam

#114 Paradoks ratownika

Paradoks ratownika

Wśród wielu kwalifikacji relacyjnych układów wymienia się również dość szczególną konfigurację, w której współzależność oparta jest z jednej strony na rodzaju aktywności, a z drugiej na narracjach komunikacyjnych, które razem układają się w trójkątny wzorzec złożony z prześladowcy, ofiary i ratownika. Model ten opisał Stephen Karpman w swoim wiekopomnym dziele Analiza Transakcyjna i dość precyzyjnie tłumaczy on w jakie role wchodzimy w sytuacjach, kiedy z jakiegoś powodu nie potrafimy nawiązać autentycznych relacji. Wówczas dla osiągnięcia określonych celów konstruujemy według Karpmana jedną z trzech ról: prześladowcy, ratownika i ofiary. To rodzaj gry, za udział w której będziemy musieli oczywiście zapłacić całym wachlarzem negatywnych emocji – jednak z poziomu gracza w trakcie rozgrywki te koszty są albo nieświadome albo też zamiatane pod dywan w imię konkretnych bierzących korzyści. Oczywiście analiza wszystkich trzech ról w trójkącie dramatycznym znacznie przekraczałaby możliwości czasowe mini-wykładu, dlatego tym razem przyjrzymy się dość ciekawemu zjawisku, a mianowicie temu co tak naprawdę zachodzi w relacji pomiędzy ratownikiem a ofiarą. Na początek jednak scharakteryzujmy te dwie role. Ratownik to ktoś, kto udziela wsparcia i uznaje, że ratowanie kogoś z opresji, prowadzenie go za rękę, wybawianie od niebezpieczeństw i trudów życia jest jego obowiązkiem. Poświęca więc swoje potrzeby przedkładając nad nie potrzeby tego, komu postanawia się poświęcić. To ktoś kto mówi: „nie martw się – biorę to na siebie”, „zajmę się tym, bo przecież potrafię rozwiązać twój problem”. To ktoś kogo nadrzędnym imperatywem aktywności jest uszczęśliwianie innych i kto w tym uszczęśliwianiu się na tyle zatraca, że zaczyna je traktować w kategoriach misyjnych – uznaje się za niezbędnego, przyjmuje na siebie nadmiar obowiązków i odpowiedzialności jednocześnie zwalniając z tych obowiązków i odpowiedzialności tego, kogo obdarza swoją opieką. Ratownik świadomie lub nie doświadcza poczucia bycia lepszym, lepiej zorganizowanym, ogarniętym, kimś na kim spoczywa obowiązek wyciągania kogoś innego z jego własnego życiowego bagienka. Ratownik spieszy na każde zawołanie i mimo, iż eksponuje czasem niezadowolenie z wyników podopiecznego zawsze mu te braki wybacza, dając kolejne szanse na zmianę. I tak trwa ta zabawa bez końca.  

Po drugiej stronie tej relacji znajduje się ofiara, czyli ta osoba, która korzysta z ratowniczego wsparcia. Znajdująca się w tej roli, czy też odtwarzająca tę rolę osoba nie wierzy w siebie, uznaje że wyzwania przed którymi staje ją przerastają i bez wsparcia nie da sobie rady. Potrzebuje kogoś, kto pomoże jej przebrnąć przez trudności, nawet wówczas kiedy te trudności wydają się banalne i raczej śmieszne niż rzeczywiste. Jednak ofiara wie przecież, że zawsze może liczyć na ratownika, który ma moc wybawiania jej nie tylko z życiowych opresji, ale też będzie za nią podejmował decyzję, czy dokonywał wyborów. I co bardzo częste ofiara powierza swój system emocjonalny w ręce ratownika – to on teraz ma sprawczą moc uczynienia jej szczęśliwą, bo przecież sama uszczęśliwić siebie nie potrafi. Ratownik więc staje się niezbędny do tego, żeby w miarę normalnie funkcjonowała i to nawet w tych obszarach, w których inni sobie doskonale radzą. Ofiara nie waha się dzwonić do ratownika z prośbą „przyjedź i podłącz mi drukarkę, bo ja tego nie dam rady zrobić”, „No dobra – zgadza się ratownik – ale to już ostatni raz”. I oczywiście jak można się domyślić nie jest to ani ostatni raz, ani też przedostatni. I tak trwa ta gra – z jednej strony ratownik otrzymuje podziw, atencję i wdzięczność, z drugiej strony ofiara otrzymuje życiową asystę w większości aktywności. Im zaś dłużej trwa gra tym więcej problemów za ofiarę rozwiązuje ratownik i z tym mniejszą ilością problemów ofiara jest w stanie poradzić sobie sama. Oglądając tę relację z boku moglibyśmy powiedzieć, że ten termodynamiczny układ doskonale funkcjonuje, bo przecież jedno drugiemu dostarcza dokładnie tego czego każde z nich potrzebuje. System więc sam się nakręca i energetyzuje. Gdzie tutaj więc problem? Otóż tego typu relacja jest w istocie destrukcyjna dla obu stron, bo obydwie strony zaczynają się od siebie uzależniać z  waniem sprawczości i odpowiedzialności. Obydwa te faktory w krótkim czasie znajdują się wyłącznie po stronie ratownika, zaś ofiara skutecznie się ich pozbawia na swoje własne życzenia. Ratownik więc zapłaci koszt związany z nadmierną eksploatacją energetyczną układu, zaś ofiara zapłaci koszt dramatycznego obniżenia poczucia własnej wartości. Do tego u ratownika zanotujemy miażdżącą zazdrość ilekroć pojawią się w jego systemie nawet nikłe podejrzenia, że ofiara rozgląda się za pomocą jakiegoś innego ratownika. Zaś u ofiary pojawi się manipulacyjna tendencja do osiągania własnych celów w procesie takiej komunikacji z ratownikiem, by ten usłyszał to co chce usłyszeć, a jednocześnie precyzyjnie wykonał inne nieświadome dla niego a zarazem kluczowe dla ofiary zadanie. W tym układzie tak naprawdę strony nie szanują siebie nawzajem – z perspektywy ratownika ofiara jest mimozą niezdolną do samodzielnego prawidłowego funkcjonowania. Zaś z perspektywy ofiary ratownik jest w rzeczywistości naiwnym sługusem, którego można wezwać w środku nocy do przepchania zlewu. Ratownik odbiera sprawczość ofierze, zaś ofiara odbiera często ratownikowi godność. Dość wybuchowa relacyjna potrawka, prawda?

Dlaczego w tytule mini-wykładu użyłem terminu „paradoks”. Właśnie z przedstawionych powyżej powodów. Ale przyjrzyjmy się temu bliżej – na chwilę porzućmy relacyjne role w trójkącie dramatycznym i przyjrzyjmy się pracy prawdziwego ratownika, którego zadaniem jest ratować osoby tonące. Kiedy uczynić to najtrudniej? Otóż wówczas – kiedy ofiara się miota, wykonuje gwałtowne ruchy, próbuje chwycić ratownika za włosy czy też dusi za szyję blokując mu oddech, W sytuacji, kiedy ofiara panikuje i usiłuje się sama uratować ratownikowi jest po prostu trudniej. Zatem z jego perspektywy sam ratunek jest najsprawniejszy, kiedy ofiara podaje się jego woli i sama nie podejmuje żadnego wysiłku. Wtedy jest możliwy prawidłowy chwyt ratowniczy i holowanie do brzegu z głową wystającą ponad wodę. Zatem z perspektywy ratownika brak sprawczości ofiary ułatwia mu zadanie. I ten sam system widzenia relacji funkcjonuje w głowie osoby wchodzącej w rolę ratownika – oczywiście oficjalnie zawsze będzie deklarował, że ofiara powinna się wreszcie nauczyć sama radzić sobie z życiem, ale w głębi duszy woli, żeby tego nie robiła, bo przecież on i tak to zrobi lepiej, szybciej i sprawniej. I wtedy właśnie możemy zaobserwować taką kuriozalną sytuację, że życiowa ofiara uczepia się życiowego ratownika i pozwala ratować z opresji, kiedy życiowa woda sięga jej zaledwie do kolan. Gdyby tej życiowej wody złożonej z problemów, trosk i przeciwności losu byłoby ze dwa metry to ratunek byłby uzasadniony. Jednak w przypadku wody do kolan ratowanie przestaje być konieczne i zaczyna być po prostu żenujące i wyłącznie zabawne i to dlatego wszyscy znajomi takiej dwójki z wyraźnym niesmakiem pukają się w czoła. Bo tak długo jak ratownik będzie przejmował na siebie sprawczość i odpowiedzialność, jednocześnie zdejmując je z ramion ofiary tak długo będzie trwała ta szaleńcza i niestety destrukcyjna gra. Widzimy tutaj, że błądzą obydwie strony tej relacji – dlaczego to zatem paradoks ratownika? Uważam tak po obserwacji dziesiątków przypadków takich relacji w mojej pracy z ludźmi i we wszystkich tych wypadkach tylko ratownik był zdolny do przerwania tego układu. I to właśnie dlatego że sprawczość leży przecież po jego stronie. Ofierze jest to dużo trudniej zrobić również z tego samego powodu. Oczywiście kiedy ratownik przetnie nić relacji ofiara odbiera to jako cios i negatywny emocjonalny impakt. To sytuacja, w której mistrz zostawia ucznia samopas. Dodajmy  – tego samego ucznia, którego od siebie wcześniej uzależnił. Co więcej, gdyby to ofiara przerwała tę dramaturgię w ratowniku pojawi się potężny kompleks odrzucenia i wiele innych równie silnych destrukcyjnych emocji. Oczywiście oboje mają tak naprawdę tę samą moc sprawczą by to zrobić, by wyjść z dramatycznego trójkąta – jednak doświadczenie wskazuje, że jeśli inicjatorem zamknięcia dramatu jest ratownik, to emocjonalny koszt tego zabiegu po obu stronach staje się nieco mniejszy. Co nie znaczy że go nie ma, bo jak powiedziałem wcześniej, za udział w tej grze trzeba będzie sporo zapłacić, a główny emocjonalny rachunek jest wystawiany po jej zakończeniu. Pozdrawiam

 

#115 Błędne przypisanie winy

Błędne przypisywanie winy

W finałowej scenie filmu „Skarb Narodów” agent FBI Peter Sadusky zwraca się do Bena Gatesa słowami: „Ktoś musi pójść do więzienia”. Powyższe zdanie moglibyśmy jeszcze inaczej przetłumaczyć na język polski z angielskiego oryginału „Someone has to go to prison, Ben.”, A mianowicie jako „ktoś musi za to beknąć”. Zastanówmy się przez chwilę cóż ono tak naprawdę oznacza? Otóż to, że kiedy dzieje się coś niewłaściwego, złego czy negatywnego wykazujemy tendencję do znalezienia winnego, bo bez tego moglibyśmy uznać sprawę za niedokończoną, niezamkniętą czy też taką, z której nikt nie będzie mógł wyciągnąć nauki czy przestrogi na przyszłość. Bez wskazania odpowiedzialnego odczuwamy rodzaj napięcia, które staje się w nas na tyle silne, że jego rozładowanie uznajemy za niezbędną konieczność. Ben Gates sam nie chce się znaleźć w więzieniu, więc musi wskazać kogoś kto się tam znajdzie, bo przecież inaczej Peter Sadusky z całym swoim FBI nie bedą mogli zamknąć sprawy. Zobaczmy zatem ten krótki fragment i posłuchajmy jakiej udziela odpowiedzi.

„Jeśli posiadasz śmigłowiec, to myślę, że mógłbym w tym pomóc”, co oznacza „jak się pośpieszymy to kogoś ci wskażę”. Czy to rozwiązuje filmową akcję – tak. Oto FBI zamyka winnych, dzięki temu Gates może uniknąć odpowiedzialności. 

Powyższy zaś mechanizm towarzyszy nam częściej niż moglibyśmy sądzić. Stefan wraca z pracy do domu, widzi na dywanie podartą gazetę i mimo, że jego pies Burek robi maślane oczy od razu wie czyja to sprawka. Aśka spóźnia się do pracy i w jej głowie powstaje koncept, w którym za ten proceder odpowiedzialnością, a zatem i winą należy obarczyć jej matkę, która zadzwoniła do niej o poranku zajmując jej cenny czas przygotowań do wyjścia do pracy. Zwróćmy uwagę winna jest matka, że zadzwoniła, a nie Aśka, że wstała na ostatnią chwilę. Kiedy będziemy szukali tego mechanizmu w naszych życiowych przykładach zauważymy, że gdzieś u jego podstaw stoi odczuwana przez nas ulga, kiedy uda się znaleźć odpowiedzialnego czy odpowiedzialną za konkretną sytuację i wówczas, kiedy jednocześnie to my sami unikamy tejże odpowiedzialności. Taki zabieg uczy nas, że skoro możemy się pozbyć wspomnianego wyżej napięcia w tak łatwy sposób to powinniśmy, kiedy tylko istnieje taka możliwość, jak najczęściej z takiego rozwiązania korzystać. Bo dużo łatwiej jest przenieść odpowiedzialność na kogoś innego, niż borykać się z nią we własnym sosie. Kiedy zaś tak robimy – czy nasze postępowanie jest słuszne i oparte na faktach, czy też jedynie życzeniowe i oparte na domniemaniach, czy chęci pozbycia się napięcia z własnego systemu – z reguły popełniamy dwa rodzaje błędu. Pierwszy polega na tym, że idąc za potrzebą rozładowania napięcia przedkładamy sam fakt potrzeby takiego rozładowania ponad sprawiedliwość i zaczynamy obarczać odpowiedzialnością czy też winą niewłaściwe osoby. Drugi błąd polega na tym, że nawet kiedy udaje nam się prawidłowo wskazać odpowiedzialnych i winnych wykazujemy tendencję do błędnej oceny motywacji tych osób. W pierwszym więc błędzie krzywdzimy bogu ducha winnych ludzi w swoich ocenach, w drugim błędzie prawidłowo wskazujemy odpowiedzialnych, jednak przypisujemy im zupełnie inne pobudki, w skutek których zrobili to, za co ich oskarżamy. W każdym z tych błędów tak naprawdę ranimy innych – ponieważ za każdym razem tworzymy iluzję sprawiedliwości nie po to by wyjaśnić sprawę, a wyłącznie po to by pozbyć się napięcia. I skutek tego jest niestety nawet nie tyle destrukcyjny dla naszego otoczenia ale przede wszystkim dla nas samych. Dzieje się tak dlatego, że kiedy tak robimy – kiedy usiłujemy rozładować napięcie wskazując winnych i poddajemy się błędnej ocenie, na skutek dwóch wspomnianych wyżej błędów – jednocześnie budujemy w sobie większą skłonność do odczuwania gniewu i wielu innych pochodnych negatywnych czy też destrukcyjnych dla nas emocji. W 2007 roku dwóch badaczy Ryan Martin z Uniwersytetu w Wisconsin oraz Erik Dahlen z Uniwersytetu Południowego Mississipi rozpoczęli serię badań nad poznawczą teorią gniewu, w skutek których stworzyli 54 punktową Poznawczą Skalę Gniewu. Okazało się, że błędne wskazywanie przyczyn negatywnych zjawisk jest jednym z pięciu najsilniejszych filarów, które stoją u podstaw większych skłonności do odczuwania i wyrażania gniewu. Co więcej – buduje to również powstawanie agresywnych i mściwych myśli oraz – co może najbardziej charakterystyczne – skłania do popadania w nieuzasadnione konflikty ze swoim otoczeniem. Pokażmy to na przykładzie – oto Rysiek rano wychodzi z domu do pracy, do której ma się zamiar udać – jak każdego innego dnia – własnym samochodem zaparkowanym pod blokiem. Na parkingu odkrywa, że jeden z jego sąsiadów dość niefortunnie zaparkował własny samochód w taki sposób, który utrudnia mu teraz wyjechanie z parkingu. Rysiek po prostu teraz musi się trochę namanewrować samochodem, żeby niczego nie uszkodziwszy opuścić parking. Istnieje duża szansa na to, że cała ta akcja spowoduje w głowie Ryśka rodzaj negatywnego nastawienia do kiepsko parkującego sąsiada. Teraz poirytowany Rysiek kiedy już znalazł winnego jest bardzo bliski dokonania błędu numer dwa czyli niewłaściwej oceny motywacji sąsiada. Jeśli się temu błędowi podda to powie sobie w myślach: „ten cholerny sąsiad celowo tak staje, żeby mi utrudnić życie”. Jeśli zaś taka fraza pojawi się w ryśkowej głowie – to jak pokazują badania – istnieje zwielokrotniona szansa na to, że Rysiek tego samego dnia będzie bardziej skory do wejścia w konflikt z dowolną osobą, zaś odczucie gniewu będzie w tym konkretnym dniu towarzyszyło mu dużo częściej niż zazwyczaj. To z kolei oznacza, że Rysiek mógłby spędzić dużo milszy dzień, w o wiele bardziej sympatycznej atmosferze, gdyby oceniając sposób parkowania sąsiada wytłumaczył sam sobie, że to nie wina sąsiada, ani też nikogo innego, a jedynie efekt sytuacji, w której po prostu większość naszych osiedlowych parkingów zostało zaprojektowanych w czasach, w którym nikomu nawet przez myśl nie przyszło że będziemy mieli obecnie aż tyle samochodów. Takie przekierowanie oceny sytuacji mogło by uchronić Ryśka, przed niejednym konfliktem jak również zapewnić mu dużo lepsze psychiczne samopoczucie na resztę dnia. 

W jaki sposób zatem w tej perspektywie możemy sobie poradzić z naszą własną – często przekraczaną – skalą gniewu? Musimy sięgnąć do jego źródła i przyjrzeć się dokładnie temu, czy gdzieś na dnie naszych codziennych zachowań nie znajdziemy błędnego przypisania winy w procesie obarczania odpowiedzialnością kogoś, za to co nam samym się przytrafia. Jeśli znajdziemy taką sytuację we własnym doświadczeniu uważnie się jej przyjrzyjmy i odpowiedzmy sobie na kilka pytań. Po pierwsze, czy aby na pewno ta sytuacja, za którą tak skwapliwie wskazujemy winnych dotyczy w tak dużym stopniu nas samych? Czy aby na pewno nasza rola w ocenianym zdarzeniu jest na tyle istotna, że musimy posiłkować się strategią rozładowywania napięcia? Może wystarczy to po prostu zaakceptować jako stały koloryt naszego życia i już. Nie wszystko co wydaje się nas dotyczyć w rzeczywistości tak bardzo nas dotyczy, że koniecznie musimy coś z tym zrobić. Po drugie – i na to rozwiązanie zwraca uwagę jeden z autorów przytoczonych wyżej badań dr Ryan Martin – kiedy dokonujemy oceny określonych zdarzeń i szukamy ich przyczyn, by je sobie wyjaśnić, spróbujmy wziąć pod uwagę, nie tyle przyczyny które w jakikolwiek sposób mogłyby być związane z nami, ale obiektywnie najbardziej prawdopodobne. A te często w ogóle nas nie dotyczą. I wreszcie po trzecie, jeśli koniecznie musimy znaleźć winnego, to zanim pozwolimy sobie na upust emocji z tym związanych upewnijmy się czy aby na pewno prawidłowo wskazujemy winnego i czy aby na pewno równie prawidłowo diagnozujemy jego motywację, to dlaczego zrobił to co zrobił. 

Wystarczy wykonać te trzy proste i krótkie mentalne zabiegi we własnej głowie, a może się okazać, że właśnie dzięki temu jesteśmy w stanie pozbyć się z naszego życia sporej dawki, bardzo destrukcyjnego dla nas i dla naszego otoczenia gniewu. To niewielki koszt, który warto zapłacić, by zyskać aż tak wiele, prawda? Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/all-the-rage/201909/what-is-misattributing-causation

#116 Bordeline. Zaburzenie osobowości

Zaburzenie osobowości typu borderline

Od jakiegoś czasu piszecie do mnie by w mini-wykładach pojawił się temat osobowości typu borderline. Ok, zajmijmy się zatem tym zaburzeniem osobowości – jednak uprzedzam to temat zbyt obszerny by udało się go zmieścić w kilkunastominutowym mini-wykładzie. Zatem dzisiejszy odcinek będzie siłą rzeczy nieco dłuższy i podzielimy go sobie merytorycznie na trzy części. Najpierw zatem przyjrzymy się temu czym jest to zaburzenie i skąd się bierze. Później spróbujemy zająć się sposobami jego diagnozy, tak byś mógł czy mogła odpowiadając sobie zaledwie na kilka pytań odkryć, czy problemy których doświadczasz mogą mieć swoje źródło właśnie w borderline i na koniec przyjrzymy się w moim przekonaniu jednej ze skuteczniejszych metod, dzięki której jesteśmy w stanie znacznie złagodzić objawy tego zaburzenia, a często również po prostu się ich pozbyć. 

Definicja

Zacznijmy od przykładu. Oto Irena zaczytuje się w powieściach swojego ulubionego autora i w końcu szczęśliwa i podekscytowana trafia na jego spotkanie autorskie. Po spotkaniu ustawia się w kolejce po autograf i kiedy pisarz podpisuje jej egzemplarz książki składa mu propozycję wspólnej kawy. Autor grzecznie odmawia podając jakiś niespecjalnie szczery powód odrzucenia zaproszenia i wtedy nagle w Irenie budzi się wściekłość i na oczach pozostałych uczestników spotkania rzuca książką i mrucząc pod nosem przekleństwa ostentacyjnie wychodzi ze spotkania. Oto Łukasz nie potrafi nawiązać żadnej przyjacielskiej długoterminowej relacji. Z jednej strony pragnie bliskości, a z drugiej jest zawsze niepewny co do tego jak zostanie potraktowany. To powoduje, że próbuje lokować swoje zainteresowania zawsze pod złym adresem – próbuje zbliżać się do ludzi, którzy go odrzucają, i jednocześnie odrzuca tych, którzy oferują mu bliskość. I mimo, iż już tak wiele razy się sparzył na nowych znajomościach i tak wiele bliskich sobie osób po prostu skrzywdził wciąż tak postępuje, jakby żadna z tych bolesnych dla niego i jego otoczenia sytuacji nigdy niczego go nie nauczyła. Oto Maria, która nie radzi sobie ze skokami nastroju. Wydaje się nieustannie oscylować pomiędzy ekscytacją, zaangażowaniem, podczas którego ma mnóstwo energii i wiary w siebie, a wycofaniem, apatią i myślami samobójczymi. Kiedy kogoś poznaje natychmiast zaczyna dzielić jego pasję i wydaje się, że właśnie odkryła swoją życiową drogę i jednocześnie swoje ulubione zajęcie. Publikuje setki zdjęć na portalach społecznościowych dokumentujących jej nową pasję. Po czym, kiedy relacja z tą nowo poznaną osobą zaczyna powoli topnieć, nagle się okazuje, że pasja odchodzi w zapomnienie, a jej miejsce zajmuje przygnębienie i brak wiary w siebie połączony z silnie dołującym niskim poczuciem własnej wartości. Potem, kiedy pojawia się kolejna osoba Maria zakochuje się w nowym stylu życia bez pamięci, by po jakimś czasie znowu zostać sam na sam ze swoich smutkiem. Oto Edward, który swoje wielkie dalekosiężne życiowe plany zmienia jak rękawiczki. Raz zapisuje się na specjalistyczne studnia, by zostać superpsychologiem, raz próbuje uprawiać marchewkę w ogródku przekonując wszystkich dookoła do ciasta marchewkowego, a innym razem postanawia sprzedawać ubezpieczenia. Żaden z tych celów nie tylko nie jest nigdy do końca realizowany, ale też każdy z nich wydaje się opierać na coraz to innych wartościach. Edward nie potrafi zdefiniować siebie, tak naprawdę nie wie czym ma się zająć, z kim się wiązać, jakie wartości są dla niego nadrzędne. Edward nie zna samego siebie, więc jak ma znać miejsce do którego zmierza…

Co łączy wszystkie te powyższe przypadki – otóż istnieje duże prawdopodobieństwo, że takie zachowania mogą mieć swoje źródło w tzw. zaburzeniu osobowości typu borderline. Autorem tego terminu jest Robert Knight, dyrektor Instytutu Neurologii przy Uniwersytecie Kalifornijskim, który diagnozując przypadki takich zaburzeń nie był w stanie sklasyfikować ich ani jako przejawów zaburzeń psychotycznych, ani też neurotycznych. Stąd nazwa osobowości granicznej, pozostającej pomiędzy psychozą, a neurozą. Współcześnie borderline personality disorder, BPD nie traktuje się jako jednostki chorobowej, a jedynie jako zaburzenia osobowości, które może przybierać różne formy, ale też różne poziomy nasilenia. Szacuje się, że zaburzenie to dotyczy częściej kobiet niż mężczyzn, a niektórzy badacze mówią tutaj nawet o dysproporcji 75% do 25%, przy czym sam odsetek osób ciepiących na BPD oscyluje od 1 do maksymalnie 2% populacji. 

Bordeline charakteryzuje się wieloma różnymi efektami behawioralnymi – od tendencji do samookaleczeń, panicznego strachu przed odrzuceniem, dramatycznie niskim współczynnikiem kontrolowania własnych emocji, brakiem umiejętności budowania harmonijnych relacji, niskiej odporności na stres, nieradzenia sobie z napięciem emocjonalnym, tendencją do konstruowania urojeń prześladowczych, napadów paniki oraz co najważniejsze do widzenia świata jedynie w kategoriach skrajnych. Borderline nie potrafi zaakceptować istnienia odcieni szarości – wszystko jest albo czarne, albo białe. Jego partner czy partnerka jest albo idealna albo zaczyna budzić niechęć, złość i agresję. Każde zachowanie w relacji, które ma chociaż cień szansy na postrzeganie jako negatywne borderline odbierze jako wymierzone przeciwko niemu. Partnerka czy partner zrobią zagniewaną minę, a borderline będzie święcie przekonany, że ten gniew jest wymierzony przeciwko niemu. Borderline na tyle boi się odrzucenia, że jest gotów, czy gotowa do tego, by sam, czy sama prowokować sytuacje, w których lojalność i oddanie partnera jest wystawiane na próbę. Kiedy osobowość borderline osiągnie to co chce – na przykład wymarzonego partnera, to zaczyna robić wszystko by tego partnera stracić, ponieważ nie jest zdolna czy zdolny do tego, by to swoje szczęście utrzymać. Czuje się z tym źle z różnych powodów – albo przekonując siebie, że na szczęście nie zasługuje, albo też lękając się jego utraty. Wówczas strach ten przeradza się w lęk nie do zniesienia, który sprawia, że paradoksalnie łatwiej mu się pozbyć szczęścia niż żyć ze świadomością, że może je utracić. Wtedy pojawiają się kłótnie, obarczanie winą, napady złości i agresji, przetykane chwilami ekscytacji i chorobliwą zazdrością. 

Diagnoza

Diagnozowanie BPD zostało ubrane przez specjalistów w kilka klasyfikacji, w których należy odpowiedzieć przed samym sobą na pytania o określone cechy oraz zachowania, ze szczególnym uwzględnieniem tych przypadków, w których występują one równocześnie. Spróbujmy je zatem wymienić, a ty zastanów się teraz, czy któreś z nich jest ci znajome i spróbuj odkryć, czy masz do czynienia jedynie z pojedynczymi incydentami, czy też te zachowania pojawiają się w twoim życiu często i jedne towarzyszą drugim. Wymienia się tutaj więc m.in. następujące zachowania:

– Pojawiające się zniechęcenie, kiedy działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów i trudność w utrzymaniu konsekwencji w takich przypadkach

– Skłonności do reakcji impulsywnych, brak kontroli nad gniewem, rozchwiany nastrój

– Angażowanie się w trudne związki, charakteryzujące się skokami energii – od fascynacji i pożądania, do szybkiego przełączenia na niechęć, zawód, rozczarowanie i złość by ponownie przeskoczyć do szalonej namiętności. W związki, które z reguły kończą się negatywnie dla którejś ze stron

– Nieumiejętność wyznaczenia sobie precyzyjnych długofalowych celów czy zamierzeń związana z brakiem umiejętności zdefiniowania samego czy samej siebie, trudności z określeniem własnej tożsamości, życiowej misji, predyspozycji czy preferencji

– Poczucie życiowej pustki, wycofania, tendencja do samookaleczania, używania środków psychoaktywnych, niekontrolowane wydawanie pieniędzy w celu polepszenia nastroju, 

– Oddawanie się coraz to nowym i zazwyczaj podpatrzonym u kogoś innego pasjom, by szybko odkryć, że nie rozwiązują one jednak żadnego problemu

– Niestabilne poczucie własnej wartości oraz zniekształcony obraz siebie samego lub samej

– Destrukcyjne dla siebie i otoczenia próby uniknięcia uczucia odrzucenia wraz z obsesyjnym sprawdzaniem intencji, lojalności i wierności partnera przetykane próbami prowokowania sytuacji mających udowodnić domniemane dążenie do odrzucenia

Jeśli pośród powyższego zestawu zachowań i przekonań rozpoznajesz jakieś zachowania własne i to takie, które się powtarzają częściej niż powinny jednocześnie w towarzystwie kilku pozostałych to istnieje spore prawdopodobieństwo, że źródłem tych zachowań może być zaburzenie osobowości typu borderline. Niektórzy badacze uważają, że wszyscy w jakimś stopniu przejawiamy skłonności do powyższych zachowań tyle że większość z nas potrafi nad nimi zapanować, poskromić je w sobie przez co stają się niegroźne ani dla nas ani dla naszego otoczenia. Skąd bierze się ich źródło? Tutaj wymienia się wiele przyczyn – jedne z badań wskazują, że gro przypadków BPD występuje u osób w których rodzinach, we wcześniejszych pokoleniach pojawiały się również tego typu zaburzenia, co by wskazywało, że jakaś część zachowań z pod znaku borderline jest przez nas dziedziczona. Inne źrodła wskazują, że osobowość borderline kształtowana jest w dzieciństwie, kiedy doświadczyliśmy jakiegoś rodzaju odrzucenia – zarówno w najbliżej rodzinie, jak i wśród rówieśników. Jeszcze inni badacze wskazują na dający się odnotować związek pomiędzy ukształtowaną w osobie dorosłej osobowością borderline a doświadczeniami molestowania seksualnego w dzieciństwie lub okresie dorastania. Zatem źródeł może być olbrzymia ilość i pewnie niejedne przyszłe badania wskażą nam kolejne. Niezależnie jednak od tego uznaje się, że to zaburzenie osobowości wymaga specjalistycznej ingerencji, ponieważ pozostawione samo sobie będzie skutkowało coraz większym impaktem destrukcyjnym dla samego zainteresowanego, jak i jego otoczenia. Wskazuje się tutaj, że najlepszy skutek daje połączenie ingerencji farmakologicznej z jednej i psychoterapii z drugiej strony. Przy czym oddziaływanie farmakologiczne ma głównie na celu zmniejszenie objawów, a nie wyleczenie, które za pomocą samych środków farmakologicznych uznaje się dzisiaj za niemożliwe. Bo jak każdy „stabilizator nastroju” środki te działają wyłącznie doraźnie, zaś przedmiotem ich działania jest zmiejszenie skutku, nie zaś pozbawienie przyczyny. W łączonej zaś w tych przypadkach z farmakologią psychoterapii jako najskuteczniejsze wymienia się mentalizacyjne terapie MBT, oparte na technikach transpozycji terapie TFT Kernberga, czy terapie dialektyczno behawioralne czy poznawczo behawioralne, a nawet terapie psychodynamiczne. Sporo tego, prawda? Jednak my spróbujemy sobie poradzić z zaburzeniem osobowości borderline wykorzystując jedynie podejście transpersonalne i jednocześnie nie korzystając z żadnych środków farmakologicznych. Skąd taki wybór? Po pierwsze dlatego, że to terapia w której orientuję się dużo lepiej niż w pozostałych, więc nie zamierzam wchodzić w kompetencje psychoterapeutów specjalizujących się w terapiach wymienionych wyżej. Po drugie miałem okazję doświadczyć jej skuteczności w wielu wypadkach borderline i to na różnych poziomach intensywności tego zaburzenia. W wielu przypadkach zanotowaliśmy znaczne i co najważniejsze trwałe zmniejszenie objawów BPD, w kilku przypadkach klienci całkowicie pozbyli się tego zaburzenia, ale też – co trzeba szczerze przyznać – istnieją przypadki, w których proponowana przeze mnie metoda po prostu nie zadziałała. Jej skuteczność bowiem zależy od wielu czynników – wśród których za najistotniejszy uważam poziom świadomości osoby chcącej się pozbyć przejawów bordeline. Nie czas tutaj na rozwijanie wątku o modelach poziomów świadomości – zaciekawionych odsyłam do drugiego wydania książki ”Życie. Następny poziom” w której w ostatnim, dodatkowym rozdziale opisuję najbardziej moim zdaniem użyteczne modele. W tym model emocjonalny Hawkinsa, przekonań Gravesa-Becka i narracyjny Logana oraz dodatkowo – na co mam nadzieję – najprostszy i jednocześnie własny, który wyłonił się z moich doświadczeń w pracy z klientami. I to między innymi tych doświadczeń, które obejmowały pracę z zaburzeniem borderline. 

Metoda

Na początek wyobraźmy sobie kogoś, kto zdiagnozował się lub został zdiagnozowany jako borderline. Tutaj posłużmy się imieniem Teresa (niech oglądające nas Teresy mi wybaczą ten zabieg), ale w ten sposób będzie mi łatwiej to wyjaśnić. Mamy więc Teresę, u której pojawiają się wymieniane wcześniej zachowania pojedyncze lub też występujące w grupie. Kluczem w poprzednim zdaniu są słowa „pojawiają się”. Oznaczają one bowiem, że borderline nie jest nieprzerwanym strumieniem takich zachowań, ale aktywnością periodyczną. To oznacza, że pomiędzy epizodami na przykład nieradzenia sobie z gniewem, lęku przed odrzuceniem, czy też innymi objawami występują epizody pozbawione takich zachowań. Mamy zatem Teresę, którą raz zachowuje się jak zdefiniowany borderline, a pomiędzy tymi epizodami jej aktywność nie stwarza jej problemów. To z kolei oznacza, że Teresa przełącza się pomiędzy dwoma typami zachowań, czyli jak to będziemy określać dalej, pomiędzy dwoma typami osobowości. Raz odpala w sobie repertuar borderline, a raz nie. Możemy więc powiedzieć, że Teresa czasami korzysta z osobowości zaburzonej, a czasami nie. Tę zaś osobowość, która nie przejawia cech zaburzonych w Teresie będziemy nazywać jej osobowością spoczynkową lub zdrową. I właśnie tę zdrową osobowość w naszej metodzie wykorzystamy do pracy z obniżeniem tendencji do zachowań niechcianych, destrukcyjnych których źródłem jest borderline. Nie da się bowiem do pozbycia się osobowości zaburzonej wykorzystywać osobowości zaburzonej. To tak, jakbyśmy chcieli wybudować dom i mieli do dyspozycji dwóch robotników – jeden zachowuje się normalnie, drugi zaś co chwilę zmienia nastrój, reaguje gniewem i nigdy nie wiadomo czego się po nim spodziewać. Logiczne jest, że wszelkie ustalenia co do budowy domu, terminów i harmonogramu prac będziemy podejmować z tym przewidywalnym i spokojnym gościem, a nie z tym drugim. Takie podejście wymaga perspektywy transpersonalnej, o której już kilka razy opowiadałem. W skrócie w tej perspektywie przyjmujemy założenie, że nie jesteśmy jakąś osobowością, a jedynie tworzymy te osobowości na użytek kontekstu sytuacyjnego, by realizowały dla nas konkretne zamierzenia. W tej perspektywie my jesteśmy zegarmistrzem konstruującym zegarki, a nie zegarkiem. Jeśli Teresa zgodzi się na takie transpersonalne widzenie siebie, to w następnym kroku musimy nauczyć zdrową osobowość Teresy jak definiować, czy też precyzyjnie rozpoznawać jej osobowość zaburzoną. W tym procesie chodzi o to, żeby zegarmistrz nauczył się tego, w jaki sposób skonstruowany jest zegarek, który za chwilę będzie naprawiał. W tym celu Teresa zaczyna obserwować samą siebie starając się odkryć w jaki sposób, kiedy, w jakich okolicznościach, w efekcie jakich bodźców zewnętrznych i wewnętrznych pojawiają się w niej zachowania spod znaku borderline. Teresa uczy się po prostu samej siebie. Zakłada specjalny zeszyt, w którym notuje każde swoje zachowanie, pojawiające się emocje, stany wzburzenia i wycofania, lęki, stresy i to jaki efekt to w niej wywołuje. Gromadzi wiedzę na swój temat starając się bez oceniania siebie, bez najmniejszych wyrzutów sumienia czy poczucia winy prowadzić coś w rodzaju dziennika pokładowego. Zadaniem Teresy jest nauczenie się siebie na takim poziomie, by mogła precyzyjnie przewidywać, kiedy i w jakich okolicznościach pojawi się w niej określony strumień emocji, co po czym nastąpi, w jaki sposób pojawiające się z niej zaburzenie osobowości radzi sobie z rozładowaniem systemowego napięcia. Tutaj bardzo istotne jest by Teresa prowadziła swoje zapiski bez najmniejszego oceniania czy uwag. Po prostu zapisuje wszystko co zarejestruje, jakby miała przygotować raport na temat obcej sobie osoby, z którą nie łączy ją żadna identyfikacyjna nić. Po prostu zegarmistrz studiuje teraz plany konstrukcyjne zegarka, rozkminia zasadę działania mechanizmów, ogląda pod mikroskopem każde zębate kółeczko i jednocześnie przy tym nie wydaje werdyktu czy coś jest dobre czy złe. Oczywiście Teresie zajmie to trochę czasu, bo nie wszystkie zachowania występują jak na zawołanie. Tutaj bardziej chodzi mi o takiej podejście Teresy, która po prostu za każdym kolejnym razem uzupełnia swój dzienniczek. Mówi: „o tego już dawno nie było, trzeba to zapisać”, albo „o to już znam, zawsze jak się pojawia zazdrość, to zaraz potem pojawi się ten lęk, a tuż po nim dezorientacja”. W ten sposób Teresa uczy się siebie, by stać się największym światowej klasy ekspertem od własnego borderline. Dzięki temu zaczyna bezbłędnie rozpoznawać jakie emocje towarzyszą jakiemu zachowaniu, co je wywołuje, jaki będzie ciąg przyczynowo skutkowy. Kiedy się „to”pojawia, kiedy „to” się na sila, a kiedy powoli ustępuje. Celowo używam tutaj zwrotu „to”, bo miałem kiedyś klienta z borderline, który właśnie tak definiował swoje zaburzenie. Kiedy już nauczył się siebie był w stanie precyzyjnie wskazać kiedy „to” się pojawi i z czego i w jakiej kolejności to jego „to” jest złożone. I dokładnie nad takim samym efektem pracuje Teresa. Zaś żeby ułatwić sobie zadanie do całego procesu uczenia się siebie dołącza ciekawość odkrywcy. Nieustannie pyta siebie w takich przypadkach, czy dana emocja zawsze występuje w parze z konkretną inną, czy jakaś emocja, jest następstwem konkretnej innej itd. Kiedy już proces definiowania siebie i nauki własnego systemu borderline zostanie zakończony i Teresa będzie umiała precyzyjnie przewidzieć swoje zachowania i emocje, pora na krok drugi. To krok, w którym działanie, jakąkolwiek aktywność związaną z borderline, Teresa stara się zastąpić jedynie obserwacją gotowości do takiej aktywności. To trudny moment, ale dzięki samopoznaniu i autoświadomości możliwy do przejścia. W efekcie tego ćwiczenia Terasa stara się wykształcić w sobie powstrzymanie od działania kierując się mniej więcej następującym konstruktem myślowym: „O, widzę że to się zbliża. Za chwilę będzie się starało opanować system i zmusić mnie do konkretnego zachowania. Ale zanim się tak zachowam poczekam chwilę by sprawdzić czy tak jak poprzednio po kilku minutach to przejdzie i w to miejsce pojawi się kolejna emocja, którą też dobrze znam.” Za każdym razem, kiedy Teresie uda się powstrzymać od działania w efekcie jakiegoś zaburzenia nastroju, zacznie się w niej pojawiać satysfakcja wynikająca ze świadomości przejmowania kontroli przez osobowość zdrową nad osobowością borderline. I to jest kluczowy moment w tej metodzie, bo jeśli to uda się po raz pierwszy to umysł Teresy dostanie precyzyjny informacyjny impuls: „potrafię nad tym zapanować”, a z każdym takim impulsem to zapanowanie stanie się coraz łatwiejsze. Ale to nie jedyny efekt tej metody. Samo bowiem prowadzenie wyżej wspomnianego dziennika pokładowego, będzie wpływało na wzrost autoświadomości. Kiedy zaś pojawia się autoświadomość, to tymi samymi drzwiami wchodzi możliwość większej kontroli i jednocześnie zaczyna się zmniejszać intensywność oraz częstotliwość epizodów borderline. 

To takie proste, ktoś powie? Zbyt proste by mogło działać? Otóż niestety nie proste, bo wymaga naprawdę sporego energetycznego zaangażowania, samodyscypliny i konsekwencji. I oczywiście przekroczenia poziomu świadomości, o których to poziomach już wspominałem. Pamiętajmy złotą regułę perspektywy transpersonalnej: otóż zegarmistrz jest zawsze na wyższym poziomie świadomości niż zegarek, który stworzył. Inaczej akt kreacji nie byłby możliwy. A tak naprawdę – nawet jak dostajemy do niej tendencje w spadku, to osobowość borderline tworzymy sami i tylko my sami mamy sprawczą moc by nad nią zapanować. 

Jeśli zainteresowała was powyższa metoda oparta z jednej strony na budowaniu autoświadomości a z drugiej na psychologii transpersonalnej, to jej rozwinięcie znajdziecie w książce Model transpersonalny. Jeśli zaś zaintrygowała was terapia transpersonalna i to jakie w niej stosujemy narzędzia i techniki by rozwiązać sporą część ludzkich problemów i chcielibyście poznać metodę oraz przećwiczyć jej stosowanie z doświadczonymi terapeutami, wykorzystującymi ją w pracy ze swoim klientami i pacjentami, to zapraszam do wzięcia udziału w szkoleniu Model transpersonalny. To półroczny kurs złożony z siedmiu zjazdów szkoleniowych, praktyk, superwizji oraz ćwiczeń własnych. Więcej informacji w linku pod filmem.

A wszystkim tym, którzy zechcą sięgnąć po przedstawioną tu metodę życzę powodzenia. Wprawdzie nie ma ona mocy magicznej różdżki, ale w wielu wypadkach okazała się niezwykle skutecznym narzędziem. Dlaczego zatem nie spróbować?

Pozdrawiam

#117 Moje na wierzchu

„Moje na wierzchu”, czyli jak wygrać by nie przegrać w relacji?

Kiedy mamy rację, kiedy wychodzi na nasze i kiedy potwierdza się to przed czym przestrzegaliśmy jednocześnie czujemy delikatny dreszczyk satysfakcji. Nasze ego wypowiada wtedy jedną ze swoich ulubionych mantr „a nie mówiłem” i czujemy, że nasze wreszcie i zasłużenie wyszło na wierzch. Skoro jednak nasze jest na wierzchu to nie ma innego wyjścia – czyjeś musi być pod spodem. Ktoś jest górą, bo ktoś jest dołem. Ktoś zwycięża, a każde zwycięstwo musi jednocześnie tworzyć przegranego. W relacyjnej interakcji efekt „moje na wierzchu” daje zwycięstwo tylko jednej strony, a to powoduje, że druga strona nie czuje już takiej satysfakcji, Co tu dużo mówić – druga strona czuje się absolutnie fatalnie i prędzej czy później, by pozbyć się emocjonalnego dyskomfortu i napięcia uruchomi jakiś mechanizm obronny. Na przykład naciśnie w nas akurat taki guziczek, który perfekcyjnie zamieni nasz stan satysfakcji na wściekłość. Żeby pokazać jak działa ten mechanizm przyjrzymy się przykładom. Oto Stefan i Zosia wybierają się na przyjęcie. Stefan jeszcze wczoraj delikatnie zwracał uwagę Zosi, żeby tak zaplanowała przygotowanie do wyjścia by zdążyć na czas. Akurat na tym przyjęciu będzie przełożony Stefana, więc zależy mu na tym, żeby pokazać, że punktualność to jego żelazna zasada. A tak naprawdę – o czym Zosia nie wie – Stefan kilka dni temu ostro perorował w pracy w obecności szefa, że ludziom, którzy się spóźniają nie należy ufać. Zatem teraz, gdyby na to przyjęcie się z Zosią spóźnili zrobiłby sobie z gęby cholewę. Niestety Zosia ma tę przypadłość, że kiedy się śpieszy to wszystko trwa dwa razy dłużej. Szminka się ułamie, grzebień jakoś tak dziwnie wylatuje z rąk i do cholery ten kran w umywalce znowu tryska znienacka wodą mocząc przy okazji wszystko dookoła wraz z przygotowaną do wyjścia sukienką. I oczywiście czas biegnie nieubłaganie, każda minuta w perspektywie Stefana wydłuża się niemiłosiernie. Coraz szybciej zbliża się ta chwilą, w której Stefan orientuje się, że nawet wynajęcie taksówki mającej moc latania z szybkością światła nie uratuje sytuacji i na przyjęcie będą musieli się spóźnić. Teraz Stefan siedzi naburmuszony na kanapie udając oazę spokoju i jednocześnie wszystko się w nim gotuje. W końcu rzuca w stronę łazienki: „Tak prosiłem o punktualność, a ty znowu zrobiłaś to co zawsze. Przewidywałem że tak będzie. Znowu wyszło na moje”. Teraz z łazienki wygląda Zosia i rzuca w stronę Stefana: „Trzeba się było ożenić z własną matką, on jest przecież perfekcyjna”. „Ale przynajmniej zadbana!” – wykrzykuje Stefan. „Chcesz powiedzieć, że moja matka to fleja?” – krzyczy Zosia i już możemy sobie odpuścić śledzenie dalszych losów tej pary, bo wszyscy wiemy jak to się skończy. To oczywiście tylko jedna z możliwych konfiguracji, w której „bycie gorą” odgrywa istotną rolę w zarzewiu przyszłego konfliktu. Niestety wiele relacji jest zbudowanych na walce o rację, o władzę, o kontrolę i udowadnianie sobie czegokolwiek. I niestety walczymy ze sobą o władzę tak często, że przestaliśmy już na to zwracać uwagę. Zaczyna się od drobnych różnic zdań na naprawdę nieistotne tematy. Oto Kasia z Zenkiem jadą samochodem i ponieważ aktualnie wyczerpał im się temat rozmowy postanawiają posłuchać radia. Nagle w trakcie audycji speaker mówi o furorze jaką zrobiła ostatnia kreacji Michelle Pfeiffer w trakcie jakiegoś filmowego eventu. W reakcji na to Kasia wzdycha: „To marzenie żeby po sześdziesiątce tak wyglądać”. „Po jakiej sześdziesiątce – woła Zenek – zwariowałaś, przecież ona może mieć ledwie co pięć dych”. Przez chwilę trwa ożywiona wymiana zdań na temat wieku obgadywanej gwiazdy po czym Kasia wypala: „Taki jesteś mądry, to ci udowodnię” i postanawia korzystając z telefonu sprawdzić w Internecie datę urodzenia aktorki. „A widzisz cieniasie – Kasia tryumfuje – sześćdziesiąt jeden. I co łyso ci teraz?” Tutaj następuje chwila przedłużającej się ciszy, po czym Zenek niby od niechcenia mówi: „Wiesz, kilka moich koleżanek z pracy jest starszych nawet od ciebie, a wyglądają naprawdę szałowo”. Tak, to jest ten moment w którym już wszyscy wiemy, że Zenek nacisnął guziczek, którego nie powinien był naciskać. Jeśli zaś już wiemy, że taka błahostka jak kłótnia w samochodzie o prawdziwość zasłyszanej w radiu informacji może spowodować potężną związkową awanturę zakończoną kilkoma cichymi dniami, to łatwo się domyśleć jak może się skończyć rywalizacja o rację, władzę czy decyzyjność przy różnicy zdań dotyczącej wychowania dzieci, ścieżki zawodowej kariery, zdrowia czy wspólnych wakacji. 

Przyjrzyjmy się teraz czysto logicznemu układowi dwóch relacyjnych elementów, w którym to układzie jeden odnosi zwycięstwo kosztem porażki drugiego. Wydawałoby się że zwycięski element tryumfuje, czuje się świetnie i jest w pełni usatysfakcjonowany. Niestety tak nie jest, bo to zwycięstwo ma bardzo gorzki smak. Jego ceną jest zaburzenie relacyjnej harmonii i pojawienie dysproporcji pomiędzy rzeczywistością a oczekiwaniami. Można by to streścić słowami: „wygrałem ale i tak czuję niesmak w ustach”. Wygrałem, ale do tego zwycięstwa doprowadziła mnie walka okraszona podniesionym poziomem adrenaliny, nerwami, zmaganiem się z powstrzymywaniem emocji i cały energetyczny bagaż, którego ciężar znacznie osłabia wynik. To tak jakby wygrać wojnę jednocześnie wracając z niej na inwalidzkim wózku. To tak, jakby wygrać mecz, ale jednocześnie dostać na nim żółtą kartkę, która oznacza jednocześnie zakaz występu w kolejnym lub kilku kolejnych o wiele ważniejszych meczach. Co więcej zwycięstwo tworzy przegranego, który będzie się przecież starał ze wszystkich sił bronić, więc samo to już naraża zwyciężającego na dyskomfort zepsucia atmosfery w relacji, zaś w przypadku kiedy przegrany nie ma już możliwości obrony najpewniej zareaguje bolesną zemstą, która tę relację rozgrzeje do czerwoności. Wygrany zatem tak naprawdę – zawsze przegrywa. Jego zwycięstwo zanurza go jednocześnie w cały szereg dramatycznych konsekwencji zarówno wewnętrznych – jak potrzeba uporania się z wieloma niechcianymi emocjami, poddaniem pod wątpliwość zasadności relacji, pojawienia się myśli o potrzebie jej przewartościowania, jak i zewnętrznych – jak pogorszenie kondycji relacji. Ale nie mniej negatywnych efektów ma miejsce w przegranym. Kiedy widzi dziką satysfakcję po drugiej stronie to automatycznie obniża się poziom jego samopoczucia. Czuje napięcie, więc by je rozładować musi przekierować albo odpowiedzialność za przegraną albo w ogóle uwagę na zewnątrz siebie. Jeśli teraz sam wejdzie w tryb ataku, to partner czy partnerka przestaną się pławić w luksusie zwycięstwa, bo będą musieli się skoncentrować na obronie własnej a w ten sposób dyskomfort przegranej przejdzie w zapomnienie. Mamy przecież nowe rozdanie, nowe piony na szachownicy i nowy proces rywalizacji o to czyje będzie na wierzchu. I teraz kiedy dawnemu przegranemu uda się przejść w tryb zwycięzcy obydwa elementy relacji zamieniają się doznaniami emocjonalnymi ale w rzeczywistości z punktu widzenia logiki układu nic tak naprawdę się nie zmienia. Mamy do czynienia z tą samą eskalacją emocji tyle, że teraz w drugą stronę. Z tego typu potyczek nie da się wyjść bez szwanku i niepoobijanym. Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą, mieczem wojujesz, to od miecza giniesz. Prawo polaryzacji jest nieubłagane i niestety jeśli jest się raz na wozie a raz pod wozem, to z przyjemną wycieczką nie ma to wiele wspólnego. W ten właśnie sposób tak naprawdę w relacjach ranimy siebie nawzajem i nie ma tutaj zwycięzcy, bo rywalizacja o rację, władzę czy decyzję produkuje wyłącznie przegranych.

 Jak zatem wyjść z tego magicznego koła „moje na wierzchu”? Istnieje tylko jeden sposób a warunkiem możliwości skorzystania z niego jest odpowiednia świadomość po obu stronach układu. To świadomość, w której otwiera się możliwość redefinicji zwycięstwa. Otóż następuje ono nie wtedy, kiedy tylko jeden element układu relacji wygrywa, ale wyłącznie wówczas, kiedy obydwa elementy dobrze się czują. Obydwa odczuwają spokój, bezpieczeństwo i satysfakcję. A to z kolei jest możliwe, kiedy w związku pojawia się odpowiedzialność nie za własne samopoczucie, ale za to by obydwa elementy układu czuły się jednakowo dobrze w tym układzie. Chęć dominacji zastępuje dążenie do wspólnego radzenia sobie z różnicami zdań. Chęć osiągnięcia „moje na wierzchu” zastępuje chęć doprowadzenia do takiej sytuacji i znalezienie takiego rozwiązania, by żadne nie było pod spodem. To trudne, bo przecież od lat przywykliśmy do rywalizacji ale nie niemożliwe. Wystarczy by w sytuacji różnicy zdań, opinii czy przekonań każdy z elementów układu relacji zadał sobie pytanie „co mogę zrobić, by zwycięstwo stało się udziałem obu stron?”

Pozdrawiam

#118 Wewnętrzny krytyk

Wewnętrzny krytyk

Znacie ten głos, który odzywa się w naszym wnętrzu, kiedy coś nam się nie udaje, coś pójdzie nie tak, czy też wówczas, kiedy stoimy przed ważnym, a najlepiej już publicznym wyzwaniem? Głos który mówi „zorientują się, że się do tego nie nadajesz”, „jesteś za gruby i do tego łysy”, „nawet się za to nie bierz, bo przecież i tak dasz plamę” i tak dalej i tak w nieskończoność. To jakby wewnątrz nas siedziała jakaś złośliwa franca i uważnie przyglądała się naszemu życiu ze swej loży szyderców. I przy najmniejszej okazji z nieukrywaną satysfakcją nam dowalała wmawiając nam że jesteśmy gorsi lub słabsi. Gdybyśmy wyobrazili sobie w naszym wnętrzu dwie siły reprezentowane przez dwa wektory, to wewnętrzny krytyk stoi za tym wektorem który nas wpycha w dół. Jest przeciwstawną siłą do tej ciągnącej w górę, która odpowiada za nasz rozwój, efektywność, pokonywanie przeszkód. Wydaje się, że ilekroć ta druga, ciągnąca nas w górę siła nabiera rozpędu tylekroć zaczyna być równoważona przez siłę krytyczną, byśmy w tym rozpędzie czasem nie przewrócili się o własne nogi. Wielu specjalistów uznaje, że krytyk to rodzaj mechanizmu obronnego, którego zadaniem jest ustrzec nas przed porażką, przed kompromitacją, zabezpieczyć przed ciosem, który otrzymamy gdy okaże się, że jesteśmy niewystarczająco dobrzy w czymkolwiek. Wydawać więc by się mogło, że wewnętrzny krytyk po prostu dba o nasze interesy chroniąc nas przed zakusami zbyt wybujałego ego. W rzeczywistości jednak w efekcie jego działalności powstaje dość destrukcyjny dla naszego systemu mechanizm. Bo z jednej strony krytyk nie przestaje nas krytykować z obawy, że jeśli tego nie zrobi, to będziemy musieli się zmierzyć z dezaprobatą i odrzuceniem, a z drugiej strony w efekcie tego samego mechanizmu jeśli coś zrobimy dobrze, to zamiast się cieszyć sukcesem, jedynie oddychamy z ulgą, że tym razem udało się uniknąć wpadki. Świętowanie sukcesu zaś, a ulga wynikająca z przeświadczenia o uniknięciu wykrycia czy upublicznienia naszych braków, to dwie różne historie o przeciwnym potencjale energetycznym. Radość z sukcesu dodaje skrzydeł, a ulga pojawiająca się po osiągnięciu czegokolwiek, co się jedynie jakimś cudem udało, ma tendencję do wbijania nas w ziemię z takim samym zapałem jak robi to nasz wewnętrzny krytyk. Co więcej – jak zauważa dr. Leon Seltzer – autor znakomitej, ale niestety nie przetłumaczonej jak dotąd na język polski książki „Paradoksalne strategie w psychoterapii” – ta ulga nie jest trwała. Utrzymuje się jedynie do momentu pojawienia się kolejnego wyzwania, zamykając w ten sposób cykl konfiguracyjny lęku i depresji. 

W moim przekonaniu klucz do oswojenia, czy też zneutralizowania działania naszego wewnętrznego krytyka tkwi w przyjrzeniu się jego stylom narracyjnym. W tym celu wystarczy wynotować sobie najczęściej słyszane sekwencje wypowiedzi naszego wewnętrznego krytyka. Nie tylko pod względem treści jakie przekazują, ale przede wszystkim pod względem samej konstrukcji zdań, używanych zwrotów i stylu wypowiedzi. Ilekroć to zadanie wykonują klienci terapii tylekroć słyszymy ich okrzyk zdziwienia właśnie dokonanym odkryciem. Przyglądają się spisanym zdaniom stanowiącym dosłowne cytaty wypowiedzi ich wewnętrznego krytyka i odkrywają, że te słowa, zdania i wypowiedzi są im dobrze znane z dzieciństwa. Tak do nich mówił opiekun, rodzic, nauczyciel czy rówieśnicy. To wskazuje, że nasz wewnętrzny krytyk w swoim krytykanctwie wcale nie jest taki samodzielny jakby się mogło wydawać. Albo czerpie inspirację z zapamiętanych przez nas krytycznych uwag, którymi obdarzali nas kiedyś inni albo też w jakiś zadziwiający sposób jest pod tych innych podlinkowany. A to z kolei oznacza, że wcale nie jest taki nasz własny i osobisty, jakbyśmy mogli dotąd sądzić. Uświadomienie sobie jego obcych inspiracji może być niezwykle uwalniającym doświadczeniem, bo jednak – jakby na to nie spojrzeć, gdzieś w duchu naszego jestestwa głos obcych szanujemy ciut mniej niż własny. Jeśli zaś krytyk w swych osądach inspiruje się uwagami innych a nie naszymi własnymi o samych sobie, to moc jego uwag już nie jest aż taka silna. Zawsze możemy sobie powiedzieć „tak, znam to marudzenie, to przecież dokładna zżynka z mojej matki, ojca, nauczycielki etc.”. Ta strategia znacznie osłabia działanie krytyka, jednak nie pozbawia go aktywności w ogóle. Będzie nam towarzyszył, bo przecież ubzdurał sobie, że koniecznie trzeba nas uchronić przed wstydem porażki. Problem z nim jednak jest taki, że kiedy nas tak chroni to jednocześnie nie daje nam szansy na wzrost. Bo jego krytyka raczej ma na celu wysłanie nas z powrotem do strefy, w której nie wychylając się zbytnio mamy się poczuć w miarę bezpiecznie. Problem w tym, że jeśli pójdziemy za tym głosem to w tej bezpiecznej strefie po prostu utkniemy. 

Co zatem zrobić z krytykiem? Współczesne nurty psychoterapeutyczne doradzają w tym miejscu technikę zwaną dystansowaniem, czyli taką zmianę postrzegania krytyka, w której widzimy go jako obcą nam osobą. W terapii poznawczo behawioralnej wprost doradza się nawet zmianę zaimka w taki sposób, by odebrać krytykowi prawo do mówienia o sobie „ja” i zacząć nazywać go po prostu „on”. Wtedy powstaje inspirowany rozróżnieniem lingwistycznym dystans, który ułatwia racjonalny ogląd sprawy. Ale ja wolę dużo bardzie precyzyjną technikę pochodzącą z psychologii transpersonalnej i opartą również na dystansowaniu, ale daleko głębszym. Najpierw jednak by wyjaśnić tę zasadę posłużmy się przykładem. Wyobraźmy sobie dwóch gości – Andrzeja i Bogdana, których wzajemną komunikację będziemy rozpatrywać z trzech różnych poziomów relacji. W pierwszej wersji są po prostu znajomymi i nie łączy ich żaden gradacyjny aspekt. Andrzej w tym układzie nie jest ważniejszy od Bogdana i Bogdan od Andrzeja. Znajdują się na tym samym poziomie stratyfikacji. Teraz wyobraźmy sobie, że Bogdan stale krytykuje Andrzeja. Co się będzie działo w tej relacji? Otóż prędzej czy później zostanie przez Andrzeja zerwana, ponieważ napięcie wynikające z dyskomfortu kontaktu z Bogdanem stanie się dla niego zbyt duże. W drugiej relacyjnej konfiguracji wyobraźmy sobie, że Bogdan jest szefem, przełożonym, czy też pracodawcą Andrzeja. Mamy tu więc sytuację, w której szef czepia się wiecznie swojego pracownika, wiecznie go krytykuje, wiecznie jest z niego niezadowolony. Jak zareaguje Andrzej? Czmychnie jeśli ma dokąd, natomiast jeśli z jakichś powodów jest na stale związany z tą pracą i szefem Bogdanem to będzie musiał potulnie znosić ten układ, za co zapłaci takimi atrakcjami jak wypalenie zawodowe, obniżenie poczucia własnej wartości, tłumiona złość itd. Generalnie powiedzielibyśmy że w tej sytuacji, że Andrzej ma przerąbane. A teraz trzecia konfiguracja – tym razem jest odwrotnie – to Andrzej jest szefem Bogdana. Reszta, czyli to że Bogdan wiecznie krytykuje Andrzeja pozostaje bez zmian. Jak teraz będzie reagował Andrzej? Jeśli jest kiepskim szefem, to oczywiście spróbuje się pozbyć Bogdana. Jednak jeśli jest świadomy i pragmatyczny ustawi ich relację w następujący sposób. „Drogi Bogdanie – mówi Andrzej – spróbuję wykorzystać twoją przywarę i to ciągłe krytykanctwo wychodząc z założenia, że robisz to po to by mnie uchronić przed popełnianiem błędów, a więc docelowymi porażkami. Odtąd będę traktował twoje uwagi jedynie w kategoriach informacyjnych, jako sygnały świadczące o tym, że być może istnieją jakieś aspekty rzeczywistości czy też mojej działaności których sam nie dostrzegam. Zatem w tym ujęciu to, że mi otwierasz oczy traktuję jako cenne podpowiedzi. Ale pamiętaj jednocześnie kto jest czyim szefem, a to oznacza, że będę podejmował decyzję co do własnych działań na podstawie wielu przesłanek i informacji. W tym również twoich, ale będą one stanowiły jedynie jeden z elementów czerpania wiedzy o sobie i świecie, a nie nieomylny przewodnik jak to było do tej pory.”. Jak zareaguje wieczny krytykant Bogdan po takiej deklaracji swojego szefa Andrzeja? Otóż moglibyśmy kolokwialnie powiedzieć, że trochę mu zmięknie rura, bo krytykowanie własnego szefa nie jest już tak bezkarne jak podwładnego, prawda. 

A teraz ten sam mechanizm przełóżmy na dwa wektory sił, o których wspominałem na początku. Wektor A jest przypisany sile, która jest w nas odpowiedzialna za rozwój, wzrost, pokonywanie wyzwań, uczenie się i osiąganie zamierzeń. Wektor B to siła krytyczna popychająca nas w dół, do bezpiecznego niewychylania się, w którym możemy utknąć na wieki. Jeśli system jest zdominowany przez wektor B (w naszym przykładzie jeśli B, jak Bogdan jest szefem A jak Andrzej), to wówczas A nie jest w stanie ciągnąć systemu w górę. Jeśli uda nam się odwrócić tę proporcję i zdominować system wektorem A, jednocześnie pozostawiając w systemie wektor B i korzystać z jego wartości informacyjnej (to sytuacja w której Andrzej jest szefem Bogdana), to system będzie wzrastał świadomie i racjonalnie. W tym układzie A nie odrzuca B, a jedynie wykorzystuje jego obecność czerpiąc z niej to co najbardziej korzystne dla całego systemu. 

Najczęstszym błędem popełnianym w walce z wewnętrznym krytykiem jest chęć jego pokonania, czy też pozbycia się z systemu. To wyjątkowo trudne i często wręcz niemożliwe zadanie. Dużo prościej jest dogadać się z nim i zacząć współpracę na własnych zasadach, właśnie z perspektywy szefa, a nie podwładnego. Po prostu – dogadaj się ze swoim Bogdanem, wynegocjuj z nim jak najbardziej korzystny dla ciebie kontrakt i zacznijcie współpracę. A mówiąc inaczej – nie bój się zatrudnić Bogdana, bo jeśli dobrze ustawisz ten układ ze zdziwieniem odkryjesz jak wiele korzyści może mieć do zaoferowania. 

Pozdrawiam

#119 Czy ja jestem toskyczny/a?

Czy ja jestem toksyczny/a?,

czyli diagnoza transakcji relacyjnych. 

Pod moim mini-wykładem „Sposób na toksycznych ludzi” pojawiło się spore zainteresowanie i przy okazji kilka wątpliwości, które warto wyjaśnić. Jedna z nich zdaje się dotyczyć tego, czy czasem sami nie jesteśmy właśnie toksyczni dla innych i jeśli tak jest, to w jaki sposób możemy tę naszą toksyczność zdiagnozować. A czasem niestety zachowujemy się w taki sposób wobec innych ludzi, który odbiera im energię – z jednej strony więc z ich perspektywy wchodzimy w rolę energetycznych wampirów, z drugiej zaś strony – co w temacie dzisiejszego mini-wykładu zdaje się być kluczowe – kompletnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Na szczęście większość z nas nie zachowuje się w ten sposób przez cały czas, a jedynie przejawiamy epizody takich zachowań w naszej codziennej aktywności, z których to zachowań gros jest po prostu nieświadomych.

Zacznijmy od mechanizmu transakcji relacyjnej, bo właśnie w nim znajdziemy odpowiedź na wiele pytań związanych z istotą tego, dlaczego w ogóle wchodzimy w relacje i dlaczego jedne z nich są dużo trwalsze od innych i angażują naszą energię przez dłuższy, czasami wieloletni okres. Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego przykładowa Małgosia i Jasiu mają się ku sobie. Jeden z istotnych czynników odpowiadających za to, że postanawiają być z sobą znajdziemy również w przyjaźni Stefana z Andrzejem, czy Aśki z Zośką. Czynnikiem tym jest wspólna przestrzeń w czterech kluczowych obszarach: wartościach, potrzebach, nagrodach i faktorach atrakcji. Działa to trochę jak zbiory, które pamiętamy z lekcji matematyki z podstawówki. By to wyjaśnić zostańmy przez chwilę przy przykładzie Małgosi i Jasia, ale pamiętajmy że dotyczy to wszystkich dobrowolnych relacji. Mamy zatem jakiś zbiór wartości, które wyznaje, czy też które uważa za szczególnie istotne Małgosia. Podobnym zbiorem dysponuje Jasio. On również uznaje, że jakieś rzeczy, idee czy przekonania są da niego ważniejsze od innych. Jeśli teraz część tych wartości się w tych dwóch wypadkach pokrywa, czyli w matematycznej terminologii zbiory wartości Jasia i Małgosi będą miały część wspólną, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że tych dwoje będzie się miało ku sobie. Im zaś ta część wspólna będzie większa, czyli im więcej wartości Małgosi będzie pokrywało się z wartościami Jasia, tym więź między nimi będzie miała solidniejszy fundament. I dokładnie ta sama zasada dotyczy trzech pozostałych obszarów. Małgosia i Jasiu muszą mieć mniej więcej podobne potrzeby. Na przykład w takich subobszarach jak logistyka życia i pracy, finansów, bliskości, zaufania, seksu, życia rodzinnego itd itp. Im zaś więcej potrzeb tych dwojga będzie takich samych lub zbliżonych, tym łatwiej będzie im się między sobą dogadać i zrozumieć. Kolejnym obszarem są nagrody, czyli to ci oboje traktują jako wynagrodzenie za swoją aktywność. To co oboje będą uważali na przykład za odniesienie sukcesu lub też to co dla nich dwojga będzie jednoznaczną porażką. To, na jakim poziomie konkretna nagroda będzie zaspokajać ich oczekiwania i stanowić sprawiedliwą i oczekiwaną zapłatę za koszty, które ponosimy w życiu. Na końcu tej układanki pozostaje obszar faktorów atrakcji. Jednak użyte tu słowo atrakcja nie oznacza atrakcyjności Jasia i Małgosi bo ten faktor jest obecny we wszystkich pozostałych obszarach, ale tutaj odpowiada za to, co uznajemy za przyciągające. Zresztą zgodnie z łacińskim źródłosłowem atractive, czyli przyciągać. Ten obszar odpowiedzialny więc jest za to, co Jasiu z Małgosią uznają za przyciągające, za motywujące, co moglibyśmy powiedzieć ich nakręca i powoduje, że chce im się rano wstać z łóżka i ruszyć w trudy boju codzienności. Jeśli więc ta opisywana wyżej para odnajdzie w sobie nawzajem wspólne przestrzenie w tych czterech obszarach to oznacza, że spełniają oni warunki ku temu, by utworzyć jakiś rodzaj relacji o konkretnym poziomie trwałości. Kiedy jednak przyjrzymy się temu mechanizmowi bliżej to odkryjemy, że na każdym z jego poziomów dochodzi do rodzaju transakcji, w której coś jest wymieniane za coś. Transakcja relacyjna ma dokładnie taki sam przebieg i rządzi się takimi samymi prawami jak transakcja handlowa. Wiem, że dla niektórych osób zabrzmi to nieludzko i mało empatycznie, ale z punku widzenia socjologicznych systemów wymiany tak właśnie jest. Małgosia dostaje coś od Jasia, a Jasiu od Małgosi. Tutaj przedmiotem transakcji może być bardzo wiele rzeczy – na przykład wsparcie, bliskość, zrozumienie, miłość, zainteresowanie itd. Dzięki tym transakcjom ich związek będzie budowany, a jeśli jeszcze obydwa elementu systemu uznają, że transakcje są sprawiedliwe i uczciwe, to znaczy, że żaden z elementów nie jest wyzyskiwany, dominowany, oszukiwany itp to taka relacja, będzie miała wysoki współczynnik trwałości. Jednym zaś z najbardziej istotnych przedmiotów transakcji relacyjnej i jednocześnie najczęściej pomijanym lub też zamiatanym przez nas pod dywan jest energia. Okazuje się bowiem, że wymieniamy się również energią, jednak czynimy to w zadziwiający sposób. Wchodzimy otóż do układu relacyjnego z pewnym potencjałem, czy też depozytem energetycznym i uznajemy, że właściwa relacja jest wówczas, kiedy ten depozyt nie tylko nie zostanie w niej utracony, ale jeszcze się dodatkowo zwiększy. W przykładzie z Małgosią i Jasiem powiedzielibyśmy, że tych dwoje będzie siebie nawzajem energetyzować, czyli dodawać sobie energii, niejako uzupełniać energetyczne zasoby, a nie je obniżać, wyłącznie zużywać nic w zamian nie oferując. Jeśli tak się stanie – czyli jeśli jeden z elementów układu wyłącznie zużywa energię drugiego i jednocześnie jej nie uzupełnia, to drugi z elementów relacji uznaje transakcję za niekorzystną, nieopłacalną, czy też taką, która w niesprawiedliwy sposób pozbawia go energii. W tej sytuacji z perspektywy tego elementu relacji, który traci energię, drugi jej element uznany zostanie za toksyczny, truciznę pozbawiającą sił witalnych. Tak się będzie działo za każdym razem, kiedy na przykład Jasiu, będzie we własnym systemie sięgał po wartości, potrzeby, nagrody i faktory atrakcji spoza części wspólnej, czy też kiedy dokładnie to samo po swojej stronie uczyni Małgosia. Dlaczego, by dojść do tego momentu wykładu opowiedziałem o relacyjnej części wspólnej zbiorów oraz transakcji energetycznej? Ponieważ dokładnie ten mechanizm pozwoli nam zdiagnozować, czy w naszych relacjach czasem dla drugiej strony nie zachowujemy się właśnie w toksyczny sposób, bardzo często kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Żeby dokonać takiej diagnozy musimy śledzić reakcję drugiej strony relacji, w której się znajdujemy – czyli reakcje partnera, żony, męża, pracownika, szefa, kumpla, matki, ojca itd – z jednej strony na wszystkie te momenty, w których sięgamy do wymienionych wcześniej obszarów. Na przykład kiedy wrzucamy do relacji nowe wartości, które do tej pory nie miały w niej miejsca. Kiedy eksponujemy nowe, nieznane dla drugiej strony potrzeby. Kiedy oczekujemy dotąd nie funkcjonujących nagród czy też kiedy deklarujemy pojawienie się nowych faktorów atrakcji. Z drugiej zaś strony musimy uwrażliwić się na jakość naszych relacyjnych transakcji w ich energetycznym aspekcie i pilnie śledzić, czy nasze zachowania, słowa, czy jakakolwiek aktywność nie obniża zasobów energetycznych po drugiej stronie. I to zadanie jest jednocześnie łatwe i trudne. Łatwe dlatego, że tego typu reakcje po drugiej stronie relacji – w naszym partnerze bardzo szybko widać, bo z reguły nie potrafimy ich ukryć lub też na tyle szybko wyprzedzają nasz układ kontroli, że pojawiają się zanim zdążymy nad nimi zapanować. Kiedy się przyjrzymy tym reakcjom, kiedy naprawdę się na nie uwrażliwimy ze zdumieniem odkrywamy jak precyzyjne potrafią być. Jak mały grymas na twarzy, jak mikromimika, zmiana pozycji ciała, i cały wachlarz indywidualnych zachowań niesie precyzyjną informację, że oto sprawiedliwa energetyczna wymiana została właśnie zachwiana. Że po drugiej stronie zasób energii właśnie został uszczuplony. Tutaj wystarczy się przyjrzeć, wystarczy zaobserwować i zwrócić na to swoją uwagę, by szybko nauczyć się jakie nasze zachowania wywołują te negatywne reakcje. Ludzi możemy się uczyć tak, jak uczymy się nowego języka. Im więcej reakcji zaobserwujesz, im więcej ich zapamiętasz, im większa stanie się twoja baza nowych słówek, tym większe rozumienie języka drugiej osoby. Tego co ją pozbawia energii, co ją toksykalizuje. To bezcenna wiedza, dzięki której możemy skorygować własne zachowania, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy i które osłabiają naszą relacyjną więź. Kiedy Małgosia usłyszy coś od Jasia czy zaobserwuje w Jasiu coś, co obniży jej energię to po prostu będzie to po niej widać. Po tym w jaki sposób ona zareaguje Jasiu będzie mógł precyzyjnie rozpoznać jaki element jego komunikacji czy zachowania taką reakcję wywołał. Jednak tutaj jest podstawowa trudność i właśnie dlatego powiedziałem przed chwilą, że to łatwe i trudne zarazem. Ponieważ barierę takiej relacyjnej obserwacji stanowi nasze ego, które najbardziej zainteresowane jest nami, a nie tym co się dzieje po drugiej stronie. To ono będzie nam wmawiało, że przecież „to błahostka”, że „nie ma się czym przejmować”, że „ty to przewrażliwiona jesteś” itd. Kiedy jednak uda nam się spojrzeć na nasze relacje spoza ego, możemy w zaskakująco łatwy sposób znacznie ograniczyć naszą toksyczność. Warto zatem się przyjrzeć systemowi transakcji energetycznej w naszych relacjach. Tak z czystej ciekawości, by odpowiedzieć sobie na pytanie, czy aby na pewno opisywany wyżej mechanizm mnie nie dotyczy?

Pozdrawiam

#120 Osobowość zależna

Osobowość zależna

Zacznijmy od przykładu. Oto Zuzanna, trzydziestoparoletnia mężatka. Właśnie siedzi w domu sama, bo jej mąż Henryk pojechał na firmową delegację. Zuza rozgląda się po pustym mieszkaniu i ma wrażenie, że z każdym kwadransem coraz gorzej się czuje. Pojawia się napięcie wynikające z narastającego poczucia bezradności i braku bezpieczeństwa. W końcu by rozładować to napięcie chwyta za telefon i pisze smsa do męża, że źle się czuje i prosi go żeby wrócił wcześniej. On odpisuje że nie może, bo to ważna delegacja i generalnie jest w pracy. Zuza odkłada telefon i czuje się coraz bardziej przerażona. Nie wie co ze sobą zrobić. W głowie zaczynają się kłębić myśli, czy czasem Henio nie ma kogoś na boku. Ale nawet gdyby miał to jakoś musiałaby to znieść, bo przecież nie jest w stanie bez niego egzystować. Nie potrafi podjąć najmniejszej decyzji, a pozostawiona sama ze sobą po prostu cierpi katusze. Teraz pojawia się kolejny strumień myśli – przecież Henryk tak się nią opiekuje, troszczy, zajmuje. Sama nie dałaby rady. W ogóle myśl o byciu samej powoduje przyśpieszony oddech. Pojawia się lęk nie do opanowania, jak nagły atak paniki. Chwyta więc za telefon ponownie i próbuje zadzwonić do męża. Kilka sygnałów, które przedłużają się w nieskończoność i w końcu Henryk odbiera telefon. Teraz pojawia się uczucie ulgi. Henryk pyta czy coś się stało. „Nie, tylko myślałam że mi podpowiesz gdzie byśmy wstawili tę nową szafę co ją planujemy kupić.” Henryk zaczyna być poirytowany. „To z taką pierdołą do mnie dzwonisz kiedy jestem naprawdę zajęty.” Zuza nie wie co odpowiedzieć, wie tylko że musi tę rozmowę utrzymać jak najdłużej, bo w przeciwnym razie znowu pojawi się ten nieznośny strach. No dobrze… przestańmy się teraz pastwić nad Zuzą i nie przedłużajmy tego przykładu, który celowo skonstruowałem w taki sposób, by mógł być jedną z wersji zależnego zaburzenia osobowości znanego jako DPD. Według jednej z ostatnich klasyfikacji DPD wzmiankowanej w sławetnym podręczniku DSM-5, czyli klasyfikacji zaburzeń psychicznych wydawanego przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne wskazuje się osiem cech tego zaburzenia, przy czym uznaje się, że diagnozę osobowości zależnej można postawić wówczas, kiedy z poniższych ośmiu cech pacjent wskazuje co najmniej pięć. Jakie to cechy? Wymieńmy je po kolei:

– Nie jesteśmy zdolni do podejmowania codziennych decyzji, jeśli nie otrzymamy odpowiedniej, zazwyczaj sporej ilości podpowiedzi, doradzania czy innej zachęty ze strony innych osób

– Nie jesteśmy zdolni do wzięcia odpowiedzialności za zdecydowaną większość aspektów, dziedzin czy przestrzeni naszego życia bez wsparcia innych

– Wyrażenie sprzeciwu w dowolnej kwestii stanowi dla nas spory problem, bo obawiamy się że tym samym utracimy wsparcie tych, którym byśmy się sprzeciwili

– Nie inicjujemy żadnych nowych przedsięwzięć, a już na pewno takich, które wymagałyby od nas najmniejszej samodzielności, bo mimo iż posiadamy odpowiedni poziom energii i motywacji, nie starcza nam ani pewności siebie ani wiary we własne umiejętności i siły

– Jesteśmy zdolni nawet do wykonywania rzeczy, których nie lubimy, lub które uznajemy za nieprzyjemne, byle w zamian zapewnić sobie wsparcie, opiekę czy obecność innych

– Kiedy jesteśmy sami, zaczynamy się czuć nieswojo, niepewnie i odczuwamy coraz to większą obawę o to, czy jesteśmy zdolni do odpowiedniego zadbania o samych siebie.

– Kiedy ustaje w naszym życiu jakaś relacja czy bliższy związek odczuwamy silną potrzebę zastąpienia jej jak najszybciej inną relacją czy związkiem, który zapewni nam odpowiedni poziom opieki i wsparcia, dzięki któremu przestaniemy odczuwać dokuczliwe napięcie związane z niepokojem oraz lęki separacyjne

– Nawet, kiedy nie jesteśmy sami towarzyszy nam lęk o to, że możemy sami zostać, który staje się motywatorem wielu naszych działań. 

Warto tutaj zwrócić uwagę na to, że wszystkie te symptomy definiowane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne generalnie oscylują wokół jedynie dwóch rodzajów problemów. Pierwsze pięć z nich tak naprawdę dotyczy odpowiedzialności, zaś za trzema ostatnimi stoi lęk przed odrzuceniem i bezradnością. I póki co zapamiętajmy te dwa faktory – problem z odpowiedzialnością oraz lęk. 

Do tej dwójki powinniśmy jednak dodać jeszcze jeden faktor, który często jest pomijany, a który moim zdaniem będzie niezwykle istotny w terapeutycznych próbach poradzenia sobie z DPD. Faktor ten pojawił się w pewnych badaniach, które opisuje jeden z biuletynów Harvard Medical School. W badaniu tym wzięła udział setka kobiet, z których połowa to były studentki psychologii, zaś drugą połowę stanowiły panie zrekrutowane do badań poprzez ogłoszenie poszukujące osób, które „często doświadczały problemów z innymi ludźmi”. Najpierw badane kobiety przeszły testy oraz odpowiadały na szczegółowe pytania mające ustalić, czy w danym przypadku występuje jakieś zaburzenie czy też tendencja do zaburzenia osobowości. Następnie badane uczestniczyły w improwizowanych scenkach teatralnych z wynajętymi aktorami, w których ich zadaniem było zareagować w trzech wyreżyserowanych sytuacjach: kelnerki, która przyniosła niewłaściwe zamówienie i zwala winę na zamawiającego, nękającego przyjaciela, który prosi o udzielenie mu pożyczki i wreszcie nachalnego sprzedawcy, którego nie można się pozbyć. Okazało się, że w przypadku diagnozy DPD w reakcji na sytuacje relacyjne pojawiała się nie tylko niska asertywność, ale dodatkowa cecha. Otóż wszędzie tam pojawiały się reakcje, których źrodłem była obawa o to, czy osoby te będą lubiane. I to kolejny bardzo ważny czynnik, którego moim zdaniem zabrakło w klasyfikacji DMS-5. Osoby z zaburzeniem osobowości zależnej, odczuwają często sporą obawę o to, że ich sprzeciw, autonomia, samostanowienie mogą spowodować, że inni po prostu będą je mniej lubić. 

Skąd się bierze DPD? Tutaj im więcej badań, specjalistów i podręczników tym więcej wskazywanych źródeł. Jedni specjaliści uznają, że ten typ zaburzenia osobowości jest efektem wypracowanych przez nas, a jednocześnie nie przynoszących skutków nieświadomych mechanizmów obronnych. Uznajemy więc, że jeśli to co mieliśmy nadzieję zadziała jednak nie przynosi efektów, wówczas siłą rzeczy stawiamy na to, co wydaje nam się w takiej sytuacji kołem ratunkowym i zachowujemy się tak, by nie zostać odrzuceni. Inni specjaliści twierdzą, że DPD powstaje w obronie przed nieuświadomioną wrogością przed apodyktycznymi relacjami – na przykład w sytuacji, w której nie radzimy sobie z apodyktycznymi rodzicami, podporządkowujemy się innym by uniknąć napięcia wywoływanego przez gniew powstały w efekcie nieprzynoszącego skutków oporu. Jeszcze inni lokują zalążki DPD w dzieciństwie, kiedy dana osoba w procesie socjalizacji nabywa przekonania, że każda jej samodzielna aktywność jest oceniana źle i grożą za nią konkretne relacyjne konsekwencje. To sytuacja, w której mały Jaś cokolwiek by nie zrobił na własną rękę, jakiejkolwiek decyzji by sam nie podjął zawsze usłyszy od rodziców że uczynił źle, bo tylko jego rodzice wiedzą jak powinien się zachowywać, co jest dla niego dobre, a co nie i bez ich udziału nie wolno mu decydować o niczym. Jeśli zaś o czymkolwiek zechciałby decydować, to grożą mu konsekwencje odtrącenia, odebrania uczucia, opieki, zainteresowania i wsparcia. Mały Jaś uczy się więc, że samodzielność jest nieopłacalna i kiedy zostanie dorosłym Janem ta nauka stanie się dla niego imperatywem działania, w który myśl o jakiejkolwiek aktywności bez wsparcia innych będzie napawała go lękiem. 

Niezależnie od tego ile byśmy przyczyn nie znaleźli w mądrych książkach wszystkie one wskazują jeden wspólny mianownik. Otóż osobowości zależnej uczymy się od innych. Tak, od tych samych innych, od których potem się uzależniamy. Nauka zaś ta trwa wiele lat, w których eksperymentujemy ze różnymi strategiami kolekcjonując wyłącznie te, które nie działają i budujemy w sobie w ten sposób przekonanie, że działa wyłącznie to za co się nie bierzemy sami. Oczywiście to przekonanie jest błędne, bo nie bierze pod uwagę (jak zresztą większość przekonań) kontekstu, temporalności środowiskowej, osobowościowej i wielu innych nieustannie zmieniających się czynników. Przekonanie to przerzuca ciężar postrzegania samych siebie z pryzmatu naszych umiejętności, na pryzmat naszych cech. Co oczywiście jest kolejną iluzją opartą na micie niezmienności cech i nie braniu pod uwagę prostej zasady, że wraz z naszymi umiejętnościami zmieniają się nasze cechy. To odwieczna walka postu z karnawałem pod postacią sporu: „nie dam rady, bo już taka jestem” versus „nie dam rady teraz, bo jeszcze nie umiem, ale mogę się nauczyć by dać radę potem”. Różnica, na co zwróciła uwagę badaczka Carol Dweck i o czym już kilka razy wspominałem leży w odpowiedzialności, a dokładnie mówiąc w zwrocie jej wektora. DPD kierują ten wektor zawsze na zewnątrz, kiedy zaś nasza odpowiedzialność zwrócona jest na zewnątrz, to po pierwsze zawsze oddajemy w ten sposób władzę nad sobą temu co na zewnątrz, a po drugie w ten właśnie sposób konstruujemy w sobie wewnętrzny lęk. Kiedy udaje się odwrócić ten wektor i skierować odpowiedzialność za samego siebie do własnego wnętrza, wówczas – w co tak trudno uwierzyć osobom z DPD – lęk opuszcza nasze wnętrze. I dokładnie ten mechanizm, a przynajmniej chęć jego doświadczenia i zastosowania przyświeca wszystkim typom terapii dedykowanych zaburzeniom osobowości zależnej. W terapiach psychodynamicznych przedmiotem zainteresowania stają się przeszłe relacje i ich wpływ na zinternalizowane obrazowanie własnej osobowości. W terapiach kognitywnych w dużej mierze DPD pracuje z demitologizacją i redefinicją przekonań, zaś w behawioralnych usiłuje się osłabić lub zdeprecjonować łańcuchy przyczynowo skutkowe. W terapii transpersonalnej sięgnęlibyśmy do komunikacji z osobowościami wzorcowymi. Jak widać sposobów na zmniejszenie objawów lub całkowite pozbycie się DPD jest całkiem sporo. Jednak jest w tym haczyk ukryty w pewnym paradoksie perspektywy osoby z zaburzeniem zależnym. Otóż według niej wszystko co ważne, sprawcze i właściwe może mieć miejsce wyłącznie na zewnątrz. Wówczas powstaje koncepcja „wylecz mnie z tego, spraw bym się poczuła poczuł lepiej, zrób coś, żeby mi pomóc” kierowana w stronę terapeuty. I niestety ta koncepcja niczym się nie różni od tego, z czym się zmaga DPD. Wówczas odpowiedzialność za zmianę tej sytuacji, pozbycie się objawów itd lokowana jest w terapeucie a nie w pacjencie. Oczekuje on bowiem, że terapeuta zrobi to za niego i dopóki ten wektor odpowiedzialności się nie zmieni, nie obróci w stronę wnętrza pacjenta, dopóty jakakolwiek terapia będzie po prostu nieskuteczna. Bo i owszem DPD uczy się zaburzenia na podstawie relacji z innymi ale proces nauki zachodzi w nim a nie na zewnątrz niego. I tak samo musi przebiegać proces „oduczenia się” zależności, zdobywania autonomii, niezależności, sprawczości i pewności siebie. Wszystkie te procesy mogą mieć miejsce tylko i wyłącznie w nas samych. Nikt nie jest w stanie tego za nas zrobić. Pozdrawiam

Link do artykułu wspominającego o badaniach:

https://www.health.harvard.edu/newsletter_article/Dependent_personality_disorder

#121 Atak na posłańca

Atak na posłańca

Czy zdarzyło wam się kiedyś w dobrej wierze i z dobrą intencją zwrócić komuś uwagę, w czego efekcie ten ktoś skierował swój gniew przeciwko wam? To arcyciekawa sytuacja, którą możemy nazwać „atakiem na posłańca”, która zawiera w sobie potężny i jednocześnie bezcenny potencjał informacyjny. Rozumienie jej mechanizmu staje się niezwykle przydatne dla obu stron – zarówno dla tego, który posługuje się taką strategią i atakuje przynoszących dyskomfortowe wieści, jak i dla samych posłańców, bo dzięki temu mogą zweryfikować strategię, dużo precyzyjniej ustalając prawdziwe źródło ataku.

Ale na początek przyjrzymy się przykładom: oto Karol, który po powrocie z pracy komunikacją miejską opowiada swojej żonie Alinie, zasłyszaną w autobusie rozmowę. Mówi, że zupełnie przypadkiem usłyszał rozmowę dwóch pań – trudno było nie słyszeć, bo panie stały tuż obok i prawie mówiły mu do ucha – dotyczącą problemów, dajmy na to, z osobowością męczeńską. Karol zwraca uwagę swojej żonie, że to o czym opowiadała kobieta w autobusie, tak naprawdę zdradzało wszystkie atrybuty takiej osobowości i zadziwiające dla niego jest to, że ta osoba nie dostrzega tego w sobie i w związku z tym woli zamęczać siebie i otoczenie, zamiast na przykład skorzystać z pomocy jakiegoś specjalisty – może psychoterapeuty, a na pewno przydałaby się tutaj konsultacja z psychologiem. Jego żona Alina słucha tej opowieści i nagle Karol zaczyna dostrzegać, jak wraz z opowieścią staje się coraz bardziej poirytowana i w końcu jej jedyny komentarz dotyczy nie przypadku owej pasażerki, ale samego Karola: „A ty co, jesteś taki dumny z siebie, że podsłuchujesz czyjeś rozmowy? A może ty jesteś niespełnionym psychologiem, co? Tak łatwo się mówi, a ktoś może naprawdę cierpieć!” Karol przeciera ze zdumienia oczy, bo nie rozumie, za co tak naprawdę dostaje się jemu, kiedy miał ochotę jedynie podzielić się ciekawym spostrzeżeniem na temat tego, czego dzisiaj doświadczył.

Inny przykład – Stefan stoi na firmowym korytarzu razem z Andrzejem i toczą ożywioną rozmowę o ostatnim meczu. W pewnej chwili podchodzi do nich koleżanka z tego samego działu, Justyna. Wręcza Stefanowi plik kartek i mówi z przyjaznym uśmiechem „wiesz, poprawiłam trochę twój raport, bo jest naprawdę niezły, ale zawierał trochę błędów interpunkcyjnych i ortografów i pomyślałam, że szkoda by było, żeby ktoś na to zwrócił uwagę”. Po czym odchodzi firmowym korytarzem, odprowadzana wzrokiem przez Stefana i Andrzeja. W końcu Stefan mówi do Andrzeja: „Wiesz, ona mnie zawsze rozbraja, jak tak przebiera tymi swoimi krótkimi, krzywymi nóżkami!”.

Trzeci przykład – oto Iwona ogląda w internecie mini-wykład, na którym łysy jegomość opowiada o jakimś konkretnym psychologicznym aspekcie naszych zachowań, z których często nie zdajemy sobie sprawy. Wraz z upływem czasu, w Iwonie rośnie irytacja i złość, bo gdzieś został naciśnięty jakiś jej wewnętrzny guziczek, który zaczyna ją coraz bardziej uwierać. W końcu Iwona pisze komentarz pod tym materiałem: „A czego ty tak jełopie jeden rżysz? Co ci tak wesoło seksistowski samcu?”

Co łączy wszystkie powyższe przykłady? Otóż jeden i ten sam mechanizm, złożony z określonych ciągów przyczynowo -skutkowych i wskazujący na rodzaj przeniesienia energii, którego celem ma być pozbycie się dyskomfortowego napięcia. Jak powstaje ten mechanizm? Otóż jego pojawienie się wskazuje na zaistnienie dwóch przeciwstawnych sił, które zostały w tym samym momencie uruchomione w systemie na skutek działania jakiegoś zewnętrznego bodźca. Każda z tych sił jest związana z konkretnym pakietem informacyjnym tyle, że treść czy też wnioskowanie płynące z tych informacji, ma przeciwstawny ładunek. Wówczas wewnątrz systemu następuje rodzaj samonakręcającej się energii, która im większa, tym bardziej drażni system. Działa to trochę, jak pompowany balon, który zabiera coraz więcej miejsca, a więc skupia na swoim wzroście uwagę całego systemu. Lub użyjmy innego przykładu – wyobraźmy sobie potencjometr podpięty do jakiegoś źródła energii oraz odbiornika. Niech to będzie prosty układ złożony z akumulatora, potencjometru regulującego opór oraz żarówki. Jeśli teraz będziemy przesuwać powoli potencjometr, zmniejszając opór, to na dwóch stykach żarówki zacznie się pojawiać coraz większe napięcie, czyli różnica potencjałów, aż w końcu dojdzie do sytuacji, w której żarówka zacznie się powoli żarzyć. Im więcej napięcia, czyli im większa różnica ładunków pomiędzy dwoma stykami żarówki, tym większy przepływ prądu przez żarówkę i tym jaśniej zaczyna ona świecić. A teraz wyobraźmy sobie, że trzymamy tę żarówkę za szklaną bańkę, która coraz jaśniej świecąc, coraz bardziej się rozgrzewa. Dochodzi do momentu, w którym żarówka jest już tak gorąca, że zaczyna nas parzyć. Co możemy zrobić w takiej sytuacji? Logicznie byłoby przesunąć potencjometr w drugą stronę, zmniejszając napięcie, najlepiej do zera, żeby żarówka przestała świecić i jednocześnie przestała nas parzyć. Jednak to rozwiązanie jest trudniejsze, bo zanim żarówka wytraci ciepło, minie jakiś czas, a my musielibyśmy trzymać ją nadal w dłoniach i przetrzymać jakoś dyskomfort związany z powolnym ochłodzeniem naszych rąk. Więc zazwyczaj wybieramy inne wyjście – drastyczne, ale działające szybko – otóż wypuszczamy żarówkę z rąk, pozbywamy się ciepła jak najszybciej to możliwe, przekazując je otoczeniu. Nie ważne teraz, że żarówka ogrzewa i parzy kogoś innego – ważne, że już nie parzy nas. I dokładnie ten mechanizm pojawia się w sytuacji ataku na posłańca. Oto bowiem pojawia się posłaniec – ktoś, kto coś mówi lub robi i co dostarcza nam konkretnej informacji. Jednak ta informacja spotyka się w systemie z informacją dokładnie przeciwną, więc powstaje napięcie, zaczyna płynąć przez naszą wewnętrzną żarówkę prąd, więc ona się świeci i rozgrzewa. To na przykład sytuacja, w której otrzymujemy informację, że konkretne zachowanie – niech to będzie koruminacja, czyli wzajemne nakręcanie się w narzekaniu (o której opowiadałem w mini-wykładzie 65) przynosi w swojej konsekwencji bardzo negatywne i jednocześnie nieuświadamiane skutki dla całego systemu. Z drugiej strony nagle łapiemy się na tym, że sami tak często robimy, że sami poddajemy się tendencjom do koruminacji. Mamy więc w systemie dwie sprzeczne wartości – z jednej strony od posłańca dowiadujemy się, że koruminując robimy sobie sami krzywdę, z drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że koruminacja jest obecna w naszej codzienności i nie potrafimy sobie z tym, poradzić. Czyli wiemy, że to złe, ale jednocześnie wiemy, że tak się zachowujemy. Powstaje więc napięcie, różnica potencjałów rozgrzewająca żarówkę, która zaczyna coraz bardziej parzyć. Kiedy więc to parzenie staje się nieznośne, rzucamy naszą rozgrzaną żarówkę posłańcowi – niech teraz on poczuje, jaka to przyjemność. Walimy więc w posłańca, co przynosi jakąś tam ulgę – wciąż nie jest fajnie, ale już przynajmniej nie trzymamy w dłoniach parzącej żarówki.

Ta strategia i owszem jest skuteczna, ale po pierwsze nie rozwiązuje żadnego problemu, a jedynie przynosi chwilę ulgi, z drugiej zaś strony zostawia w systemie ślad. Bo kiedy pojawi się kolejny posłaniec przynoszący podobne wieści, nasza wewnętrzna żarówka będzie się rozgrzewać coraz to szybciej. Im zaś więcej pojawi się żarówek i częściej będą się zapalały w naszym wnętrzu, tym gorzej zaczniemy się czuć z samymi sobą. Bo atak na posłańca, niestety, nie jest żadnym rozwiązaniem, a jedynie pokazuje to, że sami nie potrafimy sobie z czymś poradzić.

Jednak uważam, że ten w sumie dość negatywny mechanizm może być dla nas bardzo pomocny i to zarówno wówczas, kiedy odkryjemy, że jesteśmy atakującym, jak i wówczas kiedy taki atak jest wymierzony w nas, bo to my jesteśmy posłańcem. Zacznijmy od tego drugiego przypadku. Kiedy ktoś cię atakuje w efekcie tego, że nie radzi sobie z napięciem, które w nim powstaje, gdy zorientował się, że dotknąłeś dlań dość niewygodnego tematu, to wiedz, że tak naprawdę ten atak jest spowodowany nie tym, że z tobą jest coś nie tak, ale wyłącznie tym, że w ten sposób ten ktoś chce sobie ulżyć. Jego atak na ciebie, jako na posłańca, de facto odkrywa karty, bo informuje, że ta osoba z czymś sobie nie potrafi sama poradzić, ma coś nie przerobione, coś ją uwiera, co na ten moment ją przerasta. Jeśli jesteś świadkiem takiego ataku wśród najbliższych, to jest to dla ciebie bezcenna informacja o problemie, z którym boryka się ta osoba, a to z kolei otwiera drzwi do tego, by zacząć myśleć jak wspólnie ten problem możecie rozwiązać. Jeśli na przykład jesteś managerem i zarządzasz ludźmi, to obserwacja takich ataków może być dla ciebie bezcennym źródłem wiedzy dotyczącym tego, nad jakim problemem w relacjach międzyludzkich powinieneś jako manager się właśnie w tej chwili pochylić. Jeśli atakuje cię twój partner, to również jest dla ciebie bezcenny sygnał o istnieniu przestrzeni, z którymi on czy ona sobie po prostu nie radzą i o tym, że może warto jego czy ją w tych obszarach bardziej wesprzeć.

Posłaniec wraz z atakiem na siebie dostaje bezcenną wiedzę, którą może wykorzystać, aby komuś pomóc, czy kogoś wesprzeć. Niestety, wielu posłańców otrzymujących atak po prostu się wycofuje, bo przecież nikt nie lubi, jak mu się dostaje za coś, co przyniósł w dobrej wierze. Jeśli jednak na spokojnie uświadomisz sobie w jaki sposób działa ten mechanizm i skąd pochodzi prawdziwe źródło ataku, łatwiej ci będzie się na nie uodpornić. I to zresztą jedna z lepszych strategii radzenia sobie z hejtem, prawda? Poznanie prawdziwej motywacji atakującego może być wielce wyzwalające.

Ten mechanizm może być również cenną bazą wiedzy o sobie samym dla osoby, która się posługuje właśnie taką strategią, czyli w sytuacji, kiedy odkrywasz, że to ty jesteś atakującym. Co wtedy zrobić? Jedynym sposobem jest przejęcie kontroli nie nad żarówką, ale nad potencjometrem. Kiedy czujesz, że chcesz zaatakować posłańca, po prostu zadaj sobie pytanie: „dlaczego?” „Dlaczego mam ochotę powiedzieć coś, by posłaniec się gorzej poczuł?”. „Dlaczego, kiedy powiedział to coś, poczułam czy poczułem się rozdrażniony i mam ochotę mu walnąć w tę roześmianą gębę?”

Kiedy uda ci się zadać takie pytanie, zaobserwujesz ciekawą rzecz – otóż potencjometr na chwilę nieruchomieje. Rosnące napięcie się po prostu zatrzymuje, więc żarówka nie zdąży się jeszcze rozgrzać do tego stopnia, by zaczęła parzyć. Wtedy właśnie przejmujesz kontrolę nad potencjometrem, bo orientujesz się, że posłaniec jest tylko posłańcem, a prawdziwy problem leży zupełnie gdzie indziej. Pozdrawiam

#122 Ukryty narcyzm

Ukryty narcyzm

Wyobraźmy sobie taką oto historię: obserwujemy grupę znajomych z tego samego działu na firmowym przyjęciu. Kilka pań oraz kilku panów raczy się drinkami i prowadzą ożywioną i wesołą dyskusję na tematy damsko – męskie. Bohaterami tej historii będą Stefan – postawny, mało atrakcyjny mężczyzna z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem, za to dość dziarsko udzielający się towarzysko, opowiadacz dowcipów i dusza towarzystwa oraz Franek – gość wyciszony, wycofany i małomówny, sprawiający wrażenie dość wrażliwego, spokojnego i dobrotliwego człowieka. Obu panów łączy długa znajomość i brzuch, bo obaj wyglądają – co tu dużo mówić – jakby właśnie połknęli piłkę lekarską. Rozmowa schodzi na to, co kobiety uznają za atrakcyjne u mężczyzn. Stefan z głośnym śmiechem dobrotliwie obejmuje Franka i głośno wyznaje: „My, z Frankiem dobrze wiemy jak wyglądamy, więc jedyne co nam pozostaje, to brać na osobowość, co nie Franek?” Franek spuszcza głowę i postępuje jedynie krok do tyłu, za to Stefan wydaje się nieźle ubawiony własnym dowcipem.

Mija kilka miesięcy. W tym samym dziale firmy ma dojść do głosowania, gdzie wyłoniony zostanie szef nowego, dużego projektu. Faworytem jest Stefan ze względu na swoją specjalizację, doświadczenie i wiedzę. Jednak w głosowaniu zabrakło mu głosów i wynik pozostał nierozstrzygnięty. Trwają zakulisowe rozmowy, konsultacje i ustalenia. Ostatecznie jednak wybór pada na Franka. Stefan jest rozczarowany i wstrząśnięty, przecież akurat w tym projekcie jego kwalifikacje były najwyższe, a Franek nie ma o tym pojęcia. Ale cóż… życie. 

Po jakimś czasie Stefan znajduje inną pracę i angażuje się w nią, porzucając dotychczasową firmę. Po dwóch latach przypadkiem spotyka w pubie Magdę, byłą koleżankę ze swojej dawnej firmy. „Co tam słychać u kierownika Franka?” – pyta Stefan. „U prezesa Franka”-  poprawia go Magda i opowiada, jak w zaledwie dwa lata Franek ustawił się w firmie, dochodząc do pozycji wiceprezesa. „Pozbył się ze swojego otoczenia wszystkich wartościowych, ale samodzielnych ludzi i obstawił służalczymi, przytakującymi mu we wszystkim miernotami. Istny zamordyzm, ludzie chodzą jak na rozżarzonych węglach, nie mogą uwierzyć, że ten dobry wrażliwy i cichy Franek mógł wyrosnąć na takiego bezwzględnego autokratę. Aha, a tamte wybory na szefa projektu przegrałeś właśnie z powodu intryg Franka”

Powyższy scenariusz oczywiście zmyśliłem w najdrobniejszych szczegółach, ale czy aby na pewno tego typu ludzie nie istnieją? Jaki mechanizm może stać za taką strategią na życie? Otóż wielu badaczy wskazuje tutaj na istnienie cechy nazywanej introwertycznym, wrażliwym lub też ukrytym narcyzmem. Obydwie odmiany narcyzmu – ekstrawertyczny i introwertyczny, czy też jawny i ukryty – nie różnią się od siebie pod względem wielu emocji oraz swych źródeł. Różnica jest jednak istotna w kontekście ekspozycji. Narcyzm ekstrawertyczny łatwo zauważyć, bo taki delikwent sam dąży do ekspozycji swojej osoby. Moglibyśmy powiedzieć, że ma „parcie na szkło”, a aktywności spod znaku „lansu” towarzyszą mu każdego dnia. Narcyz jawny głośno manifestuje siebie – wysyła wszem i wobec komunikaty o swojej świetności, wielkości i doskonałości. Narcyzm ukryty dużo trudniej odkryć, ponieważ zostaje on zasłonięty przez samego narcyza przez wiele zasłon dymnych, wiele zakamuflowanych form działania. Nie jest jawny, więc ukrywa się pod wieloma maskami, a najczęstsze z nich to te, które jego otoczeniu najtrudniej przejrzeć. To na przykład maska człowieka chętnego do pomocy innym, wrażliwego na czyjeś cierpienie, dobrze nastawionego do świata, wyciszonego, spokojnego, dobrotliwego człowieka. Odkrycie rzeczywistych cech ukrytego narcyzmu pod tak wieloma maskami wymaga czasu, ale nie jest niemożliwe, ponieważ prędzej czy później ukryty narcyz zdradza się efektami swojej działalności. A musi się zdradzić, bo odróżnia go od ekstrawertycznego narcyza bardzo ważna cecha – otóż narcyz ukryty kolekcjonuje krzywdy, których w jego przekonaniu doznaje od innych. Potrafi je hodować w sobie latami i tak manipulować otaczającą go rzeczywistością i ludźmi, by doprowadzić do sytuacji, w której pojawi się możliwość zemsty. A wówczas będzie się mścił w sposób wielokrotnie większy, niż domniemane krzywdy mogłyby wskazywać. I tutaj też pojawia się największy problem dla ludzi, którzy z różnych powodów i na skutek różnych okoliczności stają się stroną relacji z kimś takim. Kiedy bowiem ukryty narcyz się mści, to jest już zazwyczaj zbyt późno, by można się było przed tym obronić. Zatem introwertyczny narcyzm prędzej czy później objawi się światu, tyle że wówczas ten świat gra już pod jego dyktando. Ale to nie jedyna cecha ukrytego narcyzmu. Przyjrzymy się pozostałym.

Po pierwsze mamy tutaj do czynienia z nadwrażliwością na jakąkolwiek krytykę i to do tego stopnia, że w efekcie tejże krytyki wrażliwy narcyz będzie budował w sobie nienawiść do krytykującego. Co więcej, tejże nienawiści zacznie towarzyszyć pogarda, w imię zasady „ludzie są zbyt głupi, aby docenić moją wielkość. Nie dość, że nie doceniają, to jeszcze pozwalają sobie na krytykę, więc nie zasługują, by być kimkolwiek czy cokolwiek posiadać!” Zgodnie z tym przekonaniem ukryty narcyz będzie karał swoich krytyków dezawuowaniem ich pozycji, a jeśli będzie miał na to wpływ, to decydowaniem o obniżeniu ich dochodów, zysków, majętności itd.

Po drugie ukryty narcyz wykazuje się wysokim stopniem pamiętliwości. W jego pamięci, błahostki będą urastały do rangi mega problemów. To do niego pasuje zwrot: „obrazić się na śmierć i życie”, jednak pamiętajmy, że jednocześnie zrobi wszystko, by tej obrazy nie było widać. Będzie wciąż uczynny, dobrotliwy i wyciszony. No, chyba, że się znajdzie w sytuacji, w której wie, że oprócz ciebie nikt go nie widzi. Wtedy wybuchnie, a ty będziesz zdziwiona, czy też zdziwiony, jak niewielka rzecz do takiego wybuchu go sprowokowała.

Po trzecie – potrzeba uwielbienia i uznania. Tutaj ukryty narcyz będzie w taki sposób konstruował swoje otoczenie, by zapełnić je ludźmi, którzy będą oddawali mu należne w jego opinii dowody docenienia, uznania wielkości i zasług. By je otrzymać, będzie zdolny do wszelkich dostępnych form cichej manipulacji. Nie cofnie się przed nastawianiem jednych przeciwko drugim, kłamstwo uznaje wyłącznie za jeden z oręży w walce o własną pozycję, więc nie sprawia mu żadnego kłopotu obiecywać coś, z czego się później i tak nie wywiąże.

Po czwarte – pogarda. W rzeczywistości ukryty narcyz gardzi innymi ludźmi uznając, że nie dorastają mu do pięt. I zachodzi tutaj ciekawa zależność. Bo z jednej strony usuwa ze swojego otoczenia tych, którzy mu nie składają pokłonów i otacza się wyłącznie klakierami, którymi, paradoksalnie, gardzi jeszcze bardziej. Jest gotowy wytykać innym najmniejszy błąd, dając tym samym do zrozumienia, że popełnianie nawet tak małych błędów kompletnie ich dyskwalifikuje. Ludzie, którzy dadzą mu się wciągnąć w tę grę, prędzej czy później będą chodzili wokół niego na paluszkach, byle tylko na nich krzywo nie spojrzał. A zdarza mu się to często, bo jak już wychowa sobie dwór adoratorów, to nie będzie unikał drobnych gestów niesmaku i niezadowolenia, min, które w ostentacyjny sposób będą wskazywały jego rozczarowanie, zawiedzenie czy odrazę. Bo w ten sposób, za pomocą regularnych upokorzeń, będzie utrzymywał swoją władzę nad innymi.

Generalnie narcyz zrobi wszystko, by ludzie uwierzyli w jego wielkość i gotów będzie posunąć się bardzo daleko, żeby ukryć przed światem swój brak wiary w samego siebie. Tak, to prawda i do tego udowodniona badaniami przeprowadzonymi przez specjalistów z Uniwersytetu Ruhr w Bochum, a ogłoszonymi na łamach „Journal of Indywidual Differences” w styczniu 2019 r. Otóż okazało się, że wrażliwy, ukryty narcyzm negatywnie koreluje z samooceną i satysfakcją życiową, zaś pozytywnie z budowaniem relacji współzależnych. A to oznacza, że w swoim wnętrzu ukryty narcyz ocenia się stosunkowo nisko, co ma zdecydowany wpływ na brak umiejętności czerpania z życia satysfakcji, on po prostu nie uznaje swojego życia za satysfakcjonujące. Ale jednocześnie czerpie pozytywną dla niego energię z sytuacji relacyjnych, w których uda mu się zbudować czyjąś zależność od jego władzy, humorów, decyzji, czy nastawienia.

Wiemy już zatem jakimi głównymi cechami posługuje się ukryty narcyzm i że jego rozpoznanie tak naprawdę jest możliwe dopiero po konkretnych efektach jego aktywności. A jak zatem rozpoznać czy my sami mamy tendencję do bycia ukrytym narcyzem? Tutaj posłużymy się pięciostopniową skalą oceny przywoływaną przez profesor Berit Brogaard z Unwiersytetu w Miami. Zatem jeśli chcesz sprawdzić czy czasem nie przejawiasz tendencji do ukrytego narcyzmu, spróbuj odpowiedzieć na trzy poniższe pytania oceniając intensywność oraz prawdziwość doświadczanych stanów w pięciopunktowej skali, gdzie 1 oznacza brak występowania, zaś 5 to, że tego rodzaju odczucia towarzyszą ci każdego dnia. A oto te pytania:

„Czy czuję się niezbyt dobrze w towarzystwie ludzi, którzy mnie nie rozumieją i nie doceniają?”

„Czy trudno jest mi przyznać się do słabości i błędów?”

„Czy preferuję tylko takich przyjaciół, którzy na mnie polegają i którzy wiedzą jak wiele ode mnie zależy, ponieważ to sprawia, że czuję się ważny?”.

Profesor Brogaard przywołuje jedynie te trzy pytania, ale przecież pozostałe możemy zadać sami sobie, konstruując ich treść na podstawie cech narcyza ukrytego, które wymieniłem wyżej. Jeśli na tej liście pytań – tych od pani profesor i twoich własnych – wyjdzie ci wynik trzykrotnie przekraczający ilość pytań (dla trzech pytań byłoby to 9 punktów i więcej), to warto uważniej przyjrzeć się własnym cechom w tym kontekście.

Niestety, ukryci narcyzi, podobnie jak i narcyzi jawni, rzadko kiedy sami zgłaszają się po specjalistyczną pomoc. Głównie dlatego, że nie widzą problemu. Z ich perspektywy, to ich otoczenie ma problem, a nie oni. To przecież ludzie są od nich gorsi, mniejsi, głupsi i generalnie zasługujący na pogardę. Jeśli teraz od tych zaś ludzi usłyszeliby, że mają problem i co więcej – mają coś z tym problemem zrobić, to w ich głowie powstanie koncept: „Nie dość, że są głupi i nie widzą swoje głupoty, to jeszcze mnie wysyłają do wariatkowa!” Dlatego w tak wielu przypadkach terapie usiłujące pomóc w poradzeniu sobie z ukrytym narcyzmem nie odnoszą skutków. Z własnego doświadczenia wiem, że po pomoc ukryci narcyzi sami z siebie zwracają się tylko w jednym przypadku – kiedy odkrywają, że swoim zachowaniem i postawą krzywdzą ludzi naprawdę im bliskich. Ale to, niestety, bardzo rzadkie przypadki. Nie dlatego, że nie krzywdzą, ale dlatego, że w większości nie posługują się w ogóle takim uczuciem, jak empatia. Co zatem robić w przypadku odkrycia, że tworzymy relację z ukrytym narcyzem? Tutaj wielu autorów – podobnie jak przy eksponowanym narcyzmie – jest zadziwiająco zgodnych: lepiej brać nogi za pas i zwiewać jak najdalej.

Pozdrawiam

Artykuł:

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-mysteries-love/201906/vulnerable-vs-grandiose-narcissism-which-is-more-harmful

#123 Druga strona prokrastynacji

Druga strona prokrastynacji

Kiedy zaczniemy poszukiwać w czeluściach internetu, podręcznikach czy też wystąpieniach trenerów i mówców od samozarządzania lub organizacji czasu terminu prokrastynacja, to w większości przypadków dowiemy się o sposobach na to, jak nie prokrastynować, czyli nie ulegać niekończącemu się odkładaniu rzeczy na później. I tych sposobów jest oczywiście całe mnóstwo – od świadomego planowania, poprzez organizację czasu, aż do priorytetyzacji zadań. Już o wiele rzadziej natkniemy się jednak na informację o przyczynach tego zjawiska, wśród których bez mrugnięcia okiem wymienia się: stawiających zbyt wysokie wymagania rodziców w dzieciństwie, lęk przed odpowiedzialnością, perfekcjonizm zmuszający do lęku przed porażką, brak precyzyjnej wiedzy co do tego, jak wykonać dane zadanie, czy wreszcie nieustannej walki pomiędzy rodzajami myślenia mającymi swe źródło w różnych ośrodkach naszego mózgu. Czyli podsumowując: z jednej strony otrzymujemy listę bardziej lub mniej skutecznych sposobów na pokonanie prokrastynacji, zaś z drugiej strony informację, że jej przyczyn może być tak wiele, że w sumie nie sposób dojść do ich rzeczywistego źródła. Prawdę powiedziawszy jakoś mnie to mało przekonuje, bo uważam, że zjawisko prokrastynacji jest niezwykle ważną informacją dla osoby nim dotkniętej, jednak trzeba się temu zjawisku przyjrzeć odrobinę z innej strony. Posłużmy się tutaj przykładem – otóż mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych pracowałem w pewnej firmie, która między innymi zajmowała się dostarczaniem usług reklamowych. Zapamiętałem z tej firmy koleżankę Agnieszkę i stojący na korytarzu ekspres do kawy. Otóż przyzwyczailiśmy się do tego, by zaczynać dzień pracy od przygotowania sobie kawy i w tym celu karnie ustawialiśmy się w kolejce do cieszącego się o tej porze dnia sporym zainteresowaniem ekspresu. I kiedy tak stałem w tej kolejce, zauważyłem dość ciekawą korelację pojawiającą się w zachowaniu wyżej wspomnianej Agnieszki. Jej zadaniem w naszej firmie było kontaktować się telefonicznie z klientami i to w najprzeróżniejszych sprawach. Wśród tych spraw było również ustalanie przyczyn opóźnień płatności za wystawione faktury, jeśli takie opóźnienia występowały. Z tego, co się zorientowałem, telefony do spóźnialskich płatników stanowiły jakieś 5% w całym wachlarzu służbowych rozmów telefonicznych Agnieszki. Kiedy przydarzało mi się zająć kolejkę do ekspresu za Agnieszką, miałem okazję zaobserwować całe spektrum jej przyekspresowych zachowań. Otóż były dni, w których sprawnie i szybko robiła sobie kawę i gnała do swoich obowiązków, a były też dni, w których to zadanie zajmowało jej dużo więcej czasu: a to uznała, że kawa nie zaparzyła się za dobrze, więc trzeba było zrobić nową. A to postanowiła nagle uzupełnić wodę w ekspresie, albo pieczołowicie wyczyścić przegródkę na fusy. Innym razem przypominała sobie, że najwyższy czas przeczyścić cały ekspres, więc skrupulatnie wykonywała to zadanie, zgodnie z instrukcją producenta. A ja stałem w kolejce i nie mogłem się na początku zorientować o co tak naprawdę chodzi. W końcu jednak odkryłem jej sekret. Otóż w te dni, kiedy wiedziała, że czeka ją wykonanie telefonu w sprawie opóźnienia płatności, robiła wszystko co tylko mogła, aby odsunąć w czasie tę nieprzyjemną dla siebie chwilę. Agnieszka bowiem została wychowana w kulturowym wzorcu, w którym mówienie o pieniądzach było co najmniej niestosowne i sprawiało tym samym duży problem. Uznawała, że wykonanie do kogoś telefonu z zapytaniem o przyczyny opóźnionej płatności było nie na miejscu, wiec unikała takich rozmów, jak tylko mogła. Nie miało znaczenia, że to klient był winny pieniądze firmie, a nie firma jemu, że księgując fakturę zaakceptował wykonanie usługi i że nie płacąc w terminie, tak naprawdę nie wywiązywał się z postanowień umowy, którą własnoręcznie podpisał. To wszystko nie przemawiało do Agnieszki – po prostu na słowo ”pieniądze” dostawała niezwykłej blokady i najchętniej by uciekła, gdzie pieprz rośnie. Kiedy zaś Agnieszkę czekał dzień pełen telefonowania do klientów, ale żadna z tych rozmów nie miała dotyczyć płatności, to robiła sobie kawę błyskawicznie i gnała do telefonu na złamanie karku. 

Nauczyłem się wówczas, że przekładanie konkretnych zadań na później, unikanie ich wykonania, czy nieustanne odwlekanie w czasie, może mieć dużo prostszą przyczynę, którą najlepiej ilustrują słowa pewnego mojego znajomego: „odkładam tylko te rzeczy, do których nie mam serca!”. Jeśli teraz przyjrzymy się naszym prokrastynacjom z tej perspektywy, to dostajemy precyzyjne wskazówki informujące nas czego tak naprawdę nie lubimy robić, do czego „nie mamy serca”, czy też co uznajemy za niedostatecznie fajne, wciągające, interesujące i co sprawia nam więcej kłopotu, niż korzyści. Kiedy będziemy kontynuowali przyglądanie się tendencjom prokrastynacyjnym z tej perspektywy, szybko odkryjemy, że wszelkie sposoby na prokrastynację są jedynie zawoalowaną formą zmuszania się do czegoś, czego nie chcemy lub też stosowaniem sztuczek mających nas do tych niechcianych czynności skłonić. A ponieważ rzeczywistość jest zawsze bipolarna, to skoro istnieją rzeczy, zadania, projekty lub czynności, do których „nie mamy serca”, to muszą też istnieć i takie, do których to nasze serce mamy, prawda? Zatem jeśli z jednej strony na osi naszego nastawienia i naszych preferencji umieścimy te czynności, których najchętniej byśmy uniknęli, to po drugiej stronie tej samej osi znajdziemy te rzeczy, czynności i zajęcia, które nas kręcą i które naprawdę lubimy robić. Innymi słowy: po drugiej stronie prokrastynacji znajduje się flow, a mówiąc precyzyjniej – nasza prokrastynacja może być dla nas również wskazówką, gdzie naszego flow powinniśmy szukać.

Sam termin „flow” pochodzi z badań Mihályego Csíkszentmihályiego, którym to terminem określił on stan specyficznego uskrzydlenia, doświadczanego w sytuacjach, w których po pierwsze jesteśmy bardzo zainteresowani tym, co robimy, a po drugie, kiedy nasze umiejętności potrzebne do wykonania określonego zadania będą odpowiednio skorelowane z poziomem wyzwania, które przed nami stoi. Zatem w rozumieniu zasad flow, czy też jak głoszą inne źródła „teorii przepływu”, kluczowe będzie to czy dane zadanie nie tylko sprawia nam frajdę i radość, ale też to, czy jego poziom trudności jest odpowiedni do naszych możliwości. Jeśli poprosimy profesora matematyki o rozwiązanie zadania maturalnego, to zamiast przepływu, pojawi się zniechęcenie i nuda. To samo się stanie, jeśli o rozwiązanie matematycznego problemu na poziomie profesorskim poprosimy maturzystę. Obydwaj mogą uwielbiać matematykę, ale tzw. przepływ w tych zadaniach po prostu nie wystąpi. Teoria przepływu jednak może być dla nas niezwykle cenna, bo za jej pomocą możemy sprawdzić czy to, czym się w życiu zajmujemy, to na pewno to, czym powinniśmy się zajmować. Czy aby na pewno nasza aktywność zawodowa jest zgodna z naszymi predyspozycjami i talentem? Skoro sam akt prokrastynacji podpowiada nam, że może tu występować swoisty brak zgodności, to może powinniśmy przyjrzeć się temu baczniej? Zastosujemy tu prosty test flow złożony z dziesięciu pytań, bu dowiedzieć się czy doświadczamy w naszym zawodowym życiu komponentów flow, a tym samym, by zrewidować czy czasem nasza prokrastynacja nie jest efektem nie tyle lęku przed odpowiedzialnością, perfekcjonizmu, braku wiedzy czy też wymagających rodziców, a właśnie tego, że zajmujemy się w życiu nie do końca tym, czym powinniśmy. W poniższym teście trzeba udzielić odpowiedzi na każde z dziesięciu pytań, określając występowanie danego komponentu w dziesięciopunktowej skali. Test zaś będzie dotyczył naszej aktywności zawodowej w ciągu ostatniego miesiąca.

Pytanie pierwsze: czy w ciągu ostatniego miesiąca doświadczyłeś w swojej pracy zawodowej uczucia, że to, co robisz, czynności, które wykonujesz, mają konkretny, niepodważalny i dobrze ci znany cel? Jeśli takie uczucie towarzyszy ci przez cały czas twojej pracy to w odpowiedzi na to pytanie przyznaj sobie 10 punktów. Jeśli 90 procentom czynności towarzyszy uczucie świadomości celu, to 9 punktów itd.

Pytanie drugie: czy w ciągu ostatniego miesiąca przez cały czas twojej pracy towarzyszyła ci bezwysiłkowa koncentracja na tym, co robisz? Czy to, co robisz zajmowało całą twoją uwagę, czy też doświadczyłeś, doświadczyłaś swoistego chaosu, który tę koncentrację zaburzał? I tu analogicznie za pełną, trwającą cały czas koncentrację przyznaj sobie 10 punktów i odpowiednio mniej, jeśli zdiagnozowałeś u siebie odpowiedni poziom jej braku. 

Pytanie trzecie: czy to, czym się zajmowałeś prezentowało dla ciebie odpowiedni poziom umiejętności i wyzwania, czy też zajmowałeś się rzeczami przekraczającymi twoje umiejętności lub takimi, w stosunku do których twoje umiejętności były zbyt wysokie? Jeśli cała twoja aktywność zawodowa w ciągu ostatniego miesiąca dostarczała ci odpowiedniego balansu pomiędzy twoimi umiejętnościami a wyzwaniem, przyznaj sobie 10 punktów lub analogicznie mniej.

Pytanie czwarte: czy przez cały czas miałeś lub miałaś pełną kontrolę nad tym, co robisz, ale jednocześnie taką, która nie wymagała od ciebie specjalnego napięcia, bądź stresu? Chodzi tu o doświadczenie „ogarniania” wszystkiego, za co jesteś odpowiedzialny, bez uczucia niepewności, że coś ci umyka? Tutaj punktacja jest również taka sama, jak poprzednio – 10 punktów oznacza pełną, zrelaksowaną kontrolę nad wykonywanymi zadaniami, a zero punktów jej brak.

Piąte pytanie: czy wykonywanym przez ciebie czynnościom towarzyszyło uczucie bezwysiłkowości? Nie chodzi tu o to, by nie być zmęczonym po wykonaniu zadania, ale o to, że w trakcie jego wykonywania tak ono nas pochłania, że nie mamy świadomości wysiłku, który w to wykonywanie angażujemy.

Pytanie szóste: czy w ciągu ostatniego miesiąca towarzyszył ci brak obawy przed poniesieniem porażki czy też taka obawa się czasem pojawiała? 10 punktów przyznaj sobie w sytuacji, w której ani razu w trakcie wykonywania zadań nie zwątpiłeś w ich wynik, w to, że może się coś nie udać, czy w to, co inni powiedzą, kiedy tak się stanie.

Pytanie siódme: czy wciągu wykonywania zadań w ostatnim miesiącu twojej zawodowej pracy doświadczałeś uczucia zanikania czasu? Co oznacza takie zaangażowanie w to, co wykonujesz, że tracisz świadomość upływającego czasu. Jeśli tak, to przyznaj sobie 10 punktów, jeśli zaś twoja aktywność zawodowa wiąże się z codziennym wyczekiwaniem na to, aż nastąpi koniec dnia pracy, to oznacza to punktację zerową.

Ósme pytanie dotyczy efektu zespolenia czyli takiego poczucia, w którym tracisz dystans do wykonywanej czynności, bo na tyle cię ona pochłania i absorbuje, że masz wrażenie łączenia się z tą czynnością w jeden organizm. To sytuacja, w której tak jesteś zaangażowany w to, co robisz, że robota „pali ci się w rękach”, pochłania cię całkowicie i trzeba ci przypominać o przerwach, bo inaczej by ci umknęły. Tu też 10 punktów przyznajesz sobie za nieustanne trwanie w takim stanie, a zero punktów, jeśli takie uczucie w ciągu ostatniego miesiąca nie pojawiło się ani razu.

Pytanie dziewiąte określa autoteliczność wykonywanych czynności, czyli nieustanną świadomość, że to, co robisz, nie jest robieniem czegoś dla kogoś, ale dla samego siebie i realizowaniem siebie. Jeśli więc oddawałeś się czynnościom, co do zasadności których sam jesteś przekonany i jednocześnie takim, w których to, co robisz jest ważne dla ciebie samego, to przyznaj sobie 10 punktów i odpowiednio mniej, jeśli w tej materii doświadczasz w swojej zawodowej pracy określonych wątpliwości.

Dziesiąte pytanie dotyczy ciekawości i próbujemy w nim odpowiedzieć czy temu, co robiłeś zawodowo przez ostatni miesiąc towarzyszyła ciekawość? Czy, mówiąc inaczej, ciekawiło cię to, czym się zajmujesz? Czy byłeś autentycznie zainteresowany, czy też zainteresowana tym co robisz? I tu dokładnie tak samo, jak w poprzednich dziewięciu pytaniach przyznaj sobie 10 punktów w sytuacji, w której ciekawość towarzyszyła ci przez cały poprzedni zawodowy miesiąc. 

Za nami dziesięć odpowiedzi punktowanych od zera do dziesięciu. Teraz zsumuj wszystkie punkty, a zobaczysz w ilu procentach tak naprawdę robisz zawodowo w życiu to, do czego jesteś stworzony czy też stworzona. Jednak niezależnie od informacji, którą w ten sposób uzyskałeś, czy uzyskałaś, odpowiedz sobie na jeszcze jedno pytanie: czy twoim zdaniem może istnieć zależność pomiędzy wynikiem osiągniętym w przeprowadzonym teście a tendencjami do prokrastynacji? Czy czasem to, że przekładamy niektóre czynności, że odwlekamy je w czasie, aby uniknąć ich wykonania nie jest dla nas cenną podpowiedzią wskazującą, że może nie do końca zajmujemy się tym, czym chcielibyśmy się zajmować i co najważniejsze – do czego tak naprawdę jesteśmy stworzeni?

Pozdrawiam

#124 Świadome lenistwo, czyli komunikacja osobowości pasywnej

Świadome lenistwo, czyli komunikacja osobowości pasywnej

Czy pojawiają się w was czasem wyrzuty sumienia w sytuacji, w której trochę się lenicie, niespecjalnie chce wam się za coś zabrać i spędzacie zbyt dużo czasu na nic nie robieniu? To bardzo ciekawe zjawisko – bo najpierw oddajemy się lenistwu, by później się za nie obwiniać. Słyszymy wewnętrzny wyrzut sumienia: „weź się wreszcie do roboty, ileż można się obijać, zrób coś pożytecznego, w ten sposób nigdy niczego nie osiągniesz!”. No tak – przecież na pozór nie ma w tym nic dziwnego. Aktywność uznajemy za sprawczą i lubimy się nią afiszować, zaś pasywność wolimy zamieść pod dywan, jest uznawana za marnotrawienie czasu i potencjału, więc trudno się dziwić, że wywołuje w nas poczucie winy. Problem jednak w tym, że ten sposób widzenia okresów własnej aktywności oraz okresów jej braku, może wyrządzić nam sporą krzywdę. Spróbujmy się temu przyjrzeć. Oto Irena, która na tyle nie akceptuje swojej pasywności, że przykrywa ją nadaktywnością. Jest jej wszędzie pełno, nie potrafi usiedzieć w miejscu. Potrafi wrócić z dość męczącej pracy, gotować, sprzątać i jeszcze pod wieczór wziąć się za mycie okien. Zaiwania, jak mały samochodzik, zamęczając przy tym wszystkich dookoła swoją aktywnością. Jej otoczenie ma już serdecznie dosyć, tym bardziej, że skoro ona wiecznie coś robi, to głupio przy niej po prostu usiąść, by sobie posiedzieć. Irena zaś nie może przestać, bo z tyłu głowy tli się jej potężne poczucie winy, irracjonalny wyrzut sumienia, że wiecznie robi za mało, że wiecznie coś jej umyka, więc usiłuje to umykające życie nadgonić kosztem własnego snu, a w konsekwencji i zdrowia. Kiedy pojawia się u specjalisty z prośbą o pomoc, jej ciało jest przez całą rozmowę nadaktywne i napięte. Wiecznie czegoś szuka w torebce, rozgląda się na boki, poprawia, przekłada, więc o wyciszeniu systemu i spokojnej konwersacji nie ma mowy. A przychodzi po pomoc, bo jest już skonfliktowana z resztą rodziny, którą sama ciągle opieprza i oskarża o lenistwo, a jednocześnie już doświadcza fizycznych dolegliwości, bo jej przemęczony organizm coraz częściej nie radzi sobie z odpornością, więc infekcja goni infekcję. 

Z drugiej strony przyjrzyjmy się Arkowi, który na tyle przyzwyczaił swojej ciało do kanapowej  pozycji poziomej, że widać jak system w jego przypadku zwolnił swoją reaktywność. On nawet mówi teraz wolniej, wolniej się porusza i ma się wrażenie, że wiecznie walczy z sennością. Arek doszedł do momentu, w którym wszelka aktywność wydaje mu się bezcelowa. Lepiej poleżeć i się ponudzić, bo to przynajmniej sprawia mu mniej bólu, niż jakakolwiek próba wchodzenia w relację ze światem, czy innymi ludźmi. Sam o sobie mówi jak o zmarnowanym istnieniu, wegetatywnym organizmie, po którym już nikt – włączając w to jego samego – niczego się nie spodziewa. Kiedy wraca się po pomoc, może się komunikować wyłącznie przez skypa, bo akt wyjścia z domu wydaje mu się już wysiłkiem, który go przerasta. Zapada się zarówno somatycznie, jak i psychicznie – coraz gorzej się czuje sam ze sobą, a jego życie zaczyna przypominać letarg, z każdym dniem coraz bardziej wyczerpujący. 

To dwa skrajne przykłady tego samego problemu – przeniesienia koncentracji na jedną skrajność osi naszej aktywności, z totalnym wykluczeniem drugiej. Jedną, być może najistotniejszą przyczyną takich stanów, jest wzorzec kulturowy, któremu wszyscy się poddajemy i który promuje wyłącznie postawę aktywną i jednocześnie wychowuje w przekonaniu, że postawy pasywnej możemy się wyłącznie wstydzić. Wystarczy włączyć dowolną mowę motywacyjną z gatunku „możesz wszystko”, by zobaczyć jaka postawa jest tam promowana. Słyszymy więc, jak motywator wykrzykuje „musisz cisnąć!”, „musisz być hiperaktywny!”, „musisz zaiwaniać, bo inaczej nie zarobisz pieniędzy, nie osiągniesz sukcesu, będziesz nikim!”. Kolega mówca prezentuje nam przy okazji migawki z własnego życia: o piątej rano siłownia, o siódmej nauka francuskiego, potem lekcje tanga. Później lekkie śniadanie – oczywiście ze słuchawkami na uszach i audiobookiem innego motywatora, potem sauna, tenis, wykład o mamutach, nauka spawania, bieżnia i orbitrek, wizyta u wizażystki, spłata raty kredytu, nurkowanie w wodzie po ogórkach i tak do wieczora. A widzisz – mówi na koniec dnia pan motywator – „ja mam pieniądze, bo tak właśnie robię, a ty nie masz, bo nie robisz”. Nie dziwmy się zatem, że przy takim nacisku na promocję aktywności mamy poczucie winy, ilekroć czegoś nam się po prostu nie chce, a z drugiej strony doprowadzamy do zwarcia styków w przegrzanym systemie, kiedy już się za coś weźmiemy. System wtedy funkcjonuje, dopóki mamy siłę, by zaiwaniać, za co i tak trzeba będzie po jakimś czasie zapłacić koszty – wypalenia, przemęczenia i przeciążenia organizmu. Zaś w niektórych wypadkach – kiedy to „zaiwanianie” jednak nie przynosi oczekiwanych efektów, kończymy na kanapie terapeuty, jak wspomniany wcześniej kolega Arek, z kompletną deprawacją poczucia własnej wartości i rosnącą niechęcią do całego świata. 

Tymczasem promocja wyłącznie postawy aktywnej i deprywacja pasywnej nie jest zgodna z naszą naturalną tendencją do życia w zbalansowanej harmonii. Bo żeby wyzwolić się z tego szaleństwa hiperaktywności, trzeba zrobić coś, na co tak wielu ludzi nie jest gotowych – trzeba zaakceptować osobowość pasywną jako integralną i wbrew pozorom również zadaniową część całego systemu. Posłużmy się tutaj przykładem zbudowanym na założeniach psychologii transpersonalnej, by pokazać jak ten system może działać. Oto Kazik, którego życie zawodowe i prywatne można by zobrazować rodzajem sinusoidy wpisanej w układ współrzędnych – w poziomie przebiega oś czasu, zaś w pionie oś natężenia aktywności. Sinusoida Kazika wskazuje, że miewa on okresy aktywne – to wszystkie te momenty, kiedy krzywa na wykresie sięga ponad wartość zerową oraz okresy pasywne, czyli te miejsca, gdzie krzywa opada w dół, poniżej linii zera. A to oznacza, że odpowiednie okresy aktywności przedzielone są u Kazika okresami dezaktywacji systemu, czyli pasywności. Teraz użyjmy wyłącznie naszej wyobraźni, by rozdzielić główny trzon Kazikowego istnienia na dwie osobowości. To tak, jakbyśmy mieli w samym Kaziku do czynienia z dwoma Kazikami jednocześnie. Jeden Kazik – nazwijmy go Kazikiem A, jest aktywny, sprawczy, efektywny i zawsze zmotywowany do działania. Drugi Kazik – niech to będzie Kazik P (od słowa pasywny), to Kazik który najlepiej się czuje zalegając na kanapie i nic nie robiąc.  Główny Kazik – nazwijmy go Kazikiem transpersonalnym, dokonuje przełączenia systemu, powołując raz do życia Kazika A, a innym razem Kazika P. Jeśli główny Kazik zaś uległ kulturowemu wzorcowi promocji aktywności, to będzie lubił w sobie wyłącznie Kazika A i jednocześnie trochę się wstydził Kazika P, traktując go jako niechciany balast, coś bezproduktywnego, rodzaj pasożyta w systemie. Ilekroć więc pojawi się Kazik A, tylekroć Kazik transpersonalny będzie zadowolony z siebie, będzie miał poczucie sensu i sprawczości i będzie też skłonny do ekspozycji takiej aktywności na zewnątrz. Jednak jeśli w systemie pojawi się Kazik P, to będzie traktował go jako nieproszonego gościa, kogoś, kim nie należy się chwalić, osobę, której trzeba się pozbyć z systemu. I ten mechanizm pokazuje jaką walkę z samymi sobą toczymy wszyscy, jeśli damy się wciągnąć w tę kulturową grę promocji aktywności. Zawsze będą jej towarzyszyły skoki emocjonalnego napięcia i wachania nastroju podsycane satysfakcją ze zmotywowanej aktywności i deprecjacją potrzeby odpoczynku.

Teraz wyobraźmy sobie tych dwóch Kazików – aktywnego i pasywnego, jako rzeczywiste osoby i zajrzymy na chwilę do ich głowy. Kazik A – aktywny będzie dumny z siebie i pewny swego, bo czuje się hołubiony przez system. Kazik P będzie prezentował postawę odwrotną – będzie posiłkował się konceptem – i tak nikt ode mnie niczego nie oczekuje, więc po jasną cholerę mam się wysilać? A to przeniesie się na postrzeganie go w taki sposób również przez innych. To tak, jakby Kazik P był tym członkiem zespołu projektowego, który nigdy przy konferencyjnym stole nie zabiera głosu. Po jakimś czasie przyzwyczai całe towarzystwo, że nie ma przecież najmniejszego sensu pytać go o cokolwiek, prawda? W ten sam sposób egzystuje w systemie osobowość pasywna. Nikt się po niej niczego nie spodziewa, nie stawia przed nią żadnych zadań, więc po co się w ogóle wysilać? A gdybyśmy teraz odwrócili tę sytuację i spróbowali przywrócić jej właściwą równowagę? Gdyby tak transpersonalny Kazik skomunikował się z własną osobowością pasywną, czyli Kazikiem P i przekazał mu co następuje: „Wiesz stary, tak naprawdę jesteś niezbędnym elementem całego systemu. Jesteś w nim niezwykle ważny, bo to ty, a nie Kazik A ładujesz akumulatory, by cały system mógł działać w odpowiedniej harmonii. Pełnisz w systemie niezwykle ważne i cenne zadanie. Kiedy system wytraca swoją aktywność, przychodzi pora na ewaluację projektu, na przemyślenie czy wszystko idzie zgodnie z planem. To najlepszy moment na osiągnięcie szczytów kreatywności. Kazik A nie jest tego w stanie dobrze zrobić, bo jest zajęty działaniem. Ty zaś, mój Kaziku P, masz idealną sytuację startową. Możesz w trakcie twoich epizodów istnienia dodać do całego systemu niezwykle ważny wkład – możesz energetyzować system w formie fizycznej, jak i psychologicznej. Możesz w trakcie przeznaczonego dla ciebie czasu czyścić styki, segregować informacje, robić porządek w głowie i tym samym przygotowywać podłoże do nowych pomysłów, rozwiązań i idei.”

Powyższa technika to nic innego, jak transpersonalne dzielenie zadań w systemie, zarządzanie całością, posiłkując się świadomym przekonaniem, że sytem jest najbardziej efektywny nie wówczas, kiedy jedna osobowość dominuje drugą, ale kiedy obie te osobowości – pasywna i aktywna są doskonale ze sobą skomunikowane i współpracują ze sobą dla dobra i korzyści organicznej całości. Wówczas epizody pasywne nie są bezproduktywne – są niezwykle ważne, bo wprowadzają harmonię w systemie. Kazik P przestaje się wstydzić sam siebie i zaczyna postrzegać swoją egzystencję w kontekście zadaniowym, tak samo istotnym i ważnym, jak Kazik A.  Dopiero to daje nam odpowiednio zbalansowaną formę istnienia – dużo bardziej sprawczą, niż obarczanie robotą wyłącznie Kazika A. I to, prawdę powiedziawszy, nie jest żadne odkrycie. Psychologia transpersonalna nie wyważa tutaj żadnych dawno otwartych drzwi. Wystarczy przypomnieć sobie słowa Kubusia Puchatka, który doskonale wiedział, że „z nic nie robienia czasem się biorą najlepsze cosie!”. 

Pozdrawiam

#125 Moda na problemy

Moda na problemy

W jednym z ostatnich mini-wykładów, by zilustrować jeden z aspektów prokrastynacji użyłem przykładu osoby, która miała problem z mówieniem o pieniądzach. Tego wątku już nie kontynuowałem, bo nie on był przedmiotem opowieści, ale jeden z widzów zadał mi w komentarzu pytanie czy powinniśmy zawsze konfrontować się z naszymi problemami, czy też po prostu unikać sytuacji, w których nam przeszkadzają. Odpowiedź na to pytanie musi być nieco szersza, więc zacznijmy od przykładu: oto mały, kilkuletni Kazik. Są lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, pejzaż ówczesnego blokowiska i mama, która naszego malca wysyła do piwnicy po ziemniaki na dzisiejszy obiad. Ponieważ zaś w piwnicy często psuje się oświetlenie, Kazik zostaje wyposażony w świeczkę i zapałki. No i teraz mamy taki oto obrazek: Kazik z wiaderkiem na ziemniaki i zapaloną świeczką, niepewnie posuwa się do przodu w ciemnej piwnicy, próbując nogami wymacać czy czasem nie pojawi się na jego drodze jakaś przeszkoda. W pewnym momencie Kazik niechcący kopie w jakąś starą puszkę. Ten hałas budzi ze snu dużego, czarnego kota, który wygrzewał się na biegnących pod sufitem rurach grzewczych owiniętych gipsową otuliną. Gwałtownie wybudzony ze snu i śmiertelnie przerażony kot skacze z wrzaskiem wprost na plecy małego Kazia. Ten wypuszcza z rąk wiaderko i świeczkę i równie przerażony ucieka z piwnicy. Pomijam już burę, którą dostaje od mamy w domu kiedy wraca z pustymi rękami. Inna rzecz w tej opowieści jest bowiem istotna – mały Kazik przeżywa w momencie spotkania z kotem potężną traumę, która będzie mu towarzyszyła już przez całe życie. To paniczny strach przed wejściem do jakiejkolwiek, nawet dobrze oświetlonej piwnicy. Jednak już w dorosłym życiu Kazik nie ląduje na fotelu terapeuty na długie lata, ponieważ wypracował sobie zupełnie inną strategię. Otóż dorosły już Kazimierz jakoś tak sprytnie ułożył sobie życie, by nie musieć mierzyć się ze swoim lękiem. Po prostu najpierw wynajmował mieszkania, w których nie korzystał z piwnic, a później wziął kredyt na dom – parterowy i niepodpiwniczony. I już. Ot i cała Kazikowa strategia. Jako dorosły facet uznał, że istnieje możliwość takiego ułożenia sobie życia, by wydawałoby się zwalająca z nóg trauma w ogóle mu w życiu nie przeszkadzała. Po prostu Kazik nie korzysta z piwnic i już. Nie śnią mu się one po nocach, nie istnieją w jego życiu i do niczego mu nie są potrzebne.

Teraz wyobraźmy sobie innego gościa – niech to będzie Zdzisiek, który jako kilkulatek przeżył identyczną przygodę. W końcu wygrzewające się na rurach piwniczne koty nie należały do rzadkości przez wiele wiele lat, jak kraj długi i szeroki. Zdzisiek jako dorosły facet posługuje się również strategią wypracowaną przez Kazika, czyli nie chadza po piwnicach. Wykonuje zawód dźwiękowca w telewizji i do teraz nie było takiej konieczności. Jednak sytuacja się zmieniła – oto Zdzisiek dostaje dwuletni, bardzo intratny kontrakt na pracę na planie wieloodcinkowego telewizyjnego dokumentu opowiadającego o lochach, piwnicach i starych schronach wielu zabytkowych obiektów – jak pałace, zamki i kościoły. To zaś oznacza, że jeśli nie zrezygnuje z kontraktu, to przez najbliższe dwa lata będzie pracował głównie w lochach, piwnicach i starych schronach. I dopiero ta sytuacja przekonuje Zdziśka, że trzeba coś z tą dawną traumą zrobić. Trafia więc na kozetkę transpersonalnego terapeuty, gdzie zaczyna się standardowy proces – najpierw szukamy okresu prototypowego, potem prototypu z silnymi markerami emocjonalnymi, potem definiujemy powstałą w prototypie osobowość wzorcową, z którą następnie Zdzisiek będzie pracował… I tak dalej, i tym podobne. Nie czas i miejsce tutaj na opisywanie technik i narzędzi terapeutycznych. 

Co różni te dwa opisane przed chwilą przypadki? Otóż poziom trudności, na jakim konkretny problem infekuje nasze prywatne lub zawodowe życie. Nie wszystkie nasze problemy ulokowane są na najwyższym poziomie takiej infekcji – istnieje spora ich część, która tak naprawdę wcale nie musi zatruwać nam życia. Możemy je w taki sposób poukładać, by nie miały większego znaczenia. Nie wszystkie zlokalizowane w nas problemy muszą podlegać natychmiastowemu i bezwzględnemu rozwiązaniu. Oczywiście celowo użyłem przykładu silnej traumy, by nieco przejaskrawić opowieść a przez to pokazać jej najważniejszy przekaz. Jednak nie wszystkie problemy, które w sobie diagnozujemy, są aż takie istotne, jak w przykładowej zawodowej karierze Zdziśka. Prawdziwy problem z naszymi problemami leży zupełnie gdzie indziej, a mianowicie w naszej tendencji do ich wyolbrzymiania. Ostatnio rozmawiałem z pewnym trzydziestoparolatkiem, który opowiadał, że pośród jego kilkunastu znajomych wszyscy obecnie korzystają z jakiejś formy psychoterapii i kiedy się spotykają, to wymieniają się informacjami, polecając sobie nawzajem rodzaje terapii i psychoterapeutów, bo korzystają z tego typu wsparcia już od wielu lat. Kiedy zaś słyszę z jakim problemem boryka się mój rozmówca, to jednocześnie zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że jest on do rozwiązania w ciągu maksymalnie dwóch spotkań, a nie pięciu lat. A tak naprawdę nie musi być w ogóle rozwiązany, bo da się tak w życiu ustawić, by ów problem nie stanowił, nomen omen, problemu. 

Nie mam oczywiście zamiaru przekonywać, że w ogóle nie mamy problemów. Oczywiście mamy i to czasem całkiem spore, które wymagają odpowiedniej korekty i reakcji. Ale z drugiej strony mamy również tendencję do ich wyolbrzymiania. Rosną w naszej głowie, my zaś poświęcamy im na tyle dużą atencję, że stają się coraz większe. Energetyzujemy je naszą uwagą i coraz bardziej lubujemy się w myśleniu, że w zasadzie życie bez problemów jest nudne i w sumie to nie ma się czym chwalić. Kiedy zaś ktoś nam mówi, że on nie ma żadnych problemów, to zaczynamy nań patrzeć podejrzliwie, chcąc się przekonać czy czasem nie mamy do czynienia z wioskowym, bezrefleksyjnym głupkiem, bo przecież dzisiaj wszyscy powinniśmy mieć jakieś problemy. Nie dość więc, że ulegamy tej powszechnej już dzisiaj problemowej modzie, to jeszcze zdajemy się tracić naszą podstawową życiową odporność i zaradność. Problemy stają się tematem towarzyskich rozmów i przy okazji też… znakomitymi wymówkami. Dzięki nim mamy na co zepchnąć odpowiedzialność.  Już teraz nie trzeba mówić samego „nie mogę”, bo można się podeprzeć jakże wygodnym „nie mogę, bo…” I to właśnie małe „bo” zaczyna nas zwalniać z potrzeby bycia silnym. Jednak to jeszcze nie cały destrukcyjny impakt takich schematów myślowych. Kiedy bowiem koncentrujemy się na naszych problemach, zaczynamy tworzyć coraz częściej goszczącą w naszym emocjonalnym i mentalnym systemie zbitkę słowną „ja mam problem z…” lub „moim problemem jest….”. Kiedy zaś ta zbitka słowna pojawia się w nas dostatecznie często, to w jej efekcie (co zazwyczaj umyka naszej świadomości) powstaje konstrukt „ja jestem problemem”. Pomiędzy tymi formułami różnica zaczyna się zacierać i w ten sposób uczymy się, że posiadanie problemu i bycie problemem to jedno i to samo. Jednak z punktu widzenia reparacji systemu to olbrzymia różnica. Kiedy widzisz siebie z problemem, to wystarczy sięgnąć do odpowiednich narzędzi, by w miarę skutecznie się tego problemu pozbyć lub na tyle osłabić jego ekspozycję czy działanie, by nie przeszkadzał ci w życiu. Kiedy jednak postrzegasz siebie jako problem, to nie da się tego już tak łatwo załatwić, bo nawet kiedy przy pomocy jakiegoś konkretnego specjalisty pokonasz swój problem, to system myślący o sobie „jestem problemem” błyskawicznie to puste miejsce po problemie zapełni jakimś kolejnym. W ten właśnie sposób powstaje nigdy nie kończąca się karuzela walki z samym sobą, której po prostu nie da się wygrać. A zaczyna się często od czegoś małego, wydawałoby się, niewinnego. Małej, życiowej zadry, która w wielu wypadkach nie musi nawet utrudniać nam życia, ale roztrząsana prowadzi w kaskadowy sposób do destrukcji całego systemu. Bo i owszem miewamy problemy – mniejsze lub większe – ale nie zawsze mają one na cokolwiek ważnego wpływ. Czasem wystarczy je po prostu olać. I nagle okazuje się, że wcale nie były tak ważne i istotne, jak mogłoby się wydawać i jak same by chciały. Pozdrawiam

#126 Wybaczenie

Komu i dlaczego wybaczamy?

Kiedy ktoś zachowa się w stosunku do nas nie w porządku, przekroczy granicę, za którą odczuwamy jakiś rodzaj krzywdy czy zawodu, możemy posłużyć się kilkoma strategiami. Jedną z nich jest stworzenie szufladki „frenemy”, której poświęciłem mini-wykład 71. Kolejną strategią jest po prostu zerwanie relacji z taką osobą – nie chcemy z nią mieć więcej do czynienia, ponieważ uznajemy, że naszego zaufania nie da się już odbudować. Trzecią strategią jest wybaczenie. Używając biblijnej terminologii, odpuszczamy czyjąś winę i zapominamy o tym, co się stało, mając nadzieję, że to wydarzenie będzie wyposażone w odpowiednie emocjonalne markery dla drugiej strony, które sprawią, że taka sytuacja więcej nie będzie miała miejsca. Oczywiście nasza nadzieja może zostać potwierdzona – oto ktoś zrozumiał swój błąd, wziął go sobie głęboko do serca i więcej tak nie postąpi. Ale równie dobrze, nasza nadzieja może zostać narażona na bolesną weryfikację, kiedy osoba, której wybaczyliśmy zachowa się tak w stosunku do nas ponownie lub co gorsza – o wiele gorzej. Taka sytuacja zresztą stanowi jeden z elementów strategii repozycjonowania: oto ktoś popełnia mały błąd, jakąś drobną „skuchę” i testuje naszą zdolność do wybaczania. Kiedy zaś tego dokonujemy, jednocześnie komunikujemy drugiej stronie, że jesteśmy do takich gestów gotowi. Wówczas ktoś posługujący się techniką repozycjonowania, popełnia kolejną, tym razem nieco większą niewłaściwość i pilnie sprawdza, czy im tym razem zostanie mu wybaczone. Kiedy ponownie mu wybaczamy, tym samym otwieramy drogę do coraz bardziej negatywnych zachowań. To jak napinanie cięciwy łuku i wyłącznie od nas zależy do jakiego momentu jesteśmy w stanie zaakceptować to napięcie. Problem w tym, że w sytuacji, kiedy się już zorientujemy co do strategii repozycjonowania, łuk jest napięty już tak dramatycznie, że zazwyczaj jesteśmy zdziwieni, jak do tego mogło dojść. Bo druga strona pozwala już sobie wobec nas na zachowania, które jeszcze jakiś czas temu nie mieściłyby się w głowie, a teraz je tolerujemy, wybaczając raz za razem. 

Oczywiście nie znaczy to, że powinniśmy być niewzruszonymi skałami i nigdy nikomu niczego nie wybaczać – takie życie zamieniłoby się, prędzej czy później, w jeden, wielki koszmar, w efekcie którego stalibyśmy się nieznośni dla samych siebie. Jednak proces wybaczania musi być procesem świadomym – dopiero wówczas możemy mówić o właściwych proporcjach, w których z jednej strony potrafimy wybaczyć, ale z drugiej strony nie dajemy się wciągnąć w spiralę wykorzystywania. Jak zatem zadbać o należyte proporcje, o właściwą równowagę pomiędzy czasem koniecznym wybaczeniem, a repozycyjną manipulacją z drugiej strony?

Najpierw jednak przyjrzyjmy się przykładom. Oto dwie studentki zamieszkujące ten sam akademicki pokój: Kasia i Beata. Wyobraźmy sobie, że Beata zachowała się w pewnej sytuacji nie do końca w porządku w stosunku do Kaśki. Niech to będzie coś następującego: niedawno Kasia poznała Grzegorza – inteligentnego, przystojnego i sympatycznego chłopaka. Opowiedziała o tej nowej znajomości koleżance, nie mogąc się nachwalić nowo poznanego gentlemena, z którym wymienili się już telefonami i umówili na kawę. Kiedy już siedzą w kawiarni przy sojowym latte, nagle i niespodziewanie w lokalu pojawia się Beata. Cześć – cześć, od słowa do słowa i nawet nie wiadomo jak to się stało, a siedzą już przy stoliku we trojkę. Kasia zauważa, że jej koleżanka kokietuje nieco Grześka, ale może to po prostu wyłącznie troska o dobrą atmosferę przypadkowego spotkania? Tego samego dnia wieczorem, w akademiku Kasia pyta Beatę o jej wrażenia i włosy jej dęba stają kiedy słyszy odpowiedź: „Ten burak, daj sobie z nim spokój, bo tylko się rozczarujesz”.

Prawdę powiedziawszy Kasi trochę minął zapał do tej nowej znajomości. Ale to nie koniec historii, bo po kilku dniach, przechodząc ulicą, widzi przez kawiarnianą witrynę, że przy stoliku siedzą Beata z Grzegorzem i mizdrzą się do siebie. Wszystko nagle staje się jasne – po to Beata obrzydzała jej Grześka, by otworzyć sobie drogę do wyłącznej znajomości z tym przystojniakiem. I koniec historii.

Teraz rozważmy kilka scenariuszy, w których pozwolimy Kasi wybaczyć koleżance podebranie nowego chłopaka. Tym bardziej, że ta przeprosiła za to, co się stało. Każdy ze scenariuszy będzie się różnił jednak rodzajem i uwarunkowaniami relacji pomiędzy dwiema studentkami.

Wersja pierwsza – Kasia i Beata poznały się ledwie trzy tygodnie temu, a swoją znajomość zawdzięczają wyłącznie temu, że losowo zostały przydzielone do tego samego akademickiego pokoju.

Wersja druga – dziewczyny są siostrami, które postanowiły wspólnie studiować, więc znają się od zawsze, bo łączą je bliskie więzy rodzinne.

Wersja trzecia – to Beata, która ma bogatych rodziców, namówiła swoją ubogą przyjaciółkę na studia w wielkim mieście, obiecując, że dzięki swoim pieniądzom umożliwi jej ukończenie studiów. W tej wersji wydarzeń Beata za wszystko płaci – jedzenie, akademik, podręczniki przyjaciółki, której na to nie byłoby stać.

Wersja czwarta – tutaj Kaśka i Beata znają się krótko, podobnie jak w wersji pierwszej, ale ta druga szczerze przeprosiła za zaistniałą sytuację i co więcej, było wyraźnie widać, że dręczą ją z tego powodu wyrzuty sumienia. Zdarzenie stało się dla niej swoistym rodzajem katharsis – oczyszczeniem, po którym zaszła w niej ogromna, widoczna, pozytywna zmiana. Chyba potrzebowała takiego doświadczenia, żeby spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy.

Mamy zatem cztery wersje relacji, zaś naszym zadaniem, a właściwie twoim zadaniem słuchaczu, jest odpowiedzieć na pytanie: czy we wszystkich czterech wersjach proces wybaczenia będzie przebiegał z taką samą łatwością, bądź trudnością? Mówiąc inaczej czy to, jaki rodzaj relacji zachodzi między dziewczynami, będzie miało wpływ na to, czy wybaczenie przyjdzie Kasi łatwiej czy trudniej?

Okazuje się, że ten sam czyn, to samo potknięcie, przekroczenie określonej granicy dokonane w stosunku do nas przez tę samą osobę, jesteśmy w stanie wybaczyć łatwiej w bardzo konkretnych, relacyjnych sytuacjach. I co więcej, teza ta została potwierdzona badaniami, które przywołuje w jednym ze swych ostatnich artykułów Devon Frye na łamach „Psychology Today”. Pierwsze z badań przeprowadził amerykańsko – japoński zespół badaczy na trzech próbach – japońskich studentach, osobach rekrutowanych do badań spoza kampusu oraz wybranej losowo grupie Amerykanów. Wynik badań ogłoszono w sierpniu 2019 roku, zaś wnioskowanie przestawił światu przedstawiciel ekipy badawczej Yohsuke Ohtsubo z Uniwersytetu Kobe. Otóż okazuje się, że ludzie chętniej i szybciej wybaczają osobom, które postrzegają jako użyteczne, potrzebne i przydatne dla siebie. To efekt nazwany „postrzeganiem instrumentalności”, w którym jeśli uznajemy, że ktoś jest dla nas bardziej cenny, jesteśmy gotowi do wybaczenia mu większej ilości uchybień, złych zachowań niż w przypadku osoby, która nie jest dla nas użyteczna. I tutaj, co ważne i co podkreśla Yoshuke Ohtsubo – nie powinniśmy tego zjawiska postrzegać jako zimne, czy wyrachowane. Po prostu w stosunku do osób, które oceniamy jako cenne czy użyteczne, rośnie poziom naszej empatii. 

Drugie badanie przeprowadzono na Uniwersytecie Michigan pod kierunkiem Ethana Krossa, którego wyniki opublikowano we wrześniu 2019 r. Wynika z nich, że ludzie mają tendencję do ochrony bliskich sobie osób, nawet w wypadkach takich przewinień, jak kradzież, czy też – o zgrozo – molestowanie seksualne. Nawet wówczas gotowi jesteśmy im więcej wybaczyć, bagatelizować ich winę, czy też po prostu prowadzić działania dążące do ich ochrony. I te wyniki badań – jak deklaruje Ethan Kross – powinny zrewidować nasze wcześniejsze ustalenia dotyczące psychologii moralności i wprowadzić doń stosowne korekty, bo działa tu jeszcze dodatkowy efekt. Im większe przestępstwo czy wykroczenie, tym tendencje bliskich do ochrony, tolerancji czy wybaczenia jeszcze bardziej rosną. Tak, jakbyśmy przejawiali rodzaj myślenia, w którym zakładamy, że bliscy nam ludzie mogą być wyłącznie dobrzy i zawsze zachowują się moralnie. Dopiero technika dystansowania – czyli próba spojrzenia na konkretną sytuacją z perspektywy osoby trzeciej zdaje się wyłączać ten efekt. 

Trzecie badanie przeprowadzili badacze w Tel-Awie w 2014 roku, na dość drażniącej kwestii. Chodziło o ocenę przemówienia premiera Izraela po wydarzeniach Arabskiej Wiosny, w którym premier przepraszał mniejszość arabską za działania wojskowe izraelskiej armii. Co ciekawe, wynik powtórzył się zarówno w badanej grupie izraelskich Żydów, jak i izraelskiej społeczności arabskiej. W obydwu tych grupach przeprosiny zostały uznane za nieszczere, co miało kolosalny wpływ na deklarowaną możliwość przebaczenia. Co więcej, okazało się, że jeśli w odbiorze przeprosin, wyrażeniu żalu czy współczucia, pojawi się choć cień podejrzenia o nieszczerość, to wówczas akt przeprosin czy skruchy przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. I jak podają badacze również z innych uniwersytetów, którzy później próbowali potwierdzić lub obalić wnioski z tych badań, okazuje się, że ten efekt nie dotyczy wyłącznie sytuacji, w której przeprosiny składa osoba publiczna. Ma to zastosowanie również w naszych prywatnych, indywidualnych doświadczeniach, co oznacza, że przejawiamy większą skłonność do wybaczenia tej osobie, której przeprosiny, żal za postępek, czy poczucie winy postrzegamy jako rzeczywiste i szczere, niż tej osobie, co do której pod tym względem mamy jakieś wątpliwości. 

Biorąc więc pod uwagę wyniki tych badań wiemy już, że Kasia będzie dużo bardziej skłonna wybaczyć Beacie w wersjach 2, 3 i 4 w porównaniu z wersją 1. Jaki zaś z tego wniosek dla naszego podstawowego dylematu, który przypomnę: w jaki sposób wybaczać, by znaleźć złoty środek pomiędzy ludzkim prawem do wybaczenia a sytuacją, w której ktoś to nasze prawo naciąga i wykorzystuje? Otóż kiedy wybaczamy coś komuś i chcemy, by było to w pełni świadome, ale jednocześnie nie chcemy narażać się na manipulację z zewnątrz, powinniśmy pamiętać o prostej zasadzie: ilekroć pomiędzy nami, a osobą, od której zaznaliśmy krzywdy zachodzi relacyjny związek bliskości, czy też z jakiegoś powodu cenimy lub potrzebujemy tej osoby bardziej od innych, tam powinna się zapalić w głowach czerwona lampka świadomości informująca nas o tym, że nasze wybaczenie może mieć silny faktor pozostający poza naszą kontrolą. Ocenę szczerości przeprosin zaś musimy rozstrzygnąć już we własnym zakresie. Pozdrawiam

Badanie 1: https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/S1090513819300868

Badanie 2: https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/0146167219873485

Badanie 3: https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/1368430214546069

#127 Sprzężenie zwrotne twarzy

Sprzężenie zwrotne emocji twarzy

Nasza twarz dysponuje aż 70 mięśniami, za pomocą których potrafimy nadawać konkretne, pozawerbalne komunikaty emocjonalne. To powoduje, że nasz odbiorca komunikatu potrafi z dużą dozą precyzji odkryć w jakim w danym momencie znajdujemy się emocjonalnym stanie i trzeba włożyć w to sporo wysiłku, żeby postarać się ten proces emocjonalnej rozpoznawalności oszukać.

Żeby to było możliwe musimy stać się naprawdę dobrymi aktorami, a to z kolei oznacza, że musi być to proces w pełni świadomy. Jeśli zaś nie jesteśmy tego świadomi i nie kontrolujemy lub nie przykładamy zbytniej wagi do mimiki twarzy, to można nasze emocje czytać z nas, jak z otwartej księgi. Są jednak takie życiowe sytuacje, w których bardzo nie chcemy zdradzać tego, co naprawdę czujemy. Jednak dobre aktorstwo – wcale nie jest za darmo i będzie związane z dość poważnym kosztem, z którego często nie zdajemy sobie sprawy.

Wyobraźmy sobie taką o to sytuację – Kazik udaje się na rozmowę kwalifikacyjną, bo aplikuje do nowej pracy, na której zdobyciu bardzo mu zależy. Struga jednak profesjonalistę i za nic nie chce pokazać przesłuchującym, że tak naprawdę bardzo, ale to bardzo mu zależy na tej posadzie. Uznaje bowiem, że jeśli pokaże jak bardzo się cieszy, to może to wzbudzić podejrzenie w jego rozmówcach i karze zacząć im się zastanawiać, czy aby na pewno jest takim niewzruszonym profesjonalistą, za jakiego chce uchodzić. Kazik więc robi wszystko co może, żeby zachować kamienne oblicze i nawet kiedy słyszy propozycję zarobków, która dwukrotnie przewyższa to czego się spodziewał, na jego twarzy nie drga ani jeden mięsień. W końcu wychodzi z rozmowy z umową o pracę w ręku, udając się do pobliskiego pubu. Siada przy barze, zamawia piwo i nagle, ze zdumieniem odkrywa, że wcale nie cieszy się z tej nowej roboty tak bardzo, jak sądził. No, niby fajnie, że jest posada i to z niezłą kasą, ale jakoś dziwnie „czterech liter” teraz nie urywa.

Kazik nie może sam wyjść ze zdumienia – jeszcze godzinę temu oddałby wszystko za tę pracę, a teraz, kiedy ma ją w ręku, właściwie nie czuje specjalnej radości. Eh… to życie takie szarobure, z czego tu się cieszyć. 

Drugi przykład – Anka idzie na pierwszą randkę z Tomkiem, na której bardzo uważa, żeby nie było po niej poznać, jak bardzo jej na nim zależy i jak bardzo nie chce tego „schrzanić”. Boi się pokazać jakiekolwiek emocje, bo boi się, że Tomek widząc jej radość odkryje, że za bardzo jej na nim zależy, a wtedy uzna ją za zbyt łatwą zdobycz. Anka więc przez całe spotkanie nie pokazuje krztyny radości, a po powrocie do domu czuje, że powinna być zachwycona tym spotkaniem, a jednak nie jest. Przecież niby nic się nie zmieniło, Tomek jej nie rozczarował, a jednak jej radość zrobiła się jakaś taka płaska. Dzwoni więc do swojej najlepszej przyjaciółki Izy, która akurat zna się z Tomkiem dość dobrze i zanim jeszcze zdąży zapytać Izę o reakcję Tomka, ta uprzedza pytanie i mówi: „wiesz, dalej mu się podobasz, ale jest zaskoczony tym, że potrafisz być taka zimna, obojętna i bez emocji”.

Trzeci przykład: Ewelina nigdy nie pokazuje przed znajomymi, że na czymś jej może zależeć, że coś jej się spodobało, albo że czymś się przejmuje. Jej znajomi już się do tego przyzwyczaili i po pewnym czasie przestali ją nawet pytać co u niej słychać, bo przecież wiadomo, że odpowie to, co zawsze: wszystko ok, po staremu, nic się nie dzieje ciekawego. Ewelina do tego stopnia wyćwiczyła swoją twarz, że nawet kiedy jest sama, rzadko kiedy pojawia się na niej uśmiech, zdziwienie czy cokolwiek innego. Kiedy zaś przegląda się w lustrze, widzi zawsze tę samą twarz – całkowicie bez wyrazu.

W życiu Eweliny znajomych pojawia się coraz mniej, zaś jej samej każdego dnia towarzyszy coraz większy poziom wycofania i rozczarowania światem, a przy okazji samą sobą. 

Co łączy powyższe przykłady? Otóż wymienieni w nich ludzie na własną prośbę stają się dokładnie tacy, jak ich twarze. Nie są świadomi tego, że proces ten jest następstwem dramatycznie złych wyborów nakładania na siebie bezemocjonalnej maski, która prędzej czy później zaczyna się wymykać spod kontroli, infekując ich dokładnie tym, co przedstawia. Ten tajemniczy proces do niedawna nie był przez współczesną naukę do końca rozpoznany, bardziej domyślaliśmy się jego mechaniki, niż potrafiliśmy precyzyjnie określić jego źródło. A domyślaliśmy się od dłuższego czasu, ponieważ kiedy spotykamy na swej drodze ludzi zgorzkniałych, to potrafimy tę zgorzkniałość zdiagnozować po mimice ich twarzy. Kiedy zaś poznajemy ich bliżej, okazuje się, że wiele się nie pomyliliśmy i rzeczywiście są dokładnie tacy, jak wyglądają. Problem w tym, że przez całe lata uważano, że ten proces przebiega tylko w jedną stronę. Myśleliśmy po prostu, że określone rysy twarzy i mimiczne wzorce są efektem długotrwałych systemowych ekspozycji emocjonalnych. Czyli mówiąc prościej, uważaliśmy, że na przykład długotrwałe uczucie rozgoryczenia prędzej czy później uformuje taką stałą mimikę twarzy, po której właśnie to rozgoryczenie będzie rozpoznawalne. I podobnie rzecz ma się z innymi długotrwale goszczącymi w naszym systemie emocjami. Teraz jednak na podstawie ostatnich badań wiemy już, że ten proces przebiega również w drugą stronę – a zatem długotrwale eksponowana na twarzy emocja spowoduje jej trwałe pojawienie się w systemie. Bo nasza twarz nie jest tylko finalnym elementem eksponującym systemowe emocje, jest też tych emocji źródłem. Moglibyśmy więc powiedzieć, że to nie tylko system infekuje twarz, ale że twarz wpływa także system. 

Pora przywołać ostatnie badania, którą są o tyle ciekawe, że ich wyniki pojawiły się z trochę zaskakującej strony i to tam, gdzie się ich niespecjalnie spodziewaliśmy. Zaś źródłem i przyczyną badań był… to żaden żart – wstrzykiwany do twarzy botox. Badania przeprowadzono na Uniwersytecie Kolumbia i poddano mu dwie grupy – pierwsza rekrutowała się z osób ze wstrzykniętym do tkanek twarzy botoxem, zaś druga z innym preparatem wygładzającym zmarszczki, który w przeciwieństwie do botoxu nie paraliżuje mięśni twarzy. Okazało się, że w grupie botoxowej zanotowano znaczne obniżenie reakcji emocjonalnych na prezentowane klipy video, które miały wywołać szereg rozpoznawalnych emocji – śmiech, gniew, oburzenie, wstyd itd. Oznacza to, że tam, gdzie mięśnie twarzy nie brały udziału w procesie reaktywności sensorycznej na emocjonalne bodźce, jednocześnie zmniejszyło to reaktywność emocjonalną w systemie, czego nie zaobserwowano u pozostałych uczestników badania.

Kolejne badanie wykonał międzynarodowy zespół naukowców m. in. z Uniwersytetu Stanford, Portland oraz Wyższej Szkoły Medycznej w Hanowerze, zaś jego wyniki ogłoszono na łamach czasopisma „Aesthetic Surgey Journal” w marcu 2019 r.

Badano w nim wpływ zastrzyków botoxu w obszarze glabelli, czyli tzw. lwiej zmarszczki, na indukcję nastroju w przypadku sześciu podstawowych emocji: rozbawienia, strachu, zaskoczenia, smutku, wstrętu oraz złości. Najpierw przed ekranami posadzono 52 dwie kobiety, których zadaniem było obserwowanie specjalnie przygotowanych klipów, które miały wywołać wyżej wspomniane emocje. Ta grupa kobiet była zaś obserwowana z ukrycia przez zespół 31 ekspertów, których zadaniem było ocenienie intensywności reakcji emocjonalnych na twarzach badanych. Następnie badanej grupie kobiet wstrzyknięto 25 jednostek toksyny botulinowej typu A, popularnie zwanej botoxem w okolice glabelli, czyli części twarzy znajdującej się pomiędzy brwiami. Kolejnym krokiem było powtórzenie badania po 30 dniach, by móc porównać wynik sprzed botoxu oraz wynik obecny.

Okazało się, że toksyna zmniejszyła średnią postrzegalność oraz reaktywność intensywności gniewu aż o 50%, zaś dla przykładu intensywność zaskoczenia zmalała o ok. 20%. Skoro zaś unieruchomienie mięśni twarzy może mieć tak wyraźny wpływ na intensywność odczuwanych uczuć, to… czemu tego nie wykorzystać?

Jeśli na przykład ktoś doświadcza permanentnego smutku, wystarczyłoby zablokować mu określone mięśnie twarzy, aby zmniejszyć intensywność jego emocjonalnych doświadczeń w tym względzie. Czy to nie zbyt daleko posunięte wnioskowanie? Okazuje się, że nie. Otóż takie próby podejmowano już w kontekście badań w maju 2012 roku, gdzie okazało się, że iniekcja botoxu w zmarszczce brwiowej przyniosła konkretny efekt pod postacią zmniejszenia objawów depresjim a czasem nawet jej całkowitego wyleczenia. 

A jaki jest dla nas najważniejszy wniosek z tych przytoczonych badań? Otóż muskulatura twarzy nie tylko wyraża nasz nastrój, ale również reguluje nasze emocjonalne stany. A to z kolei oznacza, że nieumiejętnie zarządzając naszą ekspozycją emocjonalną, możemy sobie strzelać we własne kolano. Wymuszając obraz ekspozycji emocjonalnej, de facto tworzymy konkretne emocje w naszym systemie. Unikając pokazywania radości na twarzy, jednocześnie usuwamy ją z systemu. Pozwalając na to, by nasza twarz był zgorzkniała, zapraszamy to właśnie zgorzknienie. Jeśli zaś staramy się, by nasza twarz nie pokazywała najmniejszych emocji, to prędzej czy później sami staniemy się mało sensytywni, mało emocjonalni i nie ma się co dziwić, że nasze otoczenie uzna nas również za ludzi mało wrażliwych i uczuciowych. A wówczas dogadanie się partnerem, czy stworzenie wieloletniego spełnionego związku, może być dużo trudniejsze, a czasem wręcz niemożliwe. Oczywiście świat naukowy dopiero zacznie badać zjawisko sprzężenia zwrotnego twarz – emocje, bo już się zorientowano, że coraz częstsze ingerencje w naturalną muskulaturę, a więc i zdolności mimiczne twarzy nie są za darmo. I nie chodzi tu o koszt zabiegów, ale o koszty, które ponosi jakość naszych relacji. Skoro zaś możemy mieć wpływ zarówno na ich jakość, jak też na zrównoważone i harmonijne funkcjonowanie naszych emocjonalnych systemów, to warto się temu przyjrzeć bliżej, wykorzystując świadome zarządzanie emocjami. I jak widać, najlepiej zacząć od twarzy. Pozdrawiam

1 badanie:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/20515231

2 badanie:

https://academic.oup.com/asj/advance-article-abstract/doi/10.1093/asj/sjz094/5418602?redirectedFrom=fulltext

3 badanie:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/22364892

#128 Cicha dyskoteka

Cicha dyskoteka, czyli ukryty poziom percepcji

Posłużmy się przykładem cichej dyskoteki – to takie miejsce, pewnie dobrze niektórym znane, w którym ludzie tańczą nie do głośno puszczanej muzyki, ale do tego, co im gra w dyskotekowych słuchawkach. Bo udział w takiej rozrywce właśnie na tym polega – dostajesz słuchawki, do których bezprzewodowo transmitowana jest określona muzyka, stoisz więc z drinkiem w ręce i podrygujesz. Widziałem kiedyś taką akcję w jednym z plenerowych lokali, w pewnym warszawskim parku i prawdę powiedziawszy z pozycji postronnego obserwatora dziwnie to trochę wygląda. Nie dość, że ludzie tańczą w absolutnej ciszy, to jeszcze nie da się ustalić do jakiego rytmu, ponieważ słuchawki mają kilka kanałów do wyboru. Zdarza się więc tak, że obok siebie tańczą ludzie z tej samej towarzyskiej grupy, przy czym każdy porusza się w innym metrum. Bo każdy akurat korzysta z innego kanału, więc w swoich słuchawkach słyszy inną muzykę. Teraz wyobraźmy sobie taką samą dyskotekę tyle, że tutaj zamiast dość sporych rozmiarów słuchawek używa się mikrosłuchawek dousznych – tak małych, że z zewnątrz ich właściwie nie widać, ale zasada jest taka sama – każdy z uczestników imprezy ma kilka kanałów do wyboru, z różnymi gatunkami muzyki, o różnych rytmach. I teraz na tejże dyskotece pojawia się ktoś, kto nie ma świadomości, gdzie się pojawił. Nigdy nie słyszał wcześniej, że istnieją takie miejsca i nie wie na czym uczestnictwo w tego typu imprezach polega. Mamy więc gościa, który przechadza się pomiędzy podrygującymi ludźmi – przy czym każdy podryguje i porusza się w innym rytmie – i który kompletnie nie rozkminia o co tu chodzi. Jaka refleksja pojawi się w głowie bohatera naszej opowieści, który przypadkiem trafił do takiego miejsca? Otóż jedynym logicznym wyjaśnieniem dla niego będzie przyjęcie założenia, że to nie dyskoteka, ale dom wariatów, bo z jego perspektywy tylko zbiorowym szaleństwem można wyjaśnić zachowanie ludzi, których spotyka. Z jego perspektywy oni nie tańczą, oni po prostu zwariowali. I zwróćmy uwagę, że udzielił sam sobie jedynego, z jego punktu widzenia logicznego, wyjaśnienia tylko dlatego, że zabrakło w jego percepcji dostępu do konkretnych informacji – nie zauważył, że ci ludzie mają w uszach słuchawki i nie wie, że oni po prostu tańczą do konkretnej muzyki, tyle że każdy do innej. Mamy więc tutaj do czynienia z dwoma poziomami percepcji: pierwszy poziom jest tym, co widać od razu, na podstawie dostępnych danych. Wyjaśnienie zachowania tych ludzi znajduje się jednak na drugim poziomie, na którym pojawiają się dodatkowe dane. A teraz przenieśmy ten system percepcji do zupełnie innego przykładu. Oto kilkunastoletnia Zuza, która postanowiła zwierzyć się swoim rodzicom ze swych planów na najbliższą przyszłość. Chce mianowicie zostać weterynarzem. Kocha zwierzaki, interesuje się ich gatunkami, pochodzeniem, biologią i uznaje, że wykonując zawód weterynarza będzie mogła się o nie troszczyć, przez co będzie najszczęśliwsza na świecie. Kiedy opowiada o tym swoim rodzicom, ci jednak zaczynają ją odwodzić od tego pomysłu. Przekonują, że przecież obserwują ją i doskonale znają od lat – jest w końcu ich córką – więc wiedzą, że zawód, który sobie wymarzyła nie jest dla niej, że sobie w tym zawodzie nie poradzi. Więc przestrzegają ją przed tym wyborem. Mówią, żeby zweryfikowała swoje plany, bo chcą oszczędzić jej wielu rozczarowań. Po co – w ich przekonaniu – ich ukochane dziecko ma się zderzyć z brutalną rzeczywistością, skoro na swej drodze spotka wiele osób, które mają dużo większe od niej predyspozycje i talent do tego zawodu, przez co jej porażki, które z pewnością ją czekają, będą dla niej bardzo bolesne. Co więcej, rodzice Zuzy zaczynają ją przekonywać, że skoro tak miło jej się spędza czas w ogrodzie, to tym bardziej powinna zająć się ogrodnictwem. Więc nie ma sensu zawracać sobie głowę tą całą weterynarią tym bardziej, że najbliższy taki wydział znajduje się aż trzysta kilometrów od ich małej miejscowości, a botanika jest na uczelni oddalonej jedynie o 30 minut autobusem. Zuza traci rezon i wiarę w swoje siły, bo przecież skoro jej rodzice w nią nie wierzą, to jak ona ma uwierzyć w samą siebie? I to jest pierwszy poziom percepcji. Zajrzyjmy jednak na drugi poziom i sprawdźmy czy nie znajdują się tam dane, które małej Zuzi umknęły lub których nie jest świadoma. Bo i owszem jej rodzice próbują ją zniechęcić do weterynarii i zachęcić do ogrodnictwa, ale wyłącznie dlatego, że jej wymarzone studia oznaczają, że ich jedyna córka na co najmniej pięć lat opuści rodzinny dom, pozostawiając te dwójkę samą sobie. Wiedzą, że bez jej obecności będą cierpieć, bo ich związek tak naprawdę trzyma się wyłącznie dzięki niej. Jednak kiedy udałoby się przekonać Zuzę do botaniki, to nie będzie to wymagało jej przeprowadzki do akademika, a więc zostanie z nimi. Ot i cała tajemnica drugiego poziomu – nie chodzi o to, że Zuza jest „za cienka” na weterynarię, ale wyłącznie o lęk przed osamotnieniem jej rodziców. Oczywiście pomijam fakt, jaki wpływ będzie miało ich zachowanie na poczucie własnej wartości ich córki – istotne tu jedynie jest to, że ich ukryta motywacja jest zupełnie inna od tego, co wnioskuje Zuza na pierwszym poziomie. Moglibyśmy powiedzieć, że z jej perspektywy rodzice zachowują się irracjonalnie, proponując jej coś, co jej kompletnie nie odpowiada. Jednak z perspektywy obserwatora z drugiego poziomu, jej rodzice tańczą w słuchawkach na uszach, tyle że Zuza nie widzi słuchawek, więc nie wie do jakiej muzyki podrygują. 

Jak widać na powyższych przykładach, mamy do czynienia z co najmniej dwoma poziomami percepcji motywacji innych – jawnym oraz ukrytym. Oczywiście nie bez powodu użyłem określenia „co najmniej”, bo poziomów w rzeczywistości jest więcej, ale nie czas i miejsce na ich eksplorowanie. Zostańmy więc przy tych dwóch poziomach: na pierwszym widzimy motywację, która wydaje się oczywista, by zaś zobaczyć rzeczywiste prerogatywy motywacyjne, musimy wejść na drugi poziom. Oczywiście ten system nie zawsze działa w ten sposób, bo gros ludzi posługuje się wyłącznie jednym poziomem motywacji, szczególnie w sytuacji, kiedy nie istnieją przesłanki, by jakieś czynniki motywacyjne ukrywać. Jednak zdarzają się wypadki, w których nie rozumiemy czyjegoś zachowania i powodów, które taką osobą kierują. Wówczas właśnie istnieje spore prawdopodobieństwo, że prawdziwe wyjaśnienie znajdziemy na ukrytym poziomie. Jednak bardzo rzadko chce nam się szukać prawdziwych przyczyn ludzkich decyzji, zachowań czy wyborów i wolimy prostsze wyjaśnienie. Dokładnie to samo, którym posłużył się gość, który po raz pierwszy w życiu trafił do cichej dyskoteki. Wolimy po prostu uznać, że ludzie zachowują się, jak się zachowują, bo są tak naprawdę stuknięci, niepoważni, nieodpowiedzialni, irracjonalni, głupi itd., itp. Jednak ilekroć odkrywamy w czyimś zachowaniu jakąś niespójność z naszym osądem, dobrze jest zapytać samych siebie czy czasem ten ktoś nie tańczy właśnie do muzyki, której istnienia nie jestem świadomy? Już samo to może poważnie przewartościować nasze relacje z innymi oraz rozumienie ich świata, prawda? Ale to nie koniec wniosków, które możemy wyciągnąć z przykładu cichej dyskoteki i świadomości istnienia dwóch poziomów motywacji – jawnego i ukrytego. Mamy tutaj bowiem do czynienia z ciekawym paradoksem. Otóż jeśli jesteśmy w stanie na podstawie czyjejś niespójności zachowań zakładać istnienie dodatkowego ukrytego poziomu, to dokładnie tak samo jest z nami samymi. My również czasem poruszamy się motywacyjnie na dwóch poziomach. I o ile pierwszy wydaje się dla nas oczywisty, o tyle z drugiego rzadko kiedy tak naprawdę zdajemy sobie sprawę. A dzieje się tak dlatego, że albo ten drugi poziom zamietliśmy pod dywan, albo sami przed sobą nie mamy odwagi się do niego przyznać, albo też nie sięgamy do tego typu samoobserwacji, bo boimy się odkryć, że coś z nami jest nie tak. Bo przecież z perspektywy osoby świadomej wyłącznie pierwszego poziomu łatwiej jest uznać kogoś za wariata, niż odkryć istnienie innego poziomu motywacji. W strachu więc przed zdiagnozowaniem własnego szaleństwa, po prostu nie zaglądamy do tej szuflady. Tymczasem tam właśnie, na drugim poziomie motywacji, moglibyśmy się dowiedzieć o sobie niezwykle ważnych rzeczy. I odkryć, że zachowujemy się czasem z pozoru niespójnie czy irracjonalnie nie dlatego, że jesteśmy niedojrzali, czy coś z nami jest nie tak, ale wyłącznie dlatego, że podrygujemy do muzyki, której istnienie na pierwszy poziomie umyka naszej uwadze. Jednak kiedy się w nią wsłuchać, to okazuje się, że nasze zachowanie nie ma nic wspólnego z szaleństwem, a jest wyłącznie żelazną, logiczną i precyzyjną konsekwencją tego, co tak naprawdę nam w duszy gra. Bo każdy z nas tańczy swój taniec, który z pozoru może się wydawać czystym szaleństwem. Lecz kiedy włączyć dźwięk muzyki, wszystko staje się jasne i to, co uznawane jest za szalone, w rzeczywistości może być przepięknym, precyzyjnym tańcem, który mówi nam więcej o nas samych, niż dowolna, nawet najlepsza terapia. Pozdrawiam.

#129 Błędna interpretacja sygnałów interemocjonalnych

Błędna interpretacja sygnałów interemocjonalnych

Nasze ciało komunikuje się z nami i to na różne sposoby. Problem w tym, że nawet jeśli jesteśmy świadomi tej zasady, to często mamy kłopot zarówno z uświadomieniem sobie na jakich kanałach taka komunikacja przebiega i co ważniejsze – co tak naprawdę dla nas oznacza. W efekcie tego powstaje sporo nieporozumień, czyli błędnych interpretacji takich sygnałów, które zamiast stanowić dla nas wartość informacyjną, stają się tak naprawdę, na skutek ich nadinterpretacji, zalążkiem problemów. Pokażmy to na przykładzie dwóch kanałów komunikacji: fizycznym oraz emocjonalnym.

Zacznijmy od tego pierwszego. Oto Stefan. Jest managerem w sporej firmie, w której jest odpowiedzialny za realizację pewnych, dość skomplikowanych projektów, która to realizacja jest zależna między innymi od całego szeregu podwykonawców.

Pewnego poranka nasz Stefan odbiera telefon, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego – robota stoi, nikt nie wie co robić, brakuje ludzi i materiałów, a każda godzina opóźnienia związana jest ze sporymi kosztami, które będzie musiała ponieść firma. Trzeba więc podjąć szybko odpowiednie decyzje, do których, na domiar złego, brakuje pełnych danych. Stefan zdany jest na swoje doświadczenie, wiedzę, ale też na intuicję. Duża presja, mało czasu, czyli nasza ulubiona życiowa rozrywka. Stoi więc ze słuchawką telefonu w ręku i czuje, że jego serce zaczyna coraz szybciej bić. Wraz z przyspieszonym rytmem serca i oczywiście zwiększającym się ciśnieniem, pojawia się również przyspieszony oddech. Stefan chwyta się za serce i mówi sam do siebie: „przecież zaraz tu umrę, zaraz mnie wywiozą na OIOM. Ja się nie nadaję do tej pracy. Po co mi był ten awans i ta cała kasa, skoro i tak zaraz skończę wąchając kwiatki od spodu.”

A teraz przyjrzyjmy się Kazikowi, który jest dokładnie takim samym managerem, w identycznej firmie, tyle że po drugiej stronie kraju. I pewnego poranka Kazik doświadcza dokładnie takiej samej akcji: najpierw dzwoni telefon z informacją, że kluczowy projekt sypie się i trzeba podjąć szybkie decyzje, bo z minuty na minutę koszty przestoju rujnują firmę. I oczywiście Kazik zaczyna notować w swoim ciele dokładnie te same objawy, co Stefan: przyspieszony rytm serca, wzrost ciśnienia i szybki, płytki oddech. Jednak reakcja Kazika jest zupełnie inna. Mówi oto sam do siebie: „O! Pompa przyspieszyła i wkroczyła żywo do akcji. A teraz do pompy dołączyły płuca i wspólnie robią wszystko co mogą, żeby mi w tej sytuacji pomóc. Zarówno serce, jak i płuca zaczęły zwiększone obroty, żeby do mojego mózgu oraz reszty ciała dostarczyć jak najwięcej tlenu. Super! Wielkie dzięki. W takich stresowych sytuacjach jest mi to niezwykle potrzebne, muszę mieć przecież jasny umysł i w pełni sprawny organizm, żeby podejmować naprawdę ważne decyzje!”

Jaka jest różnica pomiędzy reakcją Stefana i Kazika? Stefan uznał, że nie dość, że w jego życiu pojawił się stres, to jeszcze w tej najgorszej z możliwych sytuacji, zaczęło mu wysiadać serce. Przejął się podniesionym ciśnieniem i zwiększoną wentylacją, a fiksując się na reakcjach swojego ciała, na pewno nie potrafi się skupić nad rozwiązaniem problemu.

Tymczasem Kazik, obserwując w swoim ciele te same reakcje, nie tylko się nie zmartwił, ale wręcz ucieszył. Uznał bowiem, że jego organizm reaguje tak nie po to, by mu zaszkodzić, ale po to, by mu pomóc. Takie same stresowe reakcje, a jakże różna interpretacja, prawda?

Przywołam tu te same wnioski z badań, których użyłem w książce „Pokonaj stres z Kaizen”: otóż taka właśnie, jak opisana wyżej, zmiana reakcji na sygnały płynące w stresie z naszego ciała, pozwala zmniejszyć uczucie stresu aż o 80%.

Ale przejdźmy do drugiego przykładu – tym razem posłużymy się komunikacją emocjonalną – czyli kolejnym kanałem, za pomocą którego otrzymujemy niezwykle ważny pakiet informacyjny z naszego organizmu, który bardzo często nieprawidłowo interpretujemy.

Oto Kaśka. Jest tłumaczem i pracuje w domu, siedzi przed komputerem i tłumaczy na zlecenie. Jedynym jej stresem jest kwestia wyrobienia się w czasie z konkretnym zadaniem. Dlatego też narzuciła sobie dość konkretny rygor – codziennie od ósmej rano bierze się za robotę i pracuje do oporu, żeby zdążyć z goniącymi terminami. Tego dnia, jak zwykle, Kaśka siedzi wpatrzona w ekran monitora i po kilku kwadransach nagle i niespodziewanie odkrywa, że w jej systemie emocjonalnym zaszła jakaś dziwna zmiana. Kaśka uważnie przygląda się sobie i już po chwili jest pewna – oto pojawiło się w niej uczucie niepokoju. Ale zaraz – skąd tu niepokój? Przecież nie ma tak naprawdę do tego żadnego, racjonalnego powodu. Kaśka odkłada więc robotę i zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno nie ma powodu, aby się niepokoić? A może jest jakiś powód? Może należy przypomnieć sobie jakieś ostatnie zdarzenia, rozmowy, sytuacje. Może to jakiś ostatnio obejrzany film, a może ta rozmowa z Krystyną o facetach, a może ten telefon sprzed trzech dni od jej matki, a może jeszcze coś innego? 

Kaśka nie chce czuć niepokoju, ale jednocześnie chce wiedzieć z jakiego powodu go poczuła. I tak zaczyna się w umyśle Kaśki „drążenie dziury w całym”. W końcu Kaśka chwyta za telefon i dzwoni do Kryśki: „Boję się, że może to są pierwsze sygnały napadów paniki. Widziałam w internetach, że ludzie tak mają. Nie znasz jakiegoś dobrego terapeuty?”

W ten właśnie sposób drobny sygnał emocjonalny zostaje zinterpretowany jako zapowiedź potencjalnego problemu i nie pozwala się już Kasi skupić na niczym innym No bo przecież to potężny problem, taki niepokój znienacka, no nie? Niestety, a może „stety” – niekoniecznie. Otóż pojawiające się w nas uczucie niepokoju może być związane ze zbliżaniem się do końca tzw. sprintów ultraadresowych, co jest przez badaczy wymieniane jako jeden z czterech typów takich sygnałów, na co zwrócił uwagę Stan Rodski w swojej ostatniej bestsellerowej książce „The Neuroscience of Mindfulness”, która jak dotąd, według mojej wiedzy, nie doczekała się tłumaczenia na język polski. Wyjaśnienie zaś tego zjawiska jest dość proste – otóż, jak każda istota na tej planecie, działamy w określonych wzorcach rytmicznych. Inaczej funkcjonujemy w zależności od pór roku, miesiąca, tygodnia czy dnia. Wzorce te są przyczyną tak zwanych sprintów ultraadresowych, czyli okresów związanych z poziomami energii, a co za tym idzie – i możliwości koncentracji. Końcówki sprintów są zawsze sygnalizowane przez organizm i prawidłowo odczytywane powinny służyć wyłącznie do przełączenia systemu sensorycznego w celu regeneracji energetycznej organizmu. I dokładnie to się stało w przypadku Kasi – jej organizm za pomocą niespodziewanego uczucia niepokoju poinformował ją o tym, że zbliża się koniec sprintu. Nie ma w tym nic szczególnego, nic co powoduje, że Kaśka powinna się zacząć przejmować. Po prostu pora odpocząć od wykonywanej pracy z tłumaczeniami. A jeśli Kaśka pozna zasadę zmian sensorycznych i będzie potrafiła ją wykorzystać, jej odpoczynek potrwa maksimum 10 minut i będzie mogła wrócić do tłumaczenia. Oczywiście nie miejsce tutaj na omawianie systemu sprintów ultraadresowych i umiejętności, które powinniśmy wykształcić w sobie, by nauczyć się je obsługiwać – zainteresowanych tą tematyką zapraszam na moje szkolenie „Mindfulness – narzędzia uważności”. 

Jednak to, co kluczowe dla naszych rozważań, to błędy interpretacyjne, których dokonujemy, obserwując reakcje naszych ciał na określone sytuacje czy bodźce. To trochę tak, jakbyśmy sobie wyobrazili, że jesteśmy rodzajem urządzenia, które zostało wyposażone w układ zapalających się lampek. Jeśli coś się pojawia, coś się wydarza lub dzieje – zarówno na zewnątrz nas, jak i wewnątrz – to system reaguje zapaleniem się konkretnej lampki lub zestawu lampek. My zaś widzimy jedynie zapalone światełka i zamiast nauczyć się tego, co oznaczają, zaczynamy uznawać, że to, że się zapaliły, to napewno nic dobrego. Widzisz czerwoną lampkę i mówisz: o kurde, chyba umieram. O, jeszcze do tego zapaliła się zielona, to na pewno znaczy, że nie dość, że umrę, to jeszcze w męczarniach.

Tymczasem wystarczy nauczyć się kodu własnych lampek, aby przestać się doszukiwać w reakcjach naszego ciała niestworzonych rzeczy. Często są to bowiem precyzyjne komunikaty mające konkretny cel.

Albo użyjmy innego przykładu – idziesz sobie przez miasto i nagle czujesz olbrzymią ochotę na kiszonego ogórka. Możesz oczywiście natychmiast pobiec do jakiegoś medycznego specjalisty i zacząć cały cykl badań mających wykryć skąd się bierze ta ochota, niedobór jakich składników reprezentuje i czy ten niedobór oznacza, że twoje życie legnie w gruzach.

A może zamiast wpadać w panikę, wystarczy po prostu zjeść ogórka? Organizm bowiem prosi cię nie o to, żeby chęć na ogórka stała się motywem przewodnim twojej hipochondrii, ale żeby mu dostarczyć jakiś konkretny składnik, którego akurat mu potrzeba. Dlatego zapalił tę małą lampkę z ikonką ogórka. I nie ma co drążyć i szukać po znajomych jakichś hiper ogórkowych terapeutów. Czasem rozwiązanie jest prostsze, niż nam się wydaje. Żeby jednak móc korzystać z tego systemu, trzeba się najpierw porządnie nauczyć siebie, swoich reakcji, sposobów funkcjonowania i systemu komunikatów, wraz z ich właściwą interpretacją. Bo nie każde poczucie lęku, niepokoju, czy emocjonalnego dyskomfortu musi być od razu zapowiedzią końca świata. Pozdrawiam.

#130 Ghosting

Ghosting, czyli „nowy” termin w psychologii relacji

Sieć przewartościowała sposób, w jaki inicjowane są relacje. Dzisiaj pierwszy kontakt z nowo poznaną osobą podejmowany jest za pośrednictwem internetu, a nie na żywo. Najpierw więc, tak naprawdę, mamy styczność lub jak można by powiedzieć: doświadczamy ekspozycji awatara danej osoby, a dopiero później, jeśli w ogóle, wchodzimy z tą osobą w interakcje w rzeczywistym świecie. To pociąga za sobą szereg konsekwencji – jak na przykład sławetne błędy atrybucji, w których odnosimy się nie do rzeczywistych zachowań i komunikatów innych, ale do wzorców naszych wyobrażeń, które stworzyliśmy na czyjś temat. I jeśli trafiamy na sprytnego kreatora awatarów, to nasze wrażenie nie dotyczy tego, kim nowo poznana osoba jest w rzeczywistości, ale jedynie tego, jak precyzyjnie i profesjonalnie stworzyła swojego sieciowego awatara. To zaś powoduje, że weryfikacja takiej znajomości w rzeczywistym świecie może być bardzo bolesna, a w najlżejszych wypadkach kończy się sporym rozczarowaniem. Sieć pod tym względem jest wygodna, bo w nowo tworzonych relacjach pozwala nam ukryć prawdę o samych sobie i eksponować tylko te cechy, czy właściwości, którymi chcemy się pochwalić. Co wyraźnie widać na przykład na portalach randkowych – jak prezentowane tam zdjęcia, bardziej lub mniej, różnią się od rzeczywistego wyglądu danej osoby, a jej zainteresowania okazują się jedynie modną prezentacyjną strategią, a nie rzeczywistością itp.

Jednak inicjowanie relacji poprzez sieć ma zarówno swoje wady (to te sytuacje, które negatywnie weryfikują nasze oczekiwania), ale też zalety. Bo mimo, iż czasem bardzo chcemy ukryć niewygodne informacje na własny temat, nasze sieciowe zachowania potrafią jej zdradzić. Trzeba tylko umiejętnie patrzeć i starać się odpowiedzieć sobie na pytanie: czego tak naprawdę mogę się dowiedzieć o nowo poznanej osobie dzięki jej specyficznym sieciowym zachowaniom? A okazuje się, że możemy się dowiedzieć całkiem sporo i współcześni badacze z zapałem zaczęli śledzić nowe relacyjne zjawiska, starając się odkryć ich przyczyny.

Dzisiaj spróbujemy się przyjrzeć zaledwie jednemu z takich zachowań, ale za to takiemu, które w obiegu fachowej literatury ma już swoją nazwę. Ale najpierw posłużmy się przykładem: oto Kaśka poznaje Zdziśka – oczywiście poprzez internet. Może to być portal randkowy czy inna platforma sprzyjająca kojarzeniu ze sobą ludzi. Pomiędzy tymi dwoma sieciowymi awatarami na tyle zaiskrzyło, że zaczyna nawiązywać się między nimi relacja. Najpierw są to długie, ale sporadyczne rozmowy spod znaku „och, jak dobrze się z tobą gada”, czy „och, nareszcie mogę z kimś pogadać na ten temat”, potem kontakt zaczyna przybierać na częstotliwości i sile. Ważne tematy życiowe, eksplorowanie wartości i idei ustępuje miejsca bardziej przyziemnym sprawom, ale wciąż tej parze znakomicie się ze sobą rozmawia. I tak trwa ta sieciowa relacja przez jakiś czas. I kiedy Kaśka jest już gotowa do następnego kroku i zaczyna się powoli zdobywać na to, by zaproponować przeniesienie tej relacji do rzeczywistego świata i umówić się na spotkanie ze Zdziśkiem, w realu nagle i niespodziewanie ten przestaje odpowiadać na jej wiadomości. Kaśka sprawdza jego profil na Facebooku, Instagramie, i gdzie się tylko da, ale wszędzie tam od kilku dni Zdzisiek nie jest aktywny. Kaśka zaczyna podejrzewać, że może coś się stało, może zachorował, może wyjechał służbowo nagle i niespodziewanie w takie miejsce na ziemi, gdzie nie ma sieci. Bo jak inaczej wyjaśnić takie niespodziewane zniknięcie i i brak jakiegokolwiek kontaktu? Mocno zdezorientowana i przejęta Kaśka zaczyna szukać Zdziśka gdzie się tylko da i okazuje się, że zamilkł na dobre i od kilku dni po prostu „wyparował” z sieci. W końcu Kaśka, już naprawdę przejęta, zwierza się ze swego zmartwienia swojej koleżance Eli. „Zdzisław zniknął? – odpowiada zaskoczona Ela – No coś ty, przecież gadałam z nim przez skypa niecałą godzinę temu”.

Przykład numer dwa. Tym razem Edek poznaje Izę. Najpierw w sieci, ale relacja na tyle szybko się rozkręciła, że nowo poznani, mający się ku sobie ludzie, przenoszą ją do realu. W realnym już świecie Edek wybacza Izie, że nie wygląda tak apetycznie, jak jej internetowy awatar, ale to wybaczenie przychodzi mu o tyle łatwo, że jemu samemu też jest co wybaczać: zamiast brzusznego sześciopaka jest mięsień piwny, a wiek metryczny mocno się różni od deklarowanego. Ale mimo to para uznaje, że relacja jest obiecująca, bo wciąż świetnie im się ze sobą rozmawia. Mają to same poczucie humoru, uwielbiają ten sam rodzaj sarkazmu i jak się okazuje, w szczenięcych latach czytali te same komiksy i zbierali takie same samochodziki i przebierali w sukienki te same lalki. To znaczy Edek przebierał Kena, a Iza Barbie. Czy na odwrót – w każdym razie wszystko wskazuje na to, że coś z tego będzie. W końcu nadchodzi ten historyczny moment i oboje lądują w sypialni, gdzie wbrew wcześniejszym obawom i niepokojom wszystko wydaje się do siebie pasować, a oczekiwania i szczypta szaleństwa nie przekraczają wspólnie postawionych granic. I tak trwają te relacyjne fajerwerki, uwalniając całe hektolitry oksytocyny. Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Szalony weekend w Zakopanem również. Następnego poranka Edek dzwoni do Izy, by się z nią umówić na popołudniową kawę, ale ta nie odbiera telefonu. No to może messenger? Też cisza. No, OK – mówi sobie Edek – pewnie jest zajęta i obrabia się w robocie po weekendzie. Jednak tego samego dnia wieczorem dalej cisza w słuchawce. I następnego dnia również. Iza jakby zapadła się w czarnej dziurze – nie ma jej nigdzie. Nie pisze postów, nie publikuje zdjęć, nie komentuje nawet zdjęć ślubnych swojej najlepszej przyjaciółki. Nic. Cisza i mrok. Edek zaczyna się poważnie martwić, bo przecież na pewno musiało się coś stać. W końcu, po paru dniach spotyka na ulicy ich wspólną znajomą Elkę (wiem, że już była w poprzedniej historii, ale niech się pojawi po raz drugi) „Jak to zniknęła? – wykrzykuje roześmiana Ela – No coś ty, przecież właśnie dzisiaj rano byłyśmy razem na kawie.”

Co łączy te dwa powyższe, oczywiście całkowicie zmyślone przeze mnie przykłady? Zjawisko nazywane w psychologii relacji ghostingiem, które stało się w ostatnim czasie przedmiotem całkiem sporej ilości badań. Cóż oznacza ghosting? Dokładnie to, co sugeruje jego nazwa – zamienienie się w ducha. Odejście bez słowa, zerwanie wszelkiego kontaktu bez najmniejszej próby wyjaśnienia tego przyczyn. Temu zaś unikaniu zazwyczaj towarzyszy również kilku lub kilkunastodniowa nieobecność w sieci. Znikający duch nie pozostawia śladu swojego istnienia, jakby chciał jeszcze bardziej podkreślić: „znikam z twojego życia i wszelkie próby nawiązania ze mną kontaktu czy też namierzenia mojej obecności, z góry skazane są na przegraną. Nie szukaj mnie, zrezygnuj z jakichkolwiek prób ustalenia mojej aktywności. Zaś im szybciej to zrobisz, tym szybciej będę mógł czy mogła wrócić znowu do sieci.”

Okazuje się, że zrywanie relacji „na ducha”, czyli ghosting, jest dużo bardziej powszechne, niż nam się wydaje. W 2018 roku na łamach „Journal of Social and Personal Relationship” opublikowano wyniki badań Ukrytych Teorii Związków przeprowadzonych w USA na 1300 osobach, które wykazały, że aż jedna czwarta tej grupy doświadczyła w przeszłości ghostningu od swoich relacyjnych parterów, zaś jedna piąta sama w ten sposób zakończyła jakąś relację.

Kolejne badanie przeprowadzone przez kolejne zespoły naukowców wskazują, że te liczby mogą być dużo większe. Jednak co istotne, w badanym zjawisku ghostingu wyróżnia się kombinacja dwóch technik – z jednej strony jest to strategia unikania kontaktu, czyli zniknięcia, a z drugiej strony dodatkowo stosowany jest element komunikacyjny: osoba kończąca w ten sposób relację, na jakiś czas zawiesza swoją aktywność w internecie, co ma dodatkowo poinformować drugą stronę relacji, że zniknięcie jest ostateczne i odwieźć ją od podejmowania prób ponownej komunikacji.

Co więcej, to zamilknięcie na portalach społecznościowych trwa tak długo, dopóki ghost nie upewni się, że porzucona przez niego osoba nie zrezygnuje z poszukiwań. I ten zabieg stosowany jest celowo – ma dodatkowo wzmocnić komunikat: „zniknąłem czy zniknęłam i najlepiej się z tym szybko pogódź”. W ten właśnie sposób powstała współczesna strategia zamykania relacji. Pora odpowiedzieć na pytanie czy ghosting lub inne zjawiska w nowej psychologii relacji, takie jak zombieing, breadcrumbing czy meaningless hookups (do których będę jeszcze wracał późniejszych wykładach) są na pewno nowe. Otóż nie – ludzie w ten sposób zachowywali się w relacjach od zarania dziejów. Nowa jest jedynie skala tego zjawiska, która jest następstwem łatwości zastosowania jej w sieci. Pora zatem odpowiedzieć na pytanie jakie są konsekwencje ghostingu dla obu stron relacji – zarówno tej strony, która w ten sposób relację kończy, jak i tej, dla której takie zakończenie relacji jest sporą niespodzianką?

Ale zanim odpowiem na to pytanie, musimy przyjrzeć się powodom takich zachowań, co również było przedmiotem badań. Otóż okazuje się, że ludzie którzy posługują się strategią zrywania relacji poprzez ghosting, czynią tak z kilku podstawowych powodów. Po pierwsze takie zerwanie wydaje się być najwygodniejszą z opcji, bo zwalnia delikwenta z potrzeby stanięcia twarzą w twarz z drugą osobą i powiedzenia jej prosto w oczy, iż uznał, że ta relacja mu nie odpowiada lub nie spełnia jego oczekiwań. Dzięki temu nie trzeba się mierzyć z emocjami odrzucanej w ten sposób osoby, a przecież będzie ona nie tylko rozemocjonowana, ale też będzie domagała się wyjaśnień, będzie podejmowała próby ratowania relacji itd. Zamienienie się w ducha w tej sytuacji wydaje się więc najmniej uciążliwym wyjściem.

Po drugie sam ghosting jest powiązany z powodem rozpoczęcia relacji. Kiedy jest on oparty na atrakcyjności awatara – zarówno fizycznej, ocenianej po publikowanych w sieci zdjęciach, jak i osobowościowej po deklarowanych atutach, to taka relacja w mózgu lokowana jest w szufladce „łatwa, nietrwała, a więc mniej zobowiązująca niż normalna”. To ułatwia podjęcie decyzji o zakończeniu jej właśnie w ten sposób.

Po trzecie, jak deklarują badani, ghosting pojawiał się jako opcja w sytuacji, gdy w relacji pojawiały się negatywne interakcje. Na przykład wówczas, kiedy czyjeś zachowanie czy słowa z jakichś powodów nie przypasowały jednej ze stron. Wówczas, zamiast odważyć się na powiedzenie „nie pasuje mi to, jak się zachowujesz czy mówisz”, łatwiej uciec i zniknąć.

Po czwarte, w odpowiedziach badanych pojawia się rekalkulacja wymiany, co oznacza, że dana relacja zostaje przez jedną ze stron oceniana w kategoriach „za i przeciw”, na przykład w kontekście zysków i strat, niekoniecznie finansowych, ale emocjonalnych, mentalnych, dotyczących wzajemnego wsparcia, poświęcania uwagi, zrozumienia itd. Kiedy zaś ta kalkulacja wychodzi na niekorzyść kalkulującego, ten uznaje, że łatwiej jest zerwać relację, niż ją na nowo kontraktować, rekalibrując w niej sprawiedliwość wymiany.

I po piąte, badani deklarowali kwestie związane z przekroczeniem ich progu bezpieczeństwa. I to zarówno w sytuacji, gdy badany czuł zwiększenie niebezpieczeństwa, bo ktoś okazywał się dziwny, nieprzewidywalny lub nieodpowiedni, ale również wówczas, kiedy zdaniem badanej osoby relacja zmierzała ku przekroczeniu pewnego bezpiecznego progu, na które to przekroczenie dana osoba nie była gotowa. To na przykład sytuacja, w której jedna strona uznaje, że najwyższy czas na formalizację związku i podejmuje rozmowy o małżeństwie, a druga strona w ogóle nie uznaje, że ta relacja mogła by zajść aż tak daleko. 

Jeśli teraz przyjrzymy się powyższym powodom ghostingu, to odpowiedź na pytanie o konsekwencje tego typu zachowań dla każdej ze stron zdaje się być oczywista. Jeśli więc wobec jakiejś osoby ktoś kiedyś się tak właśnie zachował, czyli zamknął relację bez słowa wyjaśnienia,  jednocześnie wyciszył swoją aktywność w internecie, by dodatkowo wzmocnić efekt zniknięcia, to wnioskowanie jest wyjątkowo proste – z tej relacji i tak by nic nie wyszło, bo sam akt ghostingu wyraźnie wskazuje, że ktoś taki nie jest w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności związanej ze szczerą i uczciwą rozmową. Tworzenie związku z kimś takim nie ma nic wspólnego ze szczęściem i spełnieniem – to droga przez piekło. Jeśli dana osoba doświadcza ghostingu ze strony swojego partnera czy partnerki, to jedynie czego może żałować, to tego, że owa sytuacja wydarzyła się tak późno. 

Jeśli zaś ktoś uznaje, że kończenie relacji w ten sposób jest łatwiejsze i wygodniejsze dla jego emocjonalnego systemu, to cóż… niestety jest w błędzie. Wygoda i łatwość jest tylko pozorna i dotyczy krótkiego czasu. To, co się zacznie dziać w systemie w dużo dłuższej perspektywie czasowej będzie miało miało swoje negatywne skutki. Osoba korzystająca ze strategii ghostingu tworzy w ten sposób furtkę do unikania odpowiedzialności. A z tą furtką jest taki problem, że infekuje cały system, a nie jedynie przestrzeń naszych relacji. To z kolei oznacza, że ghostowi będzie coraz trudniej przyjąć odpowiedzialność za inne sfery swojego życia, a stąd już tylko krok do psychologicznego schematu ofiary. Co więcej, kiedy ghost odrzuca kogoś bez słowa wyjaśnień, zadaje tej osobie dość dotkliwy psychologiczny ból oraz stres związany z usiłowaniem znalezienia odpowiedzi na pojawiające się w takiej sytuacji pytania. Kiedy zaś system ghosta nauczy się, że istnieją tak proste wyjścia z relacji, zacznie je przenosić nie tylko na relacje damsko-męskie, ale również przyjacielskie, kumplowskie i zawodowe. To z kole spowoduje, że prędzej czy później ghost zacznie doświadczać deficytu zaufania, w czego efekcie sam również zacznie doświadczać społecznego odrzucenia. Bo w tej grze nic nie jest za darmo. Pozdrawiam

Badanie 1:

https://journals.sagepub.com/doi/abs/10.1177/0265407517748791

Badanie 2:

https://ir.lib.uwo.ca/cgi/viewcontent.cgi?article=7493&context=etd

Artykuły:

https://www.livescience.com/64661-why-people-ghost.html

The Science Behind Ghosting

#131 Życie w bańce

Życie w bańce

Jednym z podstawowych powodów, dla których popełniamy cały szereg kognitywnych błędów – na przykład zachowując się nieadekwatnie wobec zmian, wobec zachowań innych, wobec trendów, czy nowych zjawisk, jest życie w społecznej bańce. Oczywiście na różnych poziomach doświadczamy tego zjawiska wszyscy, bo jest na stałe przypisane do naszej codzienności. Jednak zaczyna być dla nas niepokojąco destrukcyjne, jeśli nie jesteśmy go do końca świadomi i to wraz z dość istotnymi tego konsekwencjami. A wśród tych konsekwencji królują na przykład rozczarowanie i poczucie braku sprawiedliwości, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Jak zwykle pokażmy to zjawisko najpierw na kilku przykładach. 

Oto Zdzisiek, pięćdziesięcioletni dziennikarz dużego portalu informacyjnego pisze artykuł o dzisiejszej młodzieży, którego tezą jest, że młodzi ludzie rozmienili ideały na drobne. Zamiast interesować się przyszłością ojczyzny, wolą pić latte ze Starbucksa i jeździć na wakacje do Tajlandii. Są tak nieznośnie konsumpcyjni, że nie potrafią docenić tych ideałów i wartości, za które pokolenie Zdziśka przyznawało sobie ordery. Jego artykuł czytają młodzi ludzie – ci, o których Zdzisiek był łaskaw napisać, i przecierają oczy ze zdumienia. Jakie latte? Jaka Tajlandia? Jaki konsumpcjonizm? Co ty, chłopie, wygadujesz? Ja mieszkam z rodzicami, bo sam nie daję rady ogarnąć czynszu w kawalerce. Zamiast na urlop popylam nad morze, żeby dorobić jako kelnerka. Zaś twoje, Zdzisławie, obwieszone orderami pokolenie zostawiło nam świat pełen smogu, niesprawiedliwości i braku perspektyw.

Zdzisiek czyta te komentarze pod swoim artykułem, mruga ze zdziwienia oczyma i nie potrafi zrozumieć co ci ludzie wypisują. Przecież dzieci jego znajomych, które spotkał właśnie na ulicy, niosły w rękach kubki z kawą ze Starbucksa i gadały o nowym iPhonie. O co tu chodzi?

Drugi przykład. Tym razem podglądamy Olę czytającą z zapałem psychologiczne czasopisma i uznającą się za osobę obeznaną z ludzką psyche. Ola właśnie czyta artykuł o badaniach na temat jakichś ludzkich zachowań. „Ja bym się tak w życiu nie zachowała!” – Ola wzrusza ramionami, z niesmakiem odkładając gazetę – „Przecież nawet nikt z moich znajomych by tak nie zareagował, co za bzdury. Kto teraz pisze w tych gazetach, jakieś przypały bez pojęcia o życiu i świecie. A te badania? Też mi naukowcy. Pewnie te doktoraty porobili na tajnych kompletach.”

Trzeci przykład. Oto zacny pan profesor, który bierze udział w konferencji o subkulturach. Wypowiada się tamże publicznie w roli eksperta. I ku uciesze rozbawionej gawiedzi próbuje zdefiniować zagrożenia płynące z treści promowanych przez konkretne subkultury. Ubaw jest po pachy, bo z wypowiedzi pana profesora wynika, że dla niego samego szczytem perwersji i kulturowego rozpasania jest ubranie czapki daszkiem do tyłu. A robi się naprawdę śmiesznie, kiedy pan profesor mówi o deprawacji płynącej z muzyki metalowej, która to deprawacja dotyka swą szatańską siłą dzisiejszą młodzież i jednocześnie pan profesor nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że dzisiejsza młodzież w kontekście czarnych przestrzeni naszej ludzkiej duszy mogłaby muzyków z zespołu, który tak drażni pana profesora, tak naprawdę jeszcze sporo nauczyć. 

Wszystkie powyższe przykłady mają ten sam mianownik – otóż ich bohaterowie konstruują swoje osądy i opinie na podstawie własnych, życiowych doświadczeń i jednocześnie nie biorą pod uwagę, że fundament tej konstrukcji sam w sobie może być niemiarodajny. Zarówno Zdzisiek, Ola, jak i pan profesor, żyją w społecznych bańkach, z których raczej nie zdają sobie sprawy. Wywodzą swoje zdanie o świecie i przekonania z obserwacji własnego otoczenia, które stanowi zaledwie mały wycinek rzeczywistości i to zazwyczaj kompletnie nie reprezentatywny dla całej reszty. Wiedza pana profesora o subkulturach wywodzi się z lat osiemdziesiątych, kiedy jako wystraszony wypłosz spotykał na ulicy chłopaków w ramoneskach z napisem „punks not dead” i „no future”, czyli zrzynami oporu zachodniego świata wobec brnącego w ślepy zaułek przyszłości konsumpcjonizmu. Zaznaczmy – kompletnie nieadekwatnego do polskiej rzeczywistości lat osiemdziesiątych.

Ola zaś czerpie swoją wiedzę o ludzkich wzorcach behawioralnych wyłącznie z przykładu grupki znajomych oraz socjalizacji, w której jednym z największych towarzyskich grzechów było trzymanie ręki w kieszeni, czy wejście do czyjegoś domu nie ściągnąwszy najpierw w sieni butów.

Można by oczywiście wymieniać te przykłady dalej – sęk jednak w tym, że te społeczne bańki tworzą wzorce, na podstawie których następnie wnioskujemy o świecie. I oczywiście dopóki udaje nam się przeżyć we własnej bańce, dopóty to wnioskowanie nie poddaje się, często bolesnej, weryfikacji. Bo kiedy tak się dzieje – na przykład kiedy profesor, Zdzisiek i Ola pozostają wśród mieszkańców tej samej bańki i z nimi wymieniają się przekonaniami, ich świat wierzeń utrzymuje się w stabilnej pozycji, zaś wszelkie odgłosy dochodzące spoza bańki są traktowane jako irracjonalne przejawy czyjegoś szaleństwa. Zawsze zresztą można je skutecznie zagłuszyć. To mniej więcej tak, jak byśmy mieli sąsiada, który raczy nas zbyt głośną muzyką zza ściany i do tego taką, której nie lubimy. Jednym ze sposobów na ten dyskomfort jest puszczenie ciut głośniej własnej muzyki – tej, którą lubimy – a wtedy muzyka zza ściany już do nas nie dociera, więc przestaje nam przeszkadzać. Problem jednak w tym, że sam akt puszczenia własnej muzyki jeszcze nie sprawia, że sąsiad wyłączy swoją. My jedynie w ten sposób zagłuszamy wszystko to, co nam nie odpowiada i co dociera do nas spoza bańki. Kiedy jesteśmy w jej środku uznajemy, że zagłuszenie rozwiązuje problem. Można tak powiedzieć, ale wyłącznie do czasu. Otóż dopóki nie stanie się tak, że sąsiad puści na tyle głośno swoją muzykę, że już nie potrafimy jej zagłuszyć własną. I ta sytuacja dobrze obrazuje co się dzieje wówczas, kiedy nasza bańka nie wytrzymuje naporu z zewnątrz i pęka. To, co oddzielało nas od prawdziwego świata i co stanowiło naszą ochronną zaporę, nagle znika i czy chcemy czy nie, musimy się zmierzyć ze światem, którego istnieniu zaprzeczaliśmy. To sytuacja, w której Zdzisiek zostaje publicznie wyśmiany za głoszenie obrazu świata, który nie istnieje. Sytuacja, w której Ola przeprowadza się do innego miasta, wchodzi w relacje z nowymi ludźmi i za każdym razem jest rozczarowana ich zachowaniem, a pan profesor na kolejnym seminarium zostaje zarzucony pytaniami o współczesny świat subkultur, na które nie zna odpowiedzi. 

Jednak pękające bańki mogą mieć też dużo bardziej bolesny impakt – mogą nas dosłownie zranić swoimi rozpadającymi się fragmentami. To sytuacja, w której ktoś przyzwyczajony do określonego poziomu życia: odpowiednich zarobków, mieszkania w ogrodzonym osiedlu, jeżdżenia zawsze przytulnym i wypasionym samochodem, nagle, na skutek utraty pracy, zdrowia czy jakichkolwiek innych zawirowań, spada na stratyfikacyjnej drabinie społecznej, lądując kilka pięter niżej. Teraz musi przeżyć od pierwszego do pierwszego za marną kasę tak, jak zdecydowana większość ludzi i wreszcie zrozumie jakim nietaktem jest wyrażanie publicznego zdziwienia – dlaczego większość z mieszkańców tego pięknego kraju nie ma oszczędności. Teraz musi doświadczyć uroków mieszkania w dzielnicy, w której żeby dostać się z przystanku autobusowego do mieszkania trzeba pokonać co najmniej kilka mało grzecznych próśb sąsiadów o dołożenie do flaszki i zmierzyć się z prawdziwymi urokami komunikacji miejskiej. 

Kiedy mieszkamy w swoich bańkach, zamykamy się w nich głównie w obawie przed deprawacją pochodzącą z otaczającego nas świata, którego najchętniej byśmy nie dostrzegali, a już na pewno nie rozumiemy. Podobnie, jak zamykamy nasze osiedla na resztę społeczności. Jednak paradoks społecznych baniek polega na czymś zupełnie innym – to one nas deprawują. Izolacja od prawdy, którą nam zapewniają jest i owszem wygodna, ale tak naprawdę uniemożliwia nam szereg społecznie istotnych zachowań – takich, jak: empatia, współczucie czy rozumienie motywacji innych. Im bardziej się w nich zamykamy, tym bardziej ryzykujemy. Bo czasem bańki pękają, ponieważ istotą każdej szklanej bańki jest jej kruchość, co najlepiej widać, kiedy próbujesz umyć swoje ulubione kieliszki w zmywarce. Oznacza to, że bańka może pęknąć w każdej chwili, powodując bolesną weryfikację przekonań i zderzenie z nie biorącą jeńców rzeczywistością. Jak się przed tym chronić i czy w ogóle istnieje na to jakikolwiek sposób? Niestety, większość socjologicznej wiedzy podpowiada, że nie da się uniknąć społecznych baniek – towarzyszą nam one cały czas, stanowiąc nieodłączny element naszego prywatnego krajobrazu. Jedynym zaś co nam pozostaje, to świadomość tego, że patrzymy na świat zawsze ze środka jakiejś swojej bańki. Im zaś nasza bańka ma grubsze ścianki, tym mniej prawdziwej rzeczywistości przez nią widać, tym bardziej zniekształca obraz. O czym warto zawsze pamiętać, oceniając świat oraz zachowania, wartości, czy potrzeby innych ludzi. 

Pozdrawiam

#132 Ja im jeszcze pokażę!

Ja im jeszcze pokażę, czyli ukryty koszt rywalizacji

Uznaje się, że chęć dorównania do kogoś, czy też udowodnienia komuś własnej wartości, własnych możliwości czy sprawczości jest niezwykle silnym motywatorem, dzięki któremu jesteśmy zdolni osiągnąć rzeczy, które w innych okolicznościach byłyby poza naszym zasięgiem. Powyższa teza w wielu przypadkach jest rzeczywiście prawdziwa – uznaje się przecież, że to rywalizacja napędza wzrost cywilizacyjny. Same zaś badania nad motywacją i rywalizacji sięgają aż 1898 roku, kiedy psycholog Norman Triplett odkrył, że badany rowerzysta jedzie szybciej, gdy na tym samym torze obecny jest inny rowerzysta.

Niedawno przebadano 82 przypadki biegaczy startujących w 112 biegach na dystansie 5 km. Badania te pokazały, że obecność rywala w trakcie biegu, ma dający się zmierzyć wpływ na osiągany wynik. Tam, gdzie biegaczowi towarzyszył drugi biegacz, a więc w przypadkach, w których badani rywalizowali o wynik, ich czas biegu zmniejszył się średnio o 4,92 sekundy na każdy przebiegnięty kilometr, co daje sumaryczny wynik 25 sekund. O tyle szybciej rywalizujący biegacze pokonywali średnio całą trasę biegu. 

Dzisiejsi spece od motywacji, szczególnie ci korporacyjni, pewnie nie mają najmniejszych wątpliwości, że rywalizacja i współzawodnictwo zdecydowanie poprawiają wyniki karier i osiągnięć managerów, specjalistów, bądź innych ścigających się o pozycję w firmie fighterów. Podają tutaj przykłady rywalizujących ze sobą Steve’a Jobsa i Billa Gatesa, bez których rywalizacji rozwój technologiczny pewnie nie zaszedłby tak daleko, jak to ma dzisiaj miejsce. I oczywiście tych rywalizacyjnych przykładów można by mnożyć. Nie zmienia to jednak faktu, że rywalizacja ma również swoją ciemną stronę. Wstydliwy cień, o którym – jeśli w ogóle – bardzo niechętnie się wspomina. Coś, co wszyscy motywacyjni krzykacze najchętniej zamietliby pod dywan. Jednak żeby pokazać o jaki cień mi chodzi i jakie może mieć on negatywne skutki dla uczestników rywalizacyjnych wyścigów, posłużymy się przykładem. Tym razem jednak dla odmiany nie będę niczego zmyślał, bo samo życie podsuwa nam prawdziwy scenariusz. W tym celu przyjrzymy się karierze jednego z najbardziej znanych muzyków metalowych na świecie.

Dave Mustaine urodził się w 1961 roku w La Messa w Californii. Jako siedemnastolatek założył metalowy zespół Panic, który jak większość bandów w tym czasie specjalizował się w śpiewaniu o seksie i alkoholowych libacjach. Po trzech latach Mustaine decyduje się jednak na opuszczenie zespołu i dołącza do nowego bandu. W ten sposób w 1981 roku zostaje jednym z gitarzystów mało jeszcze wtedy znanej Metalliki. Półtora roku później, na wiosnę 1983, Metallica podpisuje swój pierwszy, wielki kontrakt z poważną wytwórnią i ma wejść do studia, aby nagrać debiutancki album „Kill ‘Em All”, od którego, jak dzisiaj wiemy, rozpoczęła się ich światowa kariera. Jednak tuż przed wejściem do studia bohater naszej opowieści, Dave Mustaine, zostaje wyrzucony z zespołu. I to, jak podaje wiele nieoficjalnych źródeł, za nadużywanie alkoholu. Po latach, w wywiadzie dla portalu „Louder” Lars Ulrich – perkusista grupy – powie: „Gdy imprezowaliśmy w mieszkaniu Dave’a, zawsze roiło się tam od dziewczyn. Sprawiał wrażenie światowca, podczas gdy my z Jamesem byliśmy ciapowatymi, nigdzie niepasującymi nastolatkami.”

Prawdę powiedziawszy, zostać wywalonym z Metalliki za wódę, to zdaje się mistrzostwo świata. Wystarczy przypomnieć sobie przygodę Metalliki po koncercie w katowickim Spodku w lutym 1987 roku, kiedy to James Hetfield w dawnym hotelu „Warszawa” zaliczył niezłą imprezkę z fanami, nie wylewając za kołnierz, co widać na załączonym obrazku. Ale wróćmy do wyautowanego Dave Musteina, który po wywaleniu z Metalliki jeszcze w tym samym 1983 roku zakłada inną super metalową grupę Megadeth. Jak podaje Marc Manson w swojej bestsellerowej książce „Subtelnie mówię fuck”: Mustaine „poprzysiągł sobie, że założy nowy zespół. I zamierzał z tym nowym zespołem osiągnąć nieprawdopodobny sukces, tak aby członkowie grupy, z której został wyrzucony, do końca życia żałowali swojej decyzji. Aby przez całe dziesięciolecia byli skazani na oglądanie go w telewizji, słuchanie w radio, na widok jego twarzy na ulicznych plakatach i na zdjęciach w czasopismach.”

I oczywiście Megadeth osiągnął oszałamiający sukces – do teraz zespół sprzedał 38 milionów egzemplarzy swoich płyt. Uważa się wręcz, że za tym właśnie sukcesem stała motywacja Musteina uruchomiona dzięki rywalizacji z dawnymi kolegami. Tak bardzo chciał im pokazać, że wyrzucając go z zespołu popełnili wielki błąd, tak bardzo chciał udowodnić, że się co do niego pomylili, że wykrzesał z siebie cały swój potencjał, po który w innych okolicznościach nie byłby w stanie sięgnąć, tak zaparł się w sobie, że osiągnął niebywały sukces. Co z tego, że jak dotąd Mettalica sprzedała co najmniej cztery razy tyle płyt co Megadeth, ale przecież 38 milionów to i tak oszałamiająca liczba. 

Do tego momentu naszej opowieści korporacyjni motywatorzy mogą bić brawo, mówiąc: „a widzisz, jednak wychodzi na nasze. Rywalizacja potrafi czynić cuda.”

Jest tylko jeden mały szkopuł. A mianowicie wywiad, którego Mustaine udzielił w 2003 roku, w którym przyznał, że cała jego historia i tak nie zmieniła tego, że przez całe życie uważał się i dotąd uważa za nieudacznika, bo w głębi duszy, mimo tego wszystkiego co osiągnął i tak pozostaje facetem, którego wywalono z Metalliki. 

I oczywiście można pocieszać Mustaine i tłumaczyć mu, że przecież porażkę zamienił w sukces, że ma na koncie miliony dolarów, że jest jedną z ikon muzyki metalowej. Jednak w jego własnym, wewnętrznym kryterium samooceny i definicji siebie uważa się za kogoś, kto przegrał. Wprawdzie z Metalliką, ale jednak w jego oczach nie odniósł sukcesu, tylko porażkę. To, co zdobył, jest niczym w porównaniu z tym, że jego główne zamierzenie nie przyniosło rezultatu – nie udowodnił byłym kolegom, że ich przegoni. To oni mieli każdego ranka po wyjściu z pracy w hamburgerowni widzieć na każdym rogu ulicy wielkoformatowe plakaty z jego zdjęciem. Mieli bić się w piersi i pluć sobie w brody za to, jak go potraktowali. Mieli do końca życia żałować tego, co zrobili. I właśnie to zamierzenie Mustaina się nie spełniło, więc w jego wewnętrznym systemie to żaden sukces. To porażka i tyle. Z jego perspektywy dotarcie na metę jako drugi, to nie zwycięstwo, to porażka odniesiona w rywalizacji z tym, który przybiegł pierwszy. I to jest właśnie ciemna strona rywalizacji, która pojawia się zawsze, kiedy rywalizujemy nie dlatego, aby coś osiągnąć, ale żeby pokonać kogoś innego. Nie dlatego, by stać się lepszymi w ogóle, ale by stać się lepszymi od kogoś. Wydaje się to małym niuansem, ale jednocześnie ten właśnie niuans ma kolosalne znaczenie dla naszej definicji siebie. Ilekroć bowiem stajemy w szranki z kimkolwiek, ilekroć próbujemy się zmierzyć z kimś innym, motywowani tym, by być lepszymi od niego, tylekroć w istocie już na starcie przegrywamy walkę. Nawet kiedy zajmujemy pierwsze miejsce na podium, zostawiając konkurencję daleko w tyle, będziemy musieli się zmierzyć na przykład z własną pychą. Bo wygranie rywalizacji ma również swój cień, który spowija nasz emocjonalny system, a dodatkowo wzmaga aktywność tych, którzy albo dla zemsty, albo dla sportu i wyzwania zawsze celują w pobicie króla. 

Jednak kluczem nie jest to, by być lepszym niż ktoś, tylko lepszym od tego, kim jesteśmy teraz. Bo prawdziwa rywalizacja – ta, która nas naprawdę rozwija i wzmacnia, nie przebiega wertykalnie lub horyzontalnie pomiędzy nami a dowolnym punktem odniesienia w przestrzeni, do którego się porównujemy. Wtedy zawsze przegramy – głównie z samym sobą, swoimi oczekiwaniami, wyobrażeniami czy samooceną. Prawdziwa rywalizacja to ta, która nie jest ani wertykalna, ani horyzontalna. To rywalizacja wyłącznie w czasie pomiędzy tym, kim jesteśmy teraz, a tym, kim moglibyśmy się stać. I nie chodzi tu o osiągnięcie sportowych, korporacyjnych, celebryckich czy sprzedażowych wyników. Chodzi tu o lepsze zarządzanie emocjami od tego, którym dysponujemy teraz. O lepsze rozpoznanie siebie, o większy kontakt z samym sobą, lepsze umiejętności kognitywne, większą wiedzę, doświadczenie, sprawczość, czy też lepsze opanowanie konkretnych umiejętności. Kiedy porównujemy się do kogoś innego, zawsze przegrywamy to porównanie z naszym własnym ego. Kiedy porównujemy się do siebie z wczoraj, przegrywa jedynie gorsza wersja nas, którą zawsze przecież można zmienić, by jutro wygrać. Wyłącznie z samym sobą. Pozdrawiam

The Upside of Rivalry: Higher Motivation, Better Performance

#133 Od czego zależy to, czy nasz związek przetrwa?

Od czego zależy to, czy nasz związek przetrwa?

Data zobowiązuje, prawda? Otóż okazuje się, że od początku publikacji mini-wykładów na moim kanale YouTube, to pierwszy raz kiedy 14 lutego – a zatem walentynkowe święto zakochanych – przypada w piątek, czyli w dniu, w którym wykłady są publikowane. No i jak tu w taki dzień opowiadać o czymkolwiek innym, niż budowanie szczęśliwego spełnionego związku, który będzie trwał do końca świata?

Czy jednak jesteśmy w stanie przewidzieć trwałość naszych relacji na samym ich początku? Czy istnieją jakieś przesłanki, po których chociaż z niewielkim prawdopodobieństwem jesteśmy w stanie ocenić czy budowana właśnie relacja z drugą osobą ma szanse na przetrwanie przez wiele lat? Czy aby na pewno trwałość i długowieczność naszej relacji zależy do tego, jak szczęśliwi i spełnieni w niej jesteśmy? Od tego jak bardzo jesteśmy w sobie zakochani?

Przerwijmy w tym miejscu listę pytań i przyjrzymy się przykładowi. Są Walentynki. Na wieczorną kolację umawiają się dwie pary. Przy jednym z restauracyjnych stolików zasiada Robert z Aśką, a gdzieś po drugiej stronie lokalu, w tym samym czasie stolik zajmują Grzesiek z Sylwią. Tak się składa, że obie pary są ze sobą już jakiś czas. Ich relacja trwa kilkanaście miesięcy, mieszkają razem, ale jeszcze ani jedni, ani też drudzy, nie podjęli decyzji o formalizacji związku. Co jest jednak ważne, w obydwu tych przypadkach nie mamy już do czynienia z tak zwanym okresem „turystycznym”, ale „emigracyjnym”.

Cóż to oznacza? Otóż kiedy dwoje ludzi zaczyna tworzyć związek, to po drodze na jednym z pierwszych etapów tej relacji czekają ich wspólne wakacje. To czas, w którym będą się widywali dwadzieścia cztery godziny na dobę, korzystali z tej samej łazienki, uprawiali seks, wydawali wspólną, wakacyjną kasę na wspólne rozrywki itd. To jednocześnie pierwszy test na związek, mówiący nam o tym czy osoba, która wydaje nam się atrakcyjna przez dwie godziny w pubie, jest dla nas również atrakcyjna, kiedy rano wychodzi z łazienki. I nie chodzi tu wyłącznie o zachowania seksualne, ale o atrakcyjność na wszystkich poziomach. Dwa tygodnie to wystarczająco dużo czasu, by mogły się ujawnić co najmniej niektóre nawyki, przyzwyczajenia, sposób radzenia sobie z emocjami, stosunek do innych, świat idei i przekonań oraz rodzaj relacji z rodzicami. Jednak z wakacji po jakimś czasie trzeba wrócić i ten powrót jest także powrotem do swojego świata, co powoduje, że na te dwa tygodnie można się na tyle spiąć w sobie, by w miarę możliwości wyeksponować tylko atrakcyjne, chciane cechy i trochę też poukrywać to, co w nas akurat nie jest najfajniejsze. Kiedy zaś się wraca do swojego świata, to można trochę od tego bycia fajnym odpocząć. 

Kolejnym etapem w związku jest przejście z okresu turystycznego do emigracyjnego, czyli ten moment, w którym zostaje podjęta decyzja o wspólnym zamieszkaniu. I to już nie są wakacje. Zaczyna się proza życia. Trzeba zapłacić za czynsz, wi-fi i telefon. Trzeba ogarnąć śmieci i zmywanie naczyń. Trzeba również dowiedzieć się co tak naprawdę oznacza w danym przypadku to, że ktoś może mieć zły dzień. Pojawia się logistyka życia obejmująca większość jego obszarów, której organizacja dla każdej ze stron stanie się podstawą wnioskowania co do cech emocjonalno – behawioralnych partnera, prawdziwego świata jego relacji z samym sobą oraz innymi ludźmi. To dokładnie jak różnica przebiegająca pomiędzy turystyką a emigracją. Kiedy jedziemy do innego kraju turystycznie, nie widzimy tych wszystkich rzeczy, których doświadczymy dopiero wówczas, kiedy tam wyemigrujemy i postanowimy zamieszkać. 

Teraz wróćmy do naszych dwóch świętujących walentynki par. Obydwie znajdują się już w okresie emigracyjnym, jednocześnie mając okres turystyczny daleko za sobą. To istotne w kontekście tego, co się tam za chwilę wydarzy. Otóż w tejże restauracji przygotowano program artystyczny. Na scenę wyskakuje konferansjer i starając się zabawić walentynkowe pary, prosi o wykonanie pewnego ćwiczenia. Ma ono polegać na tym, by zakochani chwycili się za dłonie i w jednym zdaniu, patrząc w oczy swojej partnerki czy partnera, powiedzieli sobie nawzajem co czują, kiedy patrzą na siebie i na swój związek. Ma to być szczere, piękne wyznanie odsłaniające głębię uczuć.

Zaczynamy od Roberta i Aśki. Najpierw mówi Robert zwracając się do Aśki: „Jestem w tobie zakochany po uszy i chciałbym móc cię przez cały czas przytulać!”. Aśka odpowiada Robertowi: „Jestem z tobą naprawdę szczęśliwa a w naszym związku czuję się spełniona!”

Teraz podsłuchujemy drugą parę, czyli Grześka i Sylwię. Najpierw Sylwia mówi do Grześka: „Jestem pewna, że razem pokonamy wszystkie przeciwności.”. Na co Grzegorz odpowiada: „Chcę się z tobą zestarzeć”.

Kurtyna!

Teraz poproszę, byś odpowiedział czy odpowiedziała na następujące pytanie: która z tych par, twoim zdaniem, ma większe szanse na zbudowanie trwałego związku?

Domyślam się, że mimo, iż wyznanie drugiej pary wydaje nam się dużo mniej romantyczne od pierwszej, to instynkt nam podpowiada, że chyba dłuższy związek zbudują ci drudzy, prawda? A wiecie co jest w tym wszystkim – przynajmniej dla mnie – najciekawsze? Otóż to, że tego aspektu relacji – według mojej wiedzy – nikt wcześniej nie badał. Wszystkie badania dotyczyły korelacji trwałości związku a deklarowanym przez partnerów spełnieniem, poczuciem szczęścia, poczuciem bycia kochanym i atrakcyjnym. A tu nagle pojawia się jakiś zupełnie inny warunek.

Na szczęście na łamach „Journal of Family Psychology” zostały opublikowane wyniki badań z bieżącego, czyli 2020 roku, wykonane przez zespół Mathew Johnsona z Uniwersytetu Alberty w Kanadzie. Badania trwały cztery lata, w trakcie których poddano analizie 1294 przypadki osób, które na początku badania pozostawały w związkach partnerskich. Chciano prześledzić w tym okresie, w jakim kierunku będą zmierzały ich związki, które się rozpadną, a które utrwalą i dlaczego. Badani byli objęci szeregiem testów, które musieli regularnie wypełniać. Dodajmy też istotne informacje statystyczne. Na początku badań średnia wieku badanych wynosiła 26 lat. W grupie tej było 63% kobiet, zaś 75% stanowiły osoby białe. Nieco ponad jedna trzecia tej grupy wychowywała dzieci w domu, a 17% miało dziecko z poprzednim partnerem. 

Jednym z wypełnianych testów był kwestionariusz pewności relacji i to właśnie jego wyniki rzuciły nowe światło na naszą dzisiejszą wiedzę o trwałości związków. Okazało się, że wszędzie tam, gdzie w kwestionariuszu badani regularnie wskazywali odpowiedź o punktacji wyższej niż pięć (w skali siedmiopunktowej, gdzie jeden oznaczał „zdecydowanie się nie zgadzam”, a siedem „zdecydowanie się zgadzam”), związki okazywały się dużo trwalsze od pozostałych. I co ciekawe, odpowiedzi związane z poczuciem szczęścia i spełnienia w związku badane w innych kwestionariuszach nie miały wpływu na trwałość relacji.

To, co? Jesteście gotowi do walentynkowego testu? No to zaczynamy:

oceń w skali od jednego do siedmiu, w jakim stopniu zgadzasz się z następującymi stwierdzeniami: 

Pierwsze: Czuję się komfortowo kiedy pomyślę, że mój obecny związek będzie trwał przez całe życie. 

Drugie: Myślenie o naszej wspólnej przyszłości nie powoduje u mnie utraty pewności siebie.

Trzecie: Wierzę, że wspólnie poradzimy sobie z wszelkimi konfliktami, które mogą się pojawić pomiędzy nami w przyszłości. 

Czwarte: Oboje dysponujemy odpowiednimi umiejętnościami, żeby uczynić nasz związek związkiem trwałym.

Piąte: Jestem przekonany lub przekonana, że wspólnie poradzimy sobie z wszystkim tym, co stanie na naszej drodze.

Mam nadzieję, że niniejszy test nikomu nie zepsuł Walentynek. Jednak jeśli w którymś z powyższych stwierdzeń postawiłeś czy też postawiłaś liczbę mniejszą niż pięć, to jeszcze nie koniec świata. Potraktuj to wyłącznie jako informacyjną wskazówkę dotyczącą konkretnego obszaru, który wymaga włożenia weń pracy i wysiłku. I problemem nie jest to czy jesteście w stanie ten problem przepracować i we wszystkich tych obszarach osiągnąć sukces, ale wyłącznie to, czy jesteście to w stanie zrobić razem. Trzymam zatem kciuki i pozdrawiam

#134 Naciskaniie na odcisk

Naciskanie na odciski

Tym razem zacznijmy od następującego przykładu: oto Zenek spaceruje ulicą i z daleka dostrzega nadchodzącego znajomego – Stefana. Na jego widok, wszystko w Zenku reaguje tak, jakby chciało wyskoczyć ze środka i uciec. Zenek bowiem doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że spotkanie Stefana na pewno nie skończy się niczym przyjemnym. Ilekroć wcześniej dochodziło do takiego spotkania, nawet jeśli to była zwykła, towarzyska rozmowa, zawsze kończyło się to dla Zenka w nieprzyjemny sposób. A dzieje się tak dlatego, że Stefan ma przedziwną cechę precyzyjnego trafiania w najczulsze punkty. I robi to oczywiście z pełnym satysfakcji uśmiechem. Zawsze więc, przy każdej rozmowie, Stefan wetknie szpilę – niby to żartem, niby niewinnie – w takie Zenkowe miejsce, które go akurat najbardziej uwiera. Za każdym razem po takiej rozmowie Zenek obiecuje sobie, że jeśli tylko zobaczy Stefana, to od razu czmychnie, bo przecież znowu czeka go to samo. A do tego, właśnie przy Stefanie pojawia się w Zenku tak zwany efekt myślenia na schodach, któremu poświęciłem mini-wykład 67. Odpowiednia riposta, którą Zenek mógłby użyć w odpowiedzi na kąśliwe uwagi Stefana, pojawia się zazwyczaj po czasie, kiedy jest już po spotkaniu, i kiedy tak naprawdę żadna riposta nie jest już do niczego potrzebna, a jedynie stanowi powód do zarzucania samemu sobie braku umiejętności odpowiednio szybkich reakcji na zaczepki.

Jednak teraz nie da się już czmychnąć, uciec, albo szybko wskoczyć do kanału, by w ten sposób przedostać się na drugą stronę miasta. Bo Stefan już stoi przed Zenkiem, w całej swojej okazałości i wyszczerzonym uzębieniem właśnie formułuje pierwsze pytanie: „No co tam, brachu, u ciebie słychać?” Trzeba więc zjeść tę żabę. Zenek zatem podejmuje zdawkową rozmowę, starając się unikać wszelkich powodów do tego, by Stefan po raz kolejny uraczył go swoimi kąśliwymi uwagami. Niestety i tym razem to się nie udaje. Stefan ma w sobie taką przedziwną moc, że potrafi nacisnąć najbardzej bolesny punkt w najmniej odpowiednim momencie. Gdybyśmy wyobrazili sobie, że na ciele Zenka znajduje się cała masa guzików, z których każdy odpowiedzialny jest za uruchomienie odpowiedniej emocjonalnej reakcji, to moglibyśmy powiedzieć, że Stefan zdobył mistrzostwo świata w odnajdywaniu nie tylko tych guzków, których naciśnięcie Zenka najbardziej dotknie, ale nawet tych, które Zenek za wszelką cenę stara się ukryć, czy nawet tych, których istnienia dotąd nie był świadomy.

Wreszcie krótka rozmowa dobiega końca i Stefan żegna się z Zenkiem, pozostawiając go z kolejnym pakietem nieprzyjemnych odczuć. Gdybyśmy się przyjrzeli bliżej, to wśród nich odnaleźlibyśmy trochę wstydu, trochę poczucia przyłapania na niekonsekwencji, trochę poczucia winy za zbyt słabo skrywane tajemnice itd., itp.

W każdym razie po tym spotkaniu Zenek obiecuje sobie z całych sił odkryć tajemnicę umiejętności Stefana i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ten Stefan jest aż tak okropnie wkurzający? Zdaje się, że wielu z nas ma w swoim życiu takiego Stefana, prawda?

Mija jakiś czas. Tym razem Zenek spotyka swoją serdeczną kumpelę Ankę. Rozmowa się bardzo miło rozwija – jest sporo przyjacielskiego porozumienia, dobrego poczucia humoru i sporo tematów do rozmowy. Zenek z Anką postanawiają kontynuować rozmowę przy kawie. Wchodzą więc do kawiarni, rozglądają się po zatłoczonym pomieszczeniu za wolnym miejscem i okazuje się, że pod ścianą znajduje się stolik zajęty przez jedną osobę, do której przecież można się dosiąść. I dopiero kiedy już Anka głośno wypowiada prośbę o możliwość dołączenia do stolika, oboje się orientują, że osobą, do której się zwracają jest ich wspólny znajomy Stefan. „No, jasne, siadajcie – dawno się nie widzieliśmy” – odpowiada Stefan, po czym natychmiast, z szelmowskim uśmiechem, zwraca się do Zenka – „no co tam, brachu, u ciebie słychać?”

No, szlag by to trafił! Zenek jest po prostu załamany. Ale wraz z toczącą się rozmową przypomina mu się, że miał się uważnie przyjrzeć tej relacji, by odkryć jaki mechanizm stoi za tym, że Stefan tak precyzyjnie naciska mu na guziki. Zenek zatem uczestniczy w rozmowie ich trojga i jednocześnie pilnie się jej przysłuchuje. Nagle i niespodziewanie odkrywa pewną zaskakującą rzecz. Otóż Stefan nie komunikuje się w ten sposób wyłącznie z nim. Dokładnie to samo robi, rozmawiając z Anką. Stosuje te same numery, te same chwyty, w taki sam sposób próbuje wbijać szpile. Jednak różnica jest taka, że po Ance to ewidentnie spływa. W ogóle nie ma to na nią wpływu, na jej samopoczucie, na jej energię czy emocje. Zaraz, zaraz – zaczyna kombinować Zenek – jak to możliwe, że Stefan swoimi słowami tak kłuje Zenka i jednocześnie te same słowa, wypowiadane z tymi samymi intencjami, energią i emocjami nie dotykają Anki?

I tutaj wystarczy tego przykładu. Teraz posłużmy się samą logika układów współzależnych. Jeśli pośród trzech elementów – jednego wysyłającego sygnał i dwóch odbierających, jeden z nich go odbiera, a drugi nie, to wnioskujemy, że problem jest nie w tym, który nadaje sygnał, ale w tym, który ma problem z odbiorem, prawda? To na przykład sytuacja, w której podłączasz słuchawki do telefonu i okazuje się, że nic w nich nie słychać. Na tym etapie istnieją dwie możliwości – problem jest albo z telefonem, albo ze słuchawkami. Możesz zatem wykonać najprostszy manewr – podłączyć do tego samego telefonu inne słuchawki. Jeśli pojawiła się w nich muzyka, to oznacza, że problem nie leżał w telefonie, ale w poprzednich słuchawkach. I dokładnie ta sama zasada dotyczy przykładu z Zenkiem, Stefanem i Anką. Problem nie jest wkurzający Stefan, bo okazuje się że Anki w ogóle nie wkurza. Problemem jest reakcja Zenka na Stefana. Jeśli spojrzymy na sytuację w ten sposób, możemy zadać pytanie: „skoro Zenek reaguje tak na Stefana, na którego ktoś inny nie reaguje aż tak drastycznie, to czy czasem nie wskazuje nam to na problem nie po stronie Stefana, ale właśnie Zenka?”. Lub krócej – z czym Zenek sobie nie radzi, że tak gwałtownie reaguje?

Naciskanie na odciski to była jedna z ulubionych terapeutycznych metod niejakiego Gurdżijewa – działającego wpierw w Rosji, a później nieopodal Fontenblau w Francji mistyka, czy też raczej sprawnego psychologa, który nazywał te metodę „naciskaniem na czyjeś ulubione odciski”. Polegała ona właśnie na takiej komunikacji z daną osobą, by celowo nie omijać przykrych, czy niewygodnych dla niej tematów. Dzięki temu – jak mawiał – mógł ze spokojem, bez pośpiechu i niezwykłą łatwością przyglądać się ludzkiemu wnętrzu. Helen Palmer, autorka świetnej książki „Eneagram” i jednocześnie harwardzki wykładowca oraz kontynuatorka prac Gurdżijewa wspomina, jak wielkim odkryciem była dla niej ta metoda. Jak dzięki niej, z łatwością i z ochotą, ludzie zdejmują nagle maski – jak pisze Palmer – założone im z wielką powagą przez własnych rodziców. Bo kiedy ktoś nam naciska na odcisk, sam dyskomfort tego nacisku odsłania w nas coś, czego zazwyczaj nie chcielibyśmy eksponować. Nie tylko przed światem ale i przed samymi sobą. Jeśli posłużymy się wspomnianą wyżej metaforą guzików, które mamy na sobie i których naciskanie wywołuje w nas określone reakcje, to musimy przyznać, że istnieją guziczki, co do których niespecjalnie chcemy, by były naciskanie przez kogokolwiek. Są wśród nich takie, które od razu po nas widać, są też takie, które są skrzętnie pochowane, ale też i takie, które wyparliśmy lub z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Aż do momentu pojawienia się się określonego bodźca, który uruchomi w nas reakcję łańcuchową. Zwróćmy uwagę, że ludzie często nie reagują nerwowo czy też z określoną dozą niechęci na całą czyjąś wypowiedź, ale jedynie na jakiś jej fragment, w którym właśnie ulokowało się zagrożenie potencjalnego naciśnięcia jakiegoś guziczka. I często taka reakcja ma miejsce ku całkowitemu zaskoczeniu naciskającego. Bo nawet Stefan, specjalista od naciskania niechcianych guziczków, nie jest aż taki genialny, by znać je wszystkie. Często naciska te guziczki nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jednak nie w tym rzecz – to, co najważniejsze dzieje się nie po stronie tego, który naciska, ale tego, w którym to naciśnięcie wywołuje konkretną, dyskomfortowa reakcję. Zatem jeśli spotkasz na swej drodze swojego życiowego Stefana, to najpierw go ode mnie pozdrów, a potem przyjrzyj się bliżej swoim własnym reakcjom. I pośród nich szukaj odpowiedzi na najtrudniejsze i jednocześnie najbardziej istotne pytania: dlaczego właśnie na ten guziczek reaguję w taki sposób? Czego się o sobie dzięki temu dowiaduję? Jakie nie przepracowane problemy właśnie się we mnie ujawniły? Nad czym jeszcze powinienem pracować?

Pozdrawiam

#135 Obcy ludzie w łóżku

Obcy ludzie w łóżku, czyli pułapka technoferencji

Niedawno, na łamach naukowego periodyku „Perspectives of Psychological Science” ukazał się artykuł autorstwa profesora psychologii z Uniwersytetu Arizona, Davida Sbarra oraz jego współpracowników z Wayne State University w Detroit, którzy zajmują się badaniami nad technoferencją. Od razu wyjaśnimy ten termin – to zjawisko obejmujące zazwyczaj negatywne skutki społeczne, emocjonalne i relacyjne powstałe na skutek nawykowego i oczywiście nadmiernego korzystania ze zdobyczy technologii, w tym głównie smartfonów.

Technoferencja określa to, w jaki sposób nasze przeniesienie uwagi na społeczny świat wirtualny, do którego błyskawiczny dostęp zapewniają nam telefony komórkowe, wpływa na nasze relacje w świecie rzeczywistym. Naukowcy z Uniwersytetu w Arizonie stawiają dość ciekawą tezę, która tłumaczy to, dlaczego tak często podlegamy technoferencji i z czego ona wynika. Wskazują oni, że jej źródło znajduje się w historii naszej ewolucji. Kiedy rozwijaliśmy się jako gatunek ludzki musieliśmy polegać na bliskich relacjach z małymi sieciami współplemieńców, w których zaufanie i fundamenty do przyszłej współpracy budowaliśmy za pomocą dwóch mechanizmów: ujawniania siebie i reagowania na innych. Te zaś mechanizmy są związane z bardzo starymi modułami w naszych mózgach, które w drodze cywilizacyjnego rozwoju były odpowiedzialne za przetrwanie. To oznacza, według profesora Sbarra, że jeśli chcieliśmy przetrwać, to musieliśmy się nauczyć ujawniać siebie w plemieniu oraz reagować na ujawnianie się innych. Moglibyśmy powiedzieć, że ujawnianie siebie to rodzaj ekspozycji, w której pokazujemy innym nie tylko to, że istniejemy, ale też to, jacy jesteśmy. Reagowanie zaś to proces, w którym potwierdzamy, że zarejestrowaliśmy istnienie wokół siebie innych osobników oraz wskazujemy na nasz stosunek do tego istnienia: to czy nam się podoba i jest pożądany, czy też nie podoba się, więc jest nie pożądany. Możemy to sobie wyobrazić za pomocą prostego przykładu – oto jaskinia, a w niej dwóch jaskiniowców widzących siebie po raz pierwszy. Jeden mówi do drugiego (lub w jakikolwiek inny sposób komunikuje): „Tutaj jestem, nie mam złych zamiarów, właśnie wcinam znalezione w lesie grzyby”, na co drugi odpowiada: „Spoko  koleś, widzę cię, też lubię grzyby, nie zapomnij wrzucić ich foty na Insta”. 

W ten sposób jeden jaskiniowiec z drugim, tworzyli małą sieć znajomych, co zapewniało im przetrwanie, większą szansę na zdobycie pożywienia i wzajemną obronę przed ewentualnymi zagrożeniami. Te mechanizmy, wraz z rozwojem gatunku ludzkiego, zaczęły odchodzić w zapomnienie, kiedy przychodziliśmy na świat, lądując od razu w jakichś społecznościach – plemionach, wioskach, a później miastach, gdzie sam fakt naszego pojawienia się na świecie był ogłaszany, zanim jeszcze nauczyliśmy się mówić. Trudno się spodziewać, że trzylatek zaczyna dziś swoją przygodę ze światem od słów: „Cześć wszystkim, jestem Franek, nie lubię tej papki, którą mnie karmicie i disco polo, też się cieszę, że tu wszyscy jesteście”.

Przecież od trzech lat wszyscy wokół Franka już są świadomi jego obecności na tym świecie i zdążyli się też zorientować, że nie lubi tej papki i disco polo, bo w przypadku zetknięcia z obydwoma tymi przejawami rzeczywistości wydziera się, ile fabryka dała. 

Profesor Sbarra i jego współpracownicy utrzymują jednak, że te od dawna nieczynne obszary w mózgu zostały na nowo aktywowane poprzez pojawienie się szerokiego dostępu do sieci społecznościowych. Bo właśnie kiedy sięgamy po telefon komórkowy i łączymy się z Facebookiem czy Instagramem, wykonujemy to po to, by dokonać wspomnianych wcześniej operacji – ujawnienia siebie i reagowania na innych. Dla naszego mózgu nie ma bowiem różnicy – świat wirtualny wywołuje te same emocje, reakcje i aktywuje te same połączenia neuronalne, co nasza aktywność w świecie rzeczywistym. Jednak problem leży zupełnie gdzie indziej. Żeby to pokazać przyjrzyjmy się przykładowi. Oto, niech będzie, duży już Franek, obecnie facet Agaty. Siedzi razem ze swoją partnerką na kanapie i grzebie w swoim telefonie komórkowym. Tu komuś coś polubi, tu się uśmiechnie do mema z kotami, tutaj obruszy na zdjęcie jakiegoś kolesia z siłowni. Przewija ekran, czasem coś pisze, czasem klika „lubię to”, czasem coś skomentuje, czasem coś opublikuje. W ciągu tej kanapowej godziny Franek posłużył się procesami ujawniania i reagowania, które w dawnych czasach stworzyłyby mu sieć złożoną z co najmniej dziesięciu znajomych. W pewnym momencie Agata podejmuje z nim rozmowę, w reakcji na co Franek odrywa się od telefonu i przez chwilę rozmawiają. Jednak już po kilku minutach wyciszony telefon reaguje wibracją, wskazującą, że pojawiła się jakaś nowa treść – ktoś ze znajomych Franka właśnie ujawnił siebie lub zareagował. Franek mówi do Agaty „czekaj chwilę, tylko sprawdzę”, po czym podnosi telefon, rzuca na ekran okiem, klika w lajka  i odkłada go z powrotem na stolik, wracając do rozmowy z Agatą.

Po trzech minutach znowu wibracja – tym razem Franek nie przerywając rozmowy, zerka na ekran i mówi „e… to nic ważnego”. Za kilka minut akcja się powtarza i tak co rusz Franek albo coś komuś odpowiada, albo rezygnuje z działania, jednak nie rezygnując ze sprawdzenia powodów kolejnych wibracji telefonu.

Teraz na chwilę zajrzymy do głowy Agaty. Co tam się dzieje? Otóż w jej głowie pojawia się koncept, że rozmowa, którą właśnie odbywa z Frankiem nie jest rozmową dwóch osób, czyli dialogiem, tylko rozmową, w której uczestniczy jeszcze trzecia strona. Co więcej – ten trzeci uczestnik rozmowy co chwilę się zmienia – ale za każdym razem, za pomocą wibracji, domaga się od Franka, by ten zwrócił na niego uwagę. Tak powstaje rodzaj dyskomfortu w Agacie, która siłą rzeczy musi uznać, że wraz z pojawieniem się trzeciego rozmówcy jej pozycja w tej relacji zaczyna oscylować. Raz jest to pozycja istotna – to te momenty, w których Franek w trakcie ich rozmowy jest skoncentrowany na niej, a raz mniej istotna – to te momenty, w których Franek swoją koncentrację przekierowuje na telefon.

A teraz zajrzyjmy do ich sypialni. Oto tych dwoje udaje się na spoczynek, przed którym przydałoby się trochę figli – są wszak piękni i młodzi, więc kiedy się mają nacieszyć swoimi ciałami, jeśli nie teraz. Jest tylko jeden szkopuł, Franek na nocnym stoliku przy łóżku położył swój telefon komórkowy. Teraz Franek zaczyna się przytulać do Agaty, pojawia się pierwszy pocałunek, ciała splątują się w objęciach i… w tej właśnie chwili z nocnego stolika dochodzi brzęczyk telefonu. Franek z przyzwyczajenia zerka więc na ekran…

Co czuje wtedy Agata? 

Żeby to zobaczyć z całą konsekwencją, przejrzyjmy ten przykład raz jeszcze, ale w nieco zmienionej, ale za to bardziej adekwatnej formie. Oto Franek siedzi na kanapie z Agatą, a wraz z nimi jeszcze kilka osób. Jedna właśnie pokazuje zdjęcie schabowego, inna opowiada o swoim kocie wyciągając go torby, a jeszcze inna osoba pokazuje swój wyrzeźbiony na siłowni sześciopak. Franek najpierw pogłaskał kota, potem powiedział tej od schabowego, że bardziej lubi pizzę i na koniec poprosił gościa od sześciopaka, żeby zasłonił brzuch koszulką i nie świecił nim po oczach.

Teraz Agata rozpoczyna rozmowę z Frankiem, ale już po kilku zdaniach na kanapie miejsce poprzedników zajmują nowe osoby – pierwsza pokazuje nowo zakupione buty. Franek mówi do Agaty: „czekaj chwilę, tyko sprawdzę” i mówi do osoby od butów: „są spoko, na drugi raz weź czerwone” i znowu wraca do rozmowy z Agatą. Po chwili na kanapie siada ktoś jeszcze inny, prezentując na talerzu własnoręcznie przyrządzone ciasto. Franek przerywa rozmowę z Agatą, próbuje ciasto mówi: „dobre, ale więcej nie rób” i znowu wraca do rozmowy z Agatą. W końcu tych dwoje ląduje w sypialni, a z nimi cała masa innych osób, które dopominają się o uwagę Franka. Franek zaczyna całować Agatę, a w tym czasie ktoś go prosi o podpisanie petycji w ważnej sprawie, ktoś inny pokazuje zdjęcie kolejnego kota, ktoś jeszcze inny komentuje zdjęcie Franka, które ten pokazywał światu przedwczoraj. OK, wystarczy… Nie zazdrościmy Agacie, prawda?

I, niestety, Agata to nie jest odosobniony przypadek. W badaniu, na które wskazuje profesor Sbarra aż 70% z przebadanych 143 zamężnych kobiet zadeklarowało, że telefon komórkowy zakłóca ich związkowe relacje. To nowe badania i pewnie już za chwilę zobaczymy, że w drugą stronę działa to dokładnie tak samo, kiedy takiemu badaniu zostaną poddani mężczyźni w związkach. Bo to nie tak, że jedynie faceci sięgają po telefony komórkowe, psując w ten sposób bliskość w swoich związkach i spychając rolę partnerki na drugi plan. Robią to także kobiety, bo niezależnie od płci, wszyscy podlegamy temu samemu jaskiniowemu prawu ujawniania siebie i reagowania. I paradoksalnie to, co w czasach pierwotnych miało nam zapewnić społeczną egzystencję w budowanych w ten sposób sieciach relacji, dzisiaj i owszem buduje relacje sieciowe, ale jednocześnie dekonstruuje nam to, co łączy nas z najbliższymi. Zanim więc zaprosimy do związkowego łóżka znajomych ujawniających siebie przez koty, schabowe i siłownię, i zanim zaczniemy wchodzić z nimi w interakcję, może warto się zastanowić czy ta żywa osoba leżąca obok nas nie jest jednak ciekawsza.

Pozdrawiam

Artykuł:

https://www.psychologicalscience.org/news/releases/how-smartphones-affect-relationships.html

Artykuł źródłowy:

https://psyarxiv.com/rqu6f/

#136 Zaklinanie rzeczywistości

Zaklinanie rzeczywistości – czyli myślenie dystynktywne: odsłona druga, prostsza!

Ostatnio jeden z widzów zadał mi mailem pytanie o mechanizm omawiany w mini-wykładzie 23, a dokładnie o to, czy nie da się tego mechanizmu wyjaśnić prościej. OK, sprobujmy więc i zacznijmy od wziętego z życia przykładu: oto końcówka lat dziewięćdziesiątych. W redakcji jednej z lokalnych gazet powstaje pomysł na reportaż z premiery filmu „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy. Redaktor naczelny instruuje dwoje dziennikarzy w jaki sposób mają zebrać materiał do tekstu i czego od nich oczekuje. Mają otóż udać się na premierę filmu, ale zamiast oglądać film, pilnie w trakcie projekcji rozglądać się po sali kinowej w poszukiwaniu kogoś, kto będzie poruszał ustami, wypowiadając po cichu strofy z „Pana Tadeusza”. Bo przecież na premierze na pewno pojawi się jeden z tych, co znają „Pana Tadeusza” na pamięć i będą chcieli sprawdzić, czy czasem Wajda nie usunął z filmu jakichś fragmentów tego dzieła. „No pewnie, że tacy tam będą – przekonuje naczelny – wystarczy ich poszukać wśród widzów”. Dziennikarze po premierze wracają do redakcji i tłumaczą, że nikogo takiego nie znaleźli. „Źle szukaliście – wścieka się naczelny – w ogóle nie można wam powierzyć najprostszego zadania. Możecie zapomnieć o szykujących się podwyżkach – na pewno na nie nie zasługujecie!”

Przykład numer dwa: Kazik spotyka na ulicy dawnego znajomego, który namawia go do przystąpienia do sieci sprzedaży bezpośredniej. „Stary! Te kule zastępujące proszek do pralki rozchodzą się, jak świeże bułeczki. Kto by nie chciał – przecież to czysta oszczędność. Musisz tylko na początek kupić od nas pierwszą partię za tysiaka, żeby wejść do sieci – a potem już z górki. Nie nadążysz z zamówieniami.” Kazik już zaczyna liczyć w głowie znajomych, którym sprzeda ten towar. „No kurczę, przecież właściwie to w pierwszym dniu już mi się to powinno rozejść – sama ciotka Helena weźmie z dziesięć takich kul. U niej w rodzinie piorą na okrągło – to będą mieli czyste gacie i czystą oszczędność na proszku za jednym zamachem. Nie, no muszę wziąć więcej, bo mi na pewno nie starczy!” Po czym Kazik zamawia kule do prania za wszystkie swoje oszczędności. W dwa miesiące później zostaje bez kasy, ze sprzedaną jedną kulą, którą kupiła od niego mama, bo było jej go żal i całą stertą pudeł z kulami w garażu. 

Przykład trzeci: Zenek poznaje Aśkę. Ło matko, ale super dziewczyna! Nogi do samego nieba i te oczy zielone… Aśce Zenek również przypadł do gustu, więc para zaczyna się do siebie zbliżać. W Zenka głowie powstaje przepiękny scenariusz wspólnego zdobywania świata, braterstwa dusz i przeznaczenia. To jednak prawda, co mawiają o tych dwóch połówkach jabłka, które są sobie przeznaczone. No cud, miód i orzeszki.

Mija kilka miesięcy i zapał u Zenka zaczyna opadać, gdy z każdym dniem odkrywa, że Aśka mogłaby zostać wystawiona w Sèvres pod Paryżem, tuż obok wzorca metra i robić tam za wzorzec wredoty.

Co łączy wszystkie te przykłady? Otóż w każdym z nich mamy do czynienia z dość sporą dawką zaklinania rzeczywistości. W głowach bohaterów tych przykładów: redaktora naczelnego miejscowej gazety, Kazika oraz Zenka powstał koncept, w którym brakujące informacje, luki w przestrzeni kognitywnej, czy też puste przestrzenie w oglądzie rzeczywistości, zostały zastąpione wyobrażeniami utworzonymi na podstawie własnych oczekiwań co do rzeczywistości, a nie samej rzeczywistości. Można to zobrazować przykładem żółtego sera ze sporymi dziurami. Wyobraźmy sobie taki kawałek sera – niech to będzie prosty sześcian o boku długości 10 centymetrów. Trzymamy więc w dłoniach kawałek sera zajmujący powierzchnię tysiąca centymetrów kwadratowych, co wynika z prostego matematycznego rachunku podniesienia dziesięciu do trzeciej potęgi. Czy aby na pewno to, co trzymamy w dłoniach, to 1000 centymetrów sześciennych sera? Otóż nie, bo mimo, iż objętość całej sześciennej kostki na to wskazuje, w środku występuje sporo pustej przestrzeni tworzonej przez dziury w serze. Kiedy mielibyśmy możliwość porównać naszą kostkę dziurawego sera i taką samą kostkę sera jednak bez dziur, to wystarczyłoby obydwa sześciany zważyć, by zobaczyć, jak wielka jest pomiędzy nimi różnica. Wówczas, po dokonaniu takiego pomiaru, pojawiłby się w nas pewien rodzaj rozczarowania: „Phi, to co wyglądało na 1000 centymetrów sześciennych okazało się tak naprawdę o 15% mniejsze, bo właśnie te 15% objętości naszego podziurawionego sera stanowiły puste przestrzenie.” To odkrycie, że nasz ser nie jest taki fajny i kompletny, jak myśleliśmy, zaczyna rodzić określony rodzaj psychologicznego napięcia, które jest na tyle dyskomfortowe, że najchętniej pozbylibyśmy się go z systemu. To prosta zasada – kupując ser uznaliśmy, że płaciliśmy za 100%, a nie zaledwie 85%, więc trzeba teraz jakoś sobie z tym napięciem poradzić. Jedną ze strategii naszego umysłu będzie wirtualne wypełnienie pustych przestrzeni w serze. Na przykład za pomocą stwierdzenia: „ależ ten ser dobry, to oczywiste, że musi być dziurawy, bo inaczej nie byłby dobry”. Albo za pomocą stwierdzenia: „te dziury to tylko iluzja, od zarania dziejów ludzie na kawałek sera mówią ser, a nie ser plus puste miejsca, czyli braki w serze”. Zresztą tych strategii może być dość sporo, bo tworzymy je przez wiele lat – jedne bardziej skuteczne, inne mniej, ale zawsze jest to indywidualny proces, przynoszący nam konkretną, indywidualną, psychologiczną ulgę. Jednak niezależnie od naszych indywidualnych strategii można powiedzieć, że wspólnym mianownikiem jest jakiś rodzaj uzupełniania luk w serze w procesie mającym miejsce w naszej głowie. Kiedy zaś ten proces jest zakończony, zaczynamy widzieć nasz ser jako kompletny sześcian, któremu nic nie brakuje. Wtedy nie ma już napięcia i czujemy się wreszcie komfortowo. Po jakimś czasie proces uzupełniania dziur w serze wyprzemy z pamięci, aby dyskomfort świadomości wybrakowanego sera nie mógł do nas wrócić. A to, o czym zapominamy w pierwszej kolejności, to gdzie konkretnie znajdowały się dziury, które sami wypełniliśmy. 

A teraz pod przykład sera podłóżmy sobie rzeczywistość. Otóż nasza jej wizja zawsze jest w jakiś sposób niekompletna. Nie wiemy wszystkiego na jej temat, bo taka wiedza jest po prostu niemożliwa. Mamy zatem jedynie dostęp do rzeczywistości, w której znajdują się luki naszej niewiedzy. Problem w tym, że te luki są dla nas dyskomfortowe, bo kiedy nie wiemy, co się w nich znajduje, nie jesteśmy w stanie ocenić czy są tam dla nas rzeczy dobre, czy też nie. Najlepiej więc, żeby w naszej rzeczywistości nie było luk – więc by uniknąć napięcia wynikającego z występowania tychże braków, zatykamy je czymś, co będzie dla nas do przyjęcia. No, bo skoro mamy wypełnić dziury, to najlepiej jest je wypełnić czymś dla nas przyjemnym, prawda? I w ten sposób uzupełniamy według własnych potrzeb dziury w rzeczywistości, umieszczając tam nasze oczekiwania na jej temat. Czasem te oczekiwania są bardziej dyskomfortowe – to te sytuacje, w których destrukcyjnie dla nas samych karmimy się lękiem, oczekiwaniem, że coś pójdzie nie tak, że coś nam zagrozi, czy przyniesie cierpienie. Czasem zaś – jak w naszych trzech przykładach – tym, co ma być dla nas komfortowe, a zatem ma potwierdzić nasze pomysły, idee, wyobraźnię, oczekiwania, czy scenariusze. I problem nie leży w tym, że po jakimś czasie rzeczywistość może boleśnie nasze oczekiwania zweryfikować, ale tak naprawdę w tym, że w procesie wyparcia zapominamy, które miejsca w rzeczywistości były wcześniej puste i które zostały przez nas wypełnione. Zapominamy gdzie były dziury w serze. Bo złośliwa rzeczywistość nie weryfikuje tego, co jest. To, co jest – jest. Rzeczywistość jedynie weryfikuje to, co nie jest faktem, a co zostało przez nas za taki fakt uznane. Redaktor naczelny z pierwszego przykładu tak silnie uwierzył w swoją własną wizję rzeczywistości, że uznał ją za niepodważalny fakt. Kiedy zaś wysłani przez niego dziennikarze wrócili z wieścią, że rzeczywistość nie potwierdza jego oczekiwań, to okazało się, że to oni się mylą i to im się dostało. 

Zwalił winę na nich, a nie na swoją fałszywą wizję. Był wściekły na posłańców, którzy przynieśli prawdę, a nie na swoje fałszywe założenia. Kazik w swojej głowie stworzył wizję rzeczywistości, w której wszyscy jego znajomi kupują od niego towar. Uznał to za tak oczywiste, że zapomniał, że to jedynie jego życzenie, a nie sprawdzona empirycznie prawda. W ogóle nie wpadł na to, że może istnieć inna prawda – potwierdzana na marketingowym rynku od wielu lat i utrwalona od czasów powstania portali społecznościowych. Prawda głosząca, że nasi znajomi nie są naszymi klientami i nigdy nie będą, a więc oczekiwanie, że dzięki ich konsumenckim zachowaniom możemy zarabiać, zawsze kończy się tak samo – brakiem kasy i nietrafionymi inwestycjami.

Zenek podekscytowany spotkaniem na swej drodze długonogiej bogini nie chciał dostrzec brakujących miejsc w tej układance, a nawet jak je dostrzegał, to skutecznie zamiótł je pod dywan, wypełniając ich miejsce swoimi wyobrażeniami o wspólnym szczęściu, po czym zapomniał, ile z tych komplementów na temat swojej wybranki stworzył wyłącznie we własnej głowie. A kiedy księżniczka okazała się ropuchą, jest załamany, czuje się zawiedziony i ma pretensje do wszystkich kobiet na świecie, zamiast do samego siebie za to, że tak skrupulatnie wypełnił wszystkie dziury w trzymanym w ręku serze.

W mini-wykładzie 23 -”Myślenie dystynktywne – obrona przed zakłamaną rzeczywistością”, kluczem do zrozumienia tego mechanizmu był proces domyślania się, mający na celu wyjaśnić te aspekty rzeczywistości, co do których nie mamy wiedzy i które są dla nas niezrozumiałe, niejasne, czy budzące określone emocje. Ten mechanizm działa dokładnie tak samo, nie tylko wówczas, kiedy domyślamy się tego, co brakuje, ale również wówczas, kiedy zastępujemy te braki naszymi oczekiwaniami, by istnienie tych braków nam nie doskwierało. Tam staraliśmy sobie wytłumaczyć jak się rzeczy mają. Tutaj sobie niczego nie tłumaczymy, tutaj wyłącznie rzeczy mają się mieć tak, jak chcemy, by to miało miejsce. Jednak istota tego mechanizmu jest taka sama – po jakimś czasie zapominamy co było przedmiotem naszych oczekiwań, a co rzeczywistością. Zapominamy, że ser miał dziury, w których znajdowały się miejscach i że to my je wypełniliśmy tym, co miało pokonać nasze poczucie dyskomfortu. Kiedy tak robimy, prawdopodobieństwo, że kiedyś obróci się to przeciwko nam, jest naprawdę bardzo wysokie, za co przyjdzie nam zapłacić rozczarowaniem czy bólem.

Obrona przed tym mechanizmem jest zaś dokładnie taka sama jak w przypadku domyślania się, czy tworzenia oczekiwań. To ćwiczenie się w świadomości tego, co jest faktem, a co jedynie tego faktu interpretacją. Co stanowi rzeczywistość, a co jest jedynie moim własnym oczekiwaniem wobec tej rzeczywistości? Jak się rzeczy naprawdę mają, a co jest jedynie moim życzeniem, by tak było? To trudne, mniej komfortowe, niż byśmy chcieli, ale wielce uwalniające ćwiczenie. O czym zawsze warto pamiętać.

Pozdrawiam

#137 Egoizm, altruizm czy szczęście

Egoizm, altruizm czy szczęście?

Zacznijmy, jak zwykle od przykładu. Tym razem przenieśmy się do gabinetu terapeuty i przyjrzymy się dwóm przypadkom. W pierwszym, w gabinecie pojawia się Zośka, która w swoim związku zdaje się być nie do końca spełniona. Niby wszystko gra, ale istnieje pewna zadra, która czyni ją w istocie dość nieszczęśliwą. Po tym, w jaki sposób i co opowiada o swojej relacji, terapeuta wnioskuje, że w swoim związku Zosia przyjmuje postawę altruistyczną – dla niej szczęście, spełnienie i dobre samopoczucie jej partnera jest zawsze ważniejsze niż to, co czuje ona sama. Tak bardzo się stara, by wszystkim było dobrze i miło, że w tym staraniu zazwyczaj pomija siebie. I od zawsze tak było – najpierw po drugiej stronie relacji stali jej rodzice, więc Zosia ze wszyskich sił starała się spełnić ich oczekiwania, a wyrażenie przez nich jakiegokolwiek niezadowolenia było dla niej największą karą. Mniej więcej podobnie przebiegały jej relacje ze szkolnymi rówieśnikami. Zawsze w paczce przyjaciół oddawała się takim czynnościom, rozrywkom czy zajęciom, które zadowalały innych. Później ten system budowania relacji został przeniesiony na jej życiowego partnera. Efekt jest taki, że obecnie wszystko co się w jej związku dzieje, ma na celu sprawienie, aby jej partner był spełniony, szczęśliwy i w dobrym samopoczuciu. Co więcej, partner już przebąkuje o potomstwie, a to dla Zosi oznacza pojawienie się na świecie kolejnych osób, którym Zosia odda się w całości, pomijając zupełnie siebie, własne potrzeby i zainteresowania.

Terapeuta podrapał się w czoło, westchnął ciężko i w końcu mówi: „Musisz odpuścić innych i nauczyć się wreszcie robić coś dla siebie, bo w przeciwnym wypadku z każdym rokiem będziesz się czuła coraz gorzej, coraz mniej doceniana i coraz bardziej pozbawiona zarówno energii jak i szczęścia”. 

Jeszcze tego samego dnia, w tym samym gabinecie, pojawia się Zdzisiek, który nawet nie kryje, że na terapię wysłała go żona i przylazł tu dla świętego spokoju. Co więcej, jest nawet gotowy powiedzieć wszystko, co terapeuta chce usłyszeć, byle ten koszmar się skończył. Tym razem jednak zarówno z opowieści Zdziśka o swoim związku i życiu, jak i sposobu opowiadania, terapeuta orientuje się, że ma do czynienia z osobą dość poważnie skoncentrowaną na sobie i własnych potrzebach. I najprawdopodobniej właśnie ta koncentracja jest prawdziwą przyczyną tego, że żona Zdziśka już z nim ledwo wytrzymuje. Bo generalnie wszystko musi być po jego myśli – są zatem oglądane wyłącznie te filmy, które on wybiera, jada się to, co jemu smakuje i jeździ się tylko na wakacje tam, gdzie Zdzisiek sobie zażyczy. Świat ma się kręcić jedynie wokół niego. Kiedy zaś zostaje mu zadane pytanie o wskazanie poziomu szczęścia w tym związku, Zdzisiek odpowiada: „no jest jak jest, raz lepiej raz gorzej, jak wszędzie”. Teraz terapeuta drapie się w głowę, ciężko wzdycha i w końcu mówi: „Musisz odpuścić siebie i nauczyć się wreszcie robić coś dla innych, bo w przeciwnym wypadku z każdym rokiem twój związek zacznie się sypać, będziecie się coraz bardziej oddalać od siebie, a ty sam będziesz zdziwiony tym, jak mało was już łączy”. 

Mamy zatem pierwsze wskazanie – to dotyczące Zosi i mówiące, że musi pokonać swój altruizm i przejść na drugą stronę mocy, ucząc się robić coś dla siebie. Oraz drugie wskazanie – dotyczące Zdziśka, w którym ma on również przejść na drugą stronę mocy, porzucając zachowania egoistyczne i nauczyć się dawać, zamiast brać. Tym sposobem mamy dwie osoby, które powinny zacząć nowe życie, zrezygnować z tego, co dotychczas i stać się kimś zupełnie innym, niż do tej pory. Bo wtedy będzie już dobrze…

Czy aby na pewno? Już pomijam fakt, jaką pracę będą musieli wykonać Zdzisiek z Zosią oraz to, jak bardzo to, do czego się ich namawia, jest sprzeczne z ich rysem osobowości. Zadam tylko jedno pytanie: czy ta zmiana w ich życiu sprawi, że będą szczęśliwi? 

Przyzwyczailiśmy się uznawać, że występowanie dwóch sprzecznych, czy też przeciwstawnych, tendencji behawioralnych jest dysfunkcyjne dla organizmu, bo jednym z jego efektów jest powstanie napięcia dysonansowego, które powoduje potrzebę wypracowania odpowiedniej strategii, by się go z systemu pozbyć. To mniej więcej oznacza, że każda para przeciwieństw występująca jednocześnie, stanowi problem w funkcjonowaniu systemu. Tak na przykład się dzieje, kiedy bierzemy pod uwagę nasze przekonania: uznajemy się albo za zwolenników albo przeciwników jakiejś idei. Przyzwyczailiśmy się do myślenia o nas samych w kategoriach czarno białych – ktoś nie może być przecież jednocześnie introwertykiem i ekstrawertykiem, bo nie pasuje nam to do naszej wizji ludzkich zachowań. Uznajemy, że nie da się mieć jednocześnie dwóch sprzecznych przekonań, bo to zakrawa o schizofrenię.

Tymczasem ostatnie badania w dość jednoznaczny sposób przeczą temu stanowi wiedzy. W kwietniu 2019 roku przebadano 1100 osobową grupę dorosłych Amerykanów, przy czym próba została dobrana tak, by była zrównoważona pod względem wieku, płci i rasy, czyniąc ją reprezentatywną do populacji. Jednym z obszarów badawczych było skoncentrowanie na spełnianiu siebie lub priorytet poświęcenia dla innych, w tym dla życiowego partnera. Każda z kwestii była skalowana, co pozwoliło na uzyskanie wyników zarówno wysokich koncentracji na sobie lub priorytetu koncentracji na innych, jak i niskich. Finalnie wyłoniono cztery grupy. W pierwszej znajdowali się ci, którzy wykazali niski wynik w obu koncentracjach. W drugiej ci, którzy byli głównie skoncentrowani na sobie, w trzeciej ci, dla których priorytetem były oczekiwania innych i w końcu w czwartej grupie znaleźli się ci, którzy wykazali wysoki wskaźnik w obydwu obszarach. Okazało się – i tu ciekawostka – że finalnie te cztery grupy były tej samej wielkości, co oznacza z jakim rozkładem postaw mamy do czynienia wśród ludzi. Badacze od samego początku zaczęli się bacznie przyglądać czwartej grupie – tych, u których wykryto zarówno wysoki czynnik koncentracji na własnych potrzebach, jak i wysoki czynnik priorytetu zaspokajania potrzeb innych. Bo przecież to właśnie tutaj powinno dochodzić do największej wewnętrznej walki z własnym, dysonansowym napięciem, a zatem ta grupa była typowana jako potencjalnie generująca największe psychologiczne problemy. Okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. W kolejnych badaniach to właśnie członkowie tej grupy uznawali się za osoby najbardziej szczęśliwe w swoich relacjach. To również ta grupa znacznie przewyższała pozostałe w zadowoleniu z życia. Co więcej, to również w tej grupie deklarowano największy wynik w poczuciu bycia kochanym w swoim związku. 

Jak się okazuje, tam gdzie spodziewaliśmy się problemu, w ogóle go nie ma. Ludzie, którzy potrafią być jednocześnie skoncentrowani na sobie i na innych, którzy potrafią brać i dawać w tym samym czasie, którzy potrafią jednocześnie dbać o swoje potrzeby oraz o potrzeby innych mają najszczęśliwsze relacje. Nauczenie Zdziśka, by przestał być skoncentrowany na sobie, a Zosi, by przestała spełniać oczekiwania innych, to droga prowadząca w ślepy zaułek. Wyjściem nie jest odejmowanie, ale dodawanie. Nie chodzi o rezygnację z tego, co już jest i zamianę tego, na coś odwrotnego, ale o dodanie do tego, co jest, tego, czego brakuje. 

Tę starą prawdę znali już starożytni alchemicy, którzy w swych traktatach wskazywali, że wzrost duchowy jest możliwy jedynie wtedy, kiedy do swego wewnętrznego pierwiastka męskiego dodamy pierwiastek żeński, kiedy do cechy już istniejącej dodamy to, czego nam brakuje, a nie wtedy, kiedy z czegokolwiek będziemy rezygnować. Bo można być silnym i delikatnym jednocześnie. Twardym i wrażliwym. Odpornym i współczującym. Brać i dawać jednocześnie. Zamiast więc pozbywać się tego, co już mamy, lepiej i prościej dodać do tego to, czego nam brakuje. To dużo mniej wyczerpujący i bolesny proces. Dlaczego więc nie spróbować?

Pozdrawiam

#138 Epidemia strachu

Epidemia strachu: jak rozmawiać?

Jedynym skutecznym sposobem na poradzenie sobie w sytuacji, w której kontaktujemy się z kimś ogarniętym emocją strachu jest zrozumienie procesów, które kierują w takiej sytuacji strumieniem kognitywnym tej osoby. Warto się temu przyjrzeć bliżej i to z kilku ważnych powodów. Po pierwsze, w takiej sytuacji sami musimy podjąć decyzję czy chcemy i czy powinniśmy podzielać wizję świata, w tym potężny imperatyw lęku, z którym się musimy zmierzyć u kogoś innego.

Po drugie, świadomość tego, w jaki sposób ktoś widzi rzeczywistość w emocji silnego lęku, podpowiada nam czy jesteśmy w stanie wpłynąć na obniżenie tak silnej emocji, a jeśli tak, to w jaki sposób możemy to zrobić.

Po trzecie, podjęcie próby komunikacji będzie nam pozwalało przewidywać reakcje po drugiej stronie oraz rodzaj argumentacji, z którą będziemy się musieli zmierzyć. Jeśli zaś przewidujemy rodzaj czyjejś argumentacji, czyjś poziom emocjonalny oraz techniki narracyjne, to jesteśmy w stanie się do takiej komunikacji dużo lepiej przygotować, co może znacznie uchronić nas przed zaskoczeniem, niespodziewanym, absurdalnym zestawieniem argumentacji, czy też pozornie logicznymi wnioskami, a co za tym idzie – przed zjawiskiem braku odpowiedzi, czyli sławetnym „myśleniem na schodach”. 

Oczywiście mowa tu o strachu, którego źródłem może być wiele „przerażaczy”. Nie chodzi tutaj wyłącznie o komunikację z kimś, kto nie radzi sobie z lękiem przed wojną, bankructwem, falą emigrantów, zmianą klimatu itd. Nie mam oczywiście zamiaru obniżać rangi tych zjawisk i deprecjonować realnych zagrożeń dla naszego bezpieczeństwa, zdrowia czy życia. Chcę jedynie pokazać jak działa strach i dlaczego tak szybko zbiera swoje żniwo. 

Pierwszą zmienną, którą musimy brać pod uwagę jest to, że lęk, strach, jak również panika mają potężny komponent środowiskowy. Zazwyczaj silne bodźce, czyli te zjawiska, w efekcie których powstaje strach, występują nie jako pojedyncze bodźce, ale całe grupy bodźców ulokowane w różnych przestrzeniach rzeczywistości.

To oznacza, że osoba, która nie radzi sobie z lękiem, otrzymuje silne emocjonalne zasilanie tego lęku, nie tylko z jednego źródła, ale z wielu źródeł jednocześnie. Co więcej, źródła te znajdują się w różnych obszarach wpływu.

Chcielibyśmy wierzyć, że na przykład jedynym źródlem społecznego strachu są jakieś konkretne media – mówimy wtedy: „przecież wystarczy wyłączyć telewizor, nie słuchać tych nakręcających spiralę strachu dziennikarzy i po problemie”. Niestety, nie jest to takie proste, bo i owszem media mają tutaj silny wpływ na emocje, ale wcale nie jedyny.  Równie silny wpływ ma reakcja innych w określonej sytuacji, bo działa tutaj zasada społecznego dowodu słuszności, w której przyjmujemy, że jakaś ocena jest słuszna, jeśli tę ocenę potwierdza odpowiednio duża grupa innych. Nie wystarczy więc odizolować osobę w strachu od przekazu medialnego, bo w takiej sytuacji będzie ona zasilała swoją emocję z innych źródeł – na przykład tego, jak reagują inni. I tutaj wkrada się pewien paradoks, ponieważ pośród tych innych możemy się znaleźć my sami, nawet sobie z tego nie zdając sprawy. Już sama próba uspokojenia kogoś będzie wtedy przezeń brana za potwierdzenie własnych racji. Dla przykładu – jeśli mamy do czynienia ze spanikowanym Stefanem, który oglądając medialny przekaz obgryza paznokcie ze strachu, a my mu wyłączymy telewizor i zaczniemy go uspokajać, to jest więcej niż pewne, że Stefan na podstawie naszego zachowania nabierze podejrzeń, że chcemy coś przed nim ukryć i zacznie się jeszcze bardziej bać. Wówczas, wbrew naszej woli, sami zasilamy emocje lęku i niepokoju. Stefan bowiem, w karmieniu własnego strachu, interpretuje wiele rozproszonych źródeł, a nie tylko jedno. Zatem widok pustej sklepowej półki będzie dlań tak samo silnym stymulatorem, jak roztrzęsiona telewizyjna reporterka.

No dobrze, jaki mamy zatem sposób na zainfekowanego strachem Stefana, który zmaga się z silną emocją zasilaną z wielu źródeł?

Sposobem nie jest odcinanie go od źródeł, od bodźców, które w nim wywołują tak silną emocję, ale dostarczenie mu wiarygodnych nowych źródeł, które będą dyskontowały te poprzednie. Jeden strumień komunikacyjny można osłabić jedynie drugim strumieniem. Im zaś nowa ekspozycja będzie bardziej skuteczna, tym szybciej emocjonalna amplituda osoby owładniętej strachem zacznie opadać. Jednak w tej idei znajduje się haczyk, a precyzyjniej mówiąc – dwa.

Pierwszy dotyczy rzetelności i wiarygodności nowych źródeł. Pamiętajmy, że jeśli silna emocja lęku zasilana jest społecznym dowodem słuszności, to dokładnie w tej samej idei musi zostać znaleziona przeciwwaga, czyli należy znaleźć nowy, ale równie silny społeczny dowód słuszności. Jeśli Stefan panikuje, bo inni tak samo się zachowują, to jedynym sposobem jest zwrócenie jego uwagi na tych, którzy nie panikują, wraz z solidną argumentacją dlaczego tego nie robią. Tu zawsze będzie miała miejsce walka o istotność, siłę argumentów i ich wiarygodność, ale tę walkę można wygrać, o ile jesteśmy do tego odpowiednio przygotowani. Więc jeśli chcemy komuś pomóc w opanowaniu lęku, musimy najpierw ustalić co i z jakich źródeł zasila jego lęk, a później przygotować się do ekspozycji równie silnych, nowych, opozycyjnych źródeł. 

Jednak na przeszkodzie stoi też drugi haczyk, który jest efektem innego zjawiska, z którym w takiej sytuacji musimy się zmierzyć. Tym zjawiskiem jest selektywność uwagi osoby pozostającej pod wpływem silnego lęku. Musimy być zatem świadomi, w jaki sposób taka osoba percypuje rzeczywistość. Głównym zaś problemem są błędy atrybucji, których dokonuje. Można je scharakteryzować jedną, podstawową zasadą: najpierw powstaje osąd wydawany na podstawie jakiegoś konkretnego wrażenia, a później kolejne osądy powstają nie na bazie tego, co rzeczywiste, ale na bazie pierwotnego wrażenia, czy też oceny, której dokonaliśmy na początku wnioskowania. To oznacza, że spanikowany Stefan już nie ocenia rzeczywistości z jakąś dozą obiektywizmu, ale wszystko, co doń dociera, filtruje poprzez system oceny wyniesionej z własnego pierwszego wrażenia. I jest dużo bardziej skłonny do akceptacji tych wrażeń, które potwierdzają jego pierwsze wrażenie i odrzucania lub deprecjacji tych, które temu pierwszemu wrażeniu przeczą. Pokażmy to na przykładzie: Stefan przeczytał w Internecie jakiś materiał o nieuchronnej erupcji wulkanu na Islandii. To było źródło społecznego i medialnego strachu w roku 2010 – jak, mam nadzieję, pamiętacie. Ludzie spodziewali się wówczas, że niebo zasnuje się wulkanicznym pyłem na kilka miesięcy i to nad całą Europą. I owszem, odwołano wtedy część lotów, ale tylko na tydzień i tylko na wybranych liniach.  Jak się okazało, do wakacji było już dawno po problemie. Wróćmy jednak do Stefana – jest on święcie przekonany, że erupcja wulkanu niechybnie nastąpi i będzie miała potężny wpływ na jego wakacyjne plany. Kiedy próbujemy rozsądnie zwrócić Stefanowi uwagę, że wiele medialnych doniesień nie potwierdza takiej wizji, Stefan zaczyna się wściekać i wykrzykuje: „A skąd to niby wiesz”. Kiedy słyszy, że z artykułu znanej i szanowanej gazety, zamieszczonego na jej internetowych stronach, triumfalnie wykrzykuje: „No jasne, czytaj dalej te internetowe bzdury”!

Zwróćmy uwagę: sam zasila swoją emocję wiedzą pochodzącą z internetu i jednocześnie deprecjonuje ten sam internet jako źródło innych, przeczących jego przekonaniu danych. Dzieje się tak dlatego, że Stefan jest w trybie selektywności informacji, dodatkowo nakręcanej jakimś konkretnym błędem atrybucji. Wybiera więc te dane, które potwierdzają jego wizję i dyskredytuje wszystkie inne. To tak, jakby miał włączony radar, który z szumu tła wyłapuje wyłącznie to, co chce usłyszeć i sam sobie zagłusza to, co w danej chwili mogłoby zburzyć jego obraz świata. Komunikacja z osobą w trybie selekcji jest trudna, ale nie niemożliwa, jednak trzeba się do niej bardzo solidnie przygotować.

Po pierwsze, trzeba mieć świadomość, jaka jest gradacja ważności źródeł u tej osoby i przygotować argumentację podpartą źródłami ulokowanymi w tej gradacji wyżej, jednak nie według nas, ale według ogarniętej strachem osoby. To jedyny sposób, by się przebić przez jej błędy atrybucji. To trochę tak, jak w grze w szachy –  silniejsze figury biją słabsze pod jednym warunkiem: kiedy każdy z zawodników stosuje te same zasady.

Kiedy już bierzemy pod uwagę powyższe i jesteśmy świadomi, w jaki sposób osoba w strachu postrzega i ocenia rzeczywistość, pozostaje nam jeszcze jedna, niezwykle ważna zasada. Otóż nigdy nie odbierajmy nikomu prawa do odczuwania emocji, bo to zawsze przynosi odwrotny skutek od zamierzonego. Pokażmy to na przykładzie: oto do sklepu wbiega wściekły klient i krzyczy na obsługę, ponieważ po dokonaniu zakupu, już w domu, odkrył, że coś mu się nie zgadza w kontekście finansów transakcji, której wcześniej w tym sklepie dokonał. I teraz przyjrzymy się dwóm alternatywnym sytuacjom. W pierwszej szef sklepu próbuje za wszelką cenę uspokoić wzburzonego klienta: „Proszę nie krzyczeć, niech się pan uspokoi, w ten sposób nie będziemy rozmawiać” itp.

W drugiej sytuacji szef sklepu wchodzi na podobny poziom emocjonalnego rejestru co klient i mówi: „Wcale się nie dziwię, że jest pan tak wzburzony, każdy na pana miejscu by się wściekł” W której z tych sytuacji uda się szybciej wyjaśnić sprawę, opanować emocje i uspokoić wściekłego klienta? No, niestety, wyłącznie w drugiej, bo działa tutaj prawo do odczuwania, z którego często kompletnie sobie nie zdajemy sprawy. Jeśli ktoś jest w silnym stanie emocjonalnym, to nasze próby jak najszybszego wytrącenia go z tego stanu przyniosą odwrotny skutek. Jego „mózg gadzi”, a to ten mechanizm teraz w głowie delikwenta rozdaje karty, z jednej strony rozgląda się za ofiarą, na której może się wyżyć, a z drugiej strony wszelkie próby odebrania mu prawa do emocji uzna za wyzwanie do konfrontacji. Kiedy jednak przyznamy mu prawo do odczuwania emocji, poczuje się dużo lepiej i będzie bardziej skłonny do zrezygnowania z konfrontacji. Dokładnie ten sam mechanizm działa w komunikacji z osobą będącą pod silnym działaniem strachu. Kiedy jednak damy jej prawo do odczuwania emocji, które nią władają, będzie dużo bardziej skłonna do współpracy, bo nie będzie już nas uznawała za swojego wroga.

Pamiętajmy jednak, że ludzie owładnięci silną emocją są skoncentrowani głównie na sobie, oczekują, że przyznamy im prawo do odczuwania emocji, a jednocześnie sami nie są skłonni przyznać nam prawa do odczuwania spokoju. Bo nasz spokój będzie przez nich traktowany jako brak odpowiedzialności, ignorancja czy głupota. 

Warto też tutaj zwrócić uwagę na pewien niuans, a wielu ludzi w tym właśnie miejscu popełnia błąd: prawo do odczuwania emocji nie jest jednoznaczne z przyznaniem prawa do racji. Jeśli to zrobimy, to przegrywamy na samym początku tej rozgrywki, bo w dalszych krokach, by osiągnąć cel, będziemy musieli zakwestionować samych siebie, a to karkołomne zadanie. A zatem komunikacja w stylu: „Wcale się nie dziwię, że tak reagujesz, bo po tym wszystkich informacjach, o których opowiadasz każdy by tak zareagował. Na szczęście to nie jedyne informacje, którymi na ten moment dysponujemy” przyniesie dużo lepszy efekt w poskramianiu silnej emocji, niż nakrzyczenie na kogoś: „Przestań panikować!”. Pamiętajmy, że panika widzi zawsze tunelowo, rozsądek – szeroko. Panika nie ma wątpliwości w swych ocenach, rozsądek zawsze wątpi – dlatego jest rozsądkiem.  Panika, a więc silny stres, którym się żywi, obniża też naszą odporność – osłabia system autoimmunologiczny. Rozsądny spokój zaś zwiększa prawdopodobieństwo rozsądnych decyzji. I chociażby dlatego warto zeń skorzystać.

No cóż… zarządzanie silną emocją po drugiej stronie relacyjnego układu nie jest prostą sztuką i warto się do takiego wyzwania solidnie przygotować. Ale nie jest też niemożliwe. Za co trzymam kciuki i pozdrawiam.

#139 Niechciana bliskość

Przymusowa bliskość, czyli okazja do re-kontraktowania relacji

Przecież miało być tak fajnie – umocnienie rodzinnych więzi, więcej czasu spędzonego razem, stała obecność, zamiast jej częstego braku. Wydawałoby się, że to same plusy dla naszych relacji. A to pogramy sobie razem w Scrabble, a to zobaczymy razem jakiś serial, a to może po prostu ze sobą pobędziemy, wykorzystując czas spod znaku „zostań w domu”, by dotknąć rodzinnego szczęścia, którego nam w czasach cywilizacyjnej gonitwy tak bardzo brakowało.

Tymczasem w ten lukrowany obrazek relacyjnych oczekiwań wkradł się jakiś zgrzyt. Zamiast zacieśnienia bliskości, pojawiło się rozdrażnienie, zamiast cementowania związku, pojawił się rodzaj zmęczenia sobą i ochota, aby jak najszybciej z tego rodzinnego więzienia chociaż na chwilę uciec. Jak to możliwe? Dlaczego tak się dzieje? Co jest ze mną nie tak? Takie pytania już powoli zaczynają się tlić w wielu głowach ludzi pozostających w domu i dzielących, często zbyt małą, przestrzeń w rozległym czasie. Czy to rzeczywiście problem, którym powinniśmy być zaskoczeni? Nie, to prawda znana od lat. Większość relacji ma problem nie tylko z brakiem bliskości, ale też z jej nadmiarem. Wiedzieliśmy to od dawna, tylko nie lubimy o tym mówić. A informacji, które potwierdzają tę relacyjną prawdę mieliśmy wystarczająco dużo. Po pierwsze widać to doskonale przy okazji wczasów. Tak, wczasów, na które wreszcie, po roku pracy, rodzina udaje się wspólnie. Kiedy na takim rodzinnym wyjeździe pojawią się kłótnie i konflikty? Otóż natychmiast jak tylko minie absorpcja emocjonalna związana z organizacją wyjazdu i samym przemieszczeniem się z miejsca na miejsce. Wtedy, gdy Grażyna z Heńkiem nie są już w podróży, gdy zostały rozpakowane walizki, a kurort jest już mniej więcej ogarnięty pod względem knajp, drogi na plażę, najbliższego sklepu i sąsiedztwa podczas posiłków. Wtedy następuje moment, w którym Heniek będzie się musiał zmierzyć z Grażyną, nie tylko przez jedną godzinę przed wyjściem do pracy i kilka wieczornych godzin po powrocie, ale przez cały dzień. I wtedy w głowie Heńka powstaje koncepcja: „ależ ona jest męcząca”, a w głowie Grażyny: „przecież ja z tym idiotą nie wytrzymam tych dwóch tygodni”. Wówczas Henio odkrywa, że w ofercie all inclusive jest też darmowy alkohol, którym można się znieczulać od samego rana, a Grażyna zauważy, że lekko zawiany Heniek jest przynajmniej mniej męczący. To tak naprawdę uruchomienie mechanizmów obronnych, które ratuje tę parę, żeby się wzajem nie pozabijali.

Inny przykład – rodzinne święta, na które ściągają ciotki, wujkowie, kuzynki i kuzyni oraz cała masa małych i szybko biegających przedstawicieli najmłodszego pokolenia. Taka sytuacja oznacza konieczność bycia blisko siebie, na stosunkowo małej powierzchni, w towarzystwie całkiem pokaźnej grupki innych osób, z którymi na co dzień nie utrzymujemy kontaktu. I co najgorsze – nie ma się gdzie schować. Teraz Grażyna z Heńkiem namierzyli się w toalecie, gdzie w tajemnicy przed innymi pociągają z piersiówki, by jakoś ten armagedon przetrwać. 

Takich przykładów można by mnożyć – to właśnie na nich osadza się scenariusze komedii, bo scenarzyści doskonale wiedzą, że w takich właśnie, ekstremalnych, sytuacjach wychodzi z ludzi ich prawdziwa natura. I to dlatego też NASA przeprowadza nieustannie eksperymenty, obserwując zachowania ludzi, którzy na długi czas zostają zamknięci w jakimś odosobnieniu, aby zobaczyć do jakich zachowań i reakcji ludzie są w tak ekstremalnych warunkach zdolni. Bo to, że jesteśmy dla siebie mili i potrafimy się nawzajem tolerować w warunkach normalnie poustawianego życia zawodowego i prywatnego, jeszcze nie oznacza, że to wzajemne miłe traktowanie nie ulegnie zmianie, kiedy te warunki się zmienią. A dzieje się tak, ponieważ by przetrwać w stadzie, musimy wypracować sobie określoną strategię tego przetrwania. A to oznacza, że układamy społeczne klocki naszego funkcjonowania nie tylko w taki sposób, jaki wynika z naszych zawodowych czy życiowych aktywności, ale też taki, który zapewnia nam pewne wentyle bezpieczeństwa. Oczywiście nie wszystkim się to udaje, co widać doskonale po relacjach, w których większość obowiązków przejmuje żona, podczas gdy mąż wymawiając się zarabianiem kasy, po prostu ich unika. Wtedy rośnie poczucie niesprawiedliwości i wykorzystania, w końcu przeradzające się w zwiększoną ilość konfliktów. Ale wróćmy do sytuacji przymusowej bliskości, w której większość, o ile nie wszystkie wentyle bezpieczeństwa, po prostu są nieobecne. Nie da się nigdzie uciec, nie da się odetchnąć, nie da się zakończyć tego przymusowego, relacyjnego eksperymentu. Co się będzie działo?

Otóż to początek fascynującego testu, który przechodzi właśnie relacja i jednocześnie doskonała okazja, by tę relację re-kontraktować. Zacznijmy najpierw od testu. Polega on na świadomej obserwacji systemu emocjonalnego i to, co najciekawsze: własnego, a nie tych, z którymi dzielimy zawężoną przestrzeń. Bo najwięcej informacji otrzymujemy w tym teście z własnego wnętrza. Jeśli na przykład pojawiło się rozdrażnienie, to zamiast podlegać jego imperatywowi, powinniśmy się mu bliżej przyjrzeć i spróbować odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań:

Pierwsze: co jest jego źródłem?

Drugie: do jakich reakcji mnie skłania?

Trzecie: czy to nowa emocja, czy jedynie wzmocnienie emocji już znanej i odczuwanej wcześniej, jednak tłumionej przez poprzednią organizację dnia?

Czwarte: na ile jestem sobie w stanie z tą emocją poradzić w taki sposób, by nie była podstawą kaskadowej reakcji emocjonalnej pozostałych?

Piąte: czy ta emocja wskazuje na potrzebę zmiany układu relacji, w której się znajduję? Inaczej mówiąc – czy z tą emocją wiąże się potencjał rozwojowy, czyli taka sytuacja, w której z czasem ta emocja będzie we mnie rosła?

Powyższy test powinniśmy wykonać w stosunku do wszystkich emocji, które się w nas pojawiają w sytuacji przymusowego zacieśnienia relacji – właśnie w czasie, kiedy z różnych powodów, a czasem dość oczywistych, powinniśmy przez kilka dni czy tygodni pozostać w domu. Wyniki staną się podstawą do decyzji o potrzebie re-kontraktowania relacji.

Najpierw kilka słów wyjaśnienia na czym polega zjawisko kontraktowania. Otóż każda relacja zawierana jest na podstawie konkretnego kontraktu, który najczęściej nie ma ani formy pisemnej, ani też nie powstaje na skutek jakiegoś szczegółowego, wspólnego omówienia. Co więcej, wchodząc w relację, najczęściej z istnienia takiego kontraktu nawet nie zdajemy sobie sprawy. Przyjmujemy bowiem jego reguły, często podświadomie, na podstawie własnych obserwacji, relacyjnych doświadczeń oraz tego, co wydaje nam się, wiemy o sobie i o drugiej stronie relacji. Jednak taki kontrakt, mimo że nie uświadomiony, zawsze istnieje. Zawiera on zasady postępowania (lub ich brak – co również jest ważną częścią kontraktu) wobec wydarzeń i sytuacji, które pojawiają się lub mogą się pojawić w relacji w kilkunastu, a czasem kilkudziesięciu obszarach. To może być na przykład logistyka wspólnego dzielenia przestrzeni, sprawy związane z pozyskiwaniem dochodów, zasadnością i celowością ich gromadzenia oraz wydatkowania, czy decyzyjności w tej kwestii. To też koncepcja posiadania dzieci, logistyki ich obecności w domu, kierunku wychowania, celu rozwoju i świadomości nagród, które mają zwieńczyć trud po każdej ze stron. To też obszar obowiązków i odpowiedzialności. To również obszar wspomnianych wcześniej wentyli bezpieczeństwa, czyli potrzeb, które muszą zostać spełnione, by można było zachować odpowiednio założony poziom komfortu wspólnej egzystencji. Znajduje się tam również obszar wartości i przekonań, które jeśli mają się różnić, to te różnice muszą być na tyle oswojone, by wzajemnie się nie znienawidzić.

Tych obszarów jest naprawdę sporo i żeby wymienić tylko najbardziej istotne, musiałbym poświęcić temu dodatkowy wykład. Jednak nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jedne z nich są w danej relacji uświadomione, a inne nie i te ostatnie, w ekstremalnych sytuacjach, a taką jest przymus bycia w domu ze sobą przez 24 godziny na dobę, stają się zazwyczaj zarzewiem potężnych problemów. A ich przesłanki skrywają się właśnie w odkrywanych konceptach: „nie wiedziałem, że jest aż taka męcząca na co dzień”, czy: „nie miałam pojęcia, że to taki nudziarz i faja”. Wszystkie te zarejestrowane przesłanki – a ich rejestracja odbywa się właśnie przy pomocy wspomnianego wyżej emocjonalnego testu – stają się podstawą do podjęcia decyzji o konieczności re-kontraktowania relacji. Coż to takiego? To po prostu spisanie nowego kontraktu, ale tym razem zupełnie świadome po każdej ze stron. Nie da się tego zrobić bez szczerej rozmowy, w której w każdym z istotnych obszarów, z których małą część wymieniłem wcześniej, nie wypracuje się wspólnie nowych zasad i reguł relacji, w oparciu o znany z psychologii transpersonalnej zestaw trzech komponentów, na których budujemy dowolną osobowość (więc tutaj osobowość relacyjną), czyli: zachowanie, komunikacja i myślenie oraz czterech osobowościowych atrybutów: wartości, potrzeby, obowiązki i nagrody.

Nowy kontrakt powstaje wówczas, kiedy każda ze stron relacji jest świadoma jego powstania i zasadności jego zapisów. Taki kontrakt to standardowe narzędzie relacyjnej terapii. Wielokrotnie sam widziałem jego dobroczynne skutki. Ale też zdarzało mi się zetknąć z przypadkami, w których przy próbie re-kontraktowania relacja po prostu przestawała ona istnieć. To cena, którą czasem trzeba zapłacić właśnie za to, że gdy powstawała ta relacja, domniemany kontrakt nie miał tak naprawdę nic wspólnego z rzeczywistością, bo ludzie którzy się ze sobą wiązali, tak naprawdę nigdy tego nie powinni robić.

Jednak w większości przypadków, z którymi miałem styczność, re-kontraktowanie, jeśli zostało przeprowadzone uczciwie i na odpowiednim poziomie szczerości oraz chęci dokonania pozytywnej zmiany, przynosiło naprawdę uzdrawiające efekty. I co najciekawsze – wprawdzie opowiedziałem o re-kontraktowaniu opierając się na przykładzie relacji rodzinnej, głównie pomiędzy małżonkami, to warto pamiętać, że ten system dotyczy każdej relacji. Również tych pomiędzy dorosłym już dzieckiem a rodzicami, pomiędzy współpracownikami, pomiędzy szefem a podwładnym, pomiędzy znajomymi czy przyjaciółmi itd. Zatem, jeśli przymusowa bliskość okazuje się dla ciebie dość kłopotliwa i problematyczna, pomyśl czy nie wykorzystać okazji do emocjonalnego testu samego czy samej siebie i w jego efekcie do re-kontraktowania relacji.

Pozdrawiam

#140 Jak emocjonalnie przetrwać?

Jak emocjonalnie przetrwać pozostanie w domu?

Tutaj, niestety, nie ma magicznych rozwiązań, czegoś, co w cudowny sposób sprawi, że poczujemy się świetnie, radośnie  i jak gdyby nigdy nic się nie stało. Tak naprawdę gra idzie o to, by obniżyć poziom dyskomfortu w trakcie przymusowej zmiany trybu życia. Bo jak przy każdej tego typu zmianie, trzeba zapłacić jeszcze koszty psychologiczne, które rzadko kiedy bierze się pod uwagę. Media są tak naprawdę zainteresowane jedynie tym, jak nas wystraszyć, bo wówczas rośnie im klikalność i oglądalność. I trudno się im dziwić, grają przecież do swojej finansowej bramki. Zatem trąbi się naokoło o potrzebie zmiany, potrzebie zostania w domu, czy potrzebie zamrożenia swoich biznesowych działaności, a nie mówi się, że koszty psychologiczne takiej zmiany mogą być dużo większe od kosztów ekonomicznych oraz zdrowotnych. Bo zostanie w domu jest zupełnie inne, kiedy mamy pewność, że określonego dnia miesiąca wypłata wpłynie na nasze konto, niż wówczas, gdy sami musimy zadbać o przychody swojej firmy i o pieniądze na przetrwanie, bo nikt nam tego nie da, a nasze konto będzie puste nie tylko w tym miesiącu, ale możliwe, że również przez kilka kolejnych. To idealne podłoże do porwań emocjonalnych, bo cały system staje się nadwrażliwy. Słyszeliście już kłócących się sąsiadów? Prędzej czy później stanie się to nieodłącznym elementem akustycznego krajobrazu. W takiej bowiem sytuacji – z jednej strony przymusowego zamknięcia w czterech ścianach, a z drugiej dramatycznej niepewności ekonomicznej, zarówno o los swój, jak i najbliższych, deficyty umiejętności panowania nad emocjonalnym systemem zaczną dawać o sobie znać. Ludzie staną się bardziej wrażliwi na bodźce – byle słowo wówczas, byle wiadomość i czyjeś zachowanie mogą stać się zarzewiem emocjonalnych wybuchów, na których ucierpią wszyscy – zarówno pieklący się delikwent, jak i całe jego otoczenie. 

Tak, jak wspomniałem na początku, nie ma tutaj żadnych magicznych sztuczek czy cudownych rozwiązań, zaś jedyne co możemy zrobić, to pomóc sobie samym przetrwać ten wyjątkowo trudny czas. Co zatem możemy zrobić? Jedynym sposobem, jest… oszukanie własnego, emocjonalnego systemu. Tak, dobrze usłyszeliście – trzeba być sprytniejszym od własnych emocji i stworzyć takie warunki systemowe, w których potencjał uwolnienia ich negatywnego aspektu stanie się jak najmniejszy. 

Zacznijmy od podstaw: otóż największym sprzymierzeńcem emocjonalnych problemów jest chaos. Im większy chaos, tym więcej energetycznej pożywki dostaje się do systemu. Pokażmy to na prostym przykładzie – jak zwykle przywołując Stefana i Grażynę. Jest pierwsza po południu, a Stefan snuje się po mieszkaniu w rozchełstanej piżamie i co jakiś czas kładzie się na łóżku, na którym pościel dawno już tak się skotłowała, że trudno rozpoznać co jest czym. Stefan nie potrafi zdecydować czy to już pora na śniadanie, czy może na obiad i czy aby na pewno ten gościu z Facebooka, przywołujący wszystkich możliwych jasnowidzów z historii świata straszących armagedonem, ma na pewno równo pod sufitem. Tymczasem Grażyna wstała z samego rana, pościeliła łóżko, posprzątała chałupę i przy porannej kawie zwróciła uwagę, że można by w końcu umyć okna, bo w sumie przed świętami i tak zawsze myje, więc czemu nie zrobić tego teraz. Bierze się zatem za mycie przy dźwiękach swojej ulubionej płyty.

Które z tych dwojga ma tego dnia większe szanse, by nie ogarnąć swych emocji? Odpowiedź wydaje się prosta. A zatem rozmemłany, pidżamowy dzień staje się najlepszym podłożem do dokładnie tak samo rozmemłanego systemu emocjonalnego. Nasz umysł jest połączony z naszym ciałem, o czym sporo przeczytacie książkach autorów spod znaku MBC, które robi obecnie niezłą karierę w świecie zachodniej psychologii. Skoro zaś działamy, jak system naczyń połączonych, to zaniedbane ciało zawsze będzie miało wpływ na zaniedbanie umysłu. Już Jordan Peterson – OK, nie wszyscy go muszą lubić – zwraca uwagę, na prosty fakt: jeśli w psychoterapii uda mu się rozpocząć pracę z pacjentem od uporządkowania jego dnia, to samo to spowoduje, że z większością psychologicznych problemów tego pacjenta będzie można sobie łatwiej poradzić. Uporządkowanie dnia jest świetną bronią przed chaosem.

I tutaj pojawia się kolejna psychologiczna pomoc dla naszego emocjonalnego systemu. Tą pomocą jest harmonogram. Otóż kiedy chodzimy do pracy, oddajemy się regularnym zajęciom normalnego dnia, to nasze życie, czy chcemy czy też nie, jest podporządkowane określonemu harmonogramowi. Istnieje w nim podział na pracę, życie prywatne, przyjemności, zabawę, opiekę nad innymi, naukę, rozwój itd. Często tych harmonogramów nie zauważamy nie dlatego, że ich nie ma, ale wyłącznie dlatego, że nie lubimy na nie patrzeć. Uznajemy bowiem, że życiowe harmonogramy są tożsame z jakimś odebraniem nam wolności. Kojarzą się z pętem na szyi, z uwiązaniem do jakichś konkretnych zadań czy obowiązków, a przecież lubimy myśleć o sobie w kategoriach autonomicznych, w których nikt nie powinien nam niczego narzucać, nie wyłączając z tego procederu nas samych. Tymczasem w harmonogramach nie ma niczego złego – one po prostu porządkują życie, tworzą je bardziej przejrzystym i celowym. Zaś w trudnych sytuacjach, na przykład w takich właśnie, jak ta dyktowana nam przez obecną rzeczywistość, zaczynają pełnić dodatkową funkcję – nie tylko regulują dzień, ale też powodują, że system emocjonalny podświadomie się im podporządkowuje i następuje samoregulacja wrażliwości emocjonalnej sprzężonej z konkretnym kontekstem sytuacyjnym. Spróbujmy to pokazać – a jakże – na moim ulubionym motocyklowym przykładzie. Otóż brać motocyklowa lubi się zrzeszać w kluby  – co jest ogólnoświatową tradycją od sławetnej rozróby w Hollister w 1947 r. Mniejsza o to – otóż jedną z form motocyklowego clubbingu są fora internetowe zrzeszające na przykład amatorów tej samej motocyklowej marki, czy też rodzaju uprawianego motocyklizmu. I kiedy się przyjrzeć tymże internetowym forom, z czysto socjologicznej perspektywy, okazuje się, że współczynnik awantur i konfliktów pomiędzy użytkownikami forum nie jest równomiernie rozłożony w czasie. Poza sezonem dochodzi częściej do słownych przepychanek. Siedzą w domu, nudzą się i czasem się pokłócą. W sezonie – jeżdżą na motocyklach, spotykają się na zlotach i kochają się miłością absolutną. To właśnie ten mechanizm – okoliczności dokonują zmian we wrażliwości emocjonalnej i dzieje się to poza naszą świadomością. Po prostu w pewnych sytuacjach stajemy się bardziej drażliwi niż normalnie. I dokładnie taka sytuacja ma miejsce właśnie teraz.

Jak ograniczyć działanie tego mechanizmu? Właśnie poprzez precyzyjny harmonogram dzielący dzień przymusowej obecności w domu na konkretne odcinki dedykowane konkretnym zajęciom. I to, co tutaj włożysz, nie ma specjalnie dużego znaczenia – liczy się sam fakt podziału dnia na konkretne interwały, bo w ten sposób oszukujemy naszą emocjonalną wrażliwość. Dobrze by było, aby te interwały zadaniowe dotyczyły z jednej strony istotnych, a z drugiej strony potrzebnych segmentów naszej aktywności. I najlepiej w taki sposób, by korzystać w nich z tzw. sprintów ultraadresowych, czyli takich interwałów, które z jednej strony nie są dłuższe od naszych możliwości koncentracji, a z drugiej strony są przedzielane przerwami absorbującymi inne zestawy sensoryczne od tych, w które byliśmy zaangażowani w mijającym interwale. Inaczej mówiąc, po interwale w którym oddajemy się czytaniu, nie odpoczniemy czytając Facebooka, bo to angażuje ten sam zestaw zmysłów. Musimy więc dokonać przełączenia sensorycznego i na przykład posłuchać muzyki z zamkniętymi oczyma. 

Harmonogramy mają jedną istotną cechę, o której należy pamiętać w trakcie ich tworzenia – otóż najlepiej działają wówczas, kiedy zostały przygotowane ze sporym wyprzedzeniem a nie ad hoc. System „no to teraz zrobię to”, „ to może teraz wezmę się za tamto” nie będzie działał. W przeciwieństwie do systemu, w którym harmonogram danego dnia jest szczegółowo opracowywany co najmniej poprzedniego wieczoru. 

Pamiętajmy też, że harmonogram powinien obejmować nie tylko samą aktywność fizyczną, ale również procesy myślenia, czy rozwiązywania problemów. To kolejna emocjonalna sztuczka – jeśli umawiasz się z samym sobą, że na myślenie o własnym biznesie czy rozwiązanie konkretnego problemu poświecisz jutro półtorej godziny, to staną się dwie rzeczy. Po pierwsze ten rodzaj kontraktu zawieranego z samym sobą ograniczy epizody porwań emocjonalnych związanych z lękiem o możliwość rozwiązania danego problemu, bo kotwiczysz swój umysł do myślenia o tym rozwiązaniu w konkretnym czasie. Po drugie zaś, w ten sposób zawsze łatwiej będzie znaleźć najlepsze rozwiązania, bo zakodowanie interwału w harmonogramie dla naszego umysłu oznacza po prostu przygotowanie do zmierzenia się „w tle” z tym zadaniem. Wówczas umysł zbiera potrzebne mu dane, bez naszego udziału. Do dzisiaj nie wyjaśniono w jaki sposób ten mechanizm działa, ale najważniejsze jest to, że działa, prawda? 

Przymusowe siedzenie w domu można wykorzystać na wiele różnych sposobów – można zabrać się za coś, co zawsze odkładaliśmy na później, bo przecież były ważniejsze rzeczy. Można odświeżyć sobie język obcy na przykład oglądając po raz dziesiąty tę samą ulubioną i głupią komedię, tyle że w innym języku, a wówczas nie będzie to miało znaczenia czy zabieramy się za przygody Austina Powersa, czy Ace’a Ventury. Można zwolnić naszą emocjonalną reaktywność – mamy wszak dużo czasu i w tej sytuacji można sobie pozwolić na przemyślenie swoich rekacji. Nie chcę oczywiście mówić, że to czas jakiejś tam szansy – ten banał zostawmy motywacyjnym mówcom. Chcę jedynie powiedzieć, że podejmując powyższe działania – wydawałoby się tak oczywiste – możemy w znacznym stopniu obniżyć prawdopodobieństwo wystąpienia silnych emocjonalnych epizodów, które akurat teraz, naprawdę, na niewiele nam się zdadzą. Bo jak podpowiada stare powiedzenie „kopcie rów i zasypujcie, a nie będziecie mieli czasu grzeszyć”, które można sparafrazować następująco – zorganizujmy swoje dni i twórzmy przemyślane harmonogramy, a będzie nam łatwiej przetrwać. 

Trzymam kciuki i pozdrawiam

#141 Ucieczka od przeciętności

Ucieczka od przeciętności

W jednym z poprzednich mini-wykładów przywoływałem koncepcję dwóch mechanizmów odpowiedzialnych za przetrwanie naszego gatunku, które to mechanizmy wykorzystujemy do dzisiaj, często nie zdając sobie nawet z tego sprawy. To rodzaj atawizmów psychologicznych – czyli takich konstruktów pojęciowych, które odziedziczyliśmy po naszych przodkach, które kiedyś pełniły niezwykle istotną funkcję w konstruowaniu i kultywowaniu aktywności plemiennej, a które dzisiaj, niestety, czynią nam więcej szkody niż pożytku. Te dwa mechanizmy to: ujawnianie siebie oraz reagowanie na ujawnianie innych. Nazwijmy je skrótowo ekspozycją i reakcją. Motywatorem pierwszej jest wywoływanie reakcji innych, zaś źródłem drugiej jest aktywność innych, na którą reagujemy. Stwórzmy zatem prosty, socjologiczny schemat, który pokazuje, w jaki sposób przebiega wzajemna interakcja w takim relacyjnym systemie.

Mamy oto osobnika A (niech to będzie Anka) oraz osobnika B (nazwijmy go Bogdanem), którzy wobec siebie stosują te mechanizmy. Oto Anka w kontakcie z Bogdanem eksponuje siebie, wykorzystując do tego wszelkie dostępne jej formy dystrybucji i kanały komunikacji. Zatem to, co jest eksponowane, to: jej wygląd, cechy charakteru, przekonania i poglądy oraz wszystkie siedem rodzajów inteligencji: od adaptacyjnej po emocjonalną. Bogdan w obecności Anki robi dokładnie to samo, chociaż oczywiście na swój sposób. Moglibyśmy powiedzieć, że oboje sobie opowiadają siebie. Jednak to opowiadanie siebie byłoby bezcelowe, gdyby nie było obliczone na określoną reakcję po drugiej stronie. I tutaj pojawia się właśnie kolejny mechanizm, czyli to, że Bogdan w jakiś konkretny sposób reaguje na opowieść ekspozycyjną Anki (jej opowieść, style narracyjne, przekazywane treści itd), i oczywiście Anka odpowiada dokładnie tym samym, reagując na ekspozycyjny mechanizm Bogdana. Teraz, skoro już to wiemy, orientujemy się, że ich reakcje mogą mieć różne natężenie, które można zmierzyć poziomem zainteresowania. A to oznacza, że im bardziej atrakcyjna będzie ekspozycja po którejś ze stron, tym żywszą i bardziej pozytywną reakcję ona wywoła. Nie tylko my to wiemy, bo zdają sobie z tego doskonale sprawę również Anka z Bogdanem. To z kolei sprawia, że każde z nich chce uczynić swój przekaz ekspozycyjny jak najbardziej atrakcyjnym, bo nagrodą za ten zabieg będzie odpowiednia reakcja przynosząca spełnienie, zadowolenie i dumę z siebie. Oczywiście to nie jedyne profity – gdybyśmy teraz zwrócili się ku inteligencji emocjonalnej, to prędzej czy później, natrafilibyśmy na silne wzorce poczucia własnej wartości. Jednak póki co zostańmy przy tych dwóch podstawowych mechanizmach. Tym bardziej, że pora nieco ten model skomplikować i zastanowić się jakie zjawiska w nim będą miały miejsce, kiedy na przeciwko Bogdana ustawimy nie tylko Ankę, ale jeszcze kilka innych jednostek i tak samo rozszerzymy relacyjny krąg Anki. Pojawi się wówczas faktor konkurencyjności. Teraz ekspozycja każdego z elementów układu musi nie tylko zainteresować swojego adresata, by wywołać w nim oczekiwaną reakcję, ale również musi zmierzyć się z innymi ekspozycjami i co tu dużo mówić – wygrać z nimi w swej atrakcyjności. Każda ekspozycja jest przecież obliczona na reakcję, tak jak każda reakcja jest efektem jakieś ekspozycji. Należy się więc czymś wyróżnić od pozostałych, by wywołać najsilniejszą reakcję. Z tej perspektywy najgorszym do czego może dojść, to nieumiejętność wyróżnienia się na tle innych ekspozytur. Bo jeśli będziemy tacy jak inni, to nie będziemy zdolni do wywołania odpowiednio silnych reakcji, przez co w naszym emocjonalnym systemie pojawią się wszystkie te faktory, które będą odwrotnością spełnienia, zadowolenia, bycia dostrzeżonym, docenionym, czyli wyjątkowym.

W takiej sytuacji osoba dokonująca ekspozycji za wszelką cenę będzie dążyła do wyjątkowości i jednocześnie za wszelką cenę unikała przeciętności.

I tutaj pojawia się ciekawy aspekt całego modelu, a mianowicie odwrócona skala percepcji tego, co uznajemy za sukces i porażkę. Porażką ekspozycji wcale nie jest bycie gorszym od innych, a jedynie bycie jak inni. Sukcesem zaś jest nie tylko bycie lepszym, ale również wyróżnianie się. Za porażkę uznawana jest wyłącznie przeciętność, zaś za sukces wszelkie od niech odchylenia. 

Pokażmy ten zadziwiający efekt na przykładzie wykresu w kształcie dzwonu. To, co stanowi jego  zasadniczą część, to rodzaj populacyjnej normy, czyli właśnie przeciętność. Po prawej stronie wykres wskazuje garstkę osób pozytywnie wybijających się z obszaru przeciętności. To ludzie, którzy są bardziej utalentowani, bardziej inteligentni, bardziej w czymś sprawni od innych. Po lewej stronie mamy tych, którzy mają mniej talentu, inteligencji, bądź sprawczości. Jeśli przyjęlibyśmy prostą formułę aspiracyjną, to musielibyśmy uznać, że ludzie w swej zdecydowanej większości rozumieją swój rozwój jako proces przemieszczania się na tym wykresie z lewej ku prawej. Ci, którzy są mniej sprawczy walczą o zdobycie większej sprawczości, by dołączyć do tych po swej prawej stronie, czyli pokonują drogę od obszaru „słabszy od innych”, przez obszar „taki jak inni”, do obszaru „lepszy od innych”. Jednak okazuje się, że tak w cale nie musi być. Otóż i owszem, część ludzi wybierze się w swoją życiową podróż w prawo, ale część uzna, że dużo większe znaczenia ma dla nich faktor wyjątkowości – czyli ucieczka od przeciętności – niż strona, w którą się ucieka. Bo w systemie dwóch mechanizmów: ekspozycji i reakcji część ludzi postawi na jakość reakcji, a nie na jakość ekspozycji. Będą więc szukali wyjątkowości na dużo łatwiejszy sposób. Jedną z takich strategii jest uzyskanie reakcji w ekspozycji, którą możemy nazwać „mam się gorzej od innych”. To na przykład postawy: „jestem bardziej nieszczęśliwy od innych”, „bardziej cierpię od innych”, „mam od innych bardziej pod górkę”, „mnie zawsze zdarzają się – jak nikomu innemu – te wszystkie okropne rzeczy”, „szef się mnie czepia bardziej od innych”, „ten sprzedawca mi najbardziej dopiekł”, „nie słyszałam, żeby wcześniej kogoś tak okropnie potraktowano, jak właśnie mnie”. Czy te narracje wydają ci się znajome? Pewnie tak, bo przecież każdy z nas słyszał je w swoim życiu tysiące razy od innych, a i czasem nam samym przydarzało się uderzać w takie właśnie tony. Za nimi wszystkimi stoi potrzeba ekspozycji obliczona (nawet podświadomie) na wywołanie reakcji swoją wyjątkowością. I wtedy oczywiście zadręczamy nie tylko samych siebie, ale też przy okazji wszystkich dookoła.

Zwracałem już uwagę na ten aspekt naszych zachowań w mini-wykładzie o złotym środku poczucia własnej wartości. Mówiłem o tym, żę potrzebę wyjątkowości implementuje nam społeczeństwo oraz nasi najbliżsi, nawet na najwcześniejszych etapach życia, wmawiając nam, że przeciętność to najgorsze, co nam się może zdarzyć. Deprawacja przeciętności ma miejsce na naszych oczach częściej, niż zdajemy sobie z tego sprawę, więc by uciec z tego obszaru, wskazywanego przez wykresowy dzwon, zrobimy wszystko, byle tylko nie posądzono nas o przeciętność, bo to przecież porażka. Problem w tym, że jeśli chcemy uciekać z przeciętności, to jedyna właściwa droga prowadzi w prawo. Na tym właśnie polega nasz rozwój – orientujesz się, że z czymś sobie nie radzisz i próbujesz to zmienić. By zaś stać się mistrzem, nie tylko trzeba przejść przez okres przeciętności, ale również przez okres ignorancji. Droga w prawo zaczyna się od akceptacji tego, że znajdujemy się po lewej stronie w jakiejś dziedzinie czy obszarze życia. Droga do mistrzostwa zawsze prowadzi przez własną głupotę, bo żeby nauczyć się coś robić, najpierw trzeba tego nie umieć robić. Jak pisze Mark Manson: „Ludzie wyjątkowi w określonej dziedzinie stają się wyjątkowi, bo rozumieją, że nie są tacy od początku — że są przeciętni i że mogliby być znacznie lepsi.”

Z drugiej strony – i to może jest najważniejsze – w przeciętności tak naprawdę nie ma niczego złego. Jeśli wszyscy będą chcieli z niej uciec, wówczas to, co dzisiaj nieprzeciętne, prędzej czy później, w społecznej skali stanie się całkowicie przeciętne, bo te granice przesuwają się wraz ze społeczną tendencją aspiracyjną. Najlepiej pokazuje to przykład uzyskania dyplomu magistra – jeszcze dwadzieścia lat temu mogliśmy powiedzieć, że takie osiągnięcie znajduje się po prawej stronie naszego wykresu. Dzisiaj już nie, prawda? Przeciętność nie musi oznaczać porażki, a jedynie zrównoważone i zharmonizowane, spokoje życie, bo nie trzeba być wyjątkowym, by być szczęśliwym i spełnionym, tym bardziej, co udowodniły nam wielokrotnie nasze czasy, że to, co uznawane jest za wyjątkowe, często okazuje się puste w środku. Kiedy więc przyłapiemy się na dążeniu do wyjątkowości, warto pamiętać, że to jedynie pochodzący z jaskiniowych czasów atawizm, który nam dzisiaj do szczęścia tak naprawdę nie jest potrzebny, więc szkoda marnować życia, by się nim zadręczać. Pozdrawiam.

#142 Dystansowanie społeczne

Dystansowanie społeczne vs psychiczne

Tym razem spróbujmy się przyjrzeć psychofizycznym konsekwencjom narzuconego nam dystansowania społecznego. Uznano bowiem, i to na całym właściwie świecie, nie tylko u nas, że jednym ze sposobów na przetrwanie w zdrowiu i spowodowanie spowolnienia wzrostu niepokojących pandemicznych statystyk, jest dystansowanie społeczne. To zaś oznacza kilka rzeczy, które pozornie wydają się nie mieć ze sobą bezpośredniego związku – na przykład utrzymywanie pomiędzy sobą odpowiedniej odległości, unikanie zgromadzeń powyżej dwóch osób, noszenie rękawic ochronnych i masek. Wszystko to ma na celu uchronić nasze zdrowie, ale z drugiej strony rujnuje pośrednio nasz system odpornościowy. Zaś źródłem tego jest to, co zacznie się dziać w naszych głowach. Coraz częściej bowiem słychać głosy, że i owszem po poradzeniu sobie z pandemią czeka nas jej druga fala, jednak tym razem ma to być fala problemów psychologicznych, która swoim zasięgiem obejmie dużo większą rzeszę ludzi, niż możemy podejrzewać. Tym bardziej więc warto zmniejszać to zagrożenie, począwszy od zrozumienia w jaki sposób obecnie funkcjonujemy i jakie neuronalne procesy towarzyszą temu funkcjonowaniu. 

Otóż nasz mózg to, wbrew pozorom, nie jest specjalnie skomplikowane urządzenie, o czym się łatwo przekonać stosując najróżniejsze tricki (o których już na moim kanale wiele razy opowiadałem), pozwalające nam łatwo go szukać. Tak się dzieje na przykład w kontekście formowania nowych nawyków, umiejętności uczenia się czy korzystania z myślenia dystynktywnego lub kontrfaktycznego. Tenże organ posługuje się całą masą zautomatyzowanych procesów kognitywnych czy adaptacyjnych, które da się prześwietlić i z pożytkiem wykorzystać. Jednym z takich procesów, a właściwie sposobów funkcjonowania, jest generowanie tych samych markerów emocjonalnych w sytuacjach wirtualnych, co rzeczywistych. Kiedy na przykład przypominamy sobie jakieś silnie emocjonalnie zaznaczone wydarzenie z przeszłości, z którym związany jest konkretny marker, to sam akt przypomnienia spowoduje pojawienie się śladu emocjonalnego, czyli sytuację, w której ten sam marker – oczywiście w różnej skali i natężeniu – pojawi się w systemie. To dlatego na wspomnienie czegoś strasznego odczuwamy lęk, czegoś szczęśliwego – radość, a czegoś niesprawiedliwego – złość. A przecież wspominana sytuacja nie wydarza się tu i teraz, w realnym świecie. Pochodzi z przeszłości, co oznacza, że jest zapisem zapamiętanych zdarzeń, a nie zdarzeniem rzeczywistym. Jednak mózg zdaje się nie widzieć tej różnicy i generuje podobny pakiet emocjonalny, co wówczas, kiedy taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce. Oczywiście to kolejna iluzja, ponieważ w rzeczywistości to nie są te same emocje, ale ich reprezentacje powstałe w naszej głowie, na skutek filtrowania, nadawania znaczeń, osądów i powstałych w ich efekcie przekonań oraz oczywiście tego, w jakim stopniu nasze ego zapamiętało afront, czy docenienie. W każdym razie mózg generuje określone emocjonalne pakiety również w zetknięciu z wygenerowanym przez samego siebie wspomnieniem, a nie tylko w kontekście rzeczywistych zdarzeń. Dokładnie taka sama zasada dotyczy postrzegania przestrzeni. Ten trick jest często wykorzystywany przez osoby występujące publicznie i polega na skorzystaniu z jednej z trzech osi przestrzeni. Z jedną z nich związana jest technika manipulowania odbiorcami za pomocą dystansu. Polega na prostym założeniu, którego akurat za pośrednictwem YouTuba nie mogę zademonstrować, więc musicie mi uwierzyć na słowo. Jeśli w trakcie wykładu chcę, by przekazywane treści w danym momencie były potraktowane z odpowiednim odczuciem autorytetu, to wygłoszę je postępując dwa trzy kroki do tyłu na scenie tak, aby zwiekszyć dystans pomiędzy sobą, a słuchającą i oglądającą mnie publicznością. Jeśli zaś w swój wykład będę chciał wtrącić dygresję, żart czy dowolną treść mającą zbudować wrażenie swojaka, równego chłopa itp., to zrobię kilka kroków w stronę publiczności, by zmniejszyć dystans pomiędzy nami. A zatem jeśli stanę dalej, wydam się bardziej oficjalny, a treści, które w ten sposób przekażę – bardziej naukowe, profesjonalne itp. Jeśli zmniejszę dystans i przybliżę się do widza, to w jego głowie powstanie również bliskość, dzięki której będę mógł przekazać z mojego punktu widzenia równie ważne treści, ale o zupełnie innym markerze emocjonalnym. To, co wtedy powiem, stanie się mniej oficjalne, bardziej ludzkie, swojskie, a zatem budzące większe zaufanie i jednocześnie mniejszy niepokój. Ten system znają doskonale treserzy i opiekunowie zwierząt. Jeśli stoisz pochylony nad ujadającym psem, to szansa na to, że przestanie szczekać jest znikoma. Pies ocenia różnicę poziomów i kiedy nad nim górujemy, postrzega to z perspektywy walki o siłę, zagrożenia, czy możliwości konfrontacyjnych. Jeśli jednak przy takim psie obniżymy pozycję ciała – na przykład przyklękając na jedno kolano, to z perspektywy psa przestajemy prowokować go do konfrontacji. Zaczyna nas postrzegać, jako dużo mniejsze zagrożenie.

Jaka zatem z powyższego płynie dla nas wiedza? Otóż w wymuszonym dystansie społecznym mózg stworzy rownież wirtualny dystans psychologiczny i przy jego tworzeniu odpali te same markery emocjonalne, które pojawiają się na przykład w sytuacji zagrożenia, odrzucenia, braku akceptacji, czy izolacji społecznej. Powstanie cały wachlarz psychologicznych efektów, z którymi prędzej czy później będziemy się musieli uporać. Jednym z nich będzie narastające przekonanie o wrogości innych, wywołujące wrogość w nas samych. To na przykład sytuacja – uwaga – hejtu na ludzi starszych, który właśnie gdzieniegdzie zaczyna się już pojawiać w sklepach. Ruszają się wolniej, zapominają o regułach, nie potrafią pozbyć się przyzwyczajeń obmacywania każdego jabłka przed zakupem, co zaczyna wywoływać w pozostałych podświadomą niechęć i zniecierpliwienie. W izolacji społecznej, nasz mózg zaczyna tworzyć projekcje przekonań. Na przykład przekonania, że inni są do nas źle nastawieni. Pojawia się – co wielokrotnie wykazywały badania ludzi w odosobnieniu – rodzaj mgły niepokoju. To sytuacja trochę przypominająca lekko dokuczający nam ząb. Ból przypomina takie ćmienie w tle, które towarzyszy nam cały czas. Pozwala o nim zapomnieć jedynie jakieś silne zaangażowanie w konkretną czynność, ale kiedy czynność zostaje wykonana, to ćmienie w tle powraca. Tak samo rzecz ma się w przypadku mgły niepokoju. Nazywamy to mgłą, bo ten niepokój działa w taki sposób, jak mgła – w sumie wszystko przez nią widać, ale jakieś takie to wszystko bardziej przymglone. Oczywiście nie ma tu miejsca i czasu, by wymieniać wszystkie skutki pojawiające się w mózgu podczas długotrwałej ekspozycji na izolację społeczną. Zapamiętajmy jedynie to, co najważniejsze – im dłużej będzie utrzymywany fizyczny dystans od drugiego człowieka w rzeczywistości, tym większe zdystansowanie – ze wszystkimi swoimi skutkami – wytworzy nasz mózg na planie psychicznym. I co zdaje się chyba jest największym paradoksem tej sytuacji – im dłuższe działania tych faktorów, tym większe obniżenie naszej fizycznej odporności, bo to, co się dzieje w naszej głowie, ma zasadniczy w tym kontekście wpływ na nasz system immunologiczny. Kto nie wierzy, niech sprawdzi kto i za jakie odkrycie dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny w 2018 roku. 

No, dobrze – jak zatem sobie z tą przymusową sytuacją poradzić? Otóż jedynym sposobem – oczywiście według mojej wiedzy – jest wykorzystanie tej funkcji mózgu, która jest odpowiedzialna za kreowanie tych samych markerów w sytuacji wirtualnej co rzeczywistej, czyli systemu odpalania efektów izolacji psychologicznej, w sytuacji izolacji fizycznej. Skoro nasz mózg prowokuje do działania te same połączenia neuronalne w obydwu tych sytuacjach, to możemy wykorzystać to zjawisko i odwrócić ten proces. Żeby to zrobić, trzeba na czas przymusowej izolacji społecznej, wymagającej od nas dystansu do innych, wymusić skrócenie dystansu wirtualnego. A to z kolei oznacza – o czym już zaczynają przebąkiwać w poczytnych psychologicznych periodykach na świecie – zwiększenie częstotliwości kontaktów wirtualnych z innymi osobami. Wskazuje się tutaj następujące aktywności:

po pierwsze zwiększenie kontaktów telefonicznych – po prostu powinniśmy do siebie nawzajem dużo częściej dzwonić. Bez specjalnej potrzeby – po prostu, żeby pogadać, żeby się usłyszeć, żeby wymienić się przeżyciami. Jednak pamiętajmy żeby unikać koruminacji – bo to przynosi opłakane skutki. Zainteresowanych odsyłam do mini-wykładu numer 65.

Po drugie korzystajmy jak najczęściej z komunikatorów umożliwiających widzenie się nawzajem, poprzez strumieniową transmisję wideo. Chodzi o to, by zrównoważyć w naszym mózgu widok ludzi z zasłoniętymi twarzami, częstym widokiem znajomych bez takich zasłon. Po sieci już chodzą memy pokazujące wspólne imprezy poprzez Skypa, na których wirtualnie trącamy się lampką wina, żremy czipsy i opowiadamy dowcipy. To wbrew pozorom wcale nie jest takie bezzasadne, bo nasz mózg dzięki temu wygeneruje markery, które zazwyczaj towarzyszą takiej właśnie imprezie w realu. Co jest istotne – jeśli macie możliwość, to wykorzystujcie do tego technologię smart TV. Widok roześmianych twarzy znajomych na dużym ekranie w salonie, w dużo lepszym stopniu dla naszego mózgu zasymuluje ich realną obecność w tym miejscu. I tutaj warto dodać – samo oglądanie telewizora, czyli obcych ludzi biorących udział w telewizyjnych programach nie działa w ten sposób. Działa to wyłącznie wówczas, kiedy w takich kontaktach powstaje interakcja, czyli kiedy bierne oglądanie zamienia się w czynny proces obustronnej komunikacji. 

Po trzecie, kiedy jesteśmy w przestrzeni publicznej i spotykamy inne zamaskowane osoby pamiętajmy, że oczy też się śmieją i korzystajmy z tej ich funkcji najczęściej jak się da. To również spowoduje, że mózg zacznie wytwarzać endorfiny, które są nam w tym czasie szczególnie potrzebne. 

Pozdrawiam

#143 Osobowość a stosunek do ciała

Osobowość a stosunek do ciała

Żeby wyjaśnić tę niedawno odkrytą i moim zdaniem arcyciekawą zależność, musimy najpierw trochę zboczyć z tematu i w pierwszej kolejności sprawdzić co kryje się pod tajemniczo brzmiącym słowem OCEAN lub bardziej swojsko „Wielką Piątką”. Zacznijmy od przykładu – oto nasi ulubieńcy – Stefan i Grażyna. Wyobraź sobie, że dobrze znasz tę parę: ich wieloletni związek, życiowe perypetie, tematy najczęstszych kłótni i wspólne pomysły na życiowe współistnienie. Właśnie siedzisz na kanapie i oglądasz – razem z nimi – ich zdjęcia z jakichś czaderskich wakacji. Przyglądasz się im na tych zdjęciach, potem patrzysz na nich na żywo i w twojej głowie pojawia się myśl: „oni naprawdę do siebie pasują”. I teraz zagadka – co tak naprawdę wpłynęło na twoją opinię? Po jakich atrybutach oceniasz tę parę, co ze sobą porównujesz, by wydać taki, a nie inny osąd? Na jakiej podstawie uznajesz, że bardziej lub mniej do siebie pasują?

Otóż najprawdopodobniej to tego osądu zostały użyte najczęściej pojawiające się wyróżniki osobowości, czyli takie cechy, które w kontekście oceny osobowości uznajemy za podstawowe. To na ich bazie bowiem oceniamy jaki ktoś jest i czym się ludzie w swoich osobowościach różnią od siebie lub co powoduje, że są do siebie pod względem osobowościowym podobni. Tych pięć cech nazywane jest właśnie „Wielką Piątką” lub też wyrazem „OCEAN”, który stanowi akronim ich anglojęzycznych nazw. Zatem w pięcioczynnikowym modelu osobowości znajdują się kolejno: otwartość na doświadczenie, za którą stoi intelektualna ciekawość i kreatywna wyobraźnia. Sumienność, w skład której zalicza się zarówno organizację własnej aktywności, jak i organizację zamierzeń oraz produktywność i odpowiedzialność. Trzecią cechą jest ekstrawersja, mierzona za pomocą towarzyskości czy też zdolności asertywnych – tu pamiętajmy, że na drugim biegunie znajduje się introwersja. Na czwartym miejscu ulokowano ugodowość, czyli taką cechę, której przypisuje się również poziom współczucia, szacunku i zaufania do innych. Listę zamyka neurotyczność, z którą m. in. związana jest tendencja do lęku, czy depresji.

Widzimy więc, że ten podstawowy model pozwala nam porównać osobowość Stefana i Grażyny oraz stwierdzić czy będą się ze sobą dogadywać, czy może bardziej wykazywać skłonności do zatłuczenia siebie nawzajem. I tutaj musimy też pamiętać, że dopasowanie wcale nie musi oznaczać takiego samego poziomu tych samych cech, bo w wielu obszarach Stefan i Grażyna mogą się uzupełniać, a w innych ze sobą konkurować. W każdym razie uznaje się, że „Wielka Piątka” jest najbardziej podstawowym wachlarzem cech determinującym to, jacy tak naprawdę jesteśmy. Ten model nie jest oczywiście jedyny. Istnieje też na przykład model o tajemniczej nazwie HEXACO, który uzupełnia „Wielką Piątkę” jeszcze o dodatkową cechę zawierającą komponent uczciwości oraz pokory. Ale teraz najbardziej dla nas istotny jest podstawowy, pięcioczynnikowy model osobowości, czyli właśnie OCEAN. Bo zastanówmy się przez chwilę – gdybyśmy chcieli, żeby ktoś się zmienił, stał się na przykład fajniejszy, bardziej sprawczy, współczujący itd., to główny operat zmiany musiałby nastąpić właśnie w tych pięciu cechach. Z kolei z badań Caroll Dweck wiemy, że cechy osobowości nie są stałe na planie całego naszego życia i zmieniamy się pod tym względem i to znacznie, czy nam się to podoba, czy też nie. Co jednak, jeśli miałoby się okazać, że jest w nas jakieś źródło tych cech. Coś, co ma na nie zasadniczy wpływ, co sprawia, że któraś z cech naszej osobowości przybiera konkretny poziom. Na przykład coś, co sprawia, że mamy większą tendencję do neurotyczności niż inni, albo coś, co powoduje, że dużo bardziej od innych lękamy się zmiany. Albo też coś, co stoi za tym, w jaki sposób darzymy innych zaufaniem, czy bardziej skłaniamy się do bycia asertywnym lub pozwalamy, żeby nam inni wchodzili na głowę. A gdyby tak istniało jedno źródło, które ma zasadniczy wpływ na wszystkie cechy „Wielkiej Piątki”? Coś, co spaja w jednen fundament to, jacy tak naprawdę jesteśmy? Takie odkrycie byłoby sporą rewolucją w naszym myśleniu o sobie i o innych ludziach, prawda? 

I oto właśnie w nie wydanym jeszcze drukiem raporcie, który pojawi się na księgarskim rynku w czerwcu 2020, znalazły się wyniki badań tzw. metaanalizy, w której sklasyfikowano wszystkie do tej pory przeprowadzone i opublikowane badania, w których wystąpiły mierzalne wyniki poziomów cech „Wielkiej Piątki”, zestawione z dowolnym, innym współczynnikiem. Z tej metaanalizy wyłonił się obraz sumarycznych wyników badań z udziałem 40 tysięcy dorosłych osób – różnych płci, wieku, rasy itd., które można by ująć w odpowiedzi na jedno, podstawowe pytanie: „Jak twoja osobowość ma się do tego, co czujesz w stosunku do własnego ciała?”

Okazuje się bowiem, że nasze cechy osobowości określane przez „Wielką Piątkę” mają niezwykle silny związek z tym, w jaki sposób postrzegamy swoje ciało. Wyniki były naprawdę niezwykłe – na przykład ludzie o neurotycznych cechach osobowości jednocześnie byli najbardziej niezadowoleni z własnego ciała – i to niezadowolenie dotyczy tutaj nie tylko jego wyglądu, ale również kondycji, czy jakości funkcjonowania. Ten sam związek dotyczył osób mniej sumiennych i to niezależnie od płci badanych. Ogólna zaś tendencja była taka, że im większe negatywne poziomy w każdej z reprezentacji cech osobowościowych ujętych w „Wielkiej Piątce”, tym większe niezadowolenie z ciała. I oczywiście badania te pokazują jedynie ustandaryzowaną tendencję, bo od tej reguły, jak zwykle, bywają wyjątki. Jednak to, że sposób, w jaki postrzegamy nasze ciało, jest ściśle związany z cechami naszej osobowości, jest niezwykle cennym odkryciem, bo rzuca zupełnie nowe światło na naszą egzystencję i radzenie sobie z samymi sobą, czy też na to, w jaki sposób możemy być przy okazji uciążliwi dla innych. W tym miejscu zatrzymajmy się na chwilę i spróbujmy przyjrzeć samemu niezadowoleniu z ciała. Skąd się mianowicie bierze? Otóż, jak wszystko, co stanowi dowolną ocenę, ma swoją przyczynę w porównaniu. Nie da się bowiem czegoś ocenić bez porównania tego z czymś podobnym, bo dopiero porównanie pozwala na skalowanie czy coś jest lepsze, czy gorsze od tego, z czym dokonujemy porównania. Gdybyśmy spotkali kosmitę o wyglądzie zdecydowanie różnym od naszego, to nie bylibyśmy w stanie stwierdzić czy na swojej planecie to zdobywca tytułu miss planety, czy jedynie jakiś koszmarny pasztet. Nie mielibyśmy go z kim porównać, stąd nasz brak możliwości ocennych. Jak zatem dokonujemy porównań, by ocenić własne ciało? Otóż w tym wypadku dokonujemy porównań z dwoma źródłami. Pierwsze – to inni ludzie, których spotykamy w swoim życiu – niezależnie od tego czy na żywo, czy w świecie wirtualnym. Drugim źródłem jest społeczny wzorzec ciała, który jest nam wdrukowany w tzw. przestrzeni ekspozycji społecznej, na którą składają się zarówno kolorowe czasopisma, teledyski, jak i śliczna pogodynka z telewizora, czy przystojniak ganiający za piłką po boisku. Efektem zaś takich porównań jest nasza ocena poziomu zadowolenia z własnego ciała, zarówno pod względem jego wyglądu, jak i funkcjonowania. To zaś, jakiej oceny dokonujemy – jak pokazały cytowane wcześniej badania – będzie miało wpływ na to, kim na planie cech osobowościowych się staniemy. To mogłoby oznaczać, że wystarczy zmienić swoją ocenę na temat własnego ciała, by mogła zacząć się dokonywać zmiana naszej osobowości. No tak… tyle, że jest tu jeden haczyk. A właściwie hak wielkości ciężarówki. Otóż nie wiadomo co jest pierwsze, co jest przyczyną, a co efektem. Nie wiadomo, bo nie dało się ustalić, jak na razie, w żadnych badaniach czy nasze niezadowolenie z ciała jest efektem naszych cech osobowości, czy też to, jacy pod tym względem jesteśmy, wpływa na nasze niezadowolenie z ciała. Wiemy jedynie ponad wszelką wątpliwość, że wielka osobowościowa piątka ma ścisły związek z zadowoleniem z ciała i nic ponadto. Czy to zamyka możliwości dokonania zmiany w nas samych? Moim zdaniem wręcz przeciwnie – takie możliwości właśnie się przed nami otworzyły i to w dwójnasób. Możemy te drzwi otworzyć bowiem z dwóch różnych stron, a to rozszerza możliwości, a nie je zawęża. Możemy zatem, regulując nasz stosunek do własnego ciała, zmienić nasze markery osobowościowe, ale możemy również, pracując nad zmianą cech osobowościowych, zmienić nasz stosunek do własnego ciała. Ale to, co najważniejsze – co dla mnie stanowi nadrzędny wniosek z tych niezwykłych badań – to to, że dzięki nim możemy zupełnie inaczej spojrzeć na nas samych, jak i na innych ludzi. Bo wiedza, że czyjś lub nasz własny system zachowań jest ściśle skorelowany z naszą oceną – zadowoleniem lub nie z naszego ciała – tłumaczy nam dużo więcej, niż moglibyśmy się spodziewać, prawda? 

Pozdrawiam

Badania:

https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/S1740144519303262?via%3Dihub

#144 Toksyczne związki

Toksyczny związek, czyli czterej jeźdzcy apokalipsy

Zanim dotkniemy przygotowanego na dzisiaj tematu, chciałbym prosić Was o przyjęcie określonej perspektywy omawianego problemu. Będzie on dotyczył wyjątkowo silnego, destrukcyjnego zjawiska, które może się pojawić w relacjach pomiędzy ludźmi. Najłatwiej będzie mi to pokazać na relacji damsko-męskiej, bo taki przykład ma największy potencjał identyfikacyjny, przez co najłatwiej i najszybciej można wytłumaczyć zarówno źródło problemu, jak i jego przebieg. Jednak chciałbym, żebyście pamiętali, że ten model interakcji działa dla każdego typu relacji, a zatem może się pojawić nie tylko pomiędzy żoną i mężem, ale też pomiędzy dorastającym lub dorosłym dzieckiem i rodzicem, pomiędzy współpracownikami lub szefem i podwładnym, czy też pomiędzy dawnymi przyjaciółmi, kolegami, bądź też znajomymi. 

Skoro już ustaliliśmy perspektywę widzenia i rozumienia problemu, przejdźmy do przykładu. Oto Stefan i Zuza są małżeństwem od kilku lat. Na początku wszystko wyglądało jak najbardziej w porządku, była fascynacja, wydawało się, że nawet miłość – a przynajmniej tak wynikało ze wspólnych deklaracji poczynionych w blasku świec i w pościeli w dzwoneczki. Im jednak dalej w las, tym wigor stawał się mniejszy, zaś ogień najpierw tracił blask, by w końcu coraz bardziej przypominać ledwie tlące się zgliszcza. Zaczęły się pojawiać zgrzyty – najpierw małe, jak słowa Zuzi kierowane przy znajomych do Stefana: „on to nawet nie musi wypić, żeby się zachowywać, jak debil” oraz Stefana do Zuzi – również w obecności osób trzecich – „wychodzi z niej czasem wredna sucz, zupełnie tak samo, jak z jej matki”. To początek. Potem jest znacznie gorzej. Zuza i Stefan zaczynają się coraz bardziej kłócić, a z ich oczu w trakcie każdej z takich potyczek wyziera już nie tylko walka o swoje, ale też zwiększająca się z czasem niechęć, czy wręcz nienawiść. Tolerowane dotąd zachowania i nawyki po każdej ze stron, stają się nieznośne dla drugiej strony, a byle pierdoła zaczyna rozpalać negatywne emocje do czerwoności. Następuje eskalacja konfliktu, która wydaje się już nie do zatrzymania. Coraz częściej pojawiają się myśli o rozstaniu i w końcu pęka ten nadmiernie nadęty balon. Stefan porzuca Zuzę, czy też Zuza Stefana, a całe ich otoczenie składa dziękczynne modły, że skończyło się to jedynie na rozstaniu, a nie na tym, że się nawzajem pozabijali. Teraz, kiedy spotykają się ze znajomymi, a ich były związek pojawia się czasem w rozmowach, Zuza mówi wyłącznie o Stefanie „ten mój były pokurcz-psychopata”, a Stefan o Zuzi: „ta moja była, tępa dzida”. Jednym słowem znajomi odwracają z zażenowania wzrok i jedyne co im przychodzi na myśl, to konstatacja: „jeden wart drugiego”. 

A teraz porzućmy przykład Stefana i Zuzi i zgodnie z przyjętą początkową perspektywą rozejrzyjmy się uważnie po znanych nam z własnego otoczenia przykładach i odpowiedzmy sobie na pytanie, czy taki scenariusz przydarza się tylko i wyłącznie parom? W relacjach damsko-męskich? Małżeństwach, czy związkach? Otóż nie, bo przykłady podobnych scenariuszy możemy znaleźć w wielu innych typach relacji – najpierw pojawia się fascynacja i chęć zacieśnienia relacji, a potem jeden wspólnik o drugim mówi wyłącznie okropne rzeczy, dorosły syn o swoim ojcu nawet nie chce rozmawiać, a szef na swoim byłym pracowniku, czy pracownik na byłym szefie, nie zostawiają suchej nitki. Jak do tego doszło? Co się stało pomiędzy początkową chęcią, a końcową niechęcią? Co było po drodze, pomiędzy zainteresowaniem i fascynacją, a niechęcią, czy wręcz nienawiścią? Żeby wyjaśnić ten mechanizm sięgniemy do teorii „Zdrowych związków” Gottmana, którą ten znakomity psycholog sformułował po ponad czterdziestu latach badań trudnych, czy wręcz toksycznych relacji. Sama metoda Gottmana jest dość szeroka – nie ma tu czasu na omawianie wszystkich jej założeń i odkryć. Dla nas jednak dwa jej elementy będą kluczowe. 

Pierwszym jest odkrycie – ciekawe dla mnie głównie z powodu kontekstu socjologicznego oraz kwestii związanych z inteligencją emocjonalną – które wskazuje, że w tzw. dynamice systemów relacji emocje o markerach negatywnych mają dużo silniejszy impakt destrukcyjny, niż emocje o podobnych markerach pozytywnych – impakt konstrukcyjny. Czyli mówiąc prościej – jeśli weźmiemy dwie emocje pojawiające się w związku – na przykład smutek i radość, a każda z nich będzie miała dokładnie ten sam poziom, to smutek zaszkodzi temu związkowi w dużo większym stopniu, niż radość będzie zdolna mu pomóc. A mówiąc jeszcze inaczej – jeśli pomiędzy dwojgiem ludzi dochodzi do epizodów smutku i radości o tej samej amplitudzie mocy i tym samym czasie trwania, to negatywna emocja zaszkodzi relacji bardziej, niż pomoże tej relacji jej pozytywny odpowiednik. A to oznacza, że pojawiające się w związku skrajne emocje nie równoważą się nawzajem. Godzinna kłótnia uczyni tyle emocjonalnej szkody, że godzinna randka w atmosferze miłości i uwielbienia nie będzie tego w stanie naprawić. 

Drugim ważnym elementem modelu Gottmana jest coś, co on sam nazywa „Czterema Jeźdźcami Apokalipsy”. Pierwszy jeździec przynosi krytykowanie, czyli sytuację, w której chęć skrytykowania drugiej osoby wygrywa z dążeniem do stabilizacji relacji. To moment, w którym (pewnie znacie to z własnych obserwacji) jedna ze stron mówi: „nie mam zamiaru więcej na to przymykać oczu”, „nie będę tego dłużej tolerować”, co oznacza, że oto okres ochronny dobiegł końca. Jakaś cecha, nawyk czy zachowanie, które do tej pory było wybaczane, czy też nie stanowiło powodu do rozdrażnienia, teraz staje się – i to w zupełnie świadomy sposób – przedmiotem wypowiadanej głośno krytyki. 

Wraz z przybyciem drugiego jeźdźca, w związku pojawia się defensywność, czyli stosowanie uników, ukrywanie problemów, przemilczanie istotnych kwestii. Podejmowanie takich zachowań, żeby nie prowokować do niewygodnych rozmów, wycofywanie się, dystansowanie od problemów, zamiatanie pod dywan, udawanie, że nic się nie stało itd. – wymieniać tu można bez końca, bo przecież pod termin „defensywność” również moglibyśmy podciągnąć cały wachlarz mechanizmów obronnych. 

Trzeci jeździec przynosi kamienowanie, czyli wszystkie zachowania związane z obarczaniem odpowiedzialnością, kreowanie w drugiej osobie poczucia winy, potępianie itp. To wszystkie te momenty, w których pojawia się narracja ”to przez ciebie, to twoja wina, gdyby nie ty, to coś tam”. 

Natomiast prawdziwe spustoszenie i pożogę w relacji przynosi ostatni, czwarty jeździec apokalipsy. To pogarda. Kiedy ona się pojawia, związek jest już bardzo trudno uratować i zazwyczaj pojawienie się czwartego jeźdźca jest jednocześnie zapowiedzią końca danej relacji. To uczucie, które skrywa się za sakramentalnym: „on, czy też ona, nie jest już godny, czy godna mojego szacunku”. Kiedy wypowiadają to do siebie nawzajem małżonkowie, pracownik o szefie, czy szef o pracowniku, dawni przyjaciele, czy dorastający syn lub córka o swoim rodzicu, to „Huston – mamy poważny problem!”. 

I co zrobić w takiej sytuacji? Czy taka relacja jest jeszcze do uratowania? Psycholog John Gottman wraz ze swoją żoną, również psychologiem Julie Gottman, w swojej praktyce klinicznej prowadzą terapię dla par opracowaną na podstawie własnej, Gottmanowskiej „metody zdrowych związków”, jednak to długi, bolesny dla wszystkich i wyczerpujący proces. Głównym zaś założeniem jest odbudowa szacunku dla drugiej osoby. Jednak to już działanie post factum, w sytuacji, w której czwarty jeździec nie tylko pojawił się w relacji, ale też zdążył w niej narobić wiele szkód. 

To, co jednak dla nas najważniejsze, to dwa wnioski. Pierwszy to możliwość diagnozy relacji. Czasem piszecie do mnie maile, opisując swoje relacje – nie tylko związkowe, ale też rodzinne czy zawodowe, z pytaniem: „czy to jeszcze się da naprawić? Czy to ma jeszcze sens? Czy warto podejmować jakieś działania, rozmowę, próbę porozumienia?” I tutaj metoda Gottmana dostarcza nam w miarę precyzyjnego narzędzia oceny, która oczywiście zawsze jest indywidualna, bo przecież dotyczy indywidualnych, zróżnicowanych przypadków. Jednak Gottman daje nam bezcenną wskazówkę – im więcej jeźdźców pojawia się w relacji, tym trudniej ją będzie odbudować. A ja ze swojego doświadczenia dodam – praca włożona w uzdrowienie relacji, nawet przy pierwszych trzech jeźdźcach, jest możliwa do wykonania jedynie wtedy, gdy obydwie strony mają odpowiedni poziom autoświadomości oraz potrzebę zmiany. Wtedy dopiero pojawia się szansa na osiągnięcie właściwego efektu. Jednak kiedy w relacji pojawia się już czwarty jeździec, to trud, który trzeba podjąć, staje się wielokrotnie większy, bardziej wyczerpujący i stanowi naprawdę nie lada wyzwanie dla obu stron. Musi więc istnieć wyjątkowo silny imperatyw zmiany po obu stronach, żeby pojawiła się szansa na relacyjną rekonstrukcję. Mówiąc wprost: przy czwartym jeźdźcu, tak naprawdę czarno to widzę. A to oznacza, że w takiej sytuacji wysiłek jest niewspółmierny do prawdopodobieństwa osiągnięcia pozytywnego efektu. Zatem poprzednie zdanie zawiera odpowiedź na pytania zawarte w mailach i brzmiące – czy warto ratować moją relację? 

Z drugiej strony teoria Gottmana wskazuje nam, na co powinniśmy zawczasu zwrócić uwagę w naszych relacjach, by nie tylko nie pojawił się w nich czwarty jeździec, ale też by ustrzec się wizyty trzech pozostałych. Tym papierkiem lakmusowym jest wzajemny szacunek. Bo to od jego utraty wszystko się zaczyna. A utrata szacunku może się wkraść niepostrzeżenie, pod przykrywką żartu, opowiadanej o drugiej osobie anegdoty, gestu, grymasu, czy innego, wydawałoby się niewinnego, zachowania. Zawsze, ilekroć się tak dzieje, powinna się nam w głowie zapalić mała, czerwona lampeczka. Rodzaj alarmu, że oto wchodzimy przez bramę, przez którą nie powinniśmy wchodzić. Bo kiedy zostanie ona otwarta, prędzej czy później usłyszymy tętent kopyt. I stanie się jasne, kto się zbliża.

Pozdrawiam

#145 Smutne konsekwencje zabawy w Zorro

Smutne konsekwencje zabawy w Zorro

To zadziwiające, jak mało informacji pojawia się w przestrzeni publicznej na temat tego, w jaki sposób obecne obostrzenia naszej aktywności wpływają na naszą psychikę. O skutkach zdrowotnych – mam tu na myśli kwestie związane z infekcją, przebiegiem choroby, umieralnością itd. – mówi się często i „mieli temat” na wszystkie sposoby. To samo dotyczy spraw gospodarczych i ekonomicznych. Natomiast skutki psychologiczne zdają się być sukcesywnie zamiatane pod dywan. A są niemałe, o czym już świadczą wrogie zachowania dotykające przedstawicieli służb medycznych, próby piętnowania czy też społecznego naznaczania osób zarażonych lub nawet takich, które dopiero się o możliwość zarażenia podejrzewa. Nie dość więc, że staliśmy się jako społeczeństwo mniej wrażliwi na czyjąś krzywdę, to jeszcze kompletnie bagatelizujemy to, dlaczego tak się może dziać. Dzisiaj więc przyjrzymy się psychologicznym konsekwencjom zakrywania twarzy maskami. I zacznijmy, jak zwykle, od przykładu.

Pamiętacie może pewnego przystojniaka, obrońcę uciśnionych i zbawcę ludu, młodego szlachcica Diego de la Vega, który powróciwszy z Hiszpanii, przybywa do będącej wówczas pod hiszpańskim władaniem Kalifornii i tamże przywdziewa maskę, by pod osłoną nocy nękać okrutnego kapitana Monastario oraz jego żołnierzy. Za dnia Diego udaje bogatego próżniaka, zaś nocą zostaje superbohaterem i to jak najbardziej pozytywnym, co będzie miało spore znaczenie niebawem. Zgredy w moim wieku pamiętają jeszcze disneyowski serial „Znak Zorro”, w którym w rolę naszego bohatera wcielił się Guy Williams. Młodsi pewnie kojarzą już tę postać z nie mniej przystojnym Antonio Banderasem. W każdym razie, kiedy jako kilkuletni chłopak oglądałem ten serial jeszcze w wersji czarnobiałej, jedna rzecz wydawała mi się dość mocno przesadzona. Zachodziłem wówczas w głowę, jak to jest, że kiedy Diego ubiera nocą maskę zakrywającą mu oczy, a tak naprawdę jedynie ich oprawę, bo w masce przecież zostały wykrojone dziury na oczy, to nikt go, do cholery, nie rozpoznaje. Przecież to ten sam facet, z którym jeszcze po południu sierżant Garcia trącał się kieliszkiem wina, a już po zmroku temu grubemu sierżantowi, już jako Zorro, wykrawa szpadą na brzuchu swoje logo. Ani tenże Garcia, ani tabun pięknych, wzdychających do Zorro kobiet, nie orientują się, że to ten sam koleś? Tylko dlatego, że obwiązał się kawałkiem szmatki wokół oczu? 

Jednak zabieg twórców serialu, a później kinowego hitu, staje się jasny, kiedy pochylimy się nad wynikami kilku psychologicznych testów dotyczących tego, w jaki sposób w naszej komunikacji używamy wnioskowania na podstawie oglądania czyjejś twarzy. Zacznijmy od jednego ze znanych złudzeń zwanych efektem McGurka. Ten efekt znany jest już od 1976 roku, kiedy to dwóch naukowców Harry McGurk i John MacDonald opublikowali w czasopiśmie „Nature” sławetny artykuł „Słysząc usta i widząc głos”, w którym opisywali wyniki prostego eksperymentu. Otóż badani oglądali film, na którym aktor porusza ustami wymawiając sylabę GA, jednak podłożona pod film ścieżka dźwiękowa zawiera wymawianie przez tego samego aktora sylaby BA. Okazało się, że kiedy pytano badanych, jaka sylaba była wymawiana, byli oni przekonani, że aktor wypowiadał sylabę DA. Badania te udowodniły, że nasz mózg w swojej percepcji mowy innej osoby, bierze pod uwagę nie tylko i wyłącznie bodźce słuchowe, ale też całą paletę, złożoną ze wszystkich dostępnych bodźców, co oznacza, że wnioskujemy na temat znaczenia czyichś słów nie jedynie na podstawie tego co słyszymy, ale również tego, co widzą nasze oczy. Rozumiemy innych, ponieważ w tym procesie bierzemy pod uwagę również ruch warg, kiedy wypowiadają określone słowa. Kiedy musimy polegać jedynie na dźwięku – gdy mamy zamknięte oczy lub gdy druga osoba przy mówieniu do nas ma zasłonięte usta, nasza percepcja przebiega zupełnie inaczej, a poziom rozumienia automatycznie się zmniejsza. Iluzja wynikająca z efektu McGurka powoduje, że w sytuacji odcięcia bodźców zwykle używanych w rozumieniu drugiej osoby przez nasz mózg, czujemy nieświadomy dyskomfort, a osoba ta staje się mniej zrozumiała, co z kolei powoduje spadek naszego zainteresowania tym, co ma nam do przekazania. 

Kolejny efekt przyniosły wyniki badań przeprowadzone przez zespół Marka Shurgina z Uniwersytetu California w 2014 roku, które zaprzeczyły dotąd powszechnemu mitowi, że głównym przekaźnikiem percepcji emocji z ludzkiej twarzy są oczy. Okazało się, że we wnioskowaniu emocjonalnym olbrzymią rolę gra również układ ust. Kiedy badani mieli ocenić emocje na twarzy osób z zasłoniętymi ustami, na podstawie obserwacji jedynie oczu, nie byli w stanie odróżnić strachu od zaskoczenia, a smutku od obrzydzenia. A to z kolei świadczy o tym, że jeśli na tak podstawowym poziomie jesteśmy odcięci od emocjonalnej diagnozy, niezwykle przecież istotnej w trzecim obszarze diagramu inteligencji emocjonalnej Golemana – dotyczącej emocji innych ludzi, to jednocześnie jesteśmy niejako z automatu pozbawieni możliwości operacyjnych, czyli na przykład wywierania wpływu na ich emocje – takiego, jak na przykład ich studzenie czy wyciszanie. Co więcej, ta emocjonalna diagnostyczna blokada musi mieć też przy okazji wpływ na uruchomienie mechanizmów obronnych – skoro nie jestem w stanie orzec czy ktoś w interakcji ze mną jest jedynie smutny, czy wykazuje obrzydzenie, to najlepszą strategią będzie separacja i ochrona oraz unikanie interakcji, co jest najlepszą ścieżką do wrogości. 

Na trzeci efekt zwraca uwagę dr Nicolas Davidenko w jednym z ostatnich artykułów w „Psychology Today”. Pisze on mianowicie o tym, że kiedy jesteśmy pozbawieni istotnych danych percepcyjnych w przypadku zasłaniania ust i nosa maseczkami, wówczas, chcąc nadrobić tę stratę, nasz mózg podświadomie dąży do uzupełnienia tych informacji poprzez jedyne dostępne, a więc poprzez nadmierną koncentrację na ludzkich oczach. To z kolei powoduje cały szereg problemów, ponieważ, po pierwsze, dla wielu osób dłuższy kontakt wzrokowy oznacza uczucie sporego dyskomfortu. Po drugie, kontakt wzrokowy jest uwarunkowany kulturowo – istnieją kultury, w których patrzenie w czyjeś oczy jest poczytywane za niegrzeczne i niestosowne. A po trzecie – tutaj wrzucę kamyczek z socjologicznego ogródka – pojawia się nam problem na poziomie subkulturowym, bo w wielu z nich bezpośredni kontakt wzrokowy jest uznawany za wyzwanie do konfrontacji mającej na celu zmianę hierarchii stratyfikacyjnej. A mówiąc innymi słowy – w wielu subkulturach bezpośrednie spojrzenie w oczy osoby znajdującej się w hierarchii wyżej od patrzącego jest rozczytywane jako zagrożenie własnej pozycji i budzi natychmiastową agresję.  

Powyższe efekty powodują, że noszenie maseczek w dłuższym okresie będzie miało bardzo negatywne skutki na poziomie zarówno psychologii indywidualnej, jak i społecznej. Maska nie tylko powoduje obniżenie poziomu naszej indywidualizacji – tracimy podmiotowość na rzecz przedmiotowości. A to zawsze ułatwia niechęć, stereotypizację, czy wręcz zachowania ksenofobiczne, dyskryminacyjne czy prześladowcze. I to, niestety, również nam tłumaczy pewien smutny element naszej rzeczywistości – w tych miejscach świata, w których kobiety ze względów kulturowych czy religijnych zasłaniają twarz lub znaczne jej fragmenty, występują dużo silniejsze tendencje do ich przedmiotowego, czy też dyskryminacyjnego traktowania. Nie dość tego, zwróćmy uwagę, że noszenie maski ma również pejoratywny kontekst w naszym języku. Przecież to właśnie w języku funkcjonuje zbitka znaczeniowa „zamaskowani sprawcy” czy też „przestępcy z zasłoniętymi twarzami”, zaś w przekazach medialnych czy graficznych, osobie oskarżonej czy skazanej, zasłania się twarz, by ukryć jej tożsamość. Powyższe powoduje, że powstaje automatyczny i jednocześnie podświadomy znaczeniowy związek pomiędzy faktem zasłonięcia twarzy lub jej fragmentów z jakimś rodzajem negatywnej, nie akceptowanej w przestrzeni społecznej oraz systemie prawnym aktywności. Co powoduje, że osobę z zasłoniętą twarzą zawsze, nawet mimowolnie, będziemy traktowali dużo bardziej podejrzliwie, czy też odczuwali w stosunku do takiej osoby rodzaj niechęci czy dezaprobaty. Powyższe zaś wskazuje również na pewien nieoczywisty fakt, który można zobrazować tą samą maską Zorro, od której zacząłem ten mini-wykład. Otóż to, co dzisiaj wiemy o zaburzeniach percepcyjnych, które nam towarzyszą przy interakcji z ludźmi w maskach, doskonale tłumaczy dlaczego Zorro nosił właśnie taką, a nie inną maskę. Bo gdybyśmy mu ją zdjęli i w jej miejsce założyli naszą dzisiejszą maseczkę medyczną, dużo trudniej by było zrobić z niego pozytywnego bohatera. I to jest całkiem spory problem, o którym, zakładając maskę, warto pamiętać.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/illusions-delusions-and-reality/202004/face-recognition-behind-mask

https://jov.arvojournals.org/article.aspx?articleid=2213025

#146 Podstępna siła skryptu

Podstępna siła skryptu

Czy zdarzyło wam się kiedyś rozmawiać przez telefon z jakimś telemarketerem lub telemarketerką,  z kimś usiłującym wam coś sprzedać: abonament telefoniczny, ubezpieczenie czy odkurzacz – i w trakcie rozmowy odkrywaliście, że po drugiej stronie da się wyczuć rodzaj oczekiwania co do konkretnych treści waszych odpowiedzi? Tak, jakby ktoś miał ułożony plan tego, co może od was usłyszeć i kolejne pytania, czy też kolejne sekwencje rozmowy, układał zgodnie z tym planem. Później zaś, gdy jakaś odpowiedź nie pasowała mu do tego planu, nieco się irytował i z całych sił usiłował wrócić na wcześniej założony tor rozmowy. Odkrywamy wówczas, że nasz rozmówca korzysta ze skryptu – wcześniej przygotowanego scenariusza rozmowy, który zawiera określone sekwencje pytań, przewidywanych odpowiedzi oraz argumenty, których należy użyć, aby nas zmiękczyć, przekonać lub zmanipulować, byśmy dokonali konkretnego (oczywiście korzystnego dla drugiej strony) wyboru, co ma poskutkować zakupem na przykład odkurzacza. Oczywiście istnienie skryptów sprzedażowych nie jest żadną tajemnicą – są stosowane powszechnie przez wiele firm. Uznaje się bowiem, że w wielu wypadkach to właśnie sprytny skrypt będzie odpowiadał za podjęcie takiej, a nie innej decyzji. Ale oprócz stosowanych w telemarketingu skryptów sprzedażowych istnieją jeszcze inne skrypty – to nasze własne scenariusze zachowań i wyborów, którymi posługujemy się często zupełnie nieświadomie. Są na tyle głęboko ukryte, że często nie zdajemy sobie z ich istnienia sprawy. To na ich podstawie podejmujemy szereg ważnych życiowych decyzji. I wszystko gra, dopóki te decyzje są właściwe. Problem zaczyna się pojawiać, kiedy po latach okazuje się, że jednak wcale nie były takie dobre, a niektóre z nich wręcz fatalne. Skąd to wiemy w skali społecznej? Otóż stąd, że wskaźniki rezygnacji nie są tylko i wyłącznie marketingowym operatem stosowanym w sprzedaży. Mamy też życiowe wskaźniki rezygnacji i w ostatnich latach one znacznie wzrosły. Na przykład w Danii oraz we Włoszech – co wykazały badania Quinna z 2013 roku, wskaźniki rezygnacji w obszarze edukacji wyniosły odpowiednio 20 oraz 50%. Zaś 50% wskaźnik dla danego kraju oznacza, że aż połowa osób, wybierając ścieżkę swojej edukacji albo jej nie kończy, albo ją zmienia, albo też później wykonuje zupełnie inny zawód, który z wcześniej obranym, na przykład, kierunkiem studiów ma niewiele wspólnego. A przecież nasze życiowe decyzje edukacyjne mają ogromną wagę, bo w ich efekcie zmienia się w naszym życiu bardzo wiele i to nie tylko przez kilku- czy kilkunastoletni okres nauki, ale też przez wiele kolejnych lat, bo przecież konsekwencje naszych edukacyjnych wyborów w znacznym stopniu rzutują na organizację naszego życia. A co powiemy na kolejny wskaźnik rezygnacji, czyli po prostu liczbę rozwodów, która rośnie lawinowo w większości wysokorozwiniętych państwach świata? A skoro się rozwodzimy, to z czysto socjologicznego punktu widzenia, jest to efektem podjętej wcześniej złej decyzji. Przecież związanie się z drugą osobą w akcie małżeństwa to decyzja, której konsekwencje będą nam towarzyszyć przez wiele lat. Jeśli była to dobra decyzja, to przez całe życie, a jeśli była zła, to tak długo, dopóki nie zdecydujemy się na drastyczną zmianę w życiu, czyli właśnie rozwód. Ale te dwa obszary – edukacji i związków to nie jedyne przestrzenie szybko rosnących wskaźników rezygnacji w naszym życiu. Według badań Roese i Summerville z 2005 roku w społeczeństwach zachodnich najbardziej żałuje się decyzji w obszarach edukacji, później decyzji dotyczących ścieżki zawodowej kariery, potem wiązania się z partnerem czy partnerką, a następnie rodzicielstwa, samodoskonalenia i spędzania wolnego czasu. Wiem, że to rodzicielstwo wydaje się szokujące, ale mimo, że wielu ludzi nie chce się do tego przed nikim przyznać, to decyzje o urodzeniu dziecka bywają też przedmiotem wątpliwości i żalu. 

W kwietniu tego roku pojawiły się długo wyczekiwane wyniki badań zespołu pod kierunkiem naukowców z Uniwersytetu w Groningen w Holandii oraz Katolickiego Uniwersytetu Lowańskiego w Belgii, który to zespół opracował symulacyjny model pozwalający prześledzić jakie indywidualne cechy osobnicze mogą mieć wpływ na podejmowanie przez nas ważnych, życiowych decyzji i od czego zależy prawdopodobieństwo rezygnacji, czyli tego, że może się okazać po latach, że dana decyzja była błędna. Naukowcy uznali bowiem, że dotychczasowa wiedza o procesie podejmowania decyzji nie była zadowalająca, a takie dziedziny, jak teoria decyzji czerpiąca z psychologii poznawczej oraz teorii wyboru eksplorowanych w ekonomii, czy badania nad tożsamością czerpiące z dokonań psychologii rozwoju wciąż nie potrafią wyjaśnić fenomenu podejmowania złych decyzji prowadzących do rezygnacji w wielu kluczowych obszarach naszego życia. W modelu holenderskich i belgijskich badaczy przyjęto założenie, że ważne, życiowe decyzje są dokonywane na podstawie trzech różnych aspektów. Pierwszy odpowiada za naszą tendencję eksploracyjną, czyli to, w jaki sposób badamy różne, dostępne opcje przed podjęciem decyzji. Czy nasze badanie jest bardziej szerokie i przekrojowe, czy też wąskie i dogłębne. Mówiąc inaczej, pierwszy aspekt można zilustrować przykładem zakupów w sklepie obuwniczym. W ujęciu szerokiej eksploracji będziemy podejmować decyzję na podstawie zapoznania się z dużym asortymentem, ale bez specjalnego zagłębiania się konkretne informacje na temat jednej pary butów, czyli będziemy chcieli objąć swoim wzrokiem jak najwięcej opcji. W ujęciu eksploracji głębokiej, raczej skupimy się na oglądaniu zaledwie kilku par, ale każdą z nich będziemy głęboko studiować, starając się jak najwięcej dowiedzieć o ich konstrukcji, użytych materiałach, przeznaczeniu, miejscu produkcji itd. A zatem pierwszy aspekt odpowiada za tę naszą cechę, która decyduje o szerokości i głębokości eksploracji dostępnych opcji przed dokonaniem wyboru. Drugi aspekt jest związany z dokładnością oceny w jakim stopniu dana opcja odpowiada naszym potrzebom i preferencjom. Posłużmy się ponownie przykładem kupowania butów. W tym aspekcie zatem będziemy mieli do czynienia z podejmowaniem decyzji na podstawie tego jak dokładnie dany but jest dopasowany zarówno do naszej stopy, jak i potrzeb, które ma spełnić jego zakup. Trzeci aspekt odpowiada za naszą tendencję do selektywności, czyli tego czy łatwo, czy trudno jest nam wybierać pomiędzy opcjami, skupiając się na jednych i jednocześnie odrzucając inne. W przypadku butów łatwość lub trudność selektywności będzie wskazywała jaki problem stwarza nam przejście obok półki butów, po które akurat w tym dniu nie przyszliśmy – „wprawdzie przyszłam kupić gumowce, ale przecież te szpilki są tak cudowne że muszę je mieć”, czy „ten cały dział nie jest dla mnie, od razu widzę, że pośród tych ośmiu tysięcy par butów niczego dla mnie nie ma.” Badania, o których tutaj opowiadam, miały wykazać, w jaki sposób kombinacja tych trzech aspektów wpływa na nasze życiowe decyzje i czy dominacja któregoś z wektorów dowolnego aspektu może mieć wpływ na to, że podejmujemy wadliwe decyzje, a co za tym idzie – doświadczamy w naszym życiu czynnika rezygnacji. Okazało się, że istnieje związek i to dosyć wyraźny. Na przykład naukowcy ustalili, że tzw. ruminacja decyzyjna, czyli takie zachowanie, w którym wałkujemy te same opcje dłuższy czas, nie mogąc się zdecydować, z której skorzystać, prowadzi najczęściej do złych wyborów. Jednak dzieje się tak wyłącznie u osób, które mają tendencję do niskiej dokładności (za którą odpowiada drugi aspekt) i jednocześnie tendencje do szerokiej eksploracji. Ich wynik błędu jest najmniejszy z badanych pod warunkiem szybkiego podjęcia decyzji. Im dłużej wałkują temat tym, więcej błędów popełnią. Badania wykazały też, że osoby o szerokiej eksploracji, ale dużej dokładności, dokonują najlepszych wyborów. Im zaś krótszy czas decyzyjny, czyli większa selektywność, czyli szybciej podejmowany wybór, przy jednoczesnym obniżonym progu dokładności, tym gorszy wybór i co ciekawe te osoby, kiedy zmieniano im próg dokładności, czyli zwiększano poziom drugiego aspektu, zmieniały swoje decyzje. Polecam lekturę wyników tych badań, bo można w nich znaleźć naprawdę sporo interesujących informacji, które pozwolą nam zrozumieć, jakie nasze indywidualne cechy, takie jak tendencja eksploracyjna, dokładność dopasowania opcji i selektywność oraz cechy procesu wyboru mają wpływ na prawdopodobieństwo naszych życiowych rezygnacji, będących konsekwencją złych decyzji. 

Jednak istnieje w tym pewien haczyk, co do istnienia którego przyznają się sami badacze. Otóż mimo, iż wiemy jakie aspekty podejmowania decyzji o czym decydują, wciąż nie wiemy, dlaczego korzystamy z takich a nie innych aspektów. Dlaczego jedni z nas eksplorują szeroko, a inni dogłębnie, dlaczego jedni bardziej kierują się dokładnością dopasowania opcji, a inni mniej i w końcu dlaczego jedni dobrze radzą sobie z selektywnością opcji, a inni długo nie mogą się zdecydować jakie opcje odrzucić? Dlaczego część z nas ma tendencje do pochopnych decyzji, a część z nas wałkuje podjęcie wyboru przez dłuższy czas, wciąż rozważając te same opcje? Tutaj nasza obecna wiedza, niestety, musi bezradnie rozłożyć ręce. Jedyne co wiemy na pewno to to, że wszyscy różnimy się pod tym względem… Chyba, że poszlibyśmy zupełnie innym tropem, który podpowiada mi własne doświadczenie w pracy z ludźmi, z eksploracją świata ich emocji i problemów, które wynikały właśnie z efektu rezygnacji będącego konsekwencją dawnych, błędnych decyzji. Wielokrotnie się bowiem przekonywałem, że za tymi błędnymi decyzjami stał nasz życiowy skrypt, który ktoś nam kiedyś wręczył i który dzisiaj uznajemy za obowiązujący. Ten skrypt niesiemy ze sobą przez całe życie – uczy nas on konkretnych zasad reagowania na życiowe sytuacje i zupełnie zapomnieliśmy, że spora część tego skryptu nie została napisana przez nasze własne doświadczenia, ale po prostu przez innych ludzi – naszych rodziców, nauczycieli, rówieśników, wzorce kulturowe i społeczne. Na bazie tego właśnie skryptu decydujemy się na konkretną ścieżkę edukacyjną, ścieżkę kariery, czy też wybór partnera. To w tym skrypcie jest zapisane to czy bardziej, czy mniej dokładnie powinniśmy przemyśleć decyzje przed ich podjęciem. To tam jest zapisane jak szeroko mamy poszukiwać opcji wyboru i jak dokładnie to, co wybierzemy ma do nas tak naprawdę pasować. I w tym wszystkim prawdziwym odkryciem, mogącym wpłynąć na nasze życiowe decyzje, jest nie tyle uświadomienie sobie istnienia takiego skryptu w naszym życiu, ale to, ile znajdujących się w nim i zapisanych drobnym maczkiem reguł napisali za nas inni ludzie.

Pozdrawiam

#147 Mistrz i uczeń

Mistrz i uczeń, czyli kryzys autorytetów na własne życzenie

Dzisiaj spróbujemy się przyjrzeć odwiecznemu dylematowi, jak znaleźć, a zatem jak rozpoznać odpowiedniego mistrza. To pytanie tak naprawdę dotyczy tego jak zwiększyć prawdopodobieństwo by zainwestowana energia i czas, które to inwestycje ulokowaliśmy we własny rozwój nie zostały zmarnowane. Sprawa zaś wydaje się nie oczywista, bo gdyby taka była nie dostawałbym w tej kwestii naprawdę sporej ilości pytań. Przyjrzyjmy się temu zatem posługując się przykładem z życia wziętym. Ładnych kilka czy kilkanaście lat temu – już nie pamiętam dokładnie – zostałem zaproszony przez jedną z wyższych uczelni do przeprowadzenia zajęć ze studentami z określonego zagadnienia. Zapakowałem się więc na motocykl, przejechałem pół kraju i grzecznie zameldowałem szefowej kierunku na dzień przed zajęciami. Tam został mi udzielony szczegółowy instruktaż wszystkich możliwych urządzeń elektronicznych znajdujących się na sali. A było tego sporo – rozsuwane na pilota tablice, wyjeżdżające ze ścian ekrany, rzutniki pod sufitem chyba ze cztery, system telekonferencyjny itd. W końcu – jak już pokazałem że wiem gdzie się co włącza, przeszliśmy do omówienia wewnętrznego systemu obsługi studenta. Po zalogowaniu nauczyłem się, jak się ze studentami komunikować, jak im przesyłać materiały i w jakiej formie. I w końcu, kiedy już myślałem, że to wszystko ogarnąłem pojawił się problem. Otóż system nie chciał mnie przepuścić dalej, bo musiałem jeszcze wgrać ekrany slajdów mojej prezentacji. Nijak nie dało się tego ominąć i w końcu musiałem poprosić o pomoc. Jakież było zdziwienie pani kierowniczki, kiedy okazało się, że problem jest nierozwiązywalny – bo ja nie miałem prezentacji. To nie tak, że w ogóle nie używam, bo czasem i owszem, ale akurat wtedy nie miałem. „To z czego pan wykład poprowadzi?” zatroskała się pani kierowniczka. „No w sumie z niczego, bo z głowy” odpowiedziałem. „No to jak oni się mają nauczyć, jak nie mają z czego?” – kierowniczka nie dawała za wygraną. I wtedy przypomniała mi się scena z filmu Vabank i sławetna odpowiedź Henryka Kwinto tuż po otwarciu sejfu na pytanie „Jak pan to zrobił?”, czyli „trzeba było uważać!”.

Tyle tej historyjki. Dlaczego ją wspominam? Otóż ostatnimi czasy te role kto ma uważać, zostały zdaje się odwrócone. Teraz spodziewamy się, że odpowiedzialność za efekt nauki jest po stronie nauczyciela a nie ucznia. Uczeń przychodzi więc do mistrza i nie tylko mówi: „naucz mnie”. Mówi jeszcze dodatkowo: „podaj mi wszystko na tacy, a ja zdecyduję czy to jest wystarczające żebym się czegoś nauczył”. I ten właśnie system edukacyjny niczym mityczny Uroburos pożera sam siebie. Istota relacji uczeń mistrz leży bowiem zupełnie gdzie indziej. Ale zanim do niej dojdziemy pamiętajmy, że ta relacja jest bardzo szeroka. Przecież mamy z nią tak naprawdę do czynienia również w relacji rodzica i dziecka, starszego i młodszego brata czy siostry, majstra na budowie i czeladnika – zresztą wymieniać można by tu dosyć długo. Ważne jest jedynie to, że jeśli ta relacja ma być owocna to musi ona podlegać pewnym określonym regułom, które na szczęście są niezmienne od tysięcy lat. I tutaj dochodzimy do dylematu z początku wykładu, czyli po czym poznać prawdziwego mistrza i jak go odróżnić od tych, na których szkoda naszej energii. Otóż podstawowym wyróżnikiem jest to, że prawdziwy mistrz pozbywa się swoich uczniów. Tak, nie przejęzyczyłem się. On ich nie gromadzi, bo cała jego działalność jest zogniskowana wokół tego, by się ich pozbyć. A pozbyć się ucznia można tylko w jeden jedyny sposób – otóż uczeń ten musi sam stać się mistrzem. Zatem z punktu widzenia mistrza największa wartość jest nie w tym, by otaczała go gromadka wiernych klakierów, ale w tym, by kolejni uczniowie odchodzili w świat stając się większymi mistrzami, niż ten, który tę drogę w nich zainicjował. Jeśli zaś mają udać się w samodzielną podróż, to w trakcie terminowania u mistrza muszą wzrastać. Jeśli stoją w miejscu, to w miejscu stoi również ich mistrz. A zatem z tego punktu widzenia, mistrz, który daje swojemu uczniowi na tacy slajdy własnej prezentacji, czy tłumaczeń trudnego słowa, tak naprawdę działa przeciwko tej podstawowej mistrzowskiej zasadzie docelowego pozbywania się uczniów. Uczymy się wyłącznie wówczas, kiedy pokonujemy wyzwania, a nie wówczas, kiedy nie ma czego pokonywać. Tę zasadę odkrył już parędziesiąt lat temu Czikszenmichaly publikując swoje badania na temat flow. Żeby móc wzrastać musimy się mierzyć z odpowiednim balansem umiejętności i wyzwania. To tak jakbyśmy cały czas musieli przekraczać pewną granicę, cały czas otrzymywać do rozwiązania ciut trudniejsze zadania, stawać na przeciw ciut większym problemom. To przesuwanie zaś granicy, to decydowanie o ile w danej chwili dla danego ucznia powinna zostać przekroczona leży właśnie w rękach mistrza. Zatem z tej perspektywy, jeśli spotykasz na drodze nauczyciela, który nie stawia wyzwań a miast tego podaje ci rozwiązania na tacy, to uciekaj, bo właśnie przy tym gościu marnujesz swój potencjał. 

Problem w tym, że takie sytuacje stały się już tak bardzo akceptowaną normą, że nie zwracamy na nie uwagi. Co rusz prosimy naszych nauczycieli nie tylko o to, żeby nam wysłali linka, czy skrypt, ale jesteśmy oburzeni tym, że link prowadzi do strony w obcym języku, albo że film który udziela odpowiedzi na zadane pytanie jest za długi. No przecież ja nie mam czasu żeby to oglądać – nie może mi pan tego streścić w jednym zdaniu? Albo inny przykład, który słyszałem na własne uszy – oto pewna świeżo upieczona absolwentka pewnej uczelni mówi do mnie: „Powiedział pan, że autor tej książki jest znany. Proszę pana, ja go nie znam, wiec na pewno nie jest znany!”

No cóż, przysłowiowe „rynce i nogi opadywują”.

Istnieje jeszcze jeden wyróżnik, który możemy zastosować do selekcji potencjalnych naszych życiowych mistrzów. Jest nim zezwolenie lub też czasem prowokowanie do powstania tzw stratyfikacyjnych kręgów hierarchicznych. To sytuacja, w której mistrz zaczyna być otoczony uczniami, by nie rzec wyznawcami, którzy pomiędzy sobą ustalają hierarchiczność dostępu do mistrza. Tworzone są kręgi bardziej wtajemniczonych i mniej. Bardziej uprzywilejowanych i mniej. Tych którzy są blisko i tych którzy aspirują do takiej bliskości. Konsekwencją takiej sytuacji jest stworzenie planów wejścia, czyli systemu ocen i korzyści, którymi wymieniają sie strony tej układanki. Ci lepsi, starsi, bliżsi decydują o tym, co należy zrobić i co z siebie dać, by spijać mistrzowski nektar, czy też ogrzewać się w jego ciepełku. Przypomina to brutalne struktury subkulturowe z pogranicza gangów. Innymi słowy – nie ma nic bardziej obrzydliwego, niż taki wianuszek wtajemniczonych wokół mistrza oraz jego akceptacja tego stanu lub też udawanie, że tego nie widzi. Jeśli naprawdę nie widzi, to trzeba mu to szybko powiedzieć, żeby coś z tym zrobił. 

I ostatni – chociaż nie mniej ważny wyróżnik. Otóż właściwy mistrz to ten, który rozumie prostą zależność, w myśl której mistrzostwo nie jest przypisane do człowieka, ale do obszaru, którym się zajmuje. A to oznacza, że każdy mistrz może się równie dobrze nauczyć czegoś wartościowego od każdego ze swoich uczniów. Zamiana miejsc jest nie tylko możliwa ale też konieczna, bo mistrz jest mistrzem wyłącznie wtedy kiedy ma świadomość w jak wielu jeszcze obszarach sam jest uczniem. Ta wzajemna elastyczna fluktuacja pomiędzy tymi rolami, jest kluczowa w każdym rozwoju. Co więcej – ona ten rozwój warunkuje. 

Mamy zatem trzy podstawowe zasady – wyróżniki, dzięki którym możemy nasz czas i energię inwestować z dużo mniejszym prawdopodobieństwem ich marnotrawienia. Pierwszy to – mówiąc obrazowo – pozbywanie się uczniów, czyli takie prowokowanie ich wyzwań by wzrastali i wkońcu odchodzili już jako mistrzowie, drugi to pilnowanie, by wokół mistrza nie powstawały kręgi wpływów i trzeci akceptacja bycia mistrzem i uczniem jednocześnie. I w sumie chyba nie ma lepszej definicji tych zasad niż pochodzący ze wschodu układ swami – sanyassin. Swami to mistrz, który uosabia te trzy wyróżniki, zaś sanyassin to coś więcej niż tylko określenie ucznia. To również mistrz, którym sam niebawem się stanie. To ktoś – powiedzielibyśmy – już na wylocie. Kto kto przeszedł rozumną i trudną drogę własnego rozwoju i kto stoi u progu mistrzostwa. Ilekroć Swami wymawia zaś słowo Sanyassin tylekroć w jego głowie powstaje obraz mistrza większego niż on sam. I z szacunku do jego potencjału, do tego, że nowy, większy mistrz właśnie się budzi Swami nigdy nie podsuwa mu rozwiązań na tacy, bo wie, że wtedy zatrzymuje się rozwój ucznia, zaś mistrz w ten sposób jedynie traci w jego oczach. I to jest odpowiedź na współczesny kryzysy autorytetów. Sami ich załatwiliśmy wymagając od nich slajdów z ich własnych prezentacji, zamiast w myśl zasady Henryka Kwinto, po prostu uważać na to co nam przekazują. 

Pozdrawiam

#148 Przestrzeń liminalna, czyli transformacja w rytuale przejścia

Zacznijmy od przykładów. Stefan jest właścicielem warsztatu samochodowego. W ostatnich tygodniach jego obroty zmniejszyły się o 60%. Ludzie mniej jeżdżą, rzadziej wychodzą z domu, to i potrzeby napraw samochodów stały się mniejsze. Stefan jednak jest przedsiębiorczy, bo mimo tego, że jak zdecydowana większość ludzi zna, on również nie otrzymał ani grosza żadnego świadczenia pomocowego, jakoś ciągnie ten wózek wyczekując, aż rzeczywistość wróci do stanu sprzed kilku miesięcy. Póki co chce przetrwać, za wszelką cenę, bo przecież to kiedyś musi znowu być tak jak dawniej. Grażyna pracuje w firmie eventowej – wszystko siadło. Nie ma ani jednego zlecenia. Rosną kwoty niezapłaconych leasingów za sprzęt, a szefowie już nawet nie potrafią ukryć rosnącej rozpaczy. Podobnie jak Stefan nie przygarnęli grosza, więc robią bokami i wypatrują powrotu do normalności. Moglibyśmy tak wymieniać kolejne przykłady, kolejne branże, czy przestrzenie rynku. Wszyscy czekają na powrót rzeczywistości sprzed tych okropnych czasów. A co jeśli ta rzeczywistość już nie wróci? Jeśli – nawet po zakończeniu pandemii – nic już nie będzie takie samo? Wskazuje na to wiele przesłanek. Część pracodawców – szczególnie dużych firm zauważyła, że nie potrzebują już tak dużych powierzchni biodrowych, bo część pracowników świetnie się czuje w pracy zdalnej. I tych przykładów też można by mnożyć. I to we wszystkich właściwie obszarach naszego życia – rzeczywistość która nas czeka nie będzie już tą samą rzeczywistością, za którą wszyscy tęsknimy. Od podróży, przez pracę, czy relacje międzyludzkie, po psychologiczne konsekwencje dystansowania. Może więc zamiast tęsknić za starym zacząć się zawczasu przygotowywać na nowe? Ale jak to zrobić, jak sobie z tym poradzić? Jak przygotować się do tak olbrzymiej zmiany i jak ją przejść?

Żeby poszukać odpowiedzi na to pytanie zajrzymy do obszaru wiedzy, do którego nie zaglądamy zbyt często, a mianowicie do antropologii i skorzystamy z dokonań znakomitych antropologów Arnolda Van Gennepa i Victora Turnera, którzy badali zjawisko rytuału przejścia u wielu plemion oraz w wielu tradycjach. Okazuje się bowiem, że nasza psychologiczna kondycja jest bardzo wrażliwa na spore życiowe zmiany i trzeba ją – co wiedziały już ludy pierwotne – do tej zmiany solidnie przygotować. W przeciwnym razie po prostu nie radzimy sobie z dużymi zmianami, płacąc za nie nie tylko drastycznym przewartościowaniem dotychczasowych zachowań ale również wieloma konsekwencjach psychologicznymi. Pojawia się silny stres a w jego konsekwencji wiele groźnych chorób z nowotworami na czele. Zresztą pierwsze oznaki silnego stresu już się pojawiają – co rusz w mediach jesteśmy informowani o zupełnie szalonych czynach ludzi, nie będących pod wpływem alkoholu czy narkotyków, których dokonują w efekcie nie poradzenia sobie z olbrzymim napięciem, którego doświadczają. I niestety te zjawiska będą się nasilały – moim zdaniem ich apogeum nastąpi pod koniec wakacji, więc tym bardziej powinniśmy szukać sposobów na poradzenie sobie z tym, co się właśnie dookoła oraz w nas samych dzieje. 

Gennep badając rytuały przejścia, służące przeniesieniu ich uczestników z jednego stanu do drugiego (na przykład z dzieciństwa w dorosłość) zauważył, że niezależnie od czynnika kulturowego i geolokalizacji występują w nich trzy zasadnicze okresy. Pierwszym jest tzw okres preliminalny, nazywany również separacyjnym. To czas, w którym przechodząca zmianę jednostka jest separowania od reszty społeczeństwa. Jej usunięcie polega nie tylko na stworzeniu dystansu czy oddzielenia od innych członków wspólnoty, ale też na pozbawieniu jej dotychczasowej roli społecznej. W akcie tym człowiek będący w fazie przedliminalnej traci swoją pozycję, uprawnienia, możliwości dotychczasowej egzystencji na zdefiniowanym wcześniej poziomie. Jest odsuwany od możliwości korzystania z dóbr, które mu wcześniej przysługiwały i do korzystania z których wcześniej był przyzwyczajony. Ta separacja miała za zadanie wprowadzenie pewnego rodzaju ascezy społecznej i jak się dobrze przyjrzymy, to występuje często także w mitach, baśniach, czy historiach. To przecież dokładnie to odosobnienie, którego doświadcza Robinson Cruzoe wyrzucony z oceanu na bezludną wyspę, by mogła się w nim dokonać zmiana. W każdym razie ten stan przedliminalny ma za zadanie wyczyścić dotychczasowe przyzwyczajenia i nawyki, bo kluczem w rytuale przejścia jest w jego pierwszej fazie pozbycie się dotychczasowego świata ze sfery swoich przekonań, wierzeń czy wartości. Ten świat musi przestać istnieć dla uczestnika rytuału przejścia by mógł on wejść w kolejną fazę, czy też postawić kolejny krok na drodze do zmiany. Trochę to przypomina fazę odrzucenia w psychologii relacji, czyli ideę zgodnie z którą po rozstaniu z ważną dla nas osobą musimy doświadczyć rodzaju katharsis, czyli odrzucenia rozpamiętywania, by móc rozpocząć nowe życie już bez tej osoby. Tak długo, jak długo to rozpamiętywanie dawnego świata będzie nam towarzyszyć, tak długo nie będziemy w stanie wejść na  odpowiednim i efektywnym poziomie w nową rzeczywistość. Zatem w fazie preliminalnej należy doświadczyć zerwania powiązań z dotychczasowym światem na wszystkich możliwych polach i poziomach, bo dopóki te związania zostają w naszej głowie, dopóty nie jesteśmy w pełni zdolni do tego, by wejść w kolejną fazę. Ta kolejna faza zaś to okres liminalny, czyli rodzaj zawieszenia pomiędzy światami. To sytuacja, w której już nie uczestniczymy w poprzednim świecie, ale jeszcze nie uczestniczymy w nowym. W tym stanie odbywa się proces przygotowania. U ludów pierwotnych był to okres poświęcony temu, by adept zmiany pozostając w odosobnieniu mógł zajrzeć w siebie i na głębokim, wręcz duchowym poziomie przewartościować swój świat. Po znikających poprzednich wartościach, ideach, przekonaniach, przyzwyczajeniach, wizji świata itd pozostaje puste miejsce. I teraz to puste miejsce trzeba wypełnić nowym sobą, w taki sposób by ten nowy był w pełni przygotowany na nowy świat, nowe wyzwania, nową egzystencję. Jednym zaś z niezbędnych składowych stanu liminalnego, czyli pojawienia się w granicznym zawieszeniu pomiędzy światami jest akceptacja tego, że do starego świata nie ma już powrotu. To odcięcie patrzenia w tył, w przeszłość i przeniesienie koncentracji na patrzenie w przód, czyli przyszłość ze wszystkimi tego konsekwencjami. I w tej właśnie akceptacji tkwi różnica pomiędzy tymi dwiema fazami – w fazie preliminalnej jesteśmy separowani od dotychczasowego życia, by za pomocą tej separacji ułatwić nam pozbycie się starego świata i zaakceptowanie tego faktu. Zaś w fazie liminalnej dalej trwa nasza separacja, ale tutaj nie ma już walki z tęsknotą za starym światem. Tutaj jest akceptacja braku możliwości powrotu starego świata i przygotowanie się na świat nowy. Teraz nadchodzi czas na ponowne zajrzenie w głąb siebie, ale tym razem w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie czego oczekuję od siebie w nowej rzeczywistości i czego oczekuję od nowej rzeczywistości dla siebie. To niezwykle ważny moment, bo właśnie od tego kognitywnego procesu odbywającego się w naszym wnętrzu zależy to, na jakim poziomie jakości będziemy zdolni funkcjonować w nowym świecie. Całe zaś przygotowania odbywają się wyłącznie w naszej głowie, to tam musi się zadziać największa i najcięższa praca nad wykreowaniem nowych wartości, oczekiwań i zamierzeń. Tego, co ten nowy świat dla nas oznacza i mówiąc współczesnym kolokwialnym językiem, jak się w nim ustawić na nowo. I zwróćmy uwagę na niezwykle istotny aspekt – tu już nie ma miejsca na myślenie z czego zrezygnować, bo w poprzedniej fazie zrezygnowaliśmy ze wszystkiego. Jeśli zaś w adepcie zmiany pojawia się takie myślenie, to oznacza ono jedynie, że wciąż znajduje się on w fazie preliminalnej. Że poprzednia lekcja akceptacji utraty poprzedniego świata nie została odrobiona, a to oznacza, że adept nie jest gotowy do tego by przejść dalej. To trochę jak grze w Chińczyka – jeśli trafiasz pionem na pole myślenia w stylu „kiedy wrócą poprzednie czasy”, musisz cofnąć piona o kilka pól do tyłu by ponownie przejść fazę preliminalną. Ciężka sprawa, prawda? Ale dopiero kiedy okres przygotowań w fazie liminalnej dobiega końca i adept w swojej własnej głowie jest odpowiednio przygotowany na nowy świat, wie co ma zrobić, wie co go czeka i z czym się musi zmierzyć, wie czego mu brakuje i jakie zasoby musi uzupełnić, lub wie z jakich swoich dotychczasowych zasobów, z których nigdy wcześniej nie korzystał, może skorzystać teraz. I pamiętajmy, że pod słowem zasoby kryje się nie wartość materialna ale przede wszystkim wiedza, umiejętności i te elementy doświadczenia, które będą pomagały w nowym świecie, a nie w nim przeszkadzały. 

Kiedy to wszystko już jest gotowe, i powiedzielibyśmy, że adept dojrzał do zmiany, następuje trzeci okres zamykający rytuał przejścia. W tym okresie, zwanym postliminalnym następuje integracja z nowym światem. U ludów pierwotnych uczestnik rytuału zostawał wówczas wprowadzany do społeczeństwa ale już w nowej roli, w zupełnie nowej, innej niż dotychczasowej konfiguracji społecznej rzeczywistości. Jeśli był gotowy, jeśli jego przygotowania w fazie liminalnej zostały odpowiednio dobrze przeprowadzone, to odnajdywał się w nowej rzeczywistości dość szybko, zaś cała zmiana odbywała się przy minimalnych kosztach psychologicznych, bo taka była jej prawdziwa zasadność i istota.

Jak możemy dzisiaj skorzystać z tego antropologicznego modelu rytuału przejścia? Po pierwsze na poziomie diagnozy tego, w której z faz się obecnie znajdujemy. Po drugie tego, czy rzeczywiście w każdej z odbytych faz odrobiliśmy zadanie na takim poziomie, by zdobyć niezbędne psychiczne i mentalne uprawnienia do wkroczenia w kolejną fazę. Po trzecie uświadomiwszy sobie, że rytuały przejścia towarzyszą ludzkości od tysięcy lat – ani nie jesteśmy pierwsi, ani nie ostatni. A skoro inni byli w stanie je pokonywać, to my również możemy. Tym bardziej, że nie trzeba tu jakiegoś specjalnego poziomu eksperckiego by spostrzec, że świat który nas czeka na pewno nie będzie już taki sam jak wcześniej.

Pozdrawiam

#149 Trzy palce cienia

Trzy palce cienia

Oto mały Jasio. No może już nie taki mały, bo ma piętnaście lat. Są lata osiemdziesiąte, a sytuacja ma miejsce mówiąc delikatnie gdzieś na głębokiej prowincji. Miejscowość jest na tyle mała, że można ją obejść wzdłuż i wszerz zaledwie w godzinę. Reguły życia tej społeczności są jeszcze krótsze niż droga przez wieś: praca, dom, praca, w niedzielę kościół i generalnie po co się wychylać. Jednak Jasio postanowił się zbuntować – jako jedyny w swej społeczności nosi włosy do pasa, ramoneskę i koszulkę z trupią czachą – jest bowiem metalem z całym dobrodziejstwem inwentarza tejże subkultury. Dwa razy w tygodniu Jasio ze swoją niestrojącą i wiekową gitarą mija strażacką remizę i dom sołtysa by dotrzeć na jedyny tutaj autobusowy przystanek. Stamtąd będzie jechał godzinę do innej podobnej miejscowości, w której domu kultury, w małej piwniczne wyżebranej od kierownika z podobnymi sobie szarpidrutami, będą piłować utwór delikatnie mówiąc zerżnięty z „Kashmiru” Led Zeppelin. Kiedy zaś przechodzi z gitarowym futerałem pod oknami mijanych domów jedyne co najczęściej widzi to skierowany w jego stronę wskazujący palec swoich sąsiadów zdający się mówić: „O! To ten z tą gitarą. Jak on wstydu nie ma, gdzie są rodzice, gdzie szkoła i ksiądz. Pognać go z widłami żeby się do uczciwej roboty wziął”. Teraz w kolejnym przykładzie przenieśmy się do współczesnych czasów. Oto nasi ulubieńcy, czyli Stefan i Grażyna. Standardowo: właśnie zjędli obiad i właśnie – również standardowo się pokłócili. Tym razem jak zwykle poszło o jakąś pierdołę i jak zwykle w ferworze kłótni już zapomnieli co było jej powodem. To już zresztą nie ma znaczenia, bo teraz są na etapie wyrzucania sobie niechlubnych fragmentów przeszłości. „Po coś tam do niej polazł – wrzeszczy Grażyna wymierzając w Stefana oskarżycielski wskazujący palec – żeby się gzić z tą lafiryndą”. „Myślałem, że to już wyjaśniliśmy – odpowiada Stefan – przecież wtedy byłem przekonany, że z nami już koniec, że tego się nie da uratować i że już mnie nie chcesz. A poza tym – teraz Stefan celuje palcem w Grażynę – myślisz że zapomniałem twoje skoki w bok. Jak mnie zdradziłaś z tym pajacem”. „Ale ten pajac – teraz Grażyna przejmuje celowanie palcem – przynajmniej zarabia lepiej niż ty”. Tutaj możemy zakończyć ten przegląd przykładów, bo przecież domyślamy się czym się skończy. Apogeum kłótni będzie towarzyszyło trzaskanie drzwiami, potem kilka cichych dni, wreszcie seks na zgodę, kilka dni normalnego związku, dopóki któremuś z nich coś się znowu nie przypomni.

Co łączy te dwa przykłady – pierwszy sprzed prawie czterdziestu lat i ten współczesny? Zwróciliście uwagę na ten celujący we wroga, oskarżycielski palec? Wydaje się być ponadczasowy, prawda? 

Zdaje się, że ilekroć coś komuś chcemy zarzucić, tylekroć właśnie w tego kogoś mierzymy swój wskazujący palec mówiąc: „to ty, a nie ja”, „to przez ciebie, a nie przeze mnie”, „to twoja a nie moja wina”. Jednak kiedy się przyjrzymy bliżej układowi naszej dłoni, który przyjmujemy by pokazać na kogoś palcem to zwróćmy uwagę, co w tym czasie dzieje się z pozostałymi trzema palcami – środkowym, serdecznym i małym. Otóż to ci niespodzianka – one w tym geście celują w nas, prawda? Ilekroć chcemy pokazać kogoś lub coś palcem, tylekroć jeden palec i owszem wskazuje ten nasz pokazywany cel, ale trzy pozostałe (oprócz wyprostowanego kciuka) zawsze są ustawione w taki sposób, by wskazywać na nas samych. Na tę właśnie metaforę zwraca uwagę znakomity izraelski psycholog i psychoterapeuta Dr Romanelli. Przyjrzymy się dzisiaj temu bliżej, bo zdaje się że te właśnie trzy zgięte palce skrywają potężną metaforę naszych własnych cieni, do których czasem bardzo nie chcemy się przyznać. Po pierwsze wskazuje na to sam ich układ: są przecież zgięte, niejako schowane w dłoni, jakbyśmy nie chcieli by ktokolwiek na nie zwrócił uwagę. Uwaga przecież ma być skoncentrowana na tym wskazującym palcu, a dokładniej mówiąc na tym, na co wskazuje. I to ma być na tyle silne wskazanie, by nikt nawet przez przypadek nie wskazał na nas, Trochę to przypomina złodziejską sztuczkę spod znaku „o tam ucieka” stosowaną przez tysiące lat przez rabusiów chcących odwrócić uwagę ścigającego ich tłumu od samych siebie. Zajrzyjmy teraz co kryje się za tymi schowanymi trzema palcami sąsiadów Jasia metalowca, z pierwszego przykładu. Czy gdybyśmy tam dobrze poszperali, nie znaleźlibyśmy konstruktów w stylu „sam nie byłem na tyle odważny by w dowolny sposób przeciwstawić się tej zgorzkniałej wspólnocie i szaroburemu światu, więc to że ty się przeciwstawiasz doprowadza mnie do szału”. Albo „twoja demonstracja wolności – w jakiejkolwiek przestrzeni jedynie mi przypomina, że mnie na taką demonstrację nigdy nie było by stać!”. Albo jeszcze inaczej: „twoja inność i to że się z nią tak odważnie obnosisz mogła by sprowokować innych, by również poszli tą drogą, a wówczas w swoim lęku nie znajdę już żadnego oparcia!”. Jak widać – a celowo dobrałem taki a nie inny przykład – pod każdy z tych palców moglibyśmy podstawić całą masą konstruktów myślowych, przekonań i idei, czyichś ocen i osądów, którymi byliśmy poddawani na różnych etapach naszego życia ilekroć niespecjalnie było nam po drodze z resztą. Kiedy na coś nie chcieliśmy się zgodzić, kiedy się przeciwko czemuś buntowaliśmy, bo uważaliśmy to za niewłaściwe, krzywdzące czy odbierające nam wolności i niezależność. W każdej z tych chwil, kiedy inni wytykali nas palcem – i to z różnych powodów i w różnych skalach: od najmniej istotnych błahostek, po kwestie mające wpływ na nasze życie, plany czy szczęście – jednocześnie chowali w swych dłoniach trzy pozostałe palce, tyle że wówczas umykały naszej uwadze. Nie widzieliśmy ich, bo nie chcieli by były widoczne, ponieważ ich odkrycie mogło by zmienić to w jaki sposób na ich wycelowane w nas palce reagujemy, prawda?

A teraz przyjrzyjmy się dokładnie z tej samej perspektywy Stefanowi i Grażynie, kiedy zamiast razem pozmywać po obiedzie i nacieszyć się wspólną poobiednią kawą właśnie zabierają się za rzucanie w siebie oskarżeniami i wymierzaniem na przemian w siebie oskarżycielskiego palca. Czego reprezentacją mogą być trzy pozostałe palce, które właśnie Stefan usiłuje ukryć w swej dłoni i które, kiedy się im przyjrzeć bezlitośnie wskazują na niego samego? Co tam znajdziemy? Czy będzie tam wstyd i wina za własne czyny i to nie przed Grażyną, ale przed samym sobą? A może skrywa się tam cały wachlarz mechanizmów obronnych, za którymi usiłuje się ukryć chyboczące się z niepewności Stefanowe ego. A może jeden z tych schowanych palców reprezentuje manipulacyjną próbę odwrócenia uwagi od własnych, wstydliwych przeszłych zachowań i epizodów? A co znajdziemy w dłoni Grażyny? Jakie tam znajdują się lub mogą znajdować skrywane reprezentacje? Czy tam również jest jakiś rodzaj lęku, a może winy, czy jakieś mechanizmy obronne z chęcią manipulacji na czele? Czego Grażyna nie chce powiedzieć o sobie, co nie ma się wydać, co musi zostać ukryte przed światem, ale też najchętniej przed nią samą? 

Dr Assael Romanelli na podstawie swojego doświadczenia w wieloletniej pracy psychoterapeutycznej z parami wskazuje, że najczęstszą reprezentacją stojącą za tymi trzema skrywanymi palcami stoją nasze winy, obrona i manipulacja. Ja bym jednak zdecydowanie rozszeszył ten arsenał dodając do niego jakiś rodzaj lęku czy obawy, poczucie winy i wstydu – głównie przed samym sobą – i co najważniejsze brak umiejętności akceptacji własnego cienia. Tych wszystkich uczuć, które odkrywamy w sobie i postrzegamy jako negatywne – gniewu, pożądania, chciwości, agresji, rozpaczy, rozczarowania sobą i światem itd. To mechanizm, w którym próbujemy się chronić, by nie dopuścić do siebie świadomości istnienia ciemniejszej strony własnego ja w lęku przed odrzuceniem. I to niekoniecznie przez innych – głównie przed odrzuceniem przez samego siebie. Zainteresowanych kwestią rozwinięcia mechanizmów zarządzających naszym cieniem odsyłam do lektury Junga – gość się naprawdę namęczył pisząc setki, jak nie tysiące stron o cieniu, więc jest co zgłębiać.

Jednak to, co – w moim przekonaniu – najbardziej cenne w spostrzeżeniu Dr. Romanelli, skrywa się nie w reprezentacji trzech zgiętych i chowanych w dłoni palców innych, którzy swoim wskazującym palcem celują w nas. Najcenniejszą informacją dla nas jest to, co jesteśmy zdolni odkryć w reprezentacji naszych trzech palców, kiedy to my mierzymy naszym oskarżycielskim palcem w innych. Niestety odkrycie tych informacji nie jest łatwym zadaniem, bo przecież po to celujemy w kogoś palcem by cała uwaga była zwrócona w jego stronę a nie w naszą. I to nie tylko uwaga wszystkich na około, ale przede wszystkim nasza własna. Na straży stoi nasze ego, które podszeptuje nam do ucha, że wszelka wina i przyczyna jest po drugiej stronie i ten łatwy osąd kusi, bo przecież nie lubimy się przyznawać do cienia, szczególnie przed samymi sobą. Jednak w pokonaniu własnego ego w tym mechanizmie można się wesprzeć, zaś najlepszym wsparciem jest przyjrzenie się naszej własnej dłoni. Tam zawsze znajdziemy te trzy zgięte i w wtulone w dłoń palce, których tak naprawdę nie sposób ukryć głównie przed samym sobą. Ilekroć więc przyłapiemy się na celowaniu naszym palcem w dowolną inną osobę spróbujmy choć przez chwilę się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę metaforycznie reprezentują te trzy pozostałe palce, której właśnie zobaczyłam, czy zobaczyłem w swojej własnej dłoni. 

Ze swej strony mogę zagwarantować zaś tylko jedno – tego widoku nie da się już odzobaczyć.

Pozdrawiam

#150 Powrót do równowagi

Powrót do równowagi

Tym razem muszę zacząć od pewnego zastrzeżenia. Otóż długo się zastanawiałem czy na pewno poruszyć ten temat, bo mam świadomość, że sporo osób może nań zareagować w dość negatywny sposób i jak zwykle to bywa w większości dlatego, że poruszy to w nich jakąś drażniącą strunę. 

Jednak po pierwsze sam temat jest na tyle istotny, że warto o nim wspomnieć. Po drugie został już odnotowany w wielu psychologicznych i socjologicznych artykułach najbardziej liczących się branżowych periodyków, a po trzecie po prostu zjawisko które opisuje, właśnie zaczyna nam towarzyszyć w sytuacji, w której nasze kontakty społeczne i zachowania socjalne zostały mocno ograniczone. Zastrzeżenie zaś dotyczy tego, by pamiętać, że nie mam zamiaru podważać czy umniejszać szkód oraz negatywnych konsekwencji tego co się dzieje – arówno po stronie naszego somatycznego jak i psychicznego zdrowia oraz destrukcji naszych dochodów, kondycji i płynności finansowej oraz wielu planów na przyszłość. Ale dzisiaj spróbujemy przyjrzeć się temu, czy czasem niejako przy okazji nie doświadczamy pewnego przewartościowania, które wcale nie musi być negatywne. 

Zjawisko zauważono zupełnie niedawno i to równolegle w wielu badaniach ankietowych – nie będę ich wymieniał, bo nie starczyło by na to czasu – w których ankietowani zaczynają deklarować, że niespecjalnie im się pali do tego by wrócić do poprzedniego trybu życia. Że izolacja społeczna – mimo jej wszystkich wad – ma dla nich pewne pozytywne cechy. Że wcale nie czują się specjalnie gorzej i co ciekawe w sporej liczbie przypadków nawet lepiej, kiedy ich kontakty społeczne zostały ograniczone. Kiedy chcemy wyjaśnić przyczynę tego zjawiska pewnie w pierwszej kolejności pojawiają nam się w głowie introwertycy, bo generalnie ludzie bardziej zamknięci w sobie, bardziej skierowani mentalnie do wewnątrz a nie na zewnątrz wreszcie poczuli się zwolnieni ze społecznego imperatywu nawiązywania kontaktów i funkcjonowania w narzuconym przez resztę paradygmacie zewnętrznym. Zdaje się, że nawet ktoś pod jednym z moich mini wykładów, w którym omawiałem negatywne skutki dystansowania społecznego napisał, że jest akurat introwertykiem i jemu z tym dobrze. 

Spróbujmy zatem przyjrzeć się temu nieco bliżej. Otóż z pewnej określonej perspektywy interakcyjnej nasza aktywność jest bipolarna. Z jednej strony skali mamy zachowania społeczne, czyli kontakt z innymi, uczestnictwo w grupach czy organizacjach, doświadczanie reguł obowiązujących w społeczności, do której należymy lub do której aspirujemy itd. Wszystkie te zachowania po tej stronie bipolarnej skali nazwijmy polaryzacją zewnętrzną, bo w niej zogniskowanie naszej uwagi skierowane jest na zewnątrz nas. Po drugiej stronie skali znajduje się więc polaryzacja wewnętrza. To na przykład tworzenie odpowiedniej jakości relacji z samym sobą, swoiste doświadczanie siebie, bycie z sobą, wrażliwość na własne wnętrze i to zarówno na polu świadomości sygnałów płynących z ciała, jak i na polu świadomości tego co się dzieje w naszej głowie. Na planie emocji, myśli, przekonań, ocen i osądów itd. Najłatwiej byłoby mi to wyjaśnić z poziomu inteligencji duchowej i rozwoju duchowego, ale tym razem spróbuję ominąć duchowy aspekt (choć pewnie do końca się nie da) i posłużę się przykładem takiego związku z ciałem, którego w normalnym trybie nie doświadczamy. Takim przykładem są epizody głodówek stosowane przez wielu ludzi na całym świecie pochodzących z różnych tradycji i kultur. Część z nich ma znaczenie religijne ale spora też część wyłącznie zdrowotne. Kiedy zajrzymy zaś do opisów swoich stanów tych osób, które odbyły taką kilkudniową czy też kilkunastodniową głodówkę, czyli przyjmowanie w tym czasie wyłącznie wody, często znajdziemy tam informację o pojawiającej się (zazwyczaj  w okolicach siódmego dnia) świadomości ciała, czyli takiego uwrażliwienia na sygnały płynące do nas z organizmu, których w normalnym trybie albo nie doświadczamy albo nie zauważamy. Pojawia się rodzaj nie doświadczanej wcześniej bliskości ze swoim wnętrzem, czyli z naszej perspektywy właśnie coś co stanowi jeden z ważnych elementów polaryzacji wewnętrznej. Oczywiście – co muszę dodać – jeśli zainteresowaliście się głodówkami, to proszę nie róbcie tego bez zdobycia odpowiedniej wiedzy i najlepiej po konsultacji z lekarzem, szczególnie jeśli miałby to być epizod dłuższy niż trzy dni. Ale wróćmy do naszego bipolarnego systemu – mamy więc z jednej strony grot wektora zwrócony na zewnątrz, w tym na innych, a z drugiej stron grot wektora zwrócony do naszego wnętrza. Idealnym zaś stanem – i to nie tylko moje przekonanie, ale też wiedza pochodząca z wielu tradycji, w tym również mistycznych – jest stan, w którym pomiędzy tymi dwiema polaryzacjami występuje idealna równowaga. To oznacza, że dla naszego zdrowia psychicznego, tzw. dobrostanu najlepiej jest zrównoważyć te dwa wektory – czerpać z zaangażowania społecznego wszystko to co jest nam potrzebne i jednocześnie doświadczać samych siebie na planie wewnętrznym w równym stopniu. Problem jednak w tym, że ta dwubiegunowa skala przez ostatnie wręcz dziesięciolecia została znacznie zaburzona. Otóż jej gatunkowy ciężar, czy jakbyśmy powiedzieli „języczek u wagi” został przesunięty w znacznym stopniu w stronę polaryzacji zewnętrznej. Przyczyna tkwi w wielu aspektach naszej rzeczywistości. Na przykład w powszechnej medializacji bodźców – przecież jesteśmy otoczeni rożnymi formami przekazu właściwie ze wszystkich stron – od przekazu telewizyjnego, radiowego, prasowego czy internetowego, przez przekaz atakujący nas z banerów reklamowych, plakatów, ulotek czy innych reklamowych nośników, po przekaz płynący od innych ludzi, w którym dowiadujemy się o świecie, polityce, rynku itd. Kolejnym aspektem przesuwającym ciężar polaryzacji na zewnątrz jest często podświadomy aspiracyjny efekt mediów społecznościowych. Na przykład kiedy oglądamy zdjęcia znajomych z wakacji, imprez, dobrej zabawy, uczestnictwa w koncertach czy innych wydarzeniach, to podświadomie nasz mózg odbiera bodźce, z których uczy się, że takie życie jest właściwe. Skoro większość tak żyje, to przecież my też powinniśmy by od tej większości nie odstawać. I często podświadomie, a czasem całkiem świadomie wybieramy takie aktywności, które również i nam pozwolą na zamieszczenie zdjęcia z wakacji, czy imprezy w jakimś społecznościowym medium. Kolejny aspekt skrywa się w aktywności zawodowej oraz kondycji finansowej. Kiedy widzimy przykłady ludzi, którzy awansują, zaczynają więcej zarabiać, a więc też zaczynają gromadzić większe i droższe dobra wielu z nas zaczyna się podświadomie porównywać. W czego efekcie podejmiemy jakiś rodzaj działań by dorównać do w ten sposób wyznaczonego poziomu stratyfikacyjnego. Tutaj oczywiście można by wymieniać tych aspektów sporo. Jedak klucz w tym, że to wszystko właśnie ma olbrzymi wpływ na powiększenie znaczenia polaryzacji zewnętrznej, kosztem polaryzacji wewnętrznej. To zjawisko zaś niesie ze sobą jeden podstawowy problem – otóż kiedy przez dziesięciolecia jesteśmy poddawani tak silnemu działaniu tych aspektów, to siłą rzeczy zaczynamy taki stan uważać za normę. Na tyle się przyzwyczajamy, że tak jest poukładane życie i świat, że po prostu poddajemy się temu systemowi adaptując do narzucanych przez niego warunków. I oczywiście cierpią wyłącznie introwertycy, którzy w swojej naturze nie są w stanie się przystosować.

I teraz kiedy nagle pojawia się pandemia i gospodarczy lockdown te proporcje zostają naruszone. Nasza bipolarna skala zaczyna przesuwać swój ciężar w drugą stronę, w kierunku polaryzacji wewnętrznej. Co ciekawe, można to zjawisko pokazać na przykładzie tych samych mediów społecznościowych. Zwróciliście uwagę na tzw. chellenge na Facebooku, czyli wzywania do których nominują się nawzajem znajomi. Jest tego naprawdę sporo: „dziesięć książek, które wywarły na mnie największy wpływ” publikowane przez dziesięć dni by codziennie pojawiała się jedna książka i to kompletnie bez opisu dlaczego i skąd się wziął taki wybór. Jedynie okładka. I to samo z płytami, filmami, zespołami muzycznymi i wymieniać można by tu jeszcze sporo. Zobaczmy co skrywa się pod spodem takiej zabawy. Otóż polega ona na przekierowaniu uwagi na polaryzację wewnętrzną. Mówi „pokaż co cię poruszyło, co miało na ciebie wpływ, co cię zmieniło” i jednocześnie mówi „jednak nie opowiadaj nam o tym, wyłącznie pokaż okładkę, bym sam, czy sama mógł zostać z tym co to może oznaczać dla mnie bez narzucania twojego punktu widzenia.” To przecież przekaz „nie opowiadaj nam swojej historii, lepiej zostańmy w ciszy”. To niezwykłe, prawda? A przynajmniej wydaje się niezwykłe właście dlatego, że wcześniej uznaliśmy że zaburzenia naszych bipolarnych skal i przesunięcie ich ciężaru na zewnątrz jest normą. Nie, nie jest normą, jest tak samo niebezpieczne jak przegięcie w drugą stronę i zamknięcie się w piwnicy przed światem, bo każde przesunięcie ciężaru naszej polaryzacyjnej skali w dowolną ze stron ma dla nas destrukcyjne skutki. Na skutek właśnie tego zaburzenia skali i funkcjonowania wyłącznie po stronie społecznej czasem spotykamy ludzi, którzy potrzebują nieustannej obecności innych, ich zainteresowania i atencji, bo sami z sobą po prostu nie są w stanie wytrzymać. Moglibyśmy powiedzieć, że sami siebie nie są w stanie zainteresować, więc potrzebują, by inni wypełnili im czas. I ten efekt „nudzenia się z samym sobą” to jedno z najbardziej katastrofalnych emocjonalnie zjawisk, bo tymi samymi drzwiami wchodzi lęk przed odrzuceniem, nadmierna potrzeba akceptacji i wiele innych destrukcyjnych dla naszej psychiki emocji. 

Kluczem jest zdrowa idealna równowaga – pomiędzy tym co na zewnątrz, a tym co wewnątrz. To właśnie dlatego tak wielu ludzi czuje, że w powrocie do poprzedniego zgiełku życia wcale nie musi być aż tyle dobrego. Co więcej to właśnie chwilowe odwrócenie wektora naszych polaryzacyjnych skal uświadomiło nam że wcale nie potrzebujemy aż tak wiele tych wszystkich rzeczy, którymi wcześniej zapełnialiśmy naszą przestrzeń. Wcale nie potrzebujemy aż tylu społecznych interakcji, o które wcześniej zabiegaliśmy. Przekonujemy się że cisza, jest tak samo ważna jak dźwięk. Że ideałem nie jest dominacja naszej postawy aktywnej, ale równowaga pomiędzy aktywnością i pasywnością. I nie czujemy się z tym gorzej, ale często lepiej, bo jak przekonują brodaci i nie tylko mistycy od prawa do lewa w historii cywilizacji, cisza, samotność, bycie ze sobą to również część naszej natury, o której zapomnieliśmy z wielką szkodą dla jakości naszego życia. Klucz jest w równowadze. Pozdrawiam.

#151 Obarczane winą

Przerzucanie winy, czyli efekt braku strategii wyjścia

Przyjrzymy się dzisiaj zjawisku, które tylko z pozoru wydaje się rzadkie. W rzeczywistości doświadczamy go bardzo często ze strony wielu ludzi i w jego efekcie nie do końca wiemy jak się zachować, co powoduje, że grzęźniemy w jego przykrych skutkach jeszcze bardziej. Oczywiście z energetyczną i mentalną szkodą dla samych siebie. Przyjrzyjmy się najpierw przykładom, żeby zobaczyć, w jakich sytuacjach ten mechanizm może się pojawić i w jaki sposób przebiega stojąca za nim strategia, a dokładniej mówiąc jej brak. Przywołajmy zatem Grażynę, jednak tym razem w roli dajmy na to akademickiego wykładowcy. Grażyna prowadzi zajęcia ze studentami i próbuje im objaśnić jakąś naprawdę prostą kwestię po czym pyta, czy i w jaki sposób została zrozumiana. Okazuje się, że jeden ze studentów z pośród całej grupy kompletnie nie zrozumiał przekazu i oburza się na treści, które w nim w ogóle nie padły. Grażyna mówiła o tym, że kolor czarny jest ciemniejszy od koloru białego, zaś rzeczony student podnosi właśnie raban, że mówienie o ciemniejszym białym to kompletna bzdura. Grażyna ze spokojem stara się wyjaśnić, że przecież powiedziała coś zupełnie odwrotnego: że to właśnie czarny jest ciemniejszy. I teraz następuje kluczowy moment. Spodziewamy się bowiem, że student (przypominam, który jako jedyny z całej grupy zrozumiał przekaz odwrotnie) przyzna teraz się do błędu i powie coś mniej w więcej w stylu: „A ok, to ja coś przekręciłem, sorry!”. Jednak ku zdziwieniu pozostałych reakcja studenta jest dokładnie odwrotna. Teraz bowiem, zamiast przyznać się przed sobą i całą resztą świata do pomyłki, student uderza w Grażynę: „To w takim razie to pani to źle wytłumaczyła. Gdyby to było dobrze wytłumaczone, to nie było by takich nieporozumień”. Zanim przyjrzymy się powyższemu mechanizmowi posłużmy się jeszcze jednym przykładem – tym razem prosto z życia. A dokładniej mówiąc z życia tego kanału. Otóż ponad trzy lata temu użyłem w jednym z mini-wykładów przykładu przeboju Emerson, Like and Powell z 1986 pod tytułem „touch and go”. Oczywiście większość ludzi kojarzy ten zespól z nazwy Emerson Like and Palmer a nie Powell. Jednak w 1986 roku na tę jedną płytę skład zespołu został zmieniony i Palmera zastąpił Powell. I do tego nawiązał pewien widz, który później usunął swój komentarz, ale który najpierw zarzucił mi pomyłkę, pisząc coś w stylu, że jak się gada publicznie to nie wolno popełniać takich szkolnym błędów i żebym się douczył najpierw, że ten zespół to Emerson, Like and Palmer a nie Powell. No cóż – w odpowiedzi zamieściłem link do Wikipedii, pod którym znajdował się opis sytuacji i powód dla którego w składzie nagle znalazł się Powell, podczas gdy związany już innym kontraktem Palmer nie mógł wziąć udziału w trasie koncertowej a później w realizacji płyty z tej trasy. Spodziewałem się prostej odpowiedzi. Czegoś w stylu: „O, dzięki za info, nie wiedziałem tego, mój błąd”. Jak myślicie jaka była reakcja po drugiej stronie, kiedy kolega komentator zorientował się, że to on a nie ja popełniłem błąd. Otóż napisał coś w stylu: „I co, lepiej się poczułeś, kiedy mnie pouczyłeś?”

Czy dostrzegacie wspólny mianownik tych dwóch przykładów – reakcji studenta w stosunku do Grażyny i pana komentatora do mnie? Otóż łączy je tak naprawdę charakterystyczny zabieg, który można porównać do sytuacji, w której grasz sobie z kimś w szachy. W momencie, w którym wystarczy już tylko rzut oka na szachownicę by się zorientować, że wygrywasz twój przeciwnik nagle zmienia reguły gry i okazuje się, że to już nie szachy a warcaby. Teraz dotychczasowe ruchy figur podlegają już innym zasadom, zaś wszystko co do tej pory zostało na szachownicy wypracowane przestaje mieć znaczenie. Możemy zadać sobie pytanie, dlaczego w takiej sytuacji przeciwnik zmienia reguły gry? Odpowiedź jest prosta. Po pierwsze dlatego, że uświadomił właśnie sobie, że w dotychczasowych regułach już przegrał. Po drugie dlatego, że to jedyny sposób na obronę swojego ego, dla którego najgorszym z możliwych cierpień jest przełknięcie gorzkiej pigułki utraty twarzy. Zatem będzie próbowało ratować tę utraconą już twarz na wszelkie możliwe sposoby. Na przykład przekierowując odpowiedzialność, czyli de facto obarczając winą swojego rozmówcę miast siebie. Publiczna kompromitacja powoduje, że ego za wszelką cenę będzie się bronić i przerzuci cała winę na drugą stronę. Podjęcie zaś w tej sytuacji jakiejkolwiek dyskusji powoduje, że prędzej czy później pojawią się argumenty ad personam, bo celem już nie jest uzyskanie racji – to zresztą nie jest już możliwie bo wydało się po czyjej stronie jest racja i nie da się tego podważyć. Celem jest teraz sprawienie, by druga strona gorzej się poczuła, by jej było przykro, by nie była taka zadowolona z siebie. Tutaj zaś na arenę działań wchodzi bilans energetyczny, o którym już zdaje się kilka razy przy różnych okazjach opowiadałem. Otóż im więcej teraz twój rozmówca odbierze ci energii, tym ty się poczujesz gorzej, a on lepiej. Jeśli więc w takiej sytuacji podejmiesz dalszą dyskusję musisz ją przegrać. Ilekroć bowiem będziesz usiłował czy usiłowała wracać do podstawowej treści rozmowy, czyli do szachów, tym silniejszy opór po drugiej stronie będzie widoczny. Ta osoba już gra w warcaby, a o szachach nie chce już nawet słyszeć. Będzie więc przypuszczała coraz silniejsze ataki personalne wymuszając ich obronę, czyli tak naprawdę podjęcie nowej potyczki, ale już na zasadach, które teraz ona wyznacza. Wystarczy teraz, że dasz się naciągnąć na taką wymianę zdań, już w nowych zasadach, a będzie to dla drugiej strony ukonstytuowaniem twojej własnej akceptacji na przyjęcie tychże nowych zasad. Takiej walki nie da się już wygrać. Chociażby z jednego prostego powodu. Otóż od tej pory druga strona dysponuje już nową, sprawdzoną strategią, na którą się właśnie zgodziłeś, która polega na zmianie zasad w momencie, w którym pojawi się najmniejsza zapowiedź przegranej po jej stronie, bo jeśli ktoś raz zmienił zasady gry, a ty na to przystałeś, czy przystałaś, to właśnie nauczył się (i to niestety od samej czy samego ciebie) że takie manewry są dozwolone, więc będzie je stosował tak długo aż się poddasz. W ten sposób ochroni swoje upokorzone ego i odbierze ci dostatecznie dużo energii by samemu poczuć się lepiej, niestety twoim kosztem. 

Spotkaliście się już kiedyś z takim mechanizmem w sytuacji, w której osoby z którymi rozmawiacie popełniły błąd, skompromitowały się, czy nie chcą się do porażki przyznać? Zapewne i to wielokrotnie, bo to naprawdę częsta strategia. Co zatem zrobić, kiedy znajdujemy się w takiej sytuacji, w której ktoś w obronie własnego ego zmienia reguły gry i obarcza nas winą za swój własny błąd? Po pierwsze odebrać właściwy pakiet informacyjny, który otrzymujemy w rozmowie osobą, która zachowuje się w ten sposób. Co ten pakiet zawiera? Ano całą masę informacji na czyjś temat – takich jak brak umiejętności radzenia sobie z emocjami, deficyt w zarządzaniu ego, przerost mechanizmów obronnych, których natężenie skrywa nadmierny lęk o bezpieczeństwo. Ta ostatnia informacja jest w istocie ukrytą formą diagnozy poziomu świadomości, która wskazuje na przykład maksymalny poziom czerwony w skali Gravesa Becka, czy też nie przekroczenie progu stu w skali Hawkinsa. I te informacje pozwalają nam w prosty sposób zweryfikować, czy podjęcie jakiejkolwiek interakcji z taką osobą ma dla nas najmniejszy sens. Chociażby z punktu widzenia, zazwyczaj w takich wypadkach ujemnego bilansu energetycznego – bo skale poziomów świadomości uczą nas, że w przypadkach kontaktów z osobami znajdującymi się znacznie poniżej naszej skali jedynie tracimy energię i niestety niczego się nie uczymy, bo proces zdobywania energii oraz nauki jest możliwy jedynie w drugą stronę – w naszym kontakcie z kimś, kto znajduje się na tej drabince wyżej od nas i chce nas swoją energią i wiedzą obdarzyć. 

I z tego właśnie wynika, to co po drugie, czyli możliwość podjęcia decyzji, czy warto kontynuować taką komunikację, na której tak naprawdę możemy wyłącznie stracić. Kluczem zaś jest właśnie ten moment pierwszej zmiany reguł gry dokonywanej przez drugą stronę. Bo to jednocześnie ostatni moment, w którym można bezstratnie zrezygnować z kontynuowania gry. Każde opóźnienie w tej rezygnacji będzie się już wiązało z całym ciągiem coraz bardziej nieprzyjemnych doznań – przecież po drugiej stronie zaczął się atak w argumentacji ad personam, prawda?

Zmiana reguł gry, czy obarczania winą za swój błąd swojego rozmówcy, to jednocześnie demonstracja braku strategii wyjścia, czyli umiejętności wychodzenia z sytuacji nieprzyjemnych przy minimalnym koszcie. Bo koszt pomyłki trzeba zapłacić zawsze, ale można go znacznie ograniczyć. Powiedzenie: „O, dzięki, nie wiedziałem tego, mój błąd” w rzeczywistości nie kosztuje aż tak wiele i może nam zjednać sympatię a nie wrogość po drugiej stronie. I to najlepsza strategia wyjścia z sytuacji popełnienia błędu. Jednak po drodze trzeba pokonać tego małego kudłatego potwora, czyli nasze skompromitowane ego, które domaga się zemsty za wszelką cenę. Tyle, że wtedy już nie wzrastamy. Wtedy się cofamy. Pozdrawiam

#152 Efekt infodemic

Efekt infodemic, antidotum w siedmiu krokach

Po raz pierwszy termin „infodemic” pojawił się w jednym z raportów Światowej Organizacji Zdrowia, w którym to raporcie wyrażono zaniepokojenie skutkami otaczającego nas nadmiaru informacji i sporą – tak naprawdę rosnącą z tygodnia na tydzień – trudnością odseparowania informacji rzetelnych od tych, które są albo naciągane – albo też wprowadzają nas w błąd. To zaniepokojenie specjalistów głównie bierze się z tego, co stwierdzono w wielu badaniach, że istnieje olbrzymi związek pomiędzy naszą ekspozycją na negatywne czy wprowadzające w błąd informacje a naszym stanem psychicznego zdrowia. Im bardziej więc stajemy się zainfekowani nadmiarem negatywnych informacji, tym wiekszą wykazujemy tendencję do niepokoju czy stanów lękowych, stresu, depresji a także osłabienia naszego układu odpornościowego. Jedno z najważniejszych w tym zakresie badań przeprowadziło Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne w latach 2016 – 2017. W badaniach tych, nazywanych „Stress in America” aż 95 procent z prawie czterech tysięcy badanych dorosłych zadeklarowało, że regularnie śledzą wiadomości i informacje bieżące z wielu źródeł, przy czym 56% uznaje, że właśnie to śledzeni wiadomości jest najpoważniejszym źródeł ich stresu, zaś aż 76% uznało, że większość informacji pochodzących z mediów czy portali społecznościowych wyolbrzymia prezentowany problem. Okazuje się również, że nasza odporność na stres pochodzący z negatywnych informacji medialnych jest zróżnicowana pokoleniowo. Spodziewalibyśmy się przecież że młode pokolenia – ci ludzie, którzy wychowali się już przy wszechobecnym internecie będą bardziej uodpornione na negatywny psychologiczny efekt sieciowych czy medialnych wiadomości. A jest dokładnie odwrotnie: w Generacji Zet aż połowa badanych utożsamia żródło swojego codziennego silnego stresu w czytaniu wiadomości, podczas gdy osoby starsze np. Boomersi czy przedstawiciele generacji X deklarowali ten sam problem już tyko na poziomie 30%. 

Fakt pozostaje jednak bezsporny – codzienna ekspozycja na negatywne informacje, ich nadmiar płynący do nas zewsząd oraz coraz większa trudność w oddzieleniu wiadomości prawdziwych od fałszywych, czy też przesadzonych, wyolbrzymionych od rzetelnych powoduje wzrost naszego codziennego stresu i cały wachlarz równie negatywnych emocjonalno psychologicznych skutków. Świat zachodniej psychologii już na tyle się tym zjawiskiem zaniepokoił, że powstaje coraz więcej tekstów mających na celu zatrzymać ten proces, czy też wyposażyć ludzi w odpowiednie narzędzia, które mają temu zaradzić. Oczywiście podstawą tych kłopotów jest to jak media czy portale społecznościowe relacjonują wiadomości dotyczące pandemii, ale moim zdaniem problem jest daleko szerszy. Przecież dokładnie taką samą sieczką nieprawdziwych lub przesadzonych, wyolbrzymionych negatywnych informacji jesteśmy atakowani zewsząd nie tylko w kwestiach statystyk zdrowotnych. Do tego otrzymujemy co dzień na dokładkę całą paletę takich informacji o gospodarce, finansach, przedsiębiorczości, polityce i wyborach, ustawach, podatkach, regulacjach prawnych, klimacie i pogodzie. Co rusz dowiadujemy się o suszy która spowoduje wzrost cen żywności. Albo dla odmiany o ulewach, burzach i podtopieniach. Z jednej strony mówią nam, że za chwilę będą rosły za oknem palmy, a średnia temperatura będzie wynosiła trzydzieści parę stopni, by na drugi dzień przestrzegać nas przed chłodem i tym, że za oknem mamy tak naprawdę październik w pierwszych dniach lata. Im więcej komentatorów tym więcej wzajemnie sobie przeczących wieści, im więcej źródeł takich informacji, tym trudniej dzięki nim oszacować jak jest naprawdę. Do tego dochodzą rozemocjonowani telewizyjni reporterzy i reporterki, którzy już nie wygłaszają swoich reportaży z miejsca jakiegoś zajścia czy zdarzenia, ale je wykrzykują i nawet nie starają się ukryć swoich emocjonalnych poruszeń. Zwróćcie uwagę na to, o co przez tych reporterów są pytani świadkowie relacjonowanych sytuacji czy zdarzeń. Już mniejsze ma znaczenie to co się dokładnie wydarzyło i dlaczego, bo główne zogniskowanie naszej uwagi ma być poświęcone temu, co pytany świadek jakiegoś zdarzenia czuł kiedy to się wydarzało i czy zetknął się z tym wcześniej. W efekcie zamiast konkretnej rzetelnej informacji dostajemy zazwyczaj bezwartościową informacyjną papkę złożoną z tych samych, jak mantra powtarzanych zdań – kluczy: „nigdy czegoś takiego wcześniej nie widziałem” lub „to było okropne, byłam cała rozstrzęsiona, do teraz mam gęsią skórkę”. Niestety ani informacja o zmianie emocjonalnego stanu świadka zdarzenia ani o tym, czy już coś takiego wcześniej widział informacyjnie nie wnosi żadnej wartości. I też nie taki jest jej cel – to sensacja ma sprzedać materiał, a to co się naprawdę wydarzyło i dlaczego – ma mniejsze, często już znikome znaczenie. I niestety nie jest to tak, że wraz z pokonaniem pandemii, czy powrotem gospodarczej równowagi ten informacyjny jazgot zniknie z naszego życia. Moim zdaniem to zjawisko będzie się nasilać. Skoro zaś tak, to musimy się jakoś przed tym bronić, zanim poddamy się tej stresowej infekcji na dobre. W tym celu przygotowałem zestaw kilku istotnych punktów – na podstawie wiedzy własnej ale również na podstawie teg,o co w tym zakresie proponują dzisiaj światowi specjaliści w branżowych periodykach. 

Świadome rozłączenie.

Ta operacja nazywana jest „consciously unplugging” i polega na tym, by w pełni świadomie i zaplanowanie wyciągać naszą informacyjną wtyczkę z dostarczającego nam informacji gniazdka. Problem bowiem polega również na tym, że zazwyczaj do tego przysłowiowego informacyjnego gniazdka jesteśmy podpięci przez cały czas. Mamy w telefonie włączone powiadomienia o postach innych, dostajemy informacje smsami, mamy powiadomienia o mailach, czy na bieżąco śledzimy doniesienia mediów, sprawdzając kilkanaście razy w ciągu dnia, co też pojawia się na konkretnych informacyjnych portalach. Consciously unplugging polega na podjęciu decyzji, w których momentach dnia chcemy otrzymywać informacje i ścisłe przestrzeganie tego, by inne momenty nie były na to przeznaczone. To na przykład decyzja, że z tym co się dzieje w świecie zapoznajesz się wyłącznie dwa razy w ciągu dnia – przeglądając portale informacyjne przy porannej kawie i oglądając wieczorem jakiś wybrany informacyjny program telewizyjny. Całą resztę czasu przeznaczasz już na inne zajęcia celowo odłączając się od strumienia informacji. W tym miejscu wielu specjalistów jest zgodnych – ograniczenie ilości źródeł stresu po prostu zmniejszy jego poziom, więc warto spróbować. 

Synchronizacja z wzorcami rytmicznymi

To punkt ściśle związany z poprzednim. Chodzi w nim o to, by dopasować czas absorpcji informacyjnej do własnych wzorców rytmicznych i rytuałów wydajnościowych, a mówiąc prościej dostosowanie czasu pobierania informacji z zewnątrz w taki sposób, by dzięki temu obniżyć ich stresogenne działanie. Tutaj niestety nie ma jednego najlepszego sposobu, który sprawdzał by się tak samo u wszystkich, bo to wysoce indywidualna kwestia. Żeby skorzystać z tego punktu musisz najpierw poobserwować siebie i ustalić te momenty, kiedy negatywne informacje w ciągu twojego dnia mają najgorszy negatywny impakt. Jeśli na przykład czytasz czy oglądasz takie wiadomości wieczorem, na krótko przed pójściem spać, dzięki czemu twój sen traci swoją jakość, bo gorzej się wysypiasz, czy też musisz w nocy toczyć walkę z durnymi czy też męczącymi snami, to najlepszy znak, że powinieneś, czy powinnaś przenieś strumień wiadomości, z którego korzystasz na inną porę dnia. Kiedy zaś dla odmiany ktoś ma taką oto przypadłość, że po przeczytaniu porannej dozy wiadomości ze świata, z gazet, portali czy sieci społecznościowych ma od razu gorszy dzień, bo obniża mu się samopoczucie, traci energię zanim się jeszcze dzień zacznie, czy też odczuwa później przez większość dnia rodzaj psychicznego dyskomfortu, to również powinien rozważyć, czy poranny strumień informacyjny w jego przypadku to na pewno dobre rozwiązanie. Punkt drugi dotyczy więc tego, by po uważnej obserwacji własnych nawyków, zachowań czy sposobu aktywności w pełni świadomie przenieść pozyskiwanie informacji, newsów i wiedzy ze świata na taki moment dnia, kiedy ten strumień wiadomości wyrządza nam najmniej psychicznej szkody. 

Selekcja źródeł

Ta technika ma na celu z jednej strony ograniczenie źródeł informacji do tych, które uznajesz za najbardziej rzetelne i pozostanie przy nich dopóki, dopóty ta ich rzetelność nie zostanie podważona. Z drugiej strony najlepsze, a więc najmniej szkodliwe dla naszego psychicznego systemu są te źródła, które podają informację przy zerowym lub minimalnym markerze emocjonalnym. Bo nawet jeśli informacja jest prawdziwa, sprawdzona i rzetelna to sam emocjonalny sposób jej podania będzie wywierał na odbiorcę równie silny emocjonalny wpływ. Skutek jest taki, że boimy się tego, co na nasz strach nie zasługuje, albo niepokoimy się czymś, co takiego niepokoju nie jest warte. Selekcja źródła informacji ma zatem po pierwsze na celu wyeliminowanie źródeł informacji niepełnych, zmanipulowanych czy wyolbrzymionych, a z drugiej pozbycie się tych źródeł informacji, które posługują się wyraźnym czynnikiem emocjonalnym. Zresztą w tym celu można zrobić prosty eksperyment – zobacz jednego wieczoru maksymalną ilość telewizyjnych serwisów w różnych stacjach, a zobaczysz, jak ta sama informacja jest podawana z dramatycznie różnymi zabarwieniami emocjonalnymi. Wiem, że bezemocjonalne podawanie informacji może być w odbiorze nudne, ale warto zapłacić tę cenę za ochronę własnej kondycji psychicznej. 

Media społecznościowe.

Nigdy nie traktuj jakichkolwiek mediów społecznościowych, szczególnie w ich wymiarze dyskusyjnym jako źródeł informacji. Informacje zawarte w postach zawsze zawierają silny faktor interpretacyjny, bo zazwyczaj poznajemy je wraz z określonym komentarzem tego, kto taką informację umieścił. Nawet wówczas, kiedy taka informacja jest rzetelna sam fakt nadania jej znaczenia przez osobę, która ją zamieszcza będzie wprowadzał w błąd jej odbiorców. Bo przecież wystarczy zmienić kontekst wypowiedzi, by szybko się okazało jak dana informacja może zmieniać efekt swojego przekazu w odbiorcach. Informacje krążące w społecznościówkach mają efekt wysokiego przetworzenia. Są jak potrawa, która była wielokrotnie mrożona, odmrażania, gotowana, smażona, pieczona i ponownie zamrożona i tak wielokrotnie. Tak przyrządzona potrawa może przynieść nam wyłącznie negatywne efekty zdrowotne. 

Wyciszenie nośników

Zwróć uwagę na to jaki rodzaj informacji czy opinii jest publikowany przez twoich społecznościowych znajomych – dalszych i bliższych, czy też takie osoby, które jedynie obserwujesz. Okazuje się, że są wśród nich osoby, które wykazują silniejszą tendencję od innych do siania strachu, przerażania, siania paniki, czy narzekania. Są też takie, które lubują się w podchwytywaniu nawet najgłupszych newsów i puszczaniu ich w świat. Publikują zdjęcia mające udowodnić jakąś okropną tezę, a później się okazuje, że te zdjęcia zrobiono kilka czy kilkadziesiąt lat wcześniej, w innej części świata i dotyczyły czegoś zupełnie innego, niż teraz nam się wciska. Jeśli odkryjesz w swoim sieciowym otoczeniu takie osoby, to najlepszą rzeczą którą możesz zrobić, to przestać je obserwować, a jak się nie da, to po prostu usunąć je ze znajomych, by nie narażać się na zamęt który w sieci sieją. Pamiętaj, że czynisz to po to, by się samemu czy samej chronić, więc nie miej niezdrowych wyrzutów sumienia czy poczucia winy, że się od kogoś w ten sposób separujesz. Obniżenie twojego życiowego stresu, a więc profilaktyka przeciwko wielu potencjalnym problemom i chorobom jest ważniejsze niż czyjaś satysfakcja z tego, że nabrał ileś kolejnych osób na fake’owego newsa.  

Weryfikacja

Jeśli mimo wszystkich powyższych zabiegów jakaś informacja spowodowała u ciebie silną reakcję lękową, coś cię przejęło, czy przygnębiło to zawsze, ale to zawsze staraj się zweryfikować prawdziwość i rzetelność takiej informacji. Czasem weryfikacja jest prostsza niż nam się wydaje, a nie dokonujemy jej właśnie z tego powodu, że uznajemy, że znalezienie źródeł to długi i męczący proces. Po pierwsze używaj wyszukiwania obrazów – to proste narzędzie oferowane już chyba w każdej przeglądarce internetowej – wystarczy wgrać zdjęcie, które ktoś rozpowszechnia jako dowód na jakąś negatywną informację i sprawdzić, czy aby na pewno ono tego dotyczy. Całość zajmuje zaledwie minuty, a można się szybko zorientować w przekłamaniu czy manipulacji. Weryfikuj również niepokojące informacje. Często tutaj najlepszym sposobem jest przetłumaczenie nagłówka informacji czy też najważniejszego jej fragmentu na język angielski i poszukanie tego samego w anglojęzycznej sieci, bo jej zasoby siłą rzeczy są wielokrotnie większe od treści polskich, dzięki czemu można zazwyczaj szybko sprawdzić prawdziwość poszukiwanej informacji. Ja robię tak za każdym razem w kontekście jakichś z euforią w mediach ogłaszanych psychologicznych badań. Wystarczy już sam serwis Research Gate, by się okazało czy euforia autora tekstu była uzasadniona. 

Zafasadowość

Tutaj zawsze przyjmujemy założenie i akceptację co do tego, że jednym z nieodłącznych elementów naszej rzeczywistości są tzw. sieci nieformalne, czyli powiązania których nie widać na pierwszy rzut oka i które jednocześnie mają wpływ na naszą rzeczywistość. Ich natężenie oczywiście nie zawsze dominuje wszystko to co nas otacza, ale z drugiej strony ich występowanie jest powszechne i to na każdych skalach i poziomach społecznego czy medialnego funkcjonowania. Można wytłumaczyć ten mechanizm przywołując lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku i popularną wówczas w amerykańskim dziennikarstwie śledczym frazę „follow the money”. Co oznaczało, że jeśli nie potrafisz rozwikłać jakiejś zagadki, to wystarczy podążać śladem pieniędzy i dowiedzieć się kto najwięcej na czymś zyskał, a wtedy wiele się może wyjaśnić. O tym systemie sieci nieformalnych pisał także znakomity socjolog Peter Berger, który używał tutaj terminu „zafasadowość” rozumianego jako umiejętność dostrzeżenia tego co się dzieje za fasadą. Dzisiaj możemy powiedzieć, że jest to umiejętność właściwego kojarzenia faktów i wyciągania z nich właściwych wniosków. Dopiero na tym poziomie pojawia się umiejętność właściwego rozumienia rzeczywistości, która nas otacza. Nie chodzi tu oczywiście o to, żeby wszędzie wietrzyć spisek, a jedynie o to, by niekoniecznie brać wszystko tak, jak to z pozoru wygląda lub jak inni nas do tego przekonują. Pod spodem może być bowiem coś jeszcze, czego odkrycie znacznie zmienia nasz wstępny osąd. 

Czy zastosowanie tego siedmiokrokowego systemu jest w stanie nas ustrzec przed stresem będącym efektem informacyjnej ekspozycji negatywnych treści. Pewnie nie, bo przecież zawsze będziemy na nie narażeni, a nie da się przecież utrzymywać całkowitej izolacji od wiedzy dotyczącej tego co się wokół nas dzieje. Jednak system ten może w znacznym stopniu obniżyć negatywne skutki otaczającej nas rzeczywistości informacyjnej – nadmiaru wiadomości negatywnych, przekoloryzowanych, wyolbrzymionych, nierzetelnych czy też po prostu nieprawdziwych. Jeśli zaś nasz codzienny związany z nim stres może się dzięki temu obniżyć, to naprawdę warto spróbować.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/urban-survival/202006/6-strategies-reduce-anxiety-news-headlines

https://www.apa.org/news/press/releases/2017/11/lowest-point

#153 Uśmiech gniewu

Uśmiech ukrytego gniewu

Zacznijmy od przykładu. Oto Zuza i Grzesiek. Małżeństwo od kilku lat. Właśnie powoli szykują się do organizowanego w ich mieszkaniu przyjęcia dla grupy znajomych. Zuza prosi Grześka by ten dokończył pisanie maila do szefa i posprzątał swoje biurko, bo widok bałaganu, który się tam znajduje raczej nie będzie pasował do jej przyjęciowych planów. Grzegorz przytakuje: „tak, oczywiście kochanie”. No ok. Zuza zanurza się w kuchenny wir przygotowań. Po kilkunastu minutach zagląda do Grześka i widząc, że biurko wciąż jest nie posprzątane mówi: „Grzesiek, proszę weź to ogarnij”. Grzegorz spogląda na Zuzę i z uprzejmym uśmiechem odpowiada: „Tak, tak, dobrze”. Po kilkunastu kolejnych minutach i ponownych prośbach o uprzątnięcie biurka Zuza nie wytrzymuje i wybucha: „Do szału mnie doprowadzasz z tym uśmieszkiem, nie możesz po prostu posprzątać tego pieprzonego biurka? Mam już tego dosyć”. Na co Grzegorz wciąż z uprzejmym uśmiechem odpowiada: „Ok, już się za to zabieram. Chciałem tylko skończyć pisać tak jak chciałaś. Nie wiedziałem, że aż tak sobie nie radzisz z emocjami. I że taka pierdoła potrafi sprawić że stracisz panowanie nad sobą.” Teraz Zuza, cała poczerwieniała na twarzy i roztrzęsiona już sama nie wie, czy jest wściekła na Grzegorza czy na samą siebie za ten niekontrolowany wybuch złości. Z każdą zaś kolejną minutą zaczyna się sama przed sobą wstydzić za to jak zareagowała. Grzegorz tymczasem zachowuje ten swój uprzejmy uśmiech, patrzy Zuzi w oczy i oczywiście w dalszym ciągu nie sprząta biurka. 

Powyższy przykład to tylko jedno z możliwych zachowań pasywno agresywnych, znanych również pod nazwą Angry smile, którymi posługują się ludzie chcący zamaskować uczucie gniewu przed innymi w taki sposób, by ten sam gniew wywołać w innych jednocześnie samemu unikając o taki gniew podejrzenia. To rodzaj postawy, w której oprawca karmi się, czy też czerpie przyjemność z tych sytuacji, w których uda mu się sprowokować innych do negatywnych emocjonalnych poruszeń samemu unikając podejrzeń o bycie przyczyną takich reakcji, czy też unikając zdemaskowania własnego gniewu. Często te zachowania są trudno wykrywalne, bo łączą w sobie dwa wydawało by się sprzeczne elementy. Z jednej strony mamy więc rodzaj wycofania się, spokój i uprzejmość i często niewinny uśmiech – więc faktory, które uznajemy za bierne, czy pasywne. Z drugiej strony źródłem tych zachowań jest skrywany gniew, chęć dokuczenia czy ubliżenia innym i radość z pastwienia się nad innymi, czyli czerpanie siły tak naprawdę z uruchomienia gniewu w innej osobie. Tutaj zatem mamy do czynienia raczej z faktorami aktywnej agresji. Problem w tym, że w tych typach zachowań te dwa, wydawało by się krańcowo różne faktory występują jednocześnie. Mamy więc do czynienia z uśmiechem, uprzejmością, spokojem, podczas gdy pod spodem buszuje demon złości i gniewu, który tym lepiej sam się poczuje im większą psychiczną ranę uda mu się zadać drugiej stronie. Skoro zaś tak trudno nam prawidłowo zdiagnozować ten styl zachowań u osoby z naszego relacyjnego kręgu, to tym łatwiej taka osoba osiąga swój cel, bo tym szybciej dajemy się emocjonalnie podpuścić doprowadzając się do dokładnie takiej reakcji, która została obliczona i wymyślona dla nas przez osobę pasywno agresywną. Jak już powiedziałem wachlarz takich zachowań jest dość spory, ale na szczęście w ich diagnozowaniu pomogą nam pewne charakterystyczne wzorce. Mamy zatem wśród nich powstrzymywanie lub zaprzeczanie uczuciu gniewu, używanie krótkich lakonicznych odpowiedzi w stylu „nic mi nie jest”, czy też udzielanie odpowiedzi wymijających. Granie ciszą, wycofaniem, dąsaniem się z jednoczesnym zaprzeczaniem w stylu: „ale o co ci chodzi, przecież wszystko jest w porządku, przecież nic od ciebie nie chcę, czego cię czepiasz”. Kolejne charakterystyczne zachowanie u osób pasywno agresywnych to deklaracje zgody i współpracy z jednoczesnym ukrywaniem tak naprawdę braku zgody oraz braku współpracy. To te momenty, w których taka osoba deklaruje że coś zrobi, że się na coś zgadza czy przystaje i jednocześnie tego tak naprawdę nie robi lub odsuwa w czasie w nieskończoność lub też wykonuje to, do czego się zobowiązała nieefektywnie. Oczywiście wszystko po to, żeby rozdrażnić, czyli powiedzielibyśmy by przerzucić swój gniew na drugą osobę. To trochę jakby ktoś czuł gniew, ale nie chciał się do tego przyznać, więc stwarza sytuację, w której inna osoba przeżyje ten gniew za niego. To rodzaj oddawania swojego gniewu do konsumpcji innej osobie. Kiedy jej puszczą nerwy i gniew wyjdzie na jaw, to osoba pasywno agresywna osiąga swój cel. Pozbywa się w ten sposób sporej części napięcia wynikającego z faktu nie radzenia sobie z własnym gniewem. Kiedy bowiem jej własny gniew pojawi się u sprowokowanej w ten sposób innej osoby, ona sama zamienia się w ofiarę i przyjmuje postawę: „nie wiedziałem że to cię tak zdenerwuje” w czym jest również element oskarżycielski. Ulga zatem wynika z prostego faktu, którego często nie zauważamy – ten kto przerzuca na nas swój gniew, zamienia się jednocześnie w ofiarę w ten sposób sprowokowanego wybuchu i oskarżyciela osądzającego za ten wybuch. Mówi: „nie radzisz sobie z gniewem”, czyli oskarża nas tak naprawdę za swój własny gniew, dzięki czemu nie musi już oskarżać samego siebie. W ten właśnie sposób zostajemy zmanipulowani doświadczając uczucia, do którego nasz prowokator sam nie chce się przyznać. Zjadamy czyjś gniew, odbębniamy efekt jego braku umiejętności radzenia sobie z emocjami za tę osobę, by mogła poczuć się lepiej oczywiście naszym kosztem. I żeby ten system działał, czyli żeby osoby pasywno agresywne mogły się w ten sposób pozbywać własnych napięć stworzyły całą masę technik manipulacyjnych, których celem jest sprowokowanie drugiej osoby do emocjonalnej reakcji podczas gdy one same przyjmują postawę grzecznego, uprzejmego uśmiechu. Wśród zaś tych technik znajdują się następujące prowokacje: „muszę ci powiedzieć, że jak na kogoś takiego jak ty, to nawet ci to dobrze idzie”, ”myślałem że to jest dla ciebie oczywiste, zakładałem że przecież to wiesz”, „przecież ja tylko żartowałem, nie możesz tak wszystkiego brać do siebie i wściekać się o byle co”. Takich konstrukcji jest dość sporo i pewnie nie są wam obce, bo słyszeliście je wielokrotnie, prawda? Oczywiście nie każde powyższe zdanie jest być dowodem na sięganie do takich manipulacji, ale jak się okazuje osoby pasywno agresywne używają tego typu konstrukcji dość często. I niestety, wielu badaczy zachowań spod znaku pasywno agresywnych uznaje, że zachowania te występują częściej u kobiet niż u mężczyzn, co najprawdopodobniej ma związek z procesem wychowania. W przypadku chłopców istnieje po prostu większe społeczne przyzwolenie na zachowania bezpośredniej ekspozycji gniewu czy agresji niż u dziewczynek. One zatem wychowywane często w przeświadczeniu, że samo podniesienie głosu jest zbrodnią, musiały wypracować inny sposób radzenia sobie z tłumioną złością czy gniewem. Jednak ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że ta teza nie do końca mnie przekonuje, chociażby z tego powodu, że znam naprawdę sporo przypadków postaw pasywno agresywnych, czyli angry smile u mężczyzn. To co jednak moim zdaniem nie ulega wątpliwości to to, że takie zachowania zdradzają stosunkowo niski poziom poczucia własnej wartości.

Co zatem zrobić, kiedy trafiamy na takie zachowania po stronie naszego partnera, wspólnika, dziecka, czy znajomego? Signe Withson, współautorka książki o pasywno agresywnych zachowaniach w rodzinie, szkole i miejscu pracy przekonuje, że powszechna w radach psychoterapeutycznych strategia ignorancji takich zachowań, mająca swoje źródło w zablokowaniu efektu karmienia takiej osoby swoimi emocjami, nie jest jedyna. Co więcej ignorowanie takich postaw nie zawsze jest możliwe, a poza tym, nie odwodzi pasywnego agresora od podejmowania kolejnych prób przerzucenia swojego gniewu na swoje otoczenie. Withson proponuje więc strategię sześciu kroków. Krok pierwszy to rozpoznanie, czyli prawidłowa diagnoza takich zachowań na jak najwcześniejszym etapie. Kiedy zaś zidentyfikujemy, że pasywny agresor zachowuje się w taki sposób by nas sprowokować do wybuchu, dużo łatwiej nam zapanować nad naszymi emocjami. Krok drugi to świadoma odmowa udziału z konflikcie. To rodzaj dostrzeżenia: „wiem co robisz, ja się w to nie bawię”, co jest wyraźnym sygnałem dla pasywnego agresora że jego strategia właśnie przestała działać. Tutaj oczywiście należy się spodziewać natychmiastowej reakcji wyjętej z omawianego wyżej arsenału, czyli stwierdzeń w stylu: „ale o co ci chodzi”, „nie znasz się na żartach”, „nie bądź przewrażliwiony, trochę więcej dystansu”. I to dobry moment na krok trzeci, czyli jawną identyfikację gniewu. Na przykład za pomocą następującej strategii: „domyślam się, że coś cię rozgniewało, czy też czujesz się o coś na mnie zła, czy zły. Jednak myślę, że gdybyśmy o twoim gniewie czy złości po prostu szczerze porozmawiali, to przyniosło by to lepszy efekt niż wycofywanie się i mówienie, że nic się nie stało. Wiesz, to że czasem pojawia się w nas gniew, czy złość jest czymś naturalnym. Kiedy jednak oboje o tym wiemy, to razem jest nam taką sytuację łatwiej opanować i rozbroić”. Tutaj musimy się na chwilę zatrzymać, by wyjaśnić co się tak naprawdę dzieje. Otóż w tej strategii trzeciego kroku posługujemy się równocześnie kilkoma sprytnymi czynnikami informacyjnymi. Pierwszy informuje osobę pasywno agresywną, że znamy już źródło jej zachowań, a więc to na czym jej najbardziej zależy, czyli ich ukrycie już się niestety nie może udać. Gdybyśmy na tym poprzestali, to po drugiej stronie najprawdopodobniej gniew, złość czy agresja jeszcze się powiększą. Stąd nie możemy na tym poprzestać i musimy zaaplikować kolejny czynnik, tym razem pokazujący, że dajemy drugiej osobie prawo do tego, by czuła gniew. I tu pamiętajmy – co powtarzam już któryś raz w kontekście zarządzania emocjami – przyznanie prawa do odczuwania emocji nie jest tym samym co przyznanie komuś racji. A zatem dajemy tutaj wyraźny sygnał informujący, że oto właśnie przyznaliśmy prawo osobie pasywno agresywnej do odczuwania gniewu. Czyli dajemy jej coś, czego ona sama sobie nie chce udzielić. Jeśli zrobimy to w odpowiednio szczery i życzliwy sposób, to tym samym pozbywamy jej właśnie tego napięcia, którego sama tak rozpaczliwie próbuje się pozbyć. I na koniec domknięciem sekwencji tego kroku jest trzeci czynnik informacyjny – to oferta uczestniczenia i pomocy w rozwiązaniu problemu. To rodzaj informacji „nie musisz być z tym sam”, „możemy spróbować rozbroić to razem, w czym ci chętnie pomogę”. Czyli podsumowując – trzeci krok to jednoczesna implementacja trzech sygnałów: „widzę, że źródlem twoich zachowań jest gniew, zapewniam, że masz do odczuwania takich emocji prawo i oferują swoją pomoc w ich poskromieniu, bo razem jesteśmy zawsze silniejsi niż w pojedynkę”. Krok czwarty nazywany jest zarządzaniem odmową. Polega on na przyjęciu założenia, że w sytuacji, w której po stronie osoby pasywno agresywnej pojawi się odmowa współpracy, odmowa zaakceptowania nowej strategii proponowanej w punkcie trzecim, czy też kolejne próby manipulacji i prowokowania to i tak nie zmienia to naszej odmowy udziału w tej grze. Zarządzanie odmową, to po prostu życzliwe ale stanowcze utrzymywanie swoich emocji na wodzy i reagowanie na każdą próbę przerzucenia gniewu powtórzeniem trzech faktorów informacyjnych zawartych w punkcie trzecim. To na przykład sytuacja, w której osoba pasywno agresywna w dalszym ciągu usiłuje nas sprowokować jednym ze swych ulubionych manipulacyjnych chwytów, czyli wyrażeniem na coś zgody i jednocześnie unikaniem jej realizacji, czy też ponownym odkładaniem w czasie. My spokojnie powtarzamy całą sekwencję z punktu trzeciego: „wiem co robisz, wiem po co to robisz, wiem że źródłem tego co robisz może być złość czy gniew, wiem też że masz prawo do odczuwania takiej emocji i oferuję ci swoją pomoc w tym, byśmy mogli wspólnie sobie z nią poradzić”. Krok piąty polega na zrewidowaniu myśli i chodzi w nim o to, by stać się wyczulonym na kolejne zachowania pasywno agresywne, ale takie, które pojawią się w innych przestrzeniach. To wyostrzenie naszej uważności na to, że osoba pasywno agresywna będzie próbowała zemsty, czyli najprawdopodobniej zastosuje inną technikę z całego wachlarza swoich zachowań by jednak nas czymś sprowokować i postawić na swoim, To trochę tak jakbyśmy się przygotowywali na konstrukt pojawiający się w głowie takiej osoby: „taki jesteś cwany, to ja ci udowodnię jak szybko się wściekniesz i nawet się nie zorientujesz. A ponieważ udało ci się mnie przyłapać na jakimś konkretnym zachowaniu dotyczącym konkretnej rzeczy, to tego zachowania już nie powtórzę, ale zajdę cię z innej strony.” 

I właśnie tutaj mogą się znienacka pojawiać wspomniane wcześniej prowokacje w stylu: „jak na kogoś takiego jak ty, to nawet nieźle sobie radzisz” lub „myślałam, że masz więcej dystansu do siebie”. Jeśli się takie zachowania pojawiają, to wówczas wracamy do zrewidowania myśli, czyli przekazu „to o czym rozmawialiśmy poprzednio wciąż jest aktualne, wciąż oferuję ci pomoc w opanowaniu tych emocji, do których odczuwania masz oczywiście prawo i które usiłujesz na mnie przerzucić.” Mówiąc inaczej krok piąty to po prostu wyczulenie na możliwe ataki z innych stron i utrzymywanie swojej postawy z kroku trzeciego. Krok szósty to identyfikacja kompetencji, czyli przekonanie osoby pasywno agresywnej, że w waszej relacji pojawiła się nowa kompetencja po twojej stronie. To teraz my utrzymujemy kontrolę nad jakością relacji i to również my możemy stosować takie narzędzia jak na przykład wyrachowana cisza. To narzędzie, w którym po przeprowadzeniu kroku trzeciego i braku reakcji ze strony osoby pasywno agresywnej zawieszamy komunikację, by osoba ta mogła pozostać na chwilę sama z przemyśleniem „zaraz, zaraz, co tu się wydarzyło, jak to się stało, że moja strategia nie zadziałała?” Taki epizod ciszy może być – według Withson – jednym z niezbędnych elementów pozwalających drugiej stronie przemyśleć swojej zachowanie, w czego efekcie może się pojawić konstatacja, że wprawdzie dotychczasowa strategia w tej relacji już nie działa, ale sama relacja jest wciąż opłacalna. 

Czy powyższe sześć strategicznych kroków zawsze zadziała? Pewnie nie, bo przecież tak naprawdę stąpamy tutaj po grząskiej ziemi lub jak kto woli po kruchym lodzie. Trzeba wyjątkowego opanowania by nie dać się sprowokować i by konsekwentnie tę nową relacyjną kompetencję wdrażać w życie. I rację ma tutaj sporo psychologów utrzymujących że gra jest niewarta świeczki i lepiej kogoś takiego po prostu zignorować i nie karmić naszymi emocjami, wybuchami czy efektami udanym prowokacji. Czasem jednak na stały kontakt z osobą pasywno agresywną jesteśmy po prostu skazani przez koligacje rodzinne, układ zawodowy czy też po prostu miłość. Wówczas moim zdaniem warto podnieść rękawicę i stanąć do tego nierównego boju. Jeśli wygramy, to możemy wspólnie stworzyć naprawdę wartościową relację. Jeśli jednak przegramy ten bój, to przynajmniej sporo się o relacjach nauczymy, a to także cenne.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/passive-aggressive-diaries/202006/changing-passive-aggressive-behavior

#154 Stratega adaptacyjna Makaków

Stratega adaptacyjna Makaków

Do tytułu wykładu nie wkradł się błąd, ponieważ dzisiaj przyjrzymy się pewnej sympatycznej społeczności czarnych Makaków zamieszkujących indonezyjską wyspę Sulawesi. Z uczeniem się od Makaków warto się pośpieszyć, bo na Sulawesi wydobywa się nikiel i żelazo i za chwilę nie będziemy się mieli już od kogo uczyć. Ale póki co naprawdę warto, co potwierdzają badania, których wyniki ogłoszono niedawno w czasopiśmie Nature i które to wyniki rzucają nowe światło na pewne społeczne zachowania rownież innych naczelnych, w tym przede wszystkim ludzi tłumaczące dlaczego jednym z nas jest dużo łatwiej zawierać efektywne znajomości, budować trwałe relacje, a innym przychodzi to z większym trudem. Ale żeby zobrazować w czym rzecz najpierw przyjrzyjmy się przykładom. Oto, niech dzisiaj dla odmiany będzie to Marzena. Bardzo atrakcyjna długonoga blondynka w okolicach trzydziestki. Jej grupy znajomych często się zmieniają, a te nowe powstają zdaje się wyłącznie na gruncie zawodowym. I w tym właśnie tkwi jej największy problem, bo tak naprawdę Marzena źle się czuje w roli singielki, niespecjalnie radzi sobie z samotnym życiem i generalnie mówiąc rozgląda się za życiowym partnerem. Ale nie chodzi tu o jednorazowego towarzysza zakrapianej imprezy, czy jednonocnego amatora jej wdzięków. Z pozyskiwaniem takich nie ma problemów – jej jednak chodzi o kogoś na stałe. Przyjaciela, kochanka i opokę w jednym. O tę mityczną drugą połówkę jabłka, z którą przejdzie szczęśliwie przez życie, by w jego finale zasiadać wspólnie na parkowej ławeczce i równie wspólnie mieć wszystko gdzieś. Obecni znajomi Marzeny, ci, którzy pojawili się w jej życiu w związku z wykonywaną przez nią pracą konsultantki zawodowej czasem organizują wspólne wyjście do knajpy czy wspólnego grilla. Kiedy zaś w tym towarzystwie Marzena odpowiada na pytanie: „Co tam u ciebie słychać?” zazwyczaj jej odpowiedź brzmi następująco: „Słuchajcie, miałam dzisiaj klienta. Mówię wam, jaki debil! Takiego dzwona jeszcze nie spotkałam!” albo „Ta Zuzka co wiecie, byłam z nią na wakacjach w zeszłym roku to związała się z jakimś takim durnowatym konusem. Normalnie nie mamy już ze sobą o czym rozmawiać. To straszne jak ludzie się zmieniają” albo jeszcze inaczej „No powiedzcie, jakbyście zareagowali na moim miejscu? Przecież jak ktoś ci mówi coś takiego, to nie mamy już o czym ze sobą gadać!”. 

Drugi przykład: oto Andrzej. Świetnie wyglądający, wysportowany, przystojny mężczyzna. Zarabia całkiem przyzwoicie, dobrze się ubiera i ładnie pachnie. Ma drugą żonę i prawdę powiedziawszy zdaje się, że zaczął się już rozglądać za trzecią. Bo druga, podobnie jak pierwsza go zdradza. To znaczy jemu się tak wydaje, a kiedy zatrudnił prywatnego detektywa, który sfotografował jego małżonkę w jakże zdradzieckiej scenie picia kawy w kawiarni z innym facetem, to jest już tego zdradzania pewien. Od tej pory o swojej żonie opowiada znajomym wyłącznie z użyciem wulgaryzmów. Więc raczej już unikają chodzenia z nim do pubów i restauracji, tym bardziej że ilekroć takie wyjście ma miejsce, to Andrzej jakoś tak zagada do kelnerki, że jest jej przykro, zrobi kelnerowi wykład o sposobie otwierania wina, a czasem nawet żąda wezwania do stolika kucharza, żeby się poskarżyć o cokolwiek. 

Gdybyśmy te dwa przykłady chcieli podsumować z punktu widzenia relacji społecznych to powiedzielibyśmy, że zarówno Marzena, jak i Andrzej mają ewidentny problem z budowanie relacji. Ona ponieważ przejawia elementy osobowości narcystycznej spod znaku wszyscy wkoło to idioci, a ja fajna jestem niesłychanie, on zaś ponieważ nie dość że jest chorobliwie zazdrosny to jeszcze znacznie konfliktowy z tendencją do rozdmuchiwania pierdół w mega problemy. I na tym właściwie moglibyśmy poprzestać, gdyby nie indonezyjskie Makaki, które tłumaczą nam relacyjne niepowodzenia zarówno Marzeny, jak i Andrzeja z poziomu reakcji społecznych sieci. Od razu dodajmy istotną informację – badanie Makaków, o którym za chwilę opowiem zostało zatwierdzone pod względem etycznym przez francuskie Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, Badań Naukowych i Innowacji, które nadzoruje edukację i badania na poziomie uniwersyteckim i którego zadaniem jest m.in pilnowanie, by jakiekolwiek badania przeprowadzane z udziałem zwierząt były prowadzone z poszanowaniem ich autonomii oraz by żadnemu zwierzęciu w trakcie badań nie stała się najmniejsza krzywda. Badanie zostało przeprowadzone przez Jamie Whitehouse i Hélène Meunier z Laboratorium Neuronauki Poznawczej i Adaptacyjnej Uniwersytetu w Strasburgu, zaś ich wyniki ogłoszono w czerwcu 2020 roku w czasopiśmie Nature. 

Obserwowane stado Makaków było poddawane sygnałom dźwiękowym głosów innych osobników znajdujących się w różnych stanach emocjonalnych, w tym w konflikcie – francuscy badacze zaś chceli ustalić w jaki sposób Makaki reagują na konkretne sygnały emocjonalne i jaki to może mieć wpływ na ich zachowania społeczne. Oprócz tego odnotowywano reakcję Makaków na rzeczywiste interakcje społeczne w grupie, badając m. in. intensywność reakcji oraz następujący po niej czas zainteresowania konkretnym osobnikiem biorącym udział w danej interakcji. Odpuśćmy sobie jednak wszystkie naukowe szczegóły i przejdźmy do wniosków, które moim zdaniem są tutaj najbardziej istotne. Otóż okazało się, że Makaki, a we wnioskowaniu autorek badań również inne naczelne, w tym ludzie, tworzą rodzaj sieci społecznościowej, w której jednym z kryteriów adaptacyjnych jest diagnozowanie zachowań konfliktowych tzw. osób trzecich. Za osoby trzecie uważamy tych, z którymi nie łączą nas bezpośrednie relacje rodzinne, czy przyjaźnie, ale jednocześnie takie, których istnienia jesteśmy świadomi w naszym kręgu znajomych. W tej terminologii osobami czwartymi będą więc wszyscy ci, których nie znamy, są poza kręgiem naszych znajomości. Moglibyśmy zatem powiedzieć, że w sieciach społecznościowych Makaków osoby trzecie są poddawane pilnej obserwacji, w której jeśli zostanie dostrzeżony konflikt, to z jednej strony pobudza on krótkotrwałe zainteresowanie, ale z drugiej strony obniża długotrwałe zainteresowanie i jednocześnie też w procesie adaptacyjnym zostaje obniżona życzliwość, w efekcie którego to obniżenia Makaki mniej chętnie w chodzą w relacje z takimi osobnikami, czy wręcz zaczynają od nich stronić. To mniej więcej tak, jakbyśmy użyli następującego przykładu z pośród nas, ludzi. Oto decydujemy się na wakacyjny wyjazd ze znajomymi. Po czym dowiadujemy się, że brani pod uwagę Zbychu z Gośką się ostatnio mocno w jakimś towarzystwie posprzeczali. Ta ich sprzeczka silnie przykuje naszą uwagę ale na stosunkowo krotki czas, po którym, kiedy będziemy podejmować decyzję z kim pojechać na wakacje to raczej już ani Zbycha ani Gośki nie będziemy brali pod uwagę. Można by powiedzieć, że Makaki obserwując życie społeczne osobników trzecich tworzą w swych głowach rodzaj socjalnej mapy, którą można by zobrazować metaforą rybackiej sieci, w której na każdym skrzyżowaniu linek tej sieci umieszczone zostały małe kulki reprezentujące jakość relacji. Tam gdzie osoby trzecie wchodzą w konflikty – niezależnie od przyczyn tych konfliktów kulki w sieci zabarwiają się na czerwono. Tam zaś gdzie nie rejestruje się zachowań konfliktowych na zielono. Teraz Makaki w swoich zachowaniach adaptacyjnych będą tak konstruować swoje społeczne relacje by omijać kulki czerwone i poruszać się wyłącznie po zielonych. Z biegiem czasu kulki czerwone zostają pozbawione możliwości budowania zdrowych relacji i w końcu w naturalny sposób zostają pozostawione samym sobie, bez możliwości reprodukcyjnych. W ten sposób społeczność eliminuje ogniska konfliktu nie tylko na poziomie doraźnym, ale też w przyszłości. I teraz wiemy, czemu Marzena i Andrzej mają z każdym kolejnym rokiem coraz większe problemy z budowaniem trwałych relacji, prawda? Ktoś może tutaj powiedzieć, że to żadne odkrycie, bo przecież od zawsze raczej stronimy od osób konfliktowych i jasne jest że takie osoby prędzej czy później zostają same. Ale tak naprawdę odkryciem tutaj dla nas jest coś zupełnie innego, a mianowicie to co nas różni od Makaków. Otóż my zazwyczaj nie dokonujemy tak wczesnej społecznej diagnozy jak one i nie widzimy prawdziwego obrazu rzeczywistości społecznej, ponieważ za zaburzenie tego postrzegania odpowiedzialny jest identyfikacyjny filtr. Kiedy bowiem siedzimy sobie na kanapie z Marzeną czy Andrzejem, to widzimy opisywaną przez nich rzeczywistość przez pryzmat narracji, za pomocą której ją nam opisują. A opisują ją zawsze z poziomu ofiary: Marzena przecież nic na to nie może poradzić, że wkoło są sami idioci, a ona przecież jest taka do rany przyłóż. My zaś dowiadujemy się jakie z niej tak naprawdę ziółko dopiero wówczas, kiedy z różnych powodów utraci nami zainteresowanie, znajdzie innych znajomych, czy inne kręgi społeczne, wśród których z wielką gotowością obrobi nam cztery litery umieszczając w kategorii właśnie otaczających ją zewsząd idiotów. Andrzej również o swoich byłych opowiada nam wyłącznie z perspektywy własnego ego, a w tej perspektywie to zawsze były zimne wyrachowane modliszki pożerające partnera. Kiedy jednak Andrzej znajdzie kolejną partnerkę to czy scenariusz się czasem nie powtórzy? Wynika z tego, że my, ludzie, zatem potrzebujemy sporo czasu, żeby pozbyć się perspektywy identyfikacyjnej i to właśnie dlatego dopiero po jakimś czasie odkrywamy czyjeś rzeczywiste intencje, czy cechy osobowości. Makaki robią to błyskawicznie, oszczędzając sobie przy tym nerwów i tworząc naprawdę szczęśliwą społeczność. Moim zdaniem warto się nad tą różnicą choć przez chwilę zastanowić.

Pozdrawiam

https://www.nature.com/articles/s41598-020-66407-w

#155 Paradoks Abilene

Paradoks Abilene

Dlaczego czasem nasze działania prowadzą do negatywnych rezultatów? Podejmujemy decyzję co do wyboru jakieś konkretnej opcji i dopiero później, kiedy już mleko się rozlało, okazuje się, że była to błędna decyzja. A przecież byliśmy przekonani o jej słuszności, tym bardziej że przecież wszyscy na około lub co najmniej druga strona naszej relacji również tego chcieli? Tyle, że rozlane mleko trudno już pozbierać z podłogi i uratować. Jednym z takich – psychologicznie fascynujących -źródeł naszych błędnych wyborów jest paradoks Abilene, który spróbujmy pokazać na paru uproszczonych przykładach. Oto Stefan i Grażyna. Siedzą w domu przed telewizorem i oglądają film. W jego trakcie pojawia się reklama tabletek na wzdęcia pokazująca czwórkę przyjaciół przy wspólnej kolacji. Nagle Stefan zwraca się do Grażyny: „a wiesz, że może byśmy się umówili z Grześkami, oni nas już od jakiegoś czasu namawiają na wspólne wyjście do pubu”. Tu małe wyjaśnienie. Druga para, nazywana przez Stefana Grześkami, to ich starzy znajomi, z którymi jest ten problem, że ilekroć się z nimi spotykają tylekroć to się źle kończy. Grzesiek dostawia się do Grażyny, a Grześkowa potrafi tak zabalować, że trzeba ją potem wyciągać z knajpy podnośnikiem. Teraz wejdźmy na chwilę do głowy Grażyny. Kiedy słyszy pytanie Stefana o możliwość spędzenia wspólnego pubowego wieczoru popełnia jeden malutki błąd w ocenie intencji. Otóż nie słyszy ona jedynie Stefanowego pytania. Ona słyszy w tym pytaniu również ochotę. Skoro zaś Stefan ma jej zdaniem ochotę na szalony wieczór z Grześkami, to… „A co tam – myśli Grażyna – zrobię mu tę frajdę i nie będę wiecznie odstawać i blokować mu pomysłów”. Po czym głośno już mówi: „No w sumie by można, czemu nie!” Oczywiście efekt ich decyzji jest opłakany – Grzesiek w tańcu znowu miał lepkie łapska, a Grześkowa zaliczyła odcięcie od rzeczywistości już po godzinie, kiedy postanowiła zażyć publicznej i przy okazji nudystycznej kąpieli w pubowo ogródkowym oczku wodnym. Po powrocie z imprezki Stefan i Grażyna oczywiście się pokłócili. Przecież gdzieś ta negatywna energia musiała znaleźć swoje ujście. Przykład drugi. Firma. Zespół zadaniowy dyskutuje nad rozwiązaniem konkretnego problemu. Ktoś rzuca pomysł na wynajęcie podwykonawcy do tego zadania. Tyle, że bez doświadczenia i nie wiadomo czy z odpowiednim sprzętem. Ale to rozwiązanie ma tę zaletę, że kiedy się nań wszyscy zgodzą, to będzie można wreszcie skończyć tę męczącą nasiadówę. Skoro zaś pojawił się taki pomysł, to przecież ktoś chyba uznał, że to dobre rozwiązanie. O teraz druga osoba mówi: „no w sumie, można by spróbować”. Skoro tak, to może nie ma tego co blokować, jeszcze ktoś nas uzna za członka zespołu, który stale coś wszystkim chce utrudnić. No dobra, niech będzie. Dwa tygodnie później zespół spotyka się w tej samej sali konferencyjnej ale tym razem ma dwa problemy do rozwiązania – ten pierwszy i nowy problem, tym razem z nierzetelnym podwykonawcą, który spartolił wszystko co możliwe. Trzeci przykład Anka na imprezie poznaje Zbycha. Wprawdzie trochę zbyt szybko się znietrzeźwił, ale zanim to nastąpiło nawet było z nim o czym pogadać, która to rozmowa skończyła się wręczeniem mu swojego numeru telefonu. Kilka dni później Anka siedzi z wianuszkiem swoich koleżanek w letniej knajpce nad rzeką. Rozmowa dotyczy Zbycha, a dokładniej mówiąc tego, czy to dobry pomysł, żeby odpowiedzieć na jego zaproszenie, bo dzwonił wczoraj i zagadywał. W rozmowie zaś zaczynają się pojawiać znane nam już zwroty: „czemu nie?”, „no w sumie” i „co ci szkodzi, spróbuj”. Pięć lat póżniej jest już po rozwodzie i zszarganych nerwach. To był jednak zły pomysł. „Jak to możliwe, że dałam się wtedy przekonać – myśli Anka – przecież dla wszystkich od początku było jasne, że to się nie może udać?”

Na czym zatem polega paradoks Abilene? Zacznijmy od małego rysu historycznego. Termin ten pojawił się po raz pierwszy w pracach Jerry’ego Harveya pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Harvey przywołuje tam zdarzenie, podobno autentyczne, w którym pewna rodzina z Coleman w Teksasie w letnie popołudnie gra na werandzie swojego domu w domino. W pewnym momencie teść rzuca pomysł pojechania na kolację do Abilene. To miasteczko dzieli od Coleman odległość 52 mil, czyli około 85 km. Wprawdzie jest straszny upał, a jazda w jedną stronę zajmie dobrze ponad godzinę ale zięć odpowiada: „Brzmi ok, mam tylko nadzieję że mama też będzie chciała się przejechać”. Na to teściowa mówi „Pojadę, przecież dawno nie byłam w Abilene”. Kiedy po czterech godzinach mordęgi jazdy i kiepskiej kolacji wykończeni i źli wracają z powrotem na swoją werandę zięć mówi z przekąsem „ale udała nam się wycieczka, co?”. Synowa odpowiada „no ,nie! Zgodziłam się na tę durną wycieczkę, bo myślałam że ty chcesz jechać!”. Teraz do rozmowy włącza się teściowa: „no a ja byłam przekonana, że skoro cała wasza trójka tak bardzo chce tam pojechać, to nie mogę wam zepsuć wieczoru i też się zgodziłam. Tak naprawdę w ogóle nie chciałam tam jechać”. W końcu głos zabiera teść: „Ja w ogóle nie miałem na to ochoty. Rzuciłem ten pomysł bo myślałem że się nudzicie!”. W ten oto sposób wszyscy pojechali do Abilene, mimo iż tak naprawdę nikt nie miał na to ochoty!

Dlaczego w określonych sytuacjach zdarza nam się paradoks Abilene i zgadzamy się na coś, mimo iż tak naprawdę nie mamy na to ochoty, czy też nie widzimy w tym sensu. Wielu badaczy próbowało wyjaśnić to zjawisko myśleniem grupowym. Jednak w myśleniu grupowym nie odczuwamy dysonansu pomiędzy działaniem a naszą wewnętrzną ochotą. Tam działamy jak grupa, myślimy jak grupa, a wynik tego działania nie jest przez nas kwestionowany. Tutaj mamy do czynienia z innym mechanizmem, który sam Harvey wyjaśnia w kategoriach lęku, który pojawia się w zderzeniu ze sprzeciwem wobec większości. Otóż jego zdaniem, kiedy istnieje podejrzenie, że nasz opór wobec decyzji pozostałych zostanie odebrany jako bojkotowanie tego, na co wszyscy wyrażają zgodę i chęć, to pojawia się zagrożenie negatywnych konsekwencji reakcji grupy na nasz sprzeciw. Harvey nazywał to zjawisko „negatywnymi fantazjami”, w których członek grupy wizualizuje sobie negatywne konsekwencje swojego oporu w grupie, czyli to, co grupa może zrobić lub zakomunikować, kiedy będzie niezadowolona z zakwestionowania jej decyzji, czy wyborów. Jeśli dana jednostka będzie więc podejrzewać pojawiające się w grupie niezadowolenie z tego, że szczerze wyraziła odmienne zdanie od grupy to istnieje duże prawdopodobieństwo, że pojawi się w niej lęk separacyjny. Rodzaj obawy przed odrzuceniem przez grupę lub przed negatywnymi konsekwencjami socjalnymi – np. mniejszą przychylnością grupy czy utratą swojej w niej pozycji. W takim wypadku jednostka decyduje się ukryć swoje prawdziwe zdanie przed grupą i wybiera nieszczerą zgodę, żeby uniknąć społecznych negatywnych konsekwencji. Problem w tym, że w paradoksie Abilene wszyscy członkowie grupy kierują się dokładnie tym samym lękiem, przez co grupa podejmuje decyzje niezgodne z rzeczywistymi intencjami jej członków. Po prostu każdy członek grupy myśli, że inni są zgodni co do decyzji, więc ukrywa swoje prawdziwe nastawienie żeby się innym nie narazić, nie zepsuć im nastroju, nie odstawać od reszty itp. I oczywiście najgorsze jest to, że dopiero po jakimś czasie, kiedy mleko się już rozlało, wychodzą na jaw prawdziwe intencje poszczególnych członków grupy formułowane w słowach: „byłem pewien, że wszyscy tego chcieliście, więc nie chciałem być uznany, ża kogoś kto się wyłamuje, czy też nie jest graczem zespołowym”.

I niestety paradoks Abilene funkcjonuje w naszych zachowaniach społecznych po dziś dzień i to na bardzo wielu frontach. W polityce, kiedy dokonuje się błędnych grupowych decyzji w przekonaniu, że przecież wszyscy tak myślą, to nie ma co się wyłamywać. W inwestowaniu, kiedy nabiera się przekonania, że wszyscy na około są zgodni co do jakiejś inwestycji, więc po co się narażać na ich niezadowolenie z własnego przeciwnego zdania. W wyborach ścieżki edukacyjnej, kiedy wydaje nam się, że wszyscy na około są zgodni co do tego, kim mamy zostać w przyszłości i w końcu w nas samych pojawia się to magiczne zaklęcie „no w sumie, czemu nie”. Paradoks Abilene pojawia się również w naszych życiowych wyborach dotyczących naszych relacji, związków, myślenia o swoim miejscu w życiu czy świecie. Niestety jest obecny częściej niż tego byśmy chcieli. A najzabawniejsze jest to jak łatwo się go ustrzec i sprawić, byśmy mogli uniknąć często katastrofalnych konsekwencji podejmowanych w ten sposób błędnych grupowych decyzji. Okazuje się bowiem, że wystarczy by w takiej sytuacji wyłamała się jedna osoba, co z kolei ośmieli do wyłamania się również innych, co odczują ze sporą ulgą. W ten sposób pojawi się reakcja łańcuchowa i zła decyzja zostanie w porę zaniechana oszczędzając wszystkim przykrych konsekwencji. Jednak by to się stało musi się znaleźć ten jedyny, czy ta jedyna, która nie podda się separacyjnemu lękowi. A to wcale niełatwa sztuka, ale jakże oczyszczająca.

Pozdrawiam

#156 Fałszywe ofiary

Fałszywa ofiara,

czyli manipulacja moralnością i cnotą

Zacznijmy od przykładu. Twoja dobra znajoma Iwona często zwierza ci się ze swojego ciężkiego losu. Mówi, że ma problem z nadwagą, przez co nie akceptuje swojego ciała, chociaż ty uznajesz, że wcale nie jest tak źle,. Jest powiedzmy lekko spulchniona co jedynie dodaje jej uroku. Ale Iwona czuje się nieakceptowana z tego powodu. Co więcej nie czuje się również bezpiecznie finansowo, przez co uznaje, że nie kontroluje swojej przyszłości, nie jest w stanie zrealizować tak naprawdę niczego co sobie założy, a żegnanie się z z nawet najmniejszymi marzeniami przecież do łatwych nie należy. Jest bardzo proekologiczna, nosi zabawne t-shirty promujące vege i pomoc zwierzętom. No po prostu dusza człowiek. Pewnego razu Iwona prosi cię o przysługę. Prosi, żebyś zaopiekował czy zaopiekowała się jej mieszkaniem przez kilka dni, bo ona musi jechać z koeli zaopiekować się swoją schorowaną mamą. W mieszkaniu są nie tylko kwiatki do podlewania, ale też akwarium i kot, więc jest czego pilnować i co karmić. Pierwszego dnia idziesz do jej mieszkania, karmisz rybki i zaczynasz się rozglądać za karmą dla kota. Otwierasz lodówkę i w tym samym momencie żal ściska ci serce, bo w lodówce pusto że hula wiatr. Wtedy przypominasz sobie, to co Iwona mówiła o braku finansowego bezpieczeństwa i nie możności realizacji marzeń. Wracasz do domu i nie możesz zasnąć. Przecież trzeba jej jakoś pomóc, jakoś ją wesprzeć, to taka dobra i wysoce moralna osoba. Dzień przed jej powrotem postanawiasz zrobić jej niespodziankę. Idziesz na zakupy, z których wracasz z wypełnionymi tobołami, jak Alibaba ze skarbami. Pakujesz lodówkę po brzegi obok stawiasz półroczny zapas karmy dla kota i rybek. A co tam – myślisz sobie – ogarnę tu trochę i bierzesz się za porządki, żeby Iwonie było miło jak wróci. Zamykasz drzwi, zostawiasz – tak jak było ustalone – klucz w skrzynce na listy i z poczuciem satysfakcji dobrego Samarytanina ruszasz do domu. Po drodze spotykasz waszą niegdyś wspólną koleżankę Aśką. Od słowa do słowa, w końcu lądujecie na kawie w pobliskiej knajpce. Jakoś tak temat rozmowy schodzi na Iwonę, więc mówisz, że jest nieobecna, bop pojechała do chorej mamy. „O, to ciekawostka!” wykrzykuje Aśka, „a to kto jest?” pyta podsuwając ci pod nos zdjęcie zrobione wczoraj w klubie, na którym widać Iwonę w dobrze się bawiącym podchmielonym towarzystwie, w bluzce z cekinami, bijących po oczach czerwonych szpilach i zajądająrcą stek, aż tłuszcz po brodzie spływa. „Jak to?” mamroczesz „przecież mama, choroba, problemy finansowe…” na co Aśka mówi. To zdjęcie wysłała mi znajoma kelnerka z klubu. Ja też się kiedyś dałam omotać. Pamiętaj, że akwarium i kot są pożyczone, ale zanim się zorientowałam przez trzy miesiące robiłam jej zakupy”.

Możliwe, że przefantazjowałem powyższy przykład, ale czy aby na pewno nie istnieją ludzie, którzy – tutaj cytuję: „wykorzystują strategie zdobywania zasobów wykorzystywane przez rzeczywiste ofiary, które na te zasoby zasługują, dzięki czemu przekonują nieofiary, by dobrowolnie zaopatrzyli ofiarę w zasoby”. Skąd ten cytat? Ano pochodzi on z wniosków badań przeprowadzonych już w 2020 roku przez doktor Ekin Ok oraz współpracowników z Uniwersytetu British Columbia i które to badania dotyczyły właśnie fałszywych ofiar, zwanych przez badaczy „cnotliwymi ofiarami”. Badania te rzuciły nowe światło na psychologiczne mechanizmy związane z takimi postawami oraz przybliżyły nas do rzeczy tak naprawdę najważniejszej – umiejętności rozpoznawania czy mamy do czynienia z prawdziwą czy też fałszywą ofiarą. Z kimś, komu rzeczywiście trzeba pomóc i kto na taką pomoc zasługuje, czy też z kimś kto sprytnie manipuluje swoim otoczeniem, urzędnikami, czy innymi dostarczycielami pomocy, by na niej w jak największy sposób skorzystać. A to zjawisko zaczyna być powoli społeczną plagą – począwszy od wyłudzania ubezpieczeń, świadczeń socjalnych, a skończywszy na portalach aukcyjnych, gdzie fałszywe ofiary domagają się nie tylko tego, by coś otrzymać za darmo, ale by im to jeszcze za darmo przywieźć i wnieść na dziesiąte piętro. Kiedy zaś nie chcemy spełnić tego oczekiwania ofiara zamienia się w bezceremonialnego generatora wyzwisk. Oczywiście badania były robione na zachodzie, więc pewnie pojawią się zarzutu, że w Polsce to raczej cwaniactwo, cebulactwo, które najlepiej pokazują internetowe memy z nosaczami w sandałach i skarpetkach. Ja jednak uważam, że to zjawisko daleko szersze i niezależnie od szerokości geograficznej osadzone na fundamentach tych samych mechanizmów, czy też dysfunkcji psychologicznych.

Ale wróćmy do badań dr Ekin i pierwszego wyróżnika, dzięki któremu możemy odróżnić fałszywą ofiarę od prawdziwej. Otóż okazuje się, że fałszywe ofiary wyróżnia coś co zostało przez badaczy określone jako sygnalizacja. Taka osoba po prostu nie waha się sygnalizować, czyli informować swoje otoczenie o swoim ciężkim losie, krzywdzie, potrzebach, niesprawiedliwościach itd. Mówiać wprost – one nie przepuszczają żadnej okazji do sygnalizowania swojego statusu podczas, gdy prawdziwa ofiara nie jest już tak do tego skora i często tego statusu się wstydzi lub nie chce się nim afiszować. Kolejna cecha wyróżniająca te osoby wg. badań to najczęściej osoby o cechach osobowości spod znaku tzw. mrocznej triady. Ta zaś składa się z występujących wymiennie lub czasem wspólnie elementów psychopatii, np braku oznak empatii czy hamulców moralnych, makiawelizmu, za którym stoją skłonności do bezdusznego wykorzystywania oraz manipulacji innymi oraz narcyzmu dającego się zdiagnozować w tych przypadkach jako nadmierne poczucie wielkości czy tendencje do autopromocji. Badacze we wnioskach pobadawczych ustalili też listę sygnalizacyjną, czyli najczęściej pojawiające się u tych osób sygnalizacje. Zatem tacy ludzie najczęściej sięgają do sygnalizowania, że nie są akceptowani w społeczeństwie poprzez swoją tożsamość, nie czują się bezpiecznie finansowo, nie czują się dobrze ze swoim ciałem, nie mają poczucia kontroli nad własną przyszłością oraz nie są w stanie realizować swych celów i marzeń z powodu czynników zewnętrznych. I pamiętajmy to nie są ich przymioty, ale kwestie zaczerpnięte z sygnalizacji prawdziwych ofiar, zaś sama sygnalizacja ma na celu przekonanie swojego otoczenia do własnej wiarygodności i stworzenie sytuacji, w której ciężko jest odróżnić co jest prawdą a co nie. Do tego dochodzi jeszcze tzw. sygnalizowanie cnoty, czyli przekonywanie swojego otoczenia, że jest się wysoko moralną jednostką, kierującą się dobrem, szacunkiem dla innych i ochroną oraz taką, która ma w wielu wypadkach moralną wyższość nad innymi. Stąd na przykład – co również wyszło w badaniach, tacy ludzie często kupują produkty informujące innych o posiadaniu tych cech. To na przykład sytuacja, w której ktoś celowo nosi t-shirt z napisem „precz z piractwem w sieci” a jednocześnie w swoim komputerze ma wyłącznie kradzione z sieci filmy i muzykę. Badane osoby, u których wykryto cechy fałszywych, czy cnotliwych ofiar dokładnie zachowywały się w ten sposób. Potrafiły deklarować na badaniu wsparcie dla segmentu kosmetyków wyłącznie firm, które nie eksperymentują na zwierzętach, po czym okazywało się, że już poza oficjalnym badaniem, kiedy nie wiedziały że są obserwowane bez najmniejszych skrupułów sięgały po produkty pozostałych firm. Kiedy zaś przeprowadzono kolejne badanie tym razem nad tzw. Wyborem poparcia dla zachowań etycznych i nieetycznych okazało się, że „fałszywe ofiary” – szczególnie te, które posiadały najsilniejszy zestaw cech mrocznej triady dużo częściej od innych dokonywały nieetycznych wyborów, stosowały również częściej kłamstwo i manipulację, by osiągnąć swój cel. Kolejne badania symulowały sytuację zawodowe, a dokładniej mówiąc to w jaki sposób będzie przebiegała różnica pomiędzy grupą fałszywych ofiar a grupą kontrolną w sytuacji starania się o firmowy awans. Okazało się, że w testach wyboru fałszywe ofiary nie miały żadnych skrupułów by kłamać, oczerniać i dyskredytować konkurenta, by sami mogli objąć jego stanowisko. 

Jednak – co wydaje się jasne z opisywanych wyników badań – najważniejszą cechą odróżniającą takie fałszywe ofiary od ofiar prawdziwych jest brak spójności. Nie zawsze fałszywe ofiary są tak sprytne i inteligentne, że nie popełniają ani jednego błędu. One bardziej liczą na uśpienie naszej czujności, bo przecież, kiedy podejrzewamy kogoś, kto nas prosi o pomoc o brak szczerości, to sami się z tym źle czujemy i sami zaczynamy się oskarżać o brak współczucia i empatii. A zatem wszelkie sygnały, które przeczą sygnalizacji ofiary bagatelizujemy i wolimy uznać, że tylko nam się tak wydaje i je pominąć, bo w przeciwnym razie musielibyśmy sobie poradzić z własnymi wyrzutami sumienia i samooskarżeniami o bezduszność. Jednak fałszywe ofiary oprócz tej głównej sygnalizacji wołającej o pomoc i manipulującej otoczeniem wysyłają również sygnalizację, która często ich zdradza. Wystarczy to zaobserwować, by odkryć to co ich zawsze dekonspiruje, czyli niespójność pomiędzy tym co mówią, a robią. Dobrze jest się zatem czasem temu bliżej przyjrzeć bez zadręczania samego siebie o bycie nieczułym na ludzką krzywdę, bo w ten sposób możemy oszczędzić naszą energię i środki pomocowe dla kogoś, kto naprawdę tego potrzebuje.

Pozdrawiam

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/32614222/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-any-age/202007/the-newest-way-narcissist-may-try-manipulate-you

#157 Wyjście z relacji splątanej

Wyjście z relacji splątanej

Zacznijmy od przykładu. Anka ma 30 lat, mieszka w dużym mieście i ma problemy z utrzymaniem jakiejś romantycznej relacji dłużej niż kilka miesięcy. Wszyscy jej faceci zawsze prędzej czy później okazują się nieczułymi frajerami, którzy nie potrafią zrozumieć, że Ankę łączy bardzo bliski związek z jej rodzicami. No przecież ich kocha i troszczy się o nich. Raz tylko się zdarzyło, że nie odebrała telefonu od mamy, kiedy była na imprezie i woli tego nie powtórzyć, bo kosztowało ją to sporo wyrzutów sumienia i poczucia winy. A mama przecież chce być na bieżąco, interesuje się wszystkim co się dzieje w jej życiu. I co z tego że ostatnio zrezygnowała z propozycji pracy w innym mieście za furę kasy, kiedy czuje się odpowiedzialna za to, by jej rodzice dobrze się czuli i byli szczęśliwi. Przecież oni tak się cieszą jej życiem, są tak dumni i zdaje się nawet że jej sukcesy mają bezpośredni wpływ na ich poczucie własnej wartości. Tym bardziej, że często to właśnie jej rodzice doradzają jej co ma zrobić, jakie podejmować decyzje prywatne i zawodowe. Zresztą kiedy Anka rozmawia z mamą ma się wrażenie, że rozmawiają dwie najlepsze kumpele, nie mają przed sobą tajemnic, cóż w tym złego że Anka udziela rodzicom emocjonalnego wsparcia we wszystkim, nawet w najbardziej osobistych sprawach. A ci durni faceci kompletnie tego nie kumają. I jeszcze się jeden z drugim obrazi, że w łóżku odebrała telefon od mamy. A może to było coś bardzo ważnego? A zresztą wszystko jest zawsze ważne. Anka to czuje. Zawsze się tym kierowała i zawsze czuła olbrzymią więź z rodzicami. A faceci? E tam.. Już lepiej byłoby chyba sprawić sobie kota. 

Drugi przykład. Grzesiek i Ola znaleźli się jak w korcu maku. Normalnie szał, spijanie sobie nektaru z dziubków i wycinanie serc przebitych strzałą miłości na wszystkim co się da. Mają nawet takie serca wyhaftowane na majtach. Grzechu niebieskie, a Olka różowe. A poza tym Grzesiek za Olką po prostu przepada, świata poza nią nie widzi. Jak by się dało, to by se serducho wyrwał, zapeklował i usmażył, byle tylko jej dogodzić. Tak bardzo dba o jej dobre samopoczucie, że ukrywa przed nią wszelkie swoje zawodowe niepowodzenia, pogorszenia nastroju, czy niepokoje. Bo najbardziej zależy mu na jej szczęściu. A niepokoje pojawiają się coraz częściej – głównie o to, czy Ola na pewno wszystko mu mówi. Bo i owszem jest czarująca i zapewnia go o swoim oddaniu, ale Grzesiek wolałby by mieć w tym względzie stuprocentową pewność. Dlatego coraz częściej woli unikać czasu spędzanego wspólnie z dawnymi przyjaciółmi. Przecież najfajniej jest jak są wyłącznie we dwoje. Wtedy dopiero może się w pełni Olą zaopiekować. Tym bardziej, że przecież stale rozmawiają o jej potrzebach, jej marzeniach, pragnieniach i uczuciach. A im więcej tych rozmów, tym w Grześku większe poczucie odpowiedzialności za to, by Ola czuła się szczęśliwa. 

Obydwa powyższe przykłady skonstruowałem w taki sposób, by nie wyglądały jakoś specjalnie destrukcyjnie. Przecież zarówno Anka, jak i Grzesiek czują się spełnieni i szczęśliwi w swoich relacjach rodzinno romantycznych. Czy coś tu zatem nie gra? Oj tak, i to grubo. Tego typu relacje nazywamy splątanymi i tak naprawdę są głęboko destrukcyjne dla wciągniętych w nie osób. Budują fundamenty nerwic, stany lękowe, często są odpowiedzialne za napady paniki i wiele innych, mało wesołych psychiczno emocjonalnych problemów. Na początek jednak spróbujmy scharakteryzować taką relację i pamiętajmy, że wprawdzie splątanie pojawia się najczęściej pomiędzy rodzicami a dorosłym dzieckiem oraz pomiędzy dwojgiem ludzi pozostającym w romantycznym związku, jednak bywa również obecne w relacjach innego typu. To zaś, że na przykład w przestrzeni zawodowej na osi podwładny szef, czy wspólnik wspólnik występuje rzadziej, nie oznacza, że ich skutki w takich sytuacjach są mniej groźne. Relacyjne splątanie zatem występuje w tych relacjach pomiędzy ludźmi, w których zostaje zaburzona równowaga pomiędzy dawaniem a braniem. W psychologicznej i socjologicznej literaturze anglojęzycznej często pojawia się tu termin „relationship with no give and take”, czyli relacja, w której jedna strona dużo więcej daje niż bierze od drugiej strony, a najczęściej wyłącznie daje, niczego nie otrzymując w zamian. Nazwijmy taką osobę dawcą, choć często używa się również nazwy „ofiara relacji splątanej”. Kim zatem jest biorca, czyli ta strona relacji, która wyłącznie bierze lub mówiąc inaczej żeruje na energii dawcy? To często na przykład narcyz lub osoba o innym zaburzeniu osobowości. Ktoś, kto stworzył strategię brania zakamuflowaną pod pozorami dawania, a dokładniej mówiąc przykrytą częstymi zapewnieniami o dawaniu. Jednak zazwyczaj zapewnienia biorcy o dawaniu, wsparciu, relacyjnej emocjonalnej równowadze kończą się… na samych zapewnieniach. W rzeczywistości relacyjny ciężar jest zogniskowany wyłącznie wokół biorcy. Prędzej czy później doprowadza on do tego, by dawca czuł się odpowiedzialny za dobre samopoczucie i szczęście biorcy. Biorca wykorzystuje dawcę do zaspokajania wyłącznie własnych potrzeb emocjonalnych, co prowadzi do tego, że w efekcie dawca nie może zostać w pełni sobą. Jego potrzeby emocjonalne oraz wszystkie pozostałe są spychane na dalszy plan. Uzależnia się więc od dawania – im dłużej trwa ten proceder, tym dawca czuje większe uzależnienie. To tak jakby wsiąkał w tę relację, która sukcesywnie pożera wszelką jego indywidualność i z której z biegiem czasu jest coraz trudniej się uwolnić. Dodatkową trudnością jest fakt, że biorca w umyśle dawcy konstruuje perspektywę bliskości. Dawca więc odpowiednio wyedukowany przez biorcę widzi tę relację nie jako uzależnienie, ale jako głęboką intymną bliskość. „Zobacz jak my się rozumiemy – przekonuje biorca – jak jesteśmy ze sobą blisko, jak wspaniałą emocjonalną więź udało nam się ze sobą zbudować”. Dzięki tej strategii dawca ulega iluzji – nie postrzega relacji w kategoriach emocjonalnej opresji, tylko w kategoriach szczęśliwego związania. Będzie bardziej skory do zaprzeczania, że coś tu jest nie tak. Będzie negował pochodzące z zewnątrz sygnały o tym, że w tej relacji tak naprawdę jest ofiarą a nie pełnoprawnym partnerem. To dlatego Anka uznaje, że jej byli faceci to kompletni samolubni idioci i najchętniej wymieniła by ich na kota. I to dlatego Grzesiek unika wspólnych spotkań z dawnymi znajomymi, bo ich uwagi, że on w tym związku wchodzi w stosunku do Oli w rolę ojca i przegina z tą nadopiekuńczością wyłącznie go drażnią i wywołują w nim agresję. 

W rzeczywistości jednak zarówno Grzegorz, jak i Anka w swych relacjach tracą energię, z biegiem czasu będą stawali się coraz to bardziej zmęczeni i coraz bardziej sfrustrowani. I nawet jak będą za ten stan rzeczy zwalać winę na wszystko do okoła, to u źródeł ich życiowego wyczerpania będzie zawsze stała relacja splątana. Co więcej – tutaj też pojawia się dodatkowy problem – otóż okazuje się, że tendencję do wchodzenia w relacje splątane często są nam przekazywane jako dziedzictwo poprzednich pokoleń. Uznaje się, że ta dysfunkcja relacyjna jest często w naszych rodzinach przekazywana z pokolenia na pokolenia. My zaś poddajemy się jej tym łatwiej, kiedy wychowaliśmy się w rodzinie w której takie splątanie się pojawiło i wówczas ten rodzaj relacyjnej dysfunkcji odtwarzamy jako wzorzec, bo często ta dysfunkcja była nam definiowana jako przykład bliskości lub głębokiej więzi. Słyszeliśmy, że wujek Kazik za ciocią Helenką to by w ogień skoczył. Mama by wszystko oddała, żeby tata się uśmiechnął, a dziadek to tak szalał za babcią, że jeszcze po osiemdziesiątce ją ganiał po podwórku w celach lubieżnych wśród wrzasku wystraszonych kur i oklasków zgromadzonych u płota sąsiadów. Jednak umknęło nam to, że w drugą stronę te relacje nie były takie same. Ciocia Helenka nie wskoczyła by za wujkiem Kazikiem nie tylko w ogień, ale nawet nie do tego samego autobusu, tata generalnie mamę wykorzystywał ile się dało, a babcia zwiewała przed dziadkiem też nie bez powodu. 

Jak zatem poradzić sobie z taką destrukcyjną relacyjną dynamiką? Otóż pierwszym i podstawowym krokiem jest świadomość tego, czy nasza relacja czasem nie spełnia warunków opisanych w dwóch powyższych przykładach i nie pojawiają się w niej ewidentne dowody na to, że zamiast równowagi wymiany dawania i brania istnieje jedynie strumień dawania w jedną stronę bez otrzymania w zamian czegokolwiek. Istnieją zaś cztery czerwone lampki kontrolne, dzięki którym możemy sprawdzić, czy czasem nie znaleźliśmy się w splątanej relacji.

Pierwsza lampka to ukrywanie własnych uczuć, by nie narazić się na negatywną relację po drugiej stronie, czyli na przykład udawanie że wszystko jest w porządku podczas gdy jest zgoła inaczej. Druga lampka to poczucie odpowiedzialności za jakość życia drugiej strony relacji oznaczające ułatwianie jej życia własnym kosztem, czyli na przykład rezygnacja czy odkładanie własnych ważnych spraw, by poświęcić czas na spełnienie czyichś wymagań, czy też podtrzymanie czyjegoś dobrego samopoczucia. Trzecia czerwona lampka powinna się zapalić w momencie, w którym odkrywasz, że spędzacie czas wyłącznie razem a nigdy osobno, zaś druga strona relacji stała się dla ciebie centrum wszechświata, a cała reszta twoich kontaktów stopniowo została zepchnięta na margines. Czwarta lampka to dążenie do doskonałości. Łapiesz się na tym, że musisz zrobić wszystko jak najlepiej, jak najdoskonalej, żeby spełnić oczekiwania drugiej strony relacji. Takie zachowanie opisuje się czasem jak chodzenie po skorupkach jaj – maksymalnie ostrożne, żeby tylko zadowolić drugą stronę, bo każde zgniecenie skorupki może być przez tę drugą stronę odebrane jako zgrzyt w waszej relacji, a tego chcesz przecież za wszelką cenę uniknąć. 

Trzeba też zaznaczyć, że wspomniana wcześniej samoświadomość, czyli detekcja którejś z czerwonych lampek działa wyłącznie wówczas jeśli dawca w relacji splątanej sam dostrzeże jej światło. Nie da się bowiem zapalić jakiejkolwiek czerwonej lampki w cudzej głowie. Nie da się naprawić takiej relacji za kogoś. Jeśli widzisz że ktoś z twoich znajomych wplątał się w taką sytuację, to nie da się go z niej wyplątać wbrew jego woli i świadomości. Nie da się przetłumaczyć Ance czy Grześkowi w czym tak naprawdę tkwią jeśli sami nie chcą tego dostrzec. Bo świadomość czerwonych lampek działa wyłącznie wówczas, jeśli jest autoświadomością. I dopiero od spełnienia tego warunku może rozpocząć się proces wychodzenia ze splątania. Ten zaś zawsze wiedzie poprzez indywidualizację. I tak jak do świadomości wiodą cztery czerwone lampki, tak kontynuując tę metaforę możemy oświetlić drogę wyjścia z relacji splątanej czterema kolejnymi zielonymi lampkami. I w tym celu posłużymy się koncepcją Sharon Martin, psycholog, autorki książki „Podręcznik warsztatowy perfekcjonizmu”. Pierwsza zielona lampka to zatem ustalenie nowych granic, które de facto oznacza ustalenie nowego poziomu równowagi pomiędzy dawaniem a braniem, obejmującego wszystkie aspekty relacji: emocje, bliskość, przestrzeń prywatną, autonomię, wsparcie itd. Druga zielona lampka to ponowne odkrywanie kim jesteś, czyli odzyskanie tych indywidualnych cech, potrzeb i wartości, które w splątanej relacji zostały odsunięte na dalszy plan lub w ogóle pominięte. A to oznacza koniec tłumienia własnych zainteresowań, celów, marzeń, pasji, przekonań, wizji świata oraz koniec kierowania się tym, czy ktokolwiek zaakceptuje to czym się kierujesz, co lubisz, co uznajesz za ważne i właściwe. Trzecia lampka to pozbycie się poczucia winy, bo to ono jest często w związkach splątanych podstawą manipulacji, której dokonuje biorca na dawcy. I tutaj warto się wesprzeć narzędziami służącymi pozbyciu się poczucia winy. Jest ich sporo – m. in. w mojej książce „Święty spokój. Instrukcja obsługi emocji”. Czwartą zieloną lampką, która według Sharon Martin jest niezbędna na drodze do wyzwolenia jest uzyskanie wsparcia, czyli na przykład praca z psychoterapeutą. Moim zdaniem nie jest to warunek niezbędny – dysponujemy bowiem – pod warunkiem, że uzyskaliśmy autonomiczną świadomość – wszelkimi potrzebnymi narzędziami kognitywnymi do samodzielnego poradzenia sobie z tym problemem. Jednak jeśli uznasz, że potrzebujesz wsparcia wybierz mądrą i sprawdzoną pomoc psychologiczną. Moim zdaniem terapia transpersonalna w takim wypadku sprawdzi się o wiele lepiej i przyniesie szybsze efekty niż tradycyjna psychoterapia. Natomiast niezależnie od tego jaką drogę wybieramy warunkiem jej rozpoczęcia, a więc docelowo również sukcesu jest prawidłowa i samodzielna detekcja przynajmniej jednej z czterech czerwonych lampek.

Pozdrawiam

https://livewellwithsharonmartin.com/enmeshment/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/addiction-and-recovery/202007/are-you-in-relationship-no-give-and-take

#158 Szczęście pisane przez „U”

Szczęście pisane przez „U”

Oto kolejny utrwalany przez lata psychologiczny pogląd został obalony lub mówiąc delikatniej dość drastycznie podważony. Rzecz dotyczy życiowego szczęścia, satysfakcji i poczucia spełnienia, które to czynniki uznawano za zmienne w czasie naszego życia, żaś ta zmienność miała mieć charakterystyczny wspólny dla nas wszystkich wzorzec i to niezależnie od kultury czy szerokości geograficznej. Przyjęło się bowiem myśleć, że życie Grażyny i Stefana, cz Susy i Bruce’a w perspektywie ich życiowej satysfakcji przybiera kształt litery U. Uznaje się, i to na całym bożym świecie, że kiedy są dwudziestoparolatkami ich poziom szczęścia jest stosunkowo wysoki. Oto dopiero co pojawili się w dorosłości, mają werwę, animusz i energię, którą chcieliby góry przenosić. Stoją na granicy życia – pomiędzy jeszcze żywo tlącymi się w ich głowach młodzieńczymi szaleństwami i otwartością, a już pierwszymi możliwościami czerpania z dorosłości i tego co oferuje. Zaczynają już korzystać z pierwszych profitów płynących z poczucia autonomii, swobody doświadczania życia i rosnącej ochoty na więcej. Marzenia wydają się na wyciągnięcie ręki, a świat tylko czeka by położyć się u stóp. Wtedy podejmują często spontaniczne decyzje, kierują się bardziej intuicją niż wyrachowaniem, zanurzają się w życiu. A jeśli to w co się akurat zanurzyli nawet nie najlepiej pachnie, to i tak wolą myśleć że to truskawkowy kisiel, a nie betonowa wylewka. To taki rodzaj tańca, w którym wszystkie kroki są dozwolone, a nawet najfajniejsza muza w nim kompletnie nie przeszkadza. Jednak z biegiem czasu kisiel zaczyna gęstnieć i sam taniec traci wigor. Zaczyna się zjazd – dokładnie taki sam jak w odwróconym brzuszku litery U. Marzenia okazują się trudniejsze do realizacji niż się wydawało, pojawia się proza życia i zadyszka po wejściu schodami na trzecie piętro. Sześciopak na brzuchu zmienia się zwalisty kołdun, którego już nie da się schować pod rajty. Proza życia, kierat, praca, opłaty za czynsz, podatki i kredyt na sokowirówkę. Wychodzisz do sklepu z silnym postanowieniem zakupu miecza świetlnego i chełmofonu z Czterech pancernych, a wracasz z siatką ziemniaków i tabletkami na alergię i maścią na grzybicę takich miejsc, których się w swoim ciele nie spodziewałeś. I tu na scenę wchodzi przereklamowany kryzys wieku średniego. Mówisz cobie po cichu – ja przecież jestem jeszcze młody, mam dopiero czterdzieści dwa lata, po czym ze zdjęcia klasowego skreślasz kolejną osobę, która właśnie udała się do Krainy Wiecznych Łowów. I ten właśnie moment, a dokładniej mówiąc te dwie lub trzy dekady naszego życia to jednocześnie dolna część litery U. Najmniej deklarowanego szczęścia, spełnienia i życiowej satysfakcji. Co poniektórzy desperaci próbują jakoś przetrwać ten dołek zachowując resztki godności i kupują motocykl, inni rozwodzą się i znowu się żenią czy wychodzą za mąż, co oczywiście wyłącznie pogarsza sytuację. Jeszcze inni zaczynają szukać w tym wszystkim sensu, co z góry skazane jest na niepowodzenie, więc objeżdżają wszystkie klasztory w okolicy, jadą napić się wody z Lourdes lub wódki do sanatorium. Generalnie kicha. W końcu powoli nasza litera U zaczyna ponownie windować nasze życiowe szczęście w górę. Niezależnie od tego czy udało się znaleźć sens w Lourdes, w sanatorium, w chromowanym motocyklu czy nie udało się go znaleźć nasza życiowa satysfakcja zaczyna rosnąć. Jedna z teorii mówi, że najprawdopodobniej dlatego, że zaczynamy mieć już wszystko gdzieś, bo co nam zrobią, i generalnie ruszamy się jakby żwawiej, tyle że w sumie wolniej. Ale szczęście wraca, a wraz z jego powrotem znikają przywiązania do marzeń, osiągania celów i najważniejsze zaczyna być to, żeby nam wszyscy dali święty spokój. Zaczynamy w miejscach publicznych się drapać tam gdzie dawniej nie wypadało no i w końcu odzyskujemy wolność bo udało się spłacić sokowirówkę. Mniej więcej w ten sposób ma przebiegać nasze życiowe spełnienie objawiające się w kształcie litery U. Ta teoria ma się zadziwiająco dobrze z jednego prostego powodu – otóż dzięki niej możemy pozbyć się napięcia wynikającego z dysonansu pomiędzy tym, że miało być w zamierzeniach lepiej, a tym, jak naprawdę nasze życie się potoczyło. Zaś pozbywamy się tego napięcia poprzez prosty konstrukt, zgodnie z którym wszyscy tak mają, niezależnie do tego czy nazywają się Grażyna i Stefan, czy Suzy i Bruce. Skoro zaś ta cholerna litera U dotyczy wszystkich to nie ma się co spinać, wnerwiać i oporować. Tak już jest, zawsze było i pewnie będzie, prawda? Otóż… nieprawda. Całej tej teorii przeczą wyniki ostatnich badań przeprowadzonych przez naukowców kanadyjskiego Uniwersytetu Alberty. Badacze ci chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście nasze życiowe szczęście i satysfakcja przebiega wzorcowo według charakterystyki zgodnej z literą U i okazało się, że nie jest to takie ani pewne, ani oczywiste. Na przykład spora część badanych w zaawansowanym wieku wskazywała, że ich najszczęśliwszy okres w życiu przypadał nie na lata młodości i zaawansowany wiek dojrzały ale właśnie na wiek średni, czyli ten sam, w którym podobno przechodzimy największe życiowe kryzysy. Okazało się również, że wraz ze zmianą naszego wieku zaczynamy zmieniać definicję tego, co uznajemy za satysfakcjonujące w naszym życiu. I to co mogło by charakteryzować szczęście dwudziestolatka już dziesięć lat później się dewaluuje i zostaje zastąpione zupełnie innymi faktorami szczęścia związanymi z innymi obszarami naszej egzystencji. Kanadyjscy naukowcy zwrócili też uwagę na ciekawy aspekt, otóż szczęście życiowe, co wynika z badań, nie jest kategorią jednowarstwową, a to oznacza, że możemy uznawać jakiś obszar naszego życia za w pełni satysfakcjonujący, podczas gdy inny obszar w tym samym czasie naszego życia uznajemy za daleko odległy od definicji naszego szczęścia. Czyli dla przykładu Stefan może być całkowicie spełniony i szczęśliwy zawodowo, podczas gdy w swoim życiu rodzinnym uznaje się za zupełnie niespełnionego, niezrealizowanego i generalnie nie na swoim miejscu. Grażyna dla odmiany może czuć się absolutnie szczęśliwa i spełniona w swoim związku i jednocześnie cierpieć na kompletny brak zawodowej satysfakcji i to w tym samym czasie. Uogólnianie więc szczęścia jako nadkategorii obejmującej całą naszą życiową aktywność jest więc błędem. A przecież dokładnie takie uogólnienie jest fundamentem naszej nieszczęsnej litery U. Ale to nie jedyny wniosek, z tych moim zdaniem arcyważnych badań, które stają się zalążkiem zmiany naszego postrzegania trajektorii życiowego szczęścia. Okazało się dodatkowo, że istnieje inny silny związek pomiędzy odczuwaną satysfakcją życiową i dotyczy on naszej życiowej ścieżki. A mówiąc inaczej to właśnie ścieżka jaką obieramy w życiu jest głównym determinantem naszego docelowego poczucia szczęścia i spełnienia na każdym z jego etapów. I co więcej charakter tej ścieżki nie ma nic wspólnego z posiadanym majątkiem, popularnością, czy pozycją społeczną. Za szczęście odpowiedzialna jest nasza synchronizacja z predyspozycjami, chociaż samo słowo predyspozycje nieco zawęża cały aspekt tego zjawiska. Spróbujmy tutaj użyć metafory delty rzeki, żeby zobrazować tę ideę. Otóż wyobraźmy sobie takie właśnie ujście do morza sporej rzeki, która już na kilka kilometrów przed morzem rozgałęzia się na szereg wijących się odnóg. Jedne są większe, inne mniejsze, jedne bardziej wymyślnie pozawijane, zaś inne mniej. Jedna płytsze, inne głębsze, jedne z przeszkodami i kaskadami po drodze, a inne spokojne i bez niespodzianek. Jeśli chcemy się przedostać przez te kilka kilometrów do morza, to możemy to zrobić na kilka sposobów. Na przykład możemy iść brzegiem któregoś z ujść, ale podróż będzie nieco męcząca i nigdy nie wiemy, czy to ujśce przy którym podróżujemy nie przetnie się z jakimś innym, które i tak będziemy musieli przebyć wpław narażeni na konieczność pokonania przeszkód, które mogą nas przerosnąć. W innym wariancie możemy wybrać odnogę, która niespecjalnie będzie nam pasowała i to z różnych przyczyn – od naszych możliwości pokonania jej z mała utratą energii po jej lokację, które niespecjalnie nas zaciekawią czy okażą się dla nas bezpiecznie. Jednak jeden z tych kilkudziesięciu odpływów rzeki jest dokładnie skrojony pod nas. Jego nurt płynie w najbardziej odpowiednim dla nas tempie. Ilość i jakość przeszkód jest skrojona tak, byśmy mogli je pokonywać z odpowiednio wyważonym wysiłkiem, co będzie nas wzmacniało i rozwijało po drodze, zaś okolica będzie dokładnie taka w której czujemy się najbardziej komfortowo i bezpiecznie. Ten jeden jedyna opcja naszej życiowej rzeki jest do nas doskonale dopasowana i podróżując na jej falach jesteśmy po prostu najszczęśliwsi. Jeśli tylko uda nam się znaleźć tę właściwą życiową ścieżkę to odnalezione dzięki niej szczęście i spełnienie będzie nezależne od tego, w jaki akurat jesteśmy wieku, jak również od tego ile i co posiadamy oraz tego gdzie mieszkamy. Bo kiedy podróżujemy właściwą dla nas ścieżką, do której pasujemy idealnie, jakby została stworzona wyłącznie dla nas, to cała reszta przestaje mieć znaczenie. Będziemy po prostu szczęśliwi. 

Gdzie tu haczyk? Aż chce się zapytać wobec ilości pojawiającego się właśnie lukru? Otóż haczyk tkwi w tym, czy uda nam się tę naszą życiową ścieżkę znaleźć. I to co tak naprawdę najciekawsze w tych badaniach to to, że nasza pogoń za szczęściem, kiedy u jej celu stoją finanse, wyśniona relacja, posiadanie dzieci, domu z ogrodem i sokowirówki może często prowadzić do nikąd. A zatem warto tę energię, którą angażujemy w gonienie szczęścia zaangażować w szukanie tej jednej jedynej odpowiedniej ścieżki. A kiedy to się stanie, to wszelkie teorie życiowego szczęścia z literą U w tytule, możemy sobie z czystym sumieniem odpuścić.

Pozdrawiam

https://journals.sagepub.com/doi/abs/10.1177/1745691620902428?journalCode=ppsa

#159 Kara za uprzejmość

Kara za uprzejmość

Dzisiaj przyjrzymy się ciekawemu, jak mam nadzieję, mechanizmowi, który staje się dla nas destrukcyjny wyłącznie wówczas, kiedy poddamy się tendencji do jego niewłaściwej interpretacji. Zaś ta nietrafiona interpretacja wynika głównie z tego, że nie bierzemy w niej pod uwagę całej sekwencji zdarzeń i poprzestajemy jedynie na zarejestrowaniu jej pojedynczych elementów. Żeby jednak pokazać to zjawisko w całej krasie jak zwykle przyjrzymy się najpierw przykładom. Oto Stefan. Pracuje w sporej firmie, do której dojeżdża codziennie własnym samochodem. Jakoś tak mu wygodniej, mimo iż właściwie mógłby w tym celu skorzystać z komunikacji miejskiej, bo akurat na trasie tych kilkunastu kilometrów ma całkiem niezłe połączenie. Stefan ma koleżankę z pracy Izę i kiedyś przy kawowej przerwie okazało się, że mieszkają tuż obok siebie. Któregoś poranka Stefan dojrzał Izę na autobusowym przystanku, zatrzymał się nieopodal i zaproponował jej podwózkę. Od tamtej pory często się zdarza, że Stefan podwozi Izę do pracy i razem również wracają. W końcu przecież są sąsiadami, a Stefan i tak jedzie w tę samą stronę. Po jakimś czasie Iza poprosiła Stefana o przywiezienie jej ciotki z lotniska, to też po drodze. Potem Stefan jeszcze kilka razy wyświadczał jej samochodową przysługę. Raz przewiózł dywan, raz narąbanego wujka, i dwa razy chomika do weterynarza, gdyż chomik Izy potrafi dziwnie znieruchomieć i nie da się bez medycznego wsparcia stwierdzić czy nadal żyje. W każdym razie jakoś tak się porobiło, że Iza bez krępacji zwraca się do Stefana z różnymi podwózkowymi prośbami, zaś Stefan zaczyna mieć poczucie wykorzystywania i to coraz to większe. Pewnego dnia Iza zwraca się do Stefana z kolejną prośbą, tym razem trasa ma być do innego miasta, bo akurat coś tam trzeba odebrać, załatwić, ogarnąć itp. Jednak tym razem Stefan z dużą dozą uprzejmości odmawia Izie. Mówi: „Wiesz, trochę mnie wykorzystujesz i nie czuję się z tym dobrze. Myślę że powinniśmy już sobie odpuścić tę transportową współpracę. Tyle razy już cię podwoziłem, że chyba zapracowałem teraz na podwózkową emeryturę i odpoczynek”. Po tych słowach Stefan spodziewa się, że jego przemiła koleżanka Iza powie coś w stylu. „No jasne, spoko, masz rację trochę chyba przeginam z tymi prośbami. Sorry i wielkie dzięki za dotychczasową pomoc.” Jednak reakcja Izy jest zgoła inna. Mówi: „wiesz ok, rozumiem, ale jeszcze ci tylko powiem – tak żebyś wiedział, to nie żaden hejt, tylko chcę żebyś miał szansę to zmienić – ale tak naprawdę to fatalny z ciebie kierowca. Przez te wszystkie razy siedziałam w twoim samochodzie z duszą na ramieniu i czułam się bardzo niekomfortowo. Weź może się rozejrzyj po rynku, są przecież jakieś kursy, żebyś mógł się na nich nauczyć normalnie jeździć. Wiesz, zawsze warto się zmieniać na lepsze, nie?”

Przykład numer dwa. Oto Grażyna. Tym razem Grażyna jest autorką dobrze się sprzedających e-bookowych poradników z cyklu „Jak wycinać pryszcze w photoshopie żeby nie było widać”? Albo „30 sposobów jak udawać, że się dobrze bawi, kiedy znajomy opowiada ci wciąż te same historie?” W każdym razie Grażyna ma naprawdę smykałkę do tych poradników, o czym najlepiej świadczy fakt, że sprzedają się jak świeże bułeczki. W świecie poradniczym więc Grażyna ma silną pozycję i rozpoznawalne nazwisko. To zaś sprawia, że zgłaszają się do niej co rusz różni początkujący autorzy poradników, by skorzystać z jej rad i doświadczenia. Obecnie takim zafascynowanym kunsztem Grażyny jest Kazik, który już po raz trzeci pisze do niej maila z prośbą o podpowiedź, jak ma się zabrać do napisania własnego pierwszego poradnika. No więc Grażyna uprzejmie odpisuje Kazikowi po raz kolejny odpowiadając szczegółowo na jego pytania i za każdym razem życząc mu powodzenia w kroczeniu już własną zawodowo poradniczą ścieżką. Jedynka po każdej jej odpowiedzi Kazik znowu wysyła maila z jakimś pytaniem i Grażyna zaczyna mieć wrażenie, że facet przylgnął do niej na stałe. Rozumie, że gość się jara jej wynikami pracy i sam chce też dojść to tego poziomu, ale ewidentnie nie rozumie lub celowo nie chce zrozumieć, że nadużywa jej uprzejmości i cierpliwości. W końcu w ostatnim mailu Grażyna uprzejmie i delikatnie, ale jednocześnie stanowczo cytuje mu refren pewnej znanej piosenki, a mianowicie słowa „biegnij dalej sam”. Jednak na tym ich korespondencja się nie kończy, bo Grażyna dostaje jeszcze od Kazika ostatniego maila. A w nim, oprócz oczywiście podziękowań za dotychczasową pomoc znajduje się jeszcze jedno zdanie. „Tak jeszcze na koniec pani powiem, że w tych dwóch ostatnich pani e-bookach znalazłem sporo błędów. Warto je poprawić, żeby taka skucha nie szła w świat. Bo przecież i mi i pani zależy na tym, żeby pisać świetne, najlepsze na rynku poradniki, prawda?”

Teraz już widać, w tych dwóch przykładach, które wydają się z zupełnie innych bajek pewien wspólny mianownik. Zaś, żeby zobaczyć skutki trafionej i nietrafionej interpretacji sekwencyjnej, o której wspominałem na samym początku musimy zajrzeć na chwilę do głowy bohaterów tych przykładów. Na początek więc wchodzimy do głowy Stefana. Uwaga Izy o tym, że jest fatalnym kierowcą bardzo go poruszyła. Stefan nie tylko tego dnia, ale też przez kolejne tygodnie zaliczył zjazd nastroju i generalnie rzecz ujmując jego, i tak zazwyczaj nie najwyższe poczucie własnej wartości, zapikowało w dół. Przyłapał się na tym, że mimo iż do tej pory lubił jazdę samochodem, teraz zaczyna jej unikać i coraz częściej wybiera autobus na dojazd do pracy. Kiedy zaś siedzi w samochodzie nie może się pozbyć tego dziwnego uczucia wątpliwości pomieszanych ze wstydem. No przecież tyle razy widział, jak uciążliwi potrafią być na drodze nieogarnięci kierowcy. Jak potrafią podnieść ciśnienie swoją opieszałością, dziwnymi manewrami i byciem zawalidrogą. Teraz zaś coraz częściej pojawia się w nim przekonanie, że on również może zaliczać się do tej grupy. Wręcz stoją mu przed oczami te wszystkie wyzwiska i kalumnie które musiały być przez innych kierowców rzucane pod jego adresem. Bo przecież na pewno na niego klną jak tylko pojawi się na drodze. Może więc sprzedać auto i nie przyznawać się nikomu do tego, że w ogóle kiedykolwiek się je posiadało? Teraz wyskoczmy z głowy Stefana i przyjrzyjmy się temu, co się dzieje w głowie Grażyny. A tam proszę państwa niespodzianka, bo nic specjalnego się nie dzieje. Grażyna po przeczytaniu ostatniego maila od Kazika jedynie uśmiechnęła się pod nosem i nawet do głowy jej nie przyszło by sprawdzić czy rzeczywiście w jej ostatnim poradniku aż roi się od błędów. A nie ma zamiaru sprawdzać, nie dlatego, że jest taka zadufana i pewna siebie, tylko dlatego, że jest przekonana, że prawdopodobieństwo ich tam występowania, jest tak naprawdę zerowe. Bo mail od Kazika mówił o błędach nie dlatego, że tam rzeczywiście są, ale wyłącznie dlatego, żeby ukarać Grażynę za to, że odmówiła Kazikowi kolejnej pomocy. Grażyna zaś w przeciwieństwie do Stefana prawidłowo zdefiniowała całą sekwencję behawioralną mechanizmu, którego doświadczyła. Stefan zaś, mimo, że przecież również odkrył sekwencję skupił się jedynie na najbardziej przykrym dla siebie elemencie. Zaś sam akt skupienia na tym elemencie – czyli negatywnej opinii Izy na temat jego umiejętności prowadzenia samochodu – po prostu wyolbrzymił. Sekwencja zaś jest bardzo prosta. Oto mamy jakąś konkretną relację, w której następuje ta sama dysproporcja energetyczna, o której opowiadałem w mini-wykładzie o relacji splątanej. Jedna strona bierze a druga daje, zaś proporcje tego procesu stają się z czasem mocno dyskomfortowe dla dawcy. W końcu dawca odkrywa, że jest wykorzystywany przez biorcę i postanawia zakończyć ten proces, żeby oszczędzić sobie powiększającej się z dnia na dzień straty energetycznej. Jednak biorca w tym samym czasie dokonał normalizacji uprzejmości dawcy. Uznał, że akt czerpania energii z dawcy jest czymś normalnym, czymś co mu się należy, do czego się przyzwyczaił i co uważa za niepodlegające dyskusji. Wraz z tym procesem na tyle regularnie karmił czy też energetyzował swoje oczekiwania względem dawcy, że przyzwyczaił system do takiego stanu rzeczym, w którym drastyczny brak równowagi działa wyłącznie na jego korzyść. Kiedy więc po stronie dawcy pojawia się opór i próba zakończenia tego procesu odbiera to jak zamach na swój status, na próbę odebrania mu czegoś, co mu się przecież należy jak psu kość. Kiedy jednak okazuje się, że po stronie dawcy opór jest stały i dotychczasowa sytuacja już jest nie do uratowania pojawia się w nim nieznośny rodzaj napięcia, w którym mieszają się dwa skrajnie silne faktory. Z jednej strony pojawia się więc napięcie towarzyszące poczuciu odrzucenia, a z drugiej dyskomfort wynikający z poczucia odebrania własności. To podobny mechanizm emocjonalny, którego doświadczamy, kiedy ktoś nam coś ważnego dla nas odbiera. Trochę to przypomina taką sytuację, w której – wyobraźmy sobie – że ktoś nam płaci co miesiąc na przykład tysiąc złotych. I tak przez dwa lata. Nie wiadomo za co, ale wiadomo że regularnie. Kiedy po dwóch latach przestajemy otrzymywać tego tysiaka, to poczujemy się okropnie i na nic się zdają zdroworozsądkowe tłumaczenia, że przecież ta pensja nam się kompletnie nie należała, bo nawet nie wiemy za co ją otrzymywaliśmy. Jesteśmy po prostu źli i rozczarowani że to Eldorado się skończyło. I właśnie ta frustracja staje się motorem, który napędza zachowanie Izy oraz Kazika. Sami się źle poczuli ze świadomością, że coś im zostało odebrane, więc by pozbyć się napięcia mszczą się na dotychczasowym dawcy, by i on poczuł się równie źle. I błędy w poradnikach Grażyny czy rzeczywiste umiejętności Stefana w prowadzeniu auta nie mają tutaj żadnego znaczenia. 

I tutaj pojawia się pytanie, czy przed taką sytuacją możemy się obronić? Czy możemy się jakoś zabezpieczyć na przyszłość, by takiego mechanizmu uniknąć? Najlepiej w tym celu było by zrezygnować z uprzejmości w ogóle i nigdy nikomu nie pomagać, czy nikogo nie wspierać. Ale życie bez aktów uprzejmości byłoby tak naprawdę koszmarem. Pomaganie i wspieranie to ważne elementy naszej aktywności relacyjnej i wyrzekanie się ich po prostu nas odczłowiecza. Dlatego, przynajmniej moim zdaniem, nie jesteśmy w stanie się uchronić przed takim mechanizmem, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto najpierw skorzysta na przekroczeniu granicy naszej uprzejmości a potem, kiedy jednak uznamy że to zbyt wiele finalnie nas za to ukarze. Bo jak mawiał Aleksander Dumas zawsze znajdą się „przysługi tak wielkie, że można je spłacić tylko niewdzięcznością”. Klucz zatem leży gdzie indziej, a mianowicie w tym byśmy w takich sytuacjach prawidłowo definiowali sekwencję tego mechanizmu i po prostu nie poddawali się wymierzonej w nas w tym mechanizmie karze. Bo to, że ktoś nam finalnie mówi, że coś z nami jest nie tak, wcale nie musi oznaczać, że rzeczywiście tak jest. Może to być wyłącznie domknięcie sekwencji, za pomocą którego ten ktoś próbuje pozbyć się dokuczliwego napięcia i robi to naszym kosztem, a z naszymi rzeczywistymi kompetencjami czy wartością nie ma to nic wspólnego.

Pozdrawiam

#160 Prawo próżni

Prawo próżni

Tym razem zajmiemy się tajemniczą, a jednocześnie niezwykle cenną zasadą znaną potocznie jako „prawo próżni”. Ale najpierw jak zwykle przyjrzymy się przykładom. Oto Stefan i Grażyna postanowili zmienić mieszkanie, gdyż to dotychczasowe im zmierzło. W tym celu ukuli chytry plan. Otóż to swoje mieszkanie wynajmą komuś, a za zarobione na wynajmie pieniądze sami wynajmą sobie inne mieszkanie. Może i mniejsze, ale takie które będzie im bardziej pasowało. Sprytu i przedsiębiorczości jednak nigdy dosyć, bo postanowili, że najpierw wynajmą komuś własne mieszkanie a później znajdą sobie to docelowe, co oznacza, że dopóki nie znajdą się chętni na wynajem to Grażyna i Stefan będą dalej w tym swoim dotychczasowym mieszkaniu mieszkać. Po opublikowaniu landrynkowatych ogłoszeń zawierających super filmik prezentujący ich mieszkanie z efektami godnymi holywoodzkich superprodukcji pojawiają się pierwsi chętni. Stefan otwiera drzwi i staje twarzą w twarz ze stateczną parą w sweterkach w pepitkę. „Państwo zainteresowani mieszkaniem, tak?” – pyta grzecznie zauważywszy właśnie na własnym podkoszulku obfitą plamę po buraczkach – „to trzeba chwilę poczekać, bo ja właśnie kończę rosół, a moja żona znajduje się obecnie w negliżu oraz w maseczce z ogórków. A tego nie da się odzobaczyć”. Oto Kazik i Zofia. Są wyluzowani, trochę nie z tej planety, ale za to pasują do siebie jak Żwirek i Muchomorek. Postanawiają spędzić romantyczny wieczór w renomowanej restauracji. W oczekiwaniu na stolik zostają poinformowani, że właśnie zwolnił się jeden po drugiej stronie sali. „Ale my chcemy usiąść przy tym stoliku pod oknem” – stanowczo domaga się swego szczęścia Kazik. „Ale jak widać ten stolik jest zajęty – mówi zadziwiony kelner – przecież widzą państwo że siedzi przy nim Stefan z Grażyną.” „Nic nie szkodzi – odpowiada Zofia – my im usiądziemy na kolanach”.

Ok, celowo użyłem absurdalnych przykładów, by pokazać, że łamaniem prawa próżni rządzi irracjonalne myślenie. Tyle że posługujemy się nim również w naszych codziennych, już nie tak absurdalnych sytuacjach. Na przykład przy poszukiwaniu nowego sposobu na życie, wymarzonego życiowego partnera czy partnerki, czy też kiedy stoimy przed dowolną zmianą. Kiedy zaś prawo próżni jest przez nas ignorowane, czy też zamiatane pod dywan, to dokonanie zmiany, czy też osiągnięcie jakiegoś naszego zamierzenia staje się wyjątkowo trudne. O co zatem chodzi z tym prawej próżni. By odpowiedzieć na to pytanie najpierw musimy się przyjrzeć pewnemu zadziwiającemu tekstowi o nazwie Kybalion. Taki bowiem tytuł nosi książka opublikowana w 1908 roku przez wydawnictwo Yogi Publications Society z Chicago. Co więcej wydana w taki sposób, by celowo ukryć jej autorów, skoro na okładce widzimy jedynie napis „Trzech Wtajemniczonych”. Jednak okazuje się, że dla współczesnych internetowych śledczych ta zagadka to bułka z masłem. Kiedy bowiem prześledzić ówczesną amerykańską historię Ruchu Nowej Myśli tajemnica przestaje być aż tak wielka. Okazuje się, że jednym z założycieli ruchu był pensylwański prawnik Wiliam Walker Atkinson, który w Chicago powołał do życia wydawnictwo Yogi. Ten zaś ruch tworzony był również przez okultystę Paula Fostera Case’a i Eliasa Gewurza – autora m. in. książki „Ukryte skarby Starożytnej Kabały”. Stąd zaś staje się jasne, że Kybalion to tak naprawdę mieszanina tradycji filozofii greckiej, starożytnych nauk Egiptu, tradycji kabalistycznej oraz hermetycznej. Wyznawcy Ruchu Nowej Myśli utrzymywali, że oryginalny starożytny tekst Kybalionu był autorstwa helleńskiego bóstwa Hermesa Trismegista, okrzykniętego „po trzykroć wielkim”, jako emanacj wagi trzech dziedzin: nauki, religii i filozofii. W samym zaś Kybalionie zawarto wiedzę na temat „siedmiu kosmicznych praw”. Później, już po tym, jak Kybalion okrzyknięto arcydzielem i najbardziej tajemniczą księgą XX wieku, różni autorzy starali się uzupełnić tę listę siedmiu podstawowych praw kolejnymi prawami. Próby te były bardziej lub mniej udane, ale na naszą uwagę moim zdaniem zasługuje jedno z nich. Prawo, które brawurowo uzupełnia Kybalion, a mianowicie „Prawo próżni” i które to prawo jest niezwykle ciekawym spostrzeżeniem na temat zasad otaczającej nas rzeczywistości i co najważniejsze: zasad wciąż dzisiaj dla nas aktualnych. Żeby je zobrazować użyjmy jeszcze jednego przykładu, ale tym razem już pozbawionego nutki absurdu. Zauważmy, że kiedy jedziemy gdzieś samochodem, do miejsca którego nie znamy i do którego prowadzi nas GPS nie musimy bacznie kontrolować drogi (bo robi to za nas nawigacja) więc puszczamy na przykład dość głośno swoją ulubioną muzykę. Kiedy jednak dojeżdżamy na miejsce i dajmy na to już na docelowej ulicy rozglądamy się za poszukiwanym numerem domu albo za wolnym miejscem parkingowym to wówczas… ściszamy muzykę. Jak to możliwe, że uznajemy, że pozostawienie muzyki na tym samym poprzednim poziomie głośności utrudni nam poszukiwanie celu, którego dokonujemy przecież wzrokiem, a nie za pomocą nasłuchiwania? Uwalniamy uszy by lepiej widzieć? Tak. Zarządzamy zogniskowaniem uwagi, a dokładnie mówiąc tworzymy odpowiedni rodzaj pustej przestrzeni, by móc wypełnić ją nową uważnością. A robimy tak zupełnie instynktownie, bo wiemy, że żeby nalać wodę do szklanki, najpierw trzeba ją opróżnić. I to jest skrócona definicja prawa próżni, mówiącego, że zapełnienie jakiegoś miejsca w przestrzeni wymaga najpierw jego opróżnienia. W przeciwnym razie będziemy mieli do czynienia z konfliktem pomiędzy tym, co dotychczas już znajduje się w tym miejscu, a tym, co teraz chcemy tam umieścić. I konflikt ten nie dotyczy tylko sytuacji, w której w danej, zajętej już przestrzeni chcemy umieścić jakiś konkretny przedmiot, jak na przykład Zośkę i Kazika na kolanach Grażyny i Stefana w restauracji. Takiego samego konfliktu doświadczymy w naszej własnej głowie, którą chcemy wypełnić nową koncepcją siebie, podczas gdy miejsce to jest już zajęte, przez dotychczasową idę, czy wizję. Jeśli zaś nawet takie zderzenie dwóch koncepcji nie spowoduje konfliktu, to na pewno spowoduje sporą trudność w zamienieniu ich miejscami, jak to ma miejsce w przypadku Grażyny i Stefana wynajmujących mieszkanie. Na pewno da się to zrobić, ale po prostu w takim układzie zamiana potrwa wielokrotnie dłużej i będzie wielokrotnie trudniejsza, co spowoduje tak naprawdę utratę niepotrzebnej dawki energii i to po każdej ze stron. W sumie wydaje się to oczywiste i proste – ale jak się okazuje, często nie uświadamiamy sobie nawet tego, że szykując się na nowe i marząc o jego pojawieniu się, wciąż kurczowo trzymamy się starego. To sytuacja, w której chcesz się związać z nowym partnerem, czy partnerką. W końcu po udanej randce przychodzi ta magiczna i długo wyczekiwana chwila, by razem odwiedzić sypialnię. A tam – cóż za niespodzianka – na nocnej szafce przy łóżku twój nowy partner czy partnerka odkrywa twoje zdjęcie w czułych objęciach z osobą z poprzedniego związku. Twój nowy związek wciąż i owszem rokuje nadzieję na sukces, jednak od tego momentu jest dużo trudniej, prawda? Bo oto do układanki wkradł się trzeci element, którego zgodnie z prawem próżni nie powinno tam być. Bo kiedy do szklanki wypełnionej sokiem pomarańczowym dolejemy oliwy z oliwek, to do końca nie wiadomo będzie co z tym zrobić. A cała sytuacja nie spodoba się ani sokowi pomarańczowemu ani też oliwie, już nie wspominając że sami na tym raczej stracimy niż skorzystamy. Tymczasem bardzo często w ten sposób sami sobie utrudniamy życie czy też sabotujemy zmianę, osiągnięcie zamierzeń, czy samorealizację. I dotyczy to tak podstawowych obszarów naszego życia, jak zmiana pracy, zmiana zawodowego profilu, stylu życia, a wraz z nim przyzwyczajeń i nawyków, diety i wagi. Czasem też związków i to tych, których na prawdę nie można nazwać szczęśliwymi. Naszych relacji, w których więcej dajemy niż otrzymujemy, czy też naszych wyimaginowanych zobowiązań, których nikt tak naprawdę od nas nie oczekuje, ale które jednocześnie mają często ciężar armatniej kuli przykutej do nogi. Opróżnienie dotychczasowego miejsca w przestrzeni czy w głowie by przygotować się na pojawienie się tam nowej jakości naszego życia, jest najczęściej sabotowane przez nasze własne ego, To ten mały kudłaty oprawca, który właśnie teraz szepcze do ucha: „no łatwo się gada z komputerowego ekranu, ale w życiu to nie jest takie proste.” To prawda. To nie jest proste. Ale życie, w którym podzielamy ten pogląd i poddajemy się takim blokującym wszelkie zmiany podszeptom staje się niestety o wiele trudniejsze.

Pozdrawiam

#161 Mitologia trudu

Mitologia trudu

Wyobraźmy sobie panią Genowefę, która trudni się sprzątaniem, a dokładnie mówiąc myciem okien. Mimo tego, że jak moglibyśmy powiedzieć ma już swoje lata, pani Genowefa jest na bieżąco z wszelkimi nowinkami technicznymi. Nie ma dnia, żeby nie sprawdzała w internetach, czy nie pojawiła się jakaś nowa technologia, środki czy techniki ułatwiające jej pracę. Jeśli zaś takie znajduje, to oczywiście musi je mieć. No dobra, bez owijania w bawełnę – pani Genowefa jest po prostu gadżeciarą i dobrze jej z tym. Pewnego dnia dostaje zlecenie na umycie okien w willi pani dyrektorowej, gdzie znajduje się ich kilkanaście i to całkiem sporych. Nasza bohaterka przyjeżdża więc nam miejsce bitwy i na oczach zadziwionej dyrektorowej wyciąga z wysłużonego fiacika swoje nowoczesne utensylia: szczotki, gumki, wihajstry i inne elektryczne cudeńka, po czym bierze się za mycie okien. Okazuje się, że jej gadżeciarskie zamiłowanie rzeczywiście w jej profesji się opłaca, bo już po dwóch godzinach wszystkie okna lśnią i błyszczą, a w dyrektorowym domostwie od razu zrobiło się jaśniej. Przychodzi więc czas rozliczeń za wykonaną pracę, a tu niespodzianka. Pani dyrektorowa uznaje, że nie zapłaci pani Genowefie ustalonej wcześniej stawki, bo jej zdaniem mycie okien powinno zająć cały dzień, a nie dwie godziny. Skoro zaś poszło to tak szybko, to oznacza, że pani Genowefa się odpowiednio nie napracowała, nie zmęczyła, nie nazaiwaniała. Co z tego, że okna czyste, jak nie było odpowiedniej ilości potu, krwi i przeszkód po drodze, żeby zasłużyć na uzgodnione wcześniej pieniądze. Oto połowa kwoty i fora ze dwora. 

Przykład numer dwa: oto jesteśmy na budowie i śledzimy dwóch delikwentów przenoszących cegły. Z jednej kupy na drugą i nikt oczywiście oprócz majstra nie ma pojęcia po co. Cegieł tymczasem jest cała góra, więc żeby je przetransportować sto metrów dalej trzeba się nabiegać z taczką tam i z powrotem. I na tym właśnie polega praca dwóch zawodników, których niniejszym podglądamy. Pierwszy to Zbychu. Chłop jak dąb z mięśniami jak arbuzy, który ze swoją taczką idzie jak taran: wyrywa ziemię spod kółka, miażdży trawnik i nawet błotne kałuże mu niestraszne – tnie je na wskroś wzniecając bryzgi błota. Drugi to Zenek. Taki raczej wypłosz wenusoid. Przy Zbychu wygląda jak kukiełka, ale zamiast mięśni ma tak zwany spryt i pomyślunek. Przez kałuże i trawniki poukładał stare deski, a do roboty wziął swoją zmyślną taczkę z zamontowanym akumulatorem i silnikiem z elektrycznego roweru, co powoduje, że do taszczenia cegieł zużywa dużo mniej siły niż mogło by się wydawać, zaś jego taczka z cegłami popyla przez wieś z szybkością Ferrari. I w ten oto sposób cegły zmieniają w ciągu dniówki swoje strategiczne położenie, przy czym Zenek ze swoją kosmiczną taczką przewiózł ich o dwadzieścia procent więcej niż rosły Zbych. Na koniec majster wypłaca uczciwie zarobione pieniądze, po czym woła do małżonki, żeby przyniosła pieczonych kartofli, bo Zbychu się tak namordował, że należy się jeszcze micha dla superbohatera. Na to Zenek mówi, że też mu burczy w brzuchu i też by się ziemniakami napasł, na co majster odpowiada: „Ty? Przecież tyś się nawet chłopie nie spocił. Na ziemniory to trzeba sobie zasłużyć!”

Tym razem obydwu powyższych przykładów nie zmyśliłem, a jedynie je lekko podkolorowałem. W obydwu wypadkach mieliśmy do czynienia z pewnym niezwykle niebezpiecznym konceptem, z którego często nie zdajemy sobie spawy i w którym dokonuje się oceny wartości ludzkiej aktywności nie poprzez efekt, który ta aktywność przynosi, ale wyłącznie poprzez poziom wysiłku, który w tę aktywność został włożony. A to oznacza, że często cenimy nie to, czy określona praca została dobrze wykonana, ale jej efektowi nadajemy wartość dopiero wówczas, kiedy jego osiągnięcie związane jest z widoczną, eksponowaną trudnością i przeszkodami po drodze. I najczęściej na ten konstrukt nie zwracamy uwagi, a jest naprawdę powszechny, co widać chociażby w naszym języku, Zwróciliście uwagę, że na początku przykładu o pani Genowefie, w pierwszym zdaniu użyłem frazy: „trudni się sprzątaniem”? Przecież ten zwrot właśnie przesuwa ciężar wartości wykonywanego zajęcia z jego efektu, na wysiłek który mu towarzyszy. Ilekroć mówimy o kimś, że czymś się trudni, tylekroć pod spodem przemycany jest komunikat mający zaświadczyć o trudzie, czyli wysiłku, który z tym zajęciem ma być związany. I ten rodzaj myślenia wcale nie jest przypisany wyłącznie do starszego pokolenia, którego reprezentantami w przykładach są majster z dyrektorową, ale występuje w naszym postrzeganiu ludzkiej aktywności daleko szerzej. Dlaczego jest taki niebezpieczny? Ponieważ podstępnie karze nam wierzyć, że te nasze osiągnięcia, które nie są związane z odpowiednim włożonym w nie wysiłkiem są mniej wartościowe. Zapominamy że liczą się dobrze umyte, czyste okna, a nie czas, który poświeciliśmy na to by je umyć i ilość wylanego przy tym potu. Jednak często rezygnujemy z określonych aktywności właśnie z tego powodu – bo ich efekty wydają nam się okraszone zbyt małą ilością trudu po drodze. Oto mała Joasia, która wraz z przybywaniem jej centymetrów coraz precyzyjniej się orientuje, że kręci ją zielarstwo. Ma wyjątkowy talent i zamiłowanie do poszukiwania, odkrywania i stosowania ziół wszelakich. Pamięta ich łacińskie nazwy po pierwszym poznaniu, czego nie można powiedzieć o wierszu, którego miała się nauczyć w przedszkolu i w którym utknęła zaledwie na pierwszej zwrotce. Tymczasem w ziołach i ich kombinacjach ma wręcz fotograficzną pamięć. Jednak po rozmowie z rodzicami decyduje się studiowanie farmacji, gdzie będzie musiała wkuć na blachę na przykład chemię, której wzorów nijak nie potrafi zapamiętać. Uznaje jednak, że pięcioletnie studnia wypełnione nocnym wkuwaniem wiedzy o atomach przyniosą jej wartość dużo większą od tej jej łąkowych badyli. Teraz kiedy jest już dużą Joanną ten sam wzorzec myślenia przenosi na resztę życiowej aktywności. Kiedy poznaje fajnego i miłego chłopaka Łukasza i wszystko zaczyna im się układać, normalnie jak w wymarzonej bajce, Joanna uznaje, że ten związek nie jest odpowiednio wartościowy, bo… za dobrze i zbyt gładko idzie. Wartościowy był poprzedni związek, gdzie się spierała, kłóciła, odchodziła i wracała. Bo przecież żeby było wartościowo to musi być trudno. Wszystko w jej życiu co przychodzi jej łatwo od razu ląduje w koszu rzeczy bezwartościowych. Pewnego razu zaś Joanna ogląda na youtubie krótki filmik o szczęściu pisanym przez literę „U”, z którego dowiaduje się o badaniach potwierdzających zależność życiowego spełnienia i odczuwania szczęścia od odnalezienia właściwej dla siebie życiowej ścieżki. Siedzi więc zasępiona i mówi: „no tak, super, ale jak tę cholerną właściwą dla siebie ścieżkę znaleźć?”. A najciekawsze jest to, że nasza bohaterka Joanna zaglądała na tą życiową ścieżkę wiele razy, tylko za każdym razem z niej zawracała, bo uznawała, że to jest zbyt łatwe by mogło być wartościowe. 

Tymczasem w wielu tysiącletnich tradycjach wierzeń i systemów znajdziemy proste przekonanie, o tym, że wszechświat się z nami komunikuje wysyłając precyzyjne sygnały informujące nas o tym, czy aby na pewno zmierzamy właściwą dla nas ścieżką. To wszystkie te momenty, w których starając się o jakiś efekt naszych zamierzeń władamy weń sporo wysiłku, a mimo to mamy wrażenie, jakby na drodze stały same przeszkody. Wysiłek duży, a efekt taki sobie. Innym razem bierzemy się za coś i zaczyna zadziwiająco gładko iść. I coś, co podejrzewaliśmy o olbrzymi stopień trudności przychodzi łatwo, z dużo mniejszym wysiłkiem i o wiele szybciej. W tych pierwszych sytuacjach cały wszechświat krzyczy nam do ucha: „nie rób tego, to nie dla ciebie, jak ci to mam jeszcze utrudnić, żebyś to wreszcie skumał”. W drugim wypadku wszechświat oddycha z ulgą i mówi: „No nareszcie przejrzałeś na oczy, widzisz – to jest twoja ścieżka, łatwo ją rozpoznać, bo jest łatwa”. My jednak idąc za przykładem majstra uznajemy, że na ziemniory trzeba zasłużyć odpowiednią ilością pozostawionej na placu boju krwi i udręki. I bezceremonialnie pchamy się tam gdzie nas nie chcą, robimy to co nas ani nie kręci, ani nie interesuje. Ale jest trudno, a jak jest trudno to znaczy że było warto. Nieprawda. Wartość nie leży w trudzie osiągania jakiegoś efektu, ale w samym efekcie. Pozdrawiam

#162 Kompleks niższości… w służbie ego

Kompleks niższości vs. uzależnienie ontologiczne

Kiedy doświadczamy na przykład kontaktu z osobą narcystyczną, jedną z najczęstszych diagnoz, które sobie wówczas stawiamy w głowie jest przeświadczenie o wysokim ego tej osoby. Tej diagnozie służy głównie nadmierna ekspozycja faktora „ja”, bo przecież oczywiste jest, że w narracji narcyza i jego zachowaniach, ten właśnie element „ja”, u którego podstaw leży silna identyfikacja z ego oraz jego wysoki poziom będzie dominujący. Kiedy zaś stykamy się z osobą z na przykład kompleksem niższości nawet do głowy nam nie przyjdzie, że u podstaw takiej postawy może również stać ego. I co najciekawsze – również u takiej osoby silnie zidentyfikowane i o bardzo wysokim poziomie. Tę prawidłowość odkrył Dr William van Gordon – profesor nadzwyczajny na Uniwersytecie Derby w Wielkiej Brytanii, którego przedmiotem badań jest psychologia kontemplacyjna. Jest autorem trzech książek i ponad setki artykułów naukowych oraz twórcą tzw. treningu świadomości medytacji. Jednak to co dla nas najistotniejsze w temacie niniejszego wykładu, to jego prace z 2016, które przyniosły efekt w postaci sformułowania przełomowej psychologicznej teorii uzależnienia ontologicznego. Żeby wyjaśnić w czym rzecz przyjrzymy się najpierw przykładowi, którego autorem jest sam dr Gordon. 

Oto wyobraźmy sobie naszego ulubionego Stefana, ale tym razem przygotowującego się do wystąpienia przed sporą widownią – dajmy na to przed pozostałymi pracownikami firmy w trakcie jakiejś ważnej konferencji. Stefan stoi właśnie tuż za kurtyną, ale już na scenie i czeka aż swoje wystąpienie skończy poprzedni mówca. W głowie Stefana zaczynają się pojawiać myśli: „na pewno nie wypadnę tak dobrze jak on”, „gdzie mi tam do niego”, „ja nie dam rady tak zainteresować ludzi”. W końcu przychodzi moment, w którym Stefan wychodzi na scenę. Staje w świetle reflektorów, widzi czerwone lampki nagrywających i wycelowanych w niego kamer oraz tłum ludzi na widowni. Teraz Stefan zaczyna czuć drżenie dłoni, na jego ciele pojawia się zwiększona potliwość, a język stoi kołkiem w gardle. Bo miejsce pierwszego zdania wystąpienia w jego myślach zajmują już jedynie kolejne zdania: „jak ja wypadnę?”, „jak ja zostanę oceniony?”, „co oni o mnie pomyślą?”. I tutaj zachodzi ciekawy mechanizm – na który warto zwrócić uwagę. Otóż Stefan doświadcza tych wszystkich stanów bo czuje się gorszy od innych mówców, jest przekonany, że na tle innych wypadnie gorzej i że nie jest w stanie dorównać mówcom, którzy występowali przed nim. Mamy więc do czynienia z klasyką gatunku, czyli wzorcowym poczuciem niższości. Ale istnieje tutaj jeszcze drugi aspekt, na który zazwyczaj nie zwracamy uwagi. Otóż Stefan – zarówno stojąc za kurtyną w oczekiwaniu na występ, jak i w sytuacji, kiedy stoi już na środku sceny – generuje myśli, których głównym fundamentem jest zogniskowanie na nim samym. Przecież to myśli „jak JA wypadnę?”, „JA nie dam rady”, „gdzie MI tam do innych”. To przecież myśli, w którym centralnym punktem istotności, czy też bazą wartości jest Stefan. Czyli najważniejsze dla niego jest to co jego dotyczy, co jego spotka, jak on tego doświadczy itd. Dr. Gordon zwraca uwagę, że to myślenie z wachlarza „to ja jestem centrum uwagi, a cała reszta ma dla mnie mniej istotne znaczenie”. To zakres myślenia, w którym z jednej strony myślący lokalizuje się w centrum świata i jednocześnie oddziela się on od rzeczywistości zewnętrznej, w tym innych ludzi. Wprawdzie ich opinia jest ważna, ale wyłącznie wówczas kiedy dotyczy jego samego. Ten zaś rodzaj myślenia został zdefiniowany jako uzależnienie ontologiczne, czyli zogniskowanie uwagi na własnym istnieniu i uznawaniu wagi wyłącznie tego istnienia, tak jakby w tej perspektywie to istnienie było oddzielone od reszty świata. Jednak teoria uzależnienia ontologicznego na tym nie poprzestaje – wykazuje ona, że im większe przywiązanie do siebie, czyli właśnie ta perspektywa stawiania siebie w centrum uwagi, tym większe prawdopodobieństwo obniżenia tzw. psychicznego dobrostanu. Czyli tłumacząc to wprost – im bardziej jesteśmy sfokusowani na sobie, tym najprawdopodobniej doświadczymy większej ilości psychicznych problemów w naszym życiu i tym trudniej nam będzie sobie z tymi problemami poradzić. To z kolei oznacza – tutaj zacytujmy dr Gordona –  że jednostka staje się „uzależniona od siebie”, a teoria głosi, że w miarę jak coraz bardziej się sama sobą pochłania, staje się coraz bardziej powierzchowna i nieszczęśliwa oraz mniej zdolna do przyjęcia życia w chwili obecnej. W dalszej zaś konsekwencji w takim „uzależnionym od siebie” systemie zaczną się pojawiać problemy zdrowotne oraz oderwanie od rzeczywistości. Bo im bardziej uznajemy, że jesteśmy oddzieleni od świata i innych, tym bardziej tracimy zdolność do obiektywnej oceny rzeczywistości i tym bardziej zaczynamy się łudzić tym, że rzeczywistość funkcjonuje w taki sposób, by jedynie potwierdzać naszą izolację. Kiedy zaś karmimy się tym fałszywym obrazem rzeczywistości w uzależnieniu od siebie i jednoczesnym oddzieleniu od innych pogrążamy się jeszcze bardziej. 

Co zatem zrobić, kiedy chcemy się wyzwolić z tego uzależnienia? Otóż nie ma innej drogi – w pierwszyM kroku trzeba sobie je uświadomić, czyli innymi słowy zdiagnozować, czy nasze zachowania, myśli i wynikające z nich sposoby narracji oraz emocje wpisują się w teorię uzależnienia ontologicznego. W tym celu dr Gordon proponuje prosty, złożony z kilku pytań quiz, dzięki któremu możemy odkryć w jakim stopniu nasze ego nami zarządza. Umówmy się, że odpowiedziom na każde z poniższych pytań nadasz wartość od 0 do 10 punktów, w których 0 oznacza „nigdy”, zaś 10 jest odpowiednikiem odpowiedzi „zawsze”. Przejdźmy zatem do pytań. Jak często w ciągu ostatniego roku:

  1. – Zastanawiałeś się, jak możesz zwiększyć swój status lub majątek?
  2. – Dochodziłeś do wniosku, że to ty miałeś rację, a inni się mylili?
  3. – Zdarzyło ci się na kogoś lub o coś obrazić?
  4. – Doświadczyłeś poczucia, że jesteś lepszy lub gorszy od kogoś innego?
  5. – Zastanawiałeś się, jak inni Cię widzą lub co myślą o Tobie?
  6. – Przedkładałeś własne interesy przed interesami innych?
  7. – Czułeś że musisz coś zrobić, żeby uniknąć samotności?
  8. – Poczułeś zmęczenie po tym, jak w kontakcie z innymi zachowywałeś jakieś pozory ukrywając twoje rzeczywiste podejście, czy stan

Im wyższą notę w powyższym teście uzyskałeś, czy uzyskałaś tym z większą atencją należy się przyjrzeć temu, czy czasem za twoimi zachowaniami nie kryje się perspektywa ontologiczna i czy czasem nie zmierzasz drogą do „uzależnienia od siebie”. Oczywiście pamiętajmy, żeby do tego typu quizów nie podchodzić zbyt serio – mają stanowić bardziej wskazówkę i pełnić rolę swoistego wyzwalacza zastanowienia nad sobą niż jakąkolwiek precyzyjną diagnozę. Dlatego potraktujmy ten quiz bardziej jako małą dygresję w tym temacie – więc pora wrócić do głównego wątku. Co zatem zaleca dr Gordon w kontekście wyjścia z uzależnienia ontologicznego? Otóż najlepszą techniką jest po prostu praca nad zmianą perspektywy, czyli takie przewartościowanie swoich przekonań, by znalazło się wśród nich miejsce na przekonanie, że wszystko w tym świecie, w tym my sami, w rzeczywistości jest głęboko zależne od wszystkiego innego. Jeśli na przykład pochylimy się nad własnym ciałem to dostrzeżemy, że w istocie nie jest ono zdolne do funkcjonowania jako samotna, niezależna od niczego innego wyspa. Korzysta przecież z żywności dostarczanej przez naturę i przygotowywanej przez innych, wykorzystuje tlen zawarty się w powietrzu, które dzielimy w przestrzeni z innymi ludźmi. Dopóki zaś nie będziemy brali pod uwagę faktu, że nasz świat jest współdzielony oraz zależny od innych, dopóty nasza perspektywa będzie zawężona i zaściankowa. W tym również perspektywa widzenia samych siebie. Teoria uzależnienia ontologicznego podaje, że przewartościowanie naszych dotychczasowych poglądów przynosi nowy, metafizyczny model postrzegania nas samych jako integralnej części większej całości. Kiedy zaś granica pomiędzy tym co definiuję jako „ja”, a tym co definiuję jako „ty”, „on”, „inni”, czy „świat” staje się mniejsza czy też zaczyna się zacierać, wówczas samo zmniejszenie tego dotychczasowego poczucia oddzielania będzie wpływało na zmniejszenie dominację ego w naszym systemie. I to niezależnie od tego, czy za jego sprawą czujemy się lepsi czy gorsi od innych. Czy mamy tendencję do zachowań narcystycznych, czy też wykazujemy tendencję do poczucia niższości, bycia gorszymi czy niewystarczająco dobrymi. Im mniej wyraźna granica pomiędzy mną i światem zewnętrznym, tym automatycznie mniejsza tendencja do tego, żeby ten koncept, który nazywam „ja” z czymkolwiek lub kimkolwiek porównywać. Kiedy zaś przestaję się porównywać, przestaję energetyzować własne ego, które między innymi karmi się tymi porównaniami. Co więcej, kiedy zmniejsza się granica pomiędzy konceptem „ja” i konceptem „inni” to wraz z tą zmianą zaczyna rosnąć własny dystans do samego siebie. A to – co przecież wiemy dość precyzyjnie – ma ścisły związek z mniejszym przejmowaniem się opinią innych na nasz temat, mniejszym doświadczaniem potrzeby akceptacji i mniejszą ilością okazji, które dajemy samym sobie by koniecznie się zmagać z poczuciem odrzucenia. Jednym zaś z najskuteczniejszych narzędzi służących takiemu zdystansowaniu się od własnego ego jest – i to nie tylko moja opinia, ale również opinia powołującego się w tym względzie na badania dr Wiliama van Gordona – regularna praktyka medytacji. Do czego niniejszym gorąco zachęcam i pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/contemplative-psychology/202008/why-inferiority-complex-can-still-mean-big-ego

https://www.psychologytoday.com/us/blog/contemplative-psychology/201912/ontological-addiction-are-you-addicted-yourself

#163 Pułapka pewności siebie

Pułapka pewności siebie, czyli potrzymaj mi piwo i patrz

Zacznijmy od przykładu. Oto przyjęcie, na którym dobrze się bawi grupka w miarę bliskich znajomych. Pośród nich centralne miejsce zajmuje Stefan, który wraz z innymi słucha Tadeusza, który z kolei opowiada jakąś historię. Jednak Tadeusz ma to do siebie, że lubi sobie narracyjnie poużywać i co jakiś czas ubarwia swoją opowieść jakimś rzadkim słowem. Co rusz więc w opowieści słychać a to „eksplikacja”, a to „konterfekt”, a to znowu „ambiwalencja”. Za każdym jednak razem, kiedy z Tadeusza wydobywa się trudne słowo Stefan dyskretnie rozgląda się po pozostałych. A tam kamienne twarze. Wygląda na to, że wszyscy precyzyjnie rozumieją to co słyszą. Wszyscy oczywiście z wyjątkiem Stefana, a przynajmniej tak się Stefanowi wydaje, przez co popada w smutną konstatację: „ale ze mnie debil!”. W skutek swojego odkrycia Stefan oczywiście nawet nie próbuje zapytać kogokolwiek o znaczenia słowa „ambiwalencja” i biorąc sprytnie przykład z pozostałych również zachowuje kamienne oblicze. Do tego nawet nieco marszczy czoło, żeby wyglądało jeszcze mądrzej. Kilkanaście minut później w korytarzu, po drodze do toalety, Stefa spotyka Grażynę. Znają się jak łyse konie, chociażby z przykładów na moich mini-wykładach. Grażyna rozgląda się czy nikt ich nie widzi, nachyla się do Stefanowego ucha i pyta: „ty, co to jest ta cała walencja?”. „E… no tego…” – odpowiada Stefan. No dobrze, przestańmy się nad nim znęcać i przyjrzyjmy się przykładowi numer dwa. Teraz jesteśmy na spotkaniu autorskim, na którym autorka nowego poradnika zmaga się z panem na sali, który postanowił pokazać jej gdzie raki zimują i to na oczach dość licznej widowni. „Dzisiaj pisanie książek jest wyłącznie odtwórcze proszę pani – peroruje pan trol – poza tym, wy psycholodzy to lubicie ludziom wciskać kit, przecież te treści to można by w jednym zdaniu powiedzieć. A do tego pani powiem, że nie ma pani kompletnie racji co do narcyzmu”. Na co, na szczęście spokojna pani autorka odpowiada „Drogi panie, moja książka jest o badaniach nad właścicielami kotów. Książkę o narcyzmie napisała inna autorka. Spotkanie autorskie jest w sali obok”.

Takich przykładów można by wymieniać bez liku, bo przecież każdy z nas na swej drodze spotkał się z sytuacją, w której nadmiar pewności siebie okazywał się po jakimś czasie nieadekwatny do rzeczywistych umiejętności i wiedzy. Niestety czasem trafiamy na ludzi, którzy zazwyczaj przeceniają swoje możliwości i to zarówno kognitywne, jak i intelektualne. To oczywiście wielce irytująca cecha, tym bardziej kiedy okazuje się, że za zbytnią pewnością siebie stoi tak naprawdę chęć ukrycia własnych braków. A przekonujemy się o tym, kiedy taki efekt jest widoczny, czyli w sytuacji, w której prawda wychodzi na jaw. Jednak co z sytuacjami, w której ta nadmierna pewność siebie nie jest weryfikowana, bo akurat dany delikwent nie zostaje przyłapany na mydleniu oczu. Nie dzieje się nic takiego, co mogłoby wyjaśnić jak jest naprawdę. Co w sytuacji, w której rzeczywistość nie wypowiada magicznego słowa „sprawdzam”. Czyli w sytuacji, w której na przyjęciu wszyscy udają, że wiedzą co to ambiwalencja i ni jak nie da się sprawdzić, czy oszukują czy nie? Lub w sytuacji, w której bierzemy do siebie czyjeś przekonanie, bo przecież wypowiada je z taką pewnością siebie, że uznajemy je za prawdziwe? Ilu takich ludzi spotkaliśmy na drodze i ile razy daliśmy się nabrać uznając, że skoro ktoś tak przekonująco twierdzi że coś potrafi to rzeczywiście to potrafi. Kiedy Zdzisiek bierze się za kafelkowanie, czy skok przez fontannę i mówi: „Ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo i patrz” to sprawa jest oczywista. Stoimy z kuflem piwa w ręce i patrzymy jak Zdzisiek wykafelkował kibel, że Picasso by się nie powstydził lub jak właśnie stoi po pas w fontannie i próbuje uratować zamoczone dokumenty i telefon. Czy w sytuacji braku weryfikacji pozostaje nam wyłącznie uwierzyć na słowo w czyjeś umiejętności, kompetencje czy wiedzę? Otóż nie – bo zbytnia pewność siebie działa jak papierek lakmusowy. Brak wątpliwości w swoje umiejętności ma wyłącznie ten, któremu brakuje kompetencji, by ten brak samemu odpowiednio ocenić. I tutaj badania nie pozostawiają na zbytniej pewności siebie suchej nitki. Zespół naukowców pod wodzą Davida Dunninga z amerykańskiego Uniwersytetu Cornell (tak, tego samego od efektu Krugera – Dunninga, o którym opowiadałem w odcinku 40) wykazał ciekawy mechanizm znany jako overclaiming, w którym ludzie przeceniają swoją wiedzę, twierdząc, że dysponują wiedzą o pojęciach, wydarzeniach i ludziach, którzy nie istnieją, ponieważ sami siebie oceniają nadmiernie pozytywnie w kontekście intelektualnym, umiejętności czy kompetencji. Badanie to obejmowało trzy obszary. Pierwszy dotyczył wiedzy finansowej. Okazało się że im wyżej badani oceniali swoją wiedzę na temat finansów, tym częściej potwierdzali, że precyzyjnie znają wcześniej zmyślone przez badaczy i nieistniejące koncepcje finansowe. To samo dotyczyło pozostałych obszarów, takich jak biologia czy geografia. Ci z badanych, którzy ocenili wysoko swój poziom wiedzy w tych dziedzinach, częściej uznawali, że istnieją fikcyjne pojęcia, na przykład nazwy nieistniejących zwierząt czy roślin, lub uznawali, za prawdziwe nieistniejące miejsca geograficzne czy fikcyjne nazwiska niby znanych geografów. 

W innych badaniach – O’Briena i Kardasa z Uniwersytetu w Chicago odkryto fascynujący efekt, w którym ludzie oglądając czynności wykonywane przez innych ludzi uznają, że dzięki temu oglądaniu zdobyli podobne kompetencje. To sytuacja, w której na przykład ktoś ogląda filmik na YouTubie, na którym jakiś fachowiec pokazuje, jak skonstruować skrzypce i uznaje, że sam może je również skonstruować. Badanie sprawdzało poziom trzech umiejętności – rzucania lotkami, tanecznego kroku moonwalk oraz granie w gry on-line. Okazało się, że badani uznawali wzrost swoich umiejętności w tych trzech obszarach po obejrzeniu filmu instruktażowego. Później zbadano rzeczywisty wzrost umiejętności w tych trzech zakresach i okazało się, że nawet dwudziestokrotne obejrzenie filmu instruktażowego nie spowodowało podniesienia umiejętności nawet odrobinę. Oglądanie filmiku jedynie podnosiło przekonanie oglądających do posiadania umiejętności, a nie samą umiejętność. A to oznacza, że przerost pewności siebie w kontekście posiadanej wiedzy, czy kompetencji może mieć swoje źródło w wewnętrznym przekonaniu o nabyciu takiej wiedzy czy kompetencji jedynie po tym, jak obserwujemy posiadanie takiej wiedzy czy kompetencji u innych. 

Ale nie dość tego – okazuje się, że zbytnia pewność siebie może mieć swoje źródło w pozycji społecznej. Aż się prosi by zweryfikować czy rzeczywiście władza uderza pod tym względem do głowy. I takiej weryfikacji dokonano w serii eksperymentów przeprowadzonych przez badaczy z Uniwersytetu Floryda, zaś ich odkrycia były zaskakujące. Bo okazało się, że ludzie, którym w eksperymencie przydzielono pozycję władzy stawali się bardziej pewni siebie w kontekście własnej atrakcyjności seksualnej. Samo pojawienie się pozycji władzy wpływało na wzrost przekonania o tym, że inni są bardziej zainteresowani seksualnym kontaktem z badanymi. To sytuacja, w której na przykład szef w pracy uznaje, że to że jest szefem przekłada się na to, że w oczach na przykład swoich podwładnych staje się bardziej atrakcyjny seksualnie. Kiedy zaś takie osoby umieszczano w pomieszczeniu, w którym oprócz nich znajdowała się osoba przeciwnej płci ale o niższym statusie, czyli na przykład odpowiadającym byciu podwładnym, to badani o przekonaniu o własnej władzy wykazywali dużo większą sugestywność seksualną. W ich sposobie mówienia i aktywności pojawiały się dużo śmielsze zachowania seksualne, tak jakby sama władza oznaczała przekonanie o tym, że będą bardziej pod tym względem interesujący dla drugiej strony, a wiec bardziej pożądani. Podczas, gdy w rzeczywistości ich pozycja władzy w oczach drugiej strony nie miała wpływu na ocenę ich atrakcyjności seksualnej przez innych. 

Jaki zatem wniosek możemy wysnuć z przytoczonych badań? Otóż nadmierna pewność siebie konkretnych osób, z którymi wchodzimy w relacyjne interakcje – jak na przykład szefowie w pracy, znajomi w kontaktach prywatnych, czy też domownicy w relacjach rodzinnych – wcale nie musi oznaczać ich wyższość nad nami, a tym samym powodować, że w efekcie takiego kontaktu my czujemy się mniejsi, głupsi czy gorsi. Nawet wówczas, kiedy nie da się w szybki i precyzyjny sposób zweryfikować czy taka nadmierna pewność siebie jest osadzona na rzeczywistej wiedzy, umiejętnościach czy kompetencjach. Bo w wielu wypadkach może ona pochodzić z autoprzekonań, które zostały zbudowane na fałszywych przesłankach. Bo przyglądanie się komuś kto coś potrafi, jeszcze nie wyposaża w podobny poziom umiejętności. Przekonanie o własnej wiedzy to jeszcze nie wiedza, zaś zajmowanie konkretnej pozycji społecznej nie oznacza, że od razu wszyscy zapragną zaprosić nas na kolacje ze śniadaniem. A to z kolei oznacza, że przeszacowana pewność siebie jest częściej wynikiem fałszywego mniemania o sobie, niż objawioną prawdą. Dlatego najgorsze co możemy zrobić, to obwiniać siebie za jakiś brak wiedzy czy umiejętności w zetknięciu z kimś, kto jest absolutnie przekonany o ich posiadaniu. Więc lepiej naszą energię zużyć na ewentualne uzupełnienie braków, niż na obwinianie siebie za ich istnienie. Pozdrawiam

https://www.psychologicalscience.org/publications/observer/obsonline/studies-in-swollen-heads-what-causes-overconfidence.html

https://journals.sagepub.com/doi/10.1177/0956797615588195

https://doi.org/10.1177/0956797617740646

#164 Wciąganie w grę

Wciąganie w grę

Zacznijmy od przykładu. Oto Stefan, który dziarskim krokiem udaje się na wesele znajomych. Pachnie i wygląda jak milion dolców. Tak się akurat składa, że by skrócić sobie drogę przechodzi tuż obok boiska, na którym jest właśnie rozgrywany mecz żeńskich drużyn piłki nożnej. Grające panie mają zdaje się jakąś przerwę, gdyż zupełnie niespodziewanie jedna z nich, jak się okazuje stara Stefanowa kumpela, chwyta go silnie i zdecydowanie za nadgarstek i wciąga na boisko. Zanim się nasz Stefan zorientował co się dzieje, stoi oto po środku pola gry z wlepionymi weń rozbawionymi oczyma zawodniczek obydwu drużyn. Teraz autorka całego zamieszania puszcza Stefanową rękę i krzyczy na całe gardło: „No, gościu, kop ten balon, zaiwaniaj odnóżami, teleportuj futbolówkę do bramki.” Stefan zaczyna wymiękać. „No, jak to, kop – myśli sobie – przecież ja mam trzewiczki lakierowane weselne”. „No, jak wywijaj nogami – przecież ja pod kamizelką nie mam paska, gdyż mi się w brzuch wrzynał, a spodnie przyszczypnąłem agrafkami do gaci, żeby mi w tańcu nie spadały. A tańczę wyłącznie wolne, bo jak szybko grają, to nie ogarniam. A jak się trzeba teraz szybciej ruszać, to na bank spodnie mi z gaciami zjadą i trzeba będzie przed ludźmi nie tylko oczami świecić”. Cóż Stefan ma zrobić? Otóż ma dwie możliwości. Może zostać na boisku i ku uciesze rozbawionych zawodniczek usiłować w swoim pięknym garniaku ganiać za futbolówką. Może też, przytrzymując garścią gacie, w podskokach z boiska zejść w niesławie i dodajmy, przy aplauzie tarzających się ze śmiechu zawodniczek. Żadne z tych wyjść nie jest dla Stefana zbyt komfortowe, prawda? Teraz inny przykład. Oto Grażyna na przyjęciu u Gosi, która właśnie odciągają ją na bok, częstuje margaritą, po czym zniża tajemniczo i znacząco głos i mówi: „Muszę ci coś powiedzieć, to naprawdę czad, zaraz zobaczysz. Tylko wiesz, gdyby się Anka dowiedziała, że ci powiedziałam, to by mnie zabiła. Mówię ci, to jest taki super news, że ci gały wyjdą na wierzch. W sumie Anka to mnie za to dojedzie, ale co tam. No więc słuchaj…”

Dwa powyższe przykłady wyglądają na skrajnie różne. W pierwszym Stefan został wciągnięty w grę, wbrew swej woli. I to w grę, której zasad nie znał. I nie chodzi tu o zasady futbolu, ale o to, co tak naprawdę kierowało jego znajomą, która go w tę grę wciągnęła. Po co on jej tam na środku boiska był potrzebny. Może po to, by jakiejś innej uczestniczce pokazać, że wcale z niego nie jest taki chojrak? A może po to by, w najbliższej przyszłości wykorzystać to zdarzenie do jakichś swoich celów. A może jeszcze po coś innego. Zresztą powód takiego wmanewrowania Stefana nie jest równie istotny jak to, że Stefan nie jest w stanie odnaleźć się w grze, dopóki nie pozna jej reguł. Bo to tak, jakby zaprosić kogoś na warcaby i już po pierwszych ruchu na szachownicy oznajmić mu, że to jednak są szachy, a po kilku kolejnych ruchach wyjawić, że to jednak zupełnie inna gra. Kiedy nie znamy reguł, a stajemy się uczestnikami gry, pojawia się zjawisko, w którym to nie my gramy w grę, ale to gra gra nami. Dopiero po poznaniu reguł możliwe staje się odwrócenie tej sytuacji. Zaś obydwa przypadki różnią się przede wszystkim sprawczością, której źródłem jest kontrola. Kiedy „gra gra nami” jedno jest pewne – to na pewno nie my kontrolujemy sytuację. 

A teraz przyjrzyjmy się bliżej drugiemu przykładowi. Mamy tu do czynienia z identycznym mechanizmem, w którym Grażyna jest przez Gosię wciągana do gry. Jeśli na to przystanie, to sam akt aprobaty uczestnictwa w tej grze powoduje, że jednocześnie Grażynie jest odbierana kontrola nad własnym uczestnictwem. Jest bowiem wciągana do gry, której – zupełnie podobnie jak wcześniej Stefan – nie zna zasad. A nie może znać, gdy w grze pojawia się trzeci element układanki, którego zarówno reakcje, jak i motywacje są nieprzewidywalne. Bo gra z drugiego przykładu może się przecież równie kompromitująco skończyć dla Grażyny. Na przykład wówczas, kiedy usłyszy od Gosi to coś, od czego gały wychodzą na wierzch, i to coś okaże się nie do końca prawdą. Albo wówczas, kiedy na przykład za kilka dni okaże się, o czym wcześniej Grażyna nie wiedziała, że Gosia i Anka są ze sobą w konflikcie. Jeśli tak, to sam fakt wejścia Grażyny do gry na zasadach, których ona nie zna, a które zna Gosia spowoduje, że siłą rzeczy w sporze pomiędzy Gosią a Anką, Grażyna zostanie ustawiona po stronie Gosi. A wcale nie musi tego chcieć – na przykład kiedy okaże się, że niechcąco stanęła po ciemnej stronie mocy. Zresztą konfiguracji zdarzeń oraz scenariuszy takich rozgrywek mogą być setki, jak nie tysiące. Kiedy jesteśmy przez kogoś rozgrywani szanse na to, że uda nam się wyjść z gry obronną ręką maleją z minuty na minutę. 

Niestety mechanizm wciągania w grę jest częściej obecny w naszym życiu, niż nam się wydaje, a to z tej przyczyny, że tak już do niego przywykliśmy, że wykazujemy tendencję do uznawania, że jest czymś normalnym, więc nie zwracamy nań uwagi, dopóki oczywiście nie przyjdzie nam się zmierzyć ze skutkami takiego rozgrywkowego uwikłania. Nie dalej jak wczoraj dostałem maila od jednej z firm, która świadczy usługi, z których korzystam, płacąc za tę możliwość miesięczny abonament. W mailu tym, podpisany pod spodem konkretny pracownik firmy, proponuje mi rozszerzony pakiet usług w konkretnej cenie. Po czym, w następnym zdaniu, pisze do mnie, że może mi ten pakiet zaoferować jeszcze taniej narażając się przy tym, na pretensje swojego przełożonego. Dokładne sformułowanie brzmiało – tutaj cytuję: „oj, będę się z tego tłumaczyć szefowi”. Przecieram oczy ze zdumienia, przyglądam się temu mailowi jeszcze raz i wtedy odkrywam tytuł maila, który brzmi: „Szef mnie chyba wyrzuci!”. To klasyczny, by nie powiedzieć nawet przejaskrawiony przykład wciągania w grę. Oczywiście mail ten również spełnia zasady manipulacyjnej reguły wdzięczności, ale kwintesencją jest zawarte w nim wciągnięcie w uwikłanie. Przystanie na taką propozycję, jest przecież wejściem do gry, której reguł nie znamy. Zaś wśród tych reguł może się pojawić i taka – teraz oczywiście wymyślam, żeby pokazać możliwe konfiguracje, które taka komunikacja może otworzyć – jak scenariusz „proszę pana, ten pracownik już u nas nie pracuje, bo proponował klientom zawarcie umów, które są niezgodne z wewnętrznymi przepisami firmy. Skoro pan podpisał taką umowę, to….” I tutaj może się pojawić szereg opcji, do których niejako zostaję przymuszony, by jakoś wyjść z sytuacji, w której zgodziłem się na coś w tajemnicy przed przełożonym autora maila. To tylko jeden z możliwych scenariuszy i nie trzeba się nagłówkować, by wymyślić ich jeszcze naprawdę bardzo wiele. Inna konfiguracja tej samej mechaniki to na przykład spotkanie biznesowe, na którym już prawie wynegocjowałeś, czy wynegocjowałaś warunki kontraktu i tuż przed jego podpisaniem druga strona informuje cię, że teraz pojawi się prezes firmy, a on już nie jest tak ugodowy. To przecież sytuacja wciągnięcia w grę, poprzez wprowadzanie do gry trzeciego elementu, którego zachowanie, a zatem nowe reguły gry pozostają zupełnie poza twoją kontrolą. Wówczas to nie ty grasz w grę, ale gra zaczyna grać tobą. To mechanika obecna na przykład w relacjach, w których – czy ten przykład kogoś zirytuje, czy też nie – dwoje młodych ludzi wiąże się ze sobą, dogadują się, pojawia się gorące uczucie i plany na przyszłość i nagle jedna strona relacji mówi: „No, wiesz z tymi planami na przyszłość to się tak nie śpiesz, bo najpierw musisz poznać moich rodziców, a nimi to nigdy nic nie wiadomo”. Czyż to nie ten sam element, co pojawienie się wkurzonej Anki w rozmowie Gosi z Grażyną, czy zapowiedź prezesa wybierającego się na negocjacje? 

Czy powyższe przykłady ilustrują konieczność unikania gier, uciekania od nich jak najdalej, czy też takiej egzystencji, by nigdy w żadnej nie uczestniczyć? Nie. One jedynie pokazują różnicę dla gracza pomiędzy sytuacją, w której zna on reguły, a więc uczestnictwo w grze jest jego autonomiczną decyzją, a sytuacją, w której do tej gry jest wciągany ze świadomością braku wiedzy o jej zasadach lub świadomością tego, że reguły mogą się w każdej chwili zmienić i na te zmiany nie ma on żadnego wpływu. Gry mogą być przecież fascynującą atrakcją naszego społecznego życia, jednak pod tym warunkiem, że precyzyjnie znamy ich zasady, a to powoduje, że możemy się do danej gry – o ile chcemy w niej wziąć udział – solidnie przygotować. Bo kiedy ktoś lata koło ciebie raz z piłką do koszykówki, raz z rakietą do tenisa, a raz tasując karty do brydża, to nie jest gra, tylko życiowy koszmar. Kiedy zaś wchodzisz tylko do tych gier, których reguły znasz i w których twój sposób grania czy obierana strategia są wyłącznie pod twoją kontrolą, to uczysz się nawet, kiedy przegrasz. A kiedy się uczysz, to w końcu zwycięstwa też zaczną się prędzej czy później pojawiać. Pozdrawiam

#165 Królowe i królowie dramatu

Królowe i królowie dramatu

Na początek dwa przykłady. Pierwszy – co od razu zaznaczam – nie mój, ale wskazywany przez dr. Claire Jack ze szkockiego Uniwersytetu Higlands and Islands. Oto mamy – dajmy na to Susane, która po rozstaniu ze swoim chłopakiem dzwoni do niego z informacją, że właśnie zdiagnozowano podejrzenie nowotworu i czeka ją seria wielu badań, które mają to potwierdzić lub temu zaprzeczyć. Jednak badania będą trwały jakiś czas, więc czeka ją osobisty dramat i bardzo ciężka życiowa sytuacja. I jak się można domyślać to spowodowało, że jej chłopak do niej wrócił, żeby ją w tej trudnej sytuacji wesprzeć. Związek ponownie się rozleciał, kiedy Susane nie była już w stanie dalej ukrywać swojego kłamstwa i sprawa wyszła na jaw. Przykład hardcorowy, prawda? Niestety prawdziwy. Ale przyjrzyjmy się zupełnie innemu przykładowi – oto mamy wśród facebookowych kontaktów znajomą, która codziennie pisze posty zaczynające się od słów: „nie uwierzycie co mi się dzisiaj przytrafiło”, po czym następuje opowieść o niewiarygodnym wręcz zbiegu okoliczności, życiowych zakrętów i niespodzianek, relacji, które najpierw są zachwycająco cudowne, potem mroczne, straszne i jak z horroru. Pojawia się utrata pracy, konflikty z ludźmi z firmy, po czym świetlane propozycje innej pracy, intratnych stanowisk, by po jakimś czasie znowu zrobiło się mrocznie i intensywnie negatywnie. W tych opowieściach tyle się dzieje, że aż trudno uwierzyć, że takie intensywne życiowe przygody może przeżywać jedna osoba i to w tak krótkim czasie. Ale to nie tylko kwestia tego co się przydarza tej znajomej, ale również kwestia tego w jak żywy, barwny i intensywny sposób ona o tym opowiada chętnie dzieląc się swoimi przygodami ze światem. A przygody te lub też opowieści o nich przecież nie zawsze bywają straszne – często są też przezabawne, ale zawsze intensywne. „No tak – mówimy – ten typ tak już ma!” Okazuje się, że ten typ osobowości ma swoją nazwę – niestety angielską, a mianowicie „Drama Queen”. I tutaj dwa ważne rozróżnienia. Po pierwsze osobowość spod znaku Drama Queen to nie ta sama osobowość, którą omawiałem w odcinku 61 w kontekście teatralizacji i tendencji do wykazywania cech osobowości histrionicznej. Wprawdzie mamy tu sporo stycznych – jak na przykład silna potrzeba pozyskania zainteresowania innych, ale w teatralizacji mamy do czynienia z przerysowaniem emocjonalnego przeżywania, w efekcie czego emocjonalne reakcje stają się przesadnie eksponowane. Tutaj mamy do czynienia ze zwracaniem uwagi innych, na życiowe sytuacje, z których Drama Queen jak sama nazwa wskazuje czyni dramat sama zaś usadawiając się w głównej roli ofiary tego dramatu, przy czym dramaty te nigdy nie występują pojedynczo a zdarzają się zazwyczaj w naprzemiennych cyklach. A precyzyjniej mówiąc Drama Queen chce byśmy tak właśnie postrzegali to co się w jej życiu ma wydarzać według jej opowieści. Drugie zastrzeżenie dotyczy płci. W samej nazwie tego typu osobowości znajdujemy wprawdzie słowo „królowa”, co wskazuje, że termin ten powstał na określenie przypadłości albo najczęściej albo też głównie dotyczących kobiet oraz młodych dziewczyn. I rzeczywiście przez spory szmat czasu wielu reprezentantów psychologii uznawało, że bycie Drama Queen dotyczy głównie kobiet. I to zjawisko tłumaczy dr. Jill Weber, psycholog kliniczny z American University z Waszyngtonu. Otóż wg niej to mylne postrzeganie ma związek z dość specyficznym i raczej niezbyt chlubnym zjawiskiem – oto młoda kobieta pojawia się na psychoterapii ponieważ ktoś z jej otoczenia zasugerował jej, że nie radzi sobie z emocjonalnymi wybuchami, dramatyzuje i tworzy dramaty z byle czego. Później okazuje, że jej emocjonalny wybuch, po którym jej otoczenie uznało, że ma psychologiczny problem nie był efektem osobowości Drama Queen czy teatralizacji, ale wdrukowanej przez społeczny wzorzec emocjonalnej strategii, w której emocje są duszone i blokowane. Kiedy zaś to odpychanie od siebie emocji przekroczy pewien poziom, to jak obrazowo mówi dr. Jill Weber „w pewnym momencie słoma łamie grzbiet wielbłąda” i następuje niekontrolowane pozbycie się emocjonalnego napięcia. Jednak pacjentka – po reakcji swojego otoczenia – uznaje, że problem leży w osobowości, a nie w tym, że nauczono jej fatalnej strategii radzenia sobie, lub mówiąc dokładniej – nieradzenia sobie z emocjami. I to właśnie zjawisko spowodowało, że przez spory czas uznawano, że Drama Queen jest przede wszystkim domeną kobiet. Na szczęście dzisiejszy świat nauki zweryfikował ten pogląd i wiemy już z całą pewnością, że osobowość Drama Queen pojawia się niezależnie od płci, przez co dużo stosowniejszą nazwą powinno być Drama Person, którą to nazwę można już gdzie niegdzie w opracowaniach naukowych znaleźć. Okazuje się, że Drama Person można rozpoznać po kilku cechach. Po pierwsze zarządza nią potrzeba zwrócenia na siebie uwagi, która może mieć oczywiście wiele różnych źródeł – od tendencji narcystycznych począwszy a na traumach dzieciństwa, jak brak zaspokojenia potrzeby akceptacji, czy wczesne doświadczenia odrzucenia, skończywszy. Drugim wyróżnikiem i jednocześnie źródłem osobowości królewskiej pary dramatycznej może być tzw. zachowanie wyuczone, którego główny impakt przypada na czas dzieciństwa. To sytuacja, w której jako dzieci wzrastamy w rodzinie, w której właśnie dramat ogrywał centralną rolę. Wówczas obserwując osobowość dramatyczną ojca lub matki i jej sposób zachowań i narracji uczymy się, że takie zachowania stanowią normę wśród palety innych zachowań, więc przyswajamy je jako jeden z możliwych kierunków rozwoju osobowości. Co więcej uczymy się wówczas, że ten rodzaj egzystowania, w którym prym wiodą niestabilne i dramatyczne zachowania jest sposobem na okazywanie zainteresowania, przywiązania i miłości, więc kopiujemy to jako nasz osobisty sposób na zainteresowanie, przywiązanie i miłość. Osobowość Drama Person jest również często związana z zachowaniami autodestrukcyjnymi – to sytuacja, w której po bolesnych doświadczeniach przemocy czy molestowania w dzieciństwie powstaje strategia zachowań w myśl idei, że nie można czuć się szczęśliwym doświadczając co rusz nowych dramatów, więc taka właśnie egzystencja staje się najlepszą wymówką by konstytuować zasadność własnego poczucia niezadowolenia i nieszczęścia. Bo gdyby nie było dramatu musielibyśmy być szczęśliwi, a nasze bolesne doświadczenia przecież przekonują nas do tego, że nie możemy tacy być. Tworząc dramaty zaś możemy dalej cierpieć, więc wtedy rachunek cierpienia się zgadza, prawda?

Kolejnym wyróżnikiem tego typu osobowości jest tendencja do manipulacji i kontroli – zamiast być szczerym o otwartym w stosunku do innych można ich wciągnąć w dramat, bo dzięki temu po pierwsze zyskujemy ich zainteresowanie, a po drugie to my zaczynamy kontrolować relację – na przykład przez wytworzenia w innych poczucia winy. I dokładnie ten mechanizm pokazywał przykład Susane i jej chłopaka z praktyki dr. Claire Jack. 

Badacze wskazują kolejny czynnik – to podniecenie rozumiane tutaj jako wzrost adrenaliny, który towarzyszy tworzonej w dramacie emocjonalnej kolejce górskiej. Do tego dochodzi jeszcze efekt holywoodzkiego superbohatera, któremu przecież w ciągu półtorej godziny filmu przytrafia się tyle, co innym przez całe życie. Więc siłą rzeczy, by obsłużyć ten szybko zmieniający się scenariusz dramatu trzeba sobie jakoś poradzić, a bez adrenaliny ani rusz. 

Cały powyższy system cech rozpoznawczych tzw. Drama Person na tyle zainteresował świat nauki, że zaczęto mu się dużo bliżej przyglądać oraz dedykować temu zjawisku poważne badania naukowe na przykład na Uniwersytecie Teksańskim. Okazało się, że osoby te, tu cytuję: „na ogół prowadzą chaotyczne życie i powodują wymyślne kryzysy rodzinie, przyjaciołom i współpracownikom. Mają zwykle długą historię nieudanych związków, wyszukują konflikty w miejscu pracy i mediach społecznościowych. Ale nie tylko angażują się w plotkowanie o innych – przede wszystkim same narzekają, że są przedmiotem plotek. Wydaje się, że świat im się przytrafia.” W efekcie badań nad tego typu osobowością naukowcy stworzyli test pozwalający odróżnić Drama Person od innych zaburzeń osobowości, jak makiawelizm, niekliniczna psychopatia, czy bordeline oraz – o czym już mówiłem – histrionicznego zaburzenia osobowości. Nie będę przytaczał tego testu – bo sam mam delikatnie mówiąc raczej chłodny stosunek do wszelkich maści testów, ale dla zainteresowanych zamieszczam linku do testu pod filmem. 

Jak zatem sobie poradzić z osobowością Drama Person? Otóż nie ma innej drogi niż ta, która wiedzie przez autoświadomość. Zazwyczaj niestety bywa tak, że to otoczenie takiej osoby dostrzega problem a nie ona sama. Nie da się jednak poradzić sobie z czyimś problemem, jeśli ten ktoś uważa że problemu nie ma. Jeśli jednak Drama Person odkrywa tę przypadłość u samej siebie, zauważa, że jej sposób aktywności wyczerpuje znamiona korzystania – świadomego lub nie – z zasobów takiej osobowości, to dopiero ta autoświadomość otwiera drzwi do efektywnej pracy nad zmianą tego stanu. Dopóki zaś ta autoświadomość się nie pojawia, lub jest jedynie udawana, by móc tworzyć i uczestniczyć w kolejnym dramacie, tyle że teraz pod nazwą „nie uwierzycie co mi się dzisiaj przytrafiło: byłam, czy byłem na terapii i to wam muszę opowiedzieć, bo to się na pewno nikomu innemu nie mogło przytrafić!” to niestety szanse na zmianę topnieją jak śnieg w maju. Kiedy zaś pojawia się autoświadomość i potrzeba zmiany, by w końcu przestać zadręczać siebie i przy okazji wszystkich dookoła, to na szczęście istnieje spora liczba narzędzi terapeutycznych, by z taką zmianą sobie poradzić.

Pozdrawiam

#166 Nostalgia

Kiedy nostalgia nam szkodzi?

Jak dobrze czasem powspominać lepsze czasy, prawda? Od razu się robi jakoś przyjemniej i cieplej, kiedy przywołujemy z pamięci zdarzenia, sytuacje czy kontakty z innymi, które były takie barwne, często prostsze niż te obecne, a na pewno bardziej radosne. W czym zatem problem? Otóż okazuje się, że oprócz funkcji kojących, które serwujemy sobie wraz z naszymi wspomnieniami serwujemy sobie przy okazji całkiem spore niebezpieczeństwo – czyli chcąc zrobić sobie dobrze, tak naprawdę jesteśmy o krok od zrobienia sobie źle. Pamiętam jak ładnych kilka lat temu spotkałem znajomą z wczesnych, a nawet bardzo wczesnych lat. Im dłużej siedzieliśmy przy kawie, tym bardziej upewniałem się w pewnej obserwacji. Otóż wszelkie pytania o to, co teraz w jej życiu słychać, czy też próby opowiedzenia co się zmieniło w moim były od razu porzucane na rzecz wspomnień. Tak jakby obecna rzeczywistość była dla niej wyłącznie szarobura i nieciekawa, zaś wszystko to co ciekawe i kolorowe miało swoje miejsce w przeszłości. Kiedy wspominała swoje młodzieńcze przygody wręcz promieniała, jakby zanurzała się na chwilę w tym dawnym szczęściu. I widać to było nie tylko po reakcjach jej ciała, ale przede wszystkim po emocjach. Wszystko co wiązało się z dawnymi wydarzeniami powodowało w niej lawinę pozytywnych, ciepłych emocji, zaś każda moja próba sięgnięcia w temacie naszej rozmowy do teraźniejszości natychmiast znacznie pogarszała jej samopoczucie. No cóż, to było jednorazowe spotkanie, na którego powtórzenie już nie miałem ochoty, tak jak nie ma się specjalnej ochoty na konwersację, kiedy ktoś cię na uroczystości weselnej posadzi obok dobrze ci znanego wujka, który od kilkudziesięciu lat ciągle opowiada tę same historie, te same dowcipy, a ty znasz jej już tak dobrze, że coraz gorzej ci wychodzi udawanie zainteresowania. Pamiętacie serial z rodziną Bundych? Tam Al za każdym razem odpala wspomnienie jak zaliczył kilka przyłożeń w jednym meczu i im częściej słyszymy tę opowieść, tym odnosimy większe wrażenie – na czym zresztą zbudowany jest cały dowcip – że Al Bundy niczego w życiu już więcej nie osiągnął. Co więcej te powroty do jedynego życiowego sukcesu zdają się być antidotum na towarzyszącą obecnie Alowi życiową porażkę – nie radząc sobie z teraźniejszością, czy wręcz jej nie znosząc, ratuje się powracaniem do wspomnień tych okresów swojego życia, których przypomnienie poprawia mu nastrój. 

I w tej postawie nie chodzi o efekt rozpamiętywania, który omawialiśmy w odcinku 77, bo tam rzecz dotyczyła wałkowania zdarzeń zazwyczaj dla nas negatywnych, jakbyśmy się chcieli na powrót zanurzyć w przeżytym niegdyś koszmarze. Nostalgia to proces, w którym zazwyczaj przedmiotem naszych wspomnień są wydarzenia czy sytuacje pozytywne. I jak pokazują badania to bardzo skuteczna strategia radzenia sobie z rzeczywistością, w której odczuwamy problemy adaptacyjne. Nowojorskie badania Weinbergera i Stoychev z 2019 wykazały, że nostalgia pełni emocjonalne funkcje regulacyjne i stanowi często występujący mechanizm obronny. To na przykład sytuacja, w której stajemy przed potrzebą konfrontacji z naszymi przekonaniami, czy też lękiem przed wstydem, albo w ogóle kiedy to co spotykamy w naszej życiowej rzeczywistości jest dla nas trudne i wolelibyśmy się z tym nie musieć mierzyć. Wówczas siadamy na kanapie, bierzemy do ręki album ze starymi zdjęciami, przypominany sobie nasze radośnie fiśnięte koleżanki, czy nie do końca rozgarniętych ale za to wesołych kumpli i bieżąca emocja lęku, wycofania, czy niechęci zostaje zastąpiona emocjami, które niejako pożyczamy z tamtych czasów, by przyniosły nam ulgę. Co więcej badania wykazały, że nostalgia pojawia się również jako strategia unikania konfrontacji ze złożonością naszych problemów, bo to co w niej wspominamy jest dużo mniej skomplikowane. W nostalgii wracamy do jednoznacznych emocji, prostych a nie zawiłych relacji i do prostych a nie skomplikowanych czasów. Oczywiście to jedna z iluzji, bo tak naprawdę tamte czasy były również złożone, relacje i emocje równie trudne, a jedynie my zapamiętaliśmy je w prostych fabularyzacjach, bo tylko takie poprawiają nam nastrój. Badania kolejnych naukowców z kilku rożnych uniwersytetów przyniosły kolejne odkrycia – okazuje się, że najczęściej wykazujemy tendencje do ratowania się nostalgią gdy doświadczamy samotności, wykluczenia społecznego, czy poczucia utraty sensu. Dzięki temu zabiegowi mamy poczucie, że znajdujemy się we wspierającym kontekście społecznym, w którym czujemy się ważni, lubiani, docenieni i wspierani. To dlatego Al wraca wspomnieniem do meczu, bo wtedy czuł się ważny, doceniony i lubiany – w przeciwieństwie do tego co czuje teraz. To tak, jakbyśmy w tej strategii przywoływali z przeszłości naszych dobrych uśmiechniętych znajomych i trzymali ich przy sobie, bo ogrzewali nas swoją dobrą energią i pomagali utrzymać naszą samoocenę na odpowiednim poziomie. I używam tutaj słowa „ogrzewali” nie bez powodu. W eksperymencie Zhou z 2012 r z Departamentu Psychologii Uniwersytetu Sun Yat-sen uczestnicy grupy badawczej przebywający w pomieszczeniu o celowo zaniżonej temperaturze mieli większe skłonności do wywoływania nostalgii niż ci, którym nie zmniejszono temperatury otoczenia. Kiedy zaś nostalgia się pojawiała, to w grupie znajdującej się w zimnym pomieszczeniu pojawiła się większa tolerancja na zimno (uznawali je za mniej dokuczliwe) i jednocześnie deklarowali, że zanotowali wzrost odczuwanej temperatury. A to oznacza, że pogrążenie się w nostalgii zwiększa nasz komfort fizjologiczny – po prostu zaczynamy się fizycznie czuć lepiej i mniej doskwierają nam warunki zewnętrzne. Trudno się zatem dziwić że uciekamy w nostalgię, bo nie dość że poprawia nam nastrój zamieniając negatywne emocje pozytywnymi to również sprawia, że nasze ciało ma wrażenie lepszego i bardziej komfortowego funkcjonowania. 

Wydawało by się zatem, że nostalgia, czyli przywoływanie przyjemnych wspomnień z przeszłości wyłącznie nam służy. Gdzie tu zatem ukryty jest haczyk? Tutaj posłużmy się zgrabną metaforą przywoływaną przez rezydująca w Nowym Jorku psycholog kliniczną dr. Valentinę Stoycheve na codzień pracującą z traumami weteranów wojennych i ich rodzinami. Otóż mówi ona, że nostalgia jest jak zestaw kuchennych przypraw, które poprawiają smak przyrządzanych przez nas potraw. Jeśli zaś użyjemy ich odpowiedniej ilości w odpowiednim czasie to otrzymamy zbilansowane danie o doskonałym aromacie i smaku. Jednak problem pojawia się wówczas, kiedy z tymi przyprawami przesadzimy – zbyt dużo soli, czy balsamicznego octu sprawi że tak przyprawionej potrawy nie da się zjeść, a jeśli nawet jakimś cudem ją zjemy, to wówczas może nam bardzo zaszkodzić. 

Zatem nostalgia, która zbyt często towarzyszy nam w życiu, do której wracamy w każdej sytuacji niejako uciekając od trudów i problemów teraźniejszości po prostu nam szkodzi. Po pierwsze dlatego, że posiłkując się nostalgią zastępujemy rzeczywiste relacje tymi z przeszłości. Bo te obecne są złożone, a tamte stare przecież zapamiętaliśmy jako proste. To powoduje, że w tych obecnych relacjach zaczynamy sobie coraz gorzej radzić. Z czasem coraz trudniej nam będzie zaakceptować to, że nasze obecne relacje nie wytrzymują porównań z tymi ze wspomnień. A nie wytrzymują, bo tak naprawdę nie porównujemy ich z tymi rzeczywistymi relacjami z przeszłości, ale wyłącznie z naszymi, znacznie przefiltrowanymi ich wspomnieniami. A z ubarwionymi wspomnieniami dotyczącymi piękna dawno kochanej księżniczki czy księcia, jeszcze żaden teraźniejszy książę czy obecna księżniczka nie wygrali, bo to po prostu niemożliwe. Jeśli porównamy ze sobą dwa oryginalnie czarno białe zdjęcia, przy czym jedno z nich zostało przez nas pokoloryzowane, to zawsze to kolorowe, będzie bardziej kolorowe, prawda? I podobny mechanizm jak z relacjami w nostalgii zachodzi z radzeniem sobie ze współczesnymi wyzwaniami. Te które pamiętamy jako prostsze zawsze będą nam się bardziej podobały od tych rzeczywistych, które napawają nas obawą na skutek swojej złożoności. To powoduje, że nasz życiowy mięsień ćwiczony na zmaganiach z życiem zaczyna słabnąć, bo po prostu nie jest odpowiednio trenowany. W efekcie z biegiem czasu pogrążeni w kolorowej i ciepłej nostalgii wspomnień będziemy coraz słabiej sobie radzili z  szaroburą i zimną rzeczywistością. Jak pisze dr Stoycheva: „Różnica między pomocną a szkodliwą nostalgią polega na tym, że istnieje różnica między włączaniem pozytywnych emocji przypominania do teraźniejszości a wyrzeczeniem się teraźniejszości w celu przywrócenia i nieustannego przeżywania jakiegoś momentu z przeszłości.” Bo jeśli gloryfikujemy wyłącznie przeszłość, to tym samym deprecjonujemy teraźniejszość. W myśl tej zasady teraz nie może być fajnie, bo fajnie już wyłącznie było. Kiedy zanurzamy się w tropieniu zdjęć dawnych partnerów na portalach społecznościowych, to jednocześnie nie tworzymy w naszym życiu przestrzeni, by mógł się w niej pojawić nowy partner. Kiedy usiłujemy utrzymać w nas złudzenie, że nadal jesteśmy młodzi, to tym samym, nie jesteśmy w stanie w pełni skorzystać z tego co przynosi nam dojrzałość, czy wiek zaawansowany. 

Jak zatem strzec się przed tymi trochę podstępnymi sidłami naszej własnej nostalgii? Tutaj znowu – i nie jest to tylko moja opinia – jedynymi drzwiami prowadzącymi do wyzwolenia jest świadomość, bo jak wynika z badań nasze tendencje do wywoływania nostalgii w olbrzymiej większości są nieświadome. Kiedy zaś chcemy przejść przez te drzwi musimy zacząć od samoświadomej obserwacji i udzielać sobie odpowiedzi na kilka podstawowych pytań. Jakich emocji szukam w przeszłości i jaki emocjonalny stan z niej przywołuję, którego to stanu nie mogę lub nie chcę doświadczyć w moim obecnym życiu? Czy moja nostalgia jedynie wspomaga moje samopoczucie przyjemnymi wspomnieniami z przeszłości, czy też kiedy się pojawia odcinam się dzięki niej od teraźniejszości? Czy oddając się wspomnieniom czegoś się jednocześnie z nich uczę o sobie i świecie, czy jedynie od czegoś uciekam, przed czymś rejteruję, czegoś unikam? Jeśli tak, to dlaczego unikam tego, czego unikam? Przez zaakceptowaniem czego się w ten sposób bronię? Czy świat wspomnień uznaję za łatwy, a obecny za trudny? Z jakim rodzajem jego złożoności nie chcę się konfrontować? Czy czasem nie utknąłem czy utknęłam w przeszłości tracąc tym samym zainteresowanie teraźniejszością, w czego efekcie moje sprawy, zamierzenia czy relacje nie mają się tak dobrze jak mogłyby mieć?

Odpowiedzi na powyższe pytania nie należą do łatwych. Ale samo ich sobie postawienie wymaga odwagi i co najważniejsze pobudza czy też przywraca nam samoświadomość. A bez niej, niestety ani rusz.

Pozdrawiam

#167 Psychopata w pracy

Psychopata w pracy

Najpierw przykład. Oto Anka, która od niedawna pracuje w nowej firmie. Podjęła tę pracę z trzech głównych powodów. Po pierwsze całkiem niezła kasa – wprawdzie nie tak duża jakby mogła być, ale na początek ok. Po drugie Anka będzie mogła robić to co najbardziej lubi, a najbardziej lubi zarządzać projektami. Innych te słupki i kreski w tabelach Ganta przyprawiły by o mdłości, a Anka w harmonogramach wstecznych czuje się jak ryba w wodzie. Po trzecie przyjmujący ją do pracy manager Rysiek, a teraz jej bezpośredni przełożony, był taki ujmująco miły i elokwentny, że ze świeczką szukać. Nie to co ten z poprzedniej oferty w koszulce z Metallicą i brodą jak u ormiańskiego mnicha. A Rysiek jest po prostu super – wygadany, pełen uroku, z tym swoim delikatnym uprzejmym uśmiechem – zawsze troskliwy i pomocny. Wymarzony szef. I tenże wymarzony szef przydziela Ance jedno z pierwszych zadań – ma opracować projekt oparty na ostatnich wskaźnikach. Okazuje się, że najbardziej aktualne wskaźniki ma Sylwia pracująca w innym dziale i Rysiek przynosi je nawet Ance w teczce by z nich skorzystała. Kiedy po kilku dniach projekt jest gotowy… Anka zostaje wezwana do biura szefów firmy. „Szanowna Pani – mówi jeden z prezesów – w naszej firmie nie możemy tolerować takich sytuacji. Miała pani proste zadanie – zebrania wskaźników do raportu przygotowywanego przez pani przełożonego Ryśka. I okazuje się, że zamiast włożyć w to własną pracę te wskaźniki pani wykradła z raportu koleżanki z innego działu i ich stworzenie ma pani czelność przypisywać teraz sobie.” Teraz Ani zrobiło się ciemno przed oczami: „Ale zaraz, przecież to ja zrobiłam cały raport i to Rysiek chciał żeby do niego dołączyć wskaźniki Sylwi”. Na co jednej z prezesów zwraca się do otwartych drzwi prowadzących do kolejnego pomieszczenia: „Rysiek, pozwól tu na chwilę”. Po czym do sali wchodzi Rysiek i mówi: „Aniu, bardzo się na tobie zawiodłem. Nie możesz tak kłamać. To nieprzyzwoite wykorzystywać innych i przypisywać sobie ich zasługi. Niestety będziemy się musieli z tobą pożegnać!”. Kurtyna.

Kolega Rysio z powyższego przykładu zaatakował błyskawicznie, ale w rzeczywistości psychopaci potrafią budować dłuższe i bardziej wyrafinowane strategie dręczenia swych ofiar, w efekcie których osiągają swój cel. Kim są psychopaci? Jak ich scharakteryzować by móc prawidłowo rozpoznać? To niestety nie takie proste, bo po pierwsze psychopatia jako zaburzenie osobowości nie znalazła się de facto w żadnej klasyfikacji chorób psychiatrycznych – istnieje tylko drobna wzmianka w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10, ale tam wymienia się ją jako możliwą część osobowości dysocjacyjnej, więc żadnych konkretów. Po drugie charakteryzowanie osobowości psychopatycznej i owszem istnieje w literaturze przedmiotowej, ale psycholodzy i psychiatrzy zajmujący się tym obszarem aktywności człowieka, czy też społecznych dysfunkcji tych aktywności, wywodzą swoje wnioskowanie od badania przestępców osadzonych w więzieniach i ośrodkach odosobnienia. Tak pojawiła się pierwsza charakterystyka osobowości psychopatycznej autorstwa Clekleya, zawarta później w jego książce „Mask of insanity”, która później została dopracowana przez kolejnego badacza – Hare’a również wyspecjalizowanego w badaniu przestępców, który tę charakterystykę rozszerzył do 20 punktów. I to w zasadzie jedyne dwa narzędzia pozwalające nam współcześnie zdiagnozować zachowania psychopatyczne. Przy czym – co trzeba zaznaczyć – obydwa te narzędzia są też krytykowane, chociażby za zbytnią ogólność pojęć, czy też to, że niektóre zachowania z tego wachlarza wcale nie muszą być efektem psychopatii ale zupełnie innych zaburzeń osobowości. Do tego dochodzą kolejne czynniki utrudniające prawidłową definicję psychopatii. Jak na przykład to, że nie wszyscy psychopaci popełniają przestępstwa, zatem nie trafiają do zamkniętych ośrodków, w których można by ich precyzyjnie zbadać. Albo to, że o działalności sporej grupy z nich nigdy się nie dowiemy – to wszystkie te przypadki, kiedy psychopata dręczy członków rodziny, a ta jakoś to znosi i raczej nie zamierza się tym chwalić. Lub te przypadki, w której działalność psychopaty w danej firmie jest dla tej firmy tak naprawdę pożądana i opłacalna – psychopaci są niezwykle skutecznymi, ale jednocześnie bezdusznymi szefami, którzy nie zawahają się użyć wielu technik – kłamstwa, manipulacji, czy szantażu, by osiągnąć swój cel. Z punktu widzenia prezesa Rysiek się sprawdza – nie ma znaczenia jak to robi, to że przypisuje sobie zasługi innych, a sam unika przemęczenia – znaczenie ma to, że jest skuteczny i nie rozczula się nad ludźmi. 

Kolejnym czynnikiem jest liczba psychopatów. W rzeczywistości mimo, że spotykamy ich co rusz wcale nie jest ich tak dużo. Można by tu raczej powiedzieć, że są sprytnie rozstawieni, a mówiąc dokładnie są rozstawieni tam, gdzie nie da się ich nie spotkać. Badania Kevina Duttona z 2012 roku ujawniły, że psychopaci lubują się w konkretnych zawodach – to na przykład managerowie i prezesi firm, to lekarze zarządzający innymi, urzędnicy piastujący kierownicze stanowiska, redaktorzy gazet, którzy mają pod sobą zespół pracowników, politycy wykorzystujący swą pozycję i układy. Już po tych przykładach widać co je łączy – otóż psychopata najlepiej czuje się tam, gdzie ma jakąś władzę nad innymi, bo to ona pozwala mu dopiero wykorzystywać swoje ulubione strategie manipulacyjne. Kiedy psychopata nie ma władzy, nikim nie zarządza i nic i nikt od niego nie zależy, to nie może – w jego mniemaniu – prawidłowo funkcjonować, więc będzie robił wszystko by odnaleźć się w zawodach i na pozycjach, które mu te władzę umożliwiają. W rzeczywistości szacuje się, że psychopaci to zaledwie kilka procent populacji – od 1 do 2% kobiet i od 2 do 4% mężczyzn. 

Jednak przytoczone wyżej charakterystyki – zarówno Clekleya, jak i Hare’a – mogą nam się bardzo przydać, bo pokazują pewien wspólny mianownik dla cech psychopaty oraz jego najczęstszych zachowań. Zatem charakteryzuje ich zazwyczaj ujmująca uprzejmość, maska za którą oczywiście czai się drapieżnik. Mają silny przerost poczucia własnej wartości – uznają się za dużo lepszych od innych, co pozwala im na ich instrumentalne traktowanie jako wyłącznie środków do osiągnięcia celu. Są kompletnie pozbawieni wyrzutów sumienie i poczucia winy, czemu towarzyszy również totalny brak empatii. Ich nie obchodzi co czuje ofiara, bo ofiara jest dla nich czymś kompletnie nieistotnym, głupszym i gorszym. Należy się więc nią posłużyć, bo tylko do tego według psychopaty się nadaje. Psychopata kłamie jak najęty. Można by powiedzieć, że wręcz patologicznie, bo kłamstwo i manipulacja to jego podstawowe narzędzia. Co więcej – można go rozpoznać po tym, że nigdy nie przejmuje się tym czy jego kłamstwo zostanie wykryte, bo w razie czego omami swoje otoczenie kolejnym kłamstwem. Uznaje przecież swoje otoczenie za głupsze, więc jest przekonany, że każde kolejne kłamstwo będą łykali jak pelikany. Przecież do tej pory tak robią, nie? Uznaje się też, że psychopaci są pozbawieni emocji, lub też odczuwają je na tak płytkim poziomie, że są dla nich wręcz niezauważalne. Czy rozpoznajesz kogoś takiego w swoim firmowym otoczeniu? No właśnie – sprytnie się ustawił, nie?

Oczywiście charakterystyk psychopatów jest o wiele więcej – więc to nie materiał na mini-wykład ale na książkę – która powinna się pojawić już na wiosnę i do której lektury jeszcze na tym kanale będę zapraszał. 

Skoro już mniej więcej wiemy, jak rozpoznać psychopatów to pora odpowiedzieć na jeden z największych dylematów pojawiających się w dyskusjach o psychopatii, a mianowicie odpowiedzi na pytanie, czy da się psychopatę wyleczyć, zmienić czy też znacznie wyciszyć jego aktywność. I tu są dwie szkoły – jedna mówi, że jakieś tam efekty przynosi połączenie ingerencji farmakologicznej z odpowiednią psychoterapią. Druga szkoła mówi, że nie ma się co zastanawiać i najlepiej uciekać. I od razu się przyznaję – jestem zwolennikiem tej drugiej szkoły i to z prostej przyczyny. Otóż dominuje w niej koncepcja, w myśl której psychopatia jest uwarunkowana biologicznie, na co wskazują badania ujawniające różnice struktur mózgowych w ośrodkach mózgu w kontekście funkcjonowania systemu neuroprzekaźników. Szczególnie dotyczy to wszystkich tych obszarów, które są odpowiedzialne za prawidłowe doświadczanie systemu emocjonalnego. Wprawdzie uznaje się, że czynniki środowiskowe, takie jak doświadczenia dzieciństwa, wzmacniają zachowania psychopatyczne, ale są jedynie czynnikami – jakże modne to dzisiaj słowo – współwystępującymi. A to oznacza, że po prostu psychopaty nie da się wyleczyć czy zmienić, bo ten proces wymagałby rekonstrukcji ośrodków układu nerwowego. 

Dlatego zwolennicy tej drugiej szkoły mówią – jeśli odkrywasz, że jesteś w związku z psychopatą, to pakuj manele i zwiewaj. Jeśli w pracy masz do czynienia z psychopatą to zmień pracę. Jeśli zachowania psychopatyczne są ulubioną rozrywką któregoś z twoich rodziców to jak najszybciej się uniezależnij, by ograniczyć kontakt jedynie do niedzielnych obiadów, które jakoś przetrwasz. Jednak co zrobić kiedy nasza ucieczka nie jest możliwa? Kiedy z różnych, często niezależnych od nas przyczyn jesteśmy skazani na kontakt z psychopatą w naszej firmie. Skoro wiec decydujesz się na udział w nierównej walce i pozostanie na placu boju lub nie masz wyjścia i musisz na nim zostać, to jedyną możliwą formą przetrwania jest przyjęcie nowej strategii. Po pierwsze przełóż karabin. I żeby wyjaśnić o co chodzi posłużę się wojennym przykładem. Wyobraź sobie że jesteś żołnierzem wysłanym na nocny patrol. Kiedy nie ma wojny a na patrolu możesz spotkać co najwyżej wystraszonego zająca, to idziesz z karabinem przewieszonym przez plecy, bo nie spodziewasz się nawet sytuacji, w której musiałbyś swojej broni użyć. Jednak jeśli jest wojna, a ty patrolujesz okolice, w której może się pojawić wróg już nie niesiesz karabinu na plecach, ale trzymasz go przed sobą, odbezpieczony i w pozycji gotowej do strzału. I dokładnie to musisz zrobić w pracy z psychopatą – musisz uzbroić się w czujność na każdym kroku, w biurze i przy ekspresie do kawy, na parkingu i kiblu. Bo uderzenie może przyjść znienacka, w każdej sytuacji. A dzieje się tak, bo psychopata jest leniwy, więc zawsze uderza wtedy, kiedy jego ofiara jest najsłabsza, zaskoczona i zdezorientowana. Dowiedz się zatem jakich narzędzi używa twój psychopata i bądź na nie przygotowana czy przygotowany w każdej sytuacji. Po drugie z góry przyjmij założenie, że twój psychopata uwielbia kłamać i kłamie nawet wtedy kiedy nic mu to nie daje, a jedynie po to, by sprawdzić twoje reakcje i na ich podstawie przygotować nową strategię uderzenia. A to oznacza, że unikaj jak ognia wszelkich ustaleń, których brzmienia nie da się później udowodnić. Wymyśl sposób, by cała wasza komunikacja była możliwa do wiarygodnego odtworzenia – przyjmuj polecenia wyłącznie mailem i archiwizuj te maile tak, by nie dało się ich zmanipulować. Spraw by każde, nawet najbardziej błahe ustalenie miało formę pisemną, którą później jest łatwo uwierzytelnić. I w końcu po trzecie bądź silny, czy silna – niech psychopata widzi że jego strategia po tobie spływa. Pamiętaj – jesteś dla niego jedynie przedmiotem, kamyczkiem, który leży na drodze do celu, więc nie traktuj tego osobiście. On ma swoją grę, ty miej swoją. On się nie przejmuje, ty też się nie przejmuj. Nawet jak usłyszysz, że jesteś ćwokiem i do niczego się nie nadajesz podziękuj za tę opinię i poproś czy mógłby ci ją wystawić na piśmie, bo ty kolekcjonujesz takie kwiatki i masz ich już sporo a szykujesz się do tapetowania łazienki. Pamiętaj – psychopata działa jak drapieżnik, który obserwuje stado by wybrać zeń najłatwiejszą ofiarę. A ponieważ te ofiary traktuje przedmiotowo szkoda mu czasu i energii na zmanipulowanie kogoś silniejszego, jak ma do dyspozycji obok trzech słabszych. Ale też pamiętaj, że psychopata kłamie i manipuluje dla sportu, więc nawet jak uzna cię za trudną zdobycz, to i tak do końca będzie sprawdzał, czy czasem twoja siła nie zmalała, i czy nie dało by się ciebie jakoś ustrzelić. Chociażby dla zemsty. Znam przypadek pewnej pani przełożonej, która od dwudziestu lat wykorzystuje bezwględnie swoje biurowe ofiary i której od dwudziestu lat nie udaje się zmanipulować jednego gościa, bo ten jest tak sprytny, że potrafi się jej zawsze wywinąć. Myślicie, że po dwudziestu latach odpuściła próby? Nic bardziej mylnego – dalej co jakiś czas sprawdza, czy jednak temu gościowi nie dało by się jakoś zepsuć życia. 

Kiedy decydujesz się na pozostanie na placu boju – czy robisz to z przymusu czy dla podniesienia sobie adrenaliny w nudnym świecie – wiedz że czeka cię nierówna walka. Ale nie ma aż tak nierównych walk, co przecież udowadnia nam historia bitewna świata – których nie dałoby się wygrać.

Pozdrawiam

#168 Zepsuty matrix

Zepsuty matrix. Dlaczego system społeczny nas denerwuje?

Gdybyśmy wyszli z mikrofonem na ulicę i przeprowadzili uliczną sondę pytając pierwszych sto przypadkowo napotkanych osób, czy są zadowolone z tego w jakim społeczeństwie żyją, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zdecydowana większość odpowiedziała by nam stekiem wulgaryzmów. Usłyszelibyśmy takie odpowiedzi jak „panie, jak ja już mam dosyć tych skurczybyków”, „ten świat jest idiotycznie wymyślony”, „w takim społeczeństwie trudno być uśmiechniętym i szczęśliwym”. Z tych odpowiedzi wynika jedna podstawowa konkluzja – coś tu musi być grubo nie tak, skoro na nasze życie społeczne reagujemy w ten sposób. Zasadnicze zaś pytanie brzmi co tak naprawdę jest źle poukładane? Wielu respondentów wskaże tutaj winę tych, którzy aktualnie nami rządzą. Ale czy aby na pewno problem dotyczy jakiegoś konkretnego ugrupowania, konkretnej siły politycznej, czy konkretnej strony politycznego sporu. A gdybyśmy taką sondę uliczną przeprowadzali sukcesywnie co roku od 30 lat – czy aby na pewno jest tak, że jak rządzi nami konkretna opcja to jesteśmy społecznie bardziej usatysfakcjonowani, a kiedy inna opcja to mniej? Obawiam się, że niezależnie od tego, kto jest na wierzchu, to na dole zawsze można usłyszeć „panie, jak ja mam dość tych skurczybyków!”. Może więc błąd tkwi nie w konkretnych ludziach ale w samym systemie społecznym? Może jego konfiguracja jest po prostu wadliwa i to właśnie ona powoduje ten rodzaj społecznego niezadowolenia i rzucania mięsem w każdych czasach. Skoro zaś już na świecie słychać coraz donośniejsze głosy tzw, ludzi ulicy że czeka nas przewrót, rewolucja i kompletne przewartościowanie dotychczasowego świata, to może najwyższy czas zastanowić się co należało by zmienić. Ja tam nie znam się na polityce i znać nie zamierzam. Bardziej mnie zajmują relacje społeczne i konsekwencje psychologiczne tych relacji, z którymi się borykamy. I zdaje się że tutaj właśnie jest pies pogrzebany, a tak przynajmniej zaczyna uważać coraz szersza rzesza specjalistów zajmujących się tzw. krzywą WR-WS. Coż to za cholerstwo? Pokażmy to na przykładzie. Oto mały oddział dużej firmy, a w nim szef oddziału Roman oraz jego kilkunastu podwładnych. Wśród nich oprócz ciebie jeszcze kilka osób i Kaśka. Kaśka jest sympatyczna i ma w swej dziedzinie sporą wiedzę. To dzięki niej rozwiązałeś, czy rozwiązałaś kilka poważnych problemów. Ale to że Kaśka jest wysokiej klasy specjalistką nie odebrało jej człowieczeństwa – jest po prostu ok. Jak może to pomoże, nie strzela fochów i generalnie ogólnie nie jest męcząca. Niestety jednak Kaśka, ze swoją wysoką specjalizacją i pogodnym usposobieniem kariery w firmie nie robi. Dalej siedzi przy tym samym biurku od dziesięciu lat i dalej jest – podobnie jak pozostali – zdana na premiową łaskę managera Romka. Ten zaś w przeciwieństwie do pozostałych nie ma wiedzy specjalistycznej. Generalnie zdaje się, że w ogóle nie posiada jakieś specjalnej wiedzy z żadnego obszaru. Posiada za to talent do awansu i podnoszenia wszystkim ciśnienia. W Sevres pod Paryżem gdzie wystawiony jest wzorzec metra właśnie rozważają, czy obok nie umieścić wizerunku Romka jako wzorca szui i kanalii w jednej osobie. 

Pewnego dnia udajecie się w delegację dwoma samochodami. W pierwszym siedzi Romek z Kaśką, w drugim ty z całą masą delegacyjnych gratów. Jest ślisko, pada deszcz ze śniegiem, a Romcio nie należy do tytanów szosy. No i benc. Wypadek. Samochód, w którym jechali Romek i Kaśka uderza w drzewo po czym wpada do głębokiego wykopu. Zatrzymujesz błyskawicznie swój samochód i biegniesz na pomoc. Nie wiesz czy coś się komuś stało, nie wiesz kto mógł ucierpieć bardziej. Zarówno od drzwi kierowcy roztrzaskanego samochodu, jak i od drzwi pasażera dzieli cię teraz ta sama odległość. Czyje życie i zdrowie sprawdzisz w pierwszej kolejności? Kaśki, czy Romka? 

Tak właśnie działa społeczny matrix, którym zarządza krzywa WR-WS. Coż oznaczają te skróty. WR oznacza wartość relacyjną mierzoną docenieniem i zauważeniem danej jednostki w społeczeństwie. Czynnik ten odpowiada za to, jak ktoś jest znany, szanowany i cenionych przez innych, które to efekty przekładają się na priorytet poświecenia, rozumiany jako wartość, którą inni są skłonni poświecić dla jakiejś osoby. Tą wartością mogą być zarówno pieniądze, ale również uwaga, energia i czas. Im zaś wyżej kogoś cenimy, dobrze znamy i lubimy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziemy bardziej skłonni na przykład pomóc takiej osobnie w sytuacji zagrożenia, czy ją wesprzeć wówczas, kiedy o takie wsparcie nas poprosi, czy kiedy sami uznamy, że takie wsparcie jest jej potrzebne. Taka osoba ma zatem wyższy wskaźnik WR czyli po prostu wyższą wartoś relacyjną. 

Skrót WS oznacza zaś wpływ społeczny, czyli zdolność danej jednostki do skłonienia innych, by zachowywali się zgodnie z jej interesami. Im więc ktoś dysponuje większymi możliwościami wywierania wpływu na innych (na przykład za pomocą władzy, pieniędzy, czy pozycji społecznej) by ci inni robili to co im każe i co jednocześnie przynosi mu jakieś korzyści, tym większym współczynnikiem WS, czyli wpływu społecznego ten ktoś dysponuje. W naszym przykładzie więc Kaśka ma wysoki współczynnik wartości relacji i raczej niski współczynnik wpływu społecznego, bo nie decyduje o zarobkach, nie wydaje poleceń i nie jest w stanie przymusić innych by pracowali dla jej korzyści. U Romka jest dokładnie odwrotnie – dysponuje on stosunkowo wysokim wpływem społecznym poprzez stanowisko, które zajmuje w tej firmie i dość niskim współczynnikiem wartości relacji, bo jego podwładni ani go nie cenią, a ni też nie lubią. Im zaś większą rozbieżność obserwujemy w naszym życiu społecznym pomiędzy tymi dwoma czynnikami, tym większej społecznej frustracji doświadczamy. Czyli mówiąc inaczej im bardziej jesteśmy zależni w naszym życiu prywatnym, czy też zawodowym od kogoś kogo nie cenimy i nie darzymy sympatią tym większą tendencję wykazujemy do niezadowolenia i uznawania, że z systemem społecznym coś jest nie tak, a na pewno my w nim nie najlepiej się czujemy. Im więcej Romków będzie się pięło po społecznych drabinach kariery i im więcej Kaś będzie z tych drabin wykluczanych tym bardziej fatalnie ze świadomością że tak właśnie jest będziemy się czuli. No to jak rozwiązać ten gordyjski węzeł krzywej WR – WS? Otóż nie jest to takie proste. Wprawdzie już za czasów wojen napoleońskich zauważono dziwną prawidłowość. Kiedy na polu bitwy ginął ten dowódca, który lubił znęcać się nad żołnierzami i którego za to znęcanie żołnierze nie znosili, to dziwnym trafem zazwyczaj powodem śmierci był strzał w plecy. I to za każdym razem w sytuacji, w której dowódca ten prowadził swoje wojsko szarżując na wroga. Niestety to rozwiazanie nie wchodzi w grę, nie możemy dokonywać egzekucji ludzi o wysokim poziomie współczynnika WS i jednocześnie niskim poziomie współczynnika WR. Ktoś powie, że błąd tkwi w samym mechanizmie awansu takich osób i że najlepiej by było, żeby zamiast je awansować na na przykład naszych liderów dokonywać w tym względzie demokratycznych wyborów. Czyli sprawić by Romek mógł zostać managerem jedynie wówczas kiedy zostanie na to stanowisko wybrany przez załogę demokratyczną większością głosów. Ale niestety – jednego Romkowi nie można odmówić – mimo że brak mu specjalistycznej wiedzy okazuje się w tym względzie niezłym cwaniakiem. A to oznacza, że przed takimi wyborami Romek będzie kupował głosy, zaś walutą w tych transakcjach staną się hojnie przez Romka składane obietnice. Temu obieca awans, temu podwyżkę, a tamtemu wypasioną służbową komórę. I niestety – chociaż to też jest bardzo irytujące – zawsze znajdą się tacy, którzy na te obietnice dadzą się Romkowi złapać, czyli uznają, że własna korzyść jest ważniejsza od możliwości uzdrowienia systemu. I w ten sposób Romek robi „hyc” i zanim się spostrzeżemy znowu siedzi w fotelu managera. Jak się już pewnie zdążyliście zorientować ten system nie dotyczy wyłącznie małych grup społecznych, ale jest obecny powszechnie nawet w największych strukturach co najlepiej widać w polityce i to nie jedynie naszej, ale tej ogólnoświatowej. I niestety – do czego doszli już specjaliści od wytyczania krzywych WR – WS – problem tkwi w samym systemie, który na całym świecie nastawiony jest na promowanie jedynie współczynnika Wpływu Społecznego, w którym to rozwiązaniu maksymalizuje się potrzebę jego zwiększania i jednocześnie marginalizuje się drugi czynnik, czy Wartość Relacyjną. Szacuje się też, że dopóki ta tendencja się nie odwróci nie ma się co spodziewać jakiejkolwiek ważnej światowej zmiany, bo zawsze  – nawet jak odbierzemy stołek i władzę Romkowi, to w kolejce będzie czekać stu kolejnych Romków zasadzających się na to zwolnione właśnie miejsce, w którym póki co mile witani są wyłącznie ci z WS, a nie ci z WR. Dobrze, że taka systemowa dyskusja się właśnie rozpoczęła. Dobrze, że ktoś wreszcie dojrzał w czym leży problem. Wprawdzie póki co nie wymyślono jeszcze żadnego sensownego rozwiązania tej sytuacji i sposobu na zmianę systemu. Ale jedno jest pewne. Każda, nawet rewolucyjna zmiana zaczyna się od małego poruszenia na samym dole. Zaś żeby to poruszenie mogło przynieść efekt nie trzeba wcale dużego wysiłku. Wystarczy wspierać tych których naprawdę cenimy i przestać, świadomie czy nie, wspierać tych drugich. Pozdrawiam

#169 Jak przekształcić zazdrość w empatię

Jak przekształcić zazdrość w empatię?

W mini-wykładzie „Zazdrość na osi czasu” opowiadałem o badaniach nad zazdrością konstruktywną i destruktywną oraz o sposobach na ich zamianę. Tym razem spróbujemy się przyjrzeć technice radzenia sobie z zazdrością w zupełnie inny, ale jakże skuteczny sposób. Oczywiście nie chodzi tutaj o zazdrość o kogoś: partnerkę, męża, kochanka, czy żonę. Idzie o tę zazdrość, do której bardzo nie chcemy się przyznawać – uczucie, które powstaje w nas, kiedy widzimy tych, którzy w jakiejś przestrzeni mają się lepiej od nas: mają więcej pieniędzy, zajmują wyższe stanowisko, mają większe powodzenie u innych, czy w ogóle wiodą życie, którego nam nie dane jest doświadczać. I mimo, że nie chcemy się przyznać ani przed światem, ani też przed samymi sobą do takiej zazdrości, to gości ona w naszym emocjonalnym systemie nader często, a w jej efekcie pojawia się cała kaskada pogarszających nam samopoczucie emocji, jak przygnębienie, żal, rozczarowanie, smutek, czy nawet poczucie odrzucenia. Tym bardziej, że przecież jesteśmy zrzucani przez reklamowo medialny rynek wizerunkami ludzi w rożnych aspektach lepszych od nas. Hamburgery w reklamie wcinają piękni młodzi ludzie o wysportowanych sylwetkach, a ty wiesz doskonale, że wystarczy tydzień hamburgerowego szaleństwa żebyś wyglądał jak efekt romansu czołgu z balonem. Oglądasz w telewizji mieszkanie jakiejś celebrytki, znanej wyłącznie z tego że jest znana, która się zastanawia czy do złotego żyrandola w łazience dołączyć diamenty, czy też wystarczy że powiesi tam szmaragdy i rozglądasz się po swoim mieszkaniu z wyrzutem: „mój dobry Boże, przecież ona ma kibel tak wielki jak całe moje mieszkanie!”. Widzisz na fejsie miejscowego dżolo niedbale opartego o terenówkę za milion monet z kołami jak u traktora, po czym patrzysz na swoje Passerati w gazie i odkrywasz, że taki on śliczny, że aż ci się płakać chce. Generalnie rzecz ujmując – przekaz medialno reklamowo internetowy – w poskromieniu tego dołującego uczucia nam nie pomaga, zaś im więcej celebry i świecidełek wokół, im więcej informacji o sukcesie czy dobrobycie innych tym trudniej zachować godność. 

I tutaj powinniśmy się udać do psychologa, żeby nam powiedział jak mamy sobie poradzić z tą grzybnią i mrokiem, za oknami naszej percepcji. Niestety pan psycholog raczej nie wie. I to nie z jego winy. Nie wie, bo jest reprezentantem nauki, która – jeśli przyjąć za jej początek powstanie pierwszego formalnego laboratorium psychologii na Uniwersytecie w Lipsku w 1879 roku – ma dopiero 141 lat. Więc w porównaniu z innymi naukami psychologia to naburmuszony bobas siedzący w piaskownicy, grzebiący w niej łopatką, który – co znajdzie zabawkę to się nią przez chwilę jara – pod warunkiem że zabawka jest nowa i błyszcząca. Wprawdzie tą zabawką jest w stanie rozweselić zebraną wokół gawiedź, ale tak naprawdę nie wiele za jej pomocą jest w stanie naprawić. Na szczęście ten zacisk w dołku na widok innych, których uznajemy za w czymkolwiek od nas lepszych, czy bogatszych lub bardziej sprytnych towarzyszy ludzkości od jej zarania, kiedy wielu nauk nie było nawet jeszcze w planach. A ponieważ dawne cywilizacje wcale nie były głupsze od nas w wielu ich annałach można znaleźć ciekawe i często bardzo skuteczne narzędzia rozwiązywania naszych problemów. Wystarczy je obrać z niepotrzebnej moim zdaniem religijno światopoglądowej skórki i możemy się nimi posłużyć do na przykład właśnie zapanowania nad naszą zazdrością. W tym celu tym razem zajrzymy do Tybetu gdzie grubo ponad tysiąc lat temu pojawił się niejaki Atisa – bengalski mistrz medytacji. Atisa zaś przybył do Tybetu na zaproszenie miejscowych mnichów, którzy widzieli w nim utalentowanego nauczyciela. Jednak tutaj pojawił się problem – Atisa bowiem zajmował się pracą nad ćwiczeniami umysłu, do czego było mu potrzebne środowisko generujące dużo negatywnych emocji, a już wówczas Tybet słynął z tego, że jego mieszkańcy byli bardzo mili i przyjaźnie nastawieni. Legenda głosi że Atisa wybrnął z tej sytuacji zabierając ze sobą zgryźliwego bengalskiego służącego, który wiecznie go krytykował i wnerwiał. W ten oto sposób mistrz, nie nękany już przez zbyt miłe środowisko, mógł się oddać swoim badaniom. W ich efekcie powstała praktyka treningu umysłu zwana Lojong, która później została spopularyzowana, opisywana i szeroko komentowana przez wielu innych mistrzów i nauczycieli. Podstawa Lojong składa się z kilkudziesięciu fraz rozszerzających świadomość, wśród którym możemy wyczytać takie jak na przykład: „Traktuj wszystko jako sen, bądź wdzięczy wszystkim, a kiedy coś pójdzie nie tak, to potraktuj katastrofę jako sposób na przebudzenie”. Jednak – co dla nas najciekawsze – Lojong oprócz wielu innych technik proponuje również tzw. praktykę wymiany, którą możemy wykorzystać do pracy z własną zazdrością, potrzebą porównywania się z innymi, czy też odnoszenia swojego miejsca w życiu do tego co osiągnęli inni. 

Praktyka ta składa się z trzech ćwiczeń, do których wyłącznie będzie ci potrzebna twoja własna wyobraźnia. Zanim je zaczniesz, musisz dokonać wyboru obszaru z którym chcesz pracować – czy to kwestie stanu posiadania (inni mają więcej ode mnie czemu ja nie mam), pozycji (inni zdobyli wyższą pozycję, są ważniejsi, bardziej cenieni niż ja), czy popularności (ktoś jest znany, ma rzesze fanów, followersów, budzi większe zainteresowanie niż ja). Nie ma znaczenia jaki to będzie obszar, więc nie musisz ograniczać się to tych trzech wymienionych – znaczenia ma jedynie to, by był to obszar w którym porównujesz się z innymi. Pierwsze ćwiczenie polega na szczegółowym wyobrażeniu sobie jakiejś konkretnej, w miarę dobrze znanej ci osoby, która w tym obszarze ma się znacznie gorzej od ciebie. Teraz, kiedy już w swej wyobraźni precyzyjnie widzisz tę osobę, spróbuj wyobrazić sobie że nią jesteś. Nie dość tego że jesteś teraz tą osobą, to jej oczami patrzysz na samego ciebie. Spróbuj wyobrazić sobie jak ciebie widzi ta osoba, w której ciele się teraz znajdujesz. Spójrz na siebie jej oczami i spróbuj poczuć to co ona czuje, kiedy porównuje się do ciebie w tym obszarze, dla którego robisz to ćwiczenie. Poczuj jak ta osoba widzi to, że w tym obszarze jesteś od niej lepsza czy lepszy. Poczuj jak ta osoba próbuje ci dorównać i jej nie wychodzi. Jak dużo wyżej ocenia to czym ty teraz dysponujesz od tego czym dysponuje sama i jaką zazdrość to w niej budzi. Jak nie chce sama przed sobą się do tej zazdrości przyznać, ale jednocześnie jak uświadomiwszy sobie to, że w tym obszarze masz się lepiej od niej ona sama traci dobre samopoczucie. Jesteś teraz w ciele tej osoby i patrząc na siebie czujesz się bezradny i zniechęcony. Czujesz, jak ci się odechciewa, kiedy widzisz że wysiłki idą na marne, a ktoś taki jak ty, kiedy na siebie patrzysz jej oczyma ma się lepiej. Jak irytująca i bezsilna to obserwacja. Poczuj, wcielając się w tę osobę, całą paletę tych uczuć, które w niej powstają gdy patrzy na ciebie. A następnie pobądź chwilę w tym stanie, w pełni świadomy tego jakie uczucia się w tej sytuacji pojawiły. 

Pora na drugie ćwiczenie. Teraz wyobraź sobie osobę, która jest dokładnie na tym samym poziomie w obszarze który wybrałeś, czy wybrałaś do pracy. Kogoś konkretnego kogo znasz, kto dysponuje tym samym talentem, stanem posiadania, tym samym intelektem, pracowitością i atrakcyjnością. Kiedy już w wyobraźni zobaczysz tę konkretną i dobrze ci znaną osobę spróbuj teraz wejść do jej głowy, by spojrzeć na samego czy samą siebie z jej perspektywy. Zobacz samą siebie czy samego siebie z punktu widzenia konkurenta, rywala, kogoś kto z tobą rywalizuje o te wszystkie rzeczy, które wspólnie posiadacie. Poczuj będąc tą osobą jak chce cię wyprzedzić, jak chce z tobą wygrać, jak chce znaleźć się w tym obszarze na szczycie daleko cię wyprzedzając. Teraz poczuj złość jaką w niej budzisz, kiedy stara się rywalizować i to ją tak wiele kosztuje. Poczuj frustrację, kiedy widzi jak ktoś obdarza cię uznaniem, którego ta osoba pragnie. Poczuj też satysfakcję z tych momentów kiedy udaje się jej ciebie wyprzedzić. Siedząc w jej głowie poczuj niepokój i niepewność, które towarzyszą jej kiedy rywalizuje z tobą. Poczuj jej palące pragnienie by dać z siebie wszystko by cię wyprzedzić oraz lęk przed perspektywą zażenowania i kompromitacji, kiedy to wyprzedzenie ciebie jej się nie uda. I ponownie zanurz się na chwilę w tym stanie, żeby doświadczyć maksymalnego wachlarza emocji tej osoby, która porównuje się z tobą. 

Przed nami ćwiczenie numer trzy. Teraz przywołaj w wyobraźni kogoś konkretnego, kogo nieźle znasz, kto w wybranym przez ciebie obszarze jest o wiele lepszy od ciebie: ma tego czego pragniesz wielokrotnie więcej. Kogoś, z kogo perspektywy ty tak naprawdę nie wiele znaczysz. Teraz wejdź do głowy tego kogoś w wyobraźni i spróbuj poczuć to, co czuje ta osoba, kiedy widzi ciebie. Poczuj mieszankę pogardy i litości. Poczuj jak z perspektywy tej osoby bawi ją to, że ty w ogóle usiłujesz się z nią porównywać. Poczuj też jej smutek wynikający z tego, że mimo tak małych efektów jakie osiągasz wciąż usiłujesz wejść na jej pułap. Będąc tą osobą spójrz na twoje starania i zobacz jak w jej oczach żałosny się stajesz, kiedy świętujesz te zwycięstwa, po które tej osobie nie chciało by się nawet schylić. Teraz poczuj niepokój wynikający z tego, że będąc tą osobą martwisz się o to, że szczęśliwa passa może się skończyć. Poczuj przerażenie, że będąc tak wysoko można szybko spaść do takiego poziomu, na którym ty teraz jesteś. Poczuj jak stresuje ją utrzymywanie szczytowego wizerunku, by zgadzał się on z obrazem innych wytworzonym w ich głowach o tobie, czyli o tej osobe w której głowie właśnie jesteś. Poczuj, że to sprawia, że nigdy nie czujesz się w pełni swobodnie, bo wciąż jesteś obiektem porównań, zazdrości i obserwacji takich osób jak ty. Teraz, kiedy doświadczasz wszystkich tych uczuć osoby z dużo wyższego poziomu niż twój pobądź chwilę w tym stanie.

A teraz, kiedy wszystkie trzy ćwiczenia są już za tobą sprawdź, czy w twoim dotychczasowym koncepcie porównywania się z innymi i czasem pojawiającej się w efekcie tego mechanizmu zazdrości coś się nie zmieniło? Czy czasem tych troje ludzi – osoba daleko pod tobą, ta na twoim poziomie i osoba o niebo wyżej nie stali się nagle dużo bardziej podobni od ciebie? Czy czujesz że obecnie twój własny punkt widzenia nie jest już tak ważny, jak dotąd? Czy udało się inaczej spojrzeć zarówno na tych w gorze, jak i na tych w dole, czy na tych, którzy obecnie znajdują się na tym samym poziomie co ty?

Autorem uwspółcześnionej wersji tej praktyki opartej o zasady tybetańskiej praktyki Lojong jest dr Nicolas Bommarito, adiunkt na wydziale filozofii Uniwersytetu Simona Frasera w Vancouver w Kanadzie, który zajmuje się badaniami nad teorią etyczną, psychologią moralną i filozofią buddyjską. Autor książki „Jasne widzenie”.

Wielce odświeżające ćwiczenie, prawda?

Pozdrawiam

#170 Instrukcja obsługi łez

170 Instrukcja obsługi łez

Pozwólcie że dzisiaj odpuszczę sobie dowcipy, bo zarówno temat jak i czasy są poważne. Oto widzę w jednej z telewizji rozmowę z uczestniczką protestów kobiet przeciwko wyrokowi Trybunału, która opowiada swoją historię, swoje doświadczenia matki walczącej ze świadomością nieuchronnej śmierci nowo narodzonego, nieuleczalnie chorego dziecka. Kiedy zestawia tę historię z obecnymi wydarzeniami w jej oczach pojawiają się łzy. Jest na tyle silnie poruszona, że nie jest w stanie rozmawiać z dziennikarzem. Po prostu płacze i nie jest w stanie tego pohamować. Kiedy zobaczyłem ten materiał, oprócz oczywistej złości na to co się dzieje i poczucia niezgody na krzywdę kobiet, pomyślałem sobie, że istnieje też obszar, w którym często nie wiemy jak zareagować, jak się zachować, co zrobić. To sytuacja, w której ktoś płacze. I najczęściej niestety jest tak, że tą płaczącą osobą jest kobieta, zaś tym, który nie wie jak się w takiej sytuacji zachować jest mężczyzna. My po prostu, drodzy panowie, kompletnie nie radzimy sobie ze łzami kobiet – chcąc pomóc najczęściej jeszcze bardziej szkodzimy – więc może czas najwyższy ku temu, by dowiedzieć się co zrobić, jak zareagować kiedy ktoś przy tobie płacze, by rzeczywiście wesprzeć tę osobę. Żeby zaś zrozumieć w jaki sposób ten system wsparcia powinien prawidłowo działać musimy najpierw zrozumieć, co do tej pory robiliśmy źle i z czego to wynika. Po pierwsze nie wiemy jak się zachować w konfrontacji z płaczącą osobą, bo nikt nigdy nie nauczył nas płakać, a te nauki które odebraliśmy w procesie socjalizacji społecznej dotyczyły dokładnie czegoś odwrotnego. Tego, że płacz jest oznaką słabości. A skoro tak, to płakanie nie przystoi mężczyźnie, bo przecież czyniło by go słabym. W tej konwencji płaczący facet to beksa, ktoś słaby, niezdolny do odpowiedniego poziomu rywalizacji społecznej, zdobywania dóbr i kobiet. Celowo tutaj używam jakże patriarchalnego określenia, w którym traktuje się kobietę jako zdobycz, której uczuciami mężczyzna zdobywca mało się przejmuje. Zatem wzrastaliśmy w przeświadczeniu, że wojownika czyni z nas niepoddawanie się jakimkolwiek silnym emocjom, których ekspozycja mogła by spowodować łzy. Jednocześnie przekazano nam, że te same łzy, czy nawet drżenie głosu dyskwalifikują nas jako wojownika, w czego efekcie nie będziemy w stanie niczego zdobyć, bo przecież zdobycze należą się wyłącznie wojownikom, którzy je sobie wywalczyli. Stąd przekonanie, że o zdobycze trzeba walczyć, co oznacza nie tylko rywalizację i współzawodnictwo ale też wchodzenie w ich posiadanie na skutek odebrania tych zdobyczy innym, słabszym od siebie. Ten rodzaj edukacji tworzy konstrukty w stylu: „musisz być silny, by posiadać” co jednocześnie oznacza, „by cokolwiek w życiu osiągnąć nie możesz być słaby, czyli wrażliwy”. Jednak ten paradygmat jest tak naprawdę wyłącznie iluzją, bo w rzeczywistości jest obsługiwany nie poprzez bycie silnym, ale wyłącznie poprzez niepokazywanie po sobie słabości czy też blokowanie ekspozycji wrażliwości. Zaś dowodem na iluzję tego paradygmatu są rzesze mężczyzn zmagających się z problemami psychicznymi, do których wstydzą się przyznać i przed ekspozycją których bardzo się bronią. 

Zawsze kiedy prowadzę terapię transpersonalne mam ze sobą dyżurne chusteczki do wzruszeń. Myślicie, że korzystają z nich wyłącznie panie? Jeśli tak, to bardzo się mylicie, bo wystarczy dotknąć rzeczywistego źródła problemu, często znajdującego się w naszym dzieciństwie, by męskie łzy polały się strumieniami. Ale to, że mężczyźni również płaczą jeszcze nie oznacza, że potrafią sobie poradzić ze łzami kobiet. Bo jedyną strategią, którą przyjmujemy w takiej sytuacji jest sakramentalne „nie płacz!”, które tak naprawdę czyni więcej szkody niż pożytku. Ale to nie jedyna strategia – mężczyzna często wycofuje się w myśl zasady „przeczekam aż się uspokoi”, czy „wrócę później aż poczujesz się lepiej i przestaniesz płakać”. Żadna z tych strategii nie jest dobrym rozwiązaniem, bo każda z nich została zbudowana na wzorcu pochodzącym z tego samego paradygmatu, w którym silny samiec nie jest nawet w stanie zrozumieć, dlaczego kobieta płacze, więc przypomina sobie w tym względzie jakże roztropną radę ojca, dziadka czy starszego brata: „nic stary nie zrobisz i nawet nie próbuj – one tak po prostu mają i beczą z byle powodu, a czasem bez powodu”. W tym średniowiecznym podejściu nawet nie chciało się dziadkom, ojcom i braciom zatrybić, że łzy są ważnym regulatorem emocjonalnym pozwalającym przetworzyć emocje, bo dzięki temu procesowi system emocjonalny się autoreguluje. To trochę tak – pozwólcie że teraz z premedytacją użyję bardziej męskiego przykładu – jak drogi kolego przejeżdżasz swoją furą przez ubłocone wertepy i ci się szyba zachlapie błotem. Żeby jechać dalej musisz zmyć błoto z szyby, bo inaczej nic nie widzisz, prawda? To właśnie się wówczas dzieje w systemie – łzy wypłukują emocjonalne toksyny powstałe na przykład na skutek odczuwania bezsilności wobec nierównego, przedmiotowego czy odczłowieczającego traktowania. System się czyści, bo w ten sposób odzyskuje jasność widzenia oraz równowagę. Kiedy zaś w takiej sytuacji mówisz „przestań się mazać” czy „nie becz” to tak jakbyś na środku błotnej sadzawki zatrzymał samochód, wysiadł i zamiast pozwolić by szyba został umyta zatrzymał proces mycia i zaczął rękawem rozsmarowywać to błoto po szybie. W efekcie nie pojawia się ani harmonia, ani jasność widzenia. Ty po po prostu w ten sposób jedynie przerywasz proces oczyszczania, przez co wyłącznie szkodzisz systemowi i to w dwójnasób. Po pierwsze blokowanie procesu przetwarzania emocji w momencie, w którym jej przetworzenie zostało jedynie zainicjowane, ale nie zakończone powoduje, że ta emocja w systemie pozostanie, więc de facto przedłużasz dyskomfort płaczącej osoby. Po drugie w ten sposób odbierasz jej poczucie bezpieczeństwa, bo uświadamiasz, jak bardzo nie rozumiesz tego co się dzieje i jak bardzo ona na twoje wsparcie w takich sytuacjach nie może liczyć. To tak, jakbyś zabrał jej cząstkę siebie – nie dość że czuje się fatalnie, bo przecież jej łzy mają jakieś silne źródło, to jeszcze uświadamia sobie, że jej facet, najbliższa jej osoba zamiast jej pomóc bagatelizuje jedynie to co ona odczuwa. To zaś spowoduje, że kiedy rzeczywiście łzy miną, będzie jej dużo ciężej poradzić sobie ze zrozumieniem i zaakceptowaniem samej siebie. 

Co zatem zrobić, jak nauczyć się udzielać prawdziwego wsparcia płaczącej osobie? Pierwszą generalną zasadą jest podzielenie emocji, zamiast ich blokowania. Nie uciekaj, nie chowaj głowy w piasek, nie przeczekuj aż łzy miną. Nie próbuj też ich zablokować, powstrzymywać czy udzielać jakichkolwiek rad czy podejmować próby pocieszenia. Nie wypowiada słów: „no już dobrze uspokój się” bo w tym momencie nic nie jest dobrze. Nie wypowiadaj też słów „zobaczysz że wszystko będzie dobrze” bo to najgorszy możliwy moment na takie słowa. Teraz nie ma przejrzystości widzenia, ta przejrzystość bowiem pojawi się dopiero wówczas kiedy łzy zrobią swoją robotę i oczyszczą system. Zamiast więc powyższego po prostu pozwól sobie na podzielenie tych emocji. Usiądź obok i spróbuj poczuć teraz dokładnie to co ona czuje. Jeśli to bezsilność poczuj ją wraz z nią, jeśli jest to bezradność to podziel to uczucie. Jeśli za łzami stoi niezgoda na to co ją spotyka, to również to uczucie podziel. Bądź z nią kiedy to czuje, bo dopiero w ten sposób oferujesz jej bezpieczeństwo. Jedyne co w tej sytuacji możesz powiedzieć, to empatyczne: „Płacz, wyrzuć to z siebie”. Jednak w podzielaniu emocji, we współodczuwaniu uważaj na czas – bo istnieje granica pomiędzy empatycznym współczuciem i podzielaniem emocji, a empatycznym cierpieniem i główną osią tej granicy jest właśnie czas. W swojej książce „Bilansowanie konta kosztów empatii: strategie regulowania reakcji empatycznych”, Sara Hodges i Robert Biswas-Diener wskazali wyniki badań, które pokazują, że istnieje próg współczującej empatii, po której zamienia się ona we wspólne odczuwanie cierpienia. Bo prawdziwe wsparcie nie polega na tym, by pogrążyć się we wspólnym cierpieniu, ale by potrafić doświadczyć tych samych emocji ale jednocześnie wesprzeć proces ich przetworzenia. Zatem prawdziwe wsparcie oprócz współodczuwania jest również zaoferowaniem siły i energii by z danej emocji wyjść. Ten proces zatem musi trochę potrwać, ale nie może trwać w nieskończoność. Zresztą szybko się zorientujesz, jak ten mechanizm działa kiedy zarejestrujesz, że poziom emocji wywołujących płacz po drugiej stronie powoli się obniża. I to nie dlatego, że cokolwiek powiedziałeś, ale wyłącznie dlatego, że zaoferowałeś swoją współczującą obecność. Bo jak pisze dr psychologii Marcia Reynolds w swoich dwóch świetnych książkach „Strefa dyskomfortu” oraz „Wander woman”: „Wszyscy płaczący wychodzą z płaczu, jeśli dasz im bezpieczną przestrzeń do przetworzenia i złagodzenia stresu, który wywołał ich łzy.”

Zatem prędzej czy później pojawi się moment, kiedy płacz zacznie tracić na sile, a płacząca osoba wypowie jeden z poniższych zwrotów: „dobrze”, „ok”, „w porządku” lub wykona gest o podobnym znaczeniu. To oczywiście nie oznacza, że jest dobrze, ok i w porządku, ale wyłącznie to, że proces przetwarzania emocji przeszedł do kolejnego etapu. W nim zaś często pojawia się milczenie, któremu równie często towarzyszy pozycja nieruchoma lub znaczna oszczędność ruchów, gestykulacji czy jakichkolwiek innych przejawów motorycznych. To etap, w którym płacząca dotąd osoba przestaje płakać, ale jeszcze nie ma ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Uszanuj to. Pobądź z nią w tej ciszy. Niech poczuje twoją energetyczną bliskość oraz bezpieczeństwo, które jej w ten sposób oferujesz. I dopiero kiedy zaobserwujesz, że pojawiła się a miarę normalna ruchowa aktywność, czy też, że nieporuszenie zaczyna ustępować miejsca gestykulacji – na przykład poprawiania włosów, ubrania, rozglądania się za kolejną chusteczką – dopiero wówczas możesz delikatnie zapytać, czy chce się z tobą podzielić tym co myśli. Ale bez naciskania i z pełnym poszanowaniem tego, jeśli w odpowiedzi potrząśnie przecząco głową. Ona nie mówi ci w ten sposób że nie chce z tobą o tym rozmawiać, a jedynie to, że obecnie na taką rozmowę nie jest jeszcze gotowa. Wtedy zaczekaj i daj jej przestrzeń. Kiedy uzna, że jest bezpieczna i że ma w tobie prawdziwe wsparcie, wtedy wróci do tej rozmowy. 

Na koniec nie próbuj jej rozweselać, nie ingeruj w jej nastrój – pozwól by życie toczyło się dalej. Kiedy wówczas podasz jej lampkę ulubionego wina zareaguje na pewno lepiej, niż wówczas, gdy na siłę będziesz próbował jej opowiadać stare dowcipy. 

To nie takie trudne, prawda drodzy panowie. Wystarczy odłożyć na chwilę miecz i hełm wojownika i przypomnieć sobie te wszystkie chwile w waszym życiu, w którym chcieliście wyć i dusiliście tę emocję w środku udając chojraków.

A i jeszcze jedno na koniec. Coś niezwykle ważnego. Pamiętajmy, że emocjonalna obsługa cudzych łez, empatia, współczucie, zrozumienie i bezpieczeństwo to jedno. Ale jest jeszcze druga strona medalu – to takie życie, podejmowanie takich decyzji i działań, by nikt nigdy przez ciebie nie musiał płakać. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/wander-woman/202010/what-should-you-do-when-someone-cries (https://www.psychologytoday.com/us/blog/wander-woman/202010/what-should-you-do-when-someone-cries)

#171 Mikroagresja

171 Mikroagresja

Zacznijmy od przykładu. Oto jesteśmy w sporej firmie. Jest wtorkowy poranek, zatem pracownicy działu X przygotowują się do spotkania z szefostwem, które ma się za chwilę zacząć w sali konferencyjnej. W korytarzu pojawia się Andrzej i żwawym krokiem zmierza na spotkanie, a kiedy przed drzwiami mija trzy rozmawiające ze sobą panie – Monikę, Beatę i Agnieszkę rzuca z uśmiechem w ich stronę: „O czym znowu plotkujecie, dziewczyny? Nie bądźcie takie bojowe, musicie się więcej uśmiechać!” Andrzej chwyta pod ramię Monikę i delikatnie popycha ją w stronę drzwi mówiąc: „No chodźcie, chodźcie, nie ma co się ociągać!”. Kiedy wchodzą na salę okazuje się, że są na niej pierwsi. Zajmują więc miejsca i w tym momencie do sali konferencyjnej wchodzi kolejny pracownik Robert i tuż po wejściu pochyla się nad siedzącymi po jednej stronie stołu paniami i ściszonym głosem mówi: „Denerwujecie się przed spotkaniem? Musicie być w tej robocie twarde. Trzymam za was kciuki wiem, że dacie radę” po czym siada po drugiej stronie stołu obok Andrzeja. Teraz na sali pojawia się szef firmy w towarzystwie ostatniego pracownika zaproszonego do udziału w spotkaniu Grzegorza. Kiedy szef zajmuje swoje miejsce, Grzegorz pochyla się nad Beatą i mówi: „Zrobiłabyś notatki ze spotkania, dobrze?” W końcu głos zabiera Szef „Witam panów, cześć dziewczyny! Zacznijmy od raportu za zeszły tydzień. Zamieniam się w słuch”. Teraz wszystkie oczy zwracają się na Agnieszkę, która zanim jeszcze zaprezentuje raport mówi: „Raport nie jest kompletny, ponieważ nie mamy jeszcze danych z piątku, więc musimy….” Tutaj wchodzi jej w słowo Robert i zwraca się do szefa: „Ona usiłuje powiedzieć, że musimy się oprzeć na 80 % stanu faktycznego”. „No trudno – odpowiada szef – musimy się tym zadowolić. To, co przeczytasz ten raport wreszcie, czy spędzimy tu cały dzień. Chyba że jesteś dzisiaj niedysponowana?” Agnieszka czym prędzej więc prezentuje raport.
Po spotkaniu ekipa już bez szefa spotyka się przy ekspresie do kawy. „Ale miał dzisiaj humorek – narzeka Andrzej – żona mu nie dała czy co?” „A przestań – poprawia go Robert – każdy ma prawo do okresu, co nie dziewczyny?”

Ok, wystarczy tej opowieści. Dzień jak codzień, w sumie nudy na pudy, prawda? W powyższej historyjce panowie zabrali głos dziewięć razy. Ile z tych wypowiedzi uznalibyśmy za nieodpowiednie, niewłaściwe, czy co najmniej nie na miejscu? Dwie, trzy, no może cztery. Tymczasem wszystkie dziewięć to typowe przykłady mikroagresji, zjawiska które każdego dnia pojawia się miliony razy w domu, pracy, na ulicy i na które zazwyczaj nie zwracamy uwagi. Przechodzimy nad nimi do porządku dziennego, tym bardziej, że sami ich autorzy też nie są ich świadomi i często posługują się nimi w żartach, z przyzwyczajeń oraz by rozluźnić atmosferę. I wprawdzie użyłem przykładu pokazującego mikroagresję mężczyzn w stosunku do kobiet, co niestety zdarza się najczęściej, ale kobiety nie są jedynymi ofiarami tego procederu. Dotyka on również osób innej rasy, innej orientacji seksualnej, czy też przedstawicieli jakichś konkretnych stereotypizowanych mniejszości. „Powiedz coś po śląsku” – mówi Stefan z Warszawy do Achima z Rudy Śląskiej. „A wziąłeś ze sobą słoik?” pyta Grażyna swojego kolegę w pracy, który niedawno się przeprowadził do Warszawy z Lubartowa. „Tylko się nie uchlej mi tutaj” – przestrzega kierownik budowy nowego pracownika z Ukrainy. „Jak na Polaka to całkiem nieźle mówisz po angielsku” – poklepuje Stefana po ramieniu John. „Jak na babę to naprawdę nieźle dajesz na tym motocyklu” – co rusz słyszy Grażyna parkując swoją VT1800. 

To niestety stało się tak powszechne, że utraciliśmy wrażliwość i co gorsza często nie widzimy w tym żadnego problemu. Zaś jeśli ktoś, kto akurat znalazł się pod obstrzałem mikroagresji akurat upomni się o lepsze traktowanie, to najczęściej słyszy w odpowiedzi: „Weź przestań, a co ty taka wrażliwa jesteś. Trochę wyluzuj, dobra?” 

Tymczasem badania nad skutkami mikroagresji wykonane w 2019 roku przez psychologów klinicznych teksańskiego Południowego Uniwersytetu Metodystów nie pozostawiają cienia wątpliwości – to mechanizm, który w długoterminowym efekcie wyrządza w systemie psychicznym ofiary olbrzymią krzywdę. Nie dość że zmniejsza się odporność na stres, spada poziom samooceny oraz pewności siebie, to jeszcze istnieje ścisła korelacja pomiędzy doświadczaniem mikroagresji a zdrowiem. Jak udowodniły psycholożki Priscilla Lui i Lucia Quezada osoby poddane mikroagresji chorują częściej od innych, a także częściej od innych uciekają w używki – jak alkohol czy narkotyki rujnując swoje zdrowie jeszcze bardziej. I to nie dlatego, że są przewrażliwione na swoim punkcie, ale dlatego, że mikroagresję uznaje się w dzisiejszym naukowym świecie nie za przedsionek agresji, ale za agresję i to pełną gębą. 

Czym zatem jest to zjawisko? Po raz pierwszy termin mikroagresja pojawił się w badaniach afroamerykańskiego psychologa Chestera Pierce’a w 1970 r. kiedy zwrócił on uwagę na codzienne zniewagi, których doświadczał od białych, w tym swoich własnym studentów. Zacytujmy jedną z jego kluczowych wypowiedzi: „Zauważyłem na zajęciach, na których uczę, że po każdym wykładzie podchodził do mnie biały, a nie czarny student i mówił mi jak powinny być zorganizowane zajęcia. Jak ustawić krzesła, jak mam wykładać, jak organizować zajęcia”. Kiedy Pierce zaczął badać to zjawisko okazało się, że jego zasięg jest daleko większy niż tylko i wyłącznie uprzedzenia rasowe. Doświadczają go również kobiety, osoby LGBT, przedstawiciele mniejszości etnicznych czy w ogóle członkowie grup w jakiś sposób społecznie stygmatyzowanych. Po badaniach Pierca kolejni naukowcy znacznie rozszerzyli więc obszar zainteresowań mikroagresją i wówczas okazało się, że zdecydowana większość osób, w których zachowaniach i komunikacji odkryto mikroagresję w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy. Rzeczywistość bowiem na tyle nas do tego mechanizmu przyzwyczaiła, że uznaliśmy go za stały element gry. Za coś co jest stałym, zawsze obecnym elementem naszych społecznych zachowań i zaakceptowaliśmy to na tyle, że często do głowy nam nie przyjdzie, żeby komuś zwrócić na takie zachowania uwagę czy też samemu się pilnować w tym względzie. Z badań jednak wynika jasno – istnieją całe listy zachowań i komunikacji mikroagresywnej, które są często nieświadomie stosowane w wielu firmach czy rodzinach a które mają takie samo destrukcyjne działanie jak rzeczywista agresja. W przykładzie podanym przeze mnie na początku wykładu, komunikatom przypisuje się właśnie takie cechy. I ani jednego z nich nie zmyśliłem – wszystkie one znajdują się na liście Sarah Montana z portalu CRN jako typowe przykłady mikroagresji w miejscu pracy, z których faceci często nie zdają sobie sprawy. Uwaga o plotkowaniu jest tak naprawdę zarzutem, zgodnie z którym kobiety w miejscu pracy nie mogą między sobą rozmawiać o niczym istotnym. Uwaga: „nie możecie być takie bojowe, musicie się więcej uśmiechać” implikuje brak umiejętności zarządzania emocjami lub nieświadomość emocjonalną. Zwrot „ona usiłuje powiedzieć, o…” jest ekspozycją dominacji pozycyjnej implikującej, że dana osoba sama nie jest w stanie wyjaśnić niuansów swojej pracy. Zwrócenie się o sporządzenie notatek wyłącznie w stronę określonej osoby z pominięciem innych również narzuca pozycję stratyfikacyjną w hierarchii ważności. Wg. antropolog Helen Fisher dużo częściej uwaga o konieczności częstszego uśmiechania się dotyczy kobiet, co niesie ze sobą jednoczesny komunikat o przypisaniu społecznej roli osoby, od której wymaga się by zawsze była miła, otwarta, przyjazna i wdzięczna. A to ona powinna móc o tym decydować a nie jej otoczenie. Uwaga o niedyspozycyjności wg Sary Montana wywołuje jeden z najbardziej frustrujących negatywnych emocjonalnych efektów, bo sprowadza podmiotowość do jedynie funkcji ciała, co jest przecież klasycznym przykładem uprzedmiotowienia. Tutaj można by wymieniać jeszcze długo, bo lista takich komunikatów czy zachowań jest naprawdę spora, zaś najgorsze jest to, że osoby które się mikroagresją posługuję często kompletnie nie zdają sobie z tego sprawy. Jak zatem wybrnąć z tego gordyjskiego węzła nieświadomości? Jak zwykle przez świadomość, która z jednej strony dotyczy tego jakie zachowania są tak naprawdę mikroagresją, a z drugiej strony tego na jak niewyobrażalną skalę towarzyszą one naszemu codziennemu życiu. Świat się już zorientował i zjawisko mikroagresji jest tematem wielu książek, dyskusji i badań. Pora byśmy do tej dyskusji z pokorą dołączyli tym bardziej że już na polskim księgarskim rynku pojawiły się niezwykle istotne pozycje, które w tym zakresie pomagają nam wszystkim otworzyć oczy – jak chociażby książka „Niewidzialne kobiety” Caroline Criado Perez, ktorą polecam mimo, iż jest to przerażająca lektura. Pamiętajmy jednak, że mikroagresja dotyka nie tylko kobiet, zaś nasza świadomość powinna być budowana w wielu obszarach w tym względzie. Ta zaś świadomość oznacza po prostu uwrażliwienie, które możemy w sobie wykształcić a póżniej wzmacniać poprzez nieustanne zadawanie samym sobie wciąż tego samego pytania: „Czy to co mówię do tej osoby, będąc na jej miejscu na pewno chciałbym od kogoś takiego jak ja usłyszeć?”
Pozdrawiam

#172 Podpięcie sznurka czyli ukryta manipulacja

172 Podpięcie sznurka czyli ukryta manipulacja

Dzisiaj przyjrzymy się manipulacji, ale w jej trudnym do identyfikacji, bo ukrytym działaniu. Technika ta czasem jest również nazywana mikromanipulacją i bardzo często potrzebujemy dłuższego czasu, żeby się zorientować, że padamy jej ofiarą. Problem w tym, że obrona przed taką manipulacją jest możliwa tylko i wyłącznie wówczas, kiedy jesteśmy świadomi tego na czym ona polega i że rzeczywiście jest właśnie na nas stosowana. To zaś dość trudne zadanie, bo przecież tutaj jest ukryta istota całego mechanizmu – manipulator wybiera taką formę manipulacji właśnie po to, byśmy się nie zorientowali. Spróbujmy pokazać te technikę na kilku przykładach. Oto Paulina. Od kilku lat jest w związku z Bogdanem. Jednak po tych kilku latach orientuje się, że związek ten niespecjalnie jej się udał. Bogdan tak naprawdę jest głównie skoncentrowany na sobie i uznaje, że Paulina chwyciła „pana Boga za nogi” i że spotkało ją szczęście, którego inne jej koleżanki mogłby by jedynie jej pozazdrościć. Prawda jest natomiast taka, że Paulina jest już poważnie zmęczona wiecznymi narcystycznymi zapędami jej faceta i czuje że związek powoli zaczyna gasnąć a proces tego relacyjnego zaniku zdaje się jest już nie do odwrócenia. Pewnego razu Paulina umawia się na kawę z kumpelą Bożeną. I w połowie rozmowy przychodzi na jej telefon powiadomienie o wiadomości. Ok, Paulina rejestruje brzęczyk telefonu informujący o wiadomości i postanawia sprawdzić tą wiadomość później. Po kilku minutach Bożena wychodzi do toalety i to zdaje się być świetna okazja, by sprawdzić wiadomość. Paulina bierze do ręki telefon i okazuje się, że nie ma żadnej wiadomości. Sprawdza jeszcze dla pewności w powiadomieniach a tu jest powiadomienie: pięć minut temu otrzymała poprzez jeden z portali społecznościowych wiadomość od Bogdana, ale wiadomość ta została następnie usunięta przez jej nadawcę. Hm… dziwne. Paulina postanawia oddzwonić do Bogdana i zapytać o co chodzi: „Nie, to nie była wiadomość dla ciebie – mówi Bogdan – zapomnij proszę o tym, lepiej żebyś tego nie widziała” – dodaje Bogdan i kończy rozmowę. Teraz w Paulinie zaczynają się pojawiać wątpliwości. Czy Bogdan próbuje coś przed nią ukryć? Czego lepiej by nie wiedziała? Do kogo była ta wiadomość? Ale zaraz, czy Bogdan w tym tygodniu nie miał być na wizycie kontrolnej po badaniu prostaty? Kurcze, może coś się dzieje niepokojącego a on mnie nie chce martwić? „Przepraszam cię – mówi Paulina do wracającej do stolika Bożeny – muszę lecieć, wiesz muszę trochę pobyć z Bogdanem bo chyba mnie teraz bardzo potrzebuje!”

Scena numer dwa: dwudziestokilkuletni Arek mieszka ze swoją mamą, z którą bardzo lubi spędzać czas. Nawet kiedy niczego specjalnego nie wypatrzą w telewizorze to na stole pojawiają się skrable, a ostatnio po serialowym szaleństwie pod nazwą „Gambit królowej” również szachy. Jednak kilka dni temu miejsce drewnianej figury królowej na szachownicy w Arka sercu zaczęła zajmować inna królowa. Już nie drewniana, ale prawdziwa i do tego z nogami do samego nieba. Na samą myśl o możliwości eksploracji tego nowego królestwa Arka zalewają poty, więc kombinuje jak koń pod górę, by wynajdywać kolejne okazje do spotkania swojego anioła. Właśnie dzisiaj Arek wybiera się na spacer z nową królową, więc od samego rana przycina brodę, prasuje spodnie i ładnie pachnie. Kiedy już ma wyjść z mieszkania kątem oka dostrzega, jak jego mama próbuje sobie dość nieporadnie rozmasować prawy bark. „Coś cię boli” – pyta Arek. „Nie, nic, myślałam że już wyszedłeś” – odpowiada mama – „miłego wieczoru”. Arek wychodzi z mieszkania, wsiada na skuter i zaiwania na spotkanie. Jednak kiedy już razem z królową spacerują przez park w Arka głowie pojawia się natrętna myśl, która już nie chce go opuścić: „Przecież przedwczoraj masowałem mamie barki, a co jak przez ten głupi masaż coś jej uszkodziłem? To przeze mnie teraz ją boli”.

Scena numer trzy. Oto Iza. Świetna specjalistka logistyki, która jest coraz bliżej decyzji, by odejść z dotychczasowej firmy i przystać na propozycję firmy z Manchesteru. Ta sama branża, wprawdzie trzeba się przenieść do innego kraju, ale za to kasa naprawdę warta grzechu. A tutaj co? Wiecznie to samo, a jedyna rozrywka to ten jej szef Janek. Taka jowialna, lekko zakochana w sobie ciapa i chyba się nawet w niej po kryjomu podkochuje. Ale ten Manchester tak ładnie wygląda nocą. Tak rozmyślając przy swoim biurku Iza zabiera się kanapkę. I właśnie w momencie kiedy ma pełne usta tejże kanapki dzwoni stacjonarny telefon. Iza podnosi słuchawkę i zanim jeszcze zdąży poradzić sobie jakoś z kanapką by przemówić słyszy w słuchawce głos Janka. „Nie, nie mogę jej tego powiedzieć. Tak, wiem, że ta sprawa wisi i się wlecze, ale – tutaj Janek zawiesza głos – Halo, halo, z kim ja rozmawiam.” „Ze mną – odpowiada wreszcie Iza przełykając kanapkę”. „O Boże – mówi Janek przerażony – pomyliłem numery. Nie chciałem do ciebie zadzwonić. Nie miałaś tego usłyszeć, proszę zapomnij o tym. Cześć”. Teraz Iza zaczyna się niepokoić, a myśli zaczynają się kłębić w głowie: „Zaraz, zaraz, jaka niezałatwiona sprawa, co się wlecze?”

Po trzech powyższych przykładach mechanizm mikromanipulacji staje się dużo bardziej oczywisty. Na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z manipulacją o charakterze emocjonalnego szantażu, prawda? Jednak klasyczny szantaż emocjonalny znacznie się różni od opisanych sytuacji. Sprawdźmy dla przypomnienia: istnieją cztery podstawowe typy takiego szantażu różniące się rolami, w które wchodzi szantażysta. W roli biczownika szantażysta zapowiada swoje cierpienie, jeśli nie zrealizujemy jego potrzeb, w roli prokuratora za brak realizacji potrzeb ofiarę czeka kara, w roli cierpiętnika nakładanym przez szantażystę na ofiarę obowiązkiem jest wyprowadzenie go z cierpienia, zaś w roli kusiciela szantażysta wie czego ofiara oczekuje i kusi ją właśnie tą nagrodą jeśli spełni jego oczekiwania. Jednak w trzech powyższych przykładach nie mamy do czynienia z bezpośrednim szantażem emocjonalnym – bo tutaj pojawia się inna taktyka. Otóż i owszem tu również chodzi o to, by wywołać w ofierze określoną emocję – najczęściej tutaj pojawiają się niepokój, poczucie winy i jakieś konkretne wątpliwości, ale jednocześnie w tych sytuacjach dodatkowo pojawia się efekt instalowania, czy też przywiązywania sznurka. Zadaniem sznurka zaś – jak sama nazwa wskazuje – jest związanie ofiary jakąś potrzebą skonstruowaną w jej głowie właśnie za pomocą mikromanipulacji mającej wywołać jakąś wątpliwość, niepokój czy poczucie winy. Co więcej ten rodzaj manipulacji nazywany jest mikromanipulacją lub ukrytą manipulacją właśnie dlatego, że najczęściej stosowaną w takich przypadkach zasłoną jest kreacja komunikatu: „to nie było do ciebie” lub „nie powinnaś, czy nie powinieneś tego widzieć” albo stworzenie sytuacji, w której ofiara odkrywa coś – w jej rozumieniu – przypadkiem. To powoduje, że ofiara usypia swoją czujność, bo przecież gdyby Bogdan wysłał wiadomość pod właściwy adres, gdyby Arek przez przypadek nie zobaczył cierpiącej matki i gdyby Janek zadzwonił po właściwy numer, to sprawa by nie wyszła na jaw. Ofiara więc myśli że odkryła to co odkryła zupełnie przez przypadek, a więc nie może to być zamierzone działanie sprawcy. Problem w tym, że sprawca chce by ofiara myślała dokładnie w ten sposób. Bo dopiero w efekcie tego myślenia pojawia się możliwość instalacji sznurka – a dzieje się tak dlatego, że instalatorem sznurka tak naprawdę nie jest sprawca, ale sama ofiara. To ofiara podejmuje decyzję o potrzebie związania, to nią targają wyrzuty sumienia, niepokoje i wątpliwości, więc by je zagłuszyć sama siebie przywiązuje do sprawcy sznurkiem. Jak wskazuje dr Kristy Lee Hochenberger z wydziału psychologii amerykańskiego Uniwersytetu Capella obecnie bardzo często sprawcy wykorzystują do takiej manipulacji właśnie „puste wiadomości” czyli takie których treść jest usuwana zanim ofiara jej przeczyta, zaś zostaje jedynie powiadomienie, że taka wiadomość została wysłana. Do tego dr Hochenberger na podstawie własnych badań uznaje, że najczęściej ten typ manipulacji pojawia się w relacji wówczas, kiedy jedną jest stronę stanowi osoba o tendencjach narcystycznych orientująca się, druga strona zamierza tę relację zakończyć. Zacytujmy tu panią doktor: „Narcyzi nie mogą zaakceptować faktu, że ktoś nie chce już z nimi być, ponieważ ich ego podsuwa im przekonanie, że inni są o nich wyłącznie zazdrośni a zatem ktoś kto usiłuje od nich odejść w ich mniemaniu bez nich nie może być w pełni szczęśliwy”. I – na co zwraca uwagę kalifornijska terapeutka Sharie Stines na łamach Time – narcyz uzyskuje swój cel w taki sposób manipulując ofiarą, by to ona tak naprawdę stworzyła sznurek a nie on. Wtedy cel jest zrealizowany – ofiara czuje się związana i ani myśli odejść, a na pewno nie w tym momencie. A co kiedy ten moment minie? Nic bardziej prostszego – wystarczy ponownie tak zmanipulować ofiarą by w swojej głowie zainstalowała kolejny sznurek.

Jak się obronić przed taką sytuacją, czy jak z niej wybrnąć? Tutaj jedyną strategią jest wykorzystanie tego samego sznurka. Bo tylko ta osoba, która go tak naprawdę zainstalowała ma moc jego zerwania, a w tym przypadku jest to właśnie ofiara takiej manipulacji. Jak to zrobić? Otóż najpierw trzeba połączyć kropki. Pamiętacie taką zabawę, którą w dawnych czasach świetności papierowej prasy codziennej można było znaleźć w dziale rozrywki? Polegała na tym, by połączyć ze sobą ponumerowane kropki, by z tego połączenia mógł się wyłonić rysunek, a więc zagadka mogła zostać rozwiązana. Tutaj również należy posłużyć się te samą techniką. Żeby więc odkryć czy jesteś ofiarą takiej mikromanipulacji w twojej relacji – romantycznej, rodzinnej czy zawodowej musisz na początek znaleźć kropkę z numerem jeden. Tą kropką jest odkrycie, czy druga strona relacji przejawia tendencje do zachowań narcystycznych. I nie chodzi tu o małe, delikatne przejawy narcyzmu, które w określonych sytuacjach przejawiamy wszyscy, a przynajmniej większość z nas, ale o takie zachowania, które koncentrują uwagę waszej relacji głównie na tej drugiej stronie. Innymi słowy – pierwszą kropkę odhaczasz, jeśli podejrzewasz drugą stronę twojej relacji o bycie narcyzem. Druga kropka odpowiada odkryciu, czy po drugiej stronie relacji powstało podejrzenie, że możesz zamierzać tę relację opuścić. Jeśli okrywasz, że po drugiej stronie relacji może się pojawić obawa, że możesz już mieć tej relacji dosyć i istnieje zagrożenie, że ją zakończysz to odhacz drugą kropkę. Trzecia kropka przypisana jest sznurkowi i odhaczasz ją w sytuacji, w której rzeczywiście chcesz tę relację wygasić ale nagle pojawił się jakiś rodzaj napięcia, który każe ci w tej relacji póki co pozostać. Źródłem tutaj może być poczucie obowiązku, poczucie winy, jakiś rodzaj strachu czy lęku w efekcie, których czujesz się chwilowo związana, czy związany co powoduje, że trudniej ci tę relację wygasić. Czwarta kropka to przypadek czy też efekt zbiegu okoliczności. A to oznacza, że sznurek, czyli związanie które wykryłeś czy wykryłaś w trzeciej kropce pojawił się w efekcie jakiegoś przypadku na który z pozoru druga strona relacji nie miała wpływu. Dotarła do ciebie informacja nie przeznaczona dla ciebie, ktoś się niby przypadkiem wygadał, czy też zobaczyłaś czy zobaczyłeś coś co nie było dla ciebie przeznaczone i gdyby nie jakiś zbieg okoliczności to byś tego nie zobaczyła czy nie zobaczył. Jeśli zatem w twojej relacji pojawiły się wszystkie cztery powyższe kropki to teraz je połącz ze sobą. W skutek tego połączenia nie pojawi się żaden kształt, a jedyne co się pojawi to świadomość, że oto ktoś tobą mikromanipuluje. Jeśli zaś po połączeniu kropek nie masz najmniejszych wątpliwości że tak jest to spójrz teraz na sznurek. Zdaje się, że sam akt połączenia kropek i pojawienie się w konsekwencji tego aktu świadomości spowodował zerwanie sznurka. A to oznacza, że odzyskałaś czy odzyskałeś panowanie nad tą sytuacją i wyłącznie teraz w twoich rękach pozostaje decyzja co dalej z tą relacją zrobić.

Pozdrawiam

#173 Destrukcyjna siła plotki

173 Destrukcyjna siła plotki

W jednym z wcześniejszych mini-wykładów, dokładnie w 106-tym o ludziach toksycznych przywołałem opinię dr Travisa Bradberry’ego – autora m. in. świetnej książki Inteligencja emocjonalna 2.0, który wymienia listę dziesięciu przykładów osób, które uznajemy za toksyczne, czyli takich, których aktywność w jakiś sposób odbiera nam energię. Wśród tych przykładów jedno z czołowych miejsc zajmują ludzie rozsiewający plotki. Wydawało by się to trochę na wyrost, prawda? No bo cóż to za zbrodnia, kiedy sobie trochę poplotkujemy? Okazuje się, że jednak, że i owszem samo plotkowanie z pozoru wygląda niewinnie, nie mniej już jego skutki wcale takie niewinne nie są. Przyjrzyjmy się na początek pewnemu przykładowi. Oto wyobraźmy sobie taką sytuację – Stefan z Grażyną jadą na wakacje zostawiając swój bliźniak z ogródkiem wielkości pocztowego znaczka – tutaj się w ogóle nie nabijam ze Stefana i Grażyny, bo sam mam taki – pod czujnym okiem sąsiadów. Żadna tam straż obywatelska – to raczej prośba o rzucenie okiem na chałupę, żeby sprawdzić, czy jakaś łajza się pałęta w okolicy i nie zasadza na ograbienie ich z zawieszonych na płocie solarnych lampek. No dobra – też takie mam. Wreszcie wakacje, palmy, all inclusive i przejażdżki na krokodylach. Jednak wszystko co piękne szybko się kończy. Opalony w podkoszulek Stefan z Grażyną opaloną już bardziej ekspozycyjnie wracają do domu i odkrywają, że mimo sąsiedzkiej czujności ktoś ich jednak obrobił. Oto z domu zniknęła biżuteria Grażyny i sygnet z trupią czachą Stefana. Sygnet był z tombaku, ale pozostałe świecidełka już nie. Sąsiedzi oczywiście niczego podejrzanego nie zauważyli, więc zdesperowana Grażyna zgłasza kradzież policji, której przedstawiciele zaczynają śledztwo od wypytywania sąsiadów. W tych rozmowach pojawia się wątek syna Stefana i Grażyny, bo to jedyna osoba, która mogła by niepostrzeżnie wejść do domu i zwinąć fanty. I tenże cień podejrzenia rzucony na syna drogą plotki dość szybko roznosi się wśród sąsiadów. Następnie po kilku dniach policja ponownie odwiedza sąsiadów – tym razem jednak z informacją, że właśnie schwytano prawdziwego sprawcę, który usiłował opchnąć sygnet Stefana w lombardzie, a dodatkowo okazało się, że w trakcie wakacyjnego wyjazdu Stefana i Grażyny ich syn przebywał za granicą, więc nie mógł z tym mieć nic wspólnego. Policja wychodzi, zamykają się drzwi, nastaje chwila ciszy. Po kilku dniach sąsiedzi naszej okradzionej pary spotykają się na wspólnym grillu. Jakoś tak w rozmowie pojawia się wątek kradzieży biżuterii z domu Stefana i Grażyny. I w pewnym momencie jeden z sąsiadów mówi: „ten ich syn to niezły gagatek”. Na co odpowiada drugi: „nie wiadomo, jak tam naprawdę było, czy czasem synalek tego wszystkiego nie ustawił”. I w końcu dopowiada trzeci: „widziałem go na ulicy wczoraj – zauważyłem jak się rozgląda na boki tymi małymi złodziejskimi oczkami”. Kurtyna. 

Co ten przykład pokazuje? Ano to, że kiedy plotka stworzy rzeczywistość w ludzkich głowach, to nawet kiedy realia jej zaprzeczą, ta sztucznie stworzona i nieprawdziwa rzeczywistość w tychże głowach zostaje. Wydaje nam się bowiem, że kiedy pojawią się dowody zaprzeczające plotce, to ich pojawienie się spowoduje, że ci, którzy wcześniej zawierzyli plotce o niej zapomną. Jednak jest dokładnie odwrotnie – nawet przy pojawieniu się niepodważalnych dowodów obalających tezę z plotki spora część ludzi i tak w swojej głowie pozostawi ślad pamięciowy zgodny z plotką a nie ze zaktualizowaną rzeczywistością. I chociaż wydaje nam się to mało prawdopodobne, tak w rzeczywistości jest. Co potwierdziło wiele badań, z których m.in. właśnie pochodzi przykład okradzionego małżeństwa i podejrzenia, które zostało rzucone na ich syna. Pierwsze takie badanie przeprowadzili psycholodzy z Uniwersytetu w Michigan: Hollyn Johnson i Colleen Seifert w 1994 roku. W tym badaniu uczestnicy mieli za zadanie zebrać poszlaki dotyczące kradzieży w willi pod nieobecność właścicieli. Dostarczono im między innymi spreparowany artykuł z gazety, w którym pojawiała się informacja, że policja podejrzewa syna okradzionego małżeństwa, a dodatkowo, że syn ten ma spore długi hazardowe. Następnie sprawdzono ilu uczestników badania podejrzewa syna i okazało się, że takie podejrzenia prezentuje większość badanych. Następnie dostarczono uczestnikom nowe dowody wskazujące, że w czasie włamania syn był poza miastem. Okazało się, że mimo tych nowych dowodów w dalszym ciągu większość badanych podejrzewa syna. Naukowcy tłumaczą ten fenomen uprzedzeniem, które  pojawiło się w głowach uczestników wraz z dostarczeniem pierwszych poszlak wskazujących na syna i które to uprzedzenie stało się na tyle silne, że kolejne dowody wskazujące na jego niewinność nie były już w stanie wymazać. Ale na tym nie koniec eksperymentu, bo do podobnych badań sięgnięto w 2015 roku. Tym razem badania przeprowadzono na brytyjskim Uniwersytecie Kent a ich autorami byli psychologowie Maria Zaragoza i Patrick Rich. Jednak tym razem wprowadzono do badań istotną zmienną. Otóż naukowcy nie podsunęli badanym poszlaki wskazującej na winę syna a jedynie pozwolili by badani na postawie szeregu różnych poszlak i informacji sami wyciągnęli własne wnioski. Okazało się, że w tym przypadku – czyli w sytuacji, w której ludzie sami uznali, że kradzież popełnił syn przebywającej na wakacjach pary, wówczas mimo późniejszych dowodów jego niewinności ich przekonanie co do winy syna było jeszcze silniejsze. Badacze nazwali to zjawisko efektem wpływu i uznali, że u jego źródeł nie stoi wyłącznie wspomnienie zredukowane przez zaprzeczające dowody, ale wciąż silna pamięć, która staje się tym trudniejsza do usunięcia im większe było zaangażowanie danej osoby w analizę danej sytuacji. Co to dla nas oznacza? Otóż jeśli komuś podsuniemy jakąś nieprawdziwą informację, to jej ślad pamięciowy zostanie w tej osobie nawet wówczas kiedy pojawi się dowód na to, że ta informacja była nieprawdziwa. Kiedy zaś po jakimś czasie zapytamy go o ocenę całej sytuacji, której dotyczyła nieprawdziwa informacja będzie on w tej ocenie brał pod uwagę w równie silnym stopniu tę nieprawdziwą informację. Bo późniejszy dowód przeczący nie wymazuje z ludzkich głów insynuacji, uprzedzeń, czy podejrzeń które się w nich wcześniej pojawiły. Im zaś dana fałszywa informacja bardziej zaangażuje delikwenta w jej analizę, tym silniejsze przekonanie w nim zbuduje i tym trudniej tego przekonania będzie się mu pozbyć. Pokażmy to na przykładzie plotki – oto Mirek mówi koleżankom, że podejrzewa Aśkę o zdradę męża z niejakim Pawłem – nowym pracownikiem firmy. Następnie koleżanki widzą na firmowym przyjęciu jak Aśka toczy zaangażowaną rozmowę z Pawłem. Teraz koleżanki zaczynają łączyć fakty – po pierwsze Paweł właśnie się rozwiódł, a mąż Aśki jest za granicą. A to zdzira, jedna! Potem okazuje się, że Paweł jest tak naprawdę bratem Aśki, o czym koleżanki wcześniej nie wiedziały a to oznacza, że podejrzewanie Aśki o zdradę było bez zasadne. Co jednak zostanie w głowach koleżanek? „No za wierność tej całej Aśki to byśmy nie dały se ręki uciąć, no nie?”. Albo drugi przykład Bożena opowiada znajomym, że Jurek sobie ostatnio kupił nowy dość drogi zegarek, co jest przecież ewidentnym dowodem na to, że kolega Jurek bierze łapówy. Następnie okazuje się, że Jurek dostał ten zegarek jako firmową nagrodę za najlepszy wynik swojego oddziału. „No niby tak – drapie się w głowę sąsiadka Jurka – ale on tak naprawdę nigdy mi nie wyglądał na jakiegoś superuczciwego”. 

I w ten właśnie sposób działa plotka. Najpierw wprowadza insynuację, by w jej efekcie ludzie sami sobie stworzyli odpowiednie wnioski. Im zaś silniej będą nad tym procesem wnioskowania kombinowali i bardziej się w te analizy angażowali tym silniejszy efekt stałego wpływu zostanie wytworzony w ich głowach. Następnie może się pojawić cała lista dowodów i wyjaśnień przeczących pierwotnej insynuacji, ale te dowody i wyjaśnienia nie będą już miały większego znaczenia, bo i tak to co zostanie w wielu ludzkich głowach będzie niekorzystne dla tej osoby, której dana insynuacja dotyczyła. Bo zdyskredytowanie plotek nie wystarcza by pozbyć się z ludzkich głów efektu stałego wpływu. I w ten właśnie sposób bogu ducha winni ludzie często tracą reputacje, przez lata budowany wizerunek czy wiarygodność. I niestety na to zjawisko nie ma mocnych – zaprzeczenie plotce niczego tutaj nie wskóra. Bo problemu nie jest w stanie rozwiązać ta osoba, która stała się przedmiotem plotki, a jedynie ta osoba, która taką plotkę słyszy. To jest jedyny moment, w którym można ją zablokować stawiając silną granicę naszego przyzwolenia na plotkowanie tym, którzy takie plotki roznoszą. A łatwo ich poznać. Bo przecież to właśnie ich – zgodnie ze wskazaniami dr Bradberry’ego uznajemy za toksycznych. Zdaje się, że słusznie, prawda?

Pozdrawiam

#174 Rozstanie powierzone rzutowi monetą

174 Rozstanie powierzone rzutowi monetą

Oto Stefan i Grażyna. Są parą odkąd okazało się, że tak często o nich opowiadam, że się od tych opowieści w końcu spiknęli. Do tego mają już tak wyrobiony nawyk śledzenia najnowszych psychologicznych badań, że wiedzą, że odpowiednią bliskość relacji – co akurat odkrył zespół Zacharego Bakera z Uniwersytetu w Minesocie na początku tego roku – uzyskuje się po minimalnej inwestycji 120 godzin wzajemnego rozwijania związku. Zatem te 120 godzin zleciało jak z bicza strzelił no i mamy parę i to od ładnych paru lat. Stefan patrzy na Grażynę, Grażyna na Stefana i w ich głowach co jakiś czas pojawia się najpierw krucha, a z biegiem lat coraz śmielsza myśl: „a może to nie jest to?”. Może jednak czegoś tu brakuje? Jakiegoś poruszenia, zachwytu, czy iskry zdolnej podpalić Świątynię w Efezie, jak to uczynił Herostrates by przejść do historii. Tymczasem ten tlący się ogarek byłby zdolny podpalić co najwyżej znicz na grobowcu całkiem nieźle zapowiadającego się dawniej związku. I co najciekawsze – mimo, że oboje o tym nie rozmawiają, to w ich obojgu tak płonąca niegdyś pochodnia przypomina już raczej sflaczały knot. Teraz Stefan się oburzył na użycie tak obrazowej metafory i grozi mi palcem, żebym więcej tego nie robił. W każdym razie ich związek trwa. W końcu jest tyle innych tematów, tyle problemów do rozwiązania, tyle trudów dnia codziennego, że czy aby na pewno chcemy do tego jeszcze dołożyć trud rozstania? No właśnie – jak możemy najlepiej scharakteryzować taki status relacji. Status, w którym wszystkie jej strony wiedzą, że relacja ta nie jest szczytem marzeń a jednocześnie żadna ze stron nie podejmuje się decyzji o jej zakończeniu? Profesor psychologii z Uniwersytetu Connecticut Madeleine Fugere nazywa to stanem wyboru domyślnego. Moglibyśmy sobie w tym miejscu wyobrazić rodzaj metaforycznego przełącznika, olbrzymiej ciężkiej życiowej wajchy, która ustawiona jest w pozycji „relacja”. Kiedy budzimy się rano, widzimy przełącznik ustawiony w ten sposób to przyjmujemy to ustawienie za domyślne dla naszego życia i jednocześnie mamy świadomość, że przestawienie tego żelastwa na pozycję „rozstanie” wymagało by od nas sporego wysiłku. I to nie tylko w kwestii podjęcia samej decyzji o rozstaniu ale również konsekwencji takiej decyzji, które mocno skomplikują nam życie. Bo przecież taka decyzja wiąże się z wyprowadzką którejś ze stron, ogarnięciem finansów, zobowiązań, ewentualnych rozpoczętych wspólnych projektów, jak na przykład oszczędzanie na wakacje życia, czy opieka nad schorowanym rodzicem. Przestawienie wajchy nie oznacza tylko i wyłącznie samej czynności związanej z jej przestawieniem, ale całej masy pochodnych przełączników, które w efekcie tego przestawienia również zmienią pozycję. I tu pojawia się pytanie: czy powody do rozstania, które pojawiają się w głowie Grażyny i Stefana są na pewno warte tego, by taką decyzję podjąć? Na to pytanie próbował odpowiedzieć w swoich badaniach połączony zespół naukowców z Uniwersytetów Michigan i Illinois, których wyniki opublikowano we wrześniu 2020 r. Po przebadaniu prawie tysiąca par i śledzeniu ich związków przez kilkanaście miesięcy ustalili oni, że rzeczywiste powody rozstania, a zatem zakończenia związku znacznie różnią się od tych, jakie na początku badania były przez uczestników deklarowane. Jeśli by zawierzyć wyłącznie temu co ludzie mówią o powodach do zerwania relacji musielibyśmy przyjąć, że te główne to niezaspokajanie osobistych potrzeb, brak uczucia miłości i przyjaźni z partnerem oraz ogólny poziom zadowolenia ze związku. Jednak okazuje się – co dało się ustalić dopiero w sytuacji rzeczywistego zerwania związku a nie jedynie jego hipotetycznego wyobrażenia – że za rzeczywiste decyzje o zerwaniu odpowiedzialne są trzy podstawowe obszary relacji. Po pierwsze nawet jeśli w danym związku pojawiają się deficyty miłości, przyjaźni, spełniania wzajemnych potrzeb a zadowolenie ze związku jest stosunkowo niskie to i tak większość związków nie decyduje się na rozstanie właśnie z powodu „wyboru domyślnego”, który obrazowaliśmy przykładem ciężkiej wajchy ustawionej w pozycji „relacja”. Drugim zjawiskiem odpowiedzialnym za podjęcie rzeczywistej decyzji o zerwaniu jest pojawienie się efektu mieszanych uczuć. To sytuacja, w której jednocześnie pojawia się zarówno motywacja do opuszczenia związku, jak i motywacja do pozostania w nim. To rodzaj walki myśli toczonej w głowie, w której to walce trudno wskazać zdecydowanego zwycięzcę – raz górę biorą argumenty „za”, by za chwilę ustąpić pola argumentom „przeciw”. Kiedy zaś ta wewnętrzna bitwa utrzymuje się mniej więcej w równowadze, to decyzja o opuszczeniu związku nie jest podejmowana. A to oznacza, że mimo tego, że efekt mieszanych uczuć nie wskazuje jednoznacznie jaką decyzję podjąć i tak podejmowana jest decyzja o pozostaniu w związku. No przynajmniej na razie, dopóki argumenty przeciw nie wygrają w sposób zdecydowany. Problem w tym, że to „na razie” rozciąga się w ten sposób na wiele długich lat. Trzecim czynnikiem jest tzw. niedopasowanie myśli i zachowań. Myślimy jedno, a robimy drugie. „Powinnam tym wreszcie pieprznąć!” – mówi sobie Grażyna, a jednak żadnego pieprznięcia jak nie było tak nie ma. „Zaraz wyjdę z siebie i wygarnę jej za wszystkie czasy!” – obiecuje sobie Stefan po czym dalej siedzi na kanapie jak siedział, a jeśli już wychodzi to z nie z siebie tylko do kuchni po kolejne piwo. 

Kiedy zaś tak naprawdę pojawia się rzeczywista decyzja skutkująca rozstaniem? Można by powiedzieć, że wtedy kiedy kielich goryczy się przepełni, waga przeważy szalę, kiedy w końcu ktoś na prawdę nie wytrzyma a nie tylko będzie sam siebie o tym swoim niewytrzymaniu przekonywał. Jednak badania pokazały zupełnie inną odpowiedź. Wiecie kiedy naprawdę kończyły się związki obserwowanych uczestników badań? Kiedy na horyzoncie pojawiał się nowy potencjalny alternatywny partner lub partnerka. Wprawdzie inne badania pokazują – szczególnie w rozstaniach w związkach z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem, które to rozstania inicjowane są przez kobiety nowy trend odchodzenia od, a nie odchodzenia do, czyli sytuacji, w której kobieta opuszcza związek nie po to by związać się z kimś nowym, ale po to by uwolnić się od dotychczasowej relacji. Jednak w związkach o dużo krótszym stażu, czyli takich jakie były badane przez naukowców z Michigan i Illinois większość obserwowanych rozstań była związana z odchodzeniem do, czyli po prostu do nowego związku z nowo poznaną osobą. 

Jednak dylemat „zostać czy odejść” jest na tyle silnie związany tymi trzema wymienionymi przeze mnie wcześniej blokadami, czyli ustawieniem domyślnym, pojawieniem się mieszanych uczuć, czy brakiem adekwatności myśli i zachowań, że często przeważa „zostać”, co wydaje się być odpowiedzialne za to, jak wielu ludzi trwa w niespełnionych związkach przez lata i jednocześnie niczego nie robią by ten stan zmienić. Jak zatem ten dylemat rozwiązać? Tutaj podpowiedzią może być dość zaskujący wynik innych badań i to z zupełnie innej przestrzeni naszej aktywności, a mianowicie z ekonomii. W tzw. eskperymencie freakonomicznym opisanym w książce Levitta i Dubnera „Myśleć jak świr” autorzy postanowili zbadać efekt podejmowania decyzji ekonomicznych za pomocą rzucania monetą. Wydaje się to absurdalne, ale okazuje się, że eksperyment ten przyniósł ciekawe wnioski – okazało się, że decyzje podejmowane na podstawie rzucania monety były o wiele bardziej satysfakcjonujące dla podejmujących decyzję, niż w przypadku kiedy kierowali się oni rozsądkiem i wiedzą ekonomiczną. W końcu Levitt i Dubner, zaintrygowani wynikami swojego eksperymentu, poprosili czytelników swej książki – a w dziecinie ekonomii ich książka okazała się bestsellerem, by zgłaszali trudne decyzje życiowe, których rozstrzygnięcie mogli by powierzyć losowemu rzutowi monetą. Opracowano nawet specjalny serwis internetowy, gdzie można było wpisać swój dylemat i użyć komputerowej symulacji monety, by uzyskać odpowiedź. Okazało się, że ponad dwieście osób wpisało pytanie „Czy powinnam/powinienem zerwać z chłopakiem/dziewczyną?” Wygląda to na szaleństwo by tak ważną decyzję powierzać losowemu przecież wynikowi komputerowej symulacji rzutu monetą. Jednak – na co zwraca uwagę psycholog relacji, profesor Gary Lewandowski z Uniwersytetu w Monmount – stoi za tym poważne rozwiązanie dylematu zostać czy odejść, który jak już wiemy, w głównej mierze w rzeczywistości oznacza zostanie. Bo w takiej sytuacji zrywający związek przekazuje za swoją decyzję odpowiedzialność monecie i choć wydaje się to absurdalne, to takie przekazanie odpowiedzialności ułatwia podjęcie decyzji o rozstaniu. „To, nie ja, to moneta” według profesora Lewandowskiego w zupełności wystarcza, by wyjść przez drzwi, które opisywane wcześniej czynniki dylematów pozostawiały zamkniętymi. Ale jest tutaj jeszcze drugie dno. Otóż odpowiedzmy sobie na pytanie: na ile już niepewnym swojego związku trzeba być, na ile poważne wątpliwości muszą się pojawić w głowie, by powierzyć taką decyzję monecie? A to oznacza, że to nie sam fakt rzucenia monetą tak naprawdę rozwiązuje związek, ale wyłącznie to, że przyszło ci do głowy, że mógłbyś czy mogłabyś tak postąpić. I to jest bezcenna wskazówka tak naprawdę rozwiązująca twój dylemat.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/the-psychology-relationships/202011/should-you-break-your-partner

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/dating-and-mating/202011/what-relationship-factors-really-compel-us-stay-or-leave

https://www.researchgate.net/publication/338535174Theroleofrapportinsatisfyingone’sbasicpsychologicalneeds

#175 Podstępne wartościowanie awatarów

175 Podstępne wartościowanie awatarów

Zacznijmy jak zwykle od przykładów. Oto mała Stefania, ma warkoczyki, kolorowy plecak i dzielnie zaiwania do szkoły w swoich kolorowych rajtach. Tam zaś zastaje szarobury świat swojej małej miejscowości, w którym dzieje się o wiele mniej, lub jak moglibyśmy powiedzieć okrutnie mniej w stosunku do jej własnej wyobraźni. W głowie jest ciekawie, intrygująco, zabawnie, zaś w życiu nudno, nieciekawie i poważnie. Wraz z wiekiem ten kolorowy świat wyobraźni zaczyna blednąć ustępując miejsca tej prawdziwej rzeczywistości, ale Stefka na ten proces dekoloryzacji nie chce się po prostu zgodzić. Wtedy w jej głowie pojawia się Sandra – tak teraz trzeba ją nazywać. A w sumie łatwo jest te dwie dziewczynki odróżnić bo Stefka jest szarobura, a Sandra kolorowa. Od tej pory to Sandra zawiaduje światem Stefki, a jak któryś z dzieciaków się pomyli i nazwie ją po staremu, to wywołuje to u niej złość i niesmak. Dokładnie taki sam niesmak, który pojawia się na twarzy Hiancynty z dawnego serialu „Co ludzie powiedzą?”, kiedy listonoszowi przydarzy się zwrócić do niej „pani Bucket” zamiast pani „Bouquet”, bo przecież zwrot „pani Bukiet” znacznie się różni do zwrotu „pani Wiadro.” Ten pierwszy jest kolorowy jak Sandra i jej rajty, zaś ten drugi szarobury, jak rzeczywistość małej Stefanii. Co tak naprawdę zaszło w głowie Stefanii, czy serialowej Hiacynty. Otóż obydwie w potrzebie ucieczki od rzeczywistości, która im nie specjalnie pasuje stworzyły własnego awatara. Wyobrażeniowy, nierzeczywisty byt, który realizuje im jakąś konkretną potrzebę, którą w tym przypadku jest ucieczka z gorszego świata do świata lepszego. Ale Stefania i Hiancynta nie są jedyne w tym zabiegu, bo znamy go przecież z historii wielu celebrytów, którzy zmieniają swoje imiona i nazwiska, by te lepiej pasowały do ich nowej, a wcześniej wymarzonej roli. Tak Stefan zostaje Sergio, Mateusz Matteo, a Andrzej Andre, a jak się komuś nie podoba to niech spada. To co w tym zjawisku fascynujące, przynajmniej z naszej perspektywy, to to, że awatary tego rodzaju najczęściej powstają z potrzeby ucieczki od. I to zarówno od dotychczasowej rzeczywistości, jak i od konkretnych problemów. Zuza tworzy Magdę, żeby pod płaszczem perfekcji tego awatara ukryć przed rówieśniczym światem jak naprawdę wygląda jej rodzinne życie okraszone łzami i strachem przed awanturującym się, wiecznie pijanym ojcem. Jurek tworzy Łukasza, czy Luka, by uwolnić się od brzemienia biedy wyśmiewanej przez kumpli i powodującej brak zainteresowania dziewcząt. Można tu by wymieniać całą masą kolejnych przykładów i pokusić się nawet o kategoryzację awatarów, bo przecież – co wiemy na przykład z transpersonalnego modelu heksagonalnego jest ich znacznie więcej. Ale póki co skupmy się na tych awatarach, które powstają w naszych głowach realizując jakiś rodzaj życzeniowego wyobrażenia na swój własny temat. Mają one mianowicie dwie niezwykle istotne cechy, które w znacznym stopniu i często zupełnie nieświadomie wpływają na nasze życie. Po pierwsze, i to najczęściej umykająca nam cecha, są dużo bardziej powszechne niż moglibyśmy sądzić. Można by nawet powiedzieć, że tendencję do ich tworzenia wykazuje zdecydowana większość z nas i niech pierwszy rzuci tutaj kamieniem ten, kto nigdy w swej dziecięcej i nie tylko wyobraźni nie widział się w roli super bohatera, czy królowej okładek celebryckich magazynów. Wynika to z prostego faktu – otóż wykazujemy tendencję do wyobrażeniowego wstawiania siebie w postacie związane z innym życiem i rzeczywistością, żeby zrównoważyć poczucie bycia zanurzonym w świecie, na którego zmianę nie mamy wpływu. W ten sposób już jako małe dzieci pozbywamy się napięcia wynikającego z bezsilności wspomnianego wyżej zanurzenia. Jednak w wielu wypadkach na marzeniu się kończy i nie powstaje w ten sposób awatar zmieniający nasze życie. W wielu, ale nie we wszystkich. Drugą cechą awatarów jest ich związek z poczuciem tzw. samoistotności czyli tego w jaki sposób sami oceniamy naszą ważność i istotność. Awatar – a zatem na przykład Sandra oraz pani Bouquet – realizuje perspektywę samoistotności, co oznacza, że dzięki niemu jego kreator widzi siebie w lepszym świetle, jako kogoś bardziej wartościowego czy ważnego. To zaś ma zasadniczy wpływ na to, w jaki sposób będzie w efekcie tego zabiegu konstruowane nasze poczucie własnej wartości. Żeby wykazać zasadność tej tezy przyjrzyjmy się pewnym badaniom, których wyniki zostały opublikowane zaledwie dziewięć dni temu, bo 25 listopada 2020 r. Badania te przeprowadzono w Chinach i dotyczyły efektu tzw. przewagi poznawczej. Zjawisko to dotyczy mechanizmu, w którym nasza percepcja jest w dużo wyższym stopniu zogniskowana na tych elementach informacji płynących z naszego otoczenia, które dotyczą nas samych. To na przykład sytuacja, w której maszerujesz sobie chodnikiem przy hałaśliwej, ruchliwej i szerokiej ulicy i nagle twoje uszy wychwytują z tego zgiełku, że ktoś po drugiej stronie ulicy wypowiedział twoje imię. W sumie w tych warunkach trudno jest wychwycić z tej wrzawy jakiekolwiek pojedyncze słowo, a mimo to twoja percepcja wychwyciła twoje imię właśnie dzięki zjawisku przewagi kognitywnej. Badacze zaś chcieli się dowiedzieć, czy przewaga kognitywna w równym stopniu dotyczy świata rzeczywistego co wirtualnego, a mówiąc innymi słowy chcieli sprawdzić, czy taka sama reakcja neuronalna w mózgu będzie zachodziła przy wychwytywaniu z szumu tła naszego imienia, jak przy wychwytywaniu z podobnego szumu nazwy naszego awatara. Gdzie zaś to najlepiej sprawdzić? Oczywiście w sieci, bo przecież tam również tworzymy awatary. Czynimy to za każdym razem, kiedy chcemy ukryć nasze prawdziwe dane używając nickname’a, czy wówczas, kiedy w portalach społecznościowych używamy zdjęć profilowych, które nie do końca oddają rzeczywistość. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o zdjęcia podrasowane w photoshopie (na przykład te zaginające przestrzeń by nas wyszczuplić) ale również te grafiki, którymi nasze zdjęcia zastępujemy, bo przecież czynimy to również dlatego, żeby stworzyć jakiś konkretny przekaz o nas samych. Do sprawdzenia zaś siły przewagi kognitywnej badacze użyli czterech bodźców: imienia prawdziwego, nazwy sieciowego awatara, przypadkowego nic dla badanych nie mówiącego nazwiska oraz nazwiska powszechnie znanego, np jednego z najbardziej rozpoznawalnych polityków. Wynik badań był dość zaskakujący – okazało się bowiem, że i owszem, co dało się przewidzieć, najsilniej zareagujemy na nasze prawdziwe imię czy nazwisko, później mniej silnie na awatar, w następnej kolejności na nazwisko znane i w końcu najsłabiej na nazwisko, które nam nic nie mówi. Jednak co było zaskakujące to to, że w tej gradacji siły naszych neuronalnych reakcji pomiędzy ich natężeniem w przypadku prawdziwego nazwiska oraz awatara miały bardzo małe różnice, podczas gdy reakcja na znane nazwisko była o wiele mniejsza. Stąd wniosek o naszej silnej identyfikacji z awatarem, który poprowadził naukowców do zbadania innej zmiennej. Chodziło o sprawdzenie, w jaki sposób pomiar przewagi poznawczej będzie aktywował ośrodki mózgu odpowiedzialne za poczucie własnej wartości – tu rozumianej jako samoistotność. Okazało się że w budowaniu naszego poczucia samoistotności nasz awatar ma kluczowe znaczenie, bo prawie równie silnie aktywuje reakcje neuronalne co nasze prawdziwe nazwisko. To z kolei sprowokowało naukowców do wysnucia dość ważnego i jednocześnie wskazującego kierunki przyszłych badań wniosku: uznają oni, że można wykorzystać te atrybuty, które oferuje nam sieć internetowa do celowego tworzenia określonych awatarów, za pomocą którym można będzie zmieniać nasze zasoby motywacyjne czy też rozwiązywać problemy o podłożu zaniżonego poczucia własnej wartości. Chińczycy – jak można się domyślać poszli jeszcze dalej. Uważają, że przyszłość naszej psychologicznej pracy z człowiekiem, może tkwić w możliwościach integracji jaźni, w której to integracji jaźń wirtualna uzupełnia jaźń rzeczywistą przez co zwiększają się ludzkie możliwości rozwoju. No cóż – zostawmy na chwilę na boku tę naukową fantastykę i przyjrzymy się zupełnie innemu wnioskowi, który dla mnie został właśnie przez te badania potwierdzony. Otóż siła percepcji kognitywnej stojąca za awatarem i niewiele różniąca go pod tym względem od naszej rzeczywistej kondycji osobowej kryje również w sobie spore niebezpieczeństwo. I owszem bowiem awatar – jak chcą chińscy badacze – może ciągnąć nas w górę, ale z równą siłą może ciągnąć nas w dół. I to w dwóch obszarach. Po pierwsze dzieje się tak kiedy tworzymy awatar, którego zadaniem nie jest ucieczka od rzeczywistości ku lepszemu, stworzonemu w wyobraźni miejscu, ale wówczas, kiedy tworzymy awatary również uciekające od rzeczywistości, ale jednocześnie takie, w których uciekamy w przygnębienie, smutek, apatię i rezygnację. Trudno uwierzyć, że takie awatary istnieją? Wystarczy tutaj zastosować tę samą metodologię wykorzystywaną w przytaczanych wcześniej badaniach i rozejrzeć się po awatarach sieciowych naszych znajomych. I odpowiedzieć sobie na pytanie ile z nich zamiast ciągnąć w górę swoich twórców, ciągnie ich w dół? Ile z tych sieciowych awatarów miast budować poczucie wartości działa dokładnie odwrotnie i je obniża? A przecież awatary sieciowe są często reprezentacją tych, które tworzymy również w naszych głowach. Jeśli teraz dodamy to tego odkrycie Chińczyków, zgodnie z którym przypisujemy naszym awatarom równie silną wartość samoistotności co naszym rzeczywistym reprezentacjom, to oznacza to, że awatar ciągnący w dół zadziała w systemie jak reguła samospełniającej się przepowiedni. Im bardziej dewartościujący awatar stworzysz w swojej głowie tym gorszy się poczujesz i tym większą tendencję będziesz przejawiał w tworzeniu coraz bardziej dewartościujących awatarów. 

Drugi niebezpieczny obszar tego zjawiska związany jest z funkcjonowaniem awatara w czasie, a to oznacza, że im dłużej towarzyszy nam konkretny awatar tym większą siłą przewagi poznawczej będzie dysponował, jednocześnie odbierając tę przewagę swojemu rzeczywistemu twórcy. Żeby uświadomić sobie ten mechanizm wystarczy wyobrazić sobie jak zareagowała by Sandra czy Hiacynta Bouquet, gdybyśmy eksperymentalnie i na mocy prawnej zakazali im używać tych zmyślonych imion i nazwisk? Gdybyśmy odebrali Stefanowi możliwość używania imienia Sergio, Mateuszowi Matteo, a Andrzejowi Andre? Czy na pewno byliby w stanie się z tym pogodzić? Czy na pewno taki zabieg nie spowodowałby drastycznego spadku ich poczucia własnej wartości? Bo praca z naszymi awatarami to w istocie stąpanie po kruchym lodzie lub przeciskanie się wąskim przejściem pomiędzy półkami zastawionymi drogocenną porcelaną. I owszem – można sobie dzięki umiejętnemu stosowaniu takich narzędzi naprawdę pomóc – ale można również sobie nieźle zaszkodzić. O czym zawsze warto pamiętać. I na koniec warto pamiętać o jeszcze jednym – tworzone awatary rzadko kiedy zmieniają swoich twórców na tyle, by w stawali się swoimi awatarami w pełni autentyczny sposób. To zaś oznacza, że brak autentyczności, czy brak spójności zawsze będą eksponowały rodzaj fałszu, który niestety widać na pierwszy rzut oka.  Ale to już zupełnie inna historia.

Pozdrawiam.

https://www.nature.com/articles/s41598-020-77538-5 (https://www.nature.com/articles/s41598-020-77538-5)

#176 Odwrotny komplement

176 Odwrotny komplement

Tym razem spróbujemy się przyjrzeć zjawisku z obszaru komunikacji interpersonalnej, a dokładniej mówiąc temu, kiedy w świadomy lub nieświadomy sposób ktoś mówi do nas coś, co można porównać z ciastkiem nafaszerowanym środkiem na przeczyszczenie. Wygląda smakowicie i w pierwszym kontakcie mile łechce nasz ośrodek przyjemności. Jednak później robi się już mało przyjemnie. Chodzi tutaj o tzw. odwrotne komplementy, ale zanim wyjaśnimy o co dokładnie chodzi przyjrzyjmy się najpierw dwóm przykładom. Oto Grażyna spotyka swoją dawną znajomą, z którą nie widziały się od jakiegoś czasu. Zebrało się tyle nowych rzeczy do obgadania, że jak tu się nie zatrzymać i oddać rozmowie. W pewnym momencie Basia, kumpela Grażyny wypowiada takie oto słowa: „Wiesz, wyjątkowo ładnie dziś wyglądasz, a ta nowa fryzura naprawdę cię wyszczupla. Ci fryzjerzy to teraz naprawdę potrafią robić cuda!” Grażyna uśmiecha się do Basi, próbuje robić dobrą minę, ale czy aby na pewno się poczuła lepiej po usłyszeniu takiego komplementu? Przykład numer dwa. Tym razem Stefan spotyka na samochodowej myjni swojego kumpla Rafała. Rafał przygląda się nowemu samochodowi Stefana, obchodzi go dookoła, w końcu cmoka z podziwem i mówi: „Piękna fura, od razu widać, że to nie jest twój dawny Pasek w gazie. Luksus na dzielni. Żebyś tylko dał radę go radę regularnie spłacać?” I tu znowu – niby ciastko z lukrem, ale jakoś tak coś czuć, że biegunka w drodze. Znasz podobne wątpliwe komplementy, którymi kiedyś poczęstował cię jakiś znajomy, czy znajoma? Na pewno tak, bo okazuje, się, że to częsty zabieg komunikacyjny. Dużo częstszy niżbyśmy niestety sobie tego życzyli. 

Czym jest komplement odwrotny? To zazwyczaj zdanie złożone, które rozpoczyna się od rzeczywistego komplementu, ale w swej drugiej części wprowadza operat, który albo przeczy komplementowi, albo znacznie obniża jego rangę. A to oznacza, że często pod płaszczykiem komplementu przemycana jest po prostu obelga, w efekcie czego odbiorca takiego przekazu czuje się gorzej, a nie lepiej. Czasem też odbiorca takiego komunikatu czuje się zdezorientowany – co jest często celowym zabiegiem komunikatora – i nie do końca jest pewien, czy wypowiedziany komunikat był komplementem czy też nie, czy jego przekaz na pewno był pozytywny, czy raczej odwrotnie. Najczęściej zaś ta dezorientacja ma miejsce po jakimś czasie, kiedy jest już dawno po interakcji i już samotnie odbiorca komunikatu dopiero sobie uświadamia co tak naprawdę zostało powiedziane. A wówczas – jest już za późno na jakąkolwiek reakcję, co dodatkowo pogrąża ofiarę tego mechanizmu, bo odbiera jej możliwość rewanżu, zemsty, czy w ogóle jakiejkolwiek reakcji. Bieżąca reakcja zaś jest wyjątkowo trudna, bo często komplementy odwrotne są komunikowane z zaskoczenia. Jedynym więc sposobem na to by sobie z nimi zacząć radzić, jest niestety być na nie przygotowanym. Zaś żeby to było możliwe trzeba zacząć od poznania ich rodzajów oraz struktury – między innymi po to, by móc błyskawicznie je rozpoznać, kiedy je usłyszymy. 

Rodzaje komplementów odwrotnych

Serwis consulting.com, w często cytowanym w różnych psychologicznych periodykach opracowaniu, podaje kilka charakterystycznych komplementów odwrotnych, co pozwala nam się im bliżej przyjrzeć i sklasyfikować. Pierwszy ich rodzaj nazywany jest tutaj kwalifikatorami. To taki klasyk gatunku, czyli rodzaj komunikatu, który opisywałem wcześniej i który składa się z dwóch części. W pierwszej pojawia się prawdziwy komplement, w drugiej jednak jest on negowany. To na przykład zdanie „jesteś całkiem niezłym kierowcą, jak na kobietę”. Mamy tu więc w pierwszej części komplement, w drugiej jego zaprzeczenie sugerujące, że kobiety nie są dobrymi kierowcami, a zatem chwalona umiejętność jest i tak poniżej społecznej normy. Kolejny rodzaj operuje porównaniem i jest to zazwyczaj porównanie czasu teraźniejszego z przeszłym albo porównanie pojedynczego wrażenia z normą. Zaś samo porównanie jest zogniskowane wokół tej samej osoby, czyli odbiorcy takiego komunikatu. To na przykład zdanie: „Te ciuchy o wiele ci bardziej pasują, wyglądasz w nich wyjątkowo korzystnie”. I ponownie – pierwsza część komplementu przekazuje pozytywną oceną, jednak w drugiej jego części odbiorca komunikatu dowiaduje się, że zazwyczaj wygląda niekorzystnie i okropnie się ubiera, a więc komplement z pierwszej części już przestaje być taki nośny, bo całość mogłaby raczej oznaczać uwagę: „jak na to do czego nas przyzwyczaiłaś, to nawet dzisiaj da się na ciebie patrzeć bez obrzydzenia”. Trzeci typ nazywamy niespodzianką i zawiera również dwuczęściową strukturę. W pierwszej pada pozytywna ocena, jednak w drugiej dyskontowana jest ona zaskoczeniem. Na przykład: „zaimponowałeś mi że to wiesz, nie spodziewałam się tego po tobie!”. Tutaj umieszczony w drugiej części akt zaskoczenia tak naprawdę deprecjonuje osiągnięcie chwalone w części pierwszej. Czwarty typ komplementu odwrotnego nazywany jest zbędną obserwacją – w jego drugiej części komunikator odwołuje się do jakiejś stałej cechy charakteru, by zmniejszyć siłę pozytywnego przekazu z pierwszej części. Na przykład: „Świetnie, że przygotowałaś tę kolację na czas, chociaż w twoim przypadku to przecież takie przewidywalne.” Co tak naprawdę słyszymy w tym komunikacie? Niby świetnie, niby super, ale tak naprawdę przewidywalnie i nudno jak cholera. Kolejny rodzaj to atrybucja zewnętrzna. Tutaj druga część komplementu ma przenieść odpowiedzialność za sukces na czynniki zewnętrzne, a więc tak naprawdę odebrać sukces osobie która jest w pierwszej części za ten sukces chwalona. Użyjmy przykładu: „Swietnie ci poszedł ten egzamin, miałeś naprawdę świetne ściągi” albo „Ale super wyszłaś na tym filmie. Ten operator kamery to naprawdę jakiś cudotwórca!” Szósty typ operuje sztuczną zazdrością, w której komunikator uznaje coś za pożądane ale jednocześnie bezwartościowe. Dla przykładu „nawet nie wiesz ile bym dał, żeby móc przez całe życie nie brać na siebie żadnej odpowiedzialności, tak jak ty” albo „tobie to dobrze, też bym chciała, żeby o mnie ludzie wyrabiali sobie tak dobre zdanie bez sprawdzenia czy na to zasługuję”. I na koniec siódmy typ – uznawany za najbardziej drastyczny bo nawet nie próbujący ukryć negatywnego przekazu – w którym operatem jest odsłonięcie jakiejś negatywnej cechy z jednoczesnym sztucznym obniżeniem jej rangi – na przykład: „Teraz kiedy zrobiłaś sobie licówki, masz tak ładne zęby że w ogóle nie zwraca się uwagi na twój trądzik”.

Motywatory komplementów odwrotnych

Straszne, prawda? A jednak ludzie to robią sobie nawzajem i to niestety dość często. Pytanie dlaczego to robią? Uznaje się, że istnieje kilka podstawowych przyczyn. Po pierwsze komplementy odwrotne mogą być wypowiadane nieświadomie. Bo z jednej strony przyświeca im rzeczywista dobra intencja skomplementowania, ale jednocześnie i często nieświadomie dla komunikatora niejako odsłania on w drugiej części komplementu to co naprawdę myśli lub jakie naprawdę ma nastawienie do komplementowanej osoby. Moglibyśmy powiedzieć, że dochodzi tu do sytuacji, w której wobec nas zupełnie szczerze chce się ktoś posłużyć komplementem, ale jednocześnie ten sam ktoś ma w rzeczywistości złe zdanie na nasz temat i to właśnie wymyka mu się z ust w trakcie komplementu. Tak jakby jego szczerość była silniejsza od jego taktu. Kolejną przyczyną jest celowy zabieg mający na celu wzbudzenie zainteresowania, czy bycia dowcipnym, nietuzinkowym, intrygującym. Ten sam mechanizm działa w sławetnej formie komunikacji nazywanej neggingiem, w której mężczyzna chcący zainteresować sobą kobietę na przykład w pubie mówi do niej coś negatywnego, żeby wydać się jej nietuzinkowy i jednocześnie by podnieść swoją pewność siebie, a obniżyć pewność siebie tej kobiety. A robi to bo liczy na to, że kobieta chcąc się wytłumaczyć z zarzutu będzie bardziej otwarta na rozmowę. Na przykład: „wiesz, w pierwszym wrażeniu pomyślałem że jesteś dość snobistyczna i nie planowałem tej rozmowy, ale możliwe się bardzo w mojej ocenie pomyliłem”. Teraz zaczepiona kobieta z jednej strony oczywiście woli się pozbyć intruza, ale z drugiej strony czuje się dyskomfortowo posądzona o snobizm, więc najpierw postanawia się wybronić z tego zarzutu. „Dlaczego uznałeś że mogę być snobką? Coś zrobiłam nie tak?” kobieta zaczyna się tłumaczyć, a to już przecież początek rozmowy, na co tak naprawdę liczy żałosny podrywacz. Obrzydliwa technika, prawda? A przy okazji strzał we własne kolano. Trzeci motywator komplementów odwrotnych może tak naprawdę z osobą komplementowaną w ten sposób nie mieć wiele wspólnego. Po prostu tego typu komunikaty są częścią świata osób ogólnie nastawionych negatywnie do życia i innych ludzi. Oni po prostu wszędzie widzą uchybienia, niedoskonałości, czy negatywne cechy i w ten sposób komunikują je wszystkim na około. W tej sytuacji pamiętaj – to nie ty, ale to oni mają problem. W kwestii motywacji do komplementów odwrotnych przeprowadzono też ostatnio, bo w 2018 roku ciekawe badania. Wykonały je połączone zespoły naukowców z Uniwersytetu Północnej Karoliny oraz Harward Business School. Chciano w tych badaniach sprawdzić, czy intencje osób posługujących się komplementami odwrotnymi będą w pełni czytelne dla ich odbiorców. Okazało się, że wśród badanych dominowały dwie podstawowe intencje – z jednej strony ci którzy używali takich komunikatów wierzyli, że w ten sposób nadają ich odbiorcom status, czyli podnoszą lub wzmacniają ich pozycję za pomocą takich komplementów. Ale z drugiej strony wierzyli, że w ten sposób wydadzą się swoim odbiorcom bardziej sympatyczni, wyluzowani i interesujący – oddzielając się w ten sposób od innych zwykłych komplementatorów. Niestety to strzał kulą w płot, bo badani odbiorcy takich wątpliwych komplementów uznawali, że w efekcie takich komunikatów ani nie odczuwają podniesienia statusu, a wręcz odwrotnie, często w efekcie ich status wydaje im się niższy. A po drugie to co w zamierzeniu komplementujących miało im zjednać sympatię działa również dokładnie odwrotnie. Autorów komplementów odwrotnych uznajemy dzięki temu za dużo mniej sympatycznych i generalnie wolimy od takich osób stronić. 

Strategie obrony

Jak się zatem bronić przed odwrotnymi komplementami? Po pierwsze trzeba je błyskawicznie rozpoznawać, by móc na nie błyskawicznie reagować. Pod drugie trzeba wypracować sobie odpowiednie strategie reakcji i niestety przećwiczyć je wcześniej. Po trzecie trzeba zdecydować jaka strategia obrony najlepiej zadziała w konkretnej sytuacji, a tych strategii obrony jest kilka. Na przykład jest nią wskazanie zniewagi, czyli uświadomienie  autorowi wątpliwego komplementu, który jego fragment zawierał tak naprawdę negatywny przekaz i dlaczego to co zostało powiedziane nie może być uznane za jakikolwiek komplement z jednoczesnym stanowczym oczekiwaniem, by autor tego typu komplementacji powstrzymał się od takich komunikatów wobec nas w przyszłości. Ta strategia jest skuteczna głównie w tych sytuacjach, w których komplementator nie zdaje sobie sprawy z tego co tak naprawdę robi. Druga strategia polega na potraktowaniu komplementu jako szczerego. A zatem dziękujesz za to co w nim pozytywne i jednocześnie też dziękujesz za to co w nim negatywne, bo tego typu uwagi uznajesz po prostu jako szczere i cenne. W tej strategii nieświadomy odwrotny komplementatot orientuje się co zrobił, zaś świadomemu jest odbierana w ten sposób moc, bo widzi, że jego taktyka na ciebie nie działa. Trzecia strategia łączy ignorowanie takich komplementów z jednoczesnym ograniczeniem kontaktu z takimi osobami. W tej strategii po prostu uznajemy, że tego typu komunikacje odsłaniają jakąś prawdę o cechach autora takich komplementów a to powoduje, że raczej nie chcemy mieć z nim wiele do czynienia. 

Jednak wśród wielu strategii radzenia sobie z odwrotnymi komplementami mam też swoją ulubioną. Polega ona na przekierowania wektora uwagi. Kiedy bowiem odpowiadamy komplementującemu czy to broniąc się przed opinią, czy też się z niej tłumacząc to jedynie ją tak naprawdę w jego oczach potwierdzamy. Kiedy odpowiadamy atakiem na atak, to jest to zaproszenie do konfrontacji, bo przecież on również na nasz atak odpowie jakąś swoją reakcją. Dlatego też można tutaj zastosować zasadę odwróconego wektora – jeśli ktoś cię atakuje komplementem odwrotnym to w odpowiedzi zamiast atakować jego, zaatakuj siebie. Zrób to jednak w taki sposób by po pierwsze potwierdzić prawdziwość drugiego znaczenia komplementu, po drugie absurdalnie je wzmocnić, a po trzecie uczynić to w taki sposób, by to teraz twój komplementator nie był do końca pewny czy mówisz serio czy żartujesz. Pokażmy to na przykładzie. Niech wątpliwy komplement brzmi: „no muszę powiedzieć, że to ci się udało, naprawdę to co teraz powiedziałeś było bardzo mądre!” Mamy tutaj schabowy klasyk, czyli zestawienie podkreślenia pozytywnej cechy ze słowem „udało się”, co w drugim znaczeniu oznacza, że zazwyczaj niczego mądrego nie ma się co po nas spodziewać. Wyobraźmy sobie tutaj taką odpowiedź: „Oj, stary, ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie ja potrafię głupoty wygadywać. Normalnie aż nogi wykręca. A pod wieczór to nawet sam już nie jestem tego w stanie słuchać!” Albo inny komplement koleżanki do koleżanki „Wiesz, ty dzisiaj naprawdę ładnie wyglądasz. I nawet ci powiem, że tak niespodziewanie zdrowo!” I odpowiedź: „Muszę ci kochana powiedzieć, że to zależy do dnia. Na przykład w poniedziałek tak około 8 rano to normalnie wyglądam jakbym miała udar, a w piątek jakby mnie właśnie reanimowali ze śpiączki. Ty wiesz ile czasu trzeba żeby to jako tako zamalować?”

Ta strategia nie należy do najbardziej skutecznych, bo może czasem ośmielić naszego komentatora do dalszych odwrotnych komplementów w naszym kierunku, ale to co w niej najbardziej lubię to reakcje, które wywołuje po drugiej stronie. Czasem naprawdę bezcenne.

Pozdrawiam

https://www.consulting.com/backhanded-compliments?fbclid=IwAR0OlaSnhxc309cRe35WUwGaQj3T4ZQKET4afddE_XMk8GtT1TC9cUSp77s (https://www.consulting.com/backhanded-compliments?fbclid=IwAR0OlaSnhxc309cRe35WUwGaQj3T4ZQKET4afddE_XMk8GtT1TC9cUSp77s)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/one-among-many/202012/backhanded-compliments (https://www.psychologytoday.com/us/blog/one-among-many/202012/backhanded-compliments)

#177 Kiedy możemy uznać nasze życie za udane

177 Kiedy możemy uznać nasze życie za udane?

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację – wychodzimy na ulicę by przeprowadzić uliczną sondę, do której wybieramy sto pierwszych napotkanych na ulicy dorosłych osób, którym zadajemy tylko jedno pytanie. „Czym jest zamożność?”. Jakiej definicji tego słowa możemy się w większości przypadków spodziewać? Otóż najprawdopodobniej wśród opinii respondentów naszego badania usłyszymy, że zamożność oznacza dostatek, dostatnie życie, opływanie w dobra, czy wręcz bogactwo. A to oznacza, że dla większości ludzi zamożność wiąże się ze stanem posiadania. Skoro to już wiemy to teraz przeprowadźmy kolejną sondę, ale tym razem wyłącznie w naszej wyobraźni. Wyobraźmy sobie, że dysponujemy jakąś magiczną mocą przenoszenia się w czasie, dzięki której możemy się przenieść w przyszłość, tak by ponownie spotkać tych sto osób. Dodajmy do tego kolejną zmienną i wyobraźmy sobie, że wszystkie te sto osób stały się zamożne. Dokładnie tak jak definiowały w swoich odpowiedziach w naszej pierwszej sondzie. Tę drugą zaś sondę, tę w wyobrażeniowej przyszłości, przeprowadzamy z nimi u kresu ich życia. Tym razem tym stu zamożnym i jednocześnie żegnającym się z tym światem osobom zadajmy dwa krótkie pytania. Pierwsze brzmi: „czy jesteś szczęśliwy?”, drugie brzmi: „czy twoje życie było udane?”. Jakie odpowiedzi byśmy usłyszeli? Ile wśród tych stu osób odpowiedziałoby twierdząco na obydwa pytania? Oczywiście nie możemy tego z całą pewnością wiedzieć, bo to wyłącznie gra naszej wyobraźni. Jednak jedno jest pewne: przeprowadzając to ćwiczenie w naszej wyobraźni orientujemy się, że zamożność w jej potocznie rozumianej definicji nie musi mieć wiele wspólnego ze szczęściem czy spełnieniem. I to również pokazują na przykład  badania przeprowadzone w 2016 roku w Korei Południowej, czyli w społeczeństwie o olbrzymim skoku technologicznym a w efekcie również dużym współczynniku klasowego wzrostu, z których wynika, że najszczęśliwszą klasą społeczną jest klasa średnia. Im zaś współczynnik wzrostu klasowego zwany operatem perspektywy mobilności w górę jest wyższy, czyli im na wyższe klasowe poziomy ludzie wskakują, tym współczynnik deklarowanego szczęścia i spełnienia spada. A zatem nasze wątpliwości czy aby na pewno zamożność wiąże się z życiowym szczęściem zdają się być potwierdzone. Jeśli zaś to nie zamożność odpowiada za życiowe spełnienie i szczęście, to co? Co jest tym magicznym eliksirem szczęścia? Warto by było go poznać już teraz, a nie dopiero na łożu śmierci, bo wówczas może być już nieco za późno, żeby z tej wiedzy skorzystać, prawda? Otóż okazuje się, że istnieje pewien trop, którym możemy spróbować podążać, by ten magiczny pierwiastek odkryć. Zaś pierwszy okruszek tego tropu znajdziemy w Słowniku Języka Polskiego PWN, kiedy sprawdzimy definicję słowa „zamożność”. Czytamy tam, że termin ten posiada dwa znaczenia. Pierwszym jest „posiadanie dużego majątku”, zaś drugie znaczenie mówi o tym, że zamożny ktoś to (tu cytuję): „taki, w którym panuje dostatek”. To zaś drugie znaczenie jest niezwykle istotne, bo odwraca wektor zamożności z zewnątrz do wnętrza. Oznacza to, że – zgodnie z tym drugim znaczeniem – zamożność, nie jest zależna od tego co na zewnątrz nas, czyli na przykład od ilości i wartości posiadanych przedmiotów, od udanych romantycznych związków, sukcesu finansowego czy statusu. Zamożność rozumiana w ten sposób jest więc cechą wewnętrzną i nie da się jej zdobyć, przez gromadzenie dóbr czy sukcesów. Ale w naszych poszukiwaniach spróbujmy odnaleźć drugi okruszek. Jest nim idea forsowana przez dr. Mary Lamia, klinicznego psychologa z Uniwersytetu Kalifornii i dotycząca tzw. zamożności emocjonalnej. Termin ten wiąże się z sumą pozytywnych lub negatywnych emocjonalnych doznań w naszym życiu. To zaś jaką statystyką dysponujemy, czyli które z emocji w naszym życiu będą przeważały i to niezależnie od okoliczności, będzie decydowało o tym, czy doświadczamy emocjonalnej zamożności lub emocjonalnego ubóstwa. Pokażmy to na przykładach. Oto Ewa, której – jak moglibyśmy potocznie powiedzieć – wiecznie się gęba śmieje. Jest ciekawa świata i ludzi. Lubi się zachwycać nawet największymi pierdołami. Kiedy widzi piękny widok, czy kiedy czuje zapach przyrządzanych w kuchni pierogów wydaje się kwitnąć. Kiedy pije poranną kawę to zamiast kombinować jak przetrwać to co ją dziś czeka po prostu rozkoszuje się zapachem i smakiem porannej kawy. Kiedy zostawił ją chłopak skomentowała to jedynie: „w sumie to mu się nie dziwię, przecież jestem fiśnięta”. Kiedyś prowadziła firmową prezentację i z przejęcia całą twarz sobie popisała markerem. Po czym, kiedy odkryła, że występuję przed publicznością z mazami na twarzy, wzięła do ręki czerwony marker, narysowała sobie na twarzy uśmiech Jokera i prowadziła prezentację dalej. Za co oczywiście dostała oklaski. Nie da się jej nie lubić. 

Oto Iza. Tutaj jest niestety dokładnie odwrotnie. Gęba skwaszona nawet bez specjalnego powodu. Generalnie ludzie ją wkurzają i gdyby ogłoszono referendum dotyczące wprowadzenia publicznej chłosty, to złożyła by swoje c.v. kandydując do roli kata. Mało co ją cieszy, a kiedy widzi jak Ewa cieszy się na pierogi to ma ochotę dosypać do nich czegoś na przeczyszczenie. Jest miła tylko kiedy czegoś potrzebuje, a przynajmniej wydaje jej się, że te epizody bycia miłym udaje się jej dobrze aktorsko odgrywać. Generalnie lubi się czepić byle czego, a jak nie ma czego to sama to coś stworzy. Taka z niej przyjemniara.

Wg definicji emocjonalnej zamożności dr Lamii Ewa to przykład osoby emocjonalnie zamożnej, zaś Iza to jej przeciwieństwo, czyli ktoś kogo uznajemy za emocjonalnie ubogiego. Jak pisze dr Lamia: „Osobowości przepojone dostatkiem ożywiają dusze napotkanych ludzi. Ich radość z wyjątkowości innych jest autentyczna i są zainteresowani dalszą nauką, gdy spotykają innych, którzy mają odmienne doświadczenia i punkty widzenia. Zdolność odnalezienia drogi do człowieczeństwa każdego człowieka umożliwia zamożnym emocjonalnie ludziom poruszanie się w kierunku innych i swobodne współbrzmienie z nimi. Znaczny procent ich przestrzeni życiowej może obejmować pozytywne wewnętrzne nagrody wynikające z pięknych scen związanych z naturą, muzyką lub nauką.”

I tutaj również pojawia się definicja emocjonalnego ubóstwa i co ciekawe – pewnie już wielu z was się zdążyło domyśleć – dr Lamia jako przykład środowiska takich osób wskazuje politykę. Mówi ona, że ubóstwo pozytywnych emocji jest zauważalne u osób, które mają ograniczone zainteresowanie innymi, których przekonania, ideały lub tożsamość odbiegają od ich własnych. Zacytujmy: „Możemy to zjawisko emocjonalnego ubóstwa zaobserwować w politycznie spolaryzowanych negatywnych stanach emocjonalnych: tych, którzy są zatwardziale uparci przy swoim i czekają na okazję, by uderzyć w innych, którzy nie podzielają ich poglądów.” 

Pora na trzeci okruszek naszej układanki. Jest nim teoria skryptu amerykańskiego psychologa i filozofa Silvana Tomkinsa, który badał to w jaki sposób emocje wpływają na nasze życiowe postawy. W teorii skryptów przekonuje on, że tak naprawdę żyjemy według określonych skryptów – rodzaju scenariuszy, które piszemy dla nas samych i za pomocą których interpretujemy to, co się wydarza na scenie naszego życia. To tak, jakbyśmy obserwowali nasze życie i wraz z wydarzeniami, które w nim mają miejsce spisywali scenariusz interpretujący dane wydarzenia, za pomocą którego w późniejszym czasie będziemy funkcjonować posługując się właśnie tymi stworzonymi wcześniej interpretacjami. Ten nasz skrypt zatem tworzy rodzaj zbioru reguł, dzięki którym interpretujemy to co się z nami dzieje oraz uznajemy że nasze losy są w jakiś sposób przewidywalne, bo przecież rzeczywistość nie raz przekonywała nas do określonych efektów i rezultatów naszych działań. To ten właśnie skrypt jest zatem odpowiedzialny za to w jaki sposób odnosimy się do innych oraz jakie relacje i interakcje tworzymy z otaczającym nas światem. Dokładnie ten sam rodzaj skryptu opisywałem w mini-wykładzie 146. Tam jednak kluczem było rozróżnienie tego, czy jesteśmy świadomi jak wielką część naszego skryptu mogli napisać za nas inni ludzie i to na ile nasze reakcje na innych i podejmowanie życiowych decyzji są tak naprawdę nasze. Tym razem jednak mówimy o naszym własnym skrypcie. Tym, którego autorami jesteśmy wyłącznie my sami na podstawie doświadczeń i wspomnień z naszego dotychczasowego życia. A dokładniej mówiąc to, jaki w tym naszym skrypcie dominuje priorytet. Czy to na przykład priorytet zogniskowania uwagi na negatywnych, czy pozytywnych doznaniach emocjonalnych, za którym to priorytetem stoi na przykład to, jak długo i intensywnie będziemy roztrząsać cierpienie, a jak długo i intensywnie zamierzamy cieszyć się szczęściem. To czy nasza uwaga bardziej ogniskuje się na negatywnych przejawach naszego życia, czy też to czy potrafimy docenić to co w nim pozytywne. Podobnie ma się rzecz z priorytetem skryptu dotyczącym innych ludzi. Czy będziemy widzieć w nich ciekawe możliwości naszego rozwoju, doświadczania życia i relacji, czy jedynie będziemy w innych widzieć przeszkodę na drodze do osiągnięcia naszego celu? Tomkins wyróżnia na przykład takie skrypty jak skrypt angażujący, w którym w aktywności danej osoby przeważają tendencje do chęci przeżywania emocji pozytywnych oraz wciągający skrypt nuklearny, w którym pojawia się wzmocnienie negatywnych faktorów przy powtórzonej negatywnej scenie. Mówiąc zaś językiem bardziej czytelnym – w tym rodzaju skryptu kiedy przydarza nam się coś nieprzyjemnego zwiększamy swoje negatywne doznania ponieważ do bieżącej negatywnej reakcji na konkretne wydarzenie dodajemy reakcje skryptowe pochodzące z podobnych wydarzeń z przeszłości, przez co nasze negatywne reakcje stają się bardziej intensywne, niż powinny. To tak jakbyśmy spotkali kiedyś w życiu kogoś, kto zrobił na nas złe wrażenie i teraz przy każdym kolejnym kontakcie z podobną osobą nasze złe wrażenie zostaje spotęgowane do takiego stopnia, na który oczywiście ta nowo poznana osoba nie zasłużyła. Można to też pokazać na innym przykładzie – oto ktoś w ciągu roku ma powiedzmy pięć razy katar. Za pierwszym razem czuje się niezbyt dobrze ale nie na tyle żeby się z tego powodu kłaść do łóżka. Jednak z każdym kolejnym razem jego reakcje są coraz to silniejsze i w końcu przy piątym katarze leży pokotem w łóżku i przekonuje swoich domowników że jest umierający. A przyczyną wciąż jest ten sam, tak samo intensywny katar. 

Teraz pora byśmy wszystkie okruszki zebrali razem – po pierwsze nasza życiowa emocjonalna zamożność jest wyłącznie naszą cechą wewnętrzną i nie ma związku z czymkolwiek co nas otacza – przedmiotami, dobrami czy relacjami. Po drugie emocjonalna zamożność ma związek z tym w jaki sposób przeżywamy najdrobniejsze wydarzenia, jak jesteśmy nastawieni do innych i do świata. Oraz z tym na jakim rodzaju przeżyć ogniskujemy swoją uwagę, jak intensywnie doświadczamy tego co negatywne i tego co pozytywne. Po trzecie zamożność ta zależy też od priorytetów naszych skryptów. Od tego jakie przejawy naszego istnienia będą w nich z biegiem lat wzmacniane a jakie osłabiane. Czy w związku tym z biegiem lat potrafimy się coraz bardziej cieszyć, czy też z biegiem lat potrafimy się jedynie bardziej frustrować i cierpieć. 

Jaki zaś ma związek nasza emocjonalna zamożność z tym, byśmy mogli uznać nasze życie za udane? Odpowiedź na to pytanie pozostawmy już do rozstrzygnięcia każdemu z nas z osobna.
Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/intense-emotions-and-strong-feelings/202012/feeling-what-it-means-be-affluent (https://www.psychologytoday.com/us/blog/intense-emotions-and-strong-feelings/202012/feeling-what-it-means-be-affluent)

 http://www.iraj.in/journal/journal_file/journal_pdf/14-234-145836326170-74.pdf

#178 Krocząc po skorupkach jaj

178 Krocząc po skorupkach jaj

Istnieje pewien system zachowań relacyjnych, który znamy pewnie wszyscy, bo wymusza go z jednej strony nasz instynkt samozachowawczy, a z drugiej po prostu uprzejmość czy też empatia. Działa on jak przyprawa w zupie. Do pewnego momentu podkreśla jej smak, ale kiedy z nią przesadzimy zupa przestaje być zjadliwa. I dokładnie tak samo dzieje się w relacjach, które tworzymy z innymi ludźmi i to nie zależnie od tego czy są to relacje związkowe, romantyczne, rodzinne, towarzyskie czy zawodowe. Te zachowania zaś najlepiej opisuje metafora stąpania po skorupkach jaj. Przyjrzyjmy się temu na przykładach. Są lata dziewięćdziesiąte. Oto mały Jasio, który nie lubi zbyt wcześnie wracać ze szkoły do domu. A nie lubi, bo kiedy jego powrót ma miejsce przed godziną dwunastą w południe, to musi w domu respektować żelazną zasadę: trzeba zachowywać się bardzo cicho i nie wolno rozmawiać. A to dlatego, że ojciec Jasia chodzi do pracy na nocną zmianę i po powrocie z pracy musi się wyspać, więc śpi co najmniej do południa. A wówczas nie należy mu w tym odsypianiu przeszkadzać, bo kiedy się obudzi – na przykład dlatego, że Jasiowi wypadł z ręki kubek z herbatą – to strasznie się wścieka i zawsze w takich sytuacjach sięga po pasek do spodni, co wiadomo czym się kończy. A Jasio jednak woli w szkole siedzieć w ławce bez bólu czterech liter. Mija dwadzieścia kilka lat. Teraz miejsce małego Jasia w tej historii zajmuje duży Janek. Jakoś to życie udało się w miarę ułożyć – Janek ma żonę, pracę i psa. I wszystko właściwie nawet nieźle funkcjonuje. No może z wyjątkiem małego szczegółu. Chodzi o pracę, w której Janek naprawdę daje z siebie wszystko, bo po prostu lubi tę robotę i lubi w niej osiągać dobre wyniki. Problem w tym, że już od dwóch lat powinien dostać awans i podwyżkę, ale jakoś nie może się tego doczekać. Jego szef, od którego wszystko zależy jest trochę nerwowy i właśnie zostawiła go żona. Kiedy Janek postanawia upomnieć się o swoje, to zawsze gdzieś z tyłu głowy pojawia się rodzaj blokady. E… lepiej mu dziś o tym nie przypominać. Po co z tym wyskakiwać właśnie teraz? Przecież jak szef ma swoje problemy to lepiej mu nie dokładać kolejnego, nie? Janek więc wybiera siedzenie cicho. A kiedy wybiera się do firmowej kuchni po kawę i przechodzi obok przeszklonego gabinetu szefa to stara się stąpać najciszej, jak tylko się da. Tak jakby chodził po skorupkach jaj i nie chciał, by jakakolwiek skorupka na tym ucierpiała. 

Drugi przykład. Oto Iwona. Ma męża, pracę i kota. Wieczorem lubi siedzieć ze swym facetem na kanapie przed telewizorem. Pić herbatę i popijać winem lub odwrotnie. Jej mąż jest fanem wyścigów samochodowych, więc w kablówce mają wykupiony złoty sportowy pakiet i generalnie w ich telewizorze jeżdżą wyłącznie samochody. To w sumie jej nie przeszkadza, bo telewizora generalnie nie lubi, więc nie ma znaczenia co w nim leci. Tak naprawdę woli rozmawiać niż oglądać film. O czym? O książkach, o planach na przyszłość, o smaku herbaty i garbnikach w winie, czy odwrotnie. Jednak za każdym razem kiedy próbuje wciągnąć swojego faceta w rozmowę słyszy tylko magiczne słowo: „Cicho, przecież oglądam”, więc od jakiegoś czasu przestała już podejmować jakiekolwiek próby. Po prostu jest cicho. Jak stoi, siedzi, a nawet jak chodzi. Bo wie, że zagłuszanie komuś zajętemu czymś innym grozi awanturą. Wie to od zawsze, bo kiedy jako mała dziewczynka kiedyś ojcu przerwała oglądanie meczu to skończyło się odwołanymi wakacjami i brakiem prezentu pod choinką. Więc teraz jest cicho. Jak stoi, jak siedzi i jak chodzi. Czasem ma wrażenie, że jej relacyjne życie odbywa się na skorupkach jaj. 

Powyższe przykłady oczywiście celowo przekoloryzowałem, żeby pokazać, jakie mogą być konsekwencje stąpania po skorupkach jaj, kiedy uznamy takie zachowanie za normę i na tyle je zinternalizujemy, że w jego efekcie następuje zaburzenie energetycznej równowagi w relacji. Samo zjawisko stąpania po skorupkach jaj w naszych relacjach – prywatnych, rodzinnych czy zawodowych jeszcze nie jest niczym złym. Bo przecież sami przeżywamy takie chwile, w których nie specjalnie byśmy sobie życzyli, by nam ktoś w nich jeszcze dokładał problemów czy też zmuszał do zajmowania się sobą. To wszystkie te sytuacje, w których po prostu chcemy być sami ze sobą, z własnym problemem czy też z ulubionym zajęciem, dzięki któremu odpoczywamy od trudów życia. Skoro zaś my sami czasem potrzebujemy, by ktoś koło nas stąpał tak ostrożnie jak po skorupkach jaj, to również – niejako w empatycznym zrozumieniu i odwzajemnieniu – rozumiemy, że i my czasem również powinniśmy się drugiej stronie relacji w ten sposób zrewanżować. Więc staramy się uszanować cudze prawo do świętego spokoju i również, z pełnym zrozumieniem wskakujemy na jajeczne skorupki. Kiedy zaś taki skorupkowy taniec ma miejsce okazjonalnie, zaś skorupkowe piruety są mniej więcej w relacji równo rozłożone możemy uznać, że istnieje w takiej relacji zdrowa energetyczna równowaga wartości wymiany. Ty mi zapewniasz czasem skorupkowy taniec, więc w zamian ja dla ciebie też czasem na tych skorupkach zatańczę. Bo wymiana energii powinna być zawsze w równowadze. Tyle ile daję, tyle dostaję, niezależnie od tego czy przedmiotem wymiany jest wsparcie, przyjaźń, lojalność, szacunek czy właśnie stąpanie po skorupkach. Jednak problem zaczyna się wówczas, kiedy ten bilans wymiany traci równowagę i okazuje się po jakimś czasie, że stąpasz po skorupkach częściej niż druga strona lub kiedy robisz to w danej relacji wyłącznie ty. Zaś najciekawsze w tym mechanizmie jest to, że proces jego narastania zazwyczaj umyka naszej świadomości. Ludzie zaczynają się orientować, że byli w danej relacji jedynymi „skorupkowymi tancerzami” o wiele za późno. Na przykład już po rozwodzie, po usamodzielnieniu i opuszczeniu rodzinnego domu, czy po porzuceniu pracy. Albo po latach w trakcie terapii, kiedy w pracy nad opanowaniem konkretnego problemu dopiero pojawia się świadomość: „Przecież ja przez cały czas obok mojego wspólnika w naszej firmie chodziłem jak po skorupkach”, „Skorupki towarzyszyły każdemu właściwie kontaktowi z moją matką” albo „Moja żona tolerowała mnie wyłącznie kiedy stąpałem po skorupkach, a każda próba zejścia na twardy ląd kończyła się jakimś fochem”. Dlaczego tak się dzieje, że taka świadomość pojawia się dopiero po jakimś czasie, a często dopiero po latach od zakończenia danej relacji? Wyjaśnienie może być zaskakująco proste. Otóż kiedy w danej relacji wskakujemy na skorupki nie chcąc przeszkadzać, nie chcąc się naprzykrzać czy też szanując czyjeś prawo do autonomii, jednocześnie samym aktem wejścia na skorupki dajemy temu komuś określony rodzaj komfortu lub powiedzmy sobie szczerze jakąś formę luksusu. Jednak ofiarowanie luksusu za każdym razem jest obosiecznym mieczem. Bo z drugiej strony natura ludzka – i to niekoniecznie osoby chcącej nas wykorzystać – jest tak skonstruowana, że do luksusu czy komfortu błyskawicznie się przyzwyczaja. Kiedy zaś ten strumień ofiarowywanego luksusu zaczyna być zjawiskiem powszednim, to natura ludzka zaczyna szybko kalkulować, że można go otrzymywać mimo zaburzonej równowagi wymiany. A to oznacza, że wystarczy, że ktoś się zorientuje, że może otrzymywać luksus bez konieczności jego odwzajemniania, a gotów będzie uznać, że taki luksus mu się po prostu należy, a więc jego dostarczanie przez drugą stronę jest po prostu normą. I to wystarczy, by szala tej nierównowagi coraz częściej była przechylona tylko w jedną stronę, a docelowo by była tak przechylona już trwale. Ten mechanizm działa tym precyzyjniej i szybciej im w większym stopniu trafi na podatny relacyjny grunt. Zaś tym gruntem jest bardzo często jakaś strategia zaimplementowana w system w naszym dzieciństwie. I dlatego przytoczone wcześnie przykłady skonstruowałem właśnie w ten sposób. Cały zaś proces ma związek z dość specyficzną cechą funkcjonowania naszego mózgu. Otóż w procesie swojego rozwoju nasz mózg wytworzył pewne połączenia neuronalne w reakcji na określone bodźce sytuacyjne, w efekcie których zostały wypracowane określone reakcje. Posłużmy się tu moją ulubioną metaforą motocyklową. Otóż kiedy jedziesz ulicą z wyraźnymi koleinami, to oczywiście motocyklowe koło będzie co rusz, uciekało w koleinę, bo profil jezdni je po prostu do tego zachęca. I dokładnie tak samo się dzieje w naszym mózgu: kiedy w dorosłym życiu konfrontujemy się z sytuacjami podobnymi do sytuacji przeszłych i jednocześnie takich, do obsługi których w dzieciństwie nasz mózg stworzył neuronalne połączenia, to będziemy wykazywali tendencję do skorzystania z już istniejących połączeń. Bo to pozwala nam zaoszczędzić energię i czas, które musielibyśmy poświęcić na wytworzenie nowych. Jeśli więc w dzieciństwie stworzyliśmy sobie w określonych okolicznościach strategię obsługi jakichś naszych relacji polegającą na stąpaniu po skorupkach jajek, to tym większą tendencję będziemy wykazywali już w dorosłym życiu do korzystania z takiej strategii w naszych obecnych relacjach. I nie ma to znaczenia, że w dzieciństwie była to strategia wypracowana na przykład w relacji z ojcem, a obecnie stosujemy tę strategię w relacji ze wspólnikiem. Bo fundament strategii jest taki sam, a stanowią go te wcześnie wytworzone połączenia neuronalne, czy wracając do motocyklowej metafory koleiny na drodze. Problem jednak z koleinami jest taki – co motocykliści wiedzą doskonale – że dużo łatwiej i niespodziewanie można do nich wjechać i jednocześnie naprawdę trudno z nich wyjechać. Jednak jakichkolwiek technik byśmy nie stosowali, żeby wyjechać z koleiny i tak musimy zacząć od niezbędnego warunku. A jest w nim uświadomienie sobie, że w takiej koleinie się właśnie znajdujemy. Jak to zrobić? Wyłącznie przez zdystansowaną perspektywę. Kiedy patrzysz wyłącznie przed siebie, to nie zauważysz koleiny. Musisz się rozejrzeć na boki, żeby mieć porównanie, czy czasem nie jedziesz nieco niżej od pozostałych użytkowników drogi. W ten sposób dopiero możesz odkryć, że ta równowaga została zaburzona poprzez twoją niższą pozycję. Dokładnie taka sama zdystansowana perspektywa potrzebna jest w relacji – dowolnej: romantycznej, rodzinnej czy zawodowej – żeby uświadomić sobie, czy aby na pewno balans wymiany komfortu pozostaje w równowadze. A świadomość, co przecież podkreślam za każdym razem jak ulubioną mantrę – stanowi zawsze pierwszy i niezbędny krok do odzyskania równowagi. Bo wszyscy potrzebujemy dokładnie takiej samej ilości skorupek. 

Pozdrawiam

#179 Jak przetrwać 2021

179 Jak przetrwać 2021?

Oto Grażyna i Stefan zorganizowali wczoraj wspólnego Sylwestra dla znajomych. To pierwsza ich impreza zorganizowana na tajnych kompletach, ale oglądali ostatnio kilka filmów wojennych, więc wiedzą co i jak. Pozasłaniali okna kocami i napożyczali słuchawek bezprzewodowych – akurat zaprzyjaźniona i lockdownowo zamknięta pobliska cicha dyskoteka miała ich pod dostatkiem, więc nie było problemu. Ustalili hasło „żyrafy wchodzą do szafy” – to przynajmniej wszyscy znają, więc poco wymyślać nowe. I siedzą ze swoimi tajnymi współtowarzyszami niedoli, jak Hary Poter z Hermioną w opustoszałym świątecznym Hogwarcie. No, nie wszyscy siedzą, bo szwagier Stefana stoi, a raczej dość dziwnie podryguje. Nawet przez chwilę wszyscy myśleli, że ma agonalne drgawki, ale okazało się że tańczy. Tyle że w słuchawkach ktoś mu złośliwie zapodał techno. Na szczęście jest prąd, a jak jest prąd, to jest też zimna wódka i nocne rodaków rozmowy. Siedzą więc i knują, jak spiskowcy w Biesach Dostojewskiego. Zaś na główny plan wybija się rozmowa o nadchodzącym 2021 roku, czyli nie jest dobrze. Anka mówi, że jakby nawet szczepili po dwa miliony na miesiąc, to akcja osiągnięcia odporności społecznej, zaraz zaraz – tu Anka liczy na palcach i popija winem, gdyż jest elegancka – to wychodzi jakieś półtorej roku. „Jeszcze półtorej roku w maskach?” – wkurza się tym razem szwagier Grażyny – „a mówiłem, żeby emigrować do Francji!”. „Do Francji? – tu nie wytrzymuje Stefan – tęskno ci za godziną policyjną?”. „To gdzie emigrować?” – mruga oczkami szwagier Grażyny. „No właśnie, tak to wszystko popsuli, że już nie ma gdzie” – smutno kończy Stefan i łapie za kieliszek. „Ale wiecie – wtrąca się Grażyna – podobno już jest Era Wodnika i świat się zmieni. My się zmienimy. Ja, ty i szwagier. Będzie inna świadomość.” „A potem se włączymy telewizor i świadomość szlag trafi” – dopowiada Stefan. No cóż – zostawmy tę imprezową gromadkę i pozwólmy się im wyspać, a póki nie odeśpią my możemy się zastanowić co tak naprawdę zadziało się w głowach naszych ulubieńców. Zresztą nie tylko ich, prawda? Otóż cała nasza otaczająca rzeczywistość, wszystkie komunikaty, które do nas spływają: osądy, przewidywania, wnioski tak naprawdę inkorporują nam jeden kluczowy schemat często podświadomego lęku o brak możliwości uniknięcia jakiegoś rodzaju negatywnych przejawów rzeczywistości, w efekcie których pojawia się nieznośny dyskomfort. Ten złożony lęk – gdyby Carl Gustav Jung dożył naszych czasów – zostałby przez niego osadzony w obszarze świadomości zbiorowej, bo nie jest on dzisiaj domeną jedynie indywidualną, czy też nie jest związany za jakąś konkretną grupą zawodową, etniczną, czy społeczną. Gdybyśmy zaś użyli perspektywy Hawkinsa to powiedzielibyśmy że ten lęk obniża społeczny poziom świadomości na ten moment (lub właśnie blokuje możliwość jej wzrostu). Zaś w perspektywie energetycznej – na przykład takich ostatnio modnych autorów jak Łazariew czy Melchidezek – że mamy do czynienia ze spadkiem zbiorowej energii. Jeśli zaś chcemy zdobyć umiejętność radzenia sobie z tym lękiem, to najpierw trzeba przyjrzeć mu się nieco bliżej. Tak naprawdę źródło tego lęku skrywa się w jednym z atawizmów, czyli systemów percepcji emocjonalnej, który odziedziczyliśmy po naszych jaskiniowych praprzodkach. U jego podstaw stoi atawizm, który ogniskuje naszą uwagę na ekstremalnych faktorach osi – przyjemnej versus niebezpiecznej. W tej strategii postrzegania rzeczywistości poświęcamy dużo większą uwagę na unikanie niebezpieczeństw i dążenie do przyjemności, czyli na skrajne wartości osi, niż na jej pełne spektrum, czyli na przykład na te aspekty, które nie są ani zagrożeniem, ani też przyjemnością i z których tak naprawdę w większości składa się nasze życie. Oczywiście, jeśli udaje nam się żyć tak by unikać zagrożeń, niebezpieczeństw, czy jakiegokolwiek dyskomfortu to wspaniale. Jednak problem zaczyna się wówczas, kiedy te negatywne przejawy życia pojawiają się mimo naszych uników i na ich pojawianie się nie mamy wpływu. I tutaj są dwie wiadomości – jak zwykle dobra i zła. Zacznę od złej. Otóż ta perspektywa unikania tego co nieprzyjemne jest nie tylko zakodowana w naszych emocjonalnych genach, ale też podsycana przez całe nasze życie. Dzieje się tak wówczas kiedy doświadczamy gloryfikacji szczęścia, jako stanu idealnego, który jest równoznaczny z brakiem konieczności mierzenia się czymkolwiek co jest nieprzyjemne. Taką gloryfikację otrzymujemy w socjalizacyjnym prezencie od naszych rodziców, nauczycieli, mediów tradycyjnych i społecznościowych oraz niestety również w trakcie zorganizowanego na tajnych kompletach Sylwestra. Jak pisze dr Michelle Maidenberf – adiunkt na Wydziele Terapii Poznawczo-Behawioralnej Uniwersytetu Nowego Jorku: „Presja unikania dyskomfortu tworzy oczekiwanie, że istnieje szybkie rozwiązanie większości problemów, które stanowią dla nas wyzwanie i wywołują negatywne uczucia. Jeśli zaś nie możemy w szybki sposób naprawić tego, co sprawia że czujemy się źle, to uznajemy, że zawiedliśmy i że to z nami jest coś zasadniczo nie tak”. I tutaj warto zwrócić uwagę, że gro rozwiązań, które uznajemy w sytuacji naszego lęku przed brakiem możliwości uniknięcia kłopotów osadzamy w przeszłości. A dokładniej mówiąc uznajemy że rozwiązanie to powrót do tego co było. I to jest ta zła wiadomość – ponieważ na co wskazuje logika – nie da się wrócić do tego co było, bo tego co było już nie ma. Jest to co jest. Kiedy więc posiłkujemy się wizją możliwości przywrócenia poprzedniego porządku zawsze będziemy rozczarowani i de facto nasz spadek energii nie tylko nie rozstanie powstrzymany, ale znacznie pogłębiony. Pora jednak na dobrą wiadomość, a jest ona taka, że ten lęk nie jest po prostu nasz. Jak każdy atawizm został jedynie przez nas zinternalizowany, w którym to procesie uznaliśmy go za nasz własny, jednak kiedy odwrócimy ten proces okazuje się, że tak naprawdę to jedynie lęk, który dostaliśmy od naszych poprzedników i który dodatkowo został wzmocniony przez wszystkich tych, którzy nas otaczają i którzy zgodnie z tą fatalną tradycją również z tym lękiem nie potrafią sobie poradzić. A nasi poprzednicy – czy byli to rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, czy też jaskiniowcy wcale nie byli nie omylni. A to m.in. oznacza, że ich wyuczone reakcje na rzeczywistość wcale nie muszą być dla nas wzorem, bo po pierwsze nie jesteśmy nimi, a po drugie rzeczywistość się od ich czasów znacznie zmieniła. To trochę tak, jakbyśmy dostali testament, w którym okazuje się, że jesteśmy spadkobiercami jakiegoś krewnego, który sprezentował nam zadłużony dom. Z jednej strony cieszymy się, bo zyskaliśmy akt własności, ale z drugiej strony trzeba teraz spłacić długi. Więc zanim się nie okaże, czy czasem zadłużenie nie przewyższa wartości domu niespecjalnie jest się z czego cieszyć, prawda? Istnieje więc inne rozwiązanie – zawsze możesz zrezygnować z przyjęcia spadku. Problem w tym, że wówczas trzeba by pokonać kolejny atawizm, w którym strata jest dla nas na skali emocji dużo bardziej negatywnie angażującym doświadczeniem, niż pozytywnie angażujący zysk o tej samej wartości. I niestety ta kaskada atawizmów potrafi nie mieć końca – oczywiście dopóki nie uświadomimy sobie, że każdy kolejny również tak naprawdę nie jest nasz. 

Co zatem zrobić u progu 2021 roku, który nie zapowiada się niestety jako lepszy niż jego, chyba w ostatnich dekadach najbardziej fatalny, poprzednik? Czy można się pozbyć tego lęku, którego podstawą jest świadomość braku możliwości uniknięcia tego, co negatywne? Otóż tak, ale to stopniowy i dość wymagający proces. Prześledźmy zatem jego główne punkty. 

1. Zorganizuj spotkanie sam ze sobą. 

To wydaje się dziwne i niepotrzebne, ale jak się okazuje wielu z nas komunikuje się głównie z własnym wyobrażeniem siebie dyktowanym z jednej strony oczekiwaniami kolektywnymi, a z drugiej właśnie pierwszym atawizmem. Tymczasem spotkanie ze sobą może przewartościować najważniejszą składową wszystkich lęków – nasze reakcje na te doznania. Bo w rzeczywistości siła negatywnego impaktu zdarzeń może zostać wzmocniona lub osłabiona wyłącznie za pomocą regulacji reakcji na to co się wydarza. Warto więc na spotkaniu z samym sobą uważnie się przyjrzeć naszym reakcjom i zastanowić, czy czasem wiele z nich nie pochodzi ze społecznego wzorca reagowania, który nie zawsze jest adekwatny do rzeczywistej siły i konsekwencji tego, czego doświadczamy.

2. Zmień perspektywę postrzegania zmiany.

Tutaj chodzi o ważny aspekt rytuału przejścia, który szerzej omawiałem w odcinku 148. Kluczem jest przewartościowanie postrzegania procesu zmiany z przeszłości na przyszłość i pozbycie się uporczywego oczekiwania, że zmiana zadziała wstecz, czyli że w jej efekcie powróci to co było. To jedynie iluzja, której dostarcza nam wystraszone ego. W rzeczywistości zmiana – jakąkolwiek by nie była, jest zawsze zmianą wykonującą ruch na osi czasu w prawo, czyli w przyszłość, a nie w lewo, czyli w przeszłość. Jeśli udaje się tak przewartościować zmianę, to wraz z tym przewartościowaniem jesteśmy się w stanie pozbyć związań i kotwic, czyli tych faktorów które powodują ciąg odwrotny. To tak, jakbyśmy sobie wyobrazili kogoś, kto usiłuje się wydostać z lochu czy dziury w ziemi. Może to zrobić wyłącznie patrząc w górę – w kierunku, w którym prowadzi droga wyjścia. Za każdym razem, kiedy spojrzy w dół odzywają się dawne związania, które powodują, że droga w górę staje się coraz cięższa. W ten sposób fiksacja na chęci powrotu do tego co było jednocześnie zawiesza nas pomiędzy tym co było, a tym co nieuchronnie ma nadejść. W ten sposób już nie ma tego co było, a wciąż nie ma tego co ma być. Jedyne co jest to rosnący lęk towarzyszący temu zawieszeniu. 

3. Zaakceptuj negatywny aspekt jako stały element gry

To właściwy moment na pozbycie się atawizmu unikania tego, co nieprzyjemne. Jedynym zaś sposobem jest akceptacja tego, że takie doświadczenia są stałym elementem naszej rzeczywistości. Droga prowadząca do uwolnienia się od tego atawizmu wiedzie nie przez dążenie do jakiegoś iluzorycznego raju, w którym takich neagtywnych przejawów nie doświadczamy, ale przez przewartościowanie naszych reakcji na negatywne aspekty rzeczywistości. Akceptacja ich istnienia nie oznacza nadawanie im siły przez walkę, ale osłabienie działania przez zmianę reaktywności. To fundamentalna zasada Wu Wei z Taoizmu, lub jak komuś daleko do Wschodu jedno z założeń stoicyzmu, w którym to założeniu zewnętrzne warunki nie są w stanie zburzyć wewnętrznego spokoju i szczęścia.

4. Przestaw się na doświadczanie teraz.

Tutaj warto posłuchać dr. Claya Drinko, autora książek często goszczącego na łamach Psychology Today. Pisze on w tekście z 26 grudnia, że niezbędnym warunkiem przetrwania 2021 roku jest uczynienie z uważności nawyku towarzyszącego nam w codziennym dniu najczęściej jak to tylko możliwe. To między innymi świetny sposób na pozbycie się atawizmów, bo przecież ich rdzeń zawsze leży poza teraźniejszością. Są zbudowane na bazie konceptów przeszłości i przyszłości a kiedy pojawia się uważny umysł, nie otrzymują potrzebnej do egzystencji karmy. Sam rodzaj praktyki jest tu drugorzędny – czy będzie to medytacja, czy praktyka nieformalna ma mniejsze znaczenie. Kluczem jest tu i teraz czyli osadzenie swojej głowy dokładnie w tym samym miejscu i czasie, w którym znajduje się nasze ciało.

5. Naucz się tańczyć w deszczu

Celowo używam tu słowa deszcz, bo jego angielski akronim jest doskonałym przykładem sekwencji, która powinna stać się naszą nową codziennością. Sekwencję rozpoczyna słowo recognize, które możemy przetłumaczyć jako rozpoznanie. To proces, w którym kiedy pojawia się w naszym życiu coś trudnego, czy negatywnego po prostu zatrzymujemy się na chwilę bez podejmowania żadnych działań, ale po to by dostrzec to, czego w obliczu tego wydarzenia doświadczamy. To zwrócenie się do własnego wnętrza, by zaobserwować jak reagujemy, co się dzieje w środku, czy jest tam jakaś emocja? A jeśli tak, to jaka to emocja? Jak diagnozujemy jej poziom i charakterystykę? Czego dotyczy? Co ją wywołało? Do jakich reakcji usiłuje nas popchnąć? Kiedy już to wiemy, dalej powstrzymując się od działania w tej emocji przechodzimy do drugiego kroku. To akceptacja, tak jak druga litera w angielskim „rain”. Teraz po prostu wciąż obserwując tę emocję po prostu przyzwalamy na to, by ją odczuwać. To jak przyznanie sobie prawa do odczuwania emocji z jednoczesnym nie podejmowaniem jakichkolwiek próby wpływania na nią. W tym drugim kroku ani nie chcesz się jej pozbyć, ani też w niej zanurzyć. Po prostu akceptujesz, że się w tobie pojawiła, bo wiesz że ma prawo się pojawić. Jeśli prawidłowo wykonasz dwa poprzednie kroki, to zauważysz że w odczuwaniu tej emocji nastąpiła zmiana. Że jej impet zaczyna wygasać, a jej poziom powili się obniża. Wówczas pora na trzecią literę słowa „rain”, to I w angielskim będące pierwszą literą słowa „investigate”. Tutaj jest miejsce na śledztwo, na naukową analizę, na proces badawczy, w którym z dystansu, chłodnym naukowym okiem, chcesz zobaczyć co się tak naprawdę wydarzyło, jakie jest prawdziwe źródło twojej reakcji emocjonalnej. To na tym etapie często odkrywamy, że to tak naprawdę nie nasze reakcje, ale wpojone nam przez atawizmy, albo, że nasze reakcje są nieadekwatne do realnego zagrożenia, a wówczas możemy znacznie przewartościować te reakcje na przyszłość. Bo po analizie dużo łatwiej nam będzie następnym razem powiedzieć: „O to lęk jest! Znam to. Mój dziadek to przywlókł. To nie moje!” I na koniec litera „N”, kończąca słowo „rain” Za nią skrywa się termin „not-identify” czyli brak identyfikacji. To po prostu proces, w którym nie podążamy za emocją, nie dajemy się jej związać. Proces w którym mamy świadomość, że tak jak się pojawiła, tak również odpłynie. Nic nie musimy robić. Wystarczy do niej nie lgnąć i pozwolić jej odejść. 

Czy powyższa pięcioelementowa sekwencja rozwiąże wszystkie nasze problemy w 2021 roku? Z pewnością nie. Ale jedno jest pewne – jej wdrożenie w naszą codzienność pozwoli nam dużo lepiej sobie z tym, co wszystkich nas czeka, poradzić. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/intimacy-path-toward-spirituality/202011/radical-acceptance-gentle-way-be-our-feelings (https://www.psychologytoday.com/us/blog/intimacy-path-toward-spirituality/202011/radical-acceptance-gentle-way-be-our-feelings)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/being-your-best-self/202012/the-1-thing-do-will-set-you-better-year (https://www.psychologytoday.com/us/blog/being-your-best-self/202012/the-1-thing-do-will-set-you-better-year)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/lifting-the-veil-trauma/202012/meeting-yourself-right-where-you-are (https://www.psychologytoday.com/us/blog/lifting-the-veil-trauma/202012/meeting-yourself-right-where-you-are)

#180 Dziwne sny w pandemii

180 Dziwne sny w pandemii

Czy śnią wam się ostatnio dziwne rzeczy? Trochę horroru, trochę absurdu, a może trochę tak pokręconych historii, że kiedy budzisz się rano chcesz o tym zapomnieć, bo gdyby o tym komuś opowiedzieć, to mógłby cię uznać za porządnie walniętego? I nie chodzi tutaj o sny, w których przemierzasz średniowieczne zamczysko pełne potworów w poszukiwaniu toalety, po czym wybudzasz się, korzystasz z łazienki i już wiesz, o co tak naprawdę chodziło. Tutaj chodzi o sny, które są tak zakręcone, jakby scenariusz do nich pisali Stefan ze szwagrem, po sporej dawce psychotropów. Jeśli miewasz więc takie dziwne sny, zaś ich pojawienie się, czy też natężenie to sprawka ostatniego roku, to wiedz że nie jesteś sam.

Badacze z Uniwersytetu w Toronto przeprowadzili badania na studentach z 22 krajów świata by potwierdzić lub zaprzeczyć tezie pochodzącej z teorii wg której jednym z aspektów ewolucji rodzaju ludzkiego jest sprzężenie pomiędzy rodzajem sennych koszmarów a rzeczywistym zagrożeniem, którego można się spodziewać już w realnym życiu. Wprawdzie prace nad tą teorią trwają od lat ale obecnie mogły znacznie przyśpieszyć, bo pojawił się globalny bodziec afektywny – czyli światowe zagrożenie zakażenia wirusem – który może dać nam obraz czy reakcje senne w obliczu tego zagrożenia będą się pojawiały u osób różnych kultur oraz nacji. Naukowcy objęli swoim badaniem standardowy zestaw brany pod uwagę w analizie snów, czyli tzw wielką piątkę, na którą składają się pojawiające się w snach postacie, interakcje społeczne, zmienne środowiskowe, czyli otoczenie, emocje oraz ostatni czynnik, który odpowiada za wydarzenia negatywne, jakieś pojawiające się w snach doznania nieszczęść, katastrof, czy ogólnie mówiąc nieprzyjemnych zdarzeń. Okazało się, że istnieje wspólny mianownik dla snów badanych w ciągu ostatniego roku, czyli właśnie w okresie pandemii. Tym mianownikiem są dwa faktory: strach oraz zmieszanie, czyli z jednej strony w snach pojawia się jakiś rodzaj lęku a z drugiej rodzaj zakłopotania, które moglibyśmy scharakteryzować reakcją „ale o co tu chodzi?” Natomiast, co dosyć istotne, tylko jedna trzecia badanych uznała, że istnieje bezpośredni, dający się wytłumaczyć pomost pomiędzy scenariuszem snu a covidem, czyli sny w których na przykład rolę odgrywał dystans społeczny, czy lęk o osobiste bezpieczeństwo. Spora część snów wydawała się nie mieć takiego bezpośredniego związku, jak na przykład sen studenta, w którym otrzymuje on w restauracji rachunek na 8200 dolarów, co jest sumą całego jego rocznego czesnego. Albo sen, w którym śniący widzi siebie unieruchomionego na plaży, w którą uderza potężna, kilkudziesięciometrowa fala oceanu. Po szczegółowej analizie wszystkich przypadków badacze odkryli nawet pewne różnice płciowe, w których kobiety dużo częściej śnią o aktach agresji skierowanych przeciwko nim, co jest tłumaczone jako płciowe różnice w postrzeganiu zagrożeń, z których wynika, że kobiety postrzegają je jako bardziej intensywne czy bardziej prawdopodobne niż mężczyźni. Wystąpiły też ciekawe różnice kulturowe – np u osób z kręgu kultury hinduskiej częściej w snach pojawiały się węże, bo w ten sposób jest identyfikowane zagrożenie. Ale to co najistotniejsze w kontekście świadomości kolektywnej – dziwne sny, w których pojawiają się zagrożenia występują obecnie dużo częściej niż na przykład przed rokiem i do tego ta ogólna tendencja nie jest zależna od czynników płciowych, kulturowych czy środowiskowych i wystąpiła u wszystkich badanych mimo niewielkich różnic. 

Co to dla nas oznacza? Po pierwsze to, że jeśli doświadczasz obecnie dziwnych snów, to wiedz że nie jesteś w tej przypadłości sama czy sam, bo podzielają ją ludzie z różnych kultur i społeczności. Po drugie pojawienie się tych snów, nie jest niczym dziwnym, ponieważ takie tendencje śnienia w pojedynczych przypadkach odnotowywali naukowcy już od wielu lat, a dokładnie od początków badań nad snami. Istnieje bowiem zbadana zależność pomiędzy prawdopodobieństwem pojawienia się w naszym życiu zagrożeń, a zatem tego, czego się w istocie lękamy, a rodzajem marzeń sennych, których scenariusz będzie również zawierał elementy zagrożeń. Tę zaś zależność stara się wyjaśnić teoria antropologa Davida Samsona, która mówi, że sny pomagały naszym jaskiniowym przodkom przećwiczyć niejako na sucho swoje reakcje na zagrożenia pojawiające się w realnym życiu, co zwiększało prawdopodobieństwo zarówno przeżycia, jak i reprodukcji. Samson uważa, że z punktu widzenia historii naturalnej sny są istotnym elementem naszego sukcesu cywilizacyjnego, bo pomagały nam się przygotować do przetrwania. Obecnie sny pełne zagrożeń czy scenariuszy z pod znaku „ale o co tu chodzi” pełnią tę samą funkcję – pozwalają się nam przygotować do tego, co nas może czekać i czego się obawiamy. Pamiętajmy jednak, że to wcale nie musi być trafione proroctwo, bo lęk kolektywny jest dzisiaj tworzony nie przez samo realne zagrożenie dla naszego zdrowia czy życia, ale głównie przez narrację, którą jesteśmy karmieni przez na przykład media. Nie oznacza to, że nie ma zagrożenia, a jedynie to, że głównym generatorem naszego lęku jest ta właśnie narracja i gdyby jej nie było, lub gdyby była zdroworozsądkowa a nie histeryczna, to nasze sny przybierały by zupełnie inne scenariusze. 

Jednak pojawienie się snów – niezależnie od tego co jest tak naprawdę ich dominującym źródłem może być dla nas nie tylko i wyłącznie utrapieniem, ale też szansą z której możemy skorzystać. A możemy z niej skorzystać w dwójnasób. Po pierwsze pojawienie się takich snów pozwala nam na przeanalizowanie naszej reakcji w śnie na pojawiające się w nim prawdopodobieństwo zagrożeń i wyciagnięcie z tego reakcyjnego modelu wniosków, dzięki którym możemy nie tylko ocenić ich adekwatność ale też skorygować nasz reakcyjny mechanizm już w realnym świecie. A to z kolei może być świetną nauką adekwatności naszych reakcji. Korekta tej adekwatności w realnym życiu jest zawsze kosztowna, bo przecież nasze reakcje mają swoje konkretne konsekwencje. Reagowanie w śnie jest bezpłatne – jeśli reagujesz nieadekwatnie czy wręcz irracjonalnie, to może to być rodzaj poligonu działań, który daje ci możliwość przećwiczenia zasadności swoich reakcji na sucho, a więc bez konsekwencji. Jest jeszcze drugi profit, który dostajemy na tacy i wystarczy tylko z niego skorzystać. Żeby to było jednak możliwe – jak przekonuje dr David Richo w swej książce o sile zbiegu okoliczności – musimy najpierw zmienić swoją perspektywę postrzegania czasu w przekazach sennych. Przekonuje on, że w komunikacji sennej nie istnieje tzw czas sekwencyjny, jak go postrzegamy na jawie, czyli czas w którym najpierw pojawia się przeszłość, potem teraźniejszość, a po niej przyszłość. W snach cały czas jest jednoczesny i nierozłączny w nieograniczonej ponadczasowej teraźniejszości. A takie postrzeganie czasu wykracza poza koncepcyjne granice racjonalnego umysłu, dla którego czas może być jedynie następstwem przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Richo proponuje tutaj by raczej posłużyć się koncepcją starożytnego chińskiego systemu I Ching, gdzie czas jest jedynie ideą aktualizowania Tao, a to oznacza, że zarówno przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są potencjałami aktywności, a nie niezmienną zabetonowaną formułą. I dokładnie taki sam porządek dotyczy snów. Z tego więc punktu widzenia nie są one przepowiednią tego co się wydarzy, ale jedynie potencjałem układu ścieżek, które pod pewnymi warunkami prowadzą do konkretnego wydarzenia, a pod innymi warunkami blokują doń drogę. Zatem żeby skorzystać z możliwości jakie podsuwają nam nasze sny musimy posłużyć się dokładnie tą samą ideą, którą odnajdziemy w chińskim I Chingu, w którym podstawę naszej perspektywy widzenia tego co nas spotyka stanowią dwa heksagramy. Pierwszy informuje nas o tym co stanowi nasz obecny potencjał – zarówno pod względem pozytywnych, jak i negatywnych zasobów i od nas jedynie zależy, w jaki sposób możemy skorzystać z tej podpowiedzi czyli chronić się przed tym co zagraża i jednocześnie skorzystać z tego co stanowi szansę. Drugi heksagram nie tyle wskazuje przyszłość, co możliwą ścieżkę, która może nas do niej zaprowadzić. I tutaj również istnieją elementy, których wykorzystanie nam tą drogę może ułatwić i zapewnić dotarcie do miejsca, w których chcielibyśmy się znaleźć, jak i elementy, które mogą tę podróż opóźnić, utrudnić, czy w ogóle uniemożliwić. Wszystko bowiem wg I Chingu znajduje się w naszych rękach – nie tylko konkretne podejmowane działanie, ale przede wszystkim to czy na takie systemowe podpowiedzi, które otrzymujemy od intuicji, przeczuć czy snów będziemy odpowiednio wrażliwi, by móc w pełni z nich skorzystać. 

Dlatego warto baczniej przyjrzeć się snom – skoro pojawiają się w określonych okolicznościach u tak wielu osób, to najwidoczniej jest w tym jakiś cel. Więc zamiast bezradnie rozkładać ręce z równie bezradnym pytaniem „ale o co chodzi?” i ruszać w dzień, by jak najszybciej zapomnieć o dziwnym śnie, może warto zadać sobie to samo pytanie „ale o co tu chodzi” i przyjrzeć się temu bliżej. Na pewno sobie tym nie zaszkodzimy, a możemy czasem po prostu pomóc. Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-sensory-revolution/202012/having-strange-dreams-during-the-pandemic-you-re-not-alone (https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-sensory-revolution/202012/having-strange-dreams-during-the-pandemic-you-re-not-alone)

https://www.utoronto.ca/news/strange-dreams-during-covid-19-you-re-not-alone-u-t-researchers-say (https://www.utoronto.ca/news/strange-dreams-during-covid-19-you-re-not-alone-u-t-researchers-say)

#181 Autodestrukcja Schadenfreude

181 Autodestrukcja Schadenfreude

Kiedy poszukamy najbardziej dostępnych internetowych wyjaśnień tajemniczego słowa Schadenfreude, to w pierwszym rzędzie trafimy na definicję radości, czy też satysfakcji, (i tu cytuję) która jest czerpana z cudzego nieszczęścia, bądź niepowodzenia, gdy na nie zasłużył, np. gdy złodziej został okradziony.” No właściwie nie ma się czego czepić – ktoś zasłużył na to co go spotkało, więc dobrze mu tak. Ile razy np. czytamy w doniesieniach prasowych o jakiejś wpadce na przykład celebryty i mówimy pod nosem „na biednego nie trafiło”, albo o przegranej drużyny X z drużyną Y, dzięki czemu czemu drużyna Z, której kibicujemy może przejść do finału rozgrywek i mówimy „no, wreszcie ktoś tym leszczom utarł nosa”. To przecież takie małe, niewinne chwile radości płynące ze świadomości, że dobrze, że jednak istnieje jakaś wyższa instancja, która dba o sprawiedliwość. Czy aby na pewno nie ma tym jakiegoś haczyka? Przyjrzyjmy się przykładowi. Oto w firmie Stefana pojawił się nowy. Taki rezolutny, naenergetyzowany młodzian, który sobie nadzwyczaj dobrze radzi. Nie dość, że szefostwo zerka na nowicjusza przychylnym okiem, to jeszcze Stefan odkrywa, że oczy Aśki również coraz częściej podążają w tym kierunku. A dodajmy, że Stefan czuje do Aśki miętę od wielu miesięcy – ma nawet ich wspólne zdjęcie z firmowej wycieczki ustawione na tapecie domowego komputera. Lekko podrasowane, bo usunął w photoshopie ze zdjęcia wszystkich konkurentów, a i udało mu się przy niewielkim zagięciu przestrzeni wokół znacznie zmniejszyć swój mięsień piwny. Problem w tym, że minęły miesiące a Stefan do Aśki wciąż krępuje się zagadać. W przeciwieństwie do tego młokosa, który już pierwszego dnia ją czarował przy ekspresie do kawy. W końcu nadchodzi firmowe coroczne przyjęcie z podsumowaniem wyników. Stefan stoi oparty o filar, je kanapkę i obcina gości. Namierzył też Aśkę, ale zaraz zaraz na kogo ona patrzy? No oczywiście na młodziana, który właśnie kroczy dzielnie po schodach. I nagle, nie wiadomo jak, ale młody potyka się o coś na tychże schodach i wzlatuje w powietrze. Ale w przeciwieństwie do Stocha nie ląduje telemarkiem, tylko swoją słodziutką gębą w równie słodziutkim firmowym torcie, przy okazji rozbryzgując ciasto na przygotowane dyplomy oraz na śliczny garnitur prezesa. Szok. Wszyscy stoją z rozdziawionymi gębami i nie mogą uwierzyć, że można zaliczyć aż tak spektakularną wtopę. Tylko Stefan ze spokojem nalewa sobie kolejnego drinka, zamyka z błogością oczy i sam do siebie cicho szepcze: „Boziu najmilejsza, dzięki, to najpiękniejszy dzień w moim życiu”. Radość, satysfakcja, przyjemność zdają się unosić Stefana metr nad ziemią. Hm… historyjka jak inne – gdzie tu problem? Ano w tym, że kiedy tę historię prześledzimy uważniej to okazuje się, że jej bohater wcale na swój los nie zasłużył, co kompletnie nie przeszkodziło w tym, by w Stefanie pojawiły się fajerwerki Shadefreude.

Okazuje się, że przyjemność czerpana z cudzego nieszczęścia nie pojawia się w innych wyłącznie wówczas, kiedy ten ktoś sobie na to co go spotkało zasłużył. Wykazały to badania przeprowadzone przez psychologów z Uniwersytetu w Kentucky w 2009 roku, w których ustalono, że istnieją dwa dodatkowe motywatory takiej reakcji na cudzą krzywdę. Pierwszym z nich jest potencjał jakiegoś zysku, który pojawia się w obserwatorze. Jeśli czyjaś krzywda, nieszczęście, czy niepowodzenie wiąże się z tym, że na tym akcie obserwator coś może zyskać, to również to staje się silnym czynnikiem wywołującym shadenfreude. Drugim motywatorem jest zazdrość. Im silniej zaś obserwator czegoś zazdrości obserwowanemu, to tym silniejszy efekt radości i satysfakcji pojawi się w obserwatorze, kiedy obserwowany doświadczy jakiegoś niepowodzenia. Co więcej okazało się, że właśnie te dwa faktory: zysk i zazdrość powodowały najsilniejszą reakcję ośrodka nagrody w mózgu, który to efekt nie występował już w takim natężeniu przy satysfakcji czerpanej z tego, że ktoś zasłużył na to co mu się złego przytrafiło. Jednak kolejne badania przeprowadzone przez naukowców holenderskich przyniosły kolejny klocek do tej układanki. Okazało się, że schadenfreude powstaje nie tylko w sytuacji, w której obserwator przewiduje zysk, czy odczuwa zazdrość, ale również wówczas, kiedy jest do obserwowanego wrogo nastawiony. A zatem za silnym predykatem satysfakcji z czyjegoś niepowodzenia czy krzywdy stoi również nasze negatywne nastawienie do tej osoby. Ale holenderskie badania przyniosły jeszcze jedną istotną informację. A co powiedzie na to, że shadenfreude jest silniejsze wówczas, kiedy obserwator i obserwowany są tej samej płci? Ciekawe, prawda? Dużo większą przyjemność odczuwają mężczyźni, kiedy jakieś nieszczęście spotyka innego mężczyznę, któremu zazdroszczą lub do którego są wrogo nastawieni, oraz kobiety, kiedy jakieś nieszczęście spotyka drugą kobietę w podobnej sytuacji, niż kiedy obserwator i obserwowany są różnej płci. A wynika to z zakodowanych w ewolucji atawizmów konkurencyjności w obrębie płci – o pozycję w plemieniu lub o możliwości reprodukcyjne, czyli rywalizację o partnerki czy partnera. 

Jednak w schadenfreude pojawia się jeszcze jeden czynnik – otóż zwróćmy uwagę, że kiedy ktoś odczuwa przyjemność i satysfakcję z cudzej wpadki czy innego nieszczęścia, to oprócz samej satysfakcji odczuwa również silną chęć by jak najszybciej podzielić się tym z innymi. Kiedy Stefan wraca z firmowego przyjęcia natychmiast chwyta za telefon i dzwoni do znajomej: „Cześć, tu Stefan, co u ciebie słychać, albo wiesz co: przejdźmy od razu do konkretów. Słuchaj mam takiego hita. Wiesz, ten młody szpaner co jest od niedawna u nas w firmie, no ten z tym żelowanym fryzem. Słuchaj, jak on wyrżnął dzisiaj na firmowym raucie. Szedł, słuchaj przez schody, jak by to był wodewil z lat dwudziestych i nagle jak nie wyląduje w torcie centralnie tym swoim ryjem. I jeszcze przy okazji mlasnął tortem prezesowi gang za kilka tysia. A taki był piękny, amerykański! Ale muszę kończyć, bo mam jeszcze dzisiaj 589 telefonów do zrobienia. No to pa!”. 

Imperatyw dzielenia się radością w efekcie schadenfreude został dość bacznie przebadany przez naukowców z Uniwersytetu Florydy w 2018 roku, bo okazało się, że to zjawisko może być i jest wykorzystywane w świecie polityki i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Kiedy bowiem uda się oczernić jakąś znaną polityczną postać, to informacje o jakiejś wtopie, którą dany polityk zaliczył – niezależnie od tego czy są prawdziwe, czy też nie – rozejdą się po Internecie jak świeże bułeczki i to w ekspresowym tempie. Podobnie się dzieje, kiedy sieć huczy od informacji, że jakiś celebryta zaliczył wpadkę, czy – i tutaj sorry za okrutną prawdę – że umarł. Bo publikatorzy takich fakowych nekrologów m. in. liczą również na ten efekt, w którym część z odbiorców westchnie z malutką satysfakcją: „Ty patrz, Iskińskiego walec rozjechał w jego własne urodziny. A tak się dobrze zapowiadał. Cóż za niefart!” i natychmiast puści taką informację dalej w świat nabijając tym samym jej popularność, roznosząc wrogie oprogramowanie, czy wirusa zdobywającego dane naiwnych delikwentów. 

Jednak schadenfreude nie jest zjawiskiem tylko i wyłącznie godzącym w tych, których niepowodzenia przynoszą ich obserwatorom satysfakcję czy radość. Bo niestety to bardzo niebezpieczne zjawisko również dla samych obserwatorów. I na ten jego aspekt wskazuje dr Naveed Saled z Stanowego Uniwersytetu Medycznego Wayne, który zwraca uwagę, że zjawisko schadenfreunde występuję w szerokim spektrum, na którego jednym końcu są pojedyncze epizody, zaś na drugim końcu nabyta cecha. A to oznacza, że zwiększająca się epizodyczność wraz z nasileniem częstotliwości będzie prowadzić do wykształcenia cechy, w której zastrzyki endorfin pochodzące z schadenfreude staną się zautomatyzowaną normą, a finalnie zaczną pełnić rolę predykatora cechy charakteru, w której ich występowanie stanie się nie tylko z radością witane w systemie, ale przez ten system usilnie i nieustannie poszukiwane. Prędzej czy później pojawi się głód, który trzeba będzie nieustannie zaspokajać. A to z kolei spowoduje, że każde zaspokojenie głodu schadenfreude a wraz z nim uderzenie satysfakcji i dobrego samopoczucia zacznie wypierać z systemu inne źródła tych emocji. Ten mechanizm zaś ułatwia podstawowy aspekt schadenfreude – ten efekt pojawia się przecież wówczas, kiedy obserwator odczuwa satysfakcję z krzywdy obserwowanego, której to krzywdy sam nie jest autorem. A więc dla jego systemu głód radości jest zaspokajany nie przez aktywne działanie na czyjąś niekorzyść, ale wyłącznie poprzez obserwowanie, kiedy taka niekorzyść pojawi się w cudzym życiu. W ten sposób konstruowane jest stałe zogniskowanie uwagi. I tutaj dwa destrukcyjne zjawiska zaczynają się łączyć w parę: skoro radość pojawia się w systemie jedynie jako efekt zaobserwowania czyjegoś nieszczęścia, to cała koncentracja zewnętrznej uwagi zostaje nakierowana wyłącznie na wychwytywanie takich informacji z otoczenia. Pokażmy ten smutny scenariusz na naszym nieszczęsnym Stefanie. Oto mijają lata. Stefan z każdym rokiem kolekcjonuje te przejawy rzeczywistości, które przynoszą mu zastrzyk endorfin, co po jakimś czasie powoduje podstawową konsekwencję edukacyjną. System Stefana uczy się, że to najłatwiejsza forma osiągnięcia satysfakcji – dużo łatwiejsza od własnych działań. Zaczyna więc to właśnie na nich skupiać swoją uwagę. To wtedy słuchając radia i informacji z zakorkowanych dróg, jak Adaś Miałczyński mówi: „lubię słuchać jak stoją te wiadomo co w tych ich wiadomo jakich samochodach”. Mijają lata i coraz częściej jedyną rzeczą, która sprawia że na coraz bardziej pomarszczonej twarzy Stefana pojawia się uśmiech są informacje o jakimś niepowodzeniu ludzi w około. Tym samym przesuwa się wektor satysfakcji – Stefan nie jest już w stanie odczuwać satysfakcji z własnego życia, bo jedyna satysfakcja pochodzi z obserwacji jak życie innych im nie wychodzi. Stefan tym samym przestaje żyć swoim życiem, żyje wyłącznie krzywdami pochodzącymi z doświadczeń innych. Znacie takich Stefanów czy Stefanie, którzy są bardziej czujni niż osiedlowy monitoring i którzy widząc sąsiadkę, której złośliwy gołąb zostawił swój okropny znacznik na nowej fryzurze mówią: „Boziu najmilejsza, jaki piękny dziś mamy dzień!” 

Każde spektrum z epizodycznością na jednym końcu i cechą charakteru na drugim zawsze zaczyna się niewinnie: od pojedynczego epizodu. Zatem kiedy się pojawi, warto się mu przyjrzeć i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy na pewno chcemy kroczyć, tą przecież jakże radosną, drogą.

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/229957303_Exploring_the_When_and_Why_of_Schadenfreude (https://www.researchgate.net/publication/229957303_Exploring_the_When_and_Why_of_Schadenfreude)

https://psycnet.apa.org/record/2006-04603-015 (https://psycnet.apa.org/record/2006-04603-015)

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/30183700/ (https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/30183700/)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-red-light-district/201908/10-unsettling-facts-about-schadenfreude (https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-red-light-district/201908/10-unsettling-facts-about-schadenfreude)

#182 Tentato litigio, czyli emocjonalny poligon

182 Tentato litigio, czyli emocjonalny poligon

Jakiś, dość spory, czas temu napisała do mnie sympatyczna Włoszka wspominając w swym mailu o pewnej włoskiej tradycji, która również współcześnie mogła by być świetnym narzędziem do przepracowania trudnych emocji w naszych relacjach. Niestety tego maila mi gdzieś wcięło, więc zapamiętawszy jedynie kontekst tego narzędzia rozpocząłem poszukiwania i okazało się, że jest obecne również we Włoszech współcześnie jako narzędzie psychologiczne do rozwiązywania konfliktów. Jeśli dobrze przemierzyłem przepastną czeluść włoskiego internetu, to najprawdopodobniej ten mechanizm skrywa się za terminem tentato litigio. Jednak jeśli oglądają mnie Włoszki czy Włosi to proszę o maila bo chętnie dowiem się więcej o prawidłowej nawie, jak i samej tradycji. My jednak spróbujmy się przyjrzeć temu o co w tym mechanizmie chodzi – jak zwykle na przykładzie. Oto dla odmiany Stefano i Franceska. Dobrana, póki co jeszcze bezdzietna małżeńska para, której po prostu dobrze z sobą. Oboje są aktywni zawodowo oraz fizycznie. Franceska uwielbia squosha, więc jak tylko się da to każde wolne popołudnie spędza machając rakietą, zaś Stefano jest wielbicielem roweru. A że nie da się jednocześnie grać w squosha i jeździć na rowerze, to nasza para widzi się zazwyczaj dopiero wieczorem, kiedy oboje nieco zmordowani wyjmują z piekarnika świeżą focaccię i upuszczają nieco ze stojącej w kuchni beczułki vino de la casa. Generalnie obrazek pokropiony lukrem. Jednak nie zawsze jest tak milusio. Kiedy bowiem Stefano z Francescą jadą na wakacje to sam fakt spędzania ze sobą większej ilości czasu w ciągu dnia powoduje, że nie zawsze spijają sobie nektar z dziubków. A mówiąc wprost – na wakacjach potrafią tak się ze sobą pokłócić, że zbrojny konflikt rzymskich legionów z przypadkowo spotkanymi w lesie germanami to mały pikuś. Fruwają talerze i przekleństwa, a jak się kiedyś pokłócili w Palermo przy via Roma to słychać ich było w porcie. No cóż – taka z nich wesoła para. Tym razem zaś wymyślili, że najbliższe wakacje – jak kasa i pandemia pozwolą – spędzą w Amsterdamie. Francesca bardzo chce zobaczyć oryginały van Goga i Rembranta i generalnie uważa, że jedzie tam głównie dla zwiedzenia muzealnych ekspozycji. Niestety Stafano nie podziela tego zainteresowania. Jedynym muzeum do jakiego ewentualnie byłby gotów pójść jest Heineken Experience, czyli podróż przez historię piwa z konsumpcją na końcu. Ale to też nie takie pewne, bo Stefano jednak za najważniejsza atrakcję Amsterdamu uważa coffe shopy. Więc już wiadomo – zanim jeszcze ustalą termin wakacji – że na sto procent się na nich pokłócą. Właśnie o muzea Francesci i przypalanie zioła Stefana. Kłótnia zaś zapowiada się nieziemska, bo każde ma twardy charakter i raczej nie odpuści, co może się skończyć ostentacyjnym dzwonieniem do adwokatów ze zleceniami przeprowadzenia rozwodu. Jak tu wybrnąć z takiej patowej sytuacji? Jak zapobiec nieszczęściu, bo przecież tak generalnie jest im dobrze z sobą i szkoda by było pogrzebać tę relację dla namalowanych sto pięćdziesiąt lat temu „Dwóch ściętych słoneczników” i „uśmiechu Afganistanu” wykurzonego w fifce przy placu Rembrandta. I tutaj w sukurs przychodzi wspomniana na początku tradycja: Stefano i Francesca postanawiają zrobić próbę kłótni. Dokładnie tak jak to się robi przez premierą teatralnej sztuki – odrywając próbę generalną – tyle że kłótnia jest udawana. Ale cała reszta jest dokładnie taka, jaka podejrzewają że będzie już w trakcie prawdziwej wakacyjnej awantury. Będą stosowali te same argumenty, te same chwyty i ten sam zestaw emocji. Tyle że na sucho, na kilka miesięcy przed ewentualnymi wakacjami i rzeczywistą kłótnią. Po co? Ponieważ właśnie taka odgrywana, udawana kłótnia pozwoli im przepracować te emocje, z którymi już na miejscu mogą sobie nie poradzić. Będą mogli nie tylko ich doświadczyć, ale też przećwiczyć to, czy są zdolni nad nimi zapanować zanim jeszcze w afekcie zranią drugą osobę. Przerzucając się na argumenty będą mogli usłyszeć siebie, zobaczyć do czego doprowadzi ich wzajemna hardość, upór i nieustępliwość, by dowiedzieć się do jakich ciemnych lochów nie powinni wchodzić i z jakich mrocznych narzędzi tortur nie korzystać. Ok. Gotowi? To zaczynamy. 

Tutaj zostawmy drących się na siebie wniebogłosy Francescę i Stefano i poznajmy naukową aktywność profesora Daniela Nowary z Uniwersytetu w Mediolanie, autora książek propagujących odgrywanie kłótni. Jest on m. in. autorem takich książek jak „Litigare per tutti” co możemy przetłumaczyć jako „kłótnia dla wszystkich”, czy książki „Lepiej im powiedz i naucz się dobrze wykłócać o szczęśliwe życie w związku”. Uważa on, że kłótnię można wykorzystać do zdobywania umiejętności rozwiązywania konfliktów oraz rozbrajania sporów. To system zdobywania umiejętności relacyjnych za pomocą małych kroków. Bo kiedy udawana kłótnia nie przyniesie rozwiązania konfliktu, to również się uczymy o tym co nie zadziałało, ale jednocześnie nie robimy sobie krzywdy, bo przecież wcześniej umówiliśmy się, że tę kłótnię będziemy jedynie udawać, a nie kłócić się naprawdę. Można później wspólnie zastanowić się czemu rozwiązanie nie zostało znalezione i jak to naprawić następnym razem. Bo kiedy prawdziwa kłótnia jeszcze nie nastąpiła, a pojawia się sytuacja, która ma potencjał by stać się jej źródłem, to głównym problemem są wg. Nowary są rozbieżności we wzajemnych oczekiwaniach – tym co wyobraża sobie każda ze stron relacji w odniesieniu do zachowania drugiej strony, a tym jak rzeczywiście te zachowania mogą wyglądać. Póki zaś się tego nie przećwiczy, to nie da się przewidzieć w którą stronę pójdzie konflikt. Ja dodałbym jeszcze do tego ważny element – a mianowicie efekt zaskoczenia. Kiedy się kłócimy naprawdę, to często jesteśmy przez drugą stronę zaskakiwani argumentami czy zachowaniami, których się nie spodziewaliśmy i na które nie jesteśmy przygotowani. A to powoduje, że w efekcie mechanizmu obronnego będziemy sięgali do równie zaskakujących zachowań. A wówczas w konflikcie uruchomi się efekt znany z mechanizmu uciekaj albo walcz, w którym jak wiemy ciało migdałowate rejestrując zagrożenie kontaktuje się bezpośrednio ze wzgórzem, odłączając z neuronalnego procesu komunikacyjnego ośrodek analityczny, co powoduje że po prostu rozdrażnieni mamy tendencję do zachowań irracjonalnych. Tymczasem kiedy kłótnia jest jedynie udawana, czy odgrywana możemy pokonać ten mechanizm, właśnie dlatego, że rozdrażnienie jest odgrywane a nie prawdziwe. 

Co więcej udawaną kłótnię możemy też wykorzystać do nauczenia się takiego sposobu prowadzenia sporu, który finalnie ma doprowadzić do jego rozwiązania a nie do zaognienia. I tutaj profesor Nowara podaje kilka prostych reguł do przećwiczenia w trakcie udawanej kłótni. Po pierwsze nie atakuj osoby, a jedynie problem. Kiedy atakujesz osobę z wykorzystaniem jakichś jej osobistych cech czy przywar natychmiast wywołujesz w tej osobie tendencję do obrony siebie, w której często uznajemy, że najlepszą formą jest atak. Wówczas przedmiotem kłótni przestaje być problem który ją rozpoczął, ale wzajemne atakowanie siebie, co do niczego dobrego nie może nas zaprowadzić.  

Po drugie nie bierz w konflikcie wszystkiego do siebie – na przykład wycieczek osobistych – bo we wzburzeniu służą one głównie drugiej osobie do rozładowania złości. Trzymaj się problemu, a wówczas druga osoba również nie otrzyma od ciebie dawki energii rozpalającej konflikt. To zaś oznacza próbę takiej udawanej kłótni w parze, by z założenia nie reagować na wszelkie osobiste przytyki, uwagi czy komentarze. W ten sposób uczymy się nawzajem nie wciągania do konfliktu obiektów, czy elementów, które mu nie służą. Zresztą ten efekt przecież doskonale znamy. Kiedy sednem konfliktu są niepozmywane talerze, to po chwili pojawia się tekst: „no widzę, że tak cię wychował twoja matka” i to niezależnie od tego która strona użyje tej techniki i po co. Sam fakt pojawienia się dodatkowego elementu – w tym przykładzie matki – rozszerza jedynie konflikt o czynnik osobisty i daje mu dodatkową energię do wzrostu. A problemem są talerze, a nie matka. Po trzecie w udawanym konflikcie możemy przećwiczyć zamianę rad na praktyczne pytania, co w prawdziwym konflikcie jest bardzo trudne. Kiedy dochodzi do prawdziwego konfliktu to bardzo szybko pojawiają się w nim rady w stylu: „powinieneś być bardziej odpowiedzialny”, „powinnaś się wreszcie tego nauczyć” a to przecież nic innego jak rady, które wyłącznie rozwścieczają drugą stronę. W udawanym konflikcie mamy świetną sposobność by przećwiczyć pewien schemat, w którym zamieniamy porady, na praktyczne pytania. Na przykład zamiast mówić „powinieneś o tym wiedzieć” powiedzieć „jak możemy to wspólnie lepiej zorganizować”, czy „jak można by to poukładać, żeby nie stanowiło powodów do konfliktu w przyszłości”. O ile w prawdziwej kłótni tego typu tekst raczej trudno nam przejdzie przez wzburzone gardło o tyle już w udawanej kłótni jest dużo prościej. Po czwarte – tutaj również ćwiczymy zamianę – tyle że w miejsce komentarzy czy przerywania wstawiamy uważne słuchanie. Jeśli zaś nam nie wychodzi to polecam najpierw ćwiczenia z artefaktem, o których szczegółowo opowiadam w swoich szkoleniach video i książkach. Po piąte ćwiczmy cierpliwość w ocenie tego co usłyszeliśmy, bo w konflikcie mamy tendencję do natychmiastowego etykietowania tego co usłyszeliśmy i często oceniamy nie to, co rzeczywiście zostało powiedziane, ale jedynie to co tak naprawdę chcieliśmy lub baliśmy się usłyszeć. Cierpliwość przed wydaniem oceny często popłaca, bo oceniamy dopiero wówczas kiedy kurz emocji już opadł. A wtedy ryzyko popełnionego błędu jest dużo mniejsze. 

I to w zasadzie tyle. Można by powiedzieć; „cóż za wspaniała metoda, same profity a przy okazji też kupa niezłej zabawy i nauki”. Jednak muszę włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu i zadać pytanie, czy metoda, za pomocą której Stafano i Francesca uczą się siebie i kształcą swoje zdolności zarządzania emocjami może być tak samo skuteczna dla Stefana i Grażyny. Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy opuścić słoneczną Italię i na chwilę przenieść się za ocean. W 1996 roku na Uniwersytecie Michigan wykonano sławetne badania dotyczące tzw. kultu honoru. Chciano w nich ustalić, czy istnieją różnice kulturowe w reakcjach konfliktowych. W badaniach uczestniczyli biali mężczyźni wychowani na północy Stanów oraz ich rówieśnicy wychowani na południu. W sfingowanej i rejestrowanej sytuacji jeden z moderatorów niby niechcący potrącał w przejściu uczestnika badania i zamiast przeprosić nazywał go „dupkiem”. Okazywało się, że na wychowanych na północy facetach ta sytuacja nie robiła większego wrażenia – jednak w tych z południa gotowała się krew. Uznawali oni, że takie zachowanie nadwyrężało ich męską reputację i byli gotowi do agresywnej reakcji w jej obronie. A wszystkiemu towarzyszył wzrost poziomu kortyzolu świadczący o silnym emocjonalnym wzburzeniu oraz wzrost testosteronu, przygotowujący ich do walki. A to oznacza, że to w jaki sposób reagujemy w sytuacji konfliktowej jest niestety ściśle związane ze wzorcami środowiska w którym się wychowaliśmy. I nie dotyczy to wyłącznie białych amerykańskich południowców, prawda? Wśród tysięcy Stefanów i Grażyn mogą się przecież znaleźć również i takie osoby, które nawet w udawanym konflikcie gotowe będą uznać, że ich reputacja, pozycja czy godność zostały nadwyrężone, a wówczas symulowana kłótnia może przerodzić się w potężny konflikt, który wyrwał się z pod kontroli i już dawno przestał być udawany. Jaki z tego wniosek? Otóż moim zdaniem arcyciekawy – przyjrzyj się teraz swojej relacji i odpowiedz sobie na pytanie, czy bylibyście w stanie spróbować metody udawanej kłótni w taki sposób, by odbyło się to z korzyścią dla waszej relacji, czy raczej i na wszelki wypadek lepiej tego nie ruszać i nie wchodzić do tej mętnej rzeki? Jeśli udzieliłaś czy udzieliłeś sobie tej drugiej odpowiedzi to jednocześnie odkryłaś czy odkryłeś, jak wiele w waszej relacji jest jeszcze do zrobienia. Pozdrawiam

 

https://www.nostrofiglio.it/bambino/psicologia/come-litigare-in-coppia (https://www.nostrofiglio.it/bambino/psicologia/come-litigare-in-coppia) 

#183 Toksyczny wstyd

183 Toksyczny wstyd

Czasem zastanawiamy się dlaczego ktoś z naszego bliskiego otoczenia lub też my sami pakujemy się w relacje, które na zdrowy rozsądek nie wróżą niczego dobrego. Patrząc na nie z boku – w sytuacji, kiedy dotyczą one innych osób – lub wówczas gdy patrzymy na nie z dystansu czasu, kiedy już dawno są za nami uświadamiamy sobie z całą wyrazistością, że to się przecież nie mogło udać. A mimo to takie relacje powstają nie przestając nas zadziwiać. A może gdybyśmy potrafili prawidłowo zdiagnozować możliwe źródło takich naszych relacyjnych zachowań, moglibyśmy się przed nimi ustrzec na przyszłość? Problem w tym, że to źródło może być nieźle zakamuflowane i dotyczyć naprawdę różnych relacji. Przyjrzymy się tylko dwóm wybranym na poniższych przykładach. Oto Anka i Robert. Para pomiędzy którą wydaje się istnieć nierozłączna nić, mimo iż nie nazwalibyśmy ich ani parą dobraną, ani też spełnioną. Robert bowiem jest wzorcowym przykładem narcyza koncentrującego wszechświat wyłącznie wokół siebie. Świat który tworzy Robert, to świat w którym wszyscy go kochają, obdarzają szacunkiem i podziwiają. Jego świat wydaje się lśnić kolorami – kwiaty kłaniają się na jego widok, psychofanki mdleją, a wypuszczone na halach owce rozstępują się przed nim, jak morze czerwone. I ten właśnie magiczno fantastyczny świat przyciąga Ankę jak magnes, bo te kolory i charyzma wydają się być na wyciągnięcie ręki. I nie ma znaczenia że to jedynie iluzja – znaczenie ma wyłącznie to, że można by się w takiej iluzji zanurzyć, by chociaż na chwilę zapomnieć o… W tym miejscu nie wstawię spojlera, bo musimy jeszcze przyjrzeć się drugiemu przykładowi. Oto Andrzej i Ola. Również nierozłączna para, która wydaje się być połączona swoistą symbiozą wymiany. Ola często w tym związku korzysta z roli ofiary, co natychmiast w Andrzeju odpala ratownika – zgodnie zresztą z modelem analizy transakcyjnej Karpmana. A jest z czego Olę ratować, bo jest ona dorosłym dzieckiem alkoholika i podobnie jak od 40 do 60% takich osób sama ma również alkoholowy problem. Sęk jednak w tym, że Andrzej wciela się w rolę ratownika nie z miłości, współczucia, czy chęci pomocy. On to robi wyłącznie dlatego, że uważa Olę za osobę zepsutą i potrzebującą wsparcia, zaś jego nad nią opieka jest dla niego czymś w rodzaju odkupienia własnych win. Potrzebują więc siebie nawzajem i to powoduje, że żadne z nich nie zamierza opuścić drugiego. Ale czy na pewno są szczęśliwi? Czy dwa powyższe relacyjne przykłady może coś ze sobą łączyć? A może zadajmy to pytanie inaczej – co motywuje Anię i Andrzeja do tak silnego zaangażowania w ich relacje? A co byśmy powiedzieli na to, że ich głównym motywatorem jest toksyczny wstyd? Tutaj musimy wyjaśnić co ten termin oznacza. Otóż wg. Rosa Rosenberga, autora książki o współzależnych pułapkach narcystycznych doświadczamy w życiu dwóch głównych rodzaju wstydu. Pierwszy to wstyd z powodu tego co zrobiliśmy, zaś drugi to wstyd z powodu tego, kim jesteśmy. Ten pierwszy, nazywany wstydem sytuacyjnym jest zazwyczaj temporalny i mija po zinternalizowaniu jego powodów, czyli w sytuacji w której jesteśmy zdolni do pogodzenia się, z tym, że zrobiliśmy coś niewłaściwego i jednocześnie wraz z tym aktem akceptacji wyciągamy z danego zdarzenia lekcję na przyszłość. Jednak drugi wstyd, zwany wstydem podstawowym, często towarzyszy nam całe życie, zamieniając nas w ofiary własnego wstydu. To właśnie ten wstyd nazywamy wstydem toksycznym, którą to nazwę na podstawie własnych badań już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wprowadził amerykański psycholog Sylvan Tomkins, ten sam od teorii skryptu o której opowiadałem w odcinku 177. Podstawowy problem z toksycznym wstydem jest taki, że zostaje on przez nas zinternalizowany, a to oznacza, że zaczynamy po pierwsze uznawać go jako stałą składową naszej osobowości, a po drugie wypieramy to, że jego źródłem nie jesteśmy my sami. Wprawdzie na co zwraca uwagę Rosenberg działa on w nas jak samo spełniająca się przepowiednia, bo im bardziej staramy się przełamać tę klątwę wstydu, tym więcej energii jej dostarczamy i tym większy oddajemy jej wpływ na nasze życie. Powoduje on też całą masę efektów wtórnych – takich jak zwątpienie w siebie, lekceważenie siebie, autosabotaż. samodegradację i wiele innych. Ale to co najważniejsze to jego podstawowy impakt, a mianowicie silne przekonanie że nie zasługujemy na miłość, szczęście, czy sukces. Rodzi on również kolejne przekonanie wykraczające znacznie ponad pojęcie zasługiwania – to przekonanie, w którym osoba w sidłach toksycznego wstydu, w jego ekstremalnej wersji uważa, że nie da się jej kochać – że to po prostu niemożliwe. Jedną zaś z emocjonalnych konsekwencji tego stanu jest pojawiający się gniew, który ma dwa wektory. W pierwszym jest zwrócony przeciwko takiej osobie. Tu moglibyśmy powiedzieć, że jej gniew dotyczy jej samej i przynosi chwilową ulgę w emocjonalnym napięciu. To paradoksalna sytuacja, w której taka osoba słyszy w głowie swój własny głos zwrócony przeciwko samej sobie: „dobrze ci tak, dokładnie zasługujesz na to co cię spotyka” i jednocześnie ta sama emocja gniewu odwraca na chwilę jej uwagę od wstydu, a więc jego odczucie zostaje na chwilę zmniejszone lub zanika. Drugi wektor gniewu często jest zwrócony przeciwko innym ludziom, bo to również odwraca uwagę od toskycznego wstydu, a więc przynosi takiej osobie rodzaj ulgi. Niezależnie jednak od tej paradoksalnej, bo przecież destrukcyjnej dla siebie i innych iluzji ulgi stałym elementem psychicznego krajobrazu stają się silne przekonania, które z kolei przytacza Darlene Lancer, autorka m. in. książki „Przezwyciężanie wstydu i współzależności”. To na przykład takie przekonania, jak: jestem głupi, jestem nieatrakcyjna, jestem porażką, jestem złą osobą, nienawidzę siebie, nie powinnam się urodzić. Koszmar, prawda? No właśnie, ale skoro powiedziałem, że toksyczny wstyd jest internalizowany, to przecież oznacza, że jego prawdziwe źródło nie znajduje się w nas samych, ale gdzieś na zewnątrz. I tutaj powinniśmy sobie postawić dwa pytania – nie tylko „skąd się to wzięło?” ale również „z kiedy to się wzięło?” Pewnie tu nie będzie zaskoczenia – oczywiście większość z dzieciństwa i to nie tylko moje zdanie, ale też wielu specjalistów i autorów zajmujących się toksycznym wstydem. Uznaje się, że toksyczny wstyd zaczyna się pojawiać w dziecku, które w trudnych sytuacjach jest oceniane nie przez pryzmat tego co zrobiło, ale przez pryzmat tego kim jest. Dr Beniamin Golden, autor książki „Pokonywanie destrukcyjnej złości” wskazuje tu prosty przykład czterolatka, który rozlewa mleko. W pierwszej wersji słyszy od rodzica: „To się wszystkim zdarza. Posprzątajmy razem, a na przyszłość po prostu postaraj się być bardziej ostrożny”. W drugiej wersji rodzic mówi: „Jesteś taki niezdarny! Cały czas to robisz!”. To wydaje się subtelna różnica, ale problem w tym, że często słyszane przez dziecko komunikaty spod znaku tej drugiej wersji to idealny fundament do rozwinięcia się toksycznego wstydu w przyszłości. I tutaj to nie tylko rodzice mogą być konstruktorami takiego fundamentu – robią to również nauczyciele, rodzeństwo, rówieśnicy czy inne osoby, z którymi doświadczamy bliskiego kontaktu w dzieciństwie. Ale to co najważniejsze to budowa internalizacyjnej osi czasu. Bo każdą internalizację poprzedza jakaś socjalizacja, a to oznacza, że tego typu przekonania o nas samych – nie zasługiwania na miłość, czy nie nadawania się do miłości – otrzymujemy wyłącznie z zewnątrz i dopiero później na ich podstawie budujemy przekonania własne. 

Jak się zatem pozbyć toksycznego wstydu? Tutaj istnieje wiele podpowiedzi wielu specjalistów, ale spróbujmy wybrać z nich te, które się pojawiają najczęściej. Po pierwsze więc naucz się obserwować to uczucie bez wchodzenia w nie. Ani go nie blokuj, ani też nie zasilaj – po prostu bądź świadom kiedy się pojawia, ale powstrzymuj się od jakiejkolwiek reakcji na nie. Po drugie musisz nauczyć się wybaczać sobie. To trudny proces, bo po pierwsze trzeba w nim zaakceptować życie, takim jakie ono jest, a więc również i to, że na twojej drodze pojawili się ci wszyscy ludzie z ich przekazem. Większość z nich nie miała najmniejszej świadomości, że cię krzywdzi, po prostu nikt nigdy nie nauczył ich obsługi emocji własnych i innych, więc to co robili, czynili bo nawet nie wiedzieli że można inaczej. Wybaczenie dotyczy również tego, by zaakceptować i zrozumieć dlaczego tak do tej pory o sobie myślałaś czy myślałeś. Miałaś, czy miałeś do tego pełne prawo, bo i ciebie nikt nigdy nie nauczył, jak sobie z takimi problemami radzić. Ale przyznanie sobie prawa do konkretnych konstruktów myślowych jeszcze nie oznacza, że uznajemy je za słuszne, prawdziwe czy zasadne. To że jako dziecko miałeś prawo myśleć o sobie, że nie zasługujesz na miłość, wcale nie oznacza, że na nią nie zasługujesz. To jedynie koncepty twojej przeszłej osobowości. Tworu, który możemy nazwać „była czy były ty” i temu tworowi warto zaoferować współczucie, czułość i wyrozumiałość, co nie oznacza, że tym samym przyznajemy mu rację. Po trzecie zwróć uwagę, na przymiotniki czy inne określenia, których w swoje głowie używasz kiedy mówisz do siebie o sobie. Zaobserwuj z pieczołowitością bezstronnego badacza ile z tych określeń nosi na sobie jarzmo toksycznego wstydu i zacznij powoli, ale konsekwentnie wymieniać je na takie, które są tego jarzma pozbawione. Po czwarte albo unikaj kontaktu z takimi ludźmi albo stanowczo zacznij się przeciwstawiać wszelkiej ich narracji, która przedkłada wartość tego kim jesteś nad to co robisz. Po prostu nie daj się więcej umieszczać w kalce, w której ktoś na podstawie tego co robisz osądza to kim jesteś. Jeśli popełniamy błąd to nie oznacza że sami jesteśmy wadliwi, a jedynie to, że zdarzyło nam się – jak milionom innych – po prostu popełnić błąd. A błąd można albo naprawić, albo się na nim nauczyć. Sam błąd jeszcze nie definiuje tego, kim jesteśmy. Po piąte – i tutaj większość autorów artykułów o pozbyciu się toksycznego wstydu jest co do tego zgodnych – zacznij medytować. Możesz potraktować medytację wyłącznie jako narzędzie pracy z umysłem i nie musisz wierzyć ignorantom, którzy przypisują to narzędzie wyłącznie tradycji wschodniej. Jest obecne w każdej tradycji – również chrześcijańskiej, jednak żadna z tradycji nie ma na to narzędzie monopolu. Co więcej do jego stosowania nie potrzebujemy żadnego wyznania, religii czy konkretnych światopoglądowych wytycznych. Jednak, co staje się dzisiaj powszechnym i również coraz częstszym naukowym przekonaniem – może być niezwykle pomocne w uzyskaniu efektu biernego, bezstronnego obserwatora w stosunku do własnego systemu emocjonalnego, a z tej pozycji można rozwiązać olbrzymią ilość problemów, które wcześniej wydawały się nie do ruszenia. Jeśli zaś uznasz, że potrzebujesz pomocy w poradzeniu sobie z toksycznym wstydem znajdź dobrego psychoterapeutę – jest całkiem sporo narzędzi, które można tutaj zastosować i nie daj się przekonać, że psychoterapia w takim wypadku musi trwać tygodniami. 

Pozdrawiam

https://www.huffpost.com/entry/shame_b_4168571?guccounter=1 (https://www.huffpost.com/entry/shame_b_4168571?guccounter=1)

https://academiamag.com/toxic-shaming-its-a-shame-you-dont-know-about-it/ (https://academiamag.com/toxic-shaming-its-a-shame-you-dont-know-about-it/)

https://psychcentral.com/lib/what-is-toxic-shame#4 (https://psychcentral.com/lib/what-is-toxic-shame#4)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/overcoming-destructive-anger/201704/overcoming-the-paralysis-toxic-shame (https://www.psychologytoday.com/us/blog/overcoming-destructive-anger/201704/overcoming-the-paralysis-toxic-shame)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/addiction-and-recovery/201910/toxic-shame (https://www.psychologytoday.com/us/blog/addiction-and-recovery/201910/toxic-shame)

#184 Pułapka bezwarunkowej akceptacji

184 Pułapka bezwarunkowej akceptacji

Często słyszymy, że jednym z warunków naszego rozwoju jest bezwarunkowa akceptacja, oznaczająca pogodzenie się z rzeczami, na które nie mamy wpływu i których nie możemy zmienić. Temu poglądowi lubią wtórować romantyczne porady spod znaku bezwarunkowej miłości, czy też bezwarunkowej akceptacji w relacjach. Idąc więc tym tropem należało by przyjąć, że najszczęśliwsze i najbardziej trwałe relacje – nie tylko romantyczne, ale też przyjacielskie, rodzinne czy nawet zawodowe – to takie, w których każda ze stron bezwarunkowo akceptuje drugą stronę. Czyli niejako kupuje ją z całym pakietem inwentarza – zaletami i wadami, cechami pozytywnymi i tymi drugimi, z odmienną wizją świata, przekonaniami i wartościami. Aż by się chciało powiedzieć – normalnie relacja oświecona, w której wszyscy popylają w uśmiechniętych podskokach ze świetlistymi aureolami nad głową. A jak to wygląda w praktyce? No niestety tak: oto zaglądamy do kawiarni. Pod jedną ścianą stolik z trzema przyjaciółkami, po drugiej stronie sali stolik z trzema kumplami. W stoliku żeńskim koleżanka Aśka właśnie oznajmia swoim psiapsiółkom, że poznała Arka. Zarąbisty koleś, normalnie spoko, tylko jest parę rzeczy do przepracowania: gość generalnie jest czuły, męski i zadbany. Ma dobrą pracę, ale tak naprawdę cały czas marzy o karierze rockmena więc wiecznie popołudniami piłuje te swoje gitary aż uszy puchną, bo talentu w nim za grosz. „Weź mu te gitary przy kaloryferze na noc zostawiaj – radzi Aśce jedna z kumpel – ja tak z moim zrobiłam, aż uznał, że nie ma drygu do grania i odpuścił”. Druga z kumpel dodaje: „Jak nad nim odpowiednio popracujesz to go zmienisz, pamiętaj na brak seksu nie ma mocnych”. I teraz następuje w tej gromadce dyskusja, w której lajtmotivem jest zmiana niedoszłego gitarzysty we wzorowego męża i ojca. Teraz przenieśmy się na drugą stronę sali. Tam również trwa narada po tym, jak Piotrek oznajmił, że poznał Karolinę, ale coś u niej ze zmianą to niespecjalnie idzie. Twarda sztuka. „No weź, nie odpuszczaj – namawia go jeden z kumpli – przecież może jakoś się ją uda urobić i dopasować”. „No ale nie wiem czy mi się aż tak chce – szczerze wyznaje Piotrek – bo w sumie, jakby ją dopracować, to byłaby idealna”

Co łączy dwa powyższe przykłady? Otóż zarówno Aśka, jak i Piotrek kombinują nad potrzebą zmiany swoich potencjalnych partnerów, żeby wyeliminować wszelkie zgrzyty i niedoróby i w ten sposób stworzyć sobie partnera idealnego. Czy tego typu imperatyw dotyczy tylko związków romantycznych. A co powiemy na to, kiedy przy trzecim stoliku pomiędzy dwoma kolegami z pracy odbywa się rozmowa, w której jeden z nich mówi o ich wspólnym szefie: „Byłby naprawdę świetny, gdyby nie ten jego problem z ego”, a stolik obok jedna przyjaciółka mówi do drugiej: „Moja matka, jak wpada w tryb prokuratora poszukującego winnych jest nie do zniesienia. A szkoda, bo to przecież cudowna osoba, gdyby tylko zechciała tę jedną przywarę zmienić.” Czy i tutaj mamy do czynienia z tym samym mechanizmem, w którym element relacji – nazwijmy go A, wnioskuję potrzebę zmiany elementu B, by dopasować go do swoich potrzeb. A co ze zmianą elementu A, w taki sposób by go dopasować do potrzeb elementu B? Tutaj następuje cisza, bo wszystkie wymieniowe wcześniej elementy A, czyli Aśka, Piotrek, podwładni szefa i córka mamusi przyjmują założenie w myśl którego ich należy zaakceptować bezwarunkowo czyli z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dlaczego ten typ oczekiwań z góry skazany jest na porażkę? Spróbujmy to pokazać najprościej jak się da. Jeśli ja chcę, żebyś ty bezwarunkowo zaakceptowała mnie z wszystkimi moimi cechami, zarówno tymi które ci się podobają, jak i tymi które ci się nie podobają, to będziesz zdolna do tego by to zrobić, tylko i wyłącznie w sytuacji, w której w pierwszej kolejności bezwarunkowo zaakceptujesz siebie również z całym bagażem tego, co ci się w tobie podoba, jak i tego, co ci się w tobie nie podoba. Jeśli zaś tego nie zrobisz, to nie mogę oczekiwać, że obdarzysz mnie prawdziwą bezwarunkową akceptacją, a jeśli nawet będziesz taką akceptację deklarowała, to twoje deklaracje będą z gruntu fałszywe i prędzej czy później rozwalą nasz związek. I tutaj właśnie dotykamy paradoksu bezwarunkowej akceptacji i niestety również bezwarunkowej miłości, bo ten system we wszystkich bezwarunkowych relacyjnych interakcjach działa zawsze tak samo. Problem jednak w tym, że kiedy chcemy kogoś zmienić niejako pod siebie, to nie bierzemy tej złotej reguły pod uwagę. Oczekujemy że ktoś się zmieni pod nas, a zatem nie będzie docelowo taki sam jak jest teraz. To zaś oznacza, że oczekując od niego takich zmian, co do których nie jest przekonany, więc nie pała ochotą, jednocześnie blokujemy mu możliwość bezwarunkowej samoakceptacji siebie, w efekcie czego nie będzie w stanie również zaakceptować nas, takimi jakimi jesteśmy, czyli bezwarunkowo. Dowodem zaś na słuszność tej teorii są obserwacje Carla Gustava Junga, który wskazywał, że drażni nas w innych właśnie to, czego sami nie akceptujemy w sobie. A zatem oczekujemy od innych zmiany w tych obszarach, z którymi sami mamy jakiś rodzaj problemu, czy jak mawiał Jung, które stanowią nasz nie winkorporowany cień. Jednak Aśka zamiast przyjrzeć się swojemu własnemu cieniowi, woli w tym zakesie dokonać zmiany w Arku, bo tak jest – z jej punktu widzenia – prościej, prawda? A to oznacza, że im bardziej będzie ogniskowała swoją uwagę na potrzebie dokonania zmiany w Arku tym bardziej będzie zamiatała pod dywan jakiś własny nieprzepracowany element systemu. Im bardziej zaś Arek będzie oporował przeciwko dokonaniu w sobie zmiany, tym bardziej ją będzie drażnił i w tym większym stopniu będzie zawodził jej oczekiwania. Kiedy więc minie pierwszy okres relacyjnej fascynacji, motyli w brzuchu czy ciekawości pojawi się efekt rozczarowania. I niestety rozczarowane sobą będą obydwie strony relacji – zarówno Aśka, kiedy zacznie się orientować, że że zmiany nic nie wyszło, jak również Arek, który blokowany przez potrzebę zmiany narzucaną mu przez Aśkę będzie się jedynie oddalał od samoakceptacji a tym samym coraz trudniej radził sobie z zaakceptowaniem Aśki. Ten system precyzyjnie wyjaśnia dlaczego w naszych relacjach po czasie początkowej euforii przychodzi ostudzenie uczuć i dlaczego zaczynamy wówczas widzieć coraz więcej cudzych wad i dysponujemy coraz to mniejszą na nie tolerancją. A mówiąc inaczej – ten mechanizm wyjaśnia dlaczego ludzie stają się po jakimś czasie dla siebie coraz bardziej irytujący. I to co w swych zamierzeniach miało stworzyć spełniony, wymarzony i cudowny związek przyniosło rozczarowanie i wzajemne pretensje. 

Co zatem zrobić w tak zagmatwanej i wydawałoby się patowej sytuacji? Otóż wyjście jest niezwykle proste w zrozumieniu jego mechanizmu i niezwykle trudne we wdrożeniu w życie. Otóż jeśli Aśka chce zostać bezwarunkowo zaakceptowana przez Arka, to jedyna droga do tego wiedzie poprzez udzielenie mu przez nią wsparcia by mógł w pełni i bezwarunkowo zaakceptować samego siebie, a to oznacza wsparcie go jedynie w takich zmianach, których sam chce dokonać i uszanowanie tych obszarów, w których zmienić się nie chce i nie zamierza. Bo jeśli chcę byś ty bezwarunkowo zaakceptowała mnie, to najpierw powinienem ci pomóc byś równie bezwarunkowo zaakceptowała samą siebie. A to oznacza, że muszę upuścić znaczną część powietrza z balonu moich oczekiwań względem ciebie. Jednak to oczywiście nie znaczy, że nie powinniśmy się w naszych relacjach do siebie dopasowywać, wypracowywać kompromisy koegzystencji czy rezygnować z zachowań uciążliwych dla drugiej strony. Bo proces samoakceptacji nie polega na tym, by akceptować wszystko, a jedynie – od czego zacząłem ten mini-wykład – to na co nie mamy wpływu. Na bycie dobrym dla drugiej osoby przecież mamy wpływ! A bycie dobrym dla drugiej osoby to właśnie między innymi wsparcie jej w samoakceptacji. 

Jednak tutaj zazwyczaj napotkamy na podstawową przeszkodę, bo jak definiuje proces bezwarunkowej akceptacji siebie dr Leon Seltzer, psycholog z Uniwersytetu Cincinnati i  autor m. in. książki: „Paradoksalne strategie w psychoterapii” polega on na trzech podstawowych psychologicznych aspektach: kultywowaniu współczucia dla siebie, wyzbywaniu się poczucia winy oraz nauki wybaczania sobie. Problem jednak w tym, że zdecydowana większość z nas w naszym – jak mówi Seltzer – powszechnym losie nie wzrastała w środowisku pozytywnych wzmocnień, a raczej tu cytuję: „wszyscy nosimy blizny po miłości warunkowej z naszego dzieciństwa, a więc należymy do chodzących zranionych”. Być może zdanie dr Seltzera jest zbyt drastyczne – powiedzmy więc, że nie wszyscy, ale na pewno bardzo wielu z nas. Uznaje się dzisiaj, że do ósmego roku życia nie dysponujemy odpowiednio wykształconą umiejętnością sformułowania jasnego poczucie siebie, więc posiłkujemy się tym, co otrzymaliśmy od naszych opiekunów: rodziców, nauczycieli czy starszego rodzeństwa. Jeśli więc jakieś nasze zachowania były dla nich nieakceptowalne, to miast pozytywnego szacunku wmontowali nam jedynie silnego wewnętrznego krytyka, który z kolei przekonuje nas, że możemy być przez innych akcpetowani jedynie warunkowo – kiedy jesteśmy grzeczni lub mówimy to, co inni chcą usłyszeć. W tym procesie zaś podświadomie uczymy się, że bezwarunkowa akceptacja nie jest możliwa – zarówno ta płynąca w naszym kierunku od innych, jak i ta, którą ewentualnie moglibyśmy się obdarzyć sami. W ten sposób infekowany nam jest chroniczny wirus zwątpienia, którego w większości przypadków nie pozbywamy się już do końca życia. A dzieje się tak, bo kiedy wyzwalamy się już spod skrzydeł opiekunów zapominamy się certyfikować do samodzielnego dorosłego życia, w którym to procesie powinniśmy zweryfikować co jest nasze, a co cudze w kontekście emocji, przekonań, idei, nawyków, imperatywów, celów i zamierzeń itd. Skoro zaś tego nie robimy to siłą rzeczy pozostajemy zainfekowani zwątpieniem, co powoduje, że te trzy składowe bezwarunkowej akceptacji są naprawdę trudne do osiągnięcia. Tym bardziej więc wielu z nas potrzebuje w tym względzie wsparcia innych: naszych partnerów, bliskich czy przyjaciół. A to dokładna odwrotność konceptu: „ja cię zmienię, byś lepiej pasowała czy pasował do moich oczekiwań!”

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/evolution-the-self/200809/the-path-unconditional-self-acceptance (https://www.psychologytoday.com/us/blog/evolution-the-self/200809/the-path-unconditional-self-acceptance)

#185 Kompetencje do wchodzenia w związki

185 Kompetencje do wchodzenia w związki

Za dwa dni wiele osób będzie świętować i afirmować swoje związki – pojawią się serduszka, życzenia, a może i kolacje przy świecach. W wielu przypadkach słodziutki lukier pokryje wiele nierozwiązanych dotąd problemów. Oczywiście w świętowaniu związkowego zaanagażowania nie ma nic złego – w moim przekonaniu najlepiej by było, żeby w danym związku Walentynki miały miejsce codziennie, bo jak już się decydujemy na związek, to przecież nie tylko od święta. Ale przy okazji – i na podstawie tego, z czym po pomoc zwracają się osoby z problemami w relacjach (i to zarówno w pojedynkę jak i w parach) proponuję wykorzystać to związkowe świętowanie do chwili refleksji. Bo może dzięki niej uda się odkryć pewien częsty mechanizm, który pojawia się w romantycznych relacjach i z którego na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Oczywiście by to zobrazować posłużę się przykładem, ale za nim doń przejdziemy musimy przyjąć na chwilę pewne założenie. Oto wyobraźmy sobie, że właśnie na całym świecie wprowadzono nowe prawo, w myśl którego by zawiązać z kimś romantyczny związek i to niezależnie od tego, czy będzie to związek partnerów odmiennej czy tej samej płci, należy uzyskać określone uprawnienia. Rodzaj dyplomu, który można zdobyć wykazując się konkretnymi kompetencjami i którego posiadanie uprawnia do wejścia w związek. Wiem, że to absurdalne założenie, ale przyjmijmy je wyłącznie na chwilę na potrzeby niniejszego mini-wykładu. W końcu, skoro żeby łowić ryby, czy prowadzić samochód trzeba zdobyć odpowiedni papierek, to w przypadku związku możemy również uruchomić naszą fantazję, by na te kilka minut przyjąć takie założenie. Następnie wyobraźmy sobie dwie osoby – tu celowo nie podam płci żadnej z nich – które wybrały się na wspólną wycieczkę w góry. Początek wycieczki jest fantastyczny – dużo śmiechu, radości i zapomnienia o pozostawionej za sobą rzeczywistości. Istnieje tylko góra, piękne błękitne niebo z nielicznymi obłokami, słońce, śpiew ptaków i radosna wspinaczka łagodną, ale nieco krętą ścieżką wśród drzew. Jednak po jakimś czasie jedna z tych osób zaczyna odczuwać coraz to większe zmęczenie, którego dyskomfort znacznie obniża jej samopoczucie. Radość powoli znika, bo zastępuje ją coraz to większe wyczerpanie. W końcu zmęczona osoba – nazwijmy ją A, siada na pieńku tuż obok ścieżki i nie ma, przynajmniej w tej chwili, najmniejszej ochoty by się dalej męczyć. Osoba B zatrzymuje się na ten widok i rozkładając ze zdziwienia ręce mówi: „No co z tobą, przecież mieliśmy iść na wycieczkę!” Teraz osoba A nie wytrzymuje i wybucha: „Dobrze ci się mówi, ale to ja niosę plecak z tym cholernie ciężkim aparatem fotograficznym. Teraz żałuję, że tu jestem. To wszystko twoja wina. Ciekawe jak teraz wybrniesz z tej sytuacji?” Na to odpowiada osoba B: „Trudno się było spodziewać że tak szybko wymiękniesz! Nie ma to jak mieć pełną gębę frazesów i zapewnień o swojej kondycji, a potem okazać się taką fają. Ja też mam plecak z twoimi prowiantami. Nie dość że muszę dźwigać te ciężary, to jeszcze wąchać jak cuchną”. Teraz osoba A zaczyna wrzeszczeć: „Cuchną to fajki i przekurzone zasłony twojej matki”. „Moja matka – odwrzaskuje osoba B – przynajmniej nie wstrzykuje se w gębę botoksu, po którym już wygląda, jak by mogła odsysać ciekłą stal w Nowej Hucie”. „Trzeba było mnie od razu uprzedzić – tu A przechodzi już do wściekłości – że jesteście ze wsi. To dlatego skaczesz po tych Himalajach jak kozica!”

No dobrze – zostawmy już tę parę amatorów gór samym sobie. Może jak się wywrzeszczą to im przejdzie. My tymczasem spróbujmy odpowiedzieć sobie na dwa pytania. Po pierwsze czy ta para uzyskała by nasz zmyślony dyplom uprawniający do tworzenia romantycznego związku? I drugie pytanie – na czym tak naprawdę polega ich zachowanie i gdzie tkwią jego źródła. O ile odpowiedź na pierwsze pytanie jest brutalnie krótka i brzmi: nie! O tyle już odpowiedź na drugie pytanie musi być nieco bardziej obszerna. Żeby zaś jej udzielić przyjrzyjmy się tej górskiej sytuacji raz jeszcze i zastanówmy co jest głównym mianownikiem tej zażartej wymiany zdań. Otóż jest nim wsparcie, a dokładnie mówiąc dwa procesy z nim związane. Pierwszy to poszukiwanie wsparcia, zaś drugi proces to jego oferowanie. Bo przecież zmęczona osoba A oczekuje wsparcia od osoby B, tyle że nie potrafi ani się do tego przyznać, ani w odpowiedni sposób o nie poprosić. Osoba B zaś została postawiona przed koniecznością udzielenia wsparcia, ale nie potrafi lub nie chce go udzielić w prawidłowy sposób. W efekcie obydwie osoby uruchomiły wyłącznie mechanizmy obronne – przerzucanie winy, odpychanie odpowiedzialności, przekierowanie uwagi itd i było tego jeszcze sporo. Zaś to, w jaki sposób w naszych związkach poszukujemy wsparcia w razie potrzeby i również w razie potrzeby takie wsparcie oferujemy jest mierzalnym efektem czegoś, co niektórzy badacze nazywają inteligencją relacyjną, zaś inni kompetencją romantyczną. Ta zaś według dr Davida Luddena, profesora psychologii z Georgia Gwinnett College i autora takich książek jak „Psychologia języka”, czy „Historia nowoczesnej psychologii” składa się z trzech kluczowych umiejętności. Pierwszą jest wgląd, czyli zdolność do przewidywania wpływu własnych zachowań na jakość związku oraz zdolność do refleksji nad wspólnymi przeżyciami. Druga to wzajemność, czyli rodzaj zrozumienia, że relacje dotyczą wzajemnego zaspokajania potrzeb i że każde z partnerów może mieć inne, ale równie ważne potrzeby. Trzecią jest zdolność do regulacji emocji, złożona zarówno z emocjonalnej świadomości, jak i umiejętności zarządzania nimi. Te zaś trzy umiejętności – gdyby oczywiście istniał nasz zmyślony dyplom związkowy – byłyby określeniem trzech końcowych egzaminów, których zaliczenie byłoby niezbędne do otrzymania tego dyplomu. 

Kiedy się nad nimi przez chwilę zastanowimy to okryjemy, że są one przecież podstawowym podłożem udzielania naszemu partnerowi wsparcia, kiedy go potrzebuje oraz zwracanie się do niego z prośbą o wsparcie, kiedy my takowego potrzebujemy. Czemu więc tego tak często nie potrafimy robić? Dr Ludden stawia tutaj śmiałą tezę, według której źródła braku takich umiejętności znajdują się w naszym dzieciństwie, a dokładnie mówiąc w jakości relacji z naszym głównym opiekunem, najczęściej z matką, na podstawie których jako dzieci uczymy się tzw. stylu przywiązania. Kiedy matka reaguje na nasze potrzeby na czas i we właściwy sposób uczymy się zaufania do naszych przyszłych partnerów, w ramach którego uznajemy za naturalne, że wchodzimy w związek m.in. po to by nasz partner czy partnerka byli tam gdzie ich potrzebujemy i zareagowali wsparciem rozwiązującym problem. I to właśnie dzięki temu, czyli wypracowanemu w dzieciństwie stylowi przywiązania czujemy się z partnerką czy partnerem bezpiecznie, bo z góry zakładamy takie zaufanie – dopóki ktoś nas oczywiście w tym oczekiwaniu nie zawiedzie. Ale póki to nie nastąpi po prostu dajemy komuś kredyt zaufania w tym względzie i jesteśmy też gotowi odwzajemnić takie wsparcie, czyli wywiązywać się z pokładanego w nas zaufania. Jeśli jednak w dzieciństwie nauczyliśmy się niepewnego stylu przywiązania – na przykład w sytuacji, kiedy matki nie było na czas, nie znalazła się w odpowiednim miejscu żeby nas wesprzeć, czy wręcz takiego wsparcia nam odmówiła, to kształtujemy później dorosłą intuicję opartą na fundamentalnej nieufności do innych, co będzie wywierało negatywny wpływ na każdy związek w naszym dorosłym życiu. W efekcie wykształcamy w sobie szereg reakcji – od obwiniania innych za brak wsparcia aż po wycofanie się i lizanie własnych ran, zamiast o takie wsparcie poprosić. Takie osoby, jeśli nie przepracowały tego już w dorosłości, nauczyły się po prostu błędnej dynamiki relacyjnej, w konsekwencji czego nie będą zdolne do zdania egzaminu właśnie z takich przedmiotów jak wgląd, wzajemność czy regulacja emocji. W kontekście zaś wsparcia będzie je cechowało z jednej strony negatywne poszukiwanie wsparcia oraz negatywne ofiarowanie wsparcia zamiast pożądanych w związku pozytywnych aspektów wsparcia zarówno po stronie poszukiwania, jak i oferowania. 

Jak pokazują badania opublikowane w 2020 roku w Journal of Social and Personal Relationships i przeprowadzone przez zespół badaczy z Uniwersytetu Brook rodzaj udzielanego wsparcia jest kluczowym spoiwem lub destruktorem naszych związków. Przebadano 89 par dopiero rozpoczynających związki, czyli w średnim wieku oscylującym wokół dwudziestu lat. Grupę tę dobrano celowo, by zapewnić sobie osoby o świeżych, a więc silnych związkowych emocjach. Najpierw przedstawiono im serię hipotetycznych związkowych sytuacji i poproszono o wskazanie rodzaju swojego zachowania oraz motywacji, która nim kieruje. Na tej postawie ustalono poziom kompetencji romantycznych dla każdego z partnerów w parze. Następnie zaaranżowano w każdej z par dwie rozmowy – w każdej z nich jeden z partnerów miał się zwrócić o wsparcie w dokonaniu jakiejś ważnej zmiany po swojej stronie, a drugi zdecydować w jaki sposób takiego wsparcia może udzielić. Całość rozmów zaś rejestrowano i następnie poddano ocenie zespołowi specjalistów. Okazało się, że w rozmawiających parach pojawiły się dwa mechanizmy poszukiwania wsparcia – pozytywny i negatywny oraz dwa mechanizmy oferowania wsparcia – również pozytywny i negatywny. W pozytywnym poszukiwania wsparcia pojawiło się proszenia o pomoc z odpowiednim szacunkiem, z wyrażaniem pozytywnych uczuć i równie pozytywnym odpowiadaniem na sugestie czy pytania. W negatywnym poszukiwaniu wsparcia obecne było narzekanie i marudzenie, życzeniowość, żądanie pomocy oraz mechanizmy obronne. W pozytywnym oferowaniu wsparcia miało miejsce potwierdzanie uczuć, zachęcanie do dyskusji, przedstawianie konkretnych sugestii, czy dbanie o fizyczny komfort. W negatywnym oferowaniu wsparcia natomiast pojawiło się obwinianie, krytykowanie, brak zaangażowania czy zmiana tematu na siebie. Wynik zaś całości badań pokazał niebudzącą wątpliwości zależność: im większe kompetencje romantyczne, tym bardziej pozytywne zarówno poszukiwanie wsparcia, jak i jego oferowanie. Im zaś bardziej pozytywne wsparcie zarówno po stronie poszukiwania, jak i oferowania, tym bardziej szczęśliwy, spełniony i rokujący nadzieję na przyszłość związek. Czy to czasem nie skłania nas do refleksji i odpowiedzenia sobie na pytanie, w jaki sposób w naszym związku ostatnio poszukiwaliśmy wsparcia i jaką ofertą reagowaliśmy, kiedy takiego wsparcia poszukiwała nasza partnerka czy partner? Albo postawmy sobie to pytanie inaczej: czy zdalibyśmy te trzy egzaminy ze sztuki wglądu, sztuki wzajemności i relacyjnej inteligencji emocjonalnej, by otrzymać dyplom? Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/talking-apes/202101/how-good-is-your-romantic-competence (https://www.psychologytoday.com/us/blog/talking-apes/202101/how-good-is-your-romantic-competence)

#186 Drugi biegun zemsty

186 Drugi biegun zemsty

Czy zemsta może mieć pozytywny aspekt? „No przecież zawsze ma pozytywny – odpowie Stefan – kiedy widzę jak cierpi ktoś kto mnie zranił, to jak mawia pan z kabaretu – jakby mi mały Jezusek przez gardło bosą stópką przebiegł”. Światowa i polska literatura są pełne opowieści o zemście – od powieści Mario Puzo, po dzieła Aleksandra Fredry. W filmach widzimy jak Henryk Kwinto mści się na Gustawie Kramerze, czy Denzel Washington na zabójcach swojej przyjaciółki w Equalizerze 2. I kiedy czytamy te książki, oglądamy takie filmy, czy też jesteśmy autorami jakichś naszych życiowych zemst gdzieś z tyłu głowy kołacze się przynosząca ulgę myśl „dobrze im tak”. Anatol Ulman – jeden z moich ulubionych pisarzy, napisał kiedyś, że smak własnej krwi w ustach jest przyjemny, a w każdym razie budzi ochotę na cudzą. To krótkie zdanie zaś definiuje zemstę lepiej od niejednego słownika. Bo zemsta to takie działanie, w którym odpłacamy komuś tym samym lub srożej za jakąś krzywdę, którą od tej osoby doznaliśmy. I kiedy to następuje mamy nadzieję, że nieznośne napięcie krzywdy i upokorzenia zaczynie znikać z systemu. I najgorsze, że wcale nie jest to nasz pomysł – taką strategię otrzymaliśmy w spadku od jaskiniowców i innych rumianych poprzedników – wystarczy sobie przypomnieć sławetne „oko za oko, ząb za ząb!” Kiedy zaś zanurzamy się w kulturze i tradycji gloryfikującej słodycz zemsty nawet nie zauważamy, jak destrukcyjne jest to dla nas samych. Już Konfucjusz nas przestrzegał: „zanim wyruszysz drogą zemsty wykop dwa groby”. Jedne dla twojego wroga, drugi dla ciebie. Bo zemsta z czysto psychologicznego punktu widzenia, to jeden z najbardziej destrukcyjnych mechanizmów, który serwujemy sami sobie. A dzieje się tak nie dlatego że się mścimy i chcemy wyrównać rachunki. Dzieje się tak wyłącznie dlatego że czynimy to źle. W zemście zabijamy siebie, bo po prostu nie umiemy się porządnie i prawidłowo mścić. I dzisiaj proponuję naukę zemsty, w jej prawidłowej formie, ale zanim zaczniecie ostrzyć noże i szykować się do walki musimy się jeszcze przyjrzeć temu co na poziomie emocjonalnym dzieje się w nas kiedy dokonujemy zemsty. Otóż w powszechnym przekonaniu dokonanie zemsty ma przynieść nam rodzaj katharsis, uwalniającej ulgi w poczuciu, że dokonała się sprawiedliwość, a sprawca czy sprawcy jakiejś krzywdy zostali ukarani oraz wyedukowani na przyszłość, by więcej nam krzywdy nie robić. Niestety jest dokładnie odwrotnie, co udowodniły badania tak zwanego paradoksu zemsty – doktorzy Daniel Gilbert z Harwardu oraz Timothy Wilson z Uniwersytetu Virginia w 2008 roku. W serii eksperymentów utworzyli oni ze studentami trzy grupy inwestycyjne, po czym w dwóch z nich umieścili podstawionych pomagierów, których zadaniem było doprowadzić do inwestycyjnego fiaska. Oczywiście w tych dwóch grupach zysk okazał się dużo mniejszy niż w grupie bez sabotażysty. Następnie w jednej z grup umożliwiono finansowe ukaranie winnego. Spodziewano się, że tam gdzie pojawiła się możliwość zemsty po stracie pojawią się po jej wykonaniu dużo bardziej pozytywne zmiany w samopoczuciu, co zresztą deklarowali sami studenci we wszystkich grupach – a mianowicie, że możliwość zemsty poprawi nastrój tym, którym dane było jej dokonać. Kiedy jednak po fakcie w specjalnej ankiecie zmierzono poziom pozytywnych emocji we wszystkich grupach to okazało się, że w grupie, w której dokonano zemsty były one najniższe z wszystkich. A to wskazuje, że my jedynie przewidujemy, że zemsta przyniesie nam satysfakcję, jednak w rzeczywistości po fakcie wcale  nam jej nie przynosi. Ale na tym nie koniec – w 2020 r. Brad Bushman z Uniwersytetu Stanowego Ohio odkrył w badaniach, że wyładowanie swego gniewu w zemście oprócz iluzji poczucia ulgi ma jeszcze jeden ukryty faktor – otóż podnosi poziom agresji u mściciela, w efekcie czego jest on zdolny do zadania dużo większych krzywd temu, na którym się mści niż by to wynikało z prostego rachunku sprawiedliwości. Wyładowanie więc agresji wcale nie usunęło jej z organizmu, a wręcz ją umocniło. To zaś powoduje, że często zemsta zamiast stłumić wrogość niejako wydłuża działanie dyskomfortu doznanej krzywdy. W efekcie czego zemsta okazuje się nie adekwatna do krzywdy i często nie jednorazowa. Na co z kolei sprawca czynu również reaguje chęcią odwetu i wówczas mamy do czynienia z nigdy nie kończącym się mstliwym zapętleniem, w którym po jakimś czasie co poniektórzy już nawet zapominają co było przyczyną pierwotnej zemsty. Ważne staje się wyłącznie to, by w coraz to większym stopniu zadawać coraz to mocniejsze ciosy swojemu wrogowi. Bo w pogoni za ulgą i lepszym samopoczuciem czujemy się jedynie coraz gorzej. To rodzaj grobowca, który sobie konstruujemy za życia – dokładnie tak, jak nas przestrzegał Konfucjusz. 

No dobrze, ale jak ma się do tego to co powiedziałem wcześniej? To że nie umiemy się prawidłowo mścić i pora się tego porządnie nauczyć? Przyjrzymy się prostemu przykładowi. Oto wracają na mini-wykładową scenę Stefan z Grażyną. Nie widzieli się ładnych kilka lat i teraz spotykają się przypadkiem na ulicy. Przez te lata Stefan stracił nieco włosów i obecnie jego wysokie czoło już delikatnie przechodzi na plecy. Natomiast Grażyna nie zwykła była słuchać przestróg przed pączkami i zażerania stresów czekoladkami, więc się jej nieco przytyło. No dobra, całkiem spore nieco – na oko dobre dwadzieścia kilogramów, przez co kiedy stoją razem ze Stefanem już na pierwszy rzut oka nie wiadomo, które z nich połknęło piłkę lekarską a które plażową. Jedno się w nich jednak nie zmieniło, otóż Stefan tradycyjnie ciężko jarzy i tak jak dawniej śmieje się z usłyszanego dowcipu dopiero dziesięć minut później, kiedy już rozmowa dotyczy czegoś zupełnie innego. I tym razem Stefan więc nie zajarzył i wskazując wystający brzuch Grażyny zadaje jej następujące pytanie: „O, a który to miesiąc?” Ups… nastaje złowroga cisza, którą wykorzystamy by wprowadzić dwa alternatywne scenariusze reakcji dyszącej potrzebą zemsty Grażyny. W pierwszym scenariuszu Grażyna wali w łeb Stefana i kiedy ten pochyla się oszołomiony zasadza mu tęgiego kopniaka prosto w orzeszki, co już na pewno Stefan zajarzy od razu. Następnie Grażyna biegnie do domu, odnajduje na starym pen drivie zdjęcia gołego Stefana, z którym kiedyś w zamierzchłych czasach usiłowała kręcić pornola i wrzuca do sieci z komentarzem „w ogóle wtedy nie było zimno”, żeby ewentualne przyszłe seksualne partnerki Stefana mogły się zorientować, że nie ma się co po nim spodziewać cudów. W drugim scenariuszu… No właśnie, czy Grażyna może wykorzystać tę siłę i motywację, którą czuje w sobie chcąc się zemścić na Stefanie w zupełnie inny sposób? Tutaj otrzymujemy podpowiedź od dr Ilisy Kaufman, amerykańskiej psycholog, specjalisty od zaburzeń obsesyjno kompulsywnych i twórczyni sławetnych bransoletek stosowanych w terapii zapobiegania reakcji na ekspozycję. Otóż dr Kaufman podpowiada, że potrzeba zemsty jest w nas tak silna i zakorzeniona, a co za tym idzie wywołuje tak potężną dawkę motywacji, że aż szkoda by było tracić te energię na działania przynoszące komuś krzywdę. Zamiast tego można wykorzystać ten przepotężny potencjał energetyczny by zrobić coś dobrego, pożytecznego czy po prostu korzystnego dla samego siebie. A żeby to mogło mieć miejsce wystarczy obrócić jedynie grot wektora zogniskowania naszej uwagi z osoby, na której chcemy dokonać zemsty, na siebie. Jednak nie po to by mścić się na sobie, ale po to by mścić się na kimś pracując ze sobą. A więc idąc tropem tego rozwiązania w drugim scenariuszu Grażyna w zemście na Stefanie bierze się za pracę nad sobą. Dieta, kosmetyczka, ciuchy, bieganie, by wrócić do dawnej sylwetki, na której widok Stefan zaślini się jak niemowle. I paradoksalnie Grażyna zaczyna robić dla siebie coś, czego główną siłą napędową jest zemsta i chęć sprawienia by Stefan cierpiał uświadomiwszy sobie (a prędzej czy później przecież zajarzy), jak bardzo się pomylił w swojej ocenie. Jednak jest w tym pewien haczyk. Rodzaj kluczowego momentu w całej metodzie, którego przegapienie powoduje, że tak jak w grze w Chińczyka trafiamy na pechowe pole, które nas przekierowuje na początek gry i cały wysiłek na nic. Tym kluczowym momentem jest uświadomienie sobie korzyści, których gatunkowy ciężar przekracza swoją wartością potencjalny zysk z samej zemsty. Pokażmy to na przykładzie: oto mały Jasiu, który przez całe swojej dzieciństwo słyszy od swojego ojca, prowadzącego mały stolarski geszeft, że do niczego się nie nadaje, niczego nie osiągnie i do tego jest leniwy. W chęci udowodnienia ojcu jak się myli, czyli de facto w zemście Jasio zaciska zęby i pracuje w pocie czoła nad swym życiowym sukcesem. Kiedy jest już po trzydziestce jest właścicielem wziętej meblarskiej firmy, której aktywa już wielokrotnie przewyższają cały ojcowski dorobek życia. Jednak dorosły już Jan nie jest spełnionym i szczęśliwym człowiekiem, bo wszystko co robi, robi po to by odzyskać dawno utraconą akceptację ojca. Mści się na nim za jego brak wiary i wszystko w swym życiu podporządkował by udowodnić ojcu jak bardzo się co do niego mylił. I właśnie dorosły Jan ląduje na kozetce psychoterapeuty bo przegapił ten kluczowy moment. Nie zauważył, że korzyść osiągnięta w jego życiu, którą zapoczątkowała energia zemsty już dawno przestała być adekwatna do krzywdy, która stała na początku drogi. A gdyby to zauważył, to zrozumiał by, że wprawdzie rozruch nastąpił z zemsty, ale na pewnym etapie zemsta już przestaje mieć znaczenie. Znaczenie ma to, że już nic nikomu – włączając w to własnego ojca – nie musi w życiu udowadniać. A zatem w tej metodzie zemsta nie jest zwieńczeniem drogi czy jej celem. Zemsta to jedynie rodzaj początkowego zamachowego koła, które dzięki swojej energii nadaje bieg sprawom. I tylko do tego jest nam to koło potrzebne. Bo kiedy system się już rozkręca jego siłą napędową staje się korzyść, którą generuje, a nie krzywdę czy cierpienie które komuś przynosi. Dlatego Grażyna wzięła się za siebie i po jakimś czasie, kiedy odkryła, że dokonuje właśnie czegoś, do czego nie mogła się zmobilizować przez całe życie, to jest jej z tym dobrze. I to świetne uczucie i korzyści dla niej samej, a nowy rodzaj satysfakcjonującej egzystencji staje się na tyle ważny, że Grażyna już nawet nie pamięta Stefana. A zaraz to ten łysy, z brzuchem i obśliniony. Aha, no to niech sobie idzie i cieszy się podróżą. 

Pozdrawiam

https://www.apa.org/monitor/2009/06/revenge (https://www.apa.org/monitor/2009/06/revenge)  

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-beginning-the-end/202102/the-psychology-revenge (https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-beginning-the-end/202102/the-psychology-revenge)

#187 Nieuświadomione źródła niepokoju

187 Nieuświadomione źródła niepokoju

Coraz więcej osób doświadcza obecnie poczucia niepokoju, którego źródeł nie są w stanie  wskazać. Po prostu odczuwają niepokój, rodzaj nieustannie tlącego się w tyle głowy lęku, który towarzyszy im przez wiele godzin w ciągu dnia, a czasem przez cały dzień i kiedy ich spytać czego dokładnie ten lęk dotyczy, o co się niepokoją, to bezradnie rozkładają ręce i jedyną odpowiedź, jakiej są w stanie udzielić jest odpowiedź „nie mam pojęcia, nie wiem”. I tu pojawia się problem, bo wszystkie znane mi sposoby pokonywania lęku są oparte o metody, w których podstawą, a jednocześnie niezbędnym warunkiem skuteczności jest lokalizacja źródła lęku. Bo żeby pokonać strach, znaleźć nań sposób, oswoić go, pozbyć się go czy sprawić, by przestał nam doskwierać, trzeba wiedzieć czego się boimy. Jeśli na przykład u podłoża lęku leży obawa o coś, czego nie znamy, o jakieś niewiadome, to jednym ze sposobów jest poznanie tego czego nie znamy i jeśli to jest możliwe wówczas lęk znika. To na przykład sytuacja, w której ktoś boi się wziąć do ręki świecącą neonówkę, bo uznaje, że jeśli ten przedmiot emituje tak jasne światło to jednocześnie musi to oznaczać, że jest bardzo gorący, w więc wzięcie go do ręki musi spowodować silne oparzenie skóry. Kiedy jednak druga osoba tuż obok demonstruje, że wzięcie do ręki neonówki nie powoduje oparzenia, to jednocześnie nasz delikwent odważa się również to uczynić. A kiedy się przekonuje, że neonówka nie jest gorąca przestaje się bać, by wziąć do ręki kolejne. To klasyczny przykład dekonstrukcji lęku poprzez dostarczenie brakującej wiedzy, która stanowiła jego podłoże. Jednak co w sytuacji, w której osoba odczuwająca lęk nie jest w stanie wskazać jego źródła i mimo, że nie wie czego się boi, to jednak uczucie niepokoju towarzyszy jej przez większość czasu? Wówczas wyjaśnieniem może być jeden z formatów przeciążenia sensorycznego – i to według mojego doświadczenia w pracy z ludźmi dużo bardziej powszechne zjawisko niż może się wydawać. Czym jest przeciążenie sensoryczne: to sytuacja, w której jeden z naszych zmysłów – dotyk, wzrok, słuch itd podlega nadmiernej stymulacji, czyli otrzymuje więcej bodźców, z których informacji dostarczanych do mózgu jest tak dużo, że nie jest on w stanie w prawidłowy sposób ich odfiltrować i przetwarzać. Problem jednak z powszechnym postrzeganiem przeciążenia sensorycznego jest taki, że upatrujemy jego źródeł przede wszystko w aktywności społecznej. Na przykład podczas oczekiwania na lot na jednym z gigantycznych chińskich lotnisk, gdzie wszyscy się przepychają, ocierają o siebie i hałasują. Albo na włoskim mercato, gdzie sprzedawcy z wąsko ustawionych stoisk przekrzykują się w zachwalaniu swojego towaru. Czy też pracując w firmie z ogromnym open space’m, gdzie w bliskiej odległości kilkadziesiąt osób jednocześnie rozmawia przez telefon. Jeśli zaś przyjąć – co wynika z badań – że to właśnie przeciążenie sensoryczne powstałe w efekcie takich ekspozycji na gęsty i gwarny tłum jest źródłem niepokoju, którego nie potrafimy wyjaśnić, to jak wytłumaczyć, że właśnie teraz, kiedy poprzez pandemiczne obostrzenia generalnie jesteśmy izolowani od takich tłumnych atrakcji uczucie niepokoju towarzyszy coraz większej ilości ludzi? Przecież wielu z nich siedzi w domach, pracuje w domach i znacznie ograniczyło swoje kontakty ze znajomymi. A zatem siłą rzeczy wraz z tym ograniczeniem powinno zostać ograniczone również ryzyko przeciążenia sensorycznego. Niestety jest dokładnie odwrotnie, bo ten efekt serwujemy sobie sami i to zarówno w formacie zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Pokażmy to na przykładach począwszy od zewnętrznego. Oto jest niedziela rano i postanawiasz (o zgrozo), że do porannej kawy obejrzysz sobie jakiś program informacyjny. Na pierwszej stacji rozmawiają politycy odpytywani przez panią redaktor. Jednak tak naprawdę to nie jest rozmowa, w której kiedy ktoś mówi, to inni słuchają. Otóż wszyscy ci ludzie mówią jednocześnie próbując się nawzajem zagłuszyć i to niestety z panią redaktor na czele. Dyskomfort czujemy już kiedy dwie osoby mówią jednocześnie, a tutaj mamy standardową sytuację, w której jednocześnie mówi czasem nawet pięć – sześć osób. Oczywiście mózg zaczyna ci parować, bo nie jest w stanie wychwytywać z tej kakofonii dźwięków na tyle rozpoznawalnych kwestii by ułożyć z nich jakikolwiek logiczny przekaz, więc już po kilkudziesięciu sekundach tego jazgotu zmieniasz stację. Teraz słuchasz wypowiedzi jakiegoś eksperta, który mówi, że potrzebna jest nowa strategia podatkowa bo brakuje kasy i teraz należy wprowadzić obowiązek podatku od oddechu. Po czym pojawia się drugi ekspert mówiący, że pora zlikwidować podatek od krasnali ogrodowych, bo spodowuje on, że te cudne tradycyjne kulturowe perełki znikną z polskich ogrodów. Pstryk i znowu zmieniasz kanał. A na nim akurat dyskutują trzy panie ekspertki na temat zgubnego działania cukru na nasz organizm w skutek którego wszyscy zaraz umrzemy. No tak kiwasz głową – to przecież wiadomo. I nagle stacja przerywa nadawanie bo pojawia się blok reklamowy, więc przed twoimi oczyma zaczynają śmigać kolorowe obrazki batoników, napojów gazowanych, czekoladek i kisielu. Zaraz zaś po reklamie zapowiadany jest reportaż z otwarcia nowej, sfinansowanej z unijnych środków, wielkiej i nowoczesnej cukrowni. Wystarczy tych przykładów, a mógłbym tak bez końca. Jednak dodajmy – cała kawowo telewizyjna akcja trwała zaledwie kilka minut, natomiast nie dość że dostarczyła nam potężną dawkę informacji, to jeszcze wiele z nich było sprzecznych ze sobą. I tutaj mózg zareaguje dokładnie tak samo, bo z jego perspektywy to również potężne przeciążenie sensoryczne. I co najgorsze w efekcie tych zaledwie kilku porannych minut zostało stworzone idealne podłoże do tego, by w późniejszych porach dnia pojawiło się uczucie niepokoju. I jego źródeł oczywiście nie będziemy potrafili wskazać, bo nawet nie wpadniemy na to, że stoją za nimi te telewizyjne wrzeszcząco straszące głowy. I jak się okazuje wcale do tego nie potrzebujemy interakcji w tłumie – wystarczy siedzenie w domu i kompensowanie sobie braku zewnętrznych atrakcji częstszym oglądaniem telewizji, czy serfowaniem po portalach społecznościowych w poszukiwaniu wieści ze świata, co ma dokładnie taki sam skutek. 

Jednak tak samo groźny co zewnętrzny jest wewnętrzny format przeciążenia sensorycznego, który niestety serwujemy sobie sami i to na własne życzenie. Żeby pokazać jeden z jego aspektów – również przydarzający się najczęściej – posłużymy się psychologiczną koncepcją określaną jako efekt pilności/nagłości, którą spróbuję pokazać na przykładzie dwóch alternatywnych koncepcji, które tworzymy w głowie. Pierwszą jest koncentracja na procesie (czyli coś co możemy nazwać postawą „nie pilną”), drugą koncentracja na zamierzeniu (czyli postawa „pilna”).Różnica zaś pomiędzy tymi dwiema postawami przebiega wzdłuż osi aktywności jako celu samego w sobie i aktywności jako działań prowadzących do jakiegoś celu. Zacznijmy od drugiej opcji. Oto Ewa, która kieruje się imperatywem wykonania zadań, w którym celem jest możliwie jak najszybsze osiągnięcie tego, co ma zostać zrobione. Dla przykładu – kiedy Ewa pije poranną kawę to jej koncentracja nie obejmuje kawy, ale to co ma zrobić po jej wypiciu. To rodzaj postawy: „jeszcze tylko kawa i już się za to biorę”. I ten wzorzec dotyczy każdej jej czynności – są wykonywane głównie po to, by móc je mówiąc potocznie „odfajkować” i przejść do kolejnych. I nie ma znaczenia jakie to czynności – czy prywatne czy zawodowe. Bo niezależnie od tego za co się Ewa zabierze, zawsze jest coś co już wisi w powietrzu i co jest do zrealizowania później. Z tej perspektywy siedzenie w fotelu i picie kawy jest marnotrawieniem czasu, chyba że w trakcie tej czynności jest wykonywane jakieś zadnie – na przykład rozmowa, ustalenia, negocjacje itp. I tę postawę widać po tym jak Ewa się porusza. Szybko chodzi, szybko mówi i szybko śpi. Moglibyśmy powiedzieć, że kierując się ideą wydajności Ewa uznaje, że wydajność jest mierzalna wyłącznie poprzez ilość czynności do wykonania. Na przykład dla tego typu osób nie tylko medytacja jest koszmarem, ale nawet sam relaks – chociażby kilkuminutowy. To życie w nieustannym gorączkowym pośpiechu, który Ewa sobie sama narzuca i który – kiedy ocenimy obiektywne efekty tak naprawdę w wielu przypadkach w ogóle nie jest potrzebny, bo niczego nie wnosi – ani wydajności ani też jakości. Co więcej – Ewa uznaje się za osobę zadaniową i sprawczą, ale pewnie nas to nie zdziwi, że uczucie niepokoju towarzyszy jej częściej niż innym ludziom i to właśnie na skutek tego samego mechanizmu, którym nieustannie atakuje swój mózg – przeciążenia sensorycznego.

Na drugim biegunie znajduje się Robert, który jest wyłącznie skoncentrowany na procesie a nie na zamierzeniu. Kiedy pije kawę, to oczywiście rozmyśla nad piciem kawy a nie nad tym co będzie za chwilę. Dla niego istotne jest to co robi, kiedy to robi, a już nie koniecznie to, że może to do czegoś doprowadzić. To oczywiście ma swoje dobre i złe strony. Robert rzadko się irytuje, mniej męczy i generalnie jest szczęśliwszy, ale czy aby na pewno wywiązuje się ze wszystkich zamierzeń. Są takie, za które się bierze i których nigdy nie doprowadza do końca. Mamy zatem dwie skrajności na osi pilność/nagłość, czyli miejsce, w którym znajduje się Ewa i nie pilność/nie nagłość, na którym znajduje się Robert. Kiedy zaś przypatrujemy się tej osi to wydaje nam się logicznie, że najlepiej się usadowić gdzieś po środku – być odpowiednio sprawczym ale się nie zajechać, prawda? Jednak tutaj czeka nas niespodzianka. Otóż okazuje się, że po pierwsze lokalizacja na tej osi jest związana z naszymi indywidualnymi cechami, ale po drugie znajduje się na niej pewna niewidzialna granica, która również jest umieszczona w różnych miejscach dla każdego z nas osobna. Jednak problemy pojawią się wówczas, kiedy niezauważenie ją przekroczymy w stronę Ewy, a wówczas stabilność systemu zostaje zagrożona. A tą granicą jest właśnie pojawienie się odczucia lęku, którego źródeł nie potrafimy sobie w prosty sposób wyjaśnić. Zaś jego pojawienie się jest dla nas doskonałym wskaźnikiem, że oto właśnie przekroczyliśmy własną granicę aktywności pomiędzy nie pilną/nie nagłą a pilną i nagłą częścią osi. 

Jak widać nawet irracjonalne poczucie lęku, który zaczyna nam towarzyszyć za dnia – mimo iż zrazu nie potrafimy wyjaśnić i zlokalizować jego przyczyn – może być dla nas bezcenną informacją, że właśnie w naszym systemie opartym na neuroprzekaźnikach zaczęły się dziać jakieś niepokojące rzeczy. A jeśli tak, to najwyższy czas przyjrzeć się naszym nawykom i aktywnościom i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nie przekroczyliśmy w nich granicy zewnętrznego, czy wewnętrznego przeciążenia sensorycznego. Polecam to zrobić, bo to wielce uwalniające!

Pozdrawiam

#188 Samodyscyplina jako autoterapia

188 Samodyscyplina jako autoterapia

Wyobraźmy sobie, że wszyscy terapeuci, psycholodzy, czy inni pomagacze nagle zniknęli. Po prostu ich nie ma  – ale też wraz z nimi nie ma żadnych gabinetów, żadnych wspomagających filmików w sieci, żadnych psychologiczno rozwojowych podręczników. Teraz siedząca na kanapie Grażyna woła w stronę kuchni: „Stefan przynieś chipsy – dzisiaj się fajnie zaczęło!”. Zatem rozglądamy się po tym opuszczonym przez terapeutów świecie i nagle dochodzimy do wniosku, że z naszymi problemami zostaliśmy sami. Sami musimy sobie teraz poradzić z naszymi emocjami – w tym z niepokojem, czy stresem. Sami musimy jakoś ogarnąć poprawę jakości naszych relacji, komunikację z innymi i co najważniejsze: to co nie zawsze fajnego dzieje się w naszych głowach i co często ma dość kiepski wpływ na to jak sobie radzimy sami ze sobą. I to zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Kiedy zaś stoimy przed takim wyzwaniem – znikąd pomocy, a w głowie coraz gęściej od nierozwiązanych problemów, to prędzej czy później musimy sobie zadać pytanie: czy istnieje jakiś sposób, dzięki któremu możemy znacznie sami poprawić naszą psychiczną kondycję, mentalną jakość egzystencji czy przynajmniej złagodzić negatywne konsekwencje problemów, z którymi się borykamy? Czy istnieje jakiś psychologiczny kamień filozoficzny, rodzaj cudownego eliksiru, którego możemy użyć by sobie pomóc i nie chodzi tu o żadne zioło, czy pigułę, które rozwiązują problemy jedynie na kilka godzin, ale coś co mogło by skutecznie działać przez całe nasze życie? Otóż wiele ostatnich badań nad obszarem naszych psychologicznych problemów wskazuje, że istnieje taki środek, czy też sposób, tyle, że znajduje się w obszarze, który rzadko kiedy łączymy z jakością naszego psychicznego życia. Żeby zaś pokazać gdzie go szukać posłużę się przykładem. Tym razem obserwujemy Anię, szefową marketingu jednej z międzynarodowych korporacji. Jej przedpandemiczny standard życia, to dużo lotów, służbowych podróży, firmowych spotkań, podejmowanie wysoko ryzykownych decyzji i nieustanna specjalizacja, by utrzymać się na profesjonalnym topie. Obecnie zmieniło się jedynie przemieszczanie z miejsca na miejsce, większość spotkań jest on-line, ale stres, adrenalina i poziom odpowiedzialności są dokładnie takie same. Ania wieczorem – kiedy dzień pracy jest już za nią mówi sobie: „no dzisiaj był czad, muszę to jakoś odreagować” i sięga po lampkę wina. Kiedy ją pije, podkula nogi pod siebie, przykrywa się szlafrokiem i mruczy z zadowolenia „jak to dobrze się tak nieco odprężyć i znieczulić”. Następnie dolewa sobie wina i czuje jak jej ciało powoli się relaksuje. Teraz przenieśmy się trochę w czasie – jest dokładnie 3.33 w nocy. Ania wybudza się ze snu, człapie do łazienki i po drodze mija stolik na którym stoją dwie opróżnione wieczorem butelki wina. Ten widok odpala w Ani potężne poczucie winy pomieszane ze wściekłością i wstydem. Przecież to miała być tylko jedna lampka. Tyle razy sobie obiecywała, że nie przekroczy tej jednej lampki, a teraz jak co noc o 3.33 obiecuje sobie, że od teraz to się zmieni. Przecież chyba ma nad swoim życiem jakąś kontrolę, odrobinę samodyscypliny? Po czym kiedy przeniesiemy się w czasie o kolejne 24 godziny zobaczymy dokładnie te samą scenę – o 3.33. Ania mijając stolik z pozostawionymi dowodami alkoholowego wieczoru ponownie obiecuje sobie, że od dzisiaj się to zmieni. 

Powyższego przykładu używam celowo i to z dwóch powodów. Pierwszy to alkohol. Okazuje się, co potwierdzają dane sprzedaży, że obecnie w spożyciu alkoholu idziemy na rekord – po prostu pijemy coraz więcej i coraz częściej. A to oznacza, że coraz rzadziej dysponujemy umiejętnością by sobie go odmówić. Drugi powód to Ania. W rzeczywistości nie jest to zmyślona historia ale osobiste doświadczenia z alkoholem opisane w książce „Obnażony umysł” Annie Grace. Alkohol zaś – jak utrzymuje autorka jest najlepszym papierkiem lakmusowym, po którym jesteśmy w stanie dostrzec, czy dysponujemy choć najdrobniejszym poziomem samodyscypliny. Na spożyciu alkoholu najlepiej widać naszą umiejętność odmowy – i nie chodzi tu o oszacowanie, czy ktoś ma alkoholowy problem i znajduje się w szponach uzależnienia, którego granice są dużo bardziej pojemne niż nam się zazwyczaj wydaje. Bo alkoholowa kwalifikacja dyscypliny ma znaczenie również u osób, które utrzymują swoje tygodniowe przyjmowanie alkoholu w ilości jednostek wskazywanych przez WHO jako nieprzekraczające granicy zwiększonego prawdopodobieństwa chorób. Samodyscyplina zawarta jest w samym akcie autoregulacji przyzwolenia na pokusę i jej odmowy również w kontekście cukru, a więc na przykład słodyczy, czy w rutynie aktywności dziennej. W tym jak organizujemy nasz dzień, obowiązki, przyjemności, kontakty z innymi, czy realizacje zamierzeń. Okazuje się, że samodyscyplina lub jej brak zarządza naszym życiem w dużo większej ilości obszarów, niż przypuszczamy. Jest jak pajęczyna, która oplata wszystko co robimy niewidzialną siecią połączeń i ma wpływ nie tylko i wyłącznie na to jakiego organizacyjnego porządku doświadczamy wokół siebie, ale również na to, jakiego mentalnego porządku jesteśmy w stanie doświadczać w naszej głowie. Żeby to pokazać spróbujmy posłużyć się kolejnym wyobrażeniem. Oto stoimy przed starą biblioteczną szafką z mnóstwem szuflad. Na każdej z nich jest zaś umieszczona katalogowa sygnatura z oznaczeniem, które nas informuje, że po otwarciu konkretnej szuflady powinniśmy w niej zaleźć rzeczy, które przynależą do kategorii zgodnej z informacją, która widnieje na froncie szuflady. Podchodzimy zatem do tej szafy i otwieramy szufladę, w której skatalogowano nasze relacje. Przeglądamy zawartość umieszczonych tam informacji i nagle trafiamy na karteczkę z napisem „lęk”. Przyglądamy się jej ze zdziwieniem: „Jak to lęk w relacjach? Co tu do jasnej cholery robi lęk? Przecież tego tu nie powinno być, to zupełnie nie ta kategoria.” Rozglądamy się więc dookoła w poszukiwaniu pani bibliotekarki, czy pana bibliotekarza, żeby zgłosić mu tę nieprawidłowość i naskarżyć na tajemniczego winowajcę, który włożył lęk do niewłaściwej szuflady. Jednak niestety nikogo nie znajdujemy, bo bibliotekarze zniknęli razem z terapeutami, więc sami musimy rozwiązać ten problem i przełożyć karteczkę z napisem „lęk” do innej, bardziej adekwatnej szuflady. Na przykład do szuflady z napisem „duże wyzwania” a w niej do przegródki „ostrożność”, w której lęk ma wyłącznie funkcję informacyjne, dzięki którym zmniejszamy prawdopodobieństwo popełnienia błędów i gdzie ten sam lęk jest z góry i systemowo pozbawiany funkcji blokujących. Kiedy teraz przyjrzymy się obiektywnie temu co się właśnie stało to odkryjemy, że jedyne co tak naprawdę zrobiliśmy, to uporządkowaliśmy coś co było nieuporządkowane, bo przenieśliśmy coś, co było w niewłaściwym miejscu na miejsce właściwe. I to jest pierwszy proces kluczowy dla skutecznego zarządzania zasobami naszej biblioteki. Ale istnieje jeszcze drugi proces – ten, w efekcie którego nasze karteczki przestaną się przemieszczać pomiędzy szufladami, czyli proces, który jest odpowiedzialny nie tyle za porządkowanie, ale za utrzymywanie porządku. I ten proces nazywamy samodyscypliną. I to właśnie samodyscyplina jest naszym cudownym eliksirem, za pomocą którego jesteśmy w stanie dokonać skutecznej autoterapii i pozbyć się w zupełności lub znacznie osłabić efekt i konsekwencje większości naszych psychologicznych i emocjonalnych problemów. Bo to ona sprawia, że Ania z książkowego przykładu jest w stanie przenieść dwie butelki wina z szuflady z napisem „dzisiaj był czad, muszę to jakoś odreagować” do szuflady z napisem „wyjątkowe i rzadkie okazje” lub do szuflady z napisem „rzeczy, które chowam przed sobą do czasu kiedy to ja je będę w stanie kontrolować, a nie one mnie”. Bo z punktu widzenie naszej wewnętrznej bibliotecznej szafy kategorie szuflad nie mają znaczenia. Równie dobrze mieszczą się w nich nasze nawyki żywieniowe, jak zarządzanie emocjami. Poranne rytuały czytania książki, jak dogadanie się ze swoim wewnętrznym krytykiem. Lista rzeczy do zrobienia w ogródku, jak i poprawianie umiejętności empatycznej komunikacji z partnerem czy partnerką. Znaczenie ma porządek i dyscyplina. To dzięki nim wiemy po co coś jest i do czego służy. W czym szkodzi, a w czym pomaga. Co oznacza i jak to wykorzystać. To właśnie magiczny eliksir rozwiązywania większości problemów – jak wskazują badania od zwiększenia efektywności, do poprawy zdrowia i samopoczucia, od utrzymywania właściwej wagi, po odpowiednią drożność połączeń neuronalnych w mózgu, od profilaktyki zachorowań, po zwiększenie szans na zawodowy sukces. Badań, które potwierdzają ten związek samodyscypliny i naszego dobrostanu fizycznego oraz psychicznego jest naprawdę sporo i każdego roku ich przybywa. Aż grzech z tego mechanizmu nie skorzystać, prawda? 

Jednak tutaj pojawia się wydawałoby się mały, a w rzeczywistości ogromy problem. Bo z samodyscypliną jest tak, że uwielbiamy ją deklarować i przekonywać samych siebie i wszystkich dookoła, że ją posiadamy, podczas gdy w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie, co widać nie tylko po tym czy potrafimy włożyć lampkę wina do odpowiedniej szuflady i ją tam utrzymywać, ale nawet po najmniejszych nawykach naszego codziennego dnia. Dlatego proponuję proste ćwiczenie, które pozwoli ci sprawdzić swój własny poziom samodyscypliny i jednocześnie jest doskonałym narzędziem za pomocą którego możesz ten poziom znacznie zwiększyć. Ćwiczenia to nazywa się grą w trzy rzeczy i jego autorką jest wspomniana wyżej Annie Grace. Zaczniemy od jego wstępnej łatwej wersji, ale już takiej, która pozwoli dużo się o sobie dowiedzieć. Otóż przez najbliższy tydzień – począwszy od jutra – każdego dnia zrób trzy rzeczy, których nie masz ochoty robić, ale takie które powinnaś, czy powinieneś zrobić i których nie obejmują twoje codzienne rodzinne czy zawodowe obowiązki lub takie, które od jakiegoś czasu odkładasz. Nie muszą być duże – o wiele ważniejsze jest to, że naprawdę ci się za nie nie chce zabrać, a wiesz, że w końcu by się przydało. Ale to nie koniec. Również każdego dnia zrezygnuj ze zrobienia trzech rzeczy, które dla odmiany masz ochotę zrobić, ale których robić nie powinieneś czy nie powinnaś. Dasz radę skrupulatnie wypełnić to zadanie – zrobienia trzech niechcianych rzeczy i rezygnacji z trzech chcianych przez najbliższy tydzień? Powodzenia – czas rozpocznie swoje odliczanie od jutrzejszego poranka.

Pozdrawiam

#189 Toksyczna pozytywność

189 Toksyczna pozytywność

Zaraz, zaraz. Jak to toksyczna pozytywność? Czy coś pozytywnego może być toksyczne, czyli negatywne? Badania przeprowadzone w 2020 r. przez autorów serwisu „Science of People” wskazują, że 75% badanych nigdy wcześniej nie słyszała o toksycznej pozytywności i nie ma pojęcia czego ten termin dotyczy. Jednak kiedy pokazać tym ludziom przykłady tego zjawiska, to nagle się okazuje, że większość z badanych miała z nim styczność. Aż 53% osób – z tej samej grupy badawczej – przyznało, że doświadczyło skutków toksycznej pozytywności od innych osób i to od jednego do trzech takich przypadków jedynie w ciągu ostatniego tygodnia. 15% badanych zadeklarowało, że tych przypadków w ich ostatnim tygodniu było sporo ponad trzy. A to pokazuje, że to zjawisko istnieje i towarzyszy nam na każdym kroku. Ale co najgorsze – jest dla nas głęboko destrukcyjne. Powoduje całą masę problemów emocjonalnych, mentalnych, psychologicznych, z konstrukcją lęków, poczucia winy aż po tendencje do apatii, rezygnacji i depresji. Spróbujmy zatem przyjrzeć się temu czym jest toksyczna pozytywność i pokażmy ją na przykładzie. W tym celu przenieśmy się na chwilę do mieszkania Stefana i Grażyny, którzy znowu się zeszli i nawet się ostatnio dogadują. Teraz Grażyna siedzi na kanapie i przy pomocy pilota do telewizora skacze po kanałach, zaś Stefan w drugim pokoju scroluje portale społecznościowe. Zacznijmy od Stefana, który właśnie trafił na posta opublikowanego przez jakiegoś celebrytę od motywacji, który pozdrawia z plaży na Bahamach i przekonuje jak fajnie jest mieć niezależność ekonomiczną i miliony na koncie i wystarczy kupić jego szkolenie, by też to zdobyć. Stefan odruchowo sprawdza przez komórkę stan kasy na bankowym koncie i widzi tam 216 zł, które mu zostały jeszcze na dwa tygodnie miesiąca. Po czym odwraca głowę by spojrzeć przez okno a tam śniegiem wali mimo połowy marca, pandemia, lockdown, ostrzelane przez policję instrybutory i brakuje tylko szarżujących przez osiedle dinozaurów. Następnie ponownie zerka na ekran komputera i widzi kolejny post, w którym ktoś ze znajomych wstawia cytat jakiegoś kolejnego księgowego milionera w koszuli w kwiatki „najważniejsze to myśleć pozytywnie”. Teraz Stefan siedzi chwilę nieruchomo, jakby mu ktoś przywalił jego własnym laptopem w łeb i myśli: „Do jasnej cholery, co jest ze mną nie tak?” Tymczasem Grażyna właśnie ogląda w telewizorze jakąś pięknotę, która przekonuje, że najważniejsze to pozytywnie myśleć i pokazuje, jak odzyskała idealną figurę już w dwa dni po urodzeniu trojaczków, każde o wadze małego słonia. A wszytko dzięki masażom, ćwiczeniom z indywidualnym trenerem, zabiegom z liści palmy, co jej wysłał ten gość z Bahamów i wielu godzinom codziennej wytężonej pracy nad sobą z przyklejonym do oblicza uśmiechem. Grażyna patrzy na telewizor, na siebie i na ścienny kalendarz. Zaczyna kombinować, jak też tak ładnie wyglądać, kiedy ma się codziennie na siódmą rano do roboty? Teraz Grażyna idzie do pokoju Stefana, bo przecież musi jakoś się rozładować i pyta: „Ty, Stefan, a ile nam zostało kasy do pierwszego?”, „Ostatnie dwie stówy” – odpowiada przygnieciony życiem Stefan. „A wiesz czemu tak mało?” – dopytuje złośliwie Grażyna. „Czemu?” odpowiada Stefan. „Bo nie myślisz pozytywnie ćwoku!”

Wyczytałem gdzieś ostatnio postulat, by te zaczepki milionerów, które kierują do zwykłych ludzi przekonując ich że oni również mogą zdobyć miliony, szczęście i sukces zacząć wreszcie nazywać po imieniu, czyli po prostu przemocą. Z badań wynika, że większość tych osób nie zdobyła swoich majątków ciężką pracą, tylko korzysta z zasobności męża, żony, spadku, zbiegu okoliczności, czy niestety cwaniactwa. Po za tym ich przekaz nie zawiera pełnej prawdy – pani się odchudza, bo stać ją na cały zespół fachowców, którzy nad tym procesem czuwają i to za ciężki szmal. Pan pozdrawia z plaży, na której się znalazł głównie dlatego, że udało mu się namówić tysiące osób na marzenia o własnej fortunie, którzy mu zapłacili za to, że pokaże im jak to osiągnąć. Przy czym – co istotne – 99% z tych, którzy sfinansowali mu sukces jakoś milionów nie zarobiło.

Toksyczna pozytywność wyziera jednak nie tylko z telewizora czy ze społecznościowych mediów. Otrzymujemy ją również od naszych znajomych – tych którzy uwielbiają nam mówić „nie przejmuj się, bądź pozytywny”, „mogło być gorzej”, „najważniejsze to się uśmiechać”, „myśl tylko pozytywnie” itd. Później w efekcie takich narracji sami staramy się przekonać do pozytywnego myślenia i pojawia się druga – równie ciemna strona toksycznej pozytywności, a jest nią to, co w jej imieniu robimy sami sobie. Najpierw więc starając sobie jakoś poradzić z atakującą zewsząd potrzebą pozytywnego myślenia niezależnie od sytuacji tworzymy mechanizm negowania i wypychania naszych prawdziwych uczuć z jednoczesnym zagłuszaniem ich uczuciami pozytywnymi, które nie są ani nasze ani też szczere i prawdziwe. To koncept – nie mogę myśleć negatywnie, muszę myśleć inaczej, muszę szukać pozytywów i wyłącznie nimi się kierować. W efekcie tego mechanizmu zaczyna narastać w nas poczucie winy ilekroć ta próba zastąpienia pozytywami negatywów nam się nie udaje. Obwiniamy sami siebie, za bycie niewystarczająco pozytywnymi i szukamy możliwości odpokutowania tej winy na każdym kroku. Wtedy w ekstremalnych przypadkach kiedy dzieje się coś naprawdę złego czy groźnego będziemy się dalej uśmiechać, by samym sobie pokazać jak bardzo pozytywni jesteśmy. To sytuacja trochę przypominająca kogoś żywcem wyjętego z kabaretowego skeczu, który każdą trudność, porażkę czy przeciwność losu komentuje słowami: „e…, dla mnie to nawet lepiej!”. Taka postawa wobec siebie – z zewnątrz tryskająca pozytywnością, a wewnątrz zmagająca się z poczuciem winy i usiłująca stłamsić prawdziwe emocje prędzej czy później rozładuje powstałe w ten sposób napięcie kierując je na innych. To wówczas kiedy taka osoba spotyka kogoś „niewystarczająco” pozytywnego zacznie wykazywać tendencje do minimalizowania doświadczeń tego kogoś wstawiając w to miejsce cytaty czy sentencje o potrzebie dobrego samopoczucia. To tak, jakby ktoś chciał z tobą pogadać, a ty zamiast go słuchać pokazujesz mu cytat z Paulo Coelo. I nie chodzi tutaj o sytuację, w której ktoś przerzuca na nas swój katastroficzno problemowy emocjonalny śmietnik, by poczuć się lepiej – bo takie zachowanie jest również toksyczne i omawiałem je w odcinku 106. Tu chodzi o nasze codzienne kontakty ze znajomymi, kiedy jedynym wsparciem z naszej strony jest zacytowanie hasła popularnego trenera rozwoju osobistego. Stąd też bierze się postawa, która prowadzi do zawstydzania czy karania innych za to że są niewystarczająco pozytywni. To właśnie sytuacja, w której mówisz komuś, że za mało zarabia wyłącznie dlatego, że myśli negatywnie. 

Powyższe efekty można scharakteryzować rodzajem makabrycznej sekwencji towarzyszącej toksycznej pozytywności – najpierw otrzymujemy ją od innych, którzy zawstydzają nią nas samych, potem w efekcie tej – jak już ją nazwaliśmy – przemocowej narracji zaczynamy atakować samych siebie, a kiedy na tym polu nie odnosimy wystarczających sukcesów, zaczynamy atakować innych zarzucając im dokładnie to samo, z czym sami się borykamy – niewystarczający poziom pozytywnego myślenia. To rodzaj sideł czy pułapki, w którą się wikłamy i która ma również szereg indywidualnych i społecznych konsekwencji. Tutaj oddajmy głos Vanessie van Edwards, psychologowi i założycielce serwisu Science of People. Po pierwsze więc mamy do czynienia z mechanizmem, który nazywa ona narastaniem negatywnego słoika. Uznaje bowiem, że za każdym razem kiedy usiłujemy przykryć jakąś naszą i szczerą negatywną myśl myślą nie naszą i nie szczerą, ale pozytywną powodujemy, że negatywna myśl nie zostaje usunięta z systemu ale ląduje w tajemniczym słoiku. I niestety z czasem ten słoik wypełnia się coraz bardziej, aż w końcu przychodzi moment, w którym słoik nie będzie w stanie już pomieścić tej zmagazynowanej negatywności, więc znajdzie ona sobie jakiś sposób, by się w naszym życiu objawić z całą mocą. W końcu tłumione negatywne emocje przewalą się przez nasze życie z impetem tsunami, którego skutki mogą być naprawdę opłakane. Po drugie posiłkując się wewnętrznym i zewnętrznym prymatem pozytywnego myślenia nieświadomie zaczynamy zmieniać nasze społeczne kontakty przewartościowując znajomych i przyjaciół tak, by otaczać się tymi, którzy są wyłącznie znajomymi na dobre czasy, czy dobrą pogodę. Wybieramy ich dlatego by wzmocnić naszą życzeniową pozytywność, bo uznajemy, że ich towarzystwo nam w tym pomoże. W ten sposób w naszej przestrzeni pojawia się coraz więcej takich osób, które towarzyszą nam wyłącznie wtedy kiedy dobrze nam się dzieje, a kiedy nasz los się odwraca znikają jak kamfora. Nie są zainteresowani kimś smutnym, a jedynie wiecznie wesołym, więc kiedy tracisz pracę, związek czy powodzenie stajesz się dla nich mało atrakcyjny. A zatem ci przyjaciele, którzy każą nam się wiecznie uśmiechać tak naprawdę robią nam tyle samo krzywdy co ci, którzy wiecznie narzekają i widzą świat i życie wyłącznie w czarnych barwach. Oba te typy znajomych nas programują – jedni przewartościowaną afirmacją, drudzy przewartościowanym cierpieniem. Nie wiadomo, co gorsze, prawda?

Kolejnym efektem jest przyzwolenie na to, by w naszym życiu towarzyszył nam fałsz. I to niestety groźny efekt, ponieważ obecność fałszu w systemie rozmydla prawdę. To tak, jakbyśmy do beczki z krystalicznie czystą wodą wrzucili kostkę mydła. Wydaje się, że tak mała ingerencja w tak dużą powierzchnię nie jest w stanie dokonać wielkich zmian – jednak po pewnym czasie woda w beczce stanie się mętna i straci swoją krystaliczność. Dokładnie tak samo działa fałszywe przekonanie o konieczności wyłącznie pozytywnego myślenia. By w nie uwierzyć, musimy przyjąć założenie, że w każdej sytuacji można znaleźć coś pozytywnego – jak uczą nas piewcy psychologii pozytywnej – a to po prostu nieprawda. Zdarzają nam się sytuacje, w których nie ma niczego pozytywnego. Kiedy zaś kierujemy się przeciwnym fałszywym osądem, to z taką sytuacją, będzie nam sobie nie łatwiej, ale wręcz dużo trudniej poradzić. Bo przykrywanie negatywnych doznań sztuczną pozytywnością jest tak naprawdę negowaniem tych doznać, czyli rodzajem braku akceptacji dla nich i ucieczki przed nimi. A kiedy ich nie akceptujemy, bronimy się przed nimi, czy nie chcemy z nimi zmierzyć, to zamiast się rozwijać w rzeczywistości cofamy się w rozwoju lub w najlepszym wypadku nasz rozwój blokujemy.  

Jak widać pozytywność może być również toksyczna i jest dla nas wysoko szkodliwa. Podobnie jak każde ekstremum – w tym negatywność, czyli postawa przeciwna. Taka w której koncentrujemy się wyłącznie na negatywach życia, a wówczas każda porażka czy niepowodzenie zdaje się jedynie potwierdzać jak bardzo mamy rację. Obydwa bieguny tej osi pozytywny – negatywny są dla nas destrukcyjne i co więcej, w ich efekcie my stajemy się nie tylko toksyczni dla samych siebie, ale też dla innych. Czy to oznacza, że najlepiej nie być ani pozytywnym, ani negatywnym a jedynie bezemocjonalnym robotem, którego nic nie jest w stanie poruszyć? Nie, oznacza to jedynie by w ramach własnego indywidualnego systemu korzystać z pozytywności tam, gdzie nam pomaga i gdzie nie rani innych i być świadomym również tego co negatywne, by móc je przepracować, okiełznać i wyjąć stosowną lekcję bez przerzucania tego na innych, czy ich obwiniania. A to oznacza utrzymywanie się w rozsądnej harmonii, rodzaju najbardziej dla nas korzystnego balansu. Bo pozytywne myślenie, to które nam pomaga w życiu i z którego powinniśmy korzystać jest czymś zupełnie innym, niż jego potoczne i powszechne rozumienie. To umiejętność wyciągania wniosków z porażek i pogodnej podróży przez życie dostrzegając szanse tam gdzie się rzeczywiście znajdują i uświadamiając sobie przeszkody, które napotkamy po drodze. Bo realizm nie stoi w sprzeczności z pogodą ducha. Kiedy zaś imperatyw pozytywnego myślenia żąda od nas fałszowania własnych emocji, zamiatania pod dywan wszystkiego co nie potwierdza afirmacyjnych internetowych memów czy zawstydzania innych, którym akurat w danej sytuacji jest mało do śmiechu, to wówczas pojawia się pozytywna toksyczność. By się z niej wyzwolić i nie popaść przy okazji w drugą skrajność i wieczne narzekanie i karmienie się wyłącznie negatywnymi przejawami życia warto wybrać coś, co znajduje się po środku. I to w sumie żadne odkrycie – to „droga” czy „zasada środka” obecna w wielu systemach i tradycjach od konfucjanizmu, taoizmu, buddyzmu aż po stoicyzm, filozofię Arystotelesa, czy wizję stylu życia opiewaną przez Horacego. 

Pozdrawiam

https://www.scienceofpeople.com/toxic-positivity/ (https://www.scienceofpeople.com/toxic-positivity/)

https://thepsychologygroup.com/toxic-positivity/ (https://thepsychologygroup.com/toxic-positivity/)

https://krytykapolityczna.pl/kraj/maja-stask-anna-lewandowska-mysl-pozytywnie-nierownosci-miliony-na-koncie (https://krytykapolityczna.pl/kraj/maja-stask-anna-lewandowska-mysl-pozytywnie-nierownosci-miliony-na-koncie)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/addiction-and-recovery/202103/toxic-positivity-how-it-relates-unhealthy-relationships (https://www.psychologytoday.com/us/blog/addiction-and-recovery/202103/toxic-positivity-how-it-relates-unhealthy-relationships)

#190 Tyrady gniewu

190 Tyrady gniewu

Witajcie w Ciężkich Czasach – chciałoby się zacytować tytuł powieści Edgara Doctorowa z 1960 r. bo przecież czasy mamy nielekkie. Nie mniej jednak w powieści Ciężkie Czasy to nazwa miasteczka na Dzikim Zachodzie, puszczonego z dymem przez okrutnego bandytę nazywanego przez miejscowych Złym człowiekiem z Bodie. W końcu burmistrz miasteczka, niejaki Blue postanawia odkupić winę swojego tchórzostwa i odbudowuje nowe Ciężkie Czasy, w czym pomaga mu plotka o znalezieniu w okolicy żyły złota. Na tę wieść ściągają do miasta nowi mieszkańcy oraz oczywiście Zły człowiek z Bodie. Przywołuję zaś ten przedpotopowy western z konkretnego powodu: otóż historia Ciężkich czasów, jest jednocześnie okrutna i śmieszna. Gniewna i sarkastyczna. Złowroga i autoironiczna. I właśnie ten motyw, a dokładniej to połączenie współczesne nurty psychologii badające tzw tyrady gniewu wskazują jako możliwe wyjście z trwającego od setek lat impasu radzenia sobie z gniewem. 

Co się zaś kryje pod tajemniczo brzmiącym sformułowaniem tyrada gniewu? Pokażmy to na przykładzie. Oto postanawiasz zatrzymać bieg spraw i przez chwilę rozejrzeć się wokół szukając choć odrobiny wytchnienia od przytłaczającej rzeczywistości. Rozglądasz się więc wokoło, a tam zamiast wytchnienia znajdujesz wyłącznie kolejne powody do bluzgu. Ludzie wydają ci się coraz głupsi, pomysły polityków coraz bardziej odleciane (nie wiadomo na jakich pigułach czy ziele jadą, ale czasem człowiek ma ochotę też tego spróbować), absurd goni absurd i kiedy już ci się wydaje, że rzeczywistość przesadziła, następnego ranka jest jeszcze bardziej absurdalnie. Do tego piękna Anka z piątego wydziału znowu się dała namówić na randkę temu konusowi, co ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i mówi „szłem” nawet jak ma daleko i pod górkę. Śliczny Georgio z drugiego piętra z sześciopakiem na brzuchu okazał się przygłupem i jak się zaśmiał poniewczasie z dowcipu przy ekspresie do kawy to się tak dokumentnie obsmarkał, że się tego już nie da odzobaczyć. Wracasz do domu, a tu kot narobił ci do butów, zeżarł kanarka i jeszcze się dziwnie patrzy. Normalnie życie mlekiem i miodem płynące. Otwierasz komputer a tam sto tysięcy maili od prezesa banku z Nairobii, że właśnie odziedziczyłeś, czy odziedziczyłaś osiemset jedenaście milionów dolców tylko najpierw musisz im wysłać tysiaka na pokrycie kosztów. No i sąsiad kupił se nową wiertarkę i już wiesz, że weekend będzie wyjątkowo udany. Wtedy by nie zwariować wypuszczasz z siebie długi i soczysty bluzg. Słowotok wulgaryzmów, w którym jedziesz po całości – od Anki i Georgia, po sąsiada i rząd. Od pani z telewizji z kanału z początku pilota po panią z telewizji z drugiego końca. To jest właśnie ten zapowiadany wielokrotnie moment, w którym przestrzegałaś, czy przestrzegałeś że ich sobie wszystkich wypożyczysz. Właśnie se ich wypożyczasz, ku własnemu zdziwieniu że znasz aż tyle wulgaryzmów. A jak się któremu nie podoba to witajcie w Ciężkich Czasach.

Powyższym mechanizm, czyli upuszczenie gniewu z napompowanego balonu stanowi rodzaj psychologicznej emocjonalnej regulacji, kiedy system jest przegrzany i jednocześnie nie dysponuje odpowiednim poziomem emocjonalnej autoświadomości, by rozbroić bombę zanim wybuchnie, o czym opowiadałem w mini-wykładzie ósmym. W ten sposób system niejako oczyszcza sam siebie powodując, że wraz z tyradą gniewu (a tak to zjawisko się fachowo nazywa) na zewnątrz wyrzucane są nagromadzone silne emocje o destrukcyjnym dla organizmu potencjale. To taki akt oczyszczenia, który staje się częstą strategią w sytuacji, która zaczyna nas osaczać i jednocześnie przerastać nasze możliwości autozarządcze. Niestety, mimo że to strategia coraz bardziej powszechna, nie zmienia to faktu, że fatalna, bo często jej stosowanie tylko pozornie czyści system z toksyn, ale przy okazji rani tych, którzy znajdują się wokół, czyli osoby, które zupełnie niechcący napatoczą się wtedy pod przysłowiową rękę. Ale ranienie innych to tylko jedna strona medalu. Istnieje też druga strona i niestety jest tak samo ciemna. Żeby to wyjaśnić przyjrzyjmy się najpierw pewnemu internetowemu zjawisku spod znaku Rant Sides. To serwisy społecznościowe domyślnie stworzone po to, by można się było na ich łamach pozbyć negatywnych emocji czyli po prostu w anonimowy sposób nabluzgać na wszystko i wszystkich, na co tylko przyjdzie nam ochota. Jak dla przykładu we wstępniaku piszą autorzy jednego z takich portali RantRampage: „Jesteśmy miejscem, w którym można narzekać na wszystko. Posty są w 100% anonimowe. Pozbądź się gniewu i dobrze się wyśpij”, zaś pierwsze z brzegu posty rzeczywiście wylewają bluzgi. Kobiety nie zostawiają suchej nitki na facetach, faceci na kobietach, obywatele na politykach, kierowcy na rowerzystach i odwrotnie, użytkownicy mediów na mediach itd w nieskończoność. Idea jest zaś taka, że nikt tych postów nie usuwa, nawet jak zawierają najobrzydliwsze bluzgi, bo przecież  – jak chcą twórcy takich portali – zawsze sobie możesz popatrzeć na swój własny bluzg i napawać się ulgą. Okazało się jednak, że pojawienie się takich serwisów w sieci przykuło uwagę naukowców, którzy postanowili badawczo sprawdzić skuteczność takiej emocjonalne regulacji. Okazało się, że i owszem sam akt gniewnej internetowej tyrady powoduje pojawienie się szybkiej ulgi, co doskonale tłumaczy wszystkie te bluzgi, które czytamy w internecie nie koniecznie na dedykowanych serwisach, ale w komentarzach jak internet długi i szeroki. Problem jednak zaczyna się później. Badani autorzy bluzgów wykazali, że mimo odczuwania chwilowej ulgi bezpośrednio po upuszczeniu z siebie złych emocji, w dłuższej perspektywie czasowej doświadczają uczucia gniewu dużo częściej niż ci badani, którzy nie korzystają z tego typu formy negatywnej ekspresji. A to oznacza, że kiedy rzucasz bluzgiem wprawdzie poczujesz chwilową ulgę ale jednocześnie w ten sposób otwierasz szerzej drzwi, przez które gniew, irytacja, czy złość mają dużo większy dostęp do twojego systemu i staną się w nim w dużo większym stopniu obecne. To trochę tak, jakbyśmy w górskim letniskowym domku wieczorem otworzyli na chwilę okno by przegonić komara i wprawdzie dzięki temu nieznośny krwiopijca opuszcza domek, ale w tym samym czasie, dzięki otwarciu tego samego okna w pomieszczeniu pojawiło się dziesięciu nowych. Akt oczyszczenia de facto staje się jednocześnie aktem zabrudzenia i to co miało być lekarstwem i uleczyć system jeszcze bardziej ten system masakruje. Istota zaś problemu leży w tym, że zdajemy się tego mechanizmu nie dostrzegać, bo ta chwilowa ulga którą czujemy pozbywając się nadmiaru negatywnych emocji staje się na tyle słodka, że przesłania nam racjonalny ogląd sytuacji. Co więcej te same badania wykazały jeszcze kilka zjawisk – zacytujmy jedynie dwa, ale już same one pokazują, jak iluzoryczna jest strategia rant sides. Po pierwsze korzystając z tyrad gniewu – niezależnie od tego czy w rzeczywistosć, czy w przestrzeni internetu, paradoksalnie powodujemy, że nasze umiejętności zapanowania nad gniewem stają się nie większe, ale mniejsze, a to oznacza, że im dłużej uprawiamy proceder gniewnych tyrad, tym mniej odporni na gniewowe infekcje się stajemy. Po drugie efekt odczucia ulgi pojawiający się po ponownym przeczytaniu własnego bluzgowego posta maleje z każdą jego lekturą i jednocześnie w międzyczasie rośnie krzywa pogorszenia nastroju. Ludzie, którzy wracają do swoich postów zamieszczonych na RantRampage z każdym takim powrotem zaczynają czuć się coraz to gorzej. I można to zilustrować prostym przykładem – wyobraź sobie że zjechałeś z góry na dół pana na parkingu, bo źle zaparkował samochód zabierają pół twojego miejsca. Kiedy później przypomnisz sobie tę akcję to z każdym takim przypomnieniem koncepcja „dobrze mu nagadałem, poszło mu w pięty, ma za swoje” zacznie tracić swoją moc. I w końcu po którymś przypomnieniu sobie twojej parkingowej reakcji uczucie satysfakcji coraz silniej będzie zastępowane przez poczucie żalu i winy, że jednak zachowałeś się nieodpowiednio. 

Co zatem zrobić kiedy stajesz w takiej podbramkowej sytuacji, w której nijak nie możesz się pozbyć chęci na bluzg i wypuszczenie z siebie nagromadzonych emocjonalnych śmieci, zaś wszelkie prace nad autoświadomością i próby pozbycia się gniewnych tyrad póki co palą na panewce i nic z nich nie wychodzi? Okazuje się, że istnieje na to sposób. Jednak od razu mówię – to i tak wybór mniejszego zła, bo docelowo warto przewartościować system w taki sposób, by tyrady się nie pojawiały i by nimi nie krzywdzić ani siebie, ani też innych. Sposób zaś polega dokładnie na systemie Doctorowa z powieści „Witajcie w Ciężkich czasach”, w której zło i nieszczęście równoważone jest autoironią i dowcipem. Do tego zaś sposobu przekonuje Donald Altman – były buddyjski mnich, a obecnie psychoterapeuta i autor światowych bestsellerów z mindfulness w tytule. Sposób zaś jest niezwykle prosty i polega na spełnieniu dwóch warunków. Po pierwsze kiedy już czujesz, że musisz upuścić gniew z systemu dopilnuj, by twoja gniewna tyrada – nieważne czego i kogo dotycząca  – nie trwała dłużej niż minutę. Serio – maks minutę i to ze stoperem w ręku. Drugi warunek to wykonanie bezpośrednio po niej i trwającej dokładnie tyle samo równie silnej tyrady ale tym razem prześmiewczej, sarkastycznej, czy ironicznej i jednocześnie takiej, której celem jesteś wyłącznie ty sam. Tu oddajmy głos Altmanowi: „Kto powiedział, że nie możesz po prostu śmiać się z własnej złości, własnej tyrady gniewu, czy z całej tej całej sytuacji? Poza tym to twoja tyrada i wyłącznie ty dedycujesz co z nią zrobić! Tak jak zainwestowałeś w bluzg, możesz również wycofać z niego swoją inwestycję. Śmiej się przez minutę ze swojej tyrady, z własnej tyrady, a nawet śmiej się z jej słuszności.” Tyle cytat z Altmana. Następnie, kiedy już odstawisz cały jednominutowy stand-up, w którym chichrasz się wyłącznie z samego siebie przejdź do trzeciego kroku. W nim zaś po prostu poświęć trzecią minutę na odpoczynek. Usiądź, nic przez chwilę nie rób i poczuj jak w naturalny sposób twój system wraca do równowagi. Dokładnie tak samo jak w zamierzchłych podstawówkowych czasach, w których najlepszym sposobem na rozładowania waśni było danie sobie nawzajem po gębie. Tyle że tutaj i teraz ta wymiana wymierzonych sobie policzków odbywa się pomiędzy twoją złością na świat i autoironią, w której dajesz sobie sarkastyczno dowcipnego klapsa na opamiętanie. To podobno obecnie najlepsza strategia na ciężkie czasy. Nie tylko te z westernu Doctorowa, ale również nasze.

Pozdrawiam

#191 Milczący problem mężczyzn

191 Milczący problem mężczyzn

Tym razem przenieśmy się do Kenii, ale nie do tej którą kojarzymy w pierwszej kolejności, jako kraju sawann, wielkich masywów wulkanicznych i trochę mało atrakcyjnej linii brzegowej. Przenosimy się bowiem do Kenii metropolitalnej i przedmieść Nairobi czyli największego miasta w Afryce zamieszkałego przez prawie cztery i pół miliona ludzi. Gdzieś tam właśnie, na przedmieściach w jednym z mieszkań toczy się rozmowa dwóch przyjaciółek: Dhakiyi i Angavu. Siedzą, popijają sławetną Volcanicę – kenijską kawę uważaną za najlepszą na świecie. O czym gadają nasze dwie nowe znajome? Oczywiście o facetach. „Wiesz – mówi Dhakiya – dzisiaj normalnie nie ma z kim mieć dzieci! Byłam ostatnio na kilku randkach, mówię ci niewypał – co jeden to większa wtopa. Jakby w ogóle nie rozumieli współczesnego świata”. „Daj spokój – odpowiada Angavu – mam wrażenie jakby zostali w tyle. Pytam tego mojego co mu jest że taki naburmuszony, a on na to, że nie będzie ze mną gadał”. „Mój poprzedni – dopowiada Dhakiya – w ogóle nie potrafił nad sobą zapanować. Stracił robotę i od razu na mnie z pyskiem, że mu schowałam kontroler do gry”. „Ja ostatnio próbowałam namówić mojego, żeby poszedł ze mną na szkolenie – mówi Angavu – wytrzymał minutę, powiedział, że to nudne jak flaki z olejem i nie da się tego słuchać i wyszedł”. „I co kupił flachę i się nawalił wieczorem?” – dopytuje Dhakiya. „Nie wieczorem, tylko od razu” – przytakuje Angavu.

19 marca 2021 roku portal Psychology Today opublikował rozmowę z panią psycholog Phioną Koyiet z Uniwersytetu Daystar w Nairobii, gdzie właśnie zakończono cykl badan, które jako obecnie nieliczne skoncentrowały się na kondycji psychicznej mężczyzn. Pani psycholog i jej zespół badawczy zdają się głośno krzyczeć, że obecnie z tą właśnie kondycją psychiczną mężczyzn dzieje się coś bardzo niepokojącego. Zaś najlepiej to widać w takich właśnie społecznościach jak kenijskie, gdzie tradycyjny model mężczyzny zderza się obecnie z coraz bardziej eksponowanymi oczekiwaniami współczesnych kobiet i niestety nie wytrzymuje tej próby. To tym bardziej naglący problem podczas pandemicznego szału, w którym zdrowie psychiczne w ogóle jest zaniedbywane i idzie w odstawkę na czas walki z covidem. Skoro – co widać i słychać w mediach oraz naokoło – dosłownie znika dziecięca psychiatria – tak ważny przecież aspekt kondycji przyszłych pokoleń, to co tu mówić o psychicznych problemach mężczyzn, które w wielu krajach zamiata się pod dywan. A efekty tego zamiatania są katastrofalne nie tylko dla mężczyzn i kobiet poszukujących partnerów ale też dla całej reszty społeczeństwa. Tradycja w Kenii każe mężczyźnie milczeć na temat własnego zdrowia psychicznego i pod żadnym pozorem się do jakichkolwiek w tym obszarze problemów przed nikim nie przyznawać, a już na pewno nie przed kobietą. Wciąż pokutuje wdrukowany kulturowy wzorzec silnego faceta, który przyznając się do problemu psychicznego jedynie okazuje swą słabość, a to oznacza, że w ten sposób naraziłby swoją plemienną pozycję na szwank. Z badań kenijskich naukowców wynika, że istnieją tylko dwa adresy brane przez mężczyzn pod uwagę w kontekście szukania wsparcia. Pierwszym adresem są kumple, drugim adresem jest kościół. Problem w tym, że pod żadnym z tych adresów nie znajdują rozwiązania. Kumple mówią: „napij się, to ci ulży”, a ksiądz dobrodziej zapisuje receptę w postaci modlitwy i kościelnego datku. Oczywiście problemy nie znikają, a ni po jednym, ani po drugim rozwiązaniu. Jednak napięcie psychiczne, które zostaje pozostawione samo sobie szuka ujścia, by ulżyć systemowi i oczywiście znajduje najgorsze rozładowanie emocji z możliwych, czyli używki, z których najczęściej wybierany jest alkohol oraz niekontrolowane wybuchy złości i agresji, które najczęściej prowadzą do przemocy w rodzinie. Do tego na przedmieściach Nairobi mamy do czynienia z coraz większym bezrobociem, więc na wszystko nakładają się jeszcze coraz poważniejsze problemy finansowe. Kiedy zaś w głowie pojawiają się jednocześnie dwa silne faktory: „nie radzę sobie z własną głową” oraz „nie daję radę z finansami”, to pojawia się efekt zbliżony do psychologicznego podwójnego wiązania – poprawa w jednym obszarze nie wpływa na drugi, podczas gdy pogorszenie w jednym z tych faktorów obniża kondycję obu. Czyli mówiąc inaczej jest coraz gorzej, bo brak kasy wpływa na pogorszenie stanu psychicznego, zaś pogorszenie stanu psychicznego powoduje mniejszą zawodową efektywność. W efekcie tego związania pojawia się wycofanie społeczne i obniżenie aktywności behawioralnej, czyli w ciągu dnia zaczyna dominować siedzenie na kanapie z padem do gier albo flaszką w ręku. Do tego dochodzą zmiany nastroju i wyraźny spadek poczucia odpowiedzialności – zarówno za swoją sytuację, jak i sytuację rodziny, a więc relacji na osiach pionowych – dzieci – rodzice – dziadkowie oraz poziomych mąż – żona, partner – partnerka itd. Główną zaś negatywną strategią łączącą wszystkie przebadane wypadki było milczenie o swoich problemach. A ponieważ przemoc ze strony partnera – pod każdą postacią w tym również psychiczna – w Kenii jest postrzegana jako kulturowa norma, to mężczyźni milczą o swoich problemach nie tylko kiedy są agresorami, ale również w sytuacji, kiedy to oni są ofiarami przemocy ze strony swoich partnerek. Do tego dodajmy, że wszystkie rządowe programy pomocowe – zarówno w kontekście przemocy w rodzinie, jak i problemów psychologicznych są kierowane głównie do kobiet, co dodatkowo nasila problem. Mężczyźni też – w przeciwieństwie do kobiet – raczej stronią od szukania pomocy na rynku psychologiczno rozwojowym. Z reguły są mniej chętni do wizyty u psychoterapeuty, jaki i do wzięcia udziału w rozwojowym, czy solucyjnym kursie, na przykład takim, który oferuje narzędzia radzenia sobie z emocjami, czy  stresem. I to jest kolejna potężna cegła do i tak potężnego muru oddzielającego współcześnie aktywność obu płci. Tutaj na chwilkę opuścimy Kenię i przeniesiemy się do angielskiego uniwersytetu Durham, gdzie w 2019 roku zespół Kathleen Carswell opublikował wyniki badań związku zachodzącego pomiędzy rozwojem osobistym a jakością relacji. Okazało się, że jeśli jedno z partnerów dokonuje jednorazowego skoku rozwojowego – na przykład uczestniczy w dobrym szkoleniu, znajduje nową pracę, zdobywa jakąś nową umiejętność, to poczucie nowości i ekscytacji przenosi do swojego związku czym niejako pozytywnie infekuje swojego partnera. Opowiada o zdobytej wiedzy, o uzyskanej umiejętności, czy też dzieli się swoją nową fascynacją. Wówczas drugi partner – odbiorca tych nowych treści – zaczyna uczestniczyć w tej fascynacji, interesuje się osiągnięciami swej ukochanej, czy ukochanego i w efekcie obdarza drugą stronę silną atencją. To zaś – co pokazują wyniki badań – powoduje wzrost intymności. Para po prostu zbliża się do siebie, dają sobie nawzajem więcej czułości, zainteresowania i romantycznego oddania. Super, prawda? Jest tylko jeden mały szkopuł niestety niweczący tę radość. Otóż badania Kathleen Carwell pokazały, że tak się dzieje ale wyłącznie w przypadkach jednorazowych epizodów rozwoju. Kiedy jednak mamy sytuację, w której aspekty rozwojowe – czyli wzrost wiedzy, umiejętności, zmiana pracy na ciekawszą i lepiej płatną – przydarzają się więcej niż raz i to zawsze tej samej stronie w relacji, to w efekcie tego przedłużonego okresu rozwoju w związku zaczyna się dziać coraz gorzej.  Kiedy jeden z partnerów konsekwentnie rozwija się poza związkiem i tym samym pozostawia drugiego w tyle, to w tym drugim pojawia się coraz większe uczucie wycofania i izolacji. Obniża się poziom intymności, bliskości i namiętności. To dokładnie sytuacja, w której partner Angavu, która radosna i podekscytowana wraca ze szkolenia, czy rozmowy o nowym projekcie, zamyka się w sobie i zaczyna negować źródła jej fascynacji w myśl zaczynającej w jego głowie kiełkować zasady: „ileż można słuchać tego bełkotu”. Zaś w efekcie właśnie tego konstruktu i niejako w odpowiedzi w głowie Angavu pojawia się coraz bardziej popularny koncept zasłyszany od koleżanek: „Normalnie nie ma teraz z kim mieć dzieci”. Oczywiście pamiętajmy że żadna sytuacja nie jest czarno biała – ona jest wyłącznie wspaniała, a on wyłącznie niewspaniały, czy odwrotnie. Bo problem ma daleko głębsze źródła, niż rozwojowa rozbieżność w związkach, która jedynie całego problemu jest niewielkim efektem ubocznym. Problemu, który – i tu wracamy do Kenii – usiłują rozwikłać psycholodzy z Uniwersytetu Daystar w Nairobi. Problemu zaś nie da się rozwiązać w prosty sposób, bo jak mówi Phiona Koyiet: „Mężczyzn w kraju takim jak Kenia ogranicza od dawna kulturowe przekonanie, że powinni być silni i radzić sobie w „męski” sposób, bez narzekania i płaczu. Przede wszystkim więc musimy zająć się negatywnymi barierami kulturowymi i pomóc mężczyznom zrozumieć, że szukanie pomocy jest w porządku i że to normalne, by się po taką pomoc zwracać.” Pierwszym krokiem jest więc – i tego muszą dokonać kobiety – uszanowanie tego, że wychowani w tak tradycyjnie patriarchalnych kulturach mężczyźni mają swoje przestrzenie społeczne, w których zaufanie pojawia się dopiero w reakcji na zasadę wzmacniania a nie obniżania pozycji. To oznacza, że kenijscy mężczyźni są w stanie korzystać z psychologicznego wsparcia jedynie wówczas, kiedy nie mają najmniejszej wątpliwości co do tego, że sam akt wsparcia nie będzie miał udziału w kwestionowaniu ich pozycji. Skoro zaś narzucony przez patriarchalny system wzorzec pozycji został zbudowany na różnicy płciowej, to siłą rzeczy psychologiczne wsparcie nie uwzględniające tych różnic zawsze zostanie odrzucone. I ten sam wzorzec jest odpowiedzialny za to, że w takich tradycyjnych społeczeństwach kobieta nie ma problemu z tym, by po psychologiczne wsparcie zwrócić się do psychoterapeuty mężczyzny, podczas gdy jednocześnie mężczyzna ma potężny problem, kiedy ma mówić o swoich psychologicznych problemach, w tym na przykład lękach przed odpowiedzialnością, traumach związanych z rolami społecznymi itd, kiedy jego słuchaczem jest kobieta, nawet kiedy ta kobieta to świetnie wykształcony i przygotowany do zawodu psychoterapeuta. I z tego też powodu obecnie naukowcy kenijscy wskazują, że na tym etapie społecznego rozwoju jedyną deską ratunku dla mężczyzn borykających się z problemami psychologicznymi są terapie grupowe zorganizowane w tzw. męskie kręgi, w których moderatorem jest psycholog, zaś wsparcie pochodzi również od pozostałych członków grupy dzielących się własnymi doświadczeniami. Wprawdzie program trwa zbyt krótko by racjonalnie ocenić jego wyniki, ale jak na razie metoda wydaje się działać, bo w tych przestrzeniach przedmieść Nairobii, w których wprowadzono ten pomocowy program z męskimi kręgami wsparcia obniżył się zarówno poziom domowej przemocy, jak i problem z używkami czy alkoholem. 

Na koniec tego mini-wykładu nie mogę sobie odmówić przyjemności zaproponowania wam zagadki, z której rozwiązaniem was niniejszym zostawiam. A zagadka brzmi – czy przez ostatnie kilkanaście minut na pewno mówiłem wyłącznie o Kenii?

Pozdrawiam

#192 Fuksówka, czyli zabawa w zawstydzanie

192 Fuksówka, czyli zabawa w zawstydzanie

W jednym z poprzednich odcinków, dobre kilkanaście tygodni temu opowiadałem o toksycznym wstydzie. O uczuciu bazującym na koncepcie „jestem gorszy”, „coś ze mną jest nie tak”, „nie zasługuję na zainteresowanie czy miłość”. Mówiłem wtedy, że ten rodzaj toksycznego wstydu często jest nam implementowany w dzieciństwie, kiedy nasi opiekunowie – rodzice, nauczyciele, czy rówieśnicy – oceniając to jak się zachowaliśmy zmieniają koncept „to, co zrobiłeś”, na koncept „to, jaki jesteś”. I ten właśnie drugi schemat zostaje nam winkorporowany na tak głębokim poziomie, że w końcu zapominamy, że to jedynie socjalizowana idea i internalizujemy ją jako ideę własną. To wszczepione w dzieciństwie postrzeganie nas samych niesiemy potem przez resztę życia czując się gorsi od innych, mniej wartościowi, mniej pewni siebie i w końcu również nie zasługujący na nic dobrego – zarówno jeśli chodzi o życiowe zdobycze, jak i atencję innych. Jak pamiętamy z takim toksycznym wstydem jest nam dość trudno sobie poradzić, co skutkuje wieloma destrukcyjnymi zachowaniami, w stosunku do samych siebie i niestety również w stosunku do innych. Dlaczego zaś wracam do tego tematu – z bardzo ważnego powodu: otóż źródła toksycznego wstydu nie pochodzą wyłącznie z dzieciństwa, ale są też obecne w naszym dorosłym życiu i często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak negatywny wpływ na czyjeś życie możemy wywrzeć za pomocą niby niewinnych, a czasem celowych i jak najbardziej winnych zachowań, w efekcie których czyniona jest taka sama, jeśli nie większa szkoda niż ta przywleczona z dzieciństwa. I dzisiaj, żeby zobrazować te mechanizmy wyjątkowo i z premedytacją posłużę się prawdziwymi przykładami, was zaś proszę byście spróbowali poszukać tego, co te wszystkie przykłady łączy. Przykład pierwszy – po ostanim mini wykładzie o milczącym problemie mężczyzn otrzymałem sporo maili – i to od obu płci widzących tenże problem z różnych perspektyw ale też niepotrafiących sobie z nim poradzić w swoich związkach. W jednym z maili – a to wcale nie odosobniony przykład – czytam co następuje: „Bardzo często słyszę od żony <co z ciebie za facet, jak nie potrafisz się sprzeciwić swojej matce>, <co z ciebie za mężczyzna, jak nawet nie potrafisz zarobić na porządny samochód>, <no nie mów, że ty taki wrażliwy jesteś, zachowujesz się jak ostatnia cipiś”. Przykład drugi – kilka lat temu w pewnym amerykańskim uniwersyteckim akademiku dowcipni koledzy namierzyli, jak jeden z nich zamyka się w pokoju i masturbuje oglądając porno. Postanowili mu zrobić psikusa. Wyczekali na odpowiedni moment i wpadli do tego pokoju z włączonymi kamerami nagrywając całą akcję, po czym natychmiast umieścili filmik na YouTubie, żeby reszta uczelni i świata też mogła się z kolegi onanisty pośmiać. Przykład trzeci – słyszeliście o tzw. fuksówce w szkołach teatralnych, o której obecnie w mediach zrobiło się głośno i która polega na dręczeniu, poniżaniu a często też molestowaniu młodszych koleżanek i kolegów w trakcie zajęć i to zarówno przez rówieśników, jak i pedagogów? Otóż lata temu – zanim jeszcze rozpocząłem pracę dziennikarza – zajmowałem się impresaryjną organizacją spektakli teatralnych. Przez kilka lat poznałem wielu aktorów grających w tych spektaklach i często zdarzało się, że po przedstawieniu świętowaliśmy dobrze wykonaną robotę w piwnym pubie. Słyszałem wówczas takie opowieści o fuksówce, przy których wymiękała wojskowa fala lat osiemdziesiątych – a wiem co mówię, bo żołnierzem służby zasadniczej niestety też byłem. A zatem to o czym dzisiaj możemy przeczytać w mediach ze skruszonych wypowiedzi niektórych dręczycieli i ich ofiar to tak naprawdę zaledwie wierzchołek góry lodowej festiwali odbierania komuś jego godności oraz poniżania na oczach innych. 

Co łączy wszystkie powyższe i przecież wydawałoby się tak odmienne przykłady? Tym łącznikiem jest mechanizm zawstydzania, który serwujemy sobie nawzajem tak często, że przestaliśmy już na to zwracać większą uwagę. Ma on miejsce nie tylko w małżeństwach, na uniwersytetach czy akademiach sztuki. Panoszy się również w firmach, szkołach, restauracjach, super i hipermarketach, partiach politycznych i wśród najlepszych koleżanek czy kumpli. Jest wszechobecny i niestety zbiera dokładnie takie samo destrukcyjne żniwo jak  kreacja toksycznego wstydu w dzieciństwie. Jednak tutaj to zjawisko – co wydaje się już właściwie niemożliwe – jest jeszcze bardziej groźne. Pokażmy to na prostym przykładzie – wyobraźmy sobie kogoś, kto chce zrzucić nadwagę. Zasięga więc porady specjalisty, z którym umawia się na regularne wizyty, na których będą sprawdzane postępy i dokonywana ewentualna ewaluacja metody, czyli zgodnie ze sztuką. Tworzona jest dedykowana dieta, tygodniowy plan aktywności fizycznej oraz zasady pracy z umysłem nad skutecznym deformowaniem dotychczasowych nawyków i formowaniem nowych. Mijają tygodnie i specjalista dietetyk nie widzi najmniejszego postępu. Waga delikwenta ani drgnie. Ale specjalista nie daje za wygraną i postanawia sprawdzić co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Okazuje się, że i owszem w trakcie wizyty w gabinecie podejmowane są ustalenia, pacjent współpracuje i rozumie co się do niego mówi i czego od niego oczekuje. Cóż z tego jednak, kiedy po wyjściu z gabinetu dietetyka ten sam pacjent trafia z powrotem do środowiska, w którym normą jest obżeranie się niezdrowymi produktami, a aktywność fizyczna ogranicza się do sięgania po czipsy na kanapie przed telewizorem. Wizyta u babci ma zawsze ten sam przebieg „zjedz jeszcze pączka, bo jak nie zjesz to babci będzie przykro i przez ciebie umrze”. Piątek po robocie nie byłby udany, gdyby nie pojawili się kumple z paletą piwa i kilkoma pudłami pizzy. W takiej sytuacji już się orientujemy, że starania dietetyka są psu na budę, bo pacjent i tak po wizycie w gabinecie wraca do środowiska, które za punkt honoru stawia sobie zawody w hodowli tuczników. A teraz przełóżmy powyższy przykład na walkę z toksycznym wstydem. Oto mamy pacjenta psychoterapii, który w trakcie psychoterapeutycznego procesu mierzy się z traumami dzieciństwa i implementacją wstydu, po czym wraca do żony i słyszy „co z ciebie za facet jak nie potrafisz…. „ i tutaj wstawmy sobie dowolne oskarżenie. Oto mamy aktorkę i jednocześnie pacjentkę psychoterapii starającą się pokonać swoje niskie poczucie wartości i patologiczny wręcz brak pewności siebie, która następnego dnia udaje się na teatralną próbę, gdzie jest przeczołgiwana przez scenę na oczach rozbawionych kolegów po fachu, gdzie pastwiący się nad nią reżyser krzyczy: „musisz pokazać ten ból, to upokorzenie, musisz pokazać te prawdziwe emocje, aha, bo bym zapomniał: musisz też jeszcze pokazać cycki!”

Nie da się odtraumatyzować przeszłości, kiedy jest się nieustannie dalej traumatyzowanym w teraźniejszości. Moglibyśmy tutaj użyć cytatu, który przypisuje się Einstainowi i którego rzeczywistym autorem był Matthew Kelly, autor książki „The Rhythm of Life” i który brzmi: „jeśli zaczniesz oceniać rybę pod względem jej zdolności wspinania się na drzewa, to przez całe życie będzie myślała, że jest głupia”. A teraz wyobraźmy sobie taką oto scenkę: ściągamy rybę z drzewa i mówimy jej powyższy cytat. Ryba mruga oczkami i wykrzykuje zachwycona: „no oczywiście, że też wcześniej sama nie skumałam tej zasady. Przecież nie jestem głupia tylko to durne drzewo mi nie pozwala o tym zapomnieć. Potrzebuję wody, przestrzeni jeziora, rzeki, morza. Tam dopiero odetchnę wolnością i mądrością.” Po czym, po usłyszeniu tego rybiego ex pose bierzemy i ponownie odkładamy rybę na drzewo. To nie może zadziałać.

Kiedy zaś zostawiamy rybę na drzewie to nie spodziewajmy się po niej, że pozbędzie się swoich problemów. Kiedy kogoś zawstydzamy, to nie spodziewajmy się, że się nagle pozbiera, przetrze oczy i powie: „ok, biorę się za siebie”, bo skutek takiego zawstydzania będzie dokładnie odwrotny i zawstydzana osoba rozpadnie się na naszych oczach jeszcze bardziej. Tymczasem – i to jest niestety bolesna prawda – ludzie lubią zawstydzać innych. Lubią patrzeć na upokorzenie innych i często odczuwają dziką satysfakcję, kiedy na ich oczach jest innym odbierana godność. Zaś najlepszym przykładem tego, że mamy takie tendencje jest popularność telewizyjnych show z pod znaku „roast”, czyli programów, w których krąg prześmiewców ma za zadanie wyszydzić i upokorzyć bohatera bieżącego odcinka. A zachwycona gawiedź siedzi przed telewizorem i zaciera z radochy ręce „ale mu dowalił”, „ale go zniszczył”, „ale go zawstydził”.

Dr. Daniele Grande, psycholog kliniczny z Chicago z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem w pracy nad relacyjnymi konfliktami w swoich licznych artykułach wskazuje, że skutki współczesnego, dorosłego zawstydzania innych są katastrofalne dla ludzkiej psychiki. I co najgorsze – akt zawstydzania może trwać zaledwie kilkanaście sekund, ale te kilkanaście sekund wystarczy by zrujnować czyjeś poczucie wartości, pewności i autonomii na resztę życia. Grande wymienia tutaj trzy najpotężniejsze, udowodnione badaniami efekty doświadczania zawstydzenia. Po pierwsze więc ludzie dotknięci tym mechanizmem zaczynają wykazywać silne tendencje do stanów depresyjnych oraz lęków społecznych i niskiej samooceny. Do tego dochodzi ścisły związek pomiędzy zawstydzaniem, a skłonnością do nałogów. Działa tutaj mechanizm uśmierzania intensywnych negatywnych uczuć przy pomocy używek, bo jak wykazały badania dr. Roberta Schwartza twórcy psychoterapeutycznej metody Systemu Wewnętrznej Rodziny to sposób umysłu na ochronę przed bolesnymi emocjami, które w przeciwnym razie mogły by prowadzić do samobójstwa. 

Po drugie zawstydzanie prowadzi do swoistego paradoksu poczucia winy, w którym to  poczucie zaczyna być tak duże i wyniszczające system, że w końcu pojawia się efekt obwiniania innych, powstały w wyniku nagromadzenia zbyt dużej ilości emocjonalnego napięcia, którego nadmiar w ten sposób jest usuwany z systemu. To z kolei mechanizm, na który zwraca uwagę Carol Lambert, autorka książki „Kobiety z partnerami kontrolującymi”. Mówi ona, że w sytuacji, w której wewnętrznego poczucia winy nie da się skorygować racjonalną oceną samego siebie dochodzi do tzw. odpowiedzi obronnej w stylu „to wszystko nie może być tylko moja wina, a zatem to również twoja wina”. I tutaj już łatwo się domyśleć jaki będzie finał związkowej rozmowy zaczynającej się od takiej obrony nawet, kiedy ten mechanizm obronny jest jak najbardziej uzasadniony i trafny.

Po trzecie badania naukowe wskazują potężny związek poczucia wstydu wywołanego przez zewnętrzne zawstydzenie z przemocą. Dzieje się tak u osób, które są niestabilne lub bardziej wrażliwe emocjonalnie. Wówczas wobec natężonego wstydu sprowokowanego zawstydzeniem reagują gwałtownie rozładowując swój wstyd zadając cierpienie innym. Dowodów na słuszność tej tezy nie trzeba długo szukać – wystarczy się przyjrzeć częstym motywacjom nastolatków, które po doświadczeniu zawstydzenia sięgają po broń i strzelają czy atakują rówieśników i to nie tylko w amerykańskich szkołach.

Tylko te trzy powyższe efekty zawstydzania pokazują, jak potężną negatywną i destrukcyjną moc może mieć taki mechanizm. Co zatem zrobić? Jak się przed tym zjawiskiem bronić? Otóż najlepiej zacząć od tego, by się na chwilę zatrzymać i zastanowić czy sobie jednak nie odpuścić i nie zrezygnować, kiedy przyjdzie nam ochota na nawet najmniejsze i wydawało by się żartobliwie niewinne zawstydzanie innych.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/in-it-together/202103/3-dangers-shaming (https://www.psychologytoday.com/us/blog/in-it-together/202103/3-dangers-shaming) 

#193 Pandemia bzdur

193 Pandemia bzdur

„On we wszystko wierzy, panie milicjancie, Bóg mnie pokarał takim głupim chłopem” wyznaje jedna z bohaterek kultowego „Misia” – filmu nakręconego 41 lat temu. Wydawało by się, że cztery dekady to wystarczający czas, byśmy jako społeczeństwo na tyle zmądrzeli, by nie dawać już sobie wciskać byle kitu. Niestety stało się dokładnie odwrotnie, bo teraz dajemy sobie wciskać takie kity, w które nawet misiowy „głupi chłop” by nie uwierzył. Pora powiedzieć to głośno, o czym badacze przebąkują już od jakiegoś czasu – mamy oto do czynienia z drugą, niezwykle groźną i prawdopodobnie wiele potężniejszą pandemią od tej podstawowej: to wielka i przelewająca się przez cały świat pandemia bzdur. I do badania jej efektów powstała nawet nowa gałąź nauki, którą profesor Joseph Pierre, szef oddziału psychiatrii w Los Angeles Healthcare Center nazywa „bullshit psychology”, co moglibyśmy przetłumaczyć, jako psychologia pierniczenia bzdur. Zjawisko to zaś zatacza już tak szerokie kręgi, że naukowcy z całego świata wzięli je pod lupę chcąc się dowiedzieć dlaczego tak mocno wierzymy w bzdury, czym te bzdury są i czy istnieje choć cień szansy byśmy się jakoś opamiętali i przestali dawać robić w balona. Na pierwszy ogień musimy wziąć wyjaśnienie czym się różni bzdura (czyli oryginalny bullshit) od kłamstwa. Otóż w tym rozróżnieniu przyjmujemy założenie, że kiedy ktoś kłamie, to zna prawdę, zaś kłamstwa używa z pewną dozą premedytacji. Moglibyśmy powiedzieć, że kłamstwo ukrywa prawdę przed ludźmi. Bzdura zaś ma trochę inny mechanizm: jej roznosicieli mianowicie prawda mało interesuje. Bzdura – jak wskazuje profesor Pierre – nie przejmuje się tym, co jest prawdą, a co nie w tak wielkim stopniu, w jak wielkim stopniu stwarza wrażenie, że wie o czym mówi. Moglibyśmy więc powiedzieć, że z punktu widzenia bzdury nie ma znaczenia co jest prawdą, zaś jedyne znaczenie ma poziom siły, z jaką bzdura sugeruje to, że przedstawia prawdę. Kiedy zaś do tego dołożymy wyniki badań psychologa Johna Petrocelliego to okazuje się, że publikowanie bzdur nie tylko jest skorelowane z efektem Krugera – Dunninga, w którym im mniejsza wiedza merytoryczna, tym większa pewność siebie w wypowiadanych osądach. Dodatkowo pieprzenie bzdur bywa reakcją na rodzaj społecznej presji, w której celem jest stworzenie rodzaju przepustki pozwalającej wyjść cało i bez oskarżeń z dowolnej opresji. I ten efekt widać jak na dłoni w polityce. To sytuacja, w której jakiś polityk popełnia błąd, czy podejmuje złą, skutkującą konkretnymi negatywnymi konsekwencjami decyzję, po czym atakowany przez dziennikarzy wypuszcza tzw. wymijającą bzdurę, której zadaniem jest odciągnięcie uwagi od własnej winy i zrzucenie tej winy na innych. W myśl tej zasady polityk po prostu nie popełnia błędów – jeśli wszystko idzie ok, to jego zasługa, a jeśli nie ok to wina wyłącznie obywateli. Te zaś piramidalne bzdury wypowiadane przez polityków jak świat długi i szeroki stały się przedmiotem badań psychologów z Uniwersytetu Waterloo, którzy ustalili, że w głównym politycznym nurcie mamy do czynienia z dwoma rodzajami bzdur: bzdurami perswazyjnymi i bzdurami wymijającymi. Te pierwsze są nam serwowane, by – tu cytuję – „wywrzeć wrażenie lub przekonać do swoich racji poprzez wyolbrzymianie, upiększanie lub w inny sposób rozciąganie prawdy o swojej wiedzy, pomysłach, postawach, umiejętnościach lub kompetencjach”. Te drugie, czyli bzdury wymijające są używane„ podczas odpowiadania na pytania, w przypadku których bezpośrednie odpowiedzi mogą pociągać za sobą negatywne koszty społeczne dla odpowiedzialnych lub dle reszty społeczeństwa.” Co więcej naukowcy opracowali specjalne narzędzie o nazwie „bullshit receptivity scale”, co moglibyśmy przetłumaczyć jako „skalę akceptacji bzdur” mierzącą w jakim stopniu społeczeństwo jest podatne na konkretny rodzaj bzdur. Dzięki zastosowaniu tej skali odkryto, że o ile dość szybko jesteśmy w stanie rozpoznawać i dyskwalifikować wymijające bzdury, o tyle z bzdurami perswazyjnymi radzimy sobie dużo trudniej, a to oznacza, że po prostu jesteśmy dużo bardziej skłonni w nie wierzyć. Okazało się również, że BRS, czyli skala akceptacji bzdur pozwala mierzyć naszą ogólną tendencję do wierzenia w bzdury i sprawdza z czym nasza podatność na takie treści jest skorelowana. W badaniu tym poproszono respondentów o ocenienie głębi oraz prawdziwości przekazu – i tu znowu cytuję –   „pozornie imponujących twierdzeń, które są przedstawiane jako prawdziwe i znaczące, ale w rzeczywistości są bezsensowne” skonstruowanych z przypadkowego połączenia słów zaczerpniętych z tweetów Deepaka Chopry oraz treści pochodzących z The New Age Bullshit Generator. Zostawmy nieszczęsnego Deepaka póki co w spokoju, ale przyjrzymy się generatorowi bzdur. To dosyć wesoła stronka – której adres podaję, byście mogli sami się odpowiednio wzruszyć – na której za pomocą jednego kliknięcia można wygenerować całe teksty – na przykład do wykorzystania na swej stronie czy na facebooku, żeby brzmiało przekonująco, głęboko i jednocześnie w duchu new ageowej energii. Na przykład klikamy sobie w przycisk u góry strony i czytamy: „Wędrowcze zostałeś wezwany przez jonizację atomową i chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy poszerzasz świadomość. Tylko dziecko cyklu kwantowego może wywołać zmianę paradygmatu energii”. Fajne, nie? Nie wiem jak wy, ale ja tak mogę się bawić do wieczora! W każdym razie skala BRS ujawniła, że nasza podatność na bzdury jest ściśle skorelowana z kilkoma czynnikami. Po pierwsze im bardziej podzielamy wiarę w kwestie pseudonaukowe i paranormalne, tym większą będziemy wykazywali podatność na wiarę w bzdury. Po drugie taka wzmacniająca korelacja dotyczy również tendencji do dostrzegania powiązań pomiędzy rzeczami niepowiązanymi. A mówiąc wprost – im większą tendencję wykazujemy do wiary w spiskową teorię dziejów, tym łatwiej łykamy czytane bzdety. Po trzecie – niestety – w im mniejszym stopniu dysponujemy umiejętnościami kognitywnymi oraz analitycznymi, w tym większym stopniu będziemy podatni na bzdury. Po czwarte okazuje się, że istnieje ścisła zależność pomiędzy łatwością łykania bzdur a naszymi poglądami politycznymi. Im bardziej skrajne poglądy prezentujemy, tym łatwiej nam wcisnąć kit i dotyczy to zarówno poglądów skrajnie konserwatywnych, jak i skrajnie lewicowych. Bo to nie rodzaj poglądów stoi za łatwością z jaką bzdury zaczynają determinować system ale ich skrajność. 

Jednak skala BRS wskazała jeszcze jedną, piramidalnie ważną cechę. A mianowicie im bardziej spełniamy trzy powyższe warunki, tym większą będziemy wykazywać tendencję do tego, by zasłyszane bzdury rozpowszechniać dalej. Bo problem polega na tym, że ludzie, którzy dają się omotać bzdurom – szczególnie jeśli są to bzdury perswazyjne – zaczynają je traktować w kategoriach przekonującej retoryki, dzięki czemu sami zaczynają ich używać w wyrażaniu własnych poglądów i opinii. Stają się w ten sposób nieświadomymi redystrybutorami bzdur święcie przekonanymi co do ich prawdziwości i trafności. A to wyjaśnia dlaczego jedna celebrytka z drugim celebrytą opowiadają o pogaduchach z kosmitami, o tym że przez wegetarianizm gluty z nosa świecą na fioletowo i że Bill Gates poprzez chipa w szczepionce będzie nam zaglądał do kibla, żeby po analizie koloru kupy zorientować się, czy już jesteśmy gotowi na to, by nam sprzedawać sztuczne mięso czy na razie tylko szaliki dziergane z nanorobotów, żeby nam krew do mózgu nie dopływała. I co najgorsze – oni nie tylko to mówią. Oni w to jeszcze wierzą. Celowo użyłem ekstremalnych przykładów, na które nawet by nie wpadli goście od wspomnianego wyżej generatora, ale przecież nasza pandemia bzdur przenosi również cała masę informacji, które wyglądają zupełnie niewinnie i które przez to są przyjmowane przez wielu ludzi nie odczuwających potrzeby ich najmniejszej weryfikacji. O ile jednak potrafimy rozpoznać bzdurny bełkot, to już z bardziej wiarygodnie brzmiącymi bzdurami mamy kłopot. Naukowcy to zjawisko nazywają „bullshit blindspot” i określają nim właśnie takie sytuacje, w których zupełnie nieumyślnie i nieświadomie rozpowszechniamy małe bzdury. A to że są małe wcale nie zmienia faktu, że są nieprawdziwe. I działa tu oczywiście efekt skali – kiedy jesteśmy otoczeni odpowiednio dużą ilością małych bzdur działa to na nas nie mniej groźnie niż w przypadku zaledwie kilku dużych. Bo duża ilość małych bzdur umieszcza nas w matriksie przekonań, w których rozróżnienie co jest prawdą a co nie staje się wyjątkowo trudne. Do tego działa tu jeszcze jedno zjawisko nazywane zasadą asymetrii bzdur, zgodnie z którą ilość energii potrzebnej do obalenia bzdur jest o rząd wielkości większa, niż energia którą posłużyła do ich wyprodukowania. 

Czy istnieje jakieś wyjście z tej patowej i niestety wciąż nasilającej się sytuacji? Niestety chyba nie – bo z jednej strony powinniśmy być otwarci na nieoficjalne informacje i sceptyczni wobec oficjalnych, a z drugiej strony paradoksalnie nasza otwartość może również osłabiać naszą umiejętność filtracji tego co prawdziwe od tego, co przekłamane. W drugą stronę też to działa – jeśli jesteśmy z natury sceptyczni i zamknięci na wszelkie nowe informacje to nasze zamknięcie może paradoksalnie być również przyczyną nie dostrzegania tego, jak jest naprawdę. Zatem nie ma tu niestety jednej złotej rady, jak sobie z pandemią bzdur radzić we własnym życiu i naukowcy w tym miejscu również bezradnie rozkładają ręce. Profesor Pierre mówi, że póki co jedynym sposobem jest wykształcenie w sobie odpowiedniej wrażliwości na bzdury, którą to umiejętność nazywa on zdolnością widzenia czerwonej flagi. Jedni zaś z nas będą w stanie wyczuć czerwoną flagę nawet w najmniejszej bzdurze z odległości przysłowiowego kilometra, inni niestety nie zauważą jej nawet wówczas kiedy będzie zamaszyście łomotała tuż nad ich głową. I właściwie nie wiadomo kto ma lepiej a kto gorzej. Czy ten, który odkrywa jak wiele bzdur usiłuje mu się wcisnąć i jak czujny musi być na każdym kroku by się tej manipulacji nie poddać? Czy ten co łyka dowolną bzdurę jak pelikan i na swój sposób ma to wszystko w głowie poukładane. Co z tego, że to nie prawda, skoro klocki do siebie tak pięknie pasują?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/psych-unseen/202007/the-psychology-bullshit

Frankfurt H. On Bullshit. Raritan Quarterly Review 1986; 6:81-100.

Petrocelli JV. Antecedents of bullshitting. Journal of Experimental Social Psychology 2018; 76:249-258.

Pennycook G, Cheyne JA, Barr N, Koehler DJ, Fugelsang JA. On the reception and detection of pseudo-profound bullshit. Judgment and Decision Making 2015; 10:549-563.

Fisher M, Goddu MK, Keil FC. Searching for explanations: how the internet inflates estimates of internal knowledge. Journal of Experimental Psychology: General 2015; 144:674-687.

MacKenzie A, Bhatt I. Lies, bullshit and fake news: some epistemological concerns. Postdigital Science and Education 2020; 2:9-13.

Pennycook G, Rand DG. Who falls for fake news? The roles of bullshit receptivity, overclaiming, familiarity, and analytic thinking. Journal of Personality 2020; 88:185-200.

Hart J, Graether M. Something’s going on here: psychological predictors of belief in conspiracy theories. Journal of Individual Differences 2018; 39:229-237.

Ackerman LS, Chopik WJ. Individual differences in personality predict the use and perceived effectiveness of essential oils. PLoS ONE 2020; 15(3):e0229779.

Čavojová V, Secară EC, Jurkovič M, Šrol J. Reception and willingness to share pseudo‐profound bullshit and their relation to other epistemically suspect beliefs and cognitive ability in Slovakia and Romania. Applied Cognitive Psychology 2019; 33:299–311.

Bainbridge TF, Quinlan JA, Mar RA, Smillie LD. Openess/intellect and susceptibility to pseudo-profound bullshit: a replication and extension. European Journal of Personality 2019; 33:72-88.

Pennycook G, Cheyne JA, Barr N, Koehler DJ, Fugelsang JA. It’s still bullshit: reply to Dalton (2016). Judgment and Decision Making 2016; 11:123-125.

Flattheicher S, Schindler S. Misperceiving bullshit as profound is associated with favorable views of Cruz, Rubio, Trump, and conservatism. PLoS ONE 11(4):e0153419.

Sterling J, Jost JT, Pennycook G. Are neoliberals more susceptible to bullshit? Judgment and Decision Making 2016; 11:352-360.

Nilsson A, Erlandsson A, Västfjäll D. The complex relation between receptivity to pseudo-profound bullshit and political ideology. Personality and Social Psychology Bulletin 2019; 45:1440-1454.

Erlandsson A, Nilsson A, Tinghog G, Västfjäll D. Bullshit-receptivity predicts prosocial behavior. PLoS ONE 13(7):e0201474.

Petrocelli JV, Watson H, Hirt ER. Self-regulatory aspects of bullshitting and bullshit detection. Social Psychology 2020 (in press).

Čavojová V, Brezina I, Jurkovič M. Expanding the bullshit research out of pseudo-transcendental domain. Current Psychology 2020 (in press).

https://sebpearce.com/bullshit/ (https://sebpearce.com/bullshit/)

#194 Wojna światów i racji

194 Wojna światów i racji

Zastanawialiście się kiedyś co sprawia, że nie potrafimy się ze sobą dogadać – toczymy konflikty, które nawet po dojściu do ściany nie słabną ani na chwilę tylko wciąż buzują wzajemnymi oskarżeniami i pretensjami. I dzieje się tak zarówno na poziomie indywidualnym, jak i społecznym kiedykolwiek pojawia się pomiędzy nami sporna idea, inna wizja świata czy inne przekonania. Niestety widać to na każdym kroku – w internetowych komentarzach, telewizyjnych programach informacyjnych, na sądowych salach rozwodowych rozpraw, w konfliktach międzypokoleniowych, gdzie dzieci mają już serdecznie dosyć swoich rodziców, a rodzice serdecznie dosyć swych dzieci, o czym głośno oczywiście nie powiedzą, w strachu przed oskarżeniem o bezduszność. Ta wielogłowa hydra wojny pomiędzy nami zdaje się z roku na rok rosnąć na sile, a im dalej w las, tym więcej drzew. Im zaś bardziej rzeczywistość nam dokucza, tym większą wojnę rozpętujemy w imię… no właśnie – czasem nawet nie wiemy w imię czego. Kiedy zaś zapytać obydwie strony sporu to każda z nich jest w stanie wykazać się wręcz ekspercką wiedzą na wiele różnych okołosporowych tematów, jednak mimo tej wiedzy samego sporu jakoś nie udaje im się zażegnać. A dzieje się tak, bo mimo całej tej wiedzy i ogromu przekonań nie potrafimy dostrzec tego co tak naprawdę jest odpowiedzialne za naszą nieustanną polsko polską, czy męsko damską, czy dowolną inną wojnę. A to jedna konkretna rzecz, która umyka naszej uwadze i którą spróbuję pokazać jak zwykle na kliku przykładach. Oto wyobraźmy sobie, bo mam nadzieję, że wreszcie się tego doczekamy – otwartą kawiarnię a w niej kilka par siedzących przy swoich stolikach. Na początek podsłuchujemy parę numer jeden, czyli akurat Stefana i Grażynę, którzy jednak mają już siebie po dziurki w nosie i akurat zastajemy ich przy debacie, czy podział majątku oznacza potrzebę przecięcia telewizora i kota na pół. „A tego sierściucha to w sumie se weź – mówi podniesionym głosem Stefan – i niech teraz temu twojemu nowemu fagasowi szcza do butów”. „Nie ma żadnego nowego fagasa – odpowiada również podniesionym głosem Grażyna – kompletnie nie kumasz bazy. Telewizor se zostaw, bo dzięki tobie kojarzy mi się wyłącznie obrzydliwie” „A co ci telewizor zrobił? – wrzeszczy Stefan – wiecznie gapiłaś się w nim na te durne seriale”. „Sam jesteś fagas – odszczekuje się Grażyna – i najwyższy czas żeby ci ktoś powiedział, że puszczanie głośnych bąków jak ktoś ogląda swój ulubiony program wcale nie jest śmieszne”.

Teraz zajrzyjmy do stolika numer dwa, przy którym znajdujemy Łukasza i Ewę – koleżeństwo z tej samej firmy. „Jak ty możesz dawać sobie wciskać takie bzdury – denerwuje się Ewa – nie masz żadnego społecznościowego profilu bo wierzysz, że światowe agencje wywiadowcze interesują się twoim nudnym życiem”. „Jak możesz być tak zaślepiona i durna – odgryza się Łukasz – weź sobie poczytaj o historii i sprawdź ile z tych rzeczy, które ktoś kiedyś obśmiewał i nazywał spiskową teorią dziejów później okazywało się prawdą. Rozgrywają cię jak chcą, a ty leziesz w to jak ćma do świecy”. „Kasa głupku – drze się Ewa – kasa jest jedynym wytłumaczeniem tego co się dzieje. Po prostu ktoś zarabia na czymś kasę. Nawet na twoich debilnych internetowych foliarskich filmikach.” „Tak, ty dalej wierz, że siedzimy w domach, bo ktoś na targu wszamał nietoperza – wali pięścią w stół Łukasz”. „I co to zmienia, że im wyciekło z próbówek – krzyczy Ewa – kasa, kasa i jeszcze raz kasa. To jest jedyna przyczyna”

Przenieśmy się do stolika numer trzy. Tam zaś naprzeciw siebie siedzą Agata i Piotr – prywatnie znajomi, a oficjalnie posłowie dwóch zwalczających się ugrupowań. „Za nic macie nasze wartości i tradycję – wkurza się Piotr – najgorszy sort kiepskich komedii to takie, w których facet się przebiera za babę”. „Co ty wiesz o transpłciowości bucu – denerwuje się Agata – jak można być takim prymitywem!” No dobrze – tyle wystarczy tych naszych rodzinnych, relacyjnych i narodowych rozmów. Zatrzymajmy więc na chwilę w naszej kawiarni czas i wyobraźmy sobie, że wszystkie te sześć kłócących się ze sobą osób podłączonych jest do sprytnych urządzeń mierzących temperaturę dyskusji. Pomiar zaś wyświetlany jest za pomocą kolorowej skali – trochę przypominającej wskaźnik głośności dźwięku – na której spokojna rozmowa wyświetlana jest na zielono, zaś zaogniona dyskusja na czerwono. Widzimy już, że wszystkie sześć wskaźników demonstrują dość dużą intensywność koloru czerwonego. Spróbujmy się zatem teraz zastanowić jaki opis umieścilibyśmy przy czerwonej stronie skali. A mówiąc inaczej co łączy pod względem temperatury dyskusji wszystkie te przekrzykujące się nawzajem osoby. Otóż kiedy się nad tym dobrze zastanowić, to wskaźniki, które na czerwono pokazują poziom wzburzenia, tak naprawdę są wskaźnikami skali gniewu. 

W tym miejscu, byśmy mogli w tej układance przejść dalej musimy się na chwilę zatrzymać, by wyjaśnić jaka jest różnica pomiędzy złością i gniewem. I w tym celu sięgnijmy do książki „Święty spokój”, w której wskazywałem to rozróżnienie: „różnica leży w odzyskaniu kontroli. Złość jest więc emocją przejawiającą tendencję do przej- mowania kontroli nad złoszczącym się, który posługuje się nieracjonalnymi mechanizmami konceptualnymi, a gniew nie działa już incydentalnie — jest stałą emocją niezgody na to, czego doświadczamy, ale jednocześnie taką, którą potrafimy kontrolować, tak by nami nie zawładnęła.” To zaś oznacza, że by wszystkie śledzone przez nas wcześniej kawiarniane waśnie mogły się w ogóle odbyć ich uczestnicy musieli poradzić sobie z przekształceniem złości w gniew. Inaczej przystąpili by od razu do rękoczynów nie marnując czasu na przerzucanie się argumentami. A zatem – i to odnotujmy bo to niezwykle istotna informacja – część roboty już została zrobiona. Złość zamieniła się w gniew, dzięki czemu został odzyskany dość ważny element kontrolny. Jednak mimo tego, w tym właśnie miejscu pojawia się blokada – wszystkie wskaźniki dyskutantów świecą na czerwono wskazując odpowiednio duży poziom gniewu i jak na razie nie widzimy żadnego przełącznika, który mógłby w jakiś cudowny sposób zmienić ten stan rzeczy. Chodzi tu mianowicie o taki przełącznik, za pomocą którego moglibyśmy ze wskaźników usunąć kolor czerwony ale jednocześnie nie ingerując w głoszone poglądy, przekonania czy nie dotykając czyichś racji. Mówimy tutaj tylko i wyłącznie o pozbawieniu dowolnego sporu faktora gniewu bez obalania czyichś racji, wysuwania kontrargumentów, czy przekabacania na swoją stronę. Dlaczego to takie istotne? Ano wyobraźmy sobie, jak wyglądały by rozmowy naszych trzech podsłuchiwanych par, gdyby żadna z dyskutujących osób nie doświadczała nawet najmniejszego poziomu gniewu? Nie trzeba się długo zastanwiać, prawda? Od razu widać, że ci ludzie zaczęliby się bardziej słuchać, szanować, starać zrozumieć i wyrażać choć najdrobniejszą chęć kompromisu, a tylko tyle wystarczy, by konflikty zaczęły wytracać swój impet. 

No dobrze, skoro już wiemy, że problemem nie jest tak naprawdę różnica zdań i światopoglądów, ale poziom gniewu po obu stronach to najwyższa pora zastanowić się czy aby na pewno nie dysponujemy rodzajem wyłącznika gniewu, czyli czymś, co ingerowało by wyłącznie w gniew, a nie w siłę wyznawanych poglądów. Otóż dysponujemy i wyłącznik ten nosi nazwę teorii rekalibracji gniewu, która została sformułowana w 2009 roku na podstawie wyników badań naukowców z Uniwersytetu w Waszyngtonie Aarona Sella, Johna Tooby’ego i Ledy Cosmides. Według tej teorii gniew pełni funkcję rekalibrującą w stosunku do wyceny wartości, której utratę podejrzewamy i przed którą chcemy się bronić. Rekalibracja zaś dotyczy wyceny wartości własnej w stosunku do wartości cudzej, co wywołuje mechanizm obronny – właśnie pod postacią gniewu, który w obliczu konfliktu interesów ma za zadanie chronić nasz interes własny. Gniew jest więc tutaj detektorem wykrycia własnej wartości, która zostaje wyceniona niżej przez osobę, z którą jesteśmy w konflikcie niż uznajemy, że powinna. Pokażmy to na trochę absurdalnym, ale za to dość moim zdaniem trafnym przykładzie. Wyobraźmy sobie, że istnieje giełda poglądów, na którą trafiamy w niedzielny poranek. Rozstawiamy swoje stoisko, reklamowe banery, na blacie wystawiamy swoje poglądy i czekamy na potencjalnych kontrahentów. Wkrótce pojawia się pierwszy z nich. Przygląda się uważnie jednemu z wystawionych przez nas poglądów i pyta na ile wyceniliśmy ten pogląd. Odpowiadamy zgodnie z naszym wewnętrznym przekonaniem: „Ten pogląd jest wart tysiąc złotych”. „E… panie – słyszymy drwiącą odpowiedź – to nie jest warte nawet dziesięciu złotych a co tu mówić o tysiaku. Co najwyżej mogę za to zapłacić dwie dyszki i tyle w temacie”. Wobec takiego obrotu sytuacji, żeby wyjść z twarzą – nie tylko przed światem ale też przed samym sobą – musimy się wyposażyć w jakiś mechanizm obronny. I tutaj na scenę wkracza właśnie gniew regulując systemowe napięcie poprzez wymierzenie naszego oburzenia, irytacji czy po prostu niezgody na obniżanie wartości czegoś co sami wyceniliśmy wyżej, w osobę, która takiej zbyt niskiej dla nas wyceny wartości dokonała. Tak działa teoria rekalibracji gniewu tłumacząca nasze zachowanie w obliczu konfliktu interesów. Ale ta teoria ma jeszcze jeden ważny aspekt – otóż nie bez powodu nosi nazwę rekalibracji gniewu, bo zwróćmy uwagę, że kiedy pojawia się w nas mechanizm obronny w postaci gniewu powstałego wskutek różnic w wycenie wartości, której ktoś dokonuje na naszą niekorzyść, to jednocześnie nasza pełna uwaga zostaje skupiona wyłącznie na obronie naszej, urażonej, czy też zagrożonej wartości. Umyka nam zaś dość istotna zmienna – otóż po drugiej stronie, po tej po której dokonano zbyt niskiej naszym zdaniem wyceny naszej wartości dokonano również wyceny wartości własnej. W naszych oczach mocno zawyżonej w stosunku do naszej, ale przecież niezależnie od tego na ile ta zawyżona wycena po drugiej stronie jest błędna, to dotyczy ona również jakiejś wartości. Gdyby nie istniała po drugiej stronie najmniejsza wartość to nie było by możliwe by ją w jakikolwiek sposób wycenić, a więc sam akt dokonywania wyceny wartości po drugiej stronie konfliktu, nawet jak się z tą wyceną drastycznie nie zgadzamy co budzi nasz gniew, dowodzi tego że musi tam również istnieć jakaś wartość. I paradoksalnie udowadnia nam to gniew który sami odczuwamy w dowolnym konflikcie. Bo konflikt nigdy nie zachodzi pomiędzy wartością a jej brakiem, ale wyłącznie pomiędzy dwiema wartościami. To odkrycie zaś jest niezbędne, by otworzyć sobie drogę do rekalibracji gniewu i z poza jego poziomu uznać, że po drugiej stronie też ktoś zaciekle broni jakiejś wartości. Tylko w ten sposób można obniżyć poziom czerwonej skali konfliktowych dyskusji jednocześnie nie zabierając nikomu jego prawa do własnej wyceny wartości swoich poglądów. I dopiero teraz można już oddać się spokojnej wycenie tego, czy na wartość kota wpływa wyłącznie jego autonomiczne piękno spowite w pluszowe futerko, czy też bezpruderyna precyzja szczania do Stefanowych butów.

Pozdrawiam

#195 Destrukcyjny lęk przed ciszą

195 Destrukcyjny lęk przed ciszą

Jednym z jak dla mnie najcenniejszych aspektów nowej wiedzy o człowieku i jego współczesnym psychosomatycznym funkcjonowaniu, jest możliwość odkrywania połączeń pomiędzy wydawało by się drastycznie odległymi obszarami naszego funkcjonowania, a jednak mającymi na to funkcjonowanie znaczący, a w omawianym dzisiaj problemie druzgocący wpływ. Żeby zaś pokazać te połączenia musimy i dzisiaj uciec się do kilku przykładów. Oto mała Ola obserwująca sposób rozgrywania sprzeczek jej rodziców, a dokładniej mówiąc to, jaką strategię konfliktową przyjmuje jej ojciec wobec jej matki, kiedy dochodzi pomiędzy nimi do nieporozumień. Otóż ojciec Oli, kiedy coś idzie nie po jego myśli, czy też kiedy uznaje się za zranionego karze matkę Oli milczeniem. Po prostu zaczyna milczeć i potrafi utrzymać te epizody milczenia naprawdę długo. Raz nawet nie odzywał się przez dwa tygodnie, po czym, kiedy emocje w końcu pozwoliły mu się odezwać okazało się, że poszło o jakieś zdanie wypowiedziane przez matkę o jego zawodowej karierze. Zdanie wydawało się niewinne i nie miało nikogo skrzywdzić, jednak w odwecie za urażone ego cała rodzina została ukarana dwutygodniowym milczeniem. Zresztą cisza w ich domu to było ulubione narzędzie kary, a słowa „siedź cicho”, „nie waż mi się odezwać”, oraz „zamilcz” pojawiały się w narracji ojca bardzo często. Ilekroć zaś matka próbowała protestować w stylu: „skąd mam wiedzieć co zrobiłam nie tak, skoro nic nie mówisz a więc nawet nie dajesz mi szansy by to naprawić” były jedynie kwitowane milcząco karzącym spojrzeniem, które oznaczało „powinnaś wiedzieć, bo to twoja wina, że nic nie mówię”.

Teraz przenieśmy się do szkoły małego Jasia. No może już nie tak małego, bo to w końcu kilkunastolatek, który zabiega o akceptację swoich rówieśników. Raz pytał kolegów o możliwość zagrania z nimi w meczu, ale jedyne co usłyszał w odpowiedzi to milczenie. Kiedy napisał smsa do Anki, która mu się podoba i którą chciał zaprosić do znajomych w necie, w odpowiedzi otrzymał jedynie milczenie. Teraz siedzi w domu, w swoim pokoju i próbuje grać w komputerową grę, ale nie może się skupić, bo przecież za tym milczeniem, którego co chwilę doświadcza w swym kilkunastoletnim życiu nie może się kryć nic dobrego.  W trzecim przykładzie udajemy się na nasiadówę on-line organizowaną w jednej z firm, na której Anita prezentuje swój nowy pomysł i po której to prezentacji słyszy komentarz dwóch koleżanek, które przez pomyłkę nie wyłączyły jeszcze swoich mikrofonów: „wiesz, niektórzy to jakoś nie mogą skorzystać z okazji, żeby siedzieć cicho”. Teraz śledzimy budowlanego majstra, który zmierza na plac budowy i któremu już się gębą śmieje, bo trzy przecznice dalej usłyszał ryk radia budowlańców. A jak radio słychać na dzielni to przecież znaczy, że praca wre. I ostatni przykład – Stefan wraca do domu z zakupów i mimo, że po Grażynie nie zostało śladu po wejściu mówi na głos w swoim pustym mieszkaniu do jedynej pozostałej tam bratniej duszy – nastroszonego chomika, który właśnie zaliczył półmaraton w swoim metalowym kółku: „A co tu taka grobowa cisza jakby ktoś umarł – trzeba puścić ci chomuś, jakiś telewizor czy coś!”

Co łączy wszystkie powyższe przykłady? Otóż to przeświadczenie – pochodzące oczywiście z różnych źródeł – że w ciszy skrywa się coś negatywnego. Kiedy się pojawia, to zaczyna jej towarzyszyć jakiś rodzaj niepokoju. Jakaś niepewność. Może przetransportowane na dorosłe życie doświadczenie Oli, że cisza jest karą? Może trauma już dzisiaj dużego Janka, że cisza oznacza odrzucenie? A może bezproduktywność, jak w przypadku majstra, czy uruchomienie bolesnych wspomnień jak u Stefana? 

Jeśli zaś przy ciszy stawiamy ujemny znak oznaczający coś, co wiąże się raczej negatywnym programem – niezależnie od tego kto i kiedy nas tak zaprogramował, to konsekwencją takiego oprogramowania będzie postawienie przeciwnego znaku po stronie dźwięków. I nie ma to znaczenia jakie to dźwięki, czy grający sobie a muzom telewizor, czy disco polo z radia na budowie. Znaczenie ma jedynie to, by dźwiękami przykryć nieznośną ciszę. Bo przecież kiedy znajdujemy się w nowej sytuacji, w której nie znamy ludzi, którzy nas otaczają, czy też nie do końca wiemy jak się zachować, to cisza to ostatnia rzecz, której chcielibyśmy doświadczyć. Nie bez powodu przecież te momenty nazywamy krępującą ciszą, co tylko dodatkowo utwierdza nas w przekonaniu, że raczej należy od ciszy stronić. 

I tutaj pojawia się problem, bo to nie cisza nam szkodzi, ale właśnie jej brak. Z raportu przygotowanego w 2020 roku przez Europejską Agencję Ochrony Środowiska wynika, że aż 20 % mieszkańców Europy jest obecnie narażonych na poziom hałasu przekraczający dopuszczalne zdrowotne normy, wynoszące 55 decybeli dla naszej aktywności dziennej i 50 decybeli w nocy. Szacuje się, że zanieczyszczenie hałasem powoduje kilkanaście tysięcy przedwczesnych zgonów, a z roku na rok te liczby mają się wyłącznie powiększać. Nadmierny hałas powoduje też zmianę funkcjonowania naszych organizmów – pracując w warunkach o zawyżonym poziomie hałasu jesteśmy mniej wydajni i szybciej się męczymy. Pojawia się większy potencjał rozdrażnienia, co powoduje dużo większe prawdopodobieństwo tendencji konfliktowych. Co przenosi się również na nasze życie rodzinne – usiłujemy przykryć dźwiękiem potrzebę odbycia niewygodnej rozmowy, zagłuszamy własną paplaniną ciszę, kiedy odczuwamy jakiś dyskomfort, czy podnosimy poziom głosu by wyegzekwować to co chcemy od naszych domownikach. Hałas staje się stałym elementem rzeczywistości. Badania przeprowadzone przez czasopismo Heart z 2006 roku wykazały, że  istnieje bezpośredni związek pomiędzy poziomem hałasu a poziomem stresu – natężenie dźwięków uwalnia kortyzol, który w swoim stałym działaniu traci epizodyczną funkcję ochronną i zaczyna siać spustoszenie w organizmie. W kolejnym badaniu – tym razem z 2013 roku – wykazano, że to cisza a nie dźwięki stymulują przyrost masy szarej w mózgu, szczególnie w ośrodkach odpowiedzialnych za uczenie się oraz pamięć. Zresztą nie trzeba badań, by dostrzec, że cisza taka naprawdę – o czym lubimy zapominać – pojawia się w naszym życiu jako trwały komponent jego najpiękniejszych chwil. Kiedy jest ten moment, w którym uznajesz, że twój związek dostąpił odpowiednio głębokiego poziomu bliskości? Otóż wtedy, kiedy potraficie ze sobą milczeć i żadne z was nie czuje potrzeby by to wspólne romantyczne milczenie przerwać. Żadne z was już nie doświadcza niezręczności ciszy i to jest najlepszym i istniejącym od tysięcy lat wskaźnikiem tego, czy pomiędzy dwojgiem ludzi pojawia się bliskość, w efekcie której będą chcieli spędzić ze sobą resztę życia. Spójrz co się dzieje wówczas, kiedy doświadczamy zachwytu. Oto stoisz na klifie i po wielogodzinnej podroży możesz podziwiać zachód słońca nad oceanem. Rozkoszujesz się tym widokiem w ciszy, prawda? To nie najlepszy moment, żeby ją przerywać. Dokładnie tego samego doświadczamy kiedy zostajemy unieruchomieni pięknem – sztuki, krajobrazu, czy jakiejkolwiek przestrzeni. Wówczas to doświadczenie, by mogło być kompletne i pełne wymaga ciszy. A teraz wyobraź sobie, że stoisz na tym klifie z ukochaną osobą, doznajesz zachwytu właśnie odkrytym nowym poziomem bliskości i jednocześnie rozciągającym się po horyzont widokiem. Nagle staje koło ciebie Stefan i mówi: „ty, puszczę ci z telefonu nowego Zenka, bo taka cisza jakby ktoś umarł”, po czym zanim Stefan zdąży zapodać bit po twojej drugiej stronie pojawia się majster z budowy z ochlapanym zaprawą radiem i odkręca regulator głośności ile fabryka dała jednocześnie krzycząc: „jest muza, jest fajnie, co nie!”. I tyle wystarczy, by doświadczenie bliskości i zachwytu zamieniło się w chęć dokonania morderstwa poprzez zapodanie sążnistego kopa zarówno Stefanowi, jak i majstrowi by spadając z klifu mogli sobie nawzajem przybić piątaka. 

Czy istniej wyjście z tej patowej sytuacji, w której z jednej strony dla własnego zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego potrzebujemy epizodów ciszy, a z drugiej strony borykamy się z bolesnym przeszłym oprogramowaniem, zgodnie z którym w ciszy mogą skrywać się jedynie demony rozpaczy, bólu, odrzucenia, czy niepokoju? Otóż istnieje – zaś rozwiązanie znajduje się w poprzednim zdaniu. Bo to, że nasze doświadczenie ciszy wiąże się z czymś nieprzyjemnym, to jedynie program, który na różnym etapie życia otrzymaliśmy od ludzi, którzy nie potrafili sobie radzić z emocjami, którzy straszyli nas ciszą, bo nie umieli inaczej i którzy karali nas ciszą, nie radząc sobie z własnymi lękami. A skoro coś jest obcym oprogramowaniem, to samo okrycie tego obcego kodu – świadomość że został nam zaimplementowany z zewnątrz – jest pierwszym i zarazem niezbędnym krokiem by tego obcego oprogramowania się pozbyć z systemu. Wystarczy sobie uzmysłowić, że kiedy usiłujesz zagłuszyć ciszę, która napawa cię niepewnością i niepokojem to tak naprawdę usiłujesz terapeutyzować nie swoje lęki i niepokoje. A ich się nie da zagłuszyć – nie dlatego że masz zbyt ciche radio, czy cały system nagłośnieniowy, ale wyłącznie dlatego że nie są twoje. I nie idzie tu o to, by nagle z jednej skrajności wskoczyć w drugą i zrezygnować w ogóle ze świata dźwięków, ale wyłącznie o to by dostrzec, że piękno dźwięku bierze się z ciszy pomiędzy dźwiękami. Tak jak piękno muzyki – gdyby nie odstępu pomiędzy nutami muzyka nie mogła by istnieć. Tak jak my na dłuższą metę nie możemy przetrwać, jeśli nie zapewnimy sobie czasem uzdrawiających epizodów ciszy.

Pozdrawiam

#196 Międzypłciowy wymiar stalkingu

196 Międzypłciowy wymiar stalkingu

Zacznijmy od potwierdzonych wieloma badaniami faktów. Fakt numer jeden: ofiarami nękania czy prześladowania, które nazywamy stalkingiem dwukrotnie częściej od mężczyzn są kobiety – metaanaliza przeprowadzona przez Spitzberga, Cupacha i Ciceraro z 2010 roku wykazała, że średnio 14% mężczyzn było ofiarami prześladowania w ciągu swojego życia. W przypadku kobiet odsetek ten wyniósł 29%. Fakt numer dwa: zjawisko stalkingu ma charakter głównie między płciowy, co oznacza, że najczęściej kobiety są ofiarami nękania przez mężczyzn, a mężczyźni przez kobiety, co potwierdzają badania Acquadro i Varetto z 2017 roku. Fakt numer trzy: wielu osobom trudno jest zdefiniować stalking i dostrzec różnicę pomiędzy czyimś nieprzyjaznym i uprzykrzającym życie zachowaniem, a prześladowaniem. To pierwsze po prostu traktujemy jako przejaw pewnej życiowej niedogodności, podczas gdy to drugie w wielu krajach stanowi przestępstwo i jest ścigane prawnie. W Polsce taka regulacja prawna weszła w życie 6 czerwca 2011 roku wprowadzając sankcje karą pozbawienia wolności od 6 miesięcy do 8 lat. Jednak do każdego z wymienionych przed chwilą faktów trzeba dodać pewne „ale”. A zatem – tak kobiety są dwukrotnie częściej ofiarami stalkingu niż mężczyźni ale wiemy to wyłącznie z przypadków zgłoszonych policji. Istnieją jeszcze przypadki stalkingu, których nikt nigdy nie zgłasza a w nich procent nękanym mężczyzn zdaniem badaczy jest dużo wyższy. Fakt drugi – i owszem zazwyczaj stalking jest międzypłciowy – co również wiemy wyłącznie ze zgłaszanych przypadków, ale jego międzypłciowość nie dotyczy tylko i wyłącznie – jak można by się zasugerować – relacji pomiędzy kobietą i mężczyzną w kontekście związku, małżeństwa, bycia bieżącą czy byłą parą itd. Stalking ma również charakter relacji zawodowych, rodzinnych które nie przebiegają w konfiguracji związkowej. Fakt numer trzy – tutaj rozpiętość tego co badacze oraz prawo uznaje za stalking jest tak duża, że tak naprawdę byłoby by łatwiej i szybciej wymienić te aktywności zachodzące w naszych najprzeróżniejszych relacjach, które nękaniem nie są, niż całą resztę pozostałych. Dlatego pokażmy to co może być nie oczywiste na przykładach. Najpierw zajrzymy do pewnej dużej instytucji kultury zarządzanej przez przedsiębiorczą panią prezes, w której to instytucji od lat zabiega o awans pewien nieśmiały młody specjalista – Tomek. Przychodzi wreszcie decydujący moment, którym ma być prezentacja dokonań Tomka przed zacnym gremium profesorów, którzy specjalnie pojawią się nazajutrz w obiekcie by zapoznać się z przygotowaną przez Tomka prezentacją i wykładem, od efektów których uzależniają jego awans, a więc dalszą karierę, podwyżkę i status zawodowy. Niestety sala konferencyjna jest w remoncie, więc pani prezes sugeruje Tomkowi, by prezentacja odbyła się w jej gabinecie. Przejęty Tomek, jeszcze poprzedniego wieczora pobiera z portierni klucze, by przygotować gabinet do prezentacji, co wymaga przearanżowania przestrzeni, przesunięcia mebli, ustawienia foteli czy wystawienia na korytarz paprotki, bo się nie mieści. Oczywiście Tomek nie śpi całą noc, bo czeka go przecież najważniejsze życiowe wyzwanie. W dużym więc stresie pojawia się rano w instytucji, a tam od progu wita go afera. Otóż było włamanie, pani prezes biega roztrzęsiona i krzyczy, że okradziono jej gabinet. Przyszła rano i – jak mówi – zastała poligon. Ktoś się włamał i na pewno coś ukradł – już na pierwszy rzut oka widać, że nie ma jej ulubionej paprotki. Tomek ledwo wyduszając z siebie słowa wyjaśnia, że przecież sama pani prezes sugerowała gabinet jako miejsce prezentacji, więc on go wcześniej przygotował, żeby tego rano nie musieć robić. „Ach więc to ty – wydziera się pani prezes – ale i tak muszę sprawdzić co zginęło, bo na pewno coś zginęło, nie można ci przecież ufać.” I kiedy kończy te słowa widzi, że za jej plecami stoją panowie profesorowie przybyli na prezentację Tomka. Przykład przydługi? Sorry, ale niestety nie zmyślony tylko prawdziwy. Teraz przykład numer dwa: Grzesiek rozstał się z Iwoną po burzliwym małżeństwie obfitującym w kłótnie przy sąsiadach, akty zazdrości i grzebanie w smsach i mailach. Wieczne oskarżenia o bycie nieudacznikiem też temu związkowi nie pomogły. Teraz żyją osobno i nawet jakoś udało się rozstać bez jakichś obrzydliwych fajerwerków zemsty. Nawet raz na dwa tygodnie Grzesiek ma możliwość widzenia się z dziećmi, a to porysowane gwoździem auto z napisem „mamlas” to na pewno przecież robota jakiegoś głupiego szczeniaka. Ostatnio poznał nawet kogoś nowego, tylko nie wiadomo co z tego wyjdzie bo ilekroć usiłuje się umówić, to nagle jak z pod ziemi wyrasta jego była z jakimś problemem, który musi zostać niezwłocznie rozwiązany. Przykro mu tylko, kiedy po każdej wizycie u teściowej jego dzieciaki przez pierwsze godziny chodzą naburmuszone i nie patrzą w jego stronę. Aha – no i ten telefon teściowej do pracowników socjalnych, kiedy uznała, że siniak nabity na kolano syna na huśtawce to ewidentnie efekt jego znęcania się nad dziećmi. Strach pomyśleć co by było, gdyby pracownica socjalna akurat nie była przy huśtawkach, jak syn sobie tego siniaka nabił, bo by trzeba było się grubo tłumaczyć. Zresztą strach pomyśleć co jeszcze niebawem strzeli do głowy teściowej i jak nabuntuje przeciwko niemu wnuki i swoją córkę. Tak, zgadliście – to również nie jest zmyślony przykład. Tym zaś co łączy obydwa te przykłady jest po prostu nękanie, czyli stalking wyczerpujący wszystkie znamiona przestępstwa. Zresztą przyjrzymy się jego międzynarodowej definicji – otóż stalking jest powszechnie definiowany jako zestaw powtarzających się, niepożądanych i natrętnych zachowań skierowanych przeciwko osobie, która w konsekwencji doświadcza lęku, irytacji lub obawy o swoje bezpieczeństwo lub bezpieczeństwo innych. Co więcej według badaczy Tjadena i Thoennesa „prześladowanie ogólnie odnosi się do nękania lub zastraszania oraz powtarzających się zachowań, takich jak śledzenie osoby, pojawianie się w jej domu lub miejscu prowadzenia działalności, nękające rozmowy telefoniczne, pozostawianie pisemnych wiadomości lub niszczenie mienia. Jednak ta obawa o bezpieczeństwo własne nie musi tylko i wyłącznie dotyczyć tego, że ktoś nam może zrobić fizyczną krzywdę, ale również tego, że ktoś może zniszczyć naszą reputację, ośmieszyć, skompromitować, czy zrujnować karierę. To również obawa przed tym, że ktoś nas może fałszywie oskarżyć o jakiś czyn – na przykład karalny – którego nie dokonaliśmy, ale mimo naszej niewinności sam akt oskarżenia powoduje postawienie w świetle potencjalnego przestępcy, z którego to postawienia niestety trzeba się samemu później jakoś wykaraskać, a i tak ileś osób uzna nas na przykład za winnego. Wystarczy tutaj spojrzeć na historię ruchu „me too”, gdzie kilku przypadkach oskarżenia okazywały się wyssane z palca i to zarówno, kiedy o molestowanie był oskarżany mężczyzna, jak i kobieta. Zawsze zatem ilekroć pojawia się w nas lęk o skutek działań dręczącej nas osoby, czy są to skutki przewidywalne czy też nie – istnieje spore prawdopodobieństwo, że jesteśmy ofiarami stalkingu, a wówczas nie ma co czekać aż sytuacja sama z siebie się załagodzi i wyciszy, bo tak się nigdy nie dzieje. Problem zaś z nękaniem polega na tym, że tym większe spustoszenie w nas czyni, im dłużej trwa. I tutaj niestety okazuje się, że prześladowanie mężczyzn potrafi trwać znacznie dłużej. W wynikach badań przeprowadzonych w trzech miastach północno zachodnich Włoszech z 2019 roku a opublikowanych w 2020 roku czytamy, że przeciętnie prześladowanie mężczyzn trwało 2 lata i 5 miesięcy zanim ofiara zwróciła się do policji, zaś prześladowanie kobiet trwało średnio półtorej roku. Przy czym mężczyźni doświadczali kontaktu ze swoim prześladowcą średnio raz w tygodniu, a kobiety średnio raz dziennie. Mężczyźni dużo częściej jednak jako ofiary kobiet doświadczali aktów wandalizmu – na przykład niszczenia ich mienia, uporczywego śledzenia i poszukiwania informacji oraz szerzenia kłamstw na swój temat niż kobiety będące ofiarami prześladowań mężczyzn. Natomiast kobiety w takiej sytuacji dużo częściej od mężczyzn doświadczały gróźb i aktów zastraszania. Mężczyźni w przeciwieństwie zaś do kobiet byli bardziej skłonni do podejmowania dyskusji z prześladowcą, argumentowania, za to kobiet dużo częściej w sytuacji ofiar zbierały dowody swoich prześladowań i opracowywały plan wyjścia z sytuacji. I to kobiety oczywiście dużo częściej zwracają się o pomoc niż mężczyźni, którzy wolą się nie przyznawać do bycia ofiarą, w obawie przed posądzeniem o słabość, co oczywiście jest z premedytacją wykorzystywane przez prześladujące ich kobiety. Co więcej istnieje też spora różnica w strategii mężczyzn i kobiet wobec stalkerów – kiedy w przypadku mężczyzn ich prześladowcą jest była partnerka, mężczyźni nie tylko rzadziej zgłaszają się o pomoc na przykład do policji, ale też dużo rzadziej niż kobiety są gotowi przyznać, że w trakcie toksycznego związku doświadczali przemocy emocjonalnej lub fizycznej. A prawda jest taka, że konsekwencje emocjonalno psychologiczne stalkingu w przypadku mężczyzn wcale nie są mniejsze niż te w przypadku kobiet. Bo co wynika z badań zarówno lekarzy, jak i wywiadów psychologicznych w przypadkach mężczyzn, którzy zgłosili stalking – mężczyźni ci częściej w takich sytuacjach doświadczają takich konsekwencji jak bóle głowy, zaburzenia snu czy cały szereg negatywnych efektów emocjonalnych, jak zagubienie, napady paniki i spadek pewności siebie. Kobiety częściej doświadczają w stalkingu fizycznych urazów (co jest efektem kontaktu z damskimi bokserami) i również efektów emocjonalnych, jak te wspomniane wcześniej u mężczyzn, ale w znacząco mniejszym stopniu i natężeniu. Natomiast to co jest znamienną różnicą dla obu płci to to, że kobiety mają mniejszy problem ze zdefiniowaniem prześladowań niż mężczyźni. To co w przypadku kobiet było dla nich jasną i precyzyjną oznaką prześladowania, mężczyźni za takowe nie uznawali często tłumacząc na przykład takie zachowania u byłych partnerek zazdrością, brakiem humoru, czy efektem własnej winy pod postacią własnych zachowań, które mogły sprowokować prześladowcę. W myśl tej idei Tomek wyjaśni to co się stało w następujący: „no tak, sprowokowałem panią prezes, bo byłem już zbyt pewny siebie i sukcesu i musiała mi jakoś pokazać gdzie moje miejsce”, a rozwiedziony Grzesiek słowami: „no przecież Iwona się wścieka, że zacząłem się z kimś umawiać i dlatego odstawia te cyrki”. Jednak stalking pozostaje stalkingiem jakkolwiek byśmy sobie jego motywów nie tłumaczyli. Jednak czerwona ostrzegawcza lampa w głowie kobiet ofiar zapala się dużo wcześniej niż w głowach mężczyzn w tej samej sytuacji. Na domiar złego wdruk kulturowy powoduje, że mężczyźni nie chcą się często przyznać do bycia ofiarą – szczególnie jeśli prześladowcą jest kobietą – bo to przecież było by dla nich jednoznaczne z okazaniem słabości. Zaś najgorsze jest to, że nie tylko nie chcą się do tego przyznać przed światem, ale przede wszystkim przed samymi sobą. A problem istnieje – badania nie pozostawiają złudzeń – co siódmy mężczyzna jest ofiarą prześladowań i to zazwyczaj ze strony kobiety. Jeśli dodamy do tego tak wielką różnicę w ilości zgłoszeń, to te dane mogą być w rzeczywistości dużo wyższe. 

Jakie jest zatem rozwiązanie tego problemu i czy w ogóle istnieje? Tego do końca nie wiadomo, ale jedno jest pewne – istnieje prosty i niezawodny sposób na detekcję tego, z czym mężczyźni mają dużo większy problem niż kobiety, czyli zorientowanie się, że jest się ofiarą stalkingu. Tym sposobem zaś jest uwrażliwienie się na swój własny strach. Jeśli więc pojawia się w tobie lęk – i dotyczy to obu płci – strach, którego źródłem jest kontakt z inną osobą, w efekcie którego obawiasz się o swoje bezpieczeństwo, reputację, spokój, czy cokolwiek innego, to to jest najszybszy wskaźnik, by wyzwolić się z pod opresji stalkera. A często niestety jedynym sposobem jest zgłoszenie jego działalności i dochodzenie swoich praw. Tak, wiem co teraz niektórzy krzyczą: „przecież policjant mnie wyśmieje o ile w ogóle zajarzy w czym problem.” Ok, rozumiem tę obawę, ale z drugiej strony ciągłe uchylanie się przed zgłaszaniem problemu niczego nie zmieni. Kiedy zaś zaczniemy zgłaszać te zachowania innych wobec nas, które wyczerpują definicję stalkingu, to prędzej czy później nawet najbardziej beztroskiemu policjantowi przestanie być do śmiechu. 

Pozdrawiam 

#197 Czemu to ciągle robisz, czyli dziecięce strategie w dorosłym życiu

197 Czemu to ciągle robisz, czyli dziecięce strategie w dorosłym życiu

Jedną z częstych mantr chóralnie odśpiewywanych przez początkujących relacyjnych zawodników i zawodniczki jest mantra: „ja go jeszcze zmienię!” Albo „przy mnie ona się zmieni!”, która wydaje się tracić swą moc, kiedy na horyzoncie coraz częściej pojawia się inna relacyjna mantra, czyli gromki zaśpiew: „czemu ciągle to robisz?”, „przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy, a ty ciągle swoje!”. Im zaś częściej w relacjach pojawia się mantra numer dwa tym rzadziej śpiewana jest mantra numer jeden, by już po krótkim czasie przypominać raczej nieśmiałe murmurando niż gromką arię. W zadziwiający bowiem sposób wierzymy, że ludzie mogą zmienić swoje zachowania, przekonania, czy reakcje tak po prostu. Wystarczy im powiedzieć, by to zmienili, a oni to zmienią. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej okrutna i to nie dlatego, że samozwańczy związkowi psychoterapeuci i coachowie za mało się starają, ale wyłącznie dlatego, że źródło określonych niechcianych zachowań leży nie w zaciekłej wredocie delikwenta czy delikwentki, ale zupełnie gdzie indziej. Jest tam, gdzie się go nie spodziewamy, a już na pewno, gdzie nie sięgamy naszym świadomym wzrokiem. By zaś odkryć to źródło zacznijmy od przykładów. Oto dwie pary Agata i Bartek oraz Celina i Darek. Najpierw przyjrzyjmy się rozmowie tych pierwszych. Anata mówi: „Nigdy nie wiem o czym tak naprawdę myślisz. Wydaje mi się, że wciąż jesteś gdzieś daleko myślami i wtedy się martwię, bo pewnie to niczego dobrego nie wróży, a wiesz, że nie zniosę rozstania bo to dodatkowo pogrąży moją niską samoocenę”. Na co Bartek odpowiada: „Nie wyciągaj proszę jakichś dramatycznych wniosków z faktu, że się na chwilę zamyśliłem i proszę zrozum, że bliskość i intymność nie polegają na ciągłym domaganiu się deklaracji. To się po protu czuje. Jeśli masz z tym problem to o tym pogadajmy, ale ciągłe zamęczanie mnie swoją niepewnością nie służy temu związkowi.”

Teraz posłuchajmy Celiny mówiącej do Darka: „Wystarczająco już dużo włożyłam w ten związek, teraz potrzebuję czasu dla siebie. Zawsze tak jest – jak ci dać palec to bierzesz całą rękę. Kiedyś myślałem że to romantyczne, a ty po prostu jesteś mięczakiem i nie panujesz nad emocjami. Facet ma nosić spodnie, a w tym związku zdaje się że tylko ja je zakładam””. Teraz posłuchajmy odpowiedzi Darka: „Nie oszukujmy się, od początku wiedziałem, że mnie prędzej czy później zostawisz, bo nie zasłużę na kogoś takiego jak ty”.

Podzielmy teraz poszczególne wypowiedzi na poszczególne strategie. Strategia A obrazuje rodzaj zaabsorbowania lękiem, w którym poszukuje się dowodów zainteresowania. W tej postawie pojawia się niepokój o rzeczywiste intencje i nastawienie partnera z jednoczesnym dość niskim poczuciem własnej wartości. Każdy ruch po stronie partnera będzie odczytywany jako możliwa zapowiedź separacji, która w wyobraźni zaczyna przyjmować rozmiary nie dającego spokoju demona. Każde niejasne zachowanie partnera budzi daleko wybiegające w przyszłość przekonanie o własnej bezbronności, a wizja rozstania staje się nie do zniesienia. Strategia B jest wprawdzie nastawiona na komunikację i rozwiązywanie konfliktów, ale również na to, że w razie wykrycia niedopasowania rozumianego jako brak pozyskiwania tego, co się daje samemu relacja może zostać zakończona. A to oznacza, że w tej perspektywie brana jest pod uwagę wymiana partnera na osobę bardziej odpowiadającą oczekiwaniom. Strategia C stosuje przewrotną taktykę – pokazuje chłód, powstrzymuje się przez ekspresją oraz gloryfikuje dystans, ponieważ nie radzi sobie z bliskością. Chce uniknąć lęku, który wiąże się, z przekonaniem, że ekspozycja bliskość zostanie ukarana. Ucieka więc przed tym lękiem w nadmierną samodzielność i niezależność. No i w końcu strategia D, w której dana osoba funkcjonuje w nieustannym poczuciu zagrożenia. Próbuje różnych ról, by w ten sposób ukryć swoje potrzeby i to jak nie radzi sobie z emocjami i napadami złości. Skoro zaś już odkrywamy na czym polegają wszystkie z czterech powyższych strategii to przecież wydaje się to proste do relacyjnej reparacji – wystarczy szczera rozmowa, trochę wysiłku i konsekwencji i można to zmienić, prawda? Otóż niestety nie jest to takie proste, bo wszystkie cztery strategie nie pochodzą z doświadczeń dorosłej osoby, które to doświadczenia zostały nabyte w dorosłych relacjach ale pochodzą z tzw. stylów przywiązania, które zostały w nas ukształtowane w dzieciństwie na podstawie schematu konstrukcji więzi z naszym głównym opiekunem, czyli tą osobą, która zajmowała się nami w głównej mierze na najwcześniejszym etapie naszego życia. Te strategie przywiązań są kształtowane już w pierwszych miesiącach na podstawie tego w jaki sposób dziecko postrzega zainteresowanie sobą eksponowane przez opiekuna oraz tego w jaki sposób czuje jego bliskości i od czego to poczucie uzależnia. Wpływ ma tutaj również kształtowany w relacji z opiekunem sposób widzenia siebie oraz swojego miejsca w świecie, jak i tego w jakich kategoriach zaczynamy postrzegać świat i innych w skali bezpieczeństwa na jednym krańcu osi i zagrożenia na drugim. Mówiąc inaczej w tych pierwszych miesiącach życia otrzymujemy rodzaj programu, który następnie nadpisujemy sami o tym jak działa świat i ludzie i czego się po ty działaniu możemy spodziewać. Problem jednak w tym, że – i tu wkrada się rodzaj społecznego absurdu toczącego ludzkość od zarania dziejów – nie ma żadnego systemu, w którym moglibyśmy się przekonać, czy dany opiekun ma choć najmniejsze kompetencje do tego, żeby nam nie spieprzyć życia. Bo o ile ludzkość jakoś wymyśliła, że by łowić ryby, czy prowadzić samochód trzeba najpierw zdobyć odpowiednie uprawnienia, to jakoś nie wpadła jak dotąd na to, by umiejętności i predyspozycje rodzicielskie również jakimikolwiek uprawnieniami zatwierdzać. W związku z powyższym, kiedy jesteś owiniętym w becik bobasem twoim pierwszym doświadczeniem na tym bez padole jest życiowa loteria, w której nigdy nie wiadomo gdzie trafisz. Wprawdzie zwolennicy karmy, przepowiedni mesjańskich oraz reinkarnacji mają inne zdanie, ale ja jednak zostanę przy metaforze gier losowych. A zatem – jeśli masz szczęście to trafisz pod skrzydła świadomego opiekuna, jeśli pecha to już w dorosłości zaczyna rosnąć prawdopodobieństwo wielu godzin spędzonych na kozetce u wiadomo kogo. Ale zacznijmy od szczęśliwców, czy tych, którzy jako okrąglutkie bobasy trafiły pod opiekę kogoś, kto potrafi zaakceptować emocję bobasa, nawet jeśli są one raczej trudne i nie spełniają do końca wszystkich oczekiwań. Kogoś kto zapewnia z jednej strony swobodę eksploracji zewnętrznej rzeczywistości jednocześnie gwarantując dyskretne bezpieczeństwo wycieczek przyrodoznawczych. Kogoś kto się troszczy, ale jednocześnie otwiera a nie zamyka możliwości. Wówczas, w ramach wylosowania takich okoliczności, kreowany jest tzw. bezpieczny styl przywiązania. Tutaj posługujemy się nazewnictwem twórcy teorii przywiązania brytyjskiego psychologa i psychiatry Johna Bowlby. Jeśli natomiast szczęście nam nie dopisało aż tak bardzo trafiamy w ręce osoby, której zachowań nie da się przewidzieć, bo na przykład ma skoki nastrojów, gdyż nie najlepiej radzi sobie z emocjami albo wówczas, kiedy nie reaguje na sygnały lub reaguje na nie z potężnym opóźnieniem. Bobas więc nigdy nie wie czego się spodziewać, więc miejsce poczucia bezpieczeństwa zajmuje poczucie ciągłego niepokoju, który zazwyczaj zamienia niepewność w strach przed odrzuceniem. To również będzie wpływało na swobodę eksploracji otoczenia – skoro bobas nie jest pewien, że ktoś go może ochronić na czas, nawet jeśli przywoła opiekuna głośnym płaczem, to wybierze powstrzymywanie się przed poznawaniem świata, a stąd już tylko krok do niechęci w podejmowaniu wyzwań czy strachu przed obcymi, co jest jednym ze wskaźników tzw. stylu lękowo – ambiwalentnego. Ale to nie koniec tej smutnej loterii – możemy przecież równie dobrze trafić pod skrzydła opiekuna, który generalnie ma nas gdzieś, no chyba że jesteśmy wyłącznie grzeczni i akurat niczego nie potrzebujemy. W roli takiego bobasa szybko uczymy się, że na obojętność najlepiej jest reagować obojętnością i na wszelki wypadek nie pokazywać najmniejszych emocji, by nie narazić się na niewątpliwą karę za ich ujawnienie. Oczywiście ta obojętność to jedynie mechanizm obronny skrywający pod spodem silny faktor poczucia odrzucenia. To rodzaj konstrukcji twardej, nieprzepuszczalnej powłoki, która ma ochronić przed lękiem związanym z zaangażowaniem i stąd ten styl nazywany jest stylem unikania lęku. No i na koniec wisienka na torcie, czyli sytuacja w której bobas wylosował opiekuna, który wzbudza strach, ucieka się do przemocy czy nadmiernej kontroli. Wówczas cała bobasowa egzystencja zostaje zorganizowana przez strach przed zachowaniem opiekuna, jak również przed tym, by nie zrobił bobasowi krzywdy. W takiej rzeczywistości dziecko nie jest w stanie wykształcić prawidłowych zachowań – ani proaktywnych, ani też reaktywnych – a więc jego zachowanie emocjonalne staje się również nieprzewidywalne. Ten ostatni styl – dodany do listy Bowlby’ego przez kolejną badaczkę Mary Ainsworth – nosi nazwę stylu przywiązania zdezorientowanego. 

Wielu badaczy – z twórcami teorii stylów przywiązania na czele – wskazuje, że to właśnie te strategie budowania lub unikania więzi przenosimy później już jako dorośli ludzie na nasze związki, w których często zachowujemy się irracjonalnie, nieadekwatnie do zaistniałych okoliczności krzywdząc swoje partnerki czy partnerów, niejako kopiując strategie przywiązania, którą nabyliśmy w pierwszych miesiącach naszego życia w grze losowej pod nazwą socjalizacja więzi. I ten aspekt teorii stylów przywiązania zdaje się być najbardziej popularny – oto nasze relacyjne zachowania możemy wytłumaczyć stylami przywiązania, dzięki czemu odkrywamy ich rzeczywiste źrodła z przed wielu lat, a to oznacza, że tak naprawdę z naszym partnerem czy partnerką nie mają one nic wspólnego – przynieśliśmy je do związku z zewnątrz i to zupełnie nieświadomomie. Jednak istnieje też inny aspekt teorii przywiązania, na który często nie zwracany uwagi – otóż nabyte we wczesnym dzieciństwie style przywiązanie determinują nie tylko i wyłącznie to jak się zachowujemy w naszych związkach, ale również to, jak budujemy relacje w ogóle z innymi ludźmi. To stąd bierze się nieufność, podejrzliwość, lęk przed odrzuceniem, potrzeba akceptacji, poczucie winy, unikanie zobowiązań, dystansowanie i oczywiście niskie lub sztucznie napompowane poczucie własnej wartości. Sporo tego jak na zaledwie kilka czy kilkanaście naszych pierwszych miesięcy życia, prawda? A jednak te wyuczone strategie potrafią nam nasze życie dość znacznie skomplikować i to zarówno w relacjach związkowych, jak i zawodowych, przyjacielskich czy rodzinnych. Bo wszędzie tam posługujemy się oprogramowaniem napisanym na podstawie relacji bobas opiekun, czegoś, co miało miejsce kilkadziesiąt lat temu. Tymczasem tej relacji już nie ma. Nie ma również tej rzeczywistości oraz najmniejszego potwierdzenia, że tamte niegdysiejsze strategie – nawet jeśli wtedy się świetnie sprawdzały – będą nas chroniły i dzisiaj. A zdezaktualizowane strategie – nawet jeśli wydają nam się bliskie i oczywiste są po prostu zdezaktualizowane. Problem zaś nie tylko w tym, że one dzisiaj zamiast nas chronić wyłącznie nas krzywdzą, to jeszcze w tym, że podobnie jak w biegowej sztafecie – jeśli nic z nimi nie zrobimy to przekażemy je następnemu pokoleniu bogu ducha winnych bobasów. Bo o ile nie jesteś już w stanie zatrzymać maszyny losującej, która umieściła cię pod opieką jednego z czterech beztroskich opiekunów (w tym trzech smutnych), to masz jeszcze szanse zmniejszyć prawdopodobieństwo dziedziczenia tych traum. A to gra warta świeczki, prawda?

Pozdrawiam  

#198 Jak chronić siebie przed samym sobą

198 Jak chronić siebie przed samym sobą?

Tym razem zacznijmy od przykładu. Oto Stefan i Grażyna wybrali się na wycieczkę w góry. Nie są już parą, ale jak się okazuje są jedynymi osobami z którymi mogą jeszcze jako tako wytrzymać. Jednak też im nie jest łatwo, a nawet coraz ciężej. Po mniej więcej godzinnej wędrowce, w trakcie której Grażyna ze szczegółami opowiedziała Stefanowi o swych ostatnich związkach, Stefan przerywa wspinaczkę, siada na kamieniu i wali prosto z mostu: „Wiesz co stara, mam dość. Idziemy nie wiadomo gdzie i po co? Komary w ataku, śliniące się wilki za krzakami, z każdym krokiem łamie mnie w kościach i coraz bardziej nienawidzę plecaka, do którego mi spakowałaś swoje bambetle. A do tego nie słyszę własnych myśli, bo wciąż nawijasz o jakichś mamlasach w garniakach. To miała być duchowa wyprawa na Górę Karmel, a jest podskakiwanie na twoich emocjach. Pierdzielę. Nie idę dalej.” Grażyna przystaje, bierze się pod boki i puszcza dziękczynną wiązankę w stronę Stefana: „Zagaduję, żeby zagłuszyć twoje sapanie. Świszczysz jakbyś nie miał zębów i poruszał się na samych przeszczepach. Moje bambetle? A co powiesz o tym litrowym kuflu do piwa, który targasz, bo w schronisku jaśnie pan nie tknie plastikowego kubka. Wiesz co Stefan – przekroczyłeś dziś wszelkie granice”. Teraz Grażyna siada na kamieniu po drugiej stronie ścieżki i oboje zaczynają delektować się ciszą wspólnego focha. Zostawmy ich w tym miejscu i przyjrzymy się co tak naprawdę przed chwilą usłyszeliśmy. Otóż każde z nich, oczywiście na swój sposób, właśnie zdefiniowało swoje zewnętrzne granice. Wypowiedzieli na głos gdzie znajdują się bariery, poza które nie chcą sięgać, poza którymi znajduje się strefa na tyle nieprzyjazna, że ochrona przed pojawieniem się w tej strefie staje się na tyle silnym mechanizmem, że zaczyna przebijać wszystko inne. Granice zewnętrzne działają z jednej strony jak bufor, który chroni nas przed ich przekroczeniem, a z drugiej strony jak zagłuszający wszystko inne alarmowy brzęczyk. Nie da się go ani wyłączyć, ani zaakceptować jego obecności. Celowo jest tak hałaśliwy, byśmy nie mogli go nie zauważyć, i kiedy się pojawia, nie pozwala już o sobie zapomnieć. Wszyscy mamy takie granice i uznaje się, że ich główne obszary, zresztą po kolei wymienione przez Stefana to granice fizyczne, mentalne, materialne, emocjonalne i duchowe. Istnieją po to, byśmy mogli kontrolować nasze relacje z innymi ludźmi oraz otaczającym nas światem. I właśnie z tego powodu nazywamy je granicami zewnętrznymi. Granice fizyczne są odpowiedzialne więc za utrzymywanie naszej własnej przestrzeni osobistej w nienaruszonej formie oraz prywatności czy bezpieczeństwa. To one decydują o tym, w jakich fizycznych sytuacjach pozwalamy się oglądać innym osobom, jak blisko danej osoby chcemy się umieszczać w przestrzeni, czy też jaki maksymalny fizyczny wysiłek jesteśmy w stanie ponieść w konkretnych sytuacjach. To również granice odpowiedzialne za naszą fizyczną obecność w świecie: decydują o tym, jak pozwalamy by o nas mówiono, jak chcemy by nas widziano czy oceniano. Drugi zestaw granic zarezerwowany jest dla obszaru mentalnego. To tutaj decydujemy co ma z jednej strony dostarczać nam pokarmu dla myśli, a z drugiej powodować wywieranie na nasz sposób myślenia wpływu. To w tym obszarze wyłączamy telewizor, kiedy nas wkurza czy próbujemy się bronić przez psychiczną przemocą. To tutaj znajduje się nasz wentyl bezpieczeństwa w kontakcie z psychopatą, toksycznymi ludźmi, czy treściami, którymi jesteśmy atakowani. Trzeci obszar jest odpowiedzialny za granice materialne i to w nim decydujemy co robić z naszą materialną własnością – jak ją chronić, komu powierzać czy oddawać. Tutaj też podejmujemy decyzję, komu dać dostęp do tego co posiadamy i w jakim zakresie. Czy na przykład pożyczenie komuś naszego samochodu by pojechał na miesięczne wakacje do Portugalii mieści się w granicach naszej akceptacji, czy jednak naszą uczynność już mocno nadwyręża. Kolejne granice, czyli emocjonalne odpowiadają za to w jakim stopniu jesteśmy w stanie zaangażować nasz własny system emocjonalny w uczucia innych i na ile nasz system na tych zewnętrznych emocjonalnych impaktach ma cierpieć, czy wzrastać. W tym obszarze uznajemy co jest dla nas ze strony innych emocjonalnym nadużyciem, do jakiego poziomu pozwalamy komuś innemu zepsuć sobie humor, spowodować wściekłość czy irytację. To również tutaj decydujemy jaki poziom oczekiwanej akceptacji innych jest dla nas najlepszy i kiedy zostaje on przekroczony w kierunku pojawienia się poczucia odrzucenia. Ostatni obszar granic dotyczy naszej duchowości i odpowiada za to na ile pozwalamy zarówno innym, jak i dowolnym czynnikom zewnętrznym ingerować w nasz system wierzeń, sferę sakrum, czy poczucie łączności (lub jego braku) z dowolną istotą wyższą. Niezależnie od tego czy nazywamy ją Bogiem, matką Gają, Krishną czy energią wszechświata. Zwróćmy uwagę, że wszyscy – oczywiście na różnych poziomach świadomości – dysponujemy powyższym zestawem granic i nawet kiedy nie jesteśmy świadomi jego istnienia to życiowe sytuacje, relacje z innymi czy osobiste doświadczenia szybko nam o nich przypominają. Pojawiają się bowiem takie zdarzenia, w których zaczynasz precyzyjnie widzieć, że pewnej bariery nie chcesz przekraczać i ten broniący cię przed danym doświadczeniem imperatyw staje się na tyle silny i dominujący, by z własnej woli powiedzieć „dość” w odpowiednim momencie. Skoro zaś już wiemy jak działają granice zewnętrzne wróćmy do Stefana, który wrócił z wycieczki, siedzi teraz na kanapie z litrowym kuflem piwa i myśli” „Cholera, chyba zepsułem wycieczkę. Że też mam taką niewyparzoną gębę i że też nie potrafię się opanować, by nie powiedzieć czegoś, czego później będę żałować. Co ze mną jest nie tak, że jak cokolwiek mi doskwiera to sam przed sobą nakręcam najmniejszą niedogodność i obracam ją w duży problem”. Teraz przenieśmy się do głowy Grażyny, która również siedzi na kanapie u siebie, z butelką wina w ręku, z której pociąga z gwinta bo przecież jest zrozpaczona a nikt jej i tak nie widzi. „Ten Stefan – myśli Grażyna – to buc i bęcwał, ale w jednym ma rację. Ci wszyscy moi byli faceci to same mamlasy, ze Stefanem na czele. Co ze mną jest nie tak? Czemu najpierw się angażuję, potem zamartwiam co o mnie myślą, potem sama wymyślam niestworzone scenariusze i jak przychodzi co do czego, to na drugą randkę zamiast koronkowej bielizny przynoszę garnek z bigosem, żeby mamlas jeden z drugim na pewno nie był głodny?”.

Czego tym razem dotyczą myśli Stefana i Grażyny? Otóż tego, co nazywamy granicami wewnętrznymi, które są odpowiedzialne za to, byśmy mogli chronić się przed nami samymi. To filtr, który znajduje się na przykład pomiędzy emocjami, które się pojawiają w naszym emocjonalnym systemie a tym, co z tymi emocjami docelowo zrobimy. To też rodzaj regulowania relacji, które mamy sami z sobą i które pozwalają nam na tyle kontrolować nasze impulsy, by w ich efekcie nie wyrządzać sobie krzywdy. To na przykład granica, którą stawiamy pomiędzy natłokiem negatywnych myśli a doprowadzeniem się do stanu, w którym w naszej głowie gnieździ się już wyłącznie wycofanie, beznadzieja, czy rozpacz. Dla przykładu ta ostatnia ma zawsze dwa faktory – pierwszy to to, co się wydarzyło i co tę rozpacz powoduje ale drugim faktorem jest to, w jaki sposób sami w sobie tę rozpacz nakręcamy, to w jak wielkim stopniu się jej poddamy i jak bardzo pozwolimy by zawładnęła naszym życiem. A to jest ściśle związane z wewnętrzną granicą, którą sami przed sobą stawiamy, by się nie rozsypać w trudnych sytuacjach, bo wiemy, że w tej rozsypce najlepszym paliwem skutecznie przyśpieszającym proces rozpadu jesteśmy my sami, a dokładniej mówiąc to, że nie potrafimy postawić wewnętrznej emocjonalnej granicy w odpowiednim miejscu. Wewnętrzną granicę widać świetnie w medytacji, w procesie w którym potrafisz we własnej głowie oddzielić się od pojawiających się w niej myśli i nie ulegać magnesowi identyfikacji. Stawiasz w ten sposób granicę pomiędzy obszarem w którym umysł kieruje tobą, a obszarem, w którym to ty kierujesz umysłem. 

O ile zaś zewnętrzne granice są dla nas często oczywiste (szczególnie w sytuacjach granicznych, kiedy zapala się czerwona lampka a alarmowy brzęczyk zagłusza już wyszko inne) o tyle granice wewnętrzne często umykają naszej uwadze. Skoro zaś potrafimy chronić się przed światem za pomocą stawiania granic zewnętrznych, to czemu tak często nie potrafimy chronić się przed samymi sobą za pomocą wewnętrznych. Dzieje się tak dlatego, że często umyka nam jeden ale za to podstawowy fakt. Po prostu zapominamy, kto jest odpowiedzialny za stawianie granic. Czyli mówiąc inaczej czyja to domena i przywilej? Pomyślmy przez chwilę: kiedy kupujesz jednorodzinny domek z kawałkiem trawy, taki w stanie surowym, który dopiero zaczniesz meblować, to jedną z rzeczy, która znajduje się na liście spraw do wykonania jest postawienie płotu wokół działki. Nie koniecznie dla tego, żeby się odgradzać przed sąsiadami, ale na przykład dlatego, żeby twoja pasąca się na trawniku świnka morska nie spierniczyła ci z posesji. A zatem stawianie płotu, jeśli chce nie mieć płot, leży po stronie tego który kupił dom z parcelą a nie jego sąsiadów. I dokładnie tak samo jest z wewnętrznymi granicami – jeśli chcesz się ochronić przed tym, by twoje emocje nie zaprowadziły cię zbyt daleko musisz postawić samemu sobie czy też samej sobie odpowiednie granice. Inaczej – podobnie jak chrupiącego trawę gryzonia – nie się będziesz w stanie upilnować. Ażeby to zrobić trzeba wykonać dwie czynności: ustalić jakich obszarów chronić granicami, a następnie wyznaczyć bariery, które w tych obszarach mają cię strzec przed samym sobą. Brak świadomości granic zewnętrznych powoduje, że bardzo szybko inni wyznaczą je za nas, na naszą niekorzyść. Brak świadomości granic wewnętrznych powoduje tak samo katastrofalne skutku. Tyle, że tym razem zaczynamy ranić sami siebie. By się przed tym ochronić wystarczy przyjrzeć się wszelkim możliwym obszarom naszego wewnętrznego funkcjonowania: emocjom, myślom, przekonaniom, czy jakimkolwiek poruszeniom i zastanowić: po przekroczeniu jakiego ich poziomu zaczynamy zmieniać się w swoją własną ofiarę. 

Pozdrawiam

#199 Syndrom jaskini czyli rykoszet pandemii

199 Syndrom jaskini czyli rykoszet pandemii

To czego obecnie doświadczamy, czyli wieloformatowa izolacja społeczna trwająca kilkanaście miesięcy ma swoje oczywiste oraz nieoczywiste lub też nieuświadomione jeszcze koszty. Te pierwsze dość łatwo zauważyć – wystarczy się przejść przez miasto i zobaczyć ile pustych lokalowych witryn miniemy w centrum lub jak wielu straciliśmy bliskich i to nie koniecznie przez wirusa, ale chociażby przez to jak skoncentrowany na covidzie system zawiesił leczenie wielu groźnych schorzeń. Zresztą tych widocznych skutków – ekonomicznych, czy społecznych można by przytaczać naprawdę bardzo wiele. Ale istnieją też koszty nieoczywiste, które możemy nazwać kosztami wyjścia i które już teraz zaczynają przejmować grozą wielu badaczy na całym świecie. Jednym z nich jest realne już dzisiaj zagrożenie wycofaniem społecznym, któremu nawet nadano osobną nazwę – to syndrom jaskini, czyli zjawisko, które najlepiej charakteryzuje opublikowany w marcu 2021 roku raport Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego przedstawiający popandemiczną kondycję psychiczną Amerykanów – w tym poziom stresu. Z przeprowadzonych na użytek tego raportu badań wynika, że aż 49% badanych odczuwa spory dyskomfort na myśl o potrzebie powrotu do wcześniejszych interakcji społecznych. Tak, to nie ściema – tych ludzi przeraża to, że ich życie ma wrócić do stanu sprzed pandemii – co oznacza, że napawa ich przerażeniem powrót do codziennego chodzenia do pracy, spotkań ze znajomymi, wzajemnych domowych odwiedzin czy imprez. A wydawałoby się, że ludzie po tak długiej przymusowej izolacji z wrzaskiem ruszą do wspólnego imprezowania. Część tak, ale jak pokazują badania na pewno nie wszyscy. Takiego zaś poziomu społecznego wycofania nikt zdaje się nie przewidywał. Na przykład badania z maja 2020 roku przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej przewidywały, że około 10 procent osób w efekcie pandemii doświadczy stresu pourazowego lub zaburzenia nastroju czy pojawienia się trwałego lęku. Dzisiaj już wiadomo, że te szacunki były delikatnie mówiąc zbyt skromne, bo jak twierdzi Jacqueline Gollan, profesor psychiatrii z Uniwersytetu Northwestern „zmiany związane z pandemią wywołały wiele strachu i niepokoju, a także miały konsekwencje w wielu dziedzinach życia”. Pozbycie się tego strachu – niezależnie od tego czy jest to strach adekwatny do zagrożenia czy też nie, może zająć wiele lat a w wielu przypadkach może okazać się niemożliwe. Kolejny profesor psychiatrii – tym razem Alan Teo z Uniwersytetu w Oregonie zwraca uwagę na istotną kwestię formowania nawyków, który to proces jak wiemy z książek i badań może być dość długotrwały. A przecież – jak mówi Alan Teo – pandemia uformowała w nas potężną ilość nowych nawyków, których nie tak łatwo się będzie pozbyć nawet jeśli bardzo chcemy się ich pozbyć, a przecież nie wszyscy chcemy. Problem w tym, że jednym z głównych efektów, u którego fundamentów stoją te właśnie nowo powstałe nawyki jest izolacja społeczna, która jest idealnym podłożem do powstania syndromu jaskini. 

Czym zatem jest ten syndrom, którego tak się dzisiaj świat naukowy obawia? Tutaj zacytujmy innego specjalistę – psychiatrę Raviego Chandrę, który mówi, że zespół jaskini definiuje się jako uporczywą niechęć do opuszczenia bezpiecznego domu w celu uniknięcia ryzyka, potwierdzenia lęku i obaw czy dyskomfortu społecznego. Można by w tym miejscu zapytać: no dobrze, ale skąd te obawy, że z syndromem jaskini wiążą się jakieś negatywne zjawiska? To przecież tylko siedzenie w domu, a dodatkowo na tyle nowe zjawisko, które w sumie dopiero się przewiduje, a więc jeszcze nie nastąpiło, więc nawet nie ma go jak zbadać. Otóż okazuje się, że wprawdzie syndrom jaskini będzie nowym i nie do końca wiadomo jak wielkim społecznym problemem, ale jego skutki są dość dobrze zbadane, bo istnieje identyczne zjawisko, które stało się głośne na świecie w latach 90-tych, a którego występowanie notuje się w Japonii od lat dwudziestych dwudziestego wieku. Hikikomori – a tak się nazywa to zjawisko – jest zatem znane nauce od kilkudziesięciu lat i był to wystarczający czas, by je dość dobrze przebadać. Japońskie Ministerstwo Zdrowia definiuje hikikomori jako stan, w którym osoby nim dotknięte odmawiają opuszczenia domu, nie pracują lub nie chodzą do szkoły oraz izolują się od społeczeństwa i rodziny w jednym pokoju przez czas dłuższy niż sześć miesięcy. Eksperci wskazują tutaj na kilka występujących wspólnie czynników: brak zainteresowania szkołą czy pracą, w efekcie którego dana osoba izoluje się w swoim pokoju nie jest związany z niepełnosprawnością intelektualną, formami schizofrenii, czy choroby afektywnej dwubiegunowej, a mimo to w stanie tym wyklucza się z kontaktów nawet osoby, z którymi dotąd łączyły delikwenta bardzo bliskie relacje. Co więcej z biegiem czasu efekt hikikomorii w Japonii przybiera na sile: wg badań z 2019 roku obejmuje już 618 tys. osób, głównie mężczyzn w wieku od 15 do 39 lat. I mówimy tu już o dość drastycznej formie: czyli opuszczaniu swojego pokoju tylko wychodząc do toalety i pod warunkiem, że nikogo się nie spotka po drodze i spożywaniu wyłącznie tego, co uczynna rodzina podsunie pod drzwi. Przy czym odbiór naczyń z jedzeniem następuje po upewnieniu się, że za drzwiami nikogo nie ma. To już ten poziom braku zainteresowania i jednocześnie izolacji, w którym taka osoba de facto zostaje na łasce utrzymującej ją rodziny. Pozostawiona sama sobie powoli umiera z głodu i otoczona wyprodukowanym przez samą siebie brudem. Wśród przyczyn hikikomorii wymienia się presję społeczne, strach przed porażką, sytuację finansową czy rodzinną, ale co najważniejsze zderzenie z rzeczywistością, która z jednej strony znacznie odbiega od oczekiwań, a z drugiej stawia takie wyzwania, którym trudno sprostać. To tłumaczy dlaczego hikikomorii dopada głównie mężczyzn, bo to przed nimi japońskie społeczeństwo stawia konieczność wypełnienia takich zobowiązań jak zdobycie wykształcenia, wysoko płatnej pracy, a w konsekwencji założenie i utrzymywanie rodziny. Skutki zaś są dramatyczne – bo mamy do czynienia nie tylko z jednym wycofanym ale z całym wachlarzem negatywnych zjawisk, które to pojedyncze wycofanie powoduje. To tak, jakbyśmy pomiędzy kręcące się tryby społecznego mikrosystemu wrzucili jedną odkręconą śrubkę – w krótkim czasie ta mała śrubka rozwali nam cały silnik. Bo skutki psychologiczne takiej autoizolacji nie tylko rujnują system immunologiczny wycofanej osoby, ale też infekują stresem, lękiem i poczuciem beznadziei całe jej otoczenie. Nie wspominając już o rodzinnych skutkach ekonomicznych takiego wycofania. Jednak zjawisko związane z syndromem jaskini szybko pojawiło się w Europie i to tam, gdzie również nikt się go nie spodziewał. Kilka lat temu bowiem pojawiło się w Szwecji i zostało tam nazwany specjalnym szwedzkim terminem, którego nawet nie będę próbował wymówić. Po naszemu oznacza syndrom rezygnacji i w 2017 roku dotykało już kilkuset nastolatków, których liczba wciąż rośnie. W tym syndromie dziecko kładzie się do łózka i już z niego nie wstaje. Przestaje się poruszać, odpowiadać na pytania, a w końcu również jeść i pić, co wymusza stałą dobową opiekę oraz zapewnienie karmienia dożylnego. Jak się okazuje wszystkie przypadki szwedzkiego syndromu rezygnacji dotyczą dzieci i nastolatków z doświadczeniami traumatycznej emigracji do Szwecji głównie z krajów byłego Związku Radzieckiego. Uznaje się, że te dzieci wobec po pierwsze traumatycznych przejść, a po drugie zderzenia ze światem, z którym sobie psychologicznie nie radzą dokonały tzw. systemowej inwolucji, czyli takiego stanu, w którym wszystkie wektory myśli, emocji, doznań czy jakichkolwiek wewnątrz systemowych procesów są kierowane wyłącznie do wewnętrz. To tak, jakby świat zewnętrzny przestał istnieć, a wszystko co się wydarza na planie emocjonalnym czy mentalnym już nie opuszcza wewnętrznego systemu. W takich sytuacjach brak zewnętrznego podtrzymywania funkcji życiowych powoduje szybkie wyniszczenie organizmu a w konsekwencji również śmierć. I tutaj podobnie jak w Japońskim hikikomorii mimo lat wręcz klinicznej obserwacji takich przypadków współczesna nauka nie znalazła skutecznego środka, który byłby w stanie powstrzymać wewnętrzne wycofanie. Uznaje się, że wszelkie próby otaczania takich osób opieką, czułością czy wsparciem i owszem mogą ułatwić pokonanie tego stanu ale jak na razie, nauka na tym uznaniu kończy swoją wiedzę. Oczywiście japońskie hikikomorii oraz szwedzki syndrom rezygnacji nie muszą jeszcze oznaczać, że popandemiczny syndrom jaskini pójdzie ich śladem. Problem jednak w tym, że tego nie wiemy, a kiedy się już dowiemy może okazać się zbyt późno by podjąć jakiekolwiek skuteczne działania zatrzymujące ten proces czy też umożliwiające ludziom powrót do normalnego funkcjonowania. Główny zaś problem z pojawieniem się syndromu jaskini polega na tym, że dla wielu ludzi – a tak wynika z badań, które cytowałem na początku – powrót do normalnych interakcji społecznych wydaje się dyskomfortowy, zaś pozostanie w domu wydaje się ten dyskomfort niwelować. Co zatem zrobić? Otóż jedynym wyjściem jest uwrażliwić się na problem na jego jak najwcześniejszym etapie i cytując długobrody suchar „zatłuc drania póki mały”. A to oznacza pilną obserwację siebie oraz swojego najbliższego otoczenia i w razie wykrycia objawów mogącego się pojawić syndromu jaskini reagować tą samą bronią, którą nas załatwiono w pandemii. Poprzez wykorzystanie naszej wiedzy o nawykach. Bo to, że dany nawyk został w naszym życiu uformowany oznacza nie tylko nowy rodzaj funkcjonowania, ale też to, że możliwe jest jego przeformowanie. I tę pracę naprawdę warto jak najszybciej podjąć z sobą samym oraz najbliższymi. 

Pozdrawiam

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC7252157/ (https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC7252157/)

#200, czyli wesoła 12-tka!

200, czyli wesoła 12-tka!

Dziękuję za sparcie i uznanie w mailach (maile uruchomiły osoby które nie komentują)

Maili przyszło tak dużo, że trzeba to podzielić na tematyczne bloki:

1. Czy nie zniechęcają mnie negatywne komentarze?:
   – zamieszcza jej osoby niepełnoletnie, więc często niedojrzałe o czym świadczą ich subskrypcje i styl narracje

2.  Czy nie denerwują pana komentarze, których autorzy albo nie zrozumieli tego o czym tak naprawdę jest wykład albo formują opinię, po których widać, że nie zobaczyli nawet połowy filmu?

– przykład Zdziśka i Wieśki

1.  Jak pan to robi, że w tym wieku ogarnia pan tak wiele tak trudnych tematów i wiedzy i kiedy wydaje się, że to i tak jest już mega dużo, to pan co tydzień wyskakuje z czymś nowym?

– aparat kognitywny i pamięć są jak mięsień – trzeba ćwiczyć oraz wykorzystywać ich najlepsze momenty energetyczne (sprinty ultraadresowe oraz ćwiczenie systemu neuroprzekaźników – języki i nauka gry)

1. Ciekawa jestem jakie pan ogląda regularnie kanały YouTube i co by pan polecił?

(Onherbike – Kinga Tanajewska, pani inżynier pochodząca z Suwałk a mieszkająca od lat w Australii, GS 850 podróże dookoła świata)

(Dr Mix – Caludio Passavanti urodzony w Rzymie i mieszkający w Londynie muzyk, pianista, producent muzyczny, twórca pierwszego na świecie studia nagrań on-line, cytat: „ Jestem żywym dowodem na to, że w dobie internetu i wideo artyści mogą sami realizować swoje marzenia. Bez konieczności proszenia kogokolwiek o pozwolenie ”. You tuber z 532 tys, pubów)

(Bronix Music Studio – Bronek Lewandowski – gitar player)

6.  Jakie książki/koncepcje psychologiczne przyczyniły się u Pana do całkowitej zmiany sposobu myślenia na tematy życiowe oraz która szkoła teoretyków psychologii osobowości jest panu najbliższa?

– żadne – a jedynie doświadczenie w praktyce pracy z ludźmi i obserwacja tego co działa, a co nie oraz śledzenie bieżące najnowszych odkryć i badań. A najbliższa jest mi podejście transpersonalne. 

– Psychology today, APA – strona Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego – artykuły i badania, APS – Associacion for Psychological Science – organizacja międzynarodowa, artykuły i badania, SAGE – największą międzynarodową instytucję publikacji artykułów naukowych, w tym socjologii i psychologii, Research Gate, zrzeszająca ponad 20 mln członków platforma publikacji badań naukowych, Science Daily – portal publikujący newsy z ostatnich odkryć i badań

7. . Czy pan nigdy nie przeklina?

– klnę jak szewc – historia z egzaminu i słowo dupa

8. Jak to zrobić, żeby taką tematyką zainteresować moje dwudziestokilkuletnie dzieci, które mogły by rozwiązać wiele swoich problemów, ale kiedy im coś próbuję powiedzieć to słyszę tylko „ok Boomer”?

– owoc wiszący na drzewie na wyciągnięcie ręki i tak musi zostać zerwany we właściwym czasie, to nie jest problem wieku, ale poziomu świadomości gdy nie przeklina?

9. Jak to zrobić, żeby taką tematyką zainteresować moje dwudziestokilkuletnie dzieci, które mogły by rozwiązać wiele swoich problemów, ale kiedy im coś próbuję powiedzieć to słyszę tylko „ok Boomer”?

– owoc wiszący na drzewie na wyciągnięcie ręki i tak musi zostać zerwany we właściwym czasie, to nie jest problem wieku, ale poziomu świadomości 

10.  Czemu w pana mini-wykładach nie ma tematów związanych z wyjściem z nałogu lub tym, jak pomóc uzależnionej osobie czy samemu sobie?

11.  Nigdzie nie znalazłem filmu o myślach samobójczych, czy może pan taki odcinek zrobić?

12.  Pozostałe pytania dotyczą spraw, które już omawiałem w mini wykładach, a wiec radzenia sobie z natłokiem myśli, chamstwa i cwaniactwa, agresji i lekceważenia innych, mezaliansu poziomu rozwoju w związku, poczucia wartości, psychologii i uwarunkowań zmiany, moralności, stresu, cyklu ofiary w relacjach, poczuciem wiecznej inicjatywy, czyli balansu energetycznego w związkach.

#201 Precarious manhood, czyli teoria niepewnej męskości

201 Precarious manhood, czyli teoria niepewnej męskości

Na początek wymyślmy sobie stado nowych ssaków – chodzą na dwóch tylnych kończynach, w miarę wyprostowani, mają sympatyczne futerka i zaokrąglone brzuszki. Nazwijmy je Gajanami i prześledźmy – oczywiście w skróconej formie – życie i troski jednego z przedstawicieli tego gatunku niejakiego Stefajana. Nasz mały bohater przychodzi na świat jako jedna z wielu pociech dość sporego stada i od razu zostaje odpowiednio zaprogramowany, żeby wypełniać swym życiem to czego stado od niego oczekuje, w tym stosowanie się do dość prostych i jasnych reguł. Jedną zaś z podstawowych reguł jest to komu w stadzie i za jakie zachowania należy się podziw, a komu niechęć. Tak więc mały Stefajan dowiaduje się, że na przykład kiedy jakiś dorosły samiec z jego stada jest agresywny i dominujący, to najlepiej mu nie wchodzić w paradę, trzymać się z dala i mieć się na baczności, bo nieopatrzna konfrontacja może się okazać dla Stefajana bolesna. A zatem duży, silny i władczy samiec powinien być raczej traktowany w kategoriach wroga i lepiej się go wystrzegać. Inaczej jest w przypadku innego dużego samca, który regularnie zaopatruje najbliższych Stefajana w owoce kaki, a to ulubiony przysmak Gajanów. Zatem do przynoszącego kaki nastawienie powinno być życzliwe i przyjazne. Teraz przyjrzyjmy się regułom dotyczącym samic. Stefajan zostaje nauczony, że tu również powinien wykształcić w sobie dwie postawy. Jeśli jakaś samica jest miła, otacza ciepłem i jest odpowiednio uległa oraz podporządkowana społecznym wytycznym, to w zamian należy jej się życzliwość – w końcu to właśnie z pośród samic o tego typu cechach przyszły Stefajan będzie się rozglądał za partnerką. Jeśli jednak w okolicy pojawi się samica żądna władzy, nieposłuszna, czy co najgorsze manipulująca innymi, to należy ją traktować z należną jej wrogością i niechęcią. Ale to nie wszystkie reguły. Kolejne dotyczą sposobu na stanie się tzw prawdziwym Gajanem, czyli osobnikiem, który zasługuje na to, by w gajańskiej społeczności zająć odpowiednie miejsce. Żeby to było możliwe trzeba przejść trudną i bolesną inicjację – najpierw odosobnienie, potem testy wytrzymałości i odporności aż wreszcie będzie można stać się prawdziwym Gajanem a i tak inni przedstawiciele stada będą co jakiś czas dopytywać czy aby na pewno Stefajan na miano prawdziwego Gajana zasługuje. Bo w tej społeczności osiągnięcie tej roli jest trudne, za to bardzo łatwo taki status utracić, a wtedy już nie ma dla Stefajana najmniejszej nadziei. Ani nie będzie w stanie postawić własnego szałasu ani też zainteresować sobą, jakąś miłą i układną Gajankę. Żeby więc nie utracić statusu prawdziwego Gajana Stefajan musi – czy chce czy nie chce – reagować agresywnie, na wszelkie próby zakwestionowania jego prawdziwości. Musi przez cały czas rywalizować o swój status i zawsze mierzyć wysoko. Bo przecież celem jest zostanie Wielkim Gajanem, czyli samcem podporządkowującym sobie całą resztę stada – zarówno samice, jak i pozostałych samców. To zaś wymusza z jednej strony stałą potrzebę walki – najpierw o zdobycie, a potem o powiększanie i ochronę statusu w stadzie, a z drugiej strony stałe napięcie, które wynika z innej walki – tym razem wewnętrznej, którą toczy Stefajan i która dotyczy nieustannego uczucia niepewności i potrzeby udowadniania przed innymi i samym sobą przypisanej mu społecznie roli. By tę wewnętrzną walkę z samym sobą wygrywać Stefajan w końcu wybuduje dużo większy szałas niż w rzeczywistości jest mu potrzebny zadłużając się po znajomych na owoce kaki. Będzie też prężył muskuły, żeby inni widzieli, że nie ma z nim żartów oraz na wszelki wypadek zacznie się otaczać coraz to młodszymi samicami, bo przecież w ten sposób tworzy wizerunek silnego, zasługującego na miano prawdziwego Gajana. Jednak w środku Stefajana siedzi mały, niepewny i mający tak naprawdę wszystkiego dosyć nieszczęśliwy jegomość, który kiedy nikt nie widzi coraz częściej pluje sobie w brodę z westchnieniem „co mnie podkusiło, żeby się urodzić w tym syfie!” I tutaj w sumie moglibyśmy zakończyć tę historię, która wydaje się nie mieć szczęśliwego zakończenia. Bo nawet nie trzeba być przebiegłym antropologiem, żeby się zorientować, że Stafajan cierpi z powodu systemu, który to system sam swoimi działaniami wspiera. Śmiała teza? No to zostawmy stado Gajan i przyjrzyjmy się badaniom opublikowanyn w marcu tego roku, które to badania zostały wykonane w 62 krajach świata i objęły 33 osób i za którymi to badaniami stoją naukowcy z Uniwersytetu w Gdańsku. Wyniki zaś tych badań są obecnie szeroko dyskutowane na świecie. Ja się o nich dowiedziałem z artykułu profesora Lawrence’a White’a z Uniwersytetu Wisconsin, który zamieścił dość szczegółową relację na łamach Psychology Today. Przedmiotem badań był niepewne przekonania co do statusu męskości, które konfrontują męskość i kobiecość w perspektywie statusu społecznego, który jest trudny do uzyskania oraz łatwy do stracenia i który cechuje potrzeba udowadniania, czyli kwalifikującej ekspozycji społecznej. Teza badaczy była dość prosta: chciano sprawdzić, czy poczucie męskiej niepewności, definiowanej już w psychologii jako męski prekariat ma związek z funkcjonującymi w danym społeczeństwie stereotypami płci oraz poziomem społecznego rozwoju danej społeczności. Podstawą zaś były odkrycia dr Gilmora ogłoszona w 1990 roku po międzykulturowych badaniach męskości jako osiąganego statusu, zgodnie z którymi wiele współczesnych społeczeństw wykazuje uniwersalną tendencję do żądania od swoich męskich członków społecznego dowodu statusu męskości. A to z kolei powoduje u mężczyzn dużo wyższy poziomu lęku społecznego. I tutaj pojawia się podstawowy paradoks: im większa tendencja społeczeństw do udowadniania statusu męskości, tym ten status staje się trudniej osiągalny i łatwiej go utracić. Kobiet to już zdaje nie dotyczyć, bo jeśli nawet uznamy, że istnieje coś takiego jak status prawdziwej kobiety (jako odpowiednik statusu prawdziwego mężczyzny) to jest on osiągany jako rodzaj nieuniknionego procesu biologicznego i nie podlega takiemu społecznemu kwestionowaniu, jak się to dzieje w przypadku mężczyzn. I w ten właśnie sposób społeczeństwa o predykacie męskiej dominacji, „międzymęskich” stosunkach społecznych opartych na hierarchii i współzawodnictwie, przy okazji pięknie wyprowadzonym ciosem z półobrotu walą prosto w mężczyzn nakładając na nich destrukcyjną klątwę niepewności, czyli opary męskiego prekariatu. 

Dane z badań zbierano od stycznia 2018 do lutego 2020, zaś wszyscy uczestnicy byli studentami, którzy zgłosili się do tychże badań na ochotnika. Wśród pytań zawarto zarówno te, które badały przekonania o niepewnej męskości, jak i te, które diagnozowały ambiwalentny seksizm. Zatem wśród pierwszej grupy znajdowały się tezy, których uczestnicy mieli ocenić w skali od 1 do 7, przy czym siedem punktów odpowiadało postawie „zdecydowanie się zgadzam”, zaś jeden punkt „zdecydowanie się nie zgadzam” i które brzmiały na przykład następująco: „inni ludzie często pytają, czy mężczyzna jest „prawdziwym mężczyzną”, oraz „niektórzy chłopcy nie stają się mężczyznami bez względu na to, ile mają lat”, czy „mężczyźnie dość łatwo jest stracić swój status mężczyzny”.  Druga pula twierdzeń dotyczyła pomiaru tzw wrogości i życzliwości zarówno wobec kobiet, jak i wobec mężczyzn, czyli dokładnie tych reguł, które stado Gajan wpoiło małemu Stefajanowi. Tutaj tezy brzmiały na przykład: „kiedy kobiety przegrywają z mężczyznami w uczciwej rywalizacji, zazwyczaj narzekają na dyskryminację”, „mężczyźni są niekompletni bez kobiet”, „mężczyźni zachowują się jak dzieci, gdy są chorzy”, „kobiety starają się zdobyć władzę poprzez przejęcie kontroli nad mężczyznami”, „każda kobieta potrzebuje partnera, który będzie ją kochał” itd. Prawda że tyle wesoło, co wydawało by się niewinnie. A jednak wyniki badań nie pozostawiają złudzeń. Celowo podaruję sobie wynik osiągnięty w Polsce, bo jak nie pewnie domyślacie naprawdę nie ma się czym chwalić. Ale to co najważniejsze: we wszystkich tych społeczeństwach, w których dominują przekonania wypisz wymaluj z naszego stada Gajanów temu zjawisku towarzyszy również wysoki wskaźnik męskiego prekariatu, czyli głębokiej niepewności statusowej mężczyzn, która powoduje, że współczesnemu mężczyźnie z jednej strony coraz trudniej sprostać wymaganiom stawianym mu przez resztę społeczności oraz konkurować w systemie wspierającym agresywną dominację finansową, zawodową czy społeczną ułożoną w ścisłą hierarchię stosunków męsko męskich. Z drugiej strony zdobyty status, oceniany jako niezwykle trudny do utrzymania i tym samym łatwy do utraty wzmacnia postawy agresywne zarówno tych, którzy taki status zdobyli, do tych którzy po niego sięgają, jak i w drugą stronę. Im zaś większa niepewność i im większy rozdźwięk pomiędzy posiadającymi status i całą resztą, tym większa degradacja zdrowia psychicznego tak naprawdę po każdej ze stron. I oczywiście było by zbyt wielkim uproszczeniem stwierdzać, że to faceci wymyślili reguły, na których sami teraz cierpią, bo tego typu systemy są również aktywnie wspierane przez kobiety, które również i to w zdecydowanej większości uczestniczą w przestrzeganiu i w narzucaniu reguł. I to nie jest wyłącznie moja konkluzja ale wynik badań, które to potwierdzają. Zatem Stefan doświadcza destrukcyjnej niepewności w tym systemie, ale towarzysząca mu Grażyna zazwyczaj nie tylko go nie wspiera, ale też dokłada kilka sążnistych kopniaków, które tylko z nazwy są na opamiętanie. 

Podobno pradawni mieszkańcy pewnej wyspy wyginęli, bo wrzucali do ujęć wody ofiary składane w imię pomyślności i dobrobytu. W końcu to co miało zapewnić im szczęście zatruło całą dostępną pitną wodę aż po tej dumnej społeczności nie zostało ani śladu. Szkoda, że ta historia nas niczego nie nauczyła, prawda?

Pozdrawiam

#202 Osobowość dokuczliwie dręcząca

202 Osobowość dokuczliwie dręcząca

Zacznijmy od przykładu, ale w jego trakcie proszę byście wykonali proste zadanie. Ja będę opowiadał, a Wy spróbujcie znaleźć w pamięci przykłady takich lub podobnych postaw czy zachowań we własnym otoczeniu. Oto Stefan otrzymuje ważny rodzinny telefon z prośbą o niecierpiąca zwłoki przysługę. Komuś coś wypadło i Stefan jest ostatnią deską ratunku by odebrać z lotniska i dowieźć na oficjalne ogłoszenie testamentu po dziadku bardzo ważną dla całej rodziny osobę, która najprawdopodobniej odziedziczy większość kasiory i wciąż nie wiadomo czy zechce się podzielić z resztą swym nowym bogactwem. Tą osobą jest ciotka Agata. Wprawdzie jest tylko kilkanaście lat starsza od Stefana ale według rodzinnych koligacji jest jego pełnokrwistą ciotką. Dodajmy – znienawidzoną ciotką, która wśród członków rodziny nosi nawet kilka ksyw: nazywana jest mianowicie „gestapowcem” oraz wymiennie „naszą francą”. Jednak najczęściej mówi się na nią Krwawa Agata. No i teraz Stefan chcąc nie chcąc popyla swoim passeratim w gazie na lotnisko, wiedząc że czeka go co najmniej godzinna przyjemność krwawej konwersacji. „A co tu taki syf – mówi na powitanie ciotka Agata wsiadając do Stefanowego auta – jak można być taką fleją, musisz to natychmiast posprzątać i zdezynfekować”. Stefan jednak postanawia sprawdzić swoje zdolności terapeutyczne i mówi: „Czemu ciocia stale się wszystkich czepia, przecież ludziom to sprawia przykrość. Można nawet komuś zwrócić uwagę, ale niekoniecznie trzeba od niej zaczynać spotkanie i można to zrobić jakoś mniej szyderczo”. Krwawa Agata przetarła oczy ze zdumienia i nawet nałożyła okulary żeby lepiej widzieć swoją ofiarę: „Znalazł się Kaszpirowski i będzie mnie tu psychiatryzował. Ty lepiej popatrz jak o tobie świadczy ten brud. W ogóle się nie dziwię, że ta twoja Grażyna po raz już chyba dwudziesty puściła cię w trąbę!”. „No dobrze – daje za wygraną Stefan – posprzątam w samochodzie jak tylko dojedziemy na miejsce.” Mija kilka chwil, ciotka ogląda widoki za oknem, jednak z minuty na minutę kręci się coraz bardziej nerwowo. W końcu nie wytrzymuje i wypala: „Dalej tego nie posprzątałeś, przecież w tym smrodzie się nie da oddychać!” „Przecież powiedziałem że posprzątam jak dojedziemy, kiedy to miałem zrobić, w trakcie jazdy? – nie wytrzymuje Stefan – Czy ciocia naprawdę nie może sobie odpuścić tych zaczepek. Nie możemy przez chwilę po prostu być dla siebie mili?” „No dobrze” – mówi polubownie Krwawa Agata i zatapia wzrok w swoim telefonie. Chwila ciszy, no może ze dwie chwile i ciotka jakby poprzedniej rozmowy nie było zwraca się do Stefana: „Aleś się ubrał na te lotnisko, w tych gaciach wyglądasz jak niedomyty pokurcz!”

Zdaje się, że wystarczy już tego przykładu, byśmy mogli przywitać na pokładzie mini-wykładów pewien rodzaj osobowości, który wymyka się psychiatrycznym klasyfikacjom. Dr Seth Meyers, psycholog kliniczny i autor dwóch książek badających struktury naszych relacyjnych powiązań nazywa tę osobowość osobowością dokuczliwą lub dręczącą. Obydwa zaś te słowa na tyle dobrze oddają to o czym mowa, że my pozostaniemy przy nazwie osobowość dokuczliwie dręcząca. Uznaje się, że mimo braku opisu tej osobowości w oficjalnym Podręczniku Diagnostyki i Statystyki Zaburzeń Psychicznych łączy ona w sobie zarówno cechy osobowości pasywno agresywnej, o które opowiadałem w odcinku 153 oraz przejawia zachowania zbieżne z diagnozowanymi u zaburzeń obsesyjno kompulsywnych. Jednak to co najistotniejsze to to, że tego typu osobowości są przez nas zazwyczaj błędnie oceniane. Kiedy ktoś na przykład regularnie nas dręczy nieustannie wynajdując jakiś rodzaj naszej winy, wskazuje palcem na uchybienia i wiecznie narzeka na rzeczywistość zazwyczaj uznajemy, że ten ktoś tak po prostu ma, bo lubi. Mówimy nawet: „ona lubi podgryzać”, „on to uwielbia dokuczać”, „ona lubuje się w wysuwaniu oskarżeń i jak tego nie robi, to jest nieszczęśliwa”. Problem jednak w tym, że motywacja osobowości dokuczliwie dręczącej jest dużo bardziej skomplikowana i niestety wymyka się temu, co klasyfikujemy jako „robi tak, bo lubi”. Po pierwsze tego typu osobowość – co często umyka naszej uwadze – nie uaktywnia się we wszystkich relacjach. Na przykład taka osoba, nie dręczy ludzi, których nie zna lub widzi po raz pierwszy. Dokuczliwość zaczyna się ujawniać, a właściwie energetyzować wraz z przejściem relacji od strefy obcości i wynikającego z niej dystansu do strefy bliskości pozbawionej początkowego zdystansowania. Moglibyśmy powiedzieć, że im bliższa relacja tym bardziej takiej osobowości puszczają hamulce. I to jest pierwszy fundament potrzebny do aktywizacji tego typu osobowości. Drugim fundamentem jest jakiś rodzaj zależności relacyjnej – nawet mały, ale wystarczający by utrudnić drugiej stronie zerwanie relacji. Stąd osobowość dokuczliwie dręcząca ujawnia się w szefie w stosunku do pracowników, w teściowej w stosunku do synowej, w rodzicu do dziecka, w małżeństwie itd. Im zaś bardziej stabilne są obydwa fundamenty – bliskość i zależność, tym łatwiej jest takiej osobowości wyczyniać na nich swoje harce. Kiedy próbuje się zdefiniować taką aktywność od strony zaburzeń, to okazuje się że wachlarz tych zachowań jest na tyle duży, że sumarycznie wnioskowanie wymyka się możliwości prostych rozróżnień. Stąd też uznaje się, że najlepszą definicją tego typu zaburzenia jest ocena wpływu, jaki wywierają tego typu osoby na swoje otoczenie. Jeśli wśród reakcji pojawia się irytacja i niepokój, jako stałe uczucia towarzyszące interakcjom z taką osobą, to jest to pierwszy sygnał pozwalający nam ustalić że właśnie z tego typu osobowością mamy do czynienia. Kolejnym czynnikiem, który pozwala nam przybliżyć się nieco do zrozumienia funkcjonowania osobowości dokuczliwie dręczącej jest jej motywacja. Otóż – jak już wspomniałem – mylimy się sądząc, że ktoś taki robi to co robi, bo lubi tak robić i takim być. Tego typu osobowość dręczy i dokucza, ponieważ to jedyny przez nią uznawany sposób na poradzenie sobie z nieznośnie dokuczliwym napięciem które odczuwa i którego jednocześnie systemowo nie toleruje. To na przykład sytuacja, w której w emocjonalnym systemie osobowości dokuczliwie dręczącej pojawia się frustracja, czyli nagromadzenie negatywnych emocji powstałych na skutek odkrycia braku możliwości zrealizowania jakiegoś celu. I tutaj mogą wchodzić w grę najprostsze schematy poznawcze – widok pustego papierowego kubka po kawie w samochodzie oznacza dla takiej osoby, że wnętrze samochodu jest brudne i niezadbane. Jej zaś zdaniem powinno być inaczej – powinno się pozbyć kubka natychmiast po wypiciu kawy. Zatem jadąc w samochodzie i patrząc na kubek zaczyna się w niej pojawiać nieznośne napięcie pomiędzy celem – jakim jest czysty samochód – i brakiem możliwości jego realizacji – na przykład nie ma gdzie wyrzucić kubka, a właściciel samochodu się do tego nie kwapi. Wówczas z punktu widzenia takiej osobowości jedynym sposobem na obniżenie tego napięcia jest dokuczenie właścicielowi samochodu. I co ciekawe – to że właściciel samochodu obiecuje uprzątnięcie kubka na najbliższym postoju wcale nie rozwiązuje sprawy. Dyskomfortowe napięcie będzie się dalej utrzymywało w systemie ilekroć taka osoba spojrzy na kubek lub ilekroć sobie o nim przypomni. A to powoduje, że mimo obietnic właściciela o posprzątaniu, który uznaje sprawę tym samym za załatwioną, nic nie jest załatwione. Dopóki tam będzie ten kubek, dopóty będzie się pojawiało dokuczliwe dręczenie, bo to jedyny sposób by radzić sobie z niesłabnącym napięciem. Dopiero zatrzymanie samochodu i pozbycie się kubka rozwiąże problem. Jednak – jak się domyślamy – to jedynie rozwiąże problem kubka, a nie całego systemowego napięcia. Bo wystarczy że ciotka Agata spojrzy na Stefana gacie i już kolejne napięcie chce rozsadzić system. I tutaj wkraczamy do drugiego obszaru motywacyjnego osobowości dokuczliwie dręczącej. Jest nią dużo mniejsza tolerancja niż u innych ludzi na nieład, jakiś przejaw chaosu czy nieuporządkowania. Posiadacz tej osobowości ma po prostu o wiele wyżej zawieszoną poprzeczkę akceptacji nieprzewidywalności i nieuporządkowania. Oczekuje on, że rzeczywistość musi znajdować się pod absolutną kontrolą, a kiedy pojawia się w niej nawet najmniejszy nieład, to ta kontrola zostaje przez taką osobę tracona, co wywołuje kolejną falę drastycznie negatywnych napięć, z którymi sobie po prostu nie radzi. I tutaj rownież może się to przejawiać pod postacią faktów i zdarzeń, które dla postronnych obserwatorów wydają się błahe i bez znaczenia. Ale dla osobowości dokuczliwie dręczącej są nie do przejścia. Wówczas ponownie jedynym sposobem, który taka osobowość dostrzega na pozbycie się napięć jest dokuczenie i dręczenie innych, co oczywiście niewiele daje, bo mimo tego dręczenia napięcia nie opuszczają systemu, a nawet jeśli ulegają jakiemuś zmniejszeniu to i tak w ich miejsce szybko pojawią się nowe. I pamiętajmy – nie chodzi tutaj o sam proces dręczenia innych w jakimś konkretnym celu co jest częstą techniką psychopatów, ale wyłącznie o dokuczliwość jako regulację w ramach nie radzenia sobie z własnym systemem – a ta nie wybiera swoich ofiar. Dostaje się wszystkim tym, którzy mieszczą się w bliskości relacji i jakimś stopniu zależności.

No dobrze – co zatem zrobić w takiej sytuacji, kiedy taką osobę ma się wśród najbliższych i chcemy ją zmienić, czy pomóc, by jakoś jej ulżyć, ale co najważniejsze, by uratować przed nią otoczenie, które ma jej serdecznie dosyć i to całkiem słusznie. Tutaj niestety nie da się zrobić niczego dopóki taka osoba sama nie odkryje, że stanowi problem nie tylko dla samej siebie, ale też dla swojego najbliższego otoczenia. Dopóki tak się nie stanie to – i tu badacze zjawiska z dr Meyersem na czele są zgodni – najlepiej usuwać się z drogi, unikać rozbudowanych zdań bo one prowokują powiększenie napięcia i liczyć na efekt „zamierania” czyli stanowczo i bez emocji stać przy swoim, bo w końcu nawet najbardziej zagorzały dręczyciel tę konkretną kwestię odpuści. Ale to żadne zwycięstwo, bo błyskawicznie sobie znajdzie nową. Ważne jednak byśmy niekoniecznie kierowali się mitem złośliwości dla sportu, dręczenia bo się tak lubi, czy bo się takim jest. Takie osoby mają ze sobą większy problem niż moglibyśmy się spodziewać. Czy da się im jednak pomóc? Tak, jeśli zostanie spełniony wspomniany wcześniej warunek – taka osoba, sama musi odkryć problem i uznać, że potrzebuje wsparcia. I to się zdarza – w końcu o tym, że tego typu aktywność nie jest aktywnością dla sportu czy ulubionym zajęciem, a desperacką próbą regulacji systemowych napięć wiemy właśnie od osób, które z takim problemem zwróciły się po terapeutyczną pomoc. 

Pozdrawiam

#203 Czy sapioseksualność uratuje ludzkość

203 Czy sapioseksualność uratuje ludzkość?

W 2006 roku Hollywood uraczyło nas filmem, który zapowiadał się na kolejną mało wymagającą komedię pod tytułem „Idiokracja”. Fabuła jest dość prosta – oto żołnierz i prostytutka na skutek błędu popełnionego przy eksperymencie z hibernacją zostają wybudzeni nie po jednym roku a po pięciuset latach. Tyle, że w przeciwieństwie do Maksa i Albercika z „Seksmisji” nie budzą się w podziemnym świecie bez mężczyzn i wśród kobiet w szortach ale w rzeczywistości, w której okazują się najmądrzejsi na planecie. W czasie bowiem tych pięciuset lat nastąpiło nasilenie prokreakcyjnego efektu, w którym najwięcej potomków pojawiało się w rodzinach najmniej inteligentnych, zaś wśród ludzi o wysokiej inteligencji prokreacja po prostu najpierw zwolniła, a potem ustała. Świat odziedziczył geny naczęściej rozmnażających się ludzi, więc zaczęło być coraz głupiej. Rządzący, liderzy, przywódcy i w ogóle ci co mają coś do powiedzenia stawali się coraz mniej inteligentni, co skutkowało decyzjami ekonomicznymi, politycznymi czy społecznymi na poziomie Jasia z 4B. A zatem po pięciuset latach pojawia się nowy system społeczny, czyli idiokracja: społeczeństwo zarządzane przez ludzi delikatnie mówiąc coraz mniej inteligentnych. Dzisiaj po piętnastu latach od premiery tego filmu coraz częściej słychać – na razie nieśmiałe, ale stanowcze głosy, że ten film tak naprawdę przestrzega nas przed tym, co może nas w wymiarze społecznym w przyszłości czekać. Czy zatem jest jakiś ratunek, by z pokolenia na pokolenia nie robiło się wokół coraz głupiej? Coraz mniej wymagająco, coraz mniej lotnie? Czy istnieje choć cień szansy na to, by koncepcja” „ja tego nie rozumiem, wiec to jest źle wytłumaczone” zmieniła się na koncepcję „ja tego nie rozumiem, więc muszę się podciągnąć w umiejętnościach kognitywnych”? Otóż istnieje pewien rodzaj ratunku i z tego co twierdzą badacze, jest on coraz częściej identyfikowany w przypadku młodych ludzi – tych pomiędzy 18-tym, a 35 rokiem życia. Ratunkiem zaś jest – przynajmniej w mojej opinii – zjawisko sapioseksualności – na tyle nowo odkryte, że jeszcze nie doczekało się szeregu naukowych badań, które pozwoliły by nam nie tylko je dobrze zrozumieć, ale przede wszystkim odkryć jego prawdziwą skalę. Jak dotąd przeprowadzono jedno badanie tego zjawiska – a przynajmniej to jedno badanie jest najczęściej cytowanym w naukowych opracowaniach. Ale zanim przyjrzymy się jego wynikom spróbujmy wyjaśnić czym jest sapioseksualność. Nazwa czerpie z łacińskiego przymiotnika „sapere” czyli „mądry” lub rzeczownika „sapientia” czyli mądrość. I teraz stało się jasne co oznacza jedno ze słów w nazwie naszej fundacji. Samo zaś zjawisko określa sytuację, w której wysoki poziom czyjejś inteligencji jest uznawany przez inną osobę za jej najbardziej atrakcyjną seksualnie cechę, która to cecha dominuje wszystkie inne – w tym wygląd ze swoimi przymiotami płciowej atrakcyjności cielesnej. A to oznacza, że u osoby sapioseksualnej w interakcji z osobą, której inteligencję wysoko ocenia, pojawia się podniecenie seksualne wywołane właśnie tą oceną inteligencji, a nie czymkolwiek innym. I tutaj warto wskazać na istotne rozróżnienie – otóż w wielu badaniach mierzących zestaw porządanych cech partnerki czy partnera u osób wchodzących w relacje lub w nich przebywających często wskazywaną cechą jest inteligencja, co oznacza, że w zestawie przymiotników, którymi badani opisują swoje preferencje w doborze partnerów inteligencja znajduje się zazwyczaj dość wysoko. Jednak po pierwsze w rzeczywistych związkach te deklaracje już nie są potwierdzane, bo mogą je zdominować inne cechy – na przykład atrakcyjność fizyczna, poziom dochodów, stan posiadania czy pozycja społeczna i działa to w dwie strony, czyli dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Jednak sapioseksualność nie polega na tym, że inteligencja jest umieszczana w zestawie porządnych cech, ale na tym, że stanowi najsilniejszy determinant popędu seksualnego, który odsuwa na bok wszystko inne. Moglibyśmy powiedzieć, że w takiej sytuacji, w której mężczyzna spotyka jego zdaniem superinteligentną kobietę lub kobieta mężczyznę to będzie ich do potrzeby zbliżenia popychała sama detekcja intelektu, zaś wygląd czy inne atrybuty nie będą tu miały większego znaczenia. Badania o których wspomniałem zostały przeprowadzone w Australii przez zespół dr Gillesa Gignaca w 2017 roku i co od razu trzeba zaznaczyć mają moim zdaniem dwie ale za to poważne wady. Pierwszą jest wysokość próby, bo w tych badaniach przetestowano jedynie 383 osoby, co wydaje się odrobinę zbyt mało na solidne statystyczne wnioskowanie. Drugą wadą jest operat pomiarowy inteligencji, do którego zastosowano wskaźniki poziomu IQ. Nie będę się już po raz kolejny znęcał nad testowaniem IQ – wątpliwym pochodzeniem tego typu pomiaru, ciemną i jednocześnie wstydliwą historią, która się z tym wiąże oraz różnicą pomiędzy ocenianą przez te testy tak naprawdę umiejętnością szybkiego i logicznego kojarzenia faktów oraz zdolnością obliczeniową, a rzeczywistą inteligencją kognitywną, której dużo bliżej do zdolności adaptacyjnych niż matematycznych. Zainteresowanych tym fenomenem pozwolę sobie odesłać do dwóch książek, w których poświęciłem temu miejsce. 

Jednak z drugiej strony, mimo tych dwóch badawczych wątpliwości póki co nie dysponujemy żadnymi innymi wynikami badań na sapioseksualnością – chyba że coś pominąłem – wtedy proszę o informację bo chętnie rozszerzę swą wiedzę. W każdym razie badania australijskie ujawniły kilka ciekawych faktów. Stawiano na przykład przed uczestnikami następujące twierdzenia: „Słuchanie kogoś, kto mówi bardzo inteligentnie, podnieca mnie seksualnie” i „Byłoby seksualnie ekscytujące, gdybym odbył/odbyła stymulującą intelektualnie rozmowę z potencjalną partnerką/ partnerem.” Okazało się, że istnieje różnica w ilości klasyfikacji pozytywnej powyższych stwierdzeń, ale nie przebiega ona według pomiaru poziomu IQ u badanych, ale według autodeklaracji sapioseksualności. A to oznacza, że nie wszyscy ludzie określający się jako sepioseksualni i jednocześnie potwierdzający tezy podobne do tych dwóch wymienionych dysponują tak samo wysokimi wynikami testów IQ. I to potwierdza nie tylko moją wątpliwość – testy IQ w ocenie naszego intelektu są niestety mało miarodajne. Okazało się również, że samookreślenie jako osoby sapioseksualnej jest częstsze u młodych osób niż u starszych badanych: w grupie 18- 35 lat może ono wynosić nawet 8% populacji, a przynajmniej tak sugerują wyniki badań. Co więcej jako sapioseksualne identyfikują się nie tylko osoby heteroseksualne, ale również osoby LGBT. Dodatkową cegiełkę do tej układanki dorzucają autorzy dużego międzynarodowego medycznego portalu WEbMD, którzy zauważają zjawisko nowego ruchu wśród młodych ludzi, którzy wchodzą głownie w interakcje społeczne w środowiskach cyfrowych. Otóż ruch ten ma na celu uznanie nowej tożsamości seksualnej, która była by niezwiązana z tradycyjnymi układami binarnymi typu mężczyzna – kobieta, czy homo – hetero, czyli właśnie sapioseksualizmu. W tym rozumieniu to zjawisko stawiane jest ponad płciowością, czy dominantą homo lub heteroseksualną, co oznacza, że to wysoki intelekt partnera czy partnerki jest kluczowy a nie jego płeć czy orientacja seksualna. Przedstawiciele tego ruchu zwracają też uwagę, że obecnie sapioseksualność jest marginalizowana przez na przykład apki randkowe, które swoje determinanty wyboru zainteresowania jakąś osobą zawężają jedynie do wyglądu i to wygląd głównie jest w nich odpowiedzialny za to, czy przesuwamy kogoś w lewo czy prawo. Oczywiście są też takie głosy, które mówią, że sapioseksualność to jedynie kolejny fetysz i moda, powstała w opozycji do świata promującego wyłącznie urodę i atrakcyjność fizyczną, zaś sapioseksualni kontestują tę rzeczywistość z buntu, tak samo jak czynił to ruch punk kontestujący kapitalizm przed pięćdziesięciu laty w zachodniej Europie. Zdaje się jednak, że albo zjawisko przybiera na sile, albo po prostu coraz częściej zostaje zauważone w tzw. main streamie. W poszukiwaniach tematyki sapioseksualnej trafiłem na przykład na artykuł w Times of India, w którym znajdziemy siedem wskaźników, pozwalających nam rozpoznać prawdopodobieństwo czy mamy do czynienia z osobą sapioseksualną, czy też sami tacy jesteśmy. Podaje się tutaj, że związki sapioseksualne zazwyczaj powstają w oparciu o starą, długoletnią przyjaźń, w której partnerzy znają się od lat i najpierw ich połączyła przyjemność intelektualnych rozmów, która z czasem przerodziła się w namiętny związek. W takich związkach ma się również unikać gadki szmatki prowokując partnera czy partnerkę do bardziej intelektualnych rozmów, bo small talk wydaje się im wyłącznie stratą czasu i marnowaniem intelektualnego potencjału. To co – według Times of India – jest kolejnym znakiem rozpoznawczym to pokora, która cechuje partnerów, będąca dla nich oznaką inteligencji, a więc postawa, w której to że czegoś nie rozumiem, nie jest zarzutem dla osoby, której słucham ale stanowi ważną informację zwrotną dla mnie samego motywującą mnie do większej pracy nad sobą – zdobycia wiedzy, ćwiczenia umysłu itd. W tym zestawie pojawia się również komplementacja procesu myślowego, czyli umiejętność docenienia tego, kiedy partner czy partnerka potrafi sformułować myśl czy sentencję, której trafność i poziom wywołuje uczucie intelektualnej satysfakcji. Jedną z kolejnych cech jest też wzajemne stymulowanie rozwoju, czyli sytuacje, w której partnerzy mogą się uczyć od siebie nawzajem i dzięki temu edukacyjnemu procesowi sami rozwijać.

Budujące, prawda? Wprawdzie nauka dopiero stoi przed wyzwaniem zbadania i zrozumienia sapioseksualności, ustalenia w jakim stopniu to zjawisko jest związane z wiekiem, wykształceniem, czy płcią biologiczną, ale już teraz samo namierzenie tego typu cechy u młodych ludzi, przynajmniej dla mnie stanowi sporą nadzieję. Głównie na to, że film „Idiokracja” wraz ze społecznym postępem tego co nas czeka w ciągu najbliższych dekad, czy nawet lat wciąż będzie mógł być uznawany jedynie za zwykłą komedię i to niezbyt wysokich lotów, a nie za film dokumentalny. 

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/321640585_Some_people_are_attracted_sexually_to_intelligence_A_psychometric_evaluation_of_sapiosexuality (https://www.researchgate.net/publication/321640585_Some_people_are_attracted_sexually_to_intelligence_A_psychometric_evaluation_of_sapiosexuality)

https://www.psypost.org/2018/01/study-sapiosexuality-suggests-people-really-sexually-attracted-intelligence-50526 (https://www.psypost.org/2018/01/study-sapiosexuality-suggests-people-really-sexually-attracted-intelligence-50526)

https://www.webmd.com/sex/sapiosexual-what-it-means (https://www.webmd.com/sex/sapiosexual-what-it-means)

https://timesofindia.indiatimes.com/life-style/relationships/top-7-signs-that-indicate-your-partner-is-a-sapoisexual/articleshow/72364912.cms (https://timesofindia.indiatimes.com/life-style/relationships/top-7-signs-that-indicate-your-partner-is-a-sapoisexual/articleshow/72364912.cms)

#204 Halucynacje odwrotne

204 Halucynacje odwrotne

Pamiętacie może kawałek „Piła tango” zespołu Strachy na lachy z płyty o tym samym tytule wydanej w 2005 r.? W tekście odnajdujemy otóż wzmiankę o niejakim Bacy, który wyemigrował do Londynu, bo – tutaj zacytujmy – „lżej się tam halucynuje, nikt go tam nie śledzi”. Oczywiście pominiemy poetycki rozbiór tekstu Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego na detekcję podmiotów lirycznych oraz wyszukanych peryfraz i zajmiemy się na chwilę samym, użytym w tym kontekście słowie: halucynować. Otóż najprawdopodobniej oznacza ono wiedzenie dość wyluzowanego żywota na obczyźnie, w którym korzystanie z psychodelicznych używek i ganianie w samych majtach po Hammersmith and Fulham w poszukiwaniu tęczowych smoków uchodzi płazem. Bo nie ma tam nikogo na tyle znajomego, by donieść mamusi, że nie byliśmy na nieszporach, co w rodzinnej miejscowości nie ujdzie uwadze czujnym okiennym sąsiedzkim radarom. Jednak termin halucynacja rozumiany jest w nauce nieco szerzej niż tylko polowanie na tęczowe smoki – to silny wskaźnik zaburzeń psychotycznych, w których występują cechy rzeczywistego postrzegania zmysłowego, przy jednoczesnym braku zewnętrznych bodźców, które w niezaburzonym systemie są odpowiedzialne za reakcje zmysłów. Do tego osoba doświadczająca halucynacji, ma silne przekonanie, że jej doświadczenia i doznania są absolutnie realne. Moglibyśmy zatem powiedzieć, że zarówno londyński golas na prochach, jak i osoba o zaburzeniach psychotycznych dostrzegają rzeczy których nie ma. Widzą coś, co nie istnieje w obiektywnej, w rozumieniu postrzeganej przez bezstronnego obserwatora, rzeczywistości. Jednak jak się okazuje, to nie jedyne zaburzenie o rysie halucynacyjnym, które stało się przedmiotem zainteresowania współczesnych badaczy, bo istnieje jeszcze halucynacja odwrotna. I jak się okazuje współcześnie jest to zjawisko coraz bardziej powszechne. Bo jednak przyznajmy – polowanie na smoki to działalność raczej rzadka i incydentalna, natomiast halucynacji odwrotnej doświadczamy częściej niż nam się mogłoby wydawać. Czym jest to zjawisko? Otóż – zgodnie z nazwą dokładną odwrotnością halucynacji. Skoro w niej widzimy to czego nie ma, to w halucynacji odwrotnej po prostu nie widzimy tego co jest i to w wielu obszarach naszej aktywności – doświadczanych sytuacjach, w relacjach z innymi, czy naszych interakcjach z przestrzenią, w której się znajdujemy. Pokażmy to na kilku krótkich przykładach: oto Janek i Małgorzata siedzą razem w kawiarni i oddają nie rozmowie. To znaczy Małgorzta próbuje się przebić do świadomości Janka, który większość zdań zaczyna od zaimka „ja”, a kiedy rozmowa schodzi na temat, który nie jest z nim związany szybko przywraca ją na właściwe dla siebie tory. „To co tam u twojej babci – pyta wesoło Janek” na co Gosia ze smutkiem odpowiada: „Przecież mówiłam ci że zmarła dwa miesiące temu, tylko że kiedy o tym opowiadałam podziwiałeś swój nowy telefon”. „Sorry – teraz Jankowi przestaje być do śmiechu – chyba jakoś niezbyt wyraźnie to powiedziałaś”. „Nie – odpowiada wkurzona Gosia – mówiła ci to kilka razy: w samej dzisiejszej rozmowie ze dwa”. Oto Aneta i jej kilkuletnia córka Emilia. Siedzą w samochodzie przed szkołą Emilii, bo jak codzień Aneta podwozi ją na zajęcia. Tym razem jednak Anecie wyjątkowo się śpieszy. Ma dzisiaj ważne spotkanie z kontrahentami i nie może się spóźnić. „To trzymaj się – mówi do córki – ja muszę pędzić”. „Jak to pędzić – Emilia przeciera oczy ze zdumienia – przecież dzisiaj jest ten dzień” „Jaki dzień” – dopytuje już bardzo zniecierpliwiona Aneta. „No dzisiaj mam ten występ w szkolnym teatrze – mówi Emilia już przez łzy – przecież tyle razy obiecywałaś, że ze mną będziesz, żebym się nie bała wystąpić”. Lucka spotykamy w galerii handlowej. Spaceruje dość nerwowo z telefonem ściskanym w ręku. Myśli nad rozmawą z szefem, który nie jest zadowolony z wyników oddziału i grozi cięciami etatowymi oraz obniżeniem kwartalnej premii dla zespołu. W pewnym momencie przez megafony w galerii handlowej odzywa się głos wzywający właściciela samochodu zaparkowanego na parkingu przed galerią o jak najszybsze pojawienie się przy swoim aucie. Dopiero przy trzeciej zapowiedzi Lucek orientuje się, że chodzi o jego samochód. Biegnie więc na skąpany w słońcu parking. Tam zastaje grupkę ochroniarzy otaczających jego samochód z rozbitą szybą. „Co się stało?” pyta zdyszany Lucek dobiegając do samochodu. „Zostawił pan na ten upał w samochodzie psa. Jak można być taką okrutną kanalią – nie wytrzymuje jeden z ochroniarzy.” Dopiero teraz Lucek widzi, że przy samochodzie leży truchło psa przykryte folią. „Nie zdążyliśmy go uratować” – mówi ktoś do Lucka, ale Lucek już nie słucha – przed oczami ma jedynie swojego jedenastoletniego syna, który tyle razy mówił że Burek to jego jedyny i najlepszy przyjaciel. 

Zrobiło się ponuro, nieprzyjemnie i strasznie? Takie właśnie: ponure, nieprzyjemne i straszne są wnioski z badań nad efektem halucynacji odwrotnej przeprowadzonych przez zespół dr. Williama Van Gordona z brytyjskiego Uniwersytetu w Derby w 2019 roku. W badaniach tych halucynacje odwrotną nazwano nowym psychologicznym czynnikiem chorobotwórczym, leżącym u podstaw przenoszenia szeregu kluczowych globalnych problemów zdrowia publicznego. Uznaje się ją za odpowiedzialną za – tu cytuję – odgrywanie aktywnej roli w stopniowym przenoszeniu chorób tradycyjnie uważanych za niezakaźne, takich jak: problemy ze zdrowiem psychicznym, otyłość i uzależnienie od mediów społecznościowych. Halucynacje odwrotne powodują, że ludzie poddają się błądzeniu umysłu, które zniekształca postrzeganie tego co dzieje się w chwili obecnej, zwiększając podatność na urazy, powodując dysfunkcje relacyjne i kłopoty z pamięcią krótkotrwałą. Doświadczamy ich w tych wszystkich sytuacjach, w których nasz umysł jest na tyle pochłonięty myślami dedykowanemi czemuś, co znajduje się poza naszą obecną przestrzenią i kontekstem aktywności, że jednocześnie tracimy zdolność do samoświadomości na trzech poziomach. Świadomości sytuacyjnej odpowiedzialnej za prawidłowe rozumienie kontekstu sytuacyjnego, w którym w danej chwili się znajdujemy. Świadomości introspektywnej, która odpowiada za naszą zdolność do doświadczania wrażeń wewnętrznych – w tym kontroli nad systemem emocjonalnym oraz strumieniem myśli. I w końcu świadomości egzystencjalnej odpowiedzialnej za zdolność do doświadczania własnego istnienia w ramach określonego kontekstu zewnętrznego. Ta utrata samoświadomości zaś jest rozpatrywana z perspektywy granicy wyrządzania krzywdy sobie lub komuś innemu. Na przykład kiedy przechodzimy prze ulicę wgapieni w telefon komórkowy i pochłonięci treściami, które w ten sposób absorbujemy możemy mieć szczęście i nie wpaść pod koła samochodu. Wówczas utrata świadomości nie przekroczyła granicy wyrządzenia sobie krzywdy. Kiedy jednak wpadamy pod samochód granica zostaje przekroczona, bo w skutek utraty świadomości skrzywdziliśmy siebie. W drugim przykładzie wyobraźmy sobie kogoś, kto w czasie prowadzenia samochodu pisze smsa. Tutaj też efektem może być uniknięcie lub zrobienie komuś krzywdy, na przykład potrącając przechodzącego przez ulicę pieszego. Dostrzeżenie granicy uczynienia krzywdy w halucynacji odwrotnej jest kluczowe z punktu widzenia badań tego zjawiska, bo zwróćmy uwagę – tylko kiedy ta granica zostaje przekroczona skutki są widoczne, więc dopiero wówczas jesteśmy w stanie ocenić poziom występowania tego zjawiska w skali społecznej. Kiedy zaś ta granica nie jest przekraczana to zjawisko pozostaje ukryte i nie istnieje żadne narzędzie badawcze, które w wiarygodny i jednocześnie precyzyjny sposób mogło by ocenić jego skalę. Można i owszem zaufać na przykład badaniom ankietowym, ale problem w tym, że wielu ludzi nawet anonimowo nie będzie się chciało do takich epizodów przyznać lub z ich występowania nie zdaje sobie sprawy.

Dr William Van Gordon – autor badań nad halucynacją odwrotną – wskazuje kilka wskaźników, w których możemy ocenić prawdopodobieństwo doświadczania tego efektu w naszym życiu, by w porę dostrzec zapalającą się ostrzegawczą czerwoną lampkę, zanim jeszcze dojdziemy do etapu zrobienia krzywdy sobie lub komuś innemu. To na przykład jedzenie, które Gordon nazywa „trybem karmienia” , w którym to procesie ledwo smakujemy jedzenie, czy też nie jesteśmy świadomi, że wkładamy do ust kolejne jego kęsy, co się zdarza najczęściej kiedy w trakcie posiłku czytamy gazetę, przeglądamy telefon, czy oglądamy telewizję. Kolejnym wskaźnikiem jest nieświadomość przestrzeni osobistej innych osób poprzez nieużywanie słuchawek lub niewyłączanie głośnika podczas korzystania z urządzeń z dostępem do Internetu lub aplikacji sieci społecznościowych w przestrzeni publicznej, gdy w pobliżu znajdują się inne osoby. Dalej mamy nawykowy pośpiech, aby gdzieś dotrzeć (np. do pracy), a następnie pośpiech, aby wrócić do domu, nie zauważając podróży i jednocześnie bez występowanie uzasadnienia takiego pośpiechu. Następnie angażowanie się w rozmowę z drugą osobą, ledwo jej słuchając lub w ogóle jej nie słuchając. Korzystanie z telefonu komórkowego lub aplikacji mediów społecznościowych w sytuacjach, w których takie korzystanie stwarza zagrożenie dla zdrowia swojego lub innych. Angażowanie się w zadanie lub czynność, taką jak spacer na zewnątrz, z niewielką lub żadną świadomością widoków, dźwięków, zapachów lub ruchów ciała, z powodu rozpamiętywania przeszłości, fantazjowania o przyszłości lub rozmyślania o problemie osadzonym w kontekście innym niż wynikający z miejsca, w którym się przebywa.

Zdiagnozowanie u siebie tendencji do zachowań z powyższej listy jest dosyć istotne z podstawowego powodu – otóż badania nad halucynacją odwrotną wskazują, że z czasem, jeśli w porę nie podejmiemy starań, by je pokonać, to zjawisko w nas eskaluje, przybierze na sile i zacznie się w naszej codzienności pojawiać coraz częściej. Dzisiaj jedynie nie usłyszałeś jak znajomy w rozmowie mówił o czymś dla niego ważnym, za kilka lat zapomnisz o zostawionym w nagrzanym i zamkniętym samochodzie dziecku. To straszna wizja, ale niestety życie pokazuje, że wcale nie zmyślona. 

Jak się zatem bronić? Co zrobić, kiedy zauważymy u siebie pierwsze, nawet póki co delikatne i wydawałoby się niewinne symptomy halucynacji odwrotnej. Dr Gordon podaje jak na razie jeden sprawdzony sposób obniżenia intensywności a z czasem pozbycia się tego efektu. To uważność ćwiczona przede wszystkim w praktyce nieformalnej, o której mówiłem już w kilku mini-wykładach, więc nie ma potrzeby po raz kolejny tego wałkować. Przy czym warto pamiętać, że uważnościowa praktyka formalna, czyli medytacja, znacznie przyśpiesza proces radzenia sobie z halucynowaniem odwrotnym. Każdy ma swoje smoki – jedni tęczowe, na które polują biegając po ulicach wielkich miast. Inni – i tych jest najwięcej – również muszą się zmierzyć ze smokiem, tyle że akurat w przypadku halucynacji odwrotnej, to smok, którego hodujemy we własnej głowie i na własne życzenia. Przystępując zaś z nim do walki, zanim ubierzemy się w zbroję i dobędziemy miecza warto pamiętać, że im mniejszy i jeszcze niewyrośnięty jest nasz przeciwnik, tym łatwiej nam go pokonać. 

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/339400790_The_prevalence_communicability_and_co-occurrence_of_inverted_hallucinations_An_overlooked_global_public_health_concern (https://www.researchgate.net/publication/339400790_The_prevalence_communicability_and_co-occurrence_of_inverted_hallucinations_An_overlooked_global_public_health_concern)

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/contemplative-psychology/202106/what-you-need-know-about-inverted-hallucinations (https://www.psychologytoday.com/intl/blog/contemplative-psychology/202106/what-you-need-know-about-inverted-hallucinations)

#205 Trzy tajemnice „odpornej psychiki”

205 Trzy tajemnice „odpornej psychiki”

Zacznijmy od danych. Większość osób ze zdiagnozowanymi zaburzeniami psychicznymi przed 2020 rokiem obecnie deklaruje pogorszenie stanu psychicznego. Dla Polski ten wskaźnik wynosi 54%, a badaniami objęto 13 tys. osób. z 12 krajów świata. Zresztą dla porównania w Kanadzie ten współczynnik wynosi 81%, co pokazuje, że problem dotyczy całego świata i wcale pod tym względem nie odstajemy od reszty. Już w 2018 r ze wsparcia psychologicznego korzystało w Polsce ponad 1,6 mln osób, przy czym pomocy może potrzebować kilkukrotnie więcej, bo światowe szacunki pokazują, że ludzi borykających się z problemami psychicznymi szybko przybywa. A każde kolejne badanie dostarcza nowych, coraz to bardziej przerażających danych, które można podsumować dość krotko i zwięźle – po prostu radzimy sobie z naszym własnym życiem coraz gorzej. Za chwilę zabraknie specjalistów do których będziemy się mogli zwrócić o pomoc, a miejsc w specjalistycznych klinikach brakuje już teraz. Mówiąc bez ogródek – zmierzamy do katastrofy i to w dużo szybszym tempie niż można było zakładać w najczarniejszych scenariuszach. Tym bardziej warto zwrócić uwagę na kluczową korelację zachodzącą pomiędzy tym jak podatni jesteśmy na doświadczanie pogorszenia stanu psychicznego a tym w jaki sposób ta podatność może być regulowana przez warunki zewnętrzne, z którego to faktu rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę. A to moim zdaniem kluczowe w tym, byśmy mogli we własnym zakresie zrobić ile tylko możliwe, by chronić siebie póki jeszcze jest na to szansa.

Oczywiście najprościej jest powiedzieć, że by się ustrzec problemów psychicznych trzeba zbudować w sobie odpowiednią odporność. Rodzaj silnej psychicznej postawy, za pomocą której staniemy się niewzruszeni na stres, przeciwności losu, czy która pomoże nam szybko i skutecznie niwelować wszelkie wleczone za sobą i od dzieciństwa nierozwiązane problemy. Od razu tutaj nasuwa się teoria nauk psychologicznych niejakiego Psikuty o potrzebie posiadania silnej psychiki z filmu „Chłopaki nie płaczą”, ale nawet tak wybitny specjalista nie byłby w stanie dokładnie zdefiniować na czym tak na prawdę ma polegać i z jakich cech się składać ta życzeniowa siła. Możemy też spróbować szukać nieco po omacku wymieniając konkretne cechy charakteru czy predyspozycje, które wydają się chronić nas przed destrukcyjnymi wpływami życia na naszą głowę. Aż się prosi przecież by w tym miejscu wymienić na przykład umiejętność nieprzejmowania się, czy sztukę dystansu albo niezłomnie silny charakter, pomagający nam powstać z kolan w najcięższych momentach życia. Jednak jak się okazuje wymienione wyżej cechy nie są tak naprawdę kluczowe w budowaniu czegoś, co możemy nazwać silnym charakterem – magicznego eliksiru psychicznego dobrostanu. I tutaj sięgnijmy do badań, które przeszły trochę bez echa, ale które pokazują gdzie tak naprawdę leży problem i co jest odpowiedzialne za jego energetyzowanie. Badania te przeprowadzono w 2012 roku przez naukowców z Departamentu Psychologii Uniwersytetu w Zurychu. Założono w tych badaniach tezę wynikającą już z prac wcześniejszych badaczy, ale jak dotąd nie testowaną tak kompleksowo a mianowicie istnienie zależności pomiędzy konkretnymi cechami charakteru – które powszechnie uważane są za odpowiedzialne za tzw silny charakter, a trzema rodzajami dobrostanu: zadowoleniem z życia, ogólnej oceny własnego stanu zdrowia oraz samooceny sprawności fizycznej, by wykazać czy istnieje przyczynowa relacja pomiędzy badanymi mocnymi cechami charakteru a naszym zdrowiem. Okazało się, że tzw. silne cechy charakteru mają olbrzymi wpływ nie tylko na to w jaki sposób czujemy się pod względem fizycznym, ale co najważniejsze również psychicznym, a więc regulują naszą podatność na epizody obniżenia jakości stanu psychicznego. To badanie zaś na tyle wzbudziło ciekawość świata nauki, że szwajcarscy badacze w 2021 roku przeprowadzili kolejne badania, które obejmowały 17 wybranych cech charakteru, które uznano za odpowiedzialne za jego siłę oraz to, w jaki sposób posiadanie tych cech wpływa na nasz psychiczny dobrostan. Badaniom poddano między innymi występowanie takich cech jak kreatywność, wytrwałość, odwaga, sprawiedliwość, ciekawość, pokora, cechy przywódcze, zdolność do wybaczania i inne. Następnie porównano wyniki występowania danej cechy z tym, w jaki sposób uczestnicy badań radzili sobie z wyzwaniami dnia codziennego znajdując się pod stałą dwutygodniową obserwacją. W ten sposób powstała sieć udowodnionych powiązań pomiędzy tym jakim charakterem dysponujemy, a tym w jaki sposób na przykład przezwyciężamy sytuacje, zdarzenia czy inne bodźce, które mogą mieć wpływ na pogorszenie naszego stanu psychicznego. Wyłoniono trzy cechy, które w tej kwestii stanowią nasz największy oręż. I tutaj niespodzianka, bo wśród tej świętej trójcy naszej psychicznej odporności nie znajduje się żadna z cech, które wymieniłem wcześniej: ani wytrwałość, ani też odwaga czy kreatywność. Na pierwszym bowiem miejscu mamy niekwestowanego zwycięzcę – to cecha, którą możemy określić jako entuzjazm, w którym zapał, żywotność i radość uzupełniane są sporą dawką dobrej energii. Moglibyśmy powiedzieć, że to cecha najbardziej odpowiedzialna za pogodę ducha połączona z automotywacja, w której niezależnie od bodźców środowiskowych po prostu chce nam się chcieć. Na drugim miejscu uplasowała się nadzieja, ale tutaj rozumiana bardziej jako odwrotność beznadziei, wycofania, apatii czy przygnębienia wynikającego z niedostrzegania sensu w swojej aktywności. Trzecie miejsce zajęło poczucie humoru. A zatem posiadacze właśnie tych trzech cech lub osoby, u których te cechy są dominujące w zestawie charakterologicznym będą jednocześnie najbardziej odporne na przeciwności losu i tym samym teoria Psikuty o potrzebie bycia wyłącznie twardym niestety nie wytrzymuje próby czasu, a szczególnie naszych czasów. 

Jest jednak w tym pewien haczyk, nad którym badacze jeszcze nie zdążyli się pochylić. Otóż te trzy cechy, które w głównej mierze są odpowiedzialne za siłę naszego charakteru a więc również za nasz psychiczny dobrostan są jednocześnie trzema cechami, które nam najłatwiej odebrać. A nie ma chyba nic smutniejszego niż widok niegdyś pełnego wigoru i energii a obecnie zgaszonego człowieka. Czy status kogoś, kto uznał że nie ma już nadziei i nie znajduje w sobie nawet już najmniejszej chęci na zdystansowany, nawet absurdalny ale zawsze dowcip. Kiedy zaś wyobrazimy sobie taką osobę – bez entuzjazmu, energii, radości, nadziei i poczucia humoru to nie trzeba badań naukowych, czy lektury wielu tomów specjalistycznych rozpraw by zorientować się po jak niebezpiecznym psychicznym grząskim gruncie stąpa. Stąd już niewiele trzeba, by psychiczny dobrostan zmienił się w trwałe psychiczne piekło lęków, zawiedzionych nadziei, inercji i wycofania. Te trzy cechy, a dokładniej mówiąc to z jaką łatwością dajemy je sobie odebrać pokazują nam tak naprawdę jak krucha może być nasza psychika. Tym bardziej więc warto na chwilę przyhamować nasz życiowy bieg i przemyśleć co i kto nam je odbiera oraz w jakich okolicznościach jesteśmy najbardziej narażeni na ich utratę. Tam trzeba szukać przyczyn pogarszającego się stanu psychicznego społeczeństw i to na całym świecie. A dopiero wówczas może nam się udać wreszcie zamiast leczyć skutki po prostu zająć się usunięciem przyczyny naszych psychicznych problemów. 

Pozdrawiam

http://dx.doi.org/10.1080/17439760.2013.777767 (http://dx.doi.org/10.1080/17439760.2013.777767)

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/social-instincts/202106/the-3-most-important-character-strengths

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/17439760.2021.1926532 (https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/17439760.2021.1926532)

#206 Ciche nękanie

206 Ciche nękanie

Zazwyczaj potrafimy precyzyjnie rozpoznać nękanie – sytuację w której ktoś kogoś poniża, obraża, deprecjonuje i zazwyczaj czyni to uporczywie prowadząc do znacznego pogorszenia jakości życia nękanej osoby w konkretnych sytuacyjnych kontekstach. Jednak istnieje jeszcze jeden rodzaj nękania – to ciche nękanie, które zgodnie z ustaleniami badaczy czyni nam nie mniej szkody niż to pierwsze, ale co najbardziej drastyczne jego emocjonalny negatywny impakt dotyczy nie tylko i wyłącznie ofiar, ale również ich oprawców. To tym bardziej groźne zjawisko, kiedy bierzemy w nim udział często – jako jego świadkowie czy jako oprawcy – i kompletnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ten proces cichego nękania ma tak olbrzymi zakres oraz może pojawiać się w tak wielu obszarach naszego życia, że posłużymy się kilkoma przykładami. Oto zaglądamy na korytarz pewnej z firm, dokładnie w miejsce w którym ustawiono wygodne pufy, by można się było na nich rozłożyć popijając w przerwie kawę z pobliskiego ekspresu. Na tychże pufach właśnie rozsiadła nie gromadka zgranej ekipy w pewnego działu i pijąc kawę dość głośno i radośnie ze sobą rozmawiają. W pewnym momencie dostrzegają ich koleżankę Ankę zmierzającą do ekspresu. Kiedy przechodzi obok, ich rozmowy milkną, pojawia się trochę sztuczna cisza, z której jedno wynika na pewno – grupa nie specjalnie się kwapi, by Anka dołączyła do ich rozmowy. Teraz przenieśmy się na urodziny Stefana. Przy suto zastawionym stole zasiadła rodzina – w tym kilka ciotek stojących na straży przykładnego prowadzenia się wszechświata. Po drugiej stronie stołu siedzi dzieciak – jeden ze Stefanowych bratanków, którego rodzice są dosyć wyzulowani, co widać po aktualnej stylówie dzieciaka. Ma on oto na głowie kolorowego irokeza a na ramieniu wykonany henną tymczasowy tatuaż z napisem „powiedzcie Piotrowi Opoce, że zbawienie się nie powiodło”. To oczywiście bawi i rodziców i małego religijnego buntownika, ale ciotki wydają się być raczej zgorszone tym widokiem. Więc szepczą sobie na ucho i co rusz odwracają wzrok w stronę irokeza a z ich min wieje inkwizycją na trzy kilometry. Teraz przenosimy się do mieszkania Edka, który od lat pracuje w pewnym wydawnictwie jako młodszy redaktor. Ma tam szefową Bogumiłę, piastującą funkcję starszego redaktora. Edek widuję swoją Nemezis spod Bukowa raz w miesiącu, bo generalnie pracuje zdalnie. Problem w tym, że kiedy wysyła do niej maile – i to w ważnych służbowych kwestiach, ta po prostu albo nie odpowiada, albo odpisuje po dwóch tygodniach, kiedy już po służbowym problemie nie ma śladu. A kiedy Edek już w firmie dopytuje o zaległe odpowiedzi słyszy zazwyczaj: „a tak, musiało mi wylecieć z głowy”. Na koniec jeszcze tylko podglądniemy przez chwilę Antka, który jakoś nie może się przekonać do nowej dziewczyny swojego przyjaciela. Kiedy ta umieszcza na swoim profilu niezbyt korzystną fotę, na której widać, że bez makijażu nie wygląda najseksowniej Antek oczywiście, w przeciwieństwie do innych normalnych zdjęć, od razu ten post lajkuje. Nie dlatego że mu się nagle spodobało, ale dlatego żeby zwiększyć zasięg i by inni widzieli jaki z niej pasztet. 

I co? To tyle – chciało by się powiedzieć. Też mi nękanie. Wiele hałasu o nic, a poza tym te niby ofiary często nawet nie są świadome tego co się dzieje. Tak, to prawda i za chwilę do tego dojdziemy. Ale najpierw przyjrzyjmy się wynikom badań naukowców z Uniwersytetu British Columbia z 2014 roku, którzy ustalili, że chociaż większość uważa ostracyzm za mniej szkodliwy niż zastraszanie, to poczucie wykluczenia znacznie częściej prowadzi do niezadowolenia z pracy, rezygnacji i problemów zdrowotnych. Profesor Sandra Robinson, współautorka badania mówi wprost: „Uczono nas, że ignorowanie kogoś jest społecznie lepsze – jeśli nie masz nic miłego do powiedzenia, nie mów nic. Ale ciche nękanie i ostracyzm w rzeczywistości sprawiają, że ​​ludzie czują się bardziej bezradni, jakby w ogóle nie byli warci uwagi.” Co więcej ofiara odkrywając takie działania swojego środowiska skierowane przeciwko niej samej – a prędzej czy później większość ofiar dokonuje takiego odkrycia – płaci za to całym wachlarzem negatywnych i destrukcyjnych  reakcji emocjonalnych. Pojawiają się między innymi silne deprawatory poczucia własnej wartości i pewności siebie, ból towarzyszący poczuciu odrzucenia oraz w wielu przypadkach pogorszenie stanu zdrowia. I to co oprawcy wydaje się błahe i bez większego znaczenia najczęściej w ofierze wywołuje daleko idące i długotrwałe negatywne efekty. Pokażmy to na prostym przykładzie: oto rozmawiasz z dwiema osobami, coś opowiadasz i nagle w połowie twojej wypowiedzi, kiedy nawet jeszcze nie udało ci się wyłuszczyć istoty rzeczy, jedna z tych osób odwraca się do drugiej i jak gdyby nigdy nic rozpoczyna nowy temat rozmowy, który od razu zostaje podjęty przez te drugą osobę. Jak się poczujesz? Jak ulokujesz twoją ocenę ważności w oczach tych dwóch osób? Jakiego spustoszenia w twojej samoocenie dokonana to wrażenie zignorowania? 

Jednym zaś z najczęstszych argumentów autorów cichego nękania, którzy dowiadują się o tym, w jak destrukcyjnym procederze uczestniczą, jest – na co zwraca uwagę psycholog Pamela Poison – to, że przecież wiele razy osoba, która jest tak traktowana, nawet o tym nie wie. Nie widzi ani nie słyszy niczego, co się dzieje; może nie jest nawet obecna, gdy dochodzi do cichego nękania, bo odbywa się to za jej plecami i nawet nie wie, ile osób jest zaangażowanych w bycie wrednym i krzywdzącym wobec niej. I ten właśnie argument sprawia, że takie traktowanie danej osoby nie jest uważane przez wielu ludzi za jakoś specjalnie szkodliwe. Dlatego z jednej strony wielu ludzi się tak zachowuje w stosunku do innych a z drugiej strony świadkowie takich zachowań nie reagują, czym w milczący sposób udzielają na ciche nękanie przyzwolenia. Ale i tutaj naukowcy nie mają wątpliwości – takie zachowanie prowadzi do stresu, niepokoju i depresji i przebija się przez – jak wskazuje brytyjska psychoterapeutka Helen Sieroda z portalu Wise Goose – struktury naszego poczucia tożsamości, odsłaniając przed nami naszą wewnętrzną słabość. Co więcej – w ten sposób doświadczamy tzw. urazów narcystycznych, na które jesteśmy podatni wszyscy a nie wyłącznie osoby o narcystycznych zaburzeniach osobowości, u których oczywiście takie zdarzenia przybierają najbardziej eksponowaną i widowiskową formę. Ale w przypadku większości nienarcystycznych ludzi upokorzenia narcystyczne to wszystkie te rany, które nosimy w sobie po atakach na naszą samoocenę i mają to do siebie, że potrafią wewnątrzsystemowo nieproporcjonalnie eskalować dosłownie – jak mówi Helen Sieroda – zżerać nas od środka. 

Jednak ciche nękanie ma nie tylko wpływ na ofiarę, ale również na sprawcę. Kiedy bowiem ktoś wobec jakiejś osoby stosuje ukryte formy ostracyzmu czy ignorancji, na przykład nie odpowiada na maile, wyklucza ze spotkania, skreśla z listy gości itp to jednocześnie buduje w sobie rodzaj negatywnego lub pogardliwego nastawienia do danej osoby. A ten proces na poziomie neuroplastyki mózgu przypomina niewinny zrazu strumyczek, który z czasem potrafi wyrzeźbić ślad w najtwardszej skale. I problem pojawia się wówczas, kiedy po pewnym czasie ten rzeźbiony cichcem ślad jest już tak wyraźny, że już się nie da go ukryć, bo zaczyna być widoczny na twarzy delikwenta czy delikwentki ilekroć w jego bezpośrednim lub kontekstowym otoczeniu pojawia się ofiara. A ponieważ z jednej strony twarz jest doskonałym i bezwiednym projektorem naszych emocji, a drugiej strony większości ludzi to raczej kiepscy aktorzy, to ciche nękanie zaczyna być widoczne dla ofiary nawet wtedy, kiedy oprawca z całych sił usiłuje swoje nastawienie ukryć. To wszystkie te sytuacje, w których komuś nagle wyrywa się jakieś negatywne zdanie na twój temat, za które cię potem przeprasza, ale mleko się już rozlało. To te sytuacje, w których ktoś na twój widok rzuca negatywny komentarz i kompletnie nie zauważa tego, że ten komentarz jednak został wypowiedziany na tyle głośno, że go usłyszałeś, czy usłyszałaś. Czy to wreszcie te sytuacje, w którym dostrzegasz jak na twój widok na czyjejś twarzy zaczyna się malować obojętność, niechęć czy nawet wrogość. Wówczas cisi nękający zaczynają wychodzić z ukrycia, bo nie są w stanie już przez cały czas panować nad swoim nastawieniem. Takie relacje – w pracy, w domu, w szkole zaczynają przeradzać się w koszmar, bo negatywna energia, która za nimi stoi zaczyna działać jak obusieczny miecz – rani ofiarę i jednocześnie odbiera energię sprawcy często zostawiając go poczuciem wstydu, zażenowania i złością na samego siebie. 

Między innymi dlatego tak ważne jest by uwrażliwić się na tego typu zachowania i dławić je w zarodku – zarówno kiedy okryjemy je u samych siebie – robiąc na przykład solidny rachunek sumienia naszych zachowań wobec innych, szczególnie tych, na których nam najmniej zależy, bo to ich przede wszystkich najbardziej dotyka prawdopodobieństwo naszego cichego nękania. Ale rownież wtedy, kiedy takich zachowań innych jesteśmy świadkami. Brak naszej reakcji staje się wówczas przyzwoleniem. Wtedy warto sobie odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno chcemy brać na swoje barki taki ciężar?

Pozdrawiam

https://psycnet.apa.org/record/2015-24748-007 (https://psycnet.apa.org/record/2015-24748-007)

https://wisegoose.co.uk/silent-bullying/ (https://wisegoose.co.uk/silent-bullying/)

https://news.ubc.ca/2014/05/29/better-to-be-bullied-than-ignored-in-the-workplace-study/ (https://news.ubc.ca/2014/05/29/better-to-be-bullied-than-ignored-in-the-workplace-study/)

https://www.pamelapoisson.com/kids-blog/heres-the-truth-silent-bullying (https://www.pamelapoisson.com/kids-blog/heres-the-truth-silent-bullying)

https://www.psychologytoday.com/us/blog/transforming-toxic-leaders/202106/the-silent-bully (https://www.psychologytoday.com/us/blog/transforming-toxic-leaders/202106/the-silent-bully)

#207 Psychologia smogu

207 Psychologia smogu

W jednym z ostatnich mini-wykładów pojawił się problem wciąż malejącej naszej odporności psychicznej i stale pogarszającego się psychicznego dobrostanu społeczeństwa. Pojawiła się tam teza o myleniu skutków z przyczyną, a dokładniej mówiąc o nieskutecznych interwencjach w ten stan rzeczy koncentrujących się na skutkach, zamiast koncentrować się na źródłach problemu. Kiedy zaś umykają nam możliwe źródła, to praca nad opanowaniem skutków jest pracą syzyfową, a pamiętajmy że według tego greckiego mitu kolega Syzyf wciąż pcha pod górę swój głaz, a przecież mamy już solidny początek trzeciego tysiąclecia. Jednak mylenie skutku z przyczyną wpycha nas w taki sam fałszywy zaułek, jak błędna diagnoza przyczyn. Pokażmy to na krótkim przykładzie: oto grasz w grę platformową. Biegasz swoją postacią po konkretnej platformie i nagle na drodze wyrasta ci przeszkoda, rodzaj płotka który musisz jakoś pokonać. Jednak za każdym razem, kiedy twój ludzik dokonuje próby pokonania przeszkody sromotnie ginie i musisz zaczynać tę część gry od nowa. Znowu więc podbiegasz do płotka, wykonujesz skok i giniesz. I tak na okrągło niezależnie od metody pokonania przeszkody, której próbujesz. W końcu zrezygnowany odpalasz internety i szukasz solucji przejścia tego poziomu, na którym właśnie utknąłeś. Tam zaś dowiadujesz się, że problem nie tym, że nieumiejętnie skaczesz przez płotek, ale w tym, że twoja postać nie zgromadziła wcześniej odpowiedniej ilości zielonych kryształków. Zatem nie ma innego wyjścia – na razie odkładasz przeskakiwanie przez płotek i wracasz po kryształki. Czy to wydaje się rozsądnym rozwiązaniem w grze? No a jakże. Tymczasem w prawdziwym życiu robimy dokładnie odwrotnie – walimy głową w płotek pod nazwą „pogarszający się stan psychiczny” i jesteśmy zdziwieni, że problem nie znika, a wręcz się nasila. A dzieje się tak wtedy, kiedy możliwe źródła problemu nie tylko nie są uświadomione ale w ogóle nie brane pod uwagę czy też zamiatane pod dywan. Czy zatem źródło problemu może być tam gdzie się go nie spodziewamy? A przynajmniej gdzie się go nie spodziewają lub nie chcą dostrzec ci, od których najwięcej zależy? Spróbujmy zatem znaleźć to źródło w kilku przykładach. Przenieśmy się więc do sali sądowej w Los Angeles i prześledźmy obrady przysięgłych, którzy mają ustalić winę lub niewinność oskarżonego o morderstwo. W tej sprawie połowa dowodów zdaje się wskazywać jego winę, zaś druga połowa tej winie przeczyć. Za chwilę ma się zacząć dyskusja, więc obsługa sali proszona jest o zamknięcie okien z uwagi na dość duże tego dnia zanieczyszczenie powietrza, przez której nawet już nie widać pobliskich wieżowców. O dziwo jednak tym razem dyskusja nie jest zbyt długa. Ława przysięgłych zdecydowaną większością głosów uznaje winę oskarżonego, co oznacza wyrok dwudziestu lat więzienia. Drugi przykład – oto znajdujemy się w jednej z sal konferencyjnych pewnej informatycznej firmy z Rybnika. Właśnie jesteśmy świadkami rozmowy rekrutacyjnej, w której o pracę w tej firmie ubiega się młody, zdolny programista. Za kilka dni święta Bożego Narodzenie – dobrze by było wrócić do żony i dzieci z dobrą nowiną o nowej pracy oraz dużo wyższych niż dotychczas zarobkach, co pozwoliłoby rodzinie szybciej ogarnąć zobowiązania, spłacić kredyt i pomyśleć o lepszym samochodzie zamiast tego wiecznie psującego się rzęcha. Jednak finał rozmowy jest zgoła inny. „Jakoś nie mam zaufania do Pańskich umiejętności” mówi rekruter beznamiętnie wskazując programiście drzwi. Nadzieja na lepsze życie właśnie prysła. Teraz przenieśmy się do włoskiego Bergamo, gdzie przed ekranem komputera zastajemy startującą youtuberkę. Właśnie opublikowała swój dziesiąty film i z przerażeniem śledzi komentarze. „Skąd w ludziach tyle pogardy, nienawiści i złej energii” – myśli – „przecież ja tylko w tym filmie powiedziałam, że na wakacjach nie potrafiłam rozstrzygnąć czy zbierając grzyby trzeba je wykręcać czy odcinać”. Taka burza z takiej pierdoły? Przecież miesiąc temu powiedziałam dokładnie to samo i nie wywołało to tak negatywnej sieciowej reakcji. O co tu chodzi?”

No właśnie – o co tu może chodzić? Na to pytanie odpowiadają badania przeprowadzone przez zespół badaczy z Uniwersytetu Pekińskiego, których wyniki opublikowano 25 maja 2021 roku, czyli przed niespełna ośmioma tygodniami. W badaniach tych wykazano trzy do tej pory nie brane pod uwagę połączenia analizując związek pomiędzy zanieczyszczeniem powietrza a naszym systemem emocjonalnym, a w szczególności tym, jak w okolicznościach smogu obniżone zostaje zaufanie interpersonalne, czyli mówiąc inaczej jak smog buduje w nas wzajemną wrogość. Wyniki nie pozostawiają złudzeń – nawet nie musimy przebywać w smogu. Różnica w działaniu emocjonalnego systemu pojawiła się już w przypadku oglądania zdjęć przejrzystego oraz zasmogowanego krajobrazu. W drugiej części badania przeanalizowano dane sieci społecznościowych siedmiu miast w dniach zwiększonego smogu oraz w dniach o dużo mniejszym zanieczyszczeniu. Okazało się, że w dniach, w których w danych miastach pojawiał się wzrost zanieczyszczenia powietrza jednocześnie w sieciach społecznościowych rosła ilość informacji nacechowanych negatywnymi emocjami. Im więcej smogu, tym więcej hejtu, nieprzyjaznych komentarzy oraz postów prezentujących negatywne stany emocjonalne ich twórców. W trzecim badaniu sprawdzano jak w laboratoryjnych warunkach przebiega współpraca i dogadywanie się między sobą w grupie kontrolnej w stosunku do grupy, która przed badaniem zmuszona była do zapoznania się z postami i informacjami o zanieczyszczonym powietrzu. Sam fakt czytania takich informacji spowodował, że ludzie zaczęli być do siebie wrogo nastawieni i nie byli zdolni do tak efektywnej współpracy jak to miało miejsce w grupie kontrolnej. 

Wnioski są dosyć oczywiste i jednocześnie dosyć kluczowe – otóż nasze dotychczasowe myślenie oraz wiedza na temat wpływu smogu na zdrowie powinny zostać zweryfikowane. Bo ten wpływ nie ma wyłącznie konotacji fizycznej. Smog nie tylko prowadzi do chorób i zwiększa społeczne wskaźniki śmiertelności o czym na przykład mówią wyniki innych badań – tym razem naukowców z kilku europejskich uniwersytetów. Ustalili oni, że obecność w powietrzu pyłu zawieszonego PM2.5 zwiększa ryzyko śmierci z powodu koronawirusa. Dla Polski szacuje się ten efekt na poziomie 28% – tyle z pośród wszystkich covidowych zgonów moglibyśmy uniknąć, gdybyśmy wcześniej poradzili sobie ze smogiem. Jednak jak się okazuje smog to nie tylko i wyłącznie cichy niszczyciel naszego zdrowia, ale również psychiki. Wyniki badań o związku smogu z naszymi reakcjami emocjonalnymi oraz pogorszeniem zdrowia psychicznego są na tyle alarmujące, że poddają pod wątpliwość na przykład bezstronność i rzetelność naszych decyzji. I przykład z ławą przysięgłych nie jest wyłącznie wynikiem mojej harcującej wyobraźni ale został wskazany przez Macleana Stanleya – prawnika z Harwardu jako problem wymiaru sprawiedliwości w najbardziej zanieczyszczonych miastach Ameryki, w tym właśnie Los Angeles. A jakie mogą być dodatkowe konsekwencje związków zanieczyszczenia powietrza z naszym wzajemnym nastawieniem, brakiem zaufania czy wrogością? A jakie w ogóle z tym, że obserwujemy tak drastyczny spadek naszego psychicznego dobrostanu? I tutaj warto zwrócić uwagę, że efekt ten dotyczy nie tylko i wyłącznie osób bezpośrednio narażonych na wdychanie zanieczyszczonego powietrza ale również tych, którzy oglądają w telewizji smogowe raporty czy są odbiorcami takich informacji. Więc rozwiązaniem nie jest zamknięcie się w domu i włączenie filtrowania powietrza. Smog niszczy nas wszystkich i nie da się przed nim ukryć. Problem w tym, byśmy zechcieli zauważyć to połączenie. Tkwiące pomiędzy rozpalającym właśnie kominek wujkiem Staszkiem, który przy miło tlących się drwach będzie się z ciotką Elwirą zastanawiał, co się teraz dzieje z tą młodzieżą, że taka psychicznie nieodporna. Pomiędzy warsztatem Zdziśka reanimującego w nim stare kopcące diesle, a tym, kiedy odkrywa że leki na depresję jego żony kosztują go miesięcznie coraz więcej. Czy wreszcie tym, że mieszkańcy kraju, który króluje w rankingach najbardziej zanieczyszczonych miast świata są dla siebie często tacy wredni. Może więc pora wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy aby na pewno chcemy dalej wierzyć, że jakoś jednak uda nam się rozbić głową płotek stojący na platformowej drodze naszego sterowanego gamingowym padem ludzika? Czy jednak nie warto rozważyć zawrócenie z drogi by odbudować zapas zielonych kryształków?

Pozdrawiam

https://www.mdpi.com/1660-4601/18/11/5631 (https://www.mdpi.com/1660-4601/18/11/5631)

https://doi.org/10.1093/cvr/cvaa288 (https://doi.org/10.1093/cvr/cvaa288)

https://www.euractiv.pl/section/energia-i-srodowisko/news/smog-lancet-polska-europa-who-co2-wegiel-wlochy-gorny-slask-zaglebie/ (https://www.euractiv.pl/section/energia-i-srodowisko/news/smog-lancet-polska-europa-who-co2-wegiel-wlochy-gorny-slask-zaglebie/)

https://loveair.pl/badania/covid-19-a-smog (https://loveair.pl/badania/covid-19-a-smog)

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/making-sense-chaos/202107/air-pollution-reduces-trust-in-others (https://www.psychologytoday.com/intl/blog/making-sense-chaos/202107/air-pollution-reduces-trust-in-others)

#208 Mikro oszustwa jako możliwa zapowiedź makro katastrofy

208 Mikro oszustwa jako możliwa zapowiedź makro katastrofy

Termin „mikro oszustwa” jest odmieniany przez wszystkie możliwe przypadki wśród specjalistów zajmujących się terapią par, przyczynami rozstań, rozwodów, czy w ogóle wczesną diagnozą prawdopodobieństwa rozpadu romantycznego związku. Uznaje się, że to co kryje się pod zachowaniami określanymi jako mikro oszustwa jest odpowiedzialne na przykład za ukrytą wczesną zapowiedź końca relacji, której partner czy partnerka nie dostrzegają zawczasu, który to efekt prowadzi później do sakramentalnego westchnienia „jak ja mogłem/mogłam tego wcześniej nie widzieć.” Wielu badaczy uznaje, że mikro oszustwa są nie tylko i wyłącznie zapowiedzią problemów w związku, ale stają się de facto pierwszą jaskółką jego rozpadu. Jednak to co z punktu widzenia badania interakcji relacyjnych często umyka naszej uwadze to fakt, że mikro oszustwa zarezerwowane w badaniach wyłącznie dla związków w rzeczywistości pojawiają się nie tylko w relacjach romantycznych, ale również w pozostałych – na przykład zawodowych, przyjacielskich czy rodzinnych. Co więcej całkiem spora liczba mikro oszustw dotyczy również naszej najbardziej intymnej przestrzeni relacyjnej, a mianowicie relacji z samym sobą. I – jak to ma miejsce w relacjach romantycznych – w tych pozostałych przestrzeniach mogą być one zapowiedzią przyszłej katastrofy i również umykają naszej uwadze mimo iż tak naprawdę są bezcennym sygnalizatorem tego, że oto sprawy zaczęły zmierzać w dotąd nieoczywistym kierunku. Żeby jednak pokazać w jaki sposób działa ten system i jak możemy się na jego działanie uwrażliwić by w porę go rozpoznać musimy dowiedzieć się czym są mikro oszustwa i kiedy się pojawiają. A to najłatwiej i najpełniej jest pokazać właśnie na związkach romantycznych, chociażby z tego powodu, że w tym obszarze nad mikro oszustwami wykonano szereg naukowych badań. Jednak – mimo iż za chwilę opowiemy o związkach, proszę byście mieli przez cały czas z tyłu głowy zakodowaną szerszą perspektywę obejmującą zarówno nasze relacje rodzine czy zawodowe, ale przede wszystkim relacje, które tworzymy sami ze sobą. 

W 2018 roku opublikowano dość głośny artykuł w Time Magazine, w którym chyba po raz pierwszy pojawia się zestaw zachowań w związku definiowany jako mikro oszustwa, które to zachowania zostały określone jako dotykające granicy rozciągającej się pomiędzy wiernością a niewiernością, czyli rzeczy które mogą sugerować tendencje do niewierności, ale które jeszcze niewiernością nie są, czyli jak moglibyśmy powiedzieć którym do fizycznej niewierności została jeszcze spora droga. Od razu jednak pojawił się problem, który siłą rzeczy nakłada na tego typu konstrukt pojęciowy pewne zastrzeżenie – otóż granica niewierności jest zawsze indywidualna – jak podaje Time Magazine: „znajduje się w różnych miejscach dla różnych osób w różnych związkach”. Jednak mimo tego zastrzeżenia wskazuje się kilka przykładów mikro oszustw, czyli takich zachowań, o których nie jest informowany relacyjny partner a w których na przykład – tu posłużmy się naszą ulubioną parą Grażyną i Stefanem – Grażyna ubiera się konkretnego dnia inaczej niż zazwyczaj, bo wie, że tego dnia spotka dawnego kolegę, któremu zawsze się podobała i na którym nadal chce wywrzeć odpowiednie wrażenie, przy czym o tym czekającym ją dzisiejszym spotkaniu nie informuje ani też nie zamierza poinformować Stefana. Stefan zaś zauważa na Instagramie aktywność swoje byłej partnerki i oczywiście nie tylko polubia jej zdjęcia w bikini, ale też komentuje „no przypominasz mi dawne czasy, że normalnie mi się gorąco zrobiło”. Grażyna kilka dni temu zainstalowała sobie apkę Tindera w telefonie. Na razie się tam nie loguje, nie tworzy konta, nawet nie zamierza jej otworzyć, ale sama świadomość, że tam jest ładuje przyjemny dreszczyk wyobraźni „co by było gdyby”. A Stefan jak zobaczy ikonkę tej apki, to mu się powie, że coś przypadkiem mi się „nacisło”. I tak dalej i tak dalej. To przecież takie niewinne małe coś, co nawzajem za plecami uskuteczniają sobie Stefan z Grażyną nie informując się o tym, bo przecież to nie zdrada, prawda? To jedynie taki rześki powiew dobywający się z lekko przepuszczającego wentyla bezpieczeństwa. Póki co zaś ich związkowe opony są na tyle dobrze napompowane, że relacja się toczy, nie tylko po asfalcie, ale czasem też przez wertepy niepowodzeń. Mały wentylek jeszcze nikomu nie zaszkodził – chciało by się powiedzieć. Niestety jest dokładnie odwrotnie. Mikro oszustwa w szybkim czasie wprowadzają nową związkową normę, czyli rodzaj lekko uchylonego lufcika w oknie. Problem w tym, że ten lekko uchylony lufcik tworzy lukę przez którą widać inne, nowe i tym samym bardziej nęcące możliwości, a ten widok na tyle łechce ego naszych bohaterów, że będą przez ten lufcik zaglądać coraz to częściej. Po jakimś czasie lufcik może okazać się zbyt mały – „och jak mi w tym związku duszno, potrzebuję nieco więcej własnej przestrzeni” i hyc, niepostrzeżenie lufcik już nie jest uchylony ale otwarty na oścież. Po chwili i tego będzie za mało, więc trzeba będzie otworzyć całe okno, potem drzwi, aż w końcu ochłodę przyniesie jedynie silny przeciąg, który ma to do siebie, że wraz ze swym powiewem wymiecie ze związku dotychczasowe przywiązanie, uczucie i zainteresowanie. A wszystko pojawia się wówczas, kiedy na horyzoncie takiego związku ten lufcik otwierany za sprawą pojawienia się osoby nazywanej „zakamuflowanym podpalaczem” – który swoją obecnością angażuje zainteresowanie któregoś z partnerów. Jayson Dibble, profesor komunikacji w Hope College, współautor badania z 2014 r., opublikowanego w Computers in Human Behavior próbował w swym badaniu znaleźć mierzalny skutek spadku zaangażowania w relacji, w sytuacji w której jedna ze stron potajemnie angażowała się w kontakt z backburnerem. Tym zaś mianem dr Dibble nazywa osoby, które pojawiają się na horyzoncie jakiejś relacji przyciągając komunikacyjne zaangażowanie jednego z partnerów – czyli w naszych przykładach backburnerem będzie Stefanowa była i dawny kumpel Grażyny. Okazało się, że ukryta komunikacja z backburnerem wprawdzie nie powoduje drastycznych skutków w związku, o ile pozostaje ukryta, jednak z czasem staje się przyczyną wycofania zainteresowania a kiedy wychodzi na jaw powoduje potężny impakt zazdrości, poczucia winy oraz zmianę sposobu myślenia o partnerze, co w konsekwencji prowadzi do destrukcji relacji. Australijska psycholog Melanie Schilling – uznawana za twórcę pojęcia mikro-oszustwa uznaje, że kluczowa nie jest sama komunikacja z buckburnerem, ale utrzymywanie jej w tajemnicy przed partnerem, bo to prowadzi do najbardziej destrukcyjnych efektów w postaci wycofania zaufania. Ta zaś tajemnica jest często najbardziej pociągająca, bo to przecież ona uruchamia potencjalną wyobraźnię. Kiedy otworzysz apkę i zalogujesz się do randkowego portalu tajemnica traci swój czar, który skrywa się za tym, że nie wiesz co się może wydarzyć zanim to zrobisz. Jednak niezależnie od tego co w danej chwili masz zamiar zrobić furtka już została otwarta i tylko od ciebie zależy, czy otworzysz ją na oścież, czy jedynie co jakiś czas będziesz sobie wyobrażać co się może za nią znajdować. Widać więc, że taka sytuacja ma również spory negatywny potencjał, czyli prawdopodobieństwo, że furtka, lufcik, czy mały wentylek zamienią się w zmianę obecnego statusu. 

I dokładnie ten sam potencjał uruchomienia mikro-oszustw dotyczy naszych pozostałych relacji – rodzinnych, towarzyskich czy zawodowych. Otworzenie lufcika wpuszcza do środka trochę świeżego powietrza ale z drugiej strony otwiera nęcącą – najpierw jedynie w wyobraźni – potencjalną trajektorię zmiany. Oto matka Agnieszki zaczyna w internetach dużo bardziej interesować się sukcesami córki swojej koleżanki niż własnej, szef Arka przedyskutował jego pomysł z innym pracownikiem przy piwie, by nazajutrz wyznać „a tak, miałem ci powiedzieć, ale jakoś mi wyleciało”, „a nie to już nieaktualne” mówi najlepszy kumpel Heńka zapytany o datę transportu szafy, o co prosił Heńka, bo przecież ogarnął zadanie z Andrzejem, beż Heńka udziału. Mikro oszustwa towarzyszą nam częściej niż moglibyśmy zakładać – badania par wykazują tu dane od 41% aż do 66% ich obecności w naszych związkach. Jak często są dokonywane w relacjach rodzinnych, przyjacielskich czy zawodowych, tego póki co nie wiemy, ale własne doświadczenia podpowiadają nam, że tam również do nich dochodzi i to prawdopodobnie wcale nie rzadziej. Wszystkie one – niezależnie od tego w jakim stopniu oceniamy ich negatywny potencjał i w jakim stopniu zostanie on w przyszłości zrealizowany mają jedną wspólną cechę. Otóż ich występowanie zdaje się wskazywać, że skoro w naszych relacjach rozglądamy się na boki, to jednocześnie musi w nich czegoś brakować. Bo kiedy kierujemy nasze zainteresowanie w jakąś nową stronę to siłą rzeczy nasze zainteresowanie dotychczasową stroną słabnie. Kiedy popatrzymy więc na mikro oszustwa z tej perspektywy to aż się prosi o próbę udzielenia odpowiedzi na pytanie „co jest nie tak, tu gdzie jestem, że zerkam tam, gdzie póki co mnie nie ma?”. 

I w tym miejscu najwyższa spora przejść do trzeciego obszaru mikro oszustw – tych najbardziej skrytych, najtrudniej diagnozowanych i najbardziej subtelnych. Tych, które być może kryją się w odpowiedzi na pytanie, czy czasem nie stosuję takich, niby niewinnych, mikro oszustw w stosunku do samego czy samej siebie? Tym razem nie kto, ale co jest moim backburnerem? Co rozgrzewa moją wyobraźnię? Odpalenie jakiej życiowej apki nęci mnie swoją tajemnicą ukrytą za możliwością, którą się jaram udając że sam czy sama tego nie widzę? Czego się właśnie o sobie dowiaduję, kiedy okrywam mikro tajemnice, które staram się ukryć przed samym sobą i do których przed sobą nie mam zamiaru się przyznawać, ale które czasem ukradkiem przyciągają mój wzrok? Jaki potencjał zmiany mojego życia się za nimi kryje i jak mogę z niego skorzystać? Czy tam skrywa się wyłącznie destrukcja, pożoga i katastrofa, czy może świat do którego całe życie będę tęsknić, tkwiąc w statecznej, ale jednak nieco okłamywanej relacji samego czy samej ze sobą? Czy uchylić ten lufcik bardziej czy lepiej o nim zapomnieć? Co jest dla mnie tak naprawdę dobre, bym nie uznał czy uznała swego życia za katastrofę, kiedy będzie coraz szybciej mijać i kiedy nie będzie już się go dało zmienić?

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1016/j.chb.2014.01.042 (https://doi.org/10.1016/j.chb.2014.01.042)

https://themindsjournal.com/online-infidelity-micro-cheating/2/ (https://themindsjournal.com/online-infidelity-micro-cheating/2/)

https://www.elephantjournal.com/2020/12/micro-cheating-the-10-brutally-honest-reasons-why-we-do-it-billy-manas/ (https://www.elephantjournal.com/2020/12/micro-cheating-the-10-brutally-honest-reasons-why-we-do-it-billy-manas/)

https://bestlifeonline.com/what-is-microcheating-and-how-do-you-know-if-youre-doing-it/ (https://bestlifeonline.com/what-is-microcheating-and-how-do-you-know-if-youre-doing-it/)

#209 Pretensja w głosie

Pretensja w głosie: ślepa i oślepiającą #209

Czasem najwięcej szkody w systemie czyni to, czego najmniej jesteśmy świadomi. Zaczyna infekować nie tylko naszą wizję nas samych w świecie zdarzeń, środowiska innych – rodziny i przyjaciół, ale również staje się odpowiedzialne za interakcyjne porażki. Jedną z takich często zamiatanych pod dywan przypadłości jest narracja pretensyjna i tu od razu warto zwrócić uwagę na pewne znaczeniowe rozróżnienie. Otóż nie chodzi o postawę pretensjonalną, czyli rodzaj sztucznej, pokazowej postawy, która ma otoczeniu udowodnić lepszy status, czy wyższą kompetencję niż to ma miejsce w rzeczywistości. Tutaj chodzi o taką postawę wobec innych i świata, w której komunikowaniu na pierwszym planie znajduje się pretensja o to, że rzeczy nie idą po myśli delikwenta. Najlepiej oczywiście będzie to pokazać na przykładach. Wyobraźmy sobie zatem Heńka, który wpada na pomysł organizacji corocznego sąsiedzkiego biegu połączonego z akcją charytatywną. Bieg nie ma być długi – raczej symboliczny, bo przecież wśród sąsiadów i znajomych Heńka znajdują się raczej amatorzy grilla niż maratonu. W każdym razie Heniek organizuje bieg tworząc w swej głowie scenariusz tego wydarzenia, które aż się prosi by stać się sąsiedzkim i towarzyskim sukcesem. Na pierwszą edycję biegu przychodzi kilkanaście osób. Wprawdzie do znajdującej się na trzecim kilometrze mety dobiega tylko Heniek, ale to przecież dopiero początek cyklu, bo impreza musi się rozkręcić. Rok później na starcie już drugiej edycji biegu Heniek dostrzega dobrych znajomych Andrzeja i Aśkę, którzy nie pojawili się przed rokiem. Teraz jednak mają na sobie nowiutkie dresy i ograniczony zapał, ale w końcu przyszli, prawda? Heniek podchodzi więc do nich wita się wylewnie i zaczyna swoją wypowiedź nie od wyrażenia radości z tego że w ogóle przyszli, ale od tego, by im wytknąć brak obecności przed rokiem. To oczywiście niby niewinne żarciki, niby drobne przytyki, ale jednak słychać w głosie Heńka pretensję do świata za to, że jego wspaniały cudowny i doskonały pomysł, by uszczęśliwić życie znajomych i sąsiadów nie bardzo wypalił. Kiedy Heniek odchodzi witać kolejnych przybyłych, Andrzej nachyla się do ucha Aśki i mówi: „więcej tu mnie nie zagonią nawet Niemcy z psami”. Drugi przykład: Zuzanna napisała książkę. Umieściła w niej sporo obrazków, swoje przemyślenia o rozstaniu z chłopakiem i sporo cytatów w różowych ramkach. Teraz Zuza pisze list do kolejnego wydawnictwa, bo wcześniejsze próby publikacji jakoś nie spotkały się z wydawniczym zainteresowaniem. W liście tym Zuza wskazuje, że przecież dla wydawnictwa taka książka to super gratka, bo jak sprawdziła wydawnictwo to wydaje podobne książki, tyle że w większości niestety chłam. Ale przecież powinno im zależeć na renomie i podnoszeniu poziomu, no chyba, że się nie znają na literaturze w różowych ramkach, jak te niedorozwoje z poprzednich wydawnictw. Co więcej – co Zuza podkreśla w swoim mailu – fakt wydawniczego zainteresowania jest dla niej oczywisty i trzeba być niekompetentnym redaktorem, żeby tego nie zauważyć. Kilka dni później w wydawniczej salce spotkań nad kawą i listem Zuzy rozmawiają dwie panie redaktorki. „Wiesz co – mówi jedna do drugiej – ta książka nawet nie jest taka zła i można by było ją wydać, ale…” Tu wchodzi jej w słowo druga z redaktorek: „ale coś czujemy że współpraca z panią Zuzanną będzie dla nas dramatycznym koszmarem, więc szkoda naszych nerwów, energii i poświęcania dobrego nastroju”.

Przykład trzeci: oto jesteśmy świadkami rozmowy rekrutacyjnej w pewnej dużej firmie poszukującej hiszpańskojęzycznego specjalisty logistyki. Rekruter trzyma w dłoniach wyniku testu językowego Michała, który zgłosił się po tę posadę po przeczytaniu internetowego ogłoszenia. „Wyniki pana testu z języka hiszpańskiego – mówi rekruter – wskazują maksymalny poziom A2, a my szukamy osoby z conajmniej średnio zaawansowanym hiszpańskim, bo na tym stanowisku często toczy się w tym języku rozmowy z naszymi hiszpańskimi partnerami, w których kluczem jest poszukiwanie rozwiązań konkretnych logistycznych problemów”. „Ale to chyba w Państwa interesie – odpowiada Michał – leży to, by Państwa ludzie rozwijali swoje umiejętności językowe, więc jak rozumiem oferujecie Państwo również szybkie i efektywne kursy językowe dla swoich pracowników. Wie pan, przychodząc na tę rozmowę liczyłem na to, że jesteście Państwo poważną firmą”.

Narracja nacechowana pretensją oczywiście odstrasza ludzi. Powoduje, że zaczynają salwować się ucieczką i wykorzystają każdą okazję by utrzymywać się jak najdalej od osoby, która taką pretensją się posługuje. Dzieje się tak dlatego, że pretensja sama w sobie nie tylko emanuje bardzo niską energię interaktywną, ale też odbiera jej spory pakiet tym, którzy stają się takiej pretensji celem. I ta energetyczna zasada działa poza naszą świadomością – ludzie nie analizują dlaczego nie chcą mieć do czynienia z osobą, w której narracji często pojawia się pretensja. Po prostu stronią od takich osób, by chronić swoje własne energetyczne zasoby. Problem jednak z narracją pretensyjną jest taki, że osoby które ją stosują często nieuświadamiają sobie tej cechy, przyzwyczajają się do takiej postawy i prędzej czy później pojawia się u nich efekt Plateau, w którym pretensja staje się ich komunikacyjną normą. To zaś jak mówimy kształtuje to kim zaczynamy się stawać, więc prędzej czy później mała pretensja umieszczana sporadycznie w narracji staje się jedną wielką pretensją, która tej narracji zaczyna być podstawą i jest wyrażana przy każdej okazji. Jednak nieświadomość narracji pretensyjnej jest dodatkowo potęgowana przez efekt oddalających się ludzi, którzy rezygnują z interakcji najczęściej nie wyjaśniając dlaczego to robią. Wówczas delikwent rejestruje jedynie coraz szerszy krąg stroniących od niego osób, a skoro nie jest świadomy że przyczyną tego przerzedzania się rzeszy znajomych jest jego własna narracja pretensyjna, popada w jeszcze gęstszą i częstszą narrację pretensyjną. Tworzy się zamknięty, coraz bardziej destrukcyjny magiczny krąg z którego nie ma wyjścia. I zaczyna tu działać prosty efekt. Jeśli dajmy na to powodem dla którego odsuwają się od ciebie ludzie jest to że jesteś zrzędą, a ty nie jesteś świadomy prawdziwych motywów ich odsuwania się, to stajesz się jeszcze większą zrzędą. Dokładnie tak samo działa narracja pretensyjna. Każde kolejne wydawnictwo będzie odrzucało książkę Zuzy, bo w każdym kolejnym mailu będzie prezentowała coraz to większe pretensje do świata za to, że jej nie docenił. Na charytatywny bieg Heńka znajomi nigdy nie przychodzą po raz drugi, bo wiedzą, że za każdym razem będą się musieli zmierzyć z jego pretensją o to, że jego biegu nie pokazują w CNN. Michał zaś zostanie politykiem, bo to dla niego jedyna szansa na znalezienie zatrudnienia po protekcji, bo swoimi coraz większymi pretensjami wyłącznie odstrasza kolejnych potencjalnych pracodawców. 

Ale to nie jedyne fatum narracji pretensyjnej. Jak pisze Anthony Daniels, angielski psychiatra i autor wielu książek o tajemnicach naszej psychiki: w pretensji pobrzmienia nuta kwaśnej przyjemności, bo oto każde kolejne zdarzenie potwierdza to czym żyje delikwent od jakiegoś czasu – świat nie spełnia jego oczekiwań, a więc należy ten świat o tym poinformować. I co z tego, że założenie jest nieprawdziwe, skoro nabiera aury prawdy, jeśli tylko zostanie wystarczająco często powtórzone. Pretensja bowiem przynosi ulgę świadomości wskazując, że przyczyną porażek czy niepowodzeń nie jest brak talentu, energii czy determinacji, ale obcy czynnik pozostający poza kontrolą. Skoro zaś tak, to przecież brak zachwytu świata nad tym co oferujemy to nie nasza wina, no i jak tu nie mieć o to pretensji?

Co zatem zrobić kiedy namierzamy w naszym bezpośrednim otoczeniu osobę o narracji pretensyjnej lub odkryjemy u siebie tego typu tendencję? Otóż najpierw trzeba poznać mechanizm powstawania pretensji, czyli przyjrzeć się sekwencji jej konstrukcji. Bo nie da się skutecznie naprawić czegokolwiek, czego zasad działania się nie rozumie. Niezależnie od tego czy będzie to lodówka, czy nasze małżeństwo. A nawet kiedy jakimś cudem uda się przypadkiem i bezrozumowo coś naprawić, to nie ma żadnej gwarancji, że to co naprawiliśmy ponownie się nie zepsuje w tym samym lub innym miejscu. 

Na czym więc polega sekwencja pretensji? Pokażmy to na przykładzie: oto Stefan namalował landszafcik. Obrazek na płótnie olejnymi farbami – czyli pełna profeska – przedstawiający zachód słońca. Następnie Stefan razem ze swoim obrazkiem udał się na zasłużone wakacje nad morze. Stoi właśnie na klifie, obok rozłożył sztalugę ze swoim obrazkiem i patrzy raz na prawdziwy nadmorski zachód słońca, raz na swój słoneczno zachodzący płócienny landszaft. „No nie – po chwili mówi Stefan – przecież tu się kolory nie zgadzają. No ja tak tego przecież nie mogę zostawić”. Teraz na chwilę się zatrzymajmy i rozważmy co Stefan może zrobić, kiedy dokonuje odkrycia, że kolory na jego obrazku mają się nijak do rzeczywistych kolorów zachodzącego słońca. No najprościej jest chwycić za pędzel, namieszać odpowiednio farby i poprawić obrazek, prawda? Tyle, że to rozwiązanie oznaczało by dla Stefana przyznanie przed samym sobą, że źle namalował obraz. A to przecież zaboli. Co zatem zrobić żeby nie zabolało? No właśnie – Stefan chwyta za telefon i dzwoni do kierownika wycieczki, by wyrazić szczerą pretensję oto, że warunki oferowane przez biuro podróży z którym nad to morze przyjechał, nie są zgodne z tymi z reklamowego folderu. „Wie pan – mówi Stefan – wykupując tę wycieczkę liczyłem na to, że jesteście Państwo poważną firmą” Czy tego tekstu już wcześniej nie słyszeliśmy? Ten przykład pokazuje jak prosta jest sekwencja pretensji. Najpierw powstaje jakieś wyobrażenie – rodzaj malowanego w wyobraźni obrazu, który zawiera to, w jaki sposób ma wyglądać rzeczywistość. Na przykład to jak zachwycone ma być wydawnictwo, sąsiedzi, czy hiszpańska firma. Kiedy obraz jest gotowy nadchodzi pora na drugi element sekwencji – jest nim konfrontacja obrazu z rzeczywistością. Tu zawsze jest różnica. Nie dlatego, że nie potrafimy dobrze przewidywać zdarzeń ale dlatego, że sama reaktywność rzeczywistości wymyka się wszelkim przewidywaniom i ta złota reguła dotyczy nas wszystkich a nie tylko Stefana. Trzecim elementem sekwencji jest walka z ego i od jej wyniku zależy, czy chwycimy za pędzel wyobrażeń by skorygować nasze oczekiwania, czy też w obawie przed bólem porażki i upokorzenia zechcemy przerzucić odpowiedzialność za ten stan rzeczy na kogoś innego. Ten element jest kluczowy, bo od zawartego w nim wyboru zależy to, czy w naszej narracji pojawi się pretensja. Jeśli przegramy z własnym ego nadejdzie nieuchronnie. A wraz z nią, z biegiem czasu nasze interakcyjne społeczne sieci zaczną się przerzedzać i coraz trudniej będzie nam osiągnąć to, co sobie planujemy i w efekcie coraz większą pretensję będziemy komunikować światu. Jeśli zaś chcemy przed jej destrukcyjnymi skutkami uchronić siebie lub innych, to niestety nie ma innego sposobu, tylko precyzyjnie i uczciwie sobie lub osobie nam bliskiej tę sekwencję uświadomić. Oj będzie bolało. Ale to i tak nic w porównaniu z bólem, który w przeciwnym razie zafundujemy sobie na resztę życia. Bo z narracją pretensyjną jest trochę tak jak ze spacerowaniem po promenadzie z otwartym rozporkiem. Dopóki sobie tego nie uświadomimy wszyscy to widzą z wyjątkiem nas samych. Wolą nas ominąć szerokim łukiem, by nie narazić się na potrzebę odwracania wzroku. Bo pretensja nie tylko czyni nas ślepymi na nią samą, ale również oślepia innych. A wszechświat… cóż… Wszechświat nigdy nie nagradza za pretensje, wszechświat nagradza wyłącznie za wdzięczność.

Pozdrawiam

#210 Niewidzialny żal

Tym razem zacznijmy od przykładu. Oto podsłuchujemy sześć osób siedzących przy kawiarnianych stolikach. Na początek przysłuchujemy się rozmowie Aśki z Beatą. „Wiesz – mówi Aśka – tyle sobie po nim obiecywałam. Wydawało się że oferował tyle przyszłych pięknych chwil, a potem wykręcił się sianem i zostałam sama z własnymi marzeniami. Nawet nie wiesz jak to potrafi boleć”. „Życie nie jest sprawiedliwe – odpowiada Beata – jedni opływają w szczęście, a inni muszą się zmierzyć wyłącznie z marzeniami o normalności. Czasem jak dopada mnie wyczerpanie zadaję sobie pytanie czy to tak wiele wychować się w normalnej rodzinie, mieć normalne dzieciństwo, a nie tylko i wyłącznie tęsknić do czegoś, co mają inni a my nigdy nie otrzymujemy” Teraz przenosimy nasze urządzenia podsłuchowe do stolika Andrzeja i Bogdana i słyszymy jak Andrzej mówi: „Gdybym wtedy się zgodził na tę pracę, dzisiaj nie musiałbym liczyć każdego grosza i samemu się oszukiwać, że stać mnie na ten mieszkaniowy kredyt”. „Eh, nawet mi nie mów – wzdycha Bogdan – co wieczór patrzę na tę mapę świata co mam nad biurkiem z tymi pinezkami nieodbytych wypraw. Miałem zwiedzać świat, a najdalej dojechałem bracie do Bobolina. Nic nie mam do Bobolina, ale wiesz – Marakesz to jednak nie jest”. Przy trzecim stoliku Alina mówi do Bartka: „To już moja szósta wydana książka. Co z tego że to tylko kryminalne romanse. Gdybym żyła w normalnym kraju, to będąc autorką sześciu wydanych książek raczej martwiłabym się o to jak podgrzać wodę w basenie, a nie o to jak podgrzać chińską zupkę, nie?” „Ja tam lubię czytać o prawdziwej miłości – odpowiada Bartek – gdyby nie twoje romansidła, to nawet bym nie wiedział, czy takie coś jest możliwe, wiesz?”.

Oto żal w swojej najbardziej ukrytej i jednocześnie trochę dziwnej formie. Ta emocja przez specjalistów nazywana jest niewidzialnym żalem i przejawia się w dwóch formach. Pierwsza dotyczy żałowania czegoś, co nigdy nie miało miejsca. Tę formę żalu uprawiają nasi podsłuchiwani bohaterowie tej historii z imionami na literę B. Druga forma, uprawiana przez osoby z imionami na literę A, dotyczy żalu za utraconym potencjałem. Czyli również tego co nie istnieje i nigdy nie istniało, ale co pojawiło się jako forma możliwego pozytywnego scenariusza rozwoju zdarzeń, który nigdy nie doczekał się realizacji. Przyjrzyjmy się najpierw tej pierwszej formie. Tutaj żal dotyczy jakiegoś braku. Czegoś co się nigdy nie wydarzyło, czy też nie zmaterializowało. To na przykład żal po dzieciństwie, w którym jakiś element historii odebrał temu dzieciństwu domniemaną normalność. Często wymienia się tutaj poczucie bezpieczeństwa, które było nieustannie nieobecne wobec nieoczekiwanych zachowań np. ojca alkoholika, czy matki furiatki. Przedmiotem żalu jest więc spokój, poczucie więzi, czy emocjonalna stabilność i przewidywalność. Innym przykładem może być żal za brakiem posiadania czegoś co mieli inni – na przykład lepszego statusu materialnego, a więc otoczenia wypełnionego pożądanymi przedmiotami. To ten rodzaj żalu stoi często za rodzicielską postawą „muszę zagwarantować dziecku to, czego sam nigdy nie miałem”. Pierwsza forma niewidzialnego żalu może dotyczyć również braku jakiegoś życiowego doświadczenia i to zarówno w wymiarze jakiegoś rodzaju aktywności, jak i relacji – czyli świata uczuć, uniesień, czy głębokiej przyjaźni.

Druga forma żalu jest nieco bardziej skomplikowana, bo oddajemy się jej wraz ze świadomością utraty czegoś, co było przedmiotem naszych oczekiwań w przyszłości, ale do czego z różnych powodów nie doszło. Stąd ten rodzaj niewidzialnego żalu nazywany jest żalem utraconego potencjału. To wszystkie te przypadki, kiedy podstawą żalu jest myślenie co by było gdyby wydarzyło się coś oczekiwanie pozytywnego w konfrontacji z zawiedzionym rozczarowaniem, kiedy rzeczywistość potoczyła się inaczej, niż w założonym scenariuszu. Ten żal często pojawia się w sytuacjach, kiedy z zaplanowanego życia w danej relacji nic nie wychodzi lub kiedy założona zawodowa kariera nie toczy się zgodnie z początkowym huraoptymistycznym planem albo też kiedy orientujemy się, że zakładany poziom sukcesu, stanu posiadania, osiągniętej pozycji – mimo iż były na wyciągnięcie ręki, prawie namacalne i uznawane za pewne – jednak z każdym rokiem coraz to bardziej się od nas oddalają. 

Jednak we wszystkich tych wypadkach, często zupełnie nieświadomie, podpięty pod niewidzialny żal smutek infekuje system emocjonalny, zaś wraz z upływem czasu nie tylko staje się stałym bywalcem systemu, ale też zaczyna się obudowywać kolejnymi destrukcyjnymi emocjami. Pojawia się rozczarowanie, gorycz i dosyć często narracja pretensyjna o której opowiadałem w poprzednim odcinku. Do tego dochodzą tendencja do zrzędliwości, poczucie niespełnienia i niedocenienia oraz pogłębiająca się świadomość niesprawiedliwości. A to wszystko razem przypomina makabryczną emocjonalną kolejkę górską, która im dłużej zjeżdża z pochylni tym większej szybkości nabiera. Im zaś szybciej zaiwania, tym trudniej jest zebrać myśli oraz racjonalnie rozejrzeć się dookoła by przyjrzeć swemu życiu z odpowiednio zdrowego dystansu. I trudno się dziwić, bo kiedy znajdujemy się w pędzącym na złamanie karku wagoniku, to ostatnią rzeczą, która nam przyjdzie do głowy jest wzięcie relaksującej kąpieli w różanym olejku. Im więc dalej w las zwany życiem, im dalej w czas wypełniony niewidzialnym żalem, tym mniejsza zdolność do dystansu, harmonii i odpuszczenia. Ale to nie jedyny problem towarzyszący niewidzialnym żalom. Otóż wbrew wspomnianym wcześniej przykładom najczęściej z doświadczania tego rodzaju żalu nie zwierzamy się innym. Wolimy dusić go w sobie, bo uznajemy, że w tych naszych niewidzialnych żalach doświadczamy jakiegoś rodzaju wyjątkowości, bo przecież w standardowej ocenie życiowej społecznej aktywności uznajemy, że inni mają się od nas lepiej. To oczywiście iluzja wynikająca z faktu, że nasz wzrok, a więc i ocenną uwagę przyciąga to co uznajemy za lepsze i tym samym atrakcyjniejsze od naszego położenia i statusu, niż to co gorsze i tym samym mniej atrakcyjne. W ocenie wyjątkowości naszego niewidzialnego żalu niestety bardzo się mylimy, bo jak wskazuje Sarah Epstein, autorka wielu artykułów oraz książki z obszaru psychologii relacji, gdybyśmy tylko o naszych niewidzialnych żalach opowiedzieli innym, to okazało by się, że doświadcza tego typu emocji zdecydowana większość ludzi. A zatem problem nie leży w tym, że tak wielu z nas doskonale zna uczucie niewidzialnego żalu dotyczącego albo tego czego nam w życiu zabrakło albo jakiegoś rodzaju utraconego potencjału. Problem leży w tym, jaki jest efekt niewidzialnego żalu w naszym życiu. A mówiąc precyzyjniej w tym, jak z takim żalem sobie radzimy, czyli którą z możliwości wybierzemy. Rozwiązanie tego problemu trochę przypomina życiową wycieczkę, w której stajemy na rozdrożu widząc przed sobą rozwidlającą się ścieżkę i dwa drogowskazy. Na jednym z nich widnieje napis „akceptacja i zrozumienie” na drugim „poczucie krzywdy”. Kiedy zdecydujemy się na wybranie życiowej drogi zgodnie z tym drugim drogowskazem musimy być świadomi konsekwencji, które się z tym wiążą. A są nie najciekawsze. Jeśli pofolgujemy swojemu poczuciu krzywdy, to musimy być świadomi, że działa ono jak noga wepchnięta między lekko uchylone drzwi. Wykorzysta każdy ruch, każde życiowe zawirowanie, najmniejszy nawet podmuch wiatru porażki, by wetknąć stopę głębiej. Im bardziej więc nieprzyjemne życiowe wiatry będą poruszały drzwiami, tym poczucie krzywdy będzie coraz nachalniej wtryniało się do systemu, aż w końcu przyjdzie taki moment, w którym rozgości się w nim na dobre konstruując modelową wręcz rolę ofiary, w której narracji wieczne oskarżenia i pretensje będą konkurowały z użalaniem się nad sobą i jednocześnie powodowały, że życiowe problemy zaczną się piętrzyć, energetyzować nawzajem i jedynie, z każdym kolejnym doświadczeniem, potwierdzać poczucie krzywdy. Tu koło się zamyka. I rozpędzone metalowe kółko w którym popyla wyczynowy chomik to za słaba metafora, żeby oddać grozę tej sytuacji. Wybranie ścieżki z drogowskazem „akceptacja i zrozumienie” nie jest łatwe, bo trzeba olać utyskiwanie ego, ale z drugiej strony to jedyna droga by się uwolnić od destrukcyjnego żalu. Wówczas niewidzialny żal jest wyłącznie stwierdzeniem faktu: „tak, tego nie doświadczyłem, tego nie miałam, to się nie powiodło, tamto nie wyszło” i niczym ponad to. To jak zaakceptowanie że posiada się nos. No tak, mam nos. Wszyscy mają. Ani to powód do smutku, ani do radości, no chyba że uświadomimy sobie, że posiadanie nosa we właściwym miejscu nie jest takie złe, bo przecież równie dobrze mógł wyrosnąć na czubku głowy albo w jakimś innym – naprawdę obciachowym miejscu. 

Jak jednak wybrać ścieżkę akceptacji i zrozumienia, skoro tak wiele osób nie potrafiło tego dokonać i dało się skusić poczuciu krzywdy? Otóż istnieje pewien sposób, na który zwrócili już uwagę Tybetańczycy w swojej sławnej „Księdze umarłych”, w której instruują żegnających się z tym światem delikwentów w jaki sposób mają przejść tajemniczą krainę Bardo, pełną przerażających potworów raczej nieskorych do współpracy. Otóż jedynym sposobem na ich pokonanie, jak naucza ta starożytna księga, jest uświadomienie sobie, że wszystkie te potwory pochodzą wyłącznie z naszej głowy. Bo niewidzialny żal nie powstaje dlatego, że coś się nie wydarzyło, czy też nie spełniło. On powstaje wyłącznie na skutek naszej emocjonalnej reakcji na ten brak. Kiedy zaś ta reakcja staje się silniejsza, niż sam doświadczany brak na to zasługuje, to staje się to prostą drogą do poczucia krzywdy. I paradoksalnie to nie sam brak nas krzywdzi, ale wyłącznie to za jak krzywdzący go uznajemy. A to wyłącznie potwór stworzony w naszej głowie. Jak chcemy mu odebrać energię, wystarczy go przestać karmić.

Pozdrawiam

#211 Pożądanie

Pożądanie: paradoks odległości

Zacznijmy od przykładu. Oto Stefan, obecnie przetrenowany singiel, dostrzega na Facebooku szwagra zdjęcie atrakcyjnej znajomej. ”Ała – wzdycha Stefan i dzwoni do szwagra by się dowiedzieć co to za anioł. „O stary – odpowiada szwagier – górna półka bracie. Aktywny tryb życia, zdrowe żywienie – normalnie wychuchane cudo. Zero plastiku – wszystko trening i markowe smarowidła.” „Ała – ponownie wzdycha Stefan i postanawia spróbować swych sił. Przywdziewa kolorowe rajty, pakuje do torby rakietę do squasha, wodę niegazowaną, żeby było światowo i jedzie na siłownię wskazaną przez szwagra by się przyczaić na cel swoich zalotów. I jest, przyszła, nawet nie zadzierała nosa kiedy zasugerował wspólną partyjkę squasha, gdyż jest tylko jeden tylko wolny kort i tak się składa że to akurat Stefanowy. Nazajutrz ciekawski szwagier mówi: „coś taki nie w sosie, wyglądasz, jakby cię ktoś obił”. „Bo wiesz – odpowiada Stefan – ona mnie zmiażdżyła na tym korcie, wdeptała w ziemię resztki mojej godności i jeszcze chciała iść potem popływać”. „Ała – tym razem westchnął współczująco szwagier”. Przykład drugi: oto Arek zobaczył na firmowej prezentacji koleżankę z innego działu, która opowiadała o francuskiej firmowej fuzji prezentując partnerom z Bordeaux nową produktową linię. „Jak ona wymawia to „Bon Jour” to można zwariować – zachwyca się Arek i po dokonaniu wywiadu i upewnieniu się, że pani od francuskiego jest singielką staje na głowę, żeby go przeniesiono do jej oddziału firmy. W końcu udaje mu się ją poznać, a nawet dołączyć do wspólnego zespołu, by już po pierwszym dniu prosić szefa o możliwość powrotu na stare śmieci. Czy to dlatego, że wymarzona partnerka Arka okazała się mniej atrakcyjna w rzeczywistości niż na ekranie w trakcie wideokonferencji. Nie, dlatego, że było dokładnie odwrotnie – okazało się, że zna jeszcze biegle inne języki, ma olbrzymią merytoryczną wiedzę i błyskotliwy intelekt, więc Arek w jej towarzystwie poczuł się po prostu gorzej. 

Ciekawy fenomen, prawda? Wydaje się, że atrakcyjność potencjalnej partnerki jest największa wówczas, kiedy znajduje się ona w odpowiednio dużej odległości. Czyżby jednak, kiedy ta odległość zaczyna się zmniejszać, sama atrakcyjność zaczynała znikać. To co było na horyzoncie nęciło swoją cudownością, kiedy jednak horyzont zmienia się w krzesło obok, jednocześnie z tą zmianą znika cała cudowność. To klasyczny i dość charakterystyczny element damsko męskich interakcji – zwany czasem „straszącą panią prezes”, w którym kobieta o wyższym statusie od mężczyzny staje się dla niego bardzo atrakcyjna i pociągająca ale tylko i wyłącznie do momentu, do którego nie jest zmuszony się z jej wyższym statusem osobiście skonfrontować. I co najciekawsze termin ”wyższy status” nie dotyczy tutaj tylko i wyłącznie stanu posiadania czy pozycji społecznej. Jest reprezentowany w każdym obszarze – atrakcyjności fizycznej rozumianej nie tylko jako ocenę piękna, ale również kondycji, sylwetki, czy poziomu wytrenowania. Jest też obecny w kontekście wiedzy i umiejętności, wszędzie tam gdzie zasoby są oceniane wyżej od tych, którymi dysponuje oceniający. I w końcu jest również obecny w kontekstach sprawności intelektualnej. We wszystkich tych obszarach wyższa pozycja zajmowana przez kobietę czyni ją bardziej atrakcyjną dla mężczyzny, który dokonuje porównania tak reprezentowanego statusu pomiędzy podmiotem oceny a samym sobą. Pod warunkiem jednak, że oceniany i porównywany w ten sposób podmiot znajduje się w dużej odległości. Ta niezwykła męska przypadłość stała się przedmiotem badań, którym wynikom warto się przyjrzeć, bo mogą nam wyjaśnić jakie są mechanizmy tego zjawiska i gdzie tak naprawdę leży jego źródło.

Badanie to przeprowadzili w 2015 roku naukowcy z trzech amerykańskich uniwersytetów i składało się ono z kilku elementów. W pierwszym grupę badawczą złożoną ze stu pięciu mężczyzn objęto testami sprawdzającymi ich poziom umiejętności i wiedzy matematycznej oraz poziom ich umiejętności językowych z języka angielskiego. Następnie po ujawnieniu wyników testów (dzięki czemu dany badany znał ocenę swojego poziomu zarówno w obszarze wiedzy matematycznej, jak i językowej) badani byli proszeni o ocenę umiejętności społecznych oraz potencjalnej atrakcyjności pozostałych członków badanej grupy na podstawie dostępnych wyników testów pozostałych uczestników badań. Tutaj użyto również zmanipulowanych testów o zawyżonych wynikach, których autorkami miały być kobiety. Okazało się, że te fikcyjne autorki testów o zawyżonych wynikach zostały wskazane przez badanych jako bardziej atrakcyjne od pozostałych. W kolejnej odsłonię tego badania uczestników postawiono przed możliwością bezpośredniej interakcji z kobietami, które miały się znajdować w innych pomieszczeniach na końcu korytarza. Chodziło o wskazanie przez uczestników z którą z kobiet chciałby porozmawiać, gdyby istniała taka możliwość w sąsiednim pokoju. I tu również badani wykazywali chęć rozmowy wyłącznie z tymi kobietami, które w testach osiągnęły lepsze wyniki od samych badanych. Do kolejnego badania tej samej grupy mężczyzn wprowadzono już prawdziwe a nie jedynie zmyślone kobiety – oczywiście postawione przez badaczy panie o wysokim ilorazie inteligencji grające rolę zwykłych uczestniczek badania. Najpierw na wszystkich uczestnikach przeprowadzono testy inteligencji których wynik był dla badaczy wcześniej znany – wiadomo było że podstawione kobiety uzyskają wysoką punktację. Następnie uczestnicy mogli dokonać wyboru w parze z którą uczestniczką chcą kontynuować badania, będąc przekonanymi o tym, że biorą udział w eksperymencie badającym ocenę skali pierwszego wrażenia. Oczywiście, co już wiemy z pierwszego badania, uczestnicy wybrali te kobiety, które zdobyły w teście inteligencji wyższy wynik od nich samych. Następnie proszono uczestników by przygotowali pokój do wspólnej pracy ustawiając w nim krzesła dla siebie oraz dla wybranej kobiety. Pierwszy etap badania trwał piętnaście minut, w którym poinstruowana kobieta w trakcie wypełniania kolejnych testów prowadziła z uczestnikiem badania otwartą i przyjazną pogawędkę. Kiedy to badanie dobiegło końca proszono uczestników o przygotowanie kolejnego pomieszczenia do następnego etapu badania i między innymi ustawienia w nim przyniesionych z korytarza krzeseł dla siebie i swojej badawczej partnerki. I tutaj niespodzianka – w tym drugim zadaniu uczestnicy ustawiali krzesła w większej odległości od siebie niż za pierwszy razem. Zaskakujące? Niedorzeczne, nieprawdopodobne i – tutaj dodajmy dla socjologa – niezwykle fascynujące. Kiedy mężczyźni dokonywali wyboru partnerki do wspólnej badawczej pracy kierując się jej wyższym statusem niż własny (w tym wypadku intelektem) przygotowując się do interakcji ustawiali krzesła w miarę blisko siebie, by siedzieć jak najbliżej swojej wybranki. Kiedy jednak przez kolejne piętnaście minut w atmosferze przyjaznej i otwartej rozmowy doświadczyli bliskiego interakcyjnego kontaktu z wybraną kobietą i mieli przygotować krzesła do kolejnego etapu wspólnych badań ustawili je dalej niż wcześniej, co jest wręcz klasyczną miarą klasyfikacji atrakcyjności i jej wpływu na chęć doświadczenia kolejnej interakcji. Skoro tak, to co się wydarzyło w męskiej głowie w ciągu tych wcześniejszych piętnastu minut rozmowy, że początkowa miara atrakcyjności wybranej kobiety tak drastycznie się zmniejszyła? Kluczem do odpowiedzi jest jeden szczegół tych badań, o którym dotąd nie wspomniałem, ale który rzuca zupełnie inne światło na ich wyniki. Otóż najbardziej zainteresowani interakcjami z kobietami o wyższym statusie byli ci mężczyźni, których status w testach – zarówno obiektywnie jak i przez ich samych był oceniany jako niższy. Ci faceci, których status okazywał się odpowiednio wysoki, wykazywali dużo mniejsze tendencje do oceny kobiet o wyższym statusie jako atrakcyjnych. A oto oznacza, że i owszem kobiety, które oceniamy wysoko pod różnymi względami uznajemy za dużo bardziej atrakcyjne pod warunkiem, że sami siebie oceniamy nisko. To ci niespodzianka, prawda? I właśnie dlatego tak silną zmienną okazało się te piętnaście minut, w którym nastąpił moment konfrontacji tego co zostało zbudowane jako atrakcyjne w głowie z tym, co rzeczywiste siedzące na krześle tuż obok. Wówczas – nawet w otwartej i przyjaznej rozmowie to zderzenie marzeń z rzeczywistością nie wytrzymuje próby i jak wskazują badacze mężczyźni poczuli się gorzej niż sądzili na skutek obniżenia poczucia męskości w obliczu – i tu cytuję:  „pojawienia się poczucia zagrożenia oraz obaw związanych z autoprezentacją.” To z kolei wpłynęło na zmniejszenie poczucia męskości i tutaj znowu zacytuję badaczy: „które odpowiadało za zmniejszony pociąg mężczyzn do kobiet, które przewyższały ich w kontekście interakcji na żywo”. 

Myślę że wyniki tych badań nie tylko studzą atmosferę hipergamicznych oskarżeń mężczyzn wobec kobiet, bo okazuje się, że obydwie płcie posługują się tym mechanizmem, niezależnie od tego czy chcą się do tego przyznać czy też nie. Ale co więcej – wyniki tych badań pokazują niezwykle istotną zależność, w której widzimy jak wielką rolę w naszych zachowaniach pełni nasza własna samoocena. Im jest niższa, z tym większym zapałem chcemy sięgać gwiazd – nie tylko tych na niebie, ale także tych, nad których zdjęciem w internetach słychać Stefanowe wzdychanie „Ała”. Im zaś wyższa, tym mniej pociągające stają się gwiazdy i tym mniej skłonni jesteśmy – i dotyczy to w równej mierze obu płci – popełniać ten jakże podstawowy błąd w naszych społecznych interakcjach, polegający na tak częstym myleniu pragnień z potrzebą.

Pozdrawiam

DOI:10.1177/0146167215599749

https://www.psychologytoday.com/us/blog/why-bad-looks-good/202108/are-men-actually-attracted-smart-women

#212 Kłamstwo, którego nie ma

Kłamstwo, którego nie ma

„Jeśli okłamujesz mnie nawet w najmniejszych drobiazgach, to jak mam ci zaufać i wierzyć, że nie okłamujesz mnie w sprawach istotnych?”. Czy powyższe zdanie wydaje się nam bliskie? Na przykład dlatego, że wypowiedzieliśmy je już kilkukrotnie do bliskiej nam osoby, kogoś z rodziny, współpracownika, czy dobrego znajomego? Albo – co również musimy wziąć pod uwagę – to my byliśmy osobą, do której wypowiedziano powyższą formułę. Jeśli tak, to spróbujmy sobie przypomnieć co się działo później? Jakie były konsekwencje tego, że taki komunikat pojawił się pomiędzy nami, a jakąś konkretną osobą, niezależnie od tego kto był jego nadawcą a kto odbiorcą? Otóż w większości przypadków ta relacja nie była już tak udana, jak do tego momentu. Nadwyrężone zaufanie w najlżejszym scenariuszu budzi ostrożność, czujność i niepewność, a w najcięższym zerwanie danej relacji: koniec przyjaźni, utratę pracy, czy rozpad rodzinnej bliskości. A teraz wyobraźmy sobie czysto hipotetyczną sytuację, w której to my jesteśmy oskarżycielem a oskarżonym o małe kłamstwo jest bliska nam osoba, co w konsekwencji prowadzi do zerwania naszej relacji, po czym po czasie, po którym nie da się już posklejać zerwanych połączeń, okazuje się, że nasze oskarżenie było błędne. Że się pomyliliśmy, a oskarżona o kłamstwo osoba wcale go nie popełniła. Kiedy sobie to uzmysłowimy, to pojawia się to okropne uczucie wyrządzenia komuś krzywdy i natychmiast tymi samymi drzwiami wchodzi poczucie winy i potężny kopniak żalu wymierzony w nasze własne cztery litery. I niestety – całkiem uzasadniony, słuszny i chciałoby się powiedzieć solidnie wypracowany. Albo rozważmy inny scenariusz, w którym ktoś bliski kłamie i jednocześnie jest przekonany że mówi prawdę? Nie dlatego że ją zmyślił i swoje zmyślenie wyparł z pamięci, by po jakimś czasie samemu uwierzyć w to co zmyślił – co jest domeną osobowości konfabulacyjnej. Ale dlatego, że jest przekonany, że nieprawdziwe zdarzenia i sytuacje naprawdę miały miejsce ? 

Pokażmy to na przykładach. Oto sala sądowych rozpraw, na której oskarżony pytany jest przez sędziego o alibi, w trakcie popełnienia kradzieży, o której dokonanie oskarżony jest posądzany. Oskarżony mówi, że pamięta, że dokładnie o tej godzinie w tym dniu był w sąsiednim mieście, co łatwo sprawdzić, bo tankował paliwo do swojego samochodu na jednej ze stacji benzynowych. „Czy może pan wskazać – dopytuje sędzia – jaka to była stacja?” „Tak, to była stacja koncernu X na rogu ulic Y i Z”. Po tych słowach oskarżonego sędzie zleca sprawdzenie nagrań z monitoringu stacji koncernu X znajdujących się w mieście z zeznań oskarżonego. Niestety okazuje się, co wynika z nagrań z kamer wskazanej stacji o tej godzinie, oskarżony na tejże stacji się nie pojawił. Co więcej nie pojawił się również na żadnej innej stacji tej sieci o tej porze w tym mieście, co również przy okazji sprawdzono. Teraz oskarżycielski palec systemu sprawiedliwości zostaje wymierzony w oskarżonego z okrzykiem „kłamca”, a skoro mamy kłamcę, to przecież mamy rownież winnego. 

Drugi przykład: „Gdzie byłaś w zeszły wtorek po południu?” pyta mąż żonę skręcony z zazdrości, o tego nowego asystenta w jej firmie, bo przecież gdyby był nią, to z pewnością by sam siebie z tym przystojniakiem zdradził. „W zeszły wtorek… hm…” tu żona zaczyna się zastanawiać i stara sobie przypomnieć ten dzień. „No, teraz obmyśla jak mnie oszukać – myśli z pełną nieskrywaną satysfakcją mąż – przyłapałem ją, jak by nie chciała niczego ukryć, to przecież by pamiętała, bo to zaledwie kilka dni temu.” „A… – przypomina sobie żona – byłam u Aśki”. „Ach tak – triumfuje mąż – to zadzwońmy do Aśki żeby sprawdzić”. Po czym chwyta za telefon i tu wybaczcie że posłużę się scenariuszem suchara z długą brodą: „Cześć Aśka – wykrzykuje mąż do słuchawki – czy w zeszły wtorek była u ciebie moja żona?” „Tak – bez wachania odpowiada Aśka – dzisiaj też jest, tylko nie mogę ci jej dać do telefonu, bo jest w łazience i myje głowę”. „Tyle mi wystarczy – mówi wściekły mąż odkładając słuchawkę – zawsze wiedziałem, że ty i ta twoja Aśka jesteście po jednych pieniądzach i zdradzacie swoich facetów na prawo i lewo”.

Obydwie powyższe historie – zgodnie z naszym pierwotnym założeniem – de facto kasują zaufanie do ich bohaterów. Bo przecież – na co wskazuje Simon Dennis, profesor psychologii Uniwersytetu w Melbourne – mamy wszyscy tendencję do osądzania osób podających dane sprzeczne z rzeczywistością o kłamstwo. A stąd już prosta droga do uznania, że takim osobom niepowinniśmy ufać. Jednak problem z fałszywymi zeznaniami lub wspomnieniami może leżeć w zupełnie czymś innym, czego w ogóle nie bierzemy pod uwagę, a mianowicie w specyficznej charakterystyce naszych zdolności zapamiętywania. I to właśnie naukowy zespół profesora Dennisa przeprowadził – jak utrzymują sami naukowcy – pierwsze w historii badania pokazujące ten fenomen. W badaniach tych monitorowano aktywność 51 ochotników przez pełne trzydzieści dni za pomocą zainstalowanej w ich smartfonach aplikacji, która rejestrowała dokładne dane z GPS oraz nagrywała dźwięki otoczenia w sekwencjach co dziesięć minut. Na koniec uczestników przebadano specjalnym testem pamięci, w którym mieli wskazać wybrany z sugerowanych czterech, konkretny znacznik z Google Maps, by wskazać gdzie znajdowali się w określonym dniu i określonej godzinie. Warto zaznaczyć, że to sami uczestnicy badania wybierali znacznik, a więc kierowali się najwyższym dostępnym poziomem pewności co do zapamiętania własnego miejsca pobytu. Okazało się, że aż w trzydziestu sześciu procentach przypadków uczestnicy badań wskazywali miejsca pobytu niezgodne ze wskazaniami GPS. Nie tylko mylili się co do konkretnych dni tygodnia czy godzin, ale ich pomyłki obejmowały również wskazywane przez nich miejsca, które były wyłącznie podobne do innych, dobrze przez nich znanych czy często odwiedzanych. Nieprawidłowe wskazania miejsc pobytu najczęściej przytrafiały się uczestnikom, którzy w ciągu badawczego miesiąca mieli podobne doświadczenia związane zarówno z lokalizacją, jak i wykonywaną czynnością. Na przykład kiedy kilkukrotnie tankowali paliwo na różnych stacjach benzynowych efekt fałszywej pamięci miejsca tankowania był wzmacniany poprzez pamięć wykonywania podobnej czynności. Co więcej, dzięki funkcji nagrywania odgłosów otoczenia naukowcy stwierdzili również, że wskazywanie nieprawdziwych faktów dotyczy nie tylko i wyłącznie samych miejsc pobytu, ale również wykonywanych czynności. I tutaj do testu sprawdzającego pamięć dodano faktor aktywności, dzięki któremu okazało się, że ludzie są wstanie nawet źle zapamiętać jakiej muzyki słuchali podczas spaceru oraz pomylić się co do konkretnych aktywności wykonywanych w danym miejscu i czasie. Wniosek z badań nie pozostawia złudzeń – w mniej więcej jednej trzeciej przypadków po upływie zaledwie kilku czy kilkunastu dni mylimy miejsca naszego pobytu, mylimy własne wzorce ruchowe oraz doznania sensoryczne, na przykład rejestracje dźwięków. 

To póki co pierwsze badania, które wskazują na istnienie tego problemu, jednak nie udzielają one odpowiedzi na pytanie dlaczego tak się dzieje. Może mieć na to wpływ zarówno charakterystyka funkcjonowania naszych ośrodków pamięci – zarówno długo, jak i krótkotrwałej, jak i poziom deficytów uważności, o których opowiadałem w mini-wykładzie poświęconym halucynacji odwrotnej. Jednak co najważniejsze – wynika z tych badań, że nam ludziom nie ma co wierzyć. Ba, nawet sami sobie nie mamy co ufać, bo jak się okazuje możemy się mylić będąc nawet święcie przekonani co do tego, że mamy rację. Te pomyłki – a przecież 36% to już poważny udział w całości obszarów pamięci – mają niestety wpływ na nasze życie. Nie tylko w ich efekcie możemy stać się ofiarami niesłusznych oskarżeń, ale też tracić zaufanie najbliższych nam osób, czy też reputację w szerszym  tego słowa znaczeniu: w pracy, w środowisku czy wszędzie tam, gdzie stawia się znak równości pomiędzy prawidłową odpowiedzią na zadane pytanie czy też opinią, za jak wiarygodnych jesteśmy uważani. Czy powyższe oznacza, że odtąd mamy ufać bezgranicznie każdemu nawet jak podaje nieprawdziwe informacje? A może nie ufać nikomu i w nic, bo przecież nawet sam delikwent może nie wiedzieć że kłamie? Myślę że rozwiązanie, jak zawsze znajduje się po środku: jeśli już musimy kogoś oceniać to najlepiej robić to na podstawie jego czynów na nie wyłącznie słów, ale co najważniejsze – po prostu mniej ufajmy naszemu umysłowi, który potrafi płatać nie takie figle i zamieniać w rzeczywistość to co nigdy nią nie było. Najprostszą zaś drogą znacznie zmniejszającą efekt takiego umysłowego oszustwa zarówno w naszym przypadku, jak i przypadku innych ludzi jest po prostu uważność oznaczająca większą obecność w teraźniejszości i dużo mniejsze przywiązanie do projekcji przeszłości, jak i antycypacji przyszłości. Bo kiedy dochodzi do głosu wyłącznie umysł wędrujący po zakamarkach przeszłości i wyobrażeniach przyszłości to lepiej z góry nań brać odpowiednią poprawkę. 

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1177/0956797620980752

#213 Oczekiwanie

Pułapka oczekiwań

Tym razem przyjrzymy się pewnemu efektowi, którego doświadczamy lub doświadczaliśmy wszyscy a który powoduje potężną utratę energii, z czego najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Co więcej, w społecznym wdruku kulturowym, który programuje naszą życiową aktywność efekt ten uznajemy za zupełnie normalny, obecny w naszym życiu i co rusz promowany z prawa na lewo. Tymczasem już starożytni mędrcy widzieli w nim demona niszczącego od środka nasz systemowy dobrostan. Chodzi o efekt oczekiwania. Kiedy słyszymy to słowo, to nie do końca potrafimy przypisać mu konkretny negatywny znacznik, bo przecież może dotyczyć bardzo wielu obszarów naszej aktywności, a poza tym doświadczamy tego tak często, że uznajemy go za stały i nieodzowny element naszej codzienności. Codziennie przecież na coś czekamy. Aż w telewizji zacznie się nasz ulubiony program, aż zagotuje się woda na herbatę, aż skończy się dzień pracy i będzie można pójść do domu czy wyłączyć Zooma czy Skype w komputerze. W tygodniu czekamy na weekend, w samochodzie aż uda się przejechać przez korek, u dentysty, w banku, aptece aż przyjdzie nasza kolej. Czekamy też na ostatnią ratę kredytu, zamówioną w internecie książkę i aż Aśka czy Zdzichu polubią nam na Facebooku zdjęcie kotleta na tle zachodu słońca w Chorwacji. Czekamy na coś w naszym życiu tak często i sumarycznie tak długo, że gdybyśmy chcieli podsumować nasze życie w tej perspektywie musielibyśmy uznać, że czekanie na cokolwiek jest jedną z najczęściej robionych przez nas rzeczy. Tymczasem to samo czekanie – często zupełnie ku naszemu zaskoczeniu wysysa z nas potężną dawkę energii czego nie jesteśmy świadomi. Zaś poziom tej wysysanej energetycznej dawki zależy wyłącznie od sposobu w jaki czekamy na coś, co ma się wydarzyć. Pokażmy to na przykładzie: oto przystanek autobusowy w szczerym polu, na którym widzimy jedynie dwóch pasażerów: Antka i Bolka. Obaj czekają na autobus w tę samą stronę. Różnica zaś pomiędzy nimi jest taka że Antek z minuty na minutę coraz bardziej nerwowo przestępuje z nogi na nogę, a Bolek ma generalnie – mówiąc niezbyt elegancko – na wszystko wywalone. Antek co rusz sprawdza rozkład jazdy i patrzy na zegarek, a w jego głowie połączenia neuronalne rozpalają się do czerwoności przewidując scenariusz spóźnienia tam, gdzie się tak śpieszy. Bolek właśnie ziewnął. Antkowi każda minuta dłuży się tak, jakby trwała godzinę, a od wyciągania szyi by spojrzeć jak najdalej w stronę, skąd spodziewa się nadjeżdżającego autobusu już go rozbolała głowa. Bolek ziewnął po raz drugi, tym razem dłużej i z dodatkowym zadowolonym z siebie mlaśnięciem. Antka nosi już po całym przystanku, podczas gdy Bolek zaległ właśnie na ławce i z wielkim zainteresowaniem zaczął oglądać swoje paznokcie. Ok, wystarczy tego przykładu. Teraz spróbujmy zajrzeć do systemów emocjonalnych obydwu opisywanych wyżej jegomości i odpowiedzieć na pytanie jaki zasób energetyczny jest właśnie zużywany w każdym z nich i czy aby na pewno ten sam? I drugie pytanie: gdybyśmy w tych dwóch przypadkach zastosowali słynny test dynamometru, za mocą którego lata temu zespół profesora Baumeistera mierzył psychologiczny efekt wyczerpywania ego, to jaki uzyskalibyśmy wynik i czy aby na pewno ten wynik byłoby podobny? A mówiąc inaczej, czy Antek tracąc sporą dawkę energii po dajmy na to półgodzinnym oczekiwaniu na autobus w powyżej opisany sposób, byłby w stanie rozciągnąć dynamometr na taką samą odległość, jak zrobiłby to Bolek? 

Oczywiście w powyższym przykładzie celowo użyłem przerysowanego zachowania Antka, by pokazać na czym może polegać różnica w psychologicznej obsłudze czekania. Jednak ten mechanizm nie dotyczy tylko i wyłącznie codziennych aktów oczekiwania. Zasada wyczerpywania energii pojawia się również, ale już na zwielokrotnionym poziomie w przypadku tych oczekiwań, które dotyczą rzeczy wielokrotnie ważniejszych. Na przykład tego, by wreszcie w życiu zaczęło się nam układać. By znaleźć wymarzoną relację i przylepiony do niej wzorzec rodzinnego szczęścia. By awansować w społecznej hierarchii stratyfikacyjnej zdobywając w ten sposób wyższą pozycję, większy zasięg decyzyjny, dystrybucję uwagi, czy wejść w posiadanie wyczekiwanych dóbr materialnych. Ale to nie koniec tego koszmaru – dużo większe zasoby energetyczne będą bezpowrotnie tracone, kiedy oczekiwanie zacznie dotyczyć życzeniowych aspektów rzeczywistości – na przykład tego, by ktoś się zmienił w taki sposób w jaki sobie tę zmianę wyobrażamy. By ktoś zaczął na nas reagować w odpowiedni sposób lub w jakiś konkretny sposób na nas reagować przestał. By ludzie zachowywali się, zaczęli myśleć, czy rozumować w taki sposób w jaki uważamy że powinni. By ktoś zaczął podzielać nasze przekonania lub przynajmniej uznał je za interesujące. By ktoś wreszcie zrobił porządek z tym co nam nie pasuje, przegonił burzowe chmury i przekonał słoneczko by już nigdy nie przestawało dla nas świecić. To również oczekiwanie – często dokładnie takie samo, jak to do którego rytmu tupał zniecierpliwioną nogą Antek na przystanku. Kluczem zaś nie jest samo oczekiwanie, bo w różnych formach doświadczymy go w życiu nie raz. Kluczem jest intencja, którą w ten proces pakujemy. Możemy to zrobić wykorzystując formę A, reprezentowaną przez przystankowego Antka, lub formę B reprezentowaną przez Bolka, co zależy wyłącznie od nas. I dodajmy istotną zmienną: Bolek ma wywalone nie dlatego, że nie dba o to, czy się gdzieś spóźni czy nie, bo generalnie nie lubi się spóźniać. On ma wywalone wyłącznie dlatego, że na to czy autobus przyjedzie na czas po prostu nie ma najmniejszego wpływu, więc zamiast się denerwować spóźnieniem woli oddać się słuchaniu cykania okołoprzystankowych świerszczy. Antek rownież nie ma wpływu na planowany przyjazd autobusu, co nie przeszkadza mu złorzeczyć, rzucać obelgami i pocić się obficie w miejscach, o których raczej nie chcielibyśmy wiedzieć. Intencja ma kolosalne znaczenie i wystarczy prosty przystankowy przykład by zobaczyć ją w całej okazałości. Warte jednak odnotowania jest to, że potencjałem intencji dysponujemy w każdym rodzaju oczekiwania – zarówno na autobus, jak i na to, by wreszcie ktoś docenił jacy jesteśmy śliczni, inteligentni czy niezłomni. To my o niej decydujemy za każdym razem, a im większą intencję wpakujemy w oczekiwanie i im większą wartość nadamy temu na co czekamy, tym silniejszy marker emocjonalny będzie temu towarzyszył i tym samym tym większą energią będziemy musieli za to zapłacić. A wówczas będziemy potrafili się zezłościć tylko dlatego, że ktoś przed nami w kolejce do kasy zbyt wolno szuka drobniaków w portfelu czy tym, że jadący przed nami samochód prowadzi zawalidroga i debil tylko dlatego, że jedzie z maksymalną, dozwoloną w tym miejscu szybkością. Im bardziej akceptujemy samą potrzebę oczekiwania (często przecież nieuniknioną), tym mniej nam się będzie dłużył czas podczas tego procesu. Jeśli do tego dodamy rachunek sumienia, w którym potrafimy oddzielić to na co warto czekać i co ma w ogóle szansę się zdarzyć, od tego na co naprawdę nie warto i co skrywa się jedynie za naszymi nierealnymi oczekiwaniami, o których opowiadałem w odcinku 49, to będziemy w stanie zaoszczędzić bezcenną życiową energię. W przeciwnym razie oddajemy ją za zupełną darmochę, co przypomina gromadzenie energetycznych zapasów tylko po to by puścić je później z dymem. Albo sytuację, w której poświęcasz swoją energię i czas wypruwając sobie flaki, żeby komuś pomóc a zamiast słowa dziękuję słyszysz jedynie, że wciąż za mało się starasz. To jak ogrzewanie komuś chałupy przez zimę nie otrzymując niczego w zamian lub pretensje, że było ciut za ciepło. Raczej lipna transakcja, prawda?

Mistycy znani z kart historii świata od lewa do prawa, od wschodu po zachód, powtarzają swoją nudnawą mantrę od tysiącleci: „Usiądź, oddychaj i nie oczekuj niczego.” To zaś co ma się wydarzyć się wydarzy, a co nie ma się wydarzyć się nie wydarzy. Zrozumienie tej zasady jest z jednej strony proste i oczywiste, a z drugiej niestety trudne i nieoczywiste. Proste, bo przecież z własnego życiowego doświadczenia wiemy, że nawet najsilniejsza intencja oczekiwania tak naprawdę niewiele zmienia, a czasem wręcz oddala od nas upragniony cel czy zamierzenie. Im silniej czegoś chcemy, tym z większym zapałem macha nam na pożegnanie, niezależnie od tego, czy to coś reprezentowane jest przez pieniądze, status, czy realizację kolorowych marzeń sennych. Im bardziej czegoś oczekujemy z tym większą natarczywością szarpiemy nasz życiowy dynamometr i tym słabszy wynik raz za razem uzyskujemy. W końcu zaczyna już brakować energii nawet na to, by wymyślać kolejne cele, których chcielibyśmy oczekiwać, a z biegiem życia oczekiwanie sukcesu często zamienia się miejscami z oczekiwaniem wyłącznie świętego spokoju. Kiedy jednak intencja oczekiwania zamienia nerwowość, życzeniowość i pożądanie oczekiwanego w akceptację i formę B święty spokój pojawia się dużo szybciej i z większym majestatem. Co warto wziąć pod uwagę w każdym rodzaju oczekiwania. Czekając na autobus można zrobić tysiąc fajnych rzeczy – od napisania wiersza ku chwale trzmieli, przez zaplanowanie zadań na jutro, aż po wymyślenie złośliwej sentencji, która mają nam wykuć na nagrobku ku oburzeniu przechodniów. I dokładnie te samo, a nawet jeszcze fajniejsze lub głupsze ale za to radosne rzeczy można zrobić zamiast zadręczać się oczekiwaniem na naprawdę cokolwiek.

I jeszcze jedna ważna rzecz – kiedy oddajemy się oczekiwaniu w formie A, nigdy nie jesteśmy w pełni obecni, bo nasz umysł jest skoncentrowany na czymś co ma dopiero nastąpić, a jeszcze nie nastąpiło. Na czymś co istnieje wyłącznie w przyszłości, a więc nigdy nie istnieje tu i teraz, bo gdyby istniało nie mogło by być wyczekiwane. Oczekiwanie w formie B nie odbiera nam doświadczania obecności w tu i teraz, bo tak naprawdę mimo dowolnej formy oczekiwania czyni nas obecnymi. To przesunięcie istotny wartości z czegoś co nie jest namacalne, realne i rzeczywiste na coś czego możemy zawsze dotknąć, posmakować czy poczuć. To coś najcenniejszego czym dysponujemy – to bezpośrednie doświadczanie życia. 

Pozdrawiam

#214 Trzy rodzaje wolności

Rodzaje wolności, czyli jak „żyć, życiem wartym przeżycia”

Dzisiaj przyjrzymy się teorii dr Jima Taylora, psychologa, autora 18 książek przetłumaczonych na 10 języków oraz wykładowcy Uniwersytetu San Francisco. Teoria ta zaś dotyczy rodzajów wolności, które zarówno oddzielnie, jak i wszystkie razem wywierają największy wpływ na jakość naszego życia. Zanim jednak przejdziemy do teorii wolności zajrzymy do Stefana i Grażyny, który raz są razem, raz nie są i w końcu już trudno się w tym połapać. Póki co jednak siedzą przed telewizorem, wcinają czipsy popijając winem i komentują właśnie oglądany program. „Ty Stefan – mówi w pewnym momencie Grażyna – a weź zrób dziesięć pompek, jak ten gość z telewizora.” „A wiesz że mógłbym zrobić – pręży swoje muskuły Stefan”, „No – dopowiada Grażyna – wczoraj też mówiłeś że dogonimy tramwaj, a ja w szpilkach biegłam szybciej od ciebie, a potem nie wiadomo było czy cię reanimować, czy od razu upchać w oknie życia, żeby cię zwrócić”. „Odezwała się wyczynowa nimfa błotna – odparował Stefan – myślisz że nie widzę jak te fałdy wpychasz pod rajty? A kto w nocy buszował w białej szafie wyżerając ostatnie serdelki”. „A ty musisz być taką wredną mendą? – odcina się Grażyna – całe życie słyszałam od facetów takie wstawki począwszy od dziadka, ojca i tych niedojdów z podstawówki. I ja się dziwię, że nie jestem normalna”. „Nie wyjeżdżaj mi z problemami, bo mam większe od ciebie – mówi Stefan – co noc mi się śni że szukam kibla i zanim znajdę, to mnie strącają do przepaści, a w dzieciństwie to mi zainstalowali taką traumę, że już trzeci psychoterapeuta przeze mnie zrezygnował z zawodu”. „Jak tak na ciebie patrzę – przerywa mu Grażyna – to się zastanawiam, czy cię nie zadziabać w nocy widelcem. Przecież każdy sąd mnie uniewinni” „Na adwokata – odgryza się jej Stefan – to cię jeszcze musi być stać!”. No dobrze, zostawmy naszych ulubieńców w spokoju, bo ich urocza wymiana zdań i tak skończy się awanturą, którą potem będą rozbrajać w sypialni a następnie wspólnym nocnym atakiem na białą szafę, bo taką ksywę w ich domu nosi lodówka. Jednak powyższy przykład został skonstruowany w taki sposób, byśmy mogli zobaczyć, o jakich rodzajach wolności opowiada dr. Taylor i na których brak cierpią pospołu Grażyna i Stefan.

Pierwszy rodzaj wolności to wolność fizyczna. Jest odpowiedzialna za to w jakim stopniu nasze własne ciało ogranicza nasze możliwości – zarówno motoryczne, wydajnościowe, czy manipulacyjne. To rodzaj wolności, która mierzona jest stopniem w jakim nasze ciało może ograniczyć funkcjonalne potrzeby związane z naszymi egzystencjalnymi aspiracjami. Można to pokazać na kilku prostych przykładach – oto masz ochotę na wykonanie jakiejś sekwencyjnej czynności w określonym czasie i chcesz w tym osiągnąć zamierzony efekt. To może być zarówno praca w ogródku, jak i spędzenie na tanecznym parkiecie miłego wieczoru, czy rowerowa wycieczka grupą przyjaciół. Jeśli jesteś w stanie ukończyć to co zamierzasz – wykonać w ogródku wszystkie zaplanowane czynności, przetańczyć imprezę do zaplanowanego momentu jej zakończenia, czy dojechać rowerem do celu wycieczki i wrócić, to oznacza, że możliwości motoryczne i wydajnościowe twojego ciała nie przekreśliły twoich planów. Jednak kiedy już po godzinnej dłubaninie przy grządkach, trzech szybkich tańcach, czy przejechaniu rowerem zaledwie kilku kilometrów wysiadają ci plecy, zbyt mała pojemność płuc sprawia że dostajesz zadyszki, czy nogi robią się jak z waty i nie dajesz dalej rady, to oznacza, że twoje ciało ograniczyło twoje zamierzenie. W tej perspektywie tracisz fizyczną wolność, bo stajesz się niewolnikiem ograniczeń wynikających z ciała. I oczywiście nie mówimy tutaj o sytuacji choroby, niepełnosprawności, czy innych życiowych problemów na które nie mamy wpływu, a jedynie o sytuacji, w której cielesne niewolnictwo jest wynikiem naszych własnych zaniedbań, stylu życia, czy podejmowanych wcześniej wyborów. Taylor mówi tutaj o efekcie braku panowania nad własnym ciałem, a zatem siłą rzeczy poddawaniu się auto zakazom i auto wytycznym co do obsługi ciała – na przykład „to nie jest dla mnie”, „chciałabym, ale nie dam rady”, „muszę z tego zrezygnować, mimo iż fajnie by to było robić” – co jest ograniczeniem naszej własnej swobody co do tego, co możemy robić z własnymi ciałami i z jakich aktywności korzystać. 

Drugi rodzaj wolności Taylor nazywa wolnością psychiczną, chociaż chyba lepiej pasowało by tutaj określenie wolności emocjonalnej, ponieważ sam Taylor definiuje ją jako „wolność od negatywnych nastrojów i emocji, które mogą wynikać z naszych życiowych doświadczeń począwszy od dzieciństwa”. A zatem kiedy na przykład w naszym życiu dominują takie emocje jak lęk, przygnębienie, rozczarowanie, żal czy gniew, to niejako stajemy się ich niewolnikami i moglibyśmy powiedzieć, że odbierają nam one emocjonalną wolność, której moglibyśmy doświadczyć, gdyby ich w naszym życiu nie było. I nie ma tu znaczenia kto nam zainstalował te emocje i na jakim etapie życia się pojawiły po raz pierwszy. Znaczenie ma nie przeszłość, ale teraźniejszość, więc to w jaki sposób ten emocjonalny bagaż działa na nas dzisiaj. Kiedy te emocje zaczynają stawać na drodze naszych marzeń, zamierzeń czy w ogóle chęci wiedzenia po prostu zwyczajnego, spełnionego życia, to jednocześnie sprawiają, że nie jesteśmy dostatecznie wolni w dokonywaniu wyborów, czy decydowaniu o tym jak ma wyglądać nasze życie. I to emocjonalne zniewolenie może być obecne w naszym życiu na wielu poziomach – od poziomu „nie mogę być szczęśliwa, bo nie wyglądam tak jakbym chciała” przez poziom „nie podejmę tego wyzwania, bo wiem, że na pewno sobie nie poradzę, bo nie zasługuję na szansę”, aż po poziom „nie potrafię zasnąć, bo stres związany z życiem powoli mnie zabija”. Niewolnictwo emocjonalne zatem występuje wszędzie tam, gdzie doświadczamy emocjonalnych blokad czy też tam gdzie określone emocje przejmują kontrole nad naszą aktywnością, odbierając nam możliwość skorzystania z tego, z czego byśmy moglibyśmy skorzystać, gdybyśmy byli woni od psychicznych i emocjonalnych problemów, z którymi się zmagamy.

Trzeci rodzaj wolności to wolność relacyjna, która jest definiowana jako pełna partycypacja w korzyściach „płynących z budowania silnych więzi, zdrowych relacji i wspólnych pozytywnych doświadczeń w koncentrycznych kręgach rodziny, przyjaciół czy społeczności” w których egzystujemy. To wolność nieograniczająca czerpania z bliskości, satysfakcjonującego dzielenia życia z innymi, czy aktów wymiany wsparcia, empatii i realizowania wzajemnych potrzeb. Tutaj pojawia się pewna trudność wynikająca z potrzeby oddania nieco pola wolności własnej by doświadczyć wolności reakcyjnej, ale sumaryczna korzyść wynagradza to poświęcenie z nawiązką. Przeciwieństwem tej wolności będzie więc takie życie, w którym relacje lub ich brak stanowią problem ograniczający możliwości osiągania zamierzonych stanów. Takich jak spełnienie, szczęście, świadomość akceptacji oraz doświadczenie miłości. Niewolnictwo relacyjne może się więc pojawić zarówno w sytuacji, w której pozostawanie w jakiejś relacji w rzeczywistość nas unieszczęśliwia i krzywdzi a mimo to, nie znajdujemy w sobie wystarczająco dużo odwagi i siły by taką relację zakończyć. Albo w sytuacji, kiedy nasza wizja relacji jest wyłącznie życzeniowa i nierealna, więc kiedy pojawia się rzeczywista relacja podlega ona nieustannej konfrontacji z naszym wyobrażeniem, co powoduje, że zawsze w tej relacji znajdziemy coś, co nam się nie podoba, czy coś, czego zmianę uznajemy za warunek naszego szczęścia czy spokoju. To również sytuacja, w której nie ucząc się na poprzednich błędach wciąż angażujemy się w podobnie destrukcyjne relacje, lub kiedy uznajemy siebie za niezasługujących na troskę, uczucie, czy docenienie. 

Na tym kończy się lista wolności dr Taylora i zanim ją uzupełnimy – a aż mnie korci by to zrobić – warto odnotować jeszcze jeden ważny aspekt tej idei. Otóż kluczowe w niej jest to, że wystarczy zmiana w jednym z wyżej wymienionych obszarów by jakość naszego życia zmieniła się diametralnie. Uzyskanie każdej z tych trzech wolności, nawet w sytuacji, w której pozostałe wciąż nam umykają, podnosi jakość naszego życia nie o zaledwie jedną trzecią ale kilkukrotnie. Uzyskanie więc ich wszystkich trzech potrafi zmienić nasze życie nie do poznania. Jednak na początek warto podjąć starania o doświadczenie choć jednej z nich, bo efekt który to przyniesie może przerosnąć nasze oczekiwania. Co więcej taka zmiana znacznie przyśpieszy możliwość pozyskiwania kolejnych. A wówczas – i tu cytuję dr Taylora – będziemy mogli doświadczyć ”życia, wartego przeżycia”.

Czy jednak lista trzech wolności: fizycznej, emocjonalnej i relacyjnej rzeczywiście wyczerpuje nasze życiowe możliwości. Moim zdaniem brakuje tu co najmniej jeszcze jednego rodzaju wolności ale za to chyba najcenniejszego. Tę wolność nazwałem autonomiczną, bo dotyczy możliwości samodecydowania o sobie w każdym aspekcie naszego życia. To niestety wolność, którą najtrudniej osiągnąć, bo jest ściśle powiązana z wolnością ekonomiczną. Kiedy jej nie uzyskujemy to trudno oczekiwać, że będziemy robili w życiu wyłącznie to co chcemy robić, skoro ogranicza nas potrzeba zapłacenia rachunków, zobowiązań, czy wypełnienia garnka zupą. Trudno w takiej sytuacji zmienić pracę, czy w ogóle z niej zrezygnować. Potrzeba utrzymania domu i siebie staje się wówczas ważniejsza niż katorga wykonywania nielubianego zajęcia, czy konieczność codziennego zawodowego kontaktu z idiotą, sadystką czy świnią. Problem jednak w tym, że bardzo często utożsamiając wolność autonomiczną z wolnością ekonomiczną popełniamy błąd uznają, że żeby uzyskać tę pierwszą musimy uzyskać tę drugą na zbyt wielkim poziomie. Uznajemy, że wolność autonomiczna może się pojawić tylko i wyłącznie wtedy, kiedy zdobędziemy tyle środków i dóbr, by do końca życia nie musieć już pracować. Że wolność autonomiczną możemy sobie zapewnić wyłącznie będąc bogatymi. To jednak iluzja, bo istnieje wielu bardzo majętnych ludzi, którzy nie posiadają wolności autonomicznej i mimo posiadania sporych pieniędzy wciąż nie decydują o sobie, bo robi to za nich ktoś inny. Ktoś lub coś, co im zapewnia bogactwo lub na przykład lęk o utratę tego bogactwa. Bogaci ludzie też pojawiają się na terapiach i nie są wcale bardziej szczęśliwi od reszty. Są też tacy bogaci, którzy mogli by dzięki swemu bogactwu robić dowolne rzeczy, cóż z tego jednak, kiedy sami nie wiedzą co ze sobą zrobić. 

Wolność autonomiczna nie oznacza spania na kasie. Oznacza wyłącznie zajmowanie się w życiu tym czym chcemy się zajmować i pozyskiwanie za tę aktywność środków wystarczających na godne życie. W definicji godnego życia nie koniecznie zawiera się posiadanie basenu, czterech wypasionych fur w garażu i kilogramowych silikonów na przędzie. Ale w tej definicji na pewno zawiera się brak zmartwień z czego zapłacić rachunek za gaz, czy stać cię na pizzę czy tylko na pudełko i czy zepsute żelazko staje się finansowym problemem bo trzeba kupić nowe. Oczywiście ten błąd poznawczy, w skutek którego tak wielu ludzi sądzi że warunkiem wolność autonomicznej jest bogactwo powoduje, że tak wielu ludzi tej wolności w swym życiu nie osiąga. I owszem, nie jest to łatwa wolność, ale też nie tak strasznie niedostępna i nieosiągalna jak większość z nas uznaje. 

Warto jeszcze na koniec wrócić do formuły ”żyć życiem, wartym przeżycia” i wykonać mały i szybki test, który może nam wskazać, jak daleko w naszym życiu, czy też jak blisko, znajdujemy się na drodze do jej realizacji. W tym teście wystarczy odpowiedzieć na jedno proste pytanie, jednak odpowiedź musi być przemyślana, szczera i uczciwa. Pytanie brzmi: „czy gdybyś mógł/mogła obecnie zadecydować kim chcesz być, jakie życie chcesz wieść, w jakim jego miejscu się znajdować, to kogo i w jakiej sytuacji byś wskazał/wskazała?”

Jakoś tak się dziwnie składa, że posiadacze wszystkich czterech rodzajów wolności na to pytanie za każdym razem odpowiadają tak samo: „chcę być wyłącznie tym kim teraz jestem i znajdować się dokładnie w tym miejscu życia, w którym się obecnie znajduję”!

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-power-prime/202108/3-essential-human-freedoms

#215 Unikanie emocjonalnego kontrastu

Unikanie emocjonalnego kontrastu, czyli bajka o kopciuchu i królewnie

Pamiętacie może Nothing Hill? Romantyczną komedią sprzed ponad dwudziestu lat, w której spełnia się sen odwróconego kopciuszka i księcia, a dokładniej mówiąc nieco zawalanego księgarza i gwiazdy Hollywood, czyli historia jak z bajki, którą w różnych konfiguracjach widzieliśmy już w tysiącu filmach? Otóż w jednym z kluczowych momentów filmu pada zdanie wypowiadane przez Williama Thackera do stojącej przed nim i przewracającej załzawionymi oczami Anny Scott. Thacker mówi, że woli zrezygnować z propozycji bycia razem, bo jego biedne serce raczej już nie zniesie kolejnego miłosnego zawodu i odrzucenia, a to, że taki zawód i odrzucenie nastąpią jest dla niego pewne. Zostawmy więc póki co bajkę o przysypiającym kopciuchu i celuloidowej królewnie i przyjrzyjmy się tej właśnie koncepcji, w której pojawia się zmartwienie jako mechanizm chroniący nas przed podejrzewaną ewentualnością przykrego zdarzenia, na przykład takiego jak porażka, który to mechanizm ma nas zabezpieczyć przed emocjonalnym kontrastem – na przykład błyskawiczną zamianą szczęścia w nieszczęście. A właśnie ta zamiana, przed którą chcemy się w ten sposób uchronić, ma nas czekać w sytuacji rozczarowania. 

Pokażmy ten system emocjonalnych zachowań na kilku przykładach. Oto Wojtek siedzi przy kawiarnianym stoliku czekając na pierwszą randkę z nowo poznaną Kaśką. Wojtek ma niestety dość kiepskie doświadczenia relacyjne – z wcześniejszych prób stworzenia trwałego związku nic nie wyszło. Więc tym razem Wojtek zamiast odczuwać ekscytację i ciekawość, co też przyniesie dzisiejszy wieczór odczuwa jedynie zmartwienie i niepokój. Gdybyśmy go teraz zapytali skąd to zmartwienie, to usłyszelibyśmy w odpowiedzi, że woli taki stan od niezdrowej ekscytacji, bo jak się okaże, że ta kolejna próba znalezienia drugiej połówki to następna skucha, to będzie mu łatwiej sobie poradzić z tymi uczuciami, które się wówczas pojawią. A więc zmartwieje w jego przypadku jest rodzajem zabezpieczenia przed dotkliwym i spodziewanym pogorszeniem samopoczucia. To trochę tak, jakbyśmy sobie wyobrazili skalę, w której w dolnych rejestrach są zmartwienie, smutek, lęk, czy przygnębienie, a w górnych rejestrach znajdują się radość, szczęście, przyjemność, czy satysfakcja. Wojtek więc na wszelki wypadek od razu umieszcza się w dolnych rejestrach, ponieważ uznaje, że to co go czeka i owszem może się zacząć euforycznie, radośnie i szcześliwie, ale i tak prędzej czy później skończy się jak zawsze czyli porażką i klapą. Kiedy to się wydarzy Wojtek nie będzie więc musiał doświadczyć upadku z górnych rejestrów na dolne, co będzie na pewno bardzo bolesne. Wojtek woli być od razu w dolnych rejestrach, bo kiedy pojawi się porażka będzie mu ją łatwiej znieść. Teraz przypatrzmy się Sylwi, która podejmuje nową pracę i zamiast cieszyć się zmianą, większą ilością pieniędzy, możliwością planowania nowego życia, woli pozostać w pesymistycznym nastroju. Zamiast więc radości i ekscytacji nowymi możliwościami pozostaje w zmartwionym przygnębieniu, którego doświadcza właściwie stale. Uznaje, że lepiej jest jej w takim właśnie nastroju przygotować się na najgorsze, bo kiedy to najgorsze nastąpi lepiej sobie będzie w stanie z tym poradzić, a więc doświadczy mniejszego bólu związanego z kolejnym rozczarowaniem. Teraz spójrzmy na Antka, który boi się, że właśnie zainwestowane pieniądze w pewne przedsięwzięcie zostaną utracone. Jest tego właściwie pewien, bo chociaż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na przyszły zysk, on woli przewidywać stratę. Lęk o stratę wynikający z jej przewidywania szybko zamienia się w pewność, że pieniądze będą nie do odzyskania, co powoduje, że tak naprawdę Antek nie czeka na to co się wydarzy, ale czeka na to by jak najszybciej wydarzyło się najgorsze, bo wówczas jedynie jego obawa zostanie potwierdzona, przez co będzie mógł opanować to nieznośne napięcie, które mu teraz towarzyszy. Podobnie jak wcześniej Wojtek i Sylwia, Antek również przewidując najgorsze umieszcza się w dolnych rejestrach skali by uniknąć różnicy poziomów, której spodziewa się doświadczyć, kiedy radość zamieni się w smutek, a nadzieja na lepsze życie w przygnębienie. Ten mechanizm – stosowany przez Wojtka, Sylwię, Antka i tysiące innych osób nazwany został modelem unikania kontrastu i stał się przedmiotem wielu badań, których efekty nie pozostawiają złudzeń. Stosując model unikania kontrastu wbrew temu, że w naszej opinii ma nas chronić, czynimy sobie nim więcej krzywdy niż dobrego. Główne badania dotyczące modelu unikania kontrastu zostały przeprowadzone przez Michelle Newman i Sandrę Llera z Uniwersytetu Pensylwania w 2011 r. W dziesięć lat później a więc już w 2021 roku wykonano badania ewaluacyjne, które potwierdziły poprzednie wyniki. Raport z tych ostatnich badań ukazał się 5 kwietnia 2021 r. i wskazuje, że ludzie wykorzystują ten zachowawczy schemat w dwóch podstawowych celach. Pierwszym jest przygotowanie się na wystąpienie jakiegoś przewidywanego negatywnego wydarzenia, które to przygotowanie zmniejsza napięcie występujące pomiędzy doświadczeniem tego co się obecnie wydarza a przewidywaniem zwrotu akcji. Drugim celem jest zmniejszenie reakcji psychosomatycznych, do których ma dojść w trakcie oczekiwanego negatywnego zdarzenia, takich jak wzrost ciśnienia krwi, przyśpieszony oddech, przyśpieszone tętno, nadpotliwość czy cały szereg innych reakcji związanych z silnym stresem. Obydwa zaś cele pełnią rolę odłączenia emocjonalnego, co można zilustrować zbudowaniem rodzaju obronnego muru, który ma chronić emocjonalny system przed wstrząsem związanym z oczekiwanym negatywnym bodźcem. Co jednak najciekawsze i jednocześnie chyba najbardziej zwodnicze to to, że badani znajdujący się w grupie deklarującej wykorzystywanie zmartwienia na zapas, w której celowo, w celach badawczych, sprowokowano negatywne skutki doświadczanego wydarzenia deklarowali, że ich strategia jest dla nich pomocna i dzięki niej łatwiej znoszą wstrząs jaki się w negatywnym doświadczeniu pojawia. Kiedy jednak zanalizowano wszystkie dane okazało się, że w tych strategiach występuje cały szereg skutków ubocznych, które stają się dla takich osób dużo bardziej destrukcyjne, niż samo przeżycie, czy też zmierzenie się z negatywnym doświadczeniem. Występuje tutaj m. in. zjawisko – tu zacytujmy raport z badań – wykluczenia pokrewnych bodźców towarzyszących negatywnym doświadczeniom, które są odpowiedzialne za powstawanie emocji niezbędnych do wygaszania reakcji lękowych, co powoduje, że negatywny stan emocjonalny utrzymuje się dużo dłużej w systemie niż powinien. A to oznacza, że ten sam mur, który budujemy by się chronić przed doświadczeniem emocjonalnego kontrastu odgradza nas również od konkretnych emocjonalnych reakcji jak zrozumienie, wgląd w przyczyny zdarzeń, motywację interakcyjną itp. które pomagają nam poradzić sobie emocjonalnie z konkretnym przykrym doświadczeniem. Mówiąc zaś bardziej wprost – stosowanie modelu unikania kontrastu chroni nas przed bólem doświadczenia kontrastu ale jednocześnie pozbawia nas możliwości odpowiedniego emocjonalnego przepracowania kontrastu i tym samym rozwijania w sobie na takie kontrasty odpowiedniej przyszłej odporności. I tutaj kłania się stara jak świat zasada – kiedy biegniesz i w swoim biegu ani razu się nie przewrócisz, to wprawdzie zaoszczędzisz sobie bólu związanego z wywrotką, ale jednocześnie nie nauczysz się jak się podnieść, kiedy taka wywrotka ci się przydarzy. Fachowo nazywamy to efektem tłumienia emocjonalnego uczenia się i niestety skutki takiej strategii stają się wielokrotnie bardziej dysfunkcyjne niż dowolny życiowy upadek, porażka czy rozczarowanie, bo w ich efekcie przestajemy sobie po prostu w życiu radzić i to z najdrobniejszymi przeciwnościami. 

Kolejnym negatywnym efektem strategii modelu unikania kontrastu jest dysfunkcja somatyczna – otóż kiedy chcemy uchronić nasz system organicznego reagowania przed trudnymi sytuacjami, również powodujemy jego reakcję – i owszem mniejszą, ale za to bardziej długotrwałą. Żeby to zilustrować posłużmy się dość absurdalnym przykładem ale nie znalazłem niestety lepszego. Oto wyobraźmy sobie że Will Thacker by uchronić swe serce przed zranieniem przez szałową Annę Scott postanawia je ująć w dłonie i dość mocne ścisnąć. Trzyma więc w dłoniach swoje serce i cały czas je uciska by zabezpieczyć je przed silnym skurczem, którego dozna, kiedy Anna Scott po raz kolejny puści go w trąbę. Kiedy tak się dzieje jego ściśnięte serce rzeczywiście lepiej znosi ten jednorazowy silny skurcz. Jednak kiedy jest już po silnym sercowym wzruszeniu i sponiewierany odrzuceniem Thacker uwalnia swoje serce, ono pozostaje jeszcze w przykurczu przez jakiś czas, mimo, iż wszelkie powody do takiego zabezpieczenia dawno minęły. I to właśnie wykazały badania – wszystkie symptomy zanotowane w organizmie badanych, którzy w strategii unikania kontrastu doświadczali reakcji fizjologicznych utrzymywały się w organizmie przez co najmniej dwie godziny już po ustąpieniu bodźców. A weźmy pod uwagę, że to wynik z warunków laboratoryjnych – w rzeczywistych sytuacjach utrzymywanie się somatycznych objawów stresorów może trwać się dużo dłużej. Trzecim negatywny efektem modelu unikania kontrastu – jak wskazują naukowcy – jest pojawienie się syndromu trwałej negatywnej emocjonalności, a to oznacza, że stan zmartwienia generowany na potrzeby zabezpieczenia przed jakimś spodziewanym negatywnym wydarzeniem po jakimś czasie zaczyna się instalować w emocjonalnym systemie na stałe – nawet wówczas, kiedy nie spodziewamy się niczego negatywnego. Pamiętacie skalę, w której w dolnych negatywnych rejestrach bohaterowie przykładów umieszczali się sami na wypadek oczekiwanego negatywnego zwrotu akcji? Ten trzeci efekt umieszcza nas w dolnych rejestrach skali już na stałe, niezależnie od tego, czy spodziewamy się negatywnego biegu spraw czy też nie. To oznacza życie w permanentnym zmartwieniu i lęku nawet wówczas, kiedy nie ma do tego najmniejszych powodów. Tutaj pojawia się potwierdzenie hipotezy profesora Grahama Devey z Uniwersytetu w Sussex o „zmartwieniu jako wkładzie”, zgodnie z którą negatywny nastrój jest przyjmowany jako stan początkowy przed dowolnym wydarzeniem. Jednak nastrój ten nigdy nie mija – nawet jeśli dane wydarzenie nie miało miejsca, ponieważ osoba, która go doświadcza uznaje, że samo pojawienie się negatywnego nastroju jest dowodem na to, że to co się jej przytrafia nie jest pozytywne, a jedynie zostało fałszywie jako pozytywne ocenione, bo gdyby zostało prawidłowo zdefiniowane okazało by się, że jest negatywne. Koszmar, prawda? Problem też w tym, że jak dowodzą naukowcy nieustający stan niepokoju i zmartwień w naszym życiu generuje więcej katastrof i niepowodzeń, ponieważ stajemy się nadwrażliwi na negatywne aspekty rzeczywistości, przez co wykazujemy stronniczą tendencję do zainteresowania wyłącznie tymi jej aspektami, które potwierdzają nasze zmartwienia niejako przyciągając do naszego życia te negatywne zdarzenia.

Strategia spod znaku modelu unikania kontrastu zatem tylko pozornie nas chroni. W rzeczywistości rani nas i krzywdzi o wiele bardziej, niż to czego chcemy się za jej pomocą ustrzec. Kiedy jednak się jej poddajemy zamieniamy się w wiecznie zmartwione zombie, które pal licho, że samemu sobie odbiera pełnię doświadczania zarówno radości życia, jak i smutku, pięknych chwil, jak i tych drugich oraz wynikającą z tych doświadczeń naukę, to jeszcze często swoim modelem unikania kontrastu pozbawia energii innych. Na szczęście w kinie wszystko dobrze się kończy – William Thacker, żeby się nie skończyć, zanim się zaczął, świadomy popełnionego błędu pognał na spotkanie z boską Anną Scott, by zrealizować sen kopciuszka i doświadczyć trudów związku z pięknością będącą obiektem westchnień tysięcy fanów. Życie rzadko kiedy pisze nam tak frapujące scenariusze, ale niezależnie od tego, czy aby napewno chcemy je wyręczać w pisaniu wyłącznie negatywnych?

Pozdrawiam

https://journals.sagepub.com/doi/abs/10.1177/2167702621991797

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC3073849/pdf/nihms-278824.pdf

#216 Style emocjonalne, czyli jak wyjść z twistera

#216 Style emocjonalne, czyli jak wyjść z twistera

Jak zwykle zaczniemy od przykładu. Oto Stefan pod nieobecność Grażyny wziął się za sprzątanie swoich gratów, bo Grażyna zagroziła, że w tym narzędziowym chlewie dłużej nie wytrzyma. A ponieważ grozi tak regularnie co sześć miesięcy, może wreszcie czas coś z tym zrobić. Stefan postawił więc rozpocząć akcję sprzątania świata na razie od jednej szuflady w szafie w nadziei, że to może wystarczy i uspokoi czujność Grażyny na następne pół roku. Kiedy już zjadł całe znalezione tam pudełko zatęchłych czekoladek pochodzących z czasów kiedy firma E. Wedel nazywała się 22 Lipca, trafił na tajemniczy przedmiot, którego nigdy wcześniej nie widział. Był to pamiętnik Grażyny, który pisała przez jakiś czas wierząc że zostanie autorką wziętych romansów, ale wkrótce miało się okazać, że pożycie ze Stefanem bardziej nadaje się na przygodowy film akcji z akcentami czarnego humoru. I kiedy tylko Stefan pogrążył się w lekturze pamiętnika i przeczytał zdanie: „martwię, się czy ten mój Stefan kiedyś wydorośleje i w końcu przestanie po domu chodzić w samych gaciach i się o wszystko wciekać” został przyłapany przez Grażynę, która właśnie stoi w drzwiach i mówi: „nie dość że ćwoku czytasz cudzy pamiętnik, to jeszcze upaprałeś go czekoladą”. Na co odpowiada wkurzony Stefan: „ale przynajmniej odkryłem gdzie jest twój największy psychologiczny problem. Ty się wiecznie o wszystko martwisz”. „A ciebie wiecznie wszystko wkurza – odpowiada Grażyna – i na miłość boską załóż spodnie, bo tych rozciągniętych gaci się przecież nie da odzobaczyć”. W tym miejscu ich zostawmy, bo przecież wiemy jak to się znowu skończył i oni to też wiedzą chociażby z wcześniejszych mini-wykładów. My tymczasem przyjrzymy się pewnej zasadzie, która niejako nieopatrznie została właśnie ujawniona przez Stefana, jak i Grażynę, bo w tym wypadku oboje mają rację. Dominującym stylem emocjonalnym Stefana jest złość, zaś Grażyny zmartwienie. I niestety nie są w tym osamotnieni, ponieważ większość ludzi wpada w tę emocjonalną pułapkę i na planie swojego życia z biegiem czasu zaczynają wypracowywać własny styl emocjonalny, w którym dominuje konkretna emocja lub paleta mikroemocji pochodzących z tej samej gałęzi czy pnia. Ten efekt staje się z czasem na tyle częsty, że przestajemy go postrzegać jako dysfunkcyjny, czy odstający od normy – bo przecież większość z ludzi się nim posługuje. Problem jednak w tym, że w naszym emocjonalnym systemie prowadzi on do wielu destrukcyjnych dla nas konsekwencji. Żeby się tego efektu pozbyć – a takie rozwiązanie nie tylko jest możliwe ale też wskazane – musimy najpierw uświadomić sobie w jaki sposób działa nasz emocjonalny system obsługi rzeczywistości, której doświadczamy, I tutaj, żeby uprościć ten model posłużymy się metaforą zbalansowanej diety. Otóż – co do czego większość dietetyków jest zgodnych – dla prawidłowego trybu funkcjonowania naszego organizmu potrzebujemy dostarczyć mu odpowiednich i różnorodnych składników odżywczych, by zapewnić prawidłową ilość minerałów, witamin, czy innych ważnych składników zawartych w wielu różnych produktach. Załóżmy że jednym z tych produktów, których spożywanie jest zalecane przez specjalistów są nasiona goji, które same w sobie są całkiem niezłe, zdrowe i pożyteczne. A teraz wyobraźmy sobie osobę, która po lekturze wielu internetowych stron opisujących zbawienny wpływ tych nasion na nasz organizm postanawia żywić się wyłącznie nimi. Nie trzeba być specjalistą, by się zorientować, że na dłuższą metę taką dietą taka osoba zrobi sobie wyłącznie krzywdę. Bo zapewnienie systemowi wyłącznie jednego, nawet potrzebnego składnika, jednocześnie pozbawia ten system wszystkich pozostałych, których również potrzebuje. Dokładnie taka sama zasada rządzi naszym emocjonalnym systemem, w którym odczuwanie emocji pełni bardzo istotną rolę dla prawidłowego funkcjonowania. Każda emocja, która się w systemie pojawia jednocześnie powoduje uruchomienie pakietu obsługi tej emocji, w którym zawiera się m. in. niezwykle istotna część informacyjna, dzięki której możemy z jednej strony uczyć się tego co nam służy, a co nie, oraz tego w jaki sposób wyrabiać w sobie odporność psychiczną na bodźce czy zdarzenia, w efekcie których podobna emocja pojawi się w systemie w przyszłości. Oprócz tego – zgodnie z teorią emocjonalnego poruszenia – nauka obsługi emocji to jednocześnie nauka tego, w jaki sposób korzystać z emocjonalnych motywatorów z pożądanym skutkiem dla siebie i jednocześnie z unikaniem niepożądanych, czy negatywnych skutków dla innych. Kiedy jednak w systemie pojawia się cały czas ta sama emocja, lub emocjonalny pakiet pochodzący z tego samej emocjonalnej charakterystyki to jednocześnie wszystkie wymienione wcześniej funkcje emocjonalnego systemu oraz wiele innych zostają ograniczone, przez co nie możemy z nich czerpać ani informacji ani uczyć się rozwiązań, do których nas prowokują. To tak, jakby liczyć na to, że dieta składająca się wyłącznie z nasion goji może skutecznie gasić nasze pragnienie zastępując codzienną potrzebą organizmowi dawkę wody. 

Kiedy w systemie pojawia się przez cały czas jedna dominująca emocja, to w efekcie jej pojawienia się inne emocje będą coraz częściej przez nią wypierane i – jak przekonuje dr Alice Boyes specjalizująca się w rozbrajaniu dominujących emocji – będziemy wówczas wykazywali coraz większe tendencje do „niepoprawnych i niepełnych interpretacji sytuacji”. A to spowoduje, że zbiegiem czasu zaczniemy sobie z własnym życiem radzić coraz gorzej. Posłużmy się dla przykładu konkretną emocją i wyobraźmy kogoś, kto zawsze i we wszystkim widzi swoją winę, albo kogoś, kto zawsze i za wszystko obwinia innych. Możemy również wyobrazić sobie kogoś, kto reaguje niepokojem na wszystko co mu się przydarzy. I to zarówno na bodźce pochodzące z zewnątrz – jak zmiana planów, ustaleń czy pojawienie się nowych okoliczności – oraz na bodźce pochodzące z wewnątrz – jak oczekiwania wobec zachowań innych osób, rozczarowania co do własnych niespełnionych zamierzeń, czy brak akceptacji dla własnych niedoskonałości. Jeśli Grażyna na większość życiowych bodźców reaguje zmartwieniem, a Stefan złością, to jedyne czego się uczą, to obsługa tych życiowych wydarzeń z poziomu zmartwienia i złości, a problem polega na tym, że przy skorzystaniu z innych emocji mogli by się nauczyć więcej, a sam system emocjonalnej regulacji mógłby w ich przypadku działać o wiele sprawniej. Jak się zatem pozbyć tego efektu? Tutaj najpierw musimy posłużyć się pewną metaforą. Oto wyobraźmy sobie grę twister – kojarzycie? To biała plansza z kolorowymi kółkami, na których należy postawić i utrzymać stopę czy dłoń by wykonać jakieś zadanie. Kiedy zatem mamy już w głowie planszę wyobraźmy sobie, że nie jest kwadratowa ale okrągła i znajduje się na niej jedynie pięć kolorowych kół reprezentujących pięć podstawowych emocji zgodnie ze starożytnym chińskim systemem Wu-Xing. Używam go w tej metaforze wyłącznie dlatego, że zawiera tylko pięć podstawowych emocji, bo to nam ułatwi zrozumienie systemu, ale pamiętajmy, że paleta emocjonalnych barw w naszej współczesnej rzeczywistości zawiera ich o wiele więcej. Jednak zostańmy przy tym uproszczonym modelu. Teraz wyobraźmy sobie, że na stoimy na środku planszy i mimo to że mamy możliwość położenia dłoni na każdej z pięciu chińskich emocji, czyli na kołach reprezentujących strach, złość, zmartwienie, smutek i radość niezależnie od tego co nas spotyka zawsze kładziemy dłoń na jednym i tym samym polu. Dla Grażyny i Stefana te pola to odpowiednio: zmartwienie oraz złość. Kiedy systematycznie i konsekwentnie omijamy jakieś pola i na każde życiowe zdarzenie, każdy bodziec zewnętrzny czy wewnętrzny korzystamy zawsze z tego samego, to powoli zaczynamy tracić nasze zdolności motoryczne. Kiedy jesteśmy niejako na stałe przylepieni do jednego z pół i owszem jakoś nauczyliśmy się utrzymywać w tej pozycji równowagę, ale nasze niewyćwiczone mięśnie nie tylko nie dadzą rady utrzymać równowagi systemu w innej pozycji, ale również w konsekwencji nawet do innego pola sięgnąć. Możemy więc powiedzieć, że w tej emocjonalnej akrobatyce omijamy oczywiste i solidne podpórki, z których skorzystanie spowodowałoby dużo większy komfort. To tak jakby tonąć w morzu i nie skorzystać z rzuconego koła ratunkowego bo zapomniało się jak to zrobić. Albo lecieć w przepaść i nie skorzystać z chwycenia za rzuconą na ratunek liną, bo nie pamiętamy że zwisająca na wyciągnięcie ręki lina może nas uratować. Trochę głupie, prawda? Ale niestety tak funkcjonujemy i to częściej, niż zdajemy się zauważać. Problem w tym, że im dłużej tkwimy w takim emocjonalnych twisterze, im dłużej korzystamy wyłącznie z jednego pola, tym trudniej jest nam się z tej emocjonalnej pułapki wyzwolić. Jak więc wyjść z tego emocjonalnego twistera? I czy w ogóle takie wyjście jest możliwe? Tak, ale w tym celu musimy zastosować dwa kroki, lub mówiąc inaczej musimy skorzystać z dwuetapowej techniki. Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie z jakiego emocjonalnego stylu w życiu korzystamy, czyli wykrycia dominującej w tym stylu emocji. I tutaj potrzebny jest uczciwy i głęboki rachunek sumienia i opowiedzenie sobie na pytanie: „Jaka emocja pojawia się we mnie najczęściej w sytuacjach trudnych?” „Jaką emocją reaguję najczęściej, kiedy coś idzie nie po mojej myśli, czy kiedy stoję przed nieoczekiwanym czy niechcianym zadaniem?” „Z jakiej emocji najczęściej korzystam, kiedy świat czy inni zachowują się nie tak, jak się tego spodziewam czy jak według mnie powinni?” Na tym etapie więc po prostu szukamy tego najczęściej używanego przez nas kolorowego kółka na emocjonalnym twisterze. Kiedy ten krok za nami i udaje nam się ustalić, że jakaś emocja towarzyszy nam dużo częściej niż powinna, pora na krok, czy też etap drugi.. Tutaj zadanie jest nieco trudniejsze, bo nie da się go wykonać na sucho. Trzeba z tym poczekać na moment, w którym ta nasza namierzona dominująca emocja się w naszym systemie pojawi. Kiedy już to się stanie nie starajmy się jej blokować, czy pozbyć a jedynie uświadomić sobie istnienie innych emocji, z których można by skorzystać w takiej sytuacji i zyskać na tym więcej niż dotychczas. A to oznacza próbę udzielenia sobie w takiej sytuacji odpowiedzi na następujące pytania: „Czy gdyby w tej chwili, zamiast tej dominującej emocji, pojawiła się we mnie inna emocja, to czy nie było by to dla mnie bardziej korzystne?” Pokażmy to na przykładzie Stefana i Grażyny. „Ale mnie to wkurza – mówi sam do siebie Stefan w obliczu jakiegoś wydarzenia – ale czy czasem gdyby się teraz zaczął martwić zamiast wkurzać nie było by to bardziej pomocne? Bo i owszem to że skończyło się masło szalenie mnie wkurza, ale w tym wkurzeniu zapominam, że sama złość nie rozwiąże problemu. Kiedy bym się trochę o brak masła pomartwił, to wraz z tym zmartwieniem mogła by się pojawić troska (tu Stefan sięgnął do chińskiego systemu Wu Xing, gdzie troska jest wymieniana jako wysoka, pozytywna energia zmartwienia). A kiedy pojawiła by się troska, to dużo łatwiej było by wciągnąć spodnie i nie czekając na awanturę z Grażyną i przerzucanie się winą po prostu polecieć do sklepu po masło?” Teraz przyjrzyjmy się Grażynie odpalającej zmartwienie o to, czy ze związku ze Stefanem coś w ogóle na przyszłość wyjdzie. „No martwię się strasznie – mówi Grażyna – bo nie wiem czy nie marnuję z tym gamoniem czasu. Ale gdyby tak zamiast zmartwienia odpalić złość (tym razem Grażyna sięga do Wu Xing w którym wysoką wibracją złości jest siła), to mogłabym trochę silniej zaakcentować moją wizję tego związku, czasem tupnąć nogą, co Stefana przywróci nieco z chmur na ziemię, bo przecież drugiej takiej naiwnej to ten gaciowy łobuz nie znajdzie”. Oczywiście obydwa powyższe przykłady zostały uproszczone i przerysowane, by pokazać, że po pierwsze istnieje możliwość skorzystania z innych kolorowych pól twistera niż te, do których przywykliśmy a po drugie, że za tym rozwiązaniem może kryć się dużo większy wachlarz możliwości obsługi tego z czym się w życiu zmagamy. Ale nie musimy koniecznie w tym drugim etapie sięgać do proponowanego przez mnie sposobu z wykorzystaniem wysokich i niskich energii przypisanych do emocji w systemie Wu-Xing. Możemy skorzystać z metody proponowanej przez dr Boyes, która podaje tutaj dość proste narzędzie. Otóż kiedy pojawia się w nas dominującą emocja wystarczy wypowiedzieć na głos nazwę innej emocji, co do której podejrzewamy że w tej sytuacji mogła by być bardziej adekwatna i obserwować reakcję naszego ciała. Jeśli nasze ciało w danej sytuacji na samą nazwę innej emocji zareaguje widocznym poruszeniem to jest to wyraźny sygnał, że być może ta wywołana przez wypowiedzenie wyłącznie jej nazwy emocja bardziej pasuje do bieżącej sytuacji niż emocja dominująca, w której właśnie jesteśmy pogrążeni i do której przywykliśmy. 

Niezależnie jednak od tego, na który z tych sposób się zdecydujemy warto ich spróbować, bo wyjście z emocjonalnego twistera jest możliwe tylko wówczas, kiedy do tego wyjścia użyjemy innych pól niż to, na którym właśnie stoimy. 

Pozdrawiam

#217 Kiedy starania przekraczają rezultat, czyli efekt asymptoty

Efekt asymptoty: kiedy starania przekraczają rezultat

Nazwa asymptota pochodzi z matematyki i pojawia się w wykresach funkcji i niestety – ku przerażeniu własnym – muszę najpierw wytłumaczyć o co z tymi asymptotami chodzi, byśmy mogli przejść dalej. A chodzi o tzw. granice nieskończone funkcji, czyli taką wartość, do której osiągnięcia wynik funkcji coraz bardziej się zbliża, ale nigdy ich nie przekracza. Czyli upraszczając – niech matematycy mi wybaczą – im więcej miejsc po przecinku byśmy nastawiali do obliczeń, im bardziej dokładnie byśmy chcieli daną funkcję policzyć, tym jej wynik będzie się bardziej zbliżał do na przykład liczby jeden, ale nigdy jej jednocześnie nie osiągnie. Uff. Powiedzmy że wytłumaczyłem. Jednak dla naszych potrzeb zapamiętajmy jedno – asymptotą w uproszczonym psychologicznym kontekście określana jest taka granica podejmowanych działań, po której przekroczeniu zwroty z energetycznej inwestycji zaczynają być coraz niższe i coraz bardziej nieadekwatne do włożonej w te działania energii. W tym znaczeniu asymptoty wymieniane są na przykład przez badaczy procesu uczenia się. Tutaj spróbujmy pokazać to na przykładach. Oto wyobraźmy sobie gitarzystę, który uczy się tzw przelotów pentatonicznych czyli zaiwaniania palcami po gryfie gitary w tę i z powrotem grając wyłącznie dźwięki pięciostopniowej skali po kolejnych oktawach od najniższych możliwych dzięków na gryfie po najwyższe i z powrotem. Teraz dajmy nato, że nasz delikwent ćwiczy tak przez miesiąc po pięć godzin dziennie. Kiedy obserwujemy z boku jego umiejętności to widzimy, że w ciągu tego miesiąca gość zaczyna osiągać imponujące efekty: coraz rzadziej się myli i coraz precyzyjniej trafia we właściwe dźwięki, a cała skala pentatoniczna wychodzi mu coraz płynniej. Powiedzmy, że po miesiącu tej harówy nasz gitarzysta opanował pentatonikę w taki sposób, że gra ją z zamkniętymi oczami, nawet kiedy wkurzona żona grozi rozwodem a niewyprowadzony pies zaczął lać mu w trakcie grania na spodnie. Ale pomimo całkiem niezłego opanowania tego ćwiczenia gość nie ustaje w wysiłkach i kolejny miesiąc zaiwania po gryfie – przypomnijmy: po pięć godzin dziennie. My zaś jako zewnętrzny obserwator tego procesu zauważamy, że wzrost umiejętności i owszem wciąż się pojawia ale jego tempo wyraźnie zwolniło. Kiedy delikwent spędza trzeci miesiąc katując gitarę i swoje palce zewnętrzny obserwator widzi, że zmiana która nastąpiła w jego umiejętnościach staje się coraz to mniej zauważalna. Możemy więc powiedzieć, że w tym trzecim miesiącu morderczy wysiłek katowania gryfu przynosi już tak niewielkie zmiany w jego technice gry, że zaczynamy uznawać, że tenże wysiłek przestał być adekwatny do osiąganego rezultatu. Innymi słowy tak niewielki rezultat został okupiony olbrzymim wysiłkiem, który nie jest tego rezultatu wart. Przy czym dodajmy – pan gitarzysta nie szykuje się na mistrzostwa świata w pentatonice, a jedynie chce zaimponować kumplom z garażowego zespoł., po czym pojawia się na próbie z opuszkami palców twardymi jak pancerz Rudego 102 i okazuje się, że zawala pierwszy numer, bo ma problem by zmieścić się w takcie z przekładkami akordów, bo tej sztuki przez ostatnie miesiące akurat nie ćwiczył. Efekt asymptoty więc w procesie uczenia się to ten moment, w którym wysiłek wkładany w naukę przestaje przynosić adekwatne efekty. Skoro już wiemy na czym polega ten efekt w uczeniu się to spróbujmy go pokazać na innym polu. Wyobraź sobie, że bierzesz teraz kartkę papieru i twoim zadaniem jest rozpisanie planu twoich zajęć na jutrzejszy dzień, przy czym czas wyznaczony na to zadanie to pół godziny. Zaczynasz więc rozpisywać w punktach czynności, które planujesz. Okazuje się, że napisanie najważniejszych z nich zajmie się powiedzmy pięć minut, po którym to czasie twój plan jest z grubsza gotowy. A zostało jeszcze dwadzieścia pięć minut przeznaczonego na to zadanie czasu. No dobrze, to może jeszcze doszlifujemy plan. Ile więc zajmie ci to doszlifowanie i rozpisanie na przykład czynności towarzyszących? Powiedzmy że kolejne pięć minut. A co z pozostałymi dwudziestoma? Można i owszem przeznaczyć ten czas na rozpisywanie sekwencji ruchowych, czyli planowane jutro zaparzenie sobie herbaty rozpocząć od opisu: „wyciągam rękę z kieszeni, rozglądam się za kubkiem itd”. Ale czy to cokolwiek zmieni? Czy jeśli przez kolejne dwadzieścia minut będziesz główkować nad tym co by tu jeszcze do tej kartki dopisać to spowoduje jakąś wyraźną różnicę w twoim planie dnia? I owszem plan będzie profesjonalny, doskonały i w diabły szczegółowy, ale czy aby na pewno musi taki być? Już się orientujemy, że te dwadzieścia pozostałych minut jedynie zbliżają nas do czegoś, do czego tak szczegółowe zbliżenie nie jest nam potrzebne, a jedynie marnuje naszą energię przynosząc w zamian zbyt małe efekty, by taki wydatek energetyczny i czasowy był uzasadniony. Teraz drugie ćwiczenie – weź tę samą kartkę i narysuj na niej linię czasu od zera na początku do 30 minut na końcu linii i spróbuj się zastanowić gdzie na tej linii znajduje się punkt (w kontekście poprzedniego zadania z planowaniem dnia), do którego włożona w zadanie energia była adekwatna, a po którym już tak naprawdę sprawy nie posuwały się wyraźnie do przodu. Nie ma znaczenia, czy uznajesz, że to była piąta czy siódma minuta zadania. Znaczenie ma jedynie to, że w ten sposób odkrywasz swój punkt, w którym – i tu zacytujmy dr Marty’ego Nemko, kalifornijskiego psychologa i autora psychologicznych poradników – pojawia się świadomość asymptoty, czyli malejących zwrotów. Punktu – jak podpowiada Nemko – po którym nasz wkład w postaci na przykład dodatkowego myślenia, dodatkowych działań zaczyna przynosić coraz mniejsze korzyści. 

Efekt asymptoty jest obecny w naszym życiu dużo częściej niż nam się wydaje, ale na użytek tego mini-wykładu postanowiłem pokazać go w jednym obszarze ale niestety coraz częściej się pojawiającym. Oto wyobraźmy sobie osobę, która postanawia oddać się rozwojowi duchowemu. Rozgląda się po otaczającym świecie szukając inspiracji podpowiadających, w którym kierunku najlepiej swój rozwój popchnąć. Do jej rąk trafia książka – dajmy na to któregoś ze wschodnich mistyków, którego nauki spisano byśmy po kilkuset latach mogli z nich również skorzystać. Ta osoba czyta więc tę książkę z wypiekami na twarzy i mówi: „O, ale super, to jest to czego mi było trzeba”. Następnie w trzy tygodnie później bohater naszej opowieści trafia na kolejną książkę – tym razem afrykańskiego szamana o roli przewodników duchowych na naszej ścieżce. „O super” – mówi nasz bohater zaczytując się w swym nowym odkryciu. W kolejnych tygodniach jego biblioteczkę zaczynają wypełniać kolejne dzieła. Jest już tam wszystko: reiki, podróże astralne, chiromancja, pranajama. Dżinizm sąsiaduje z Kabałą, a Kahuni z Szeptunkami. Delikwent ma już łeb jak sklep – wie wszystko, wszystko ze sobą powiązał, wszystko mu się zgadza i iskrzy i wchodzi na etap, który definiowany jest jako naczytanie się książek o żabkach i na siłę interesowanie tym innych. Teraz postawmy się w roli zewnętrznego obserwatora takiej osoby. Co odkryjemy? Otóż kiedy była na początku drogi rzeczywiście zainteresowanie rozwojem przyniosło w jej życiu zmiany – pojawił się większy dystans, większe zrozumienie, mniejsze problemy z emocjami i większa empatia. Czy jednak te pozytywne zmiany postępują wraz z każdą kolejną wchłonięta ideą? Czy wkładany wysiłek w poznawanie coraz to nowych ezoterycznych gałęzi na pewno w tym wypadku się opłaca, czy jedynie czyni naszego delikwenta coraz bardziej szalonym, któremu nie tyle że odjechał pociąg ale odjechał mu cały peron? A teraz inny przykład innej osoby – to z kolei przeżuwaczka treści para duchowych z internetu. Na początku, kiedy znalazła stronę o białym szumie i zaczęła z niego korzystać na przykład podczas uczenia się do egzaminu rzeczywiście dawało to efekty – uczyła się szybciej i kosztowało ją to mniej stresu. Teraz jednak już po cztery godziny dziennie napiernicza oddechy holotropowe, potem godzinę odprawia ceremonię parzenia kakao ze świeczkami Hopi w uszach a na kolejne dwie godziny zanurza się w wannie z lodem. I znowu pobawmy się w zewnętrznego obserwatora. Czy taki system rzeczywiście się domyka w bilansie energetycznym? Czy włożony wielogodzinny wysiłek na pewno przynosi adekwatne efekty? Czy aby na pewno w rozwoju duchowym chodzi o to by kilka godzin dziennie katować się jakimś wyzwaniem, bez osiągania konkretnego efektu w zmianie jakości naszego życia?

Oczywiście obydwa powyższe przykłady nieco przejaskrawiłem, ale wyłącznie po to, by pokazać, jak ważny może być moment, kiedy w naszym życiu przegapiamy wskazywany przez dr. Nemko punkt malejących zwrotów, czy też wyłącznie marnujące naszą energię i czas zbliżanie się do konkretnej asymptoty. I co najciekawsze: efekt asymptoty pojawia się na naszej drodze nie tylko i wyłącznie w procesie uczenia się, próbach własnego rozwoju, czy pracy nad dowolnym projektem – od tych najprostszych jak pisanie planu zadań na kolejny dzień, do tych bardziej skomplikowanych jak próba osiągnięcia dużego kudłatego celu. Efekt asymptoty pojawia się również w naszych relacjach – na przykład wówczas, kiedy wkładany olbrzymi wysiłek w ich utrzymanie z czasem przynosi coraz to mniej wyraźne efekty. W naszej karierze zawodowej, kiedy nasze starania i wypruwanie sobie zawodowych flaków posuwają nas do przodu o zbyt mało wyraźny odcinek w stosunku do włożonej energii. Niestety tego efektu nie da się z życia pozbyć, bo życie, jak i matematyka nieubłaganie rządzą się swoimi zasadami. Naszą rolą zaś pozostaje to, by naszych asymptot po prostu nie przegapiać, bo kiedy się pojawiają są najlepszym wskaźnikiem tego, że coś ewidentnie robimy nie tak i czas przestać, zawrócić, czy zacząć po prostu z innej strony od nowa. Inaczej cała masa naszej życiowej energii staje się tak naprawdę mało produktywnie tracona. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/how-do-life/202109/the-asymptote-effect

#218 Pułapka domestykacji

Słodko gorzki smak domestykacji

Wyobraźmy sobie pewną odległą planetę, na której bliżej nam nieznani kosmici przeprowadzają od wielu stuleci społeczny eksperyment polegający na promowaniu określonych społecznych cech w danych środowiskach. Eksperyment jest tam tak powszechny, że już nawet nie nazywa się go eksperymentem ale po prostu społeczną rzeczywistością. Zajrzyjmy dla przykładu do pewnej wyższej uczelni, w której główny zarządzający w od lat dobiera zespół współpracowników w taki sposób, by dominowały w nich takie cechy jak uległość, w miarę giętki kręgosłup, brak oporów przed stawianiem korzyści własnej nad zasadami moralnymi czy budowaniem relacji w zespole i w końcu cecha najważniejsza czyli poziom intelektu niższy od pryncypała, by sam głównodowodzący nie musiał czuć intelektualnego zagrożenia ze strony swoich podwładnych. Ta strategia zaś oznacza, że jeśli w zespole pojawia się osobnik odbiegający od powyższego wyznacznika cech, to po prostu nie jest awansowany, otrzymuje najniższe uposażenie i najmniej istotne zadania do wykonania. Dzięki czemu sam wkrótce się orientuje, że nie ma tu czego szukać i zwalnia etat, by zajął go ktoś posiadający promowane przez szefa cechy. Nie trzeba nawet wielu lat, by zespół pracowników nie tylko działał ściśle pod dyktando zarządzającego, ale jeszcze był naprawdę uradowany tym, że może w takim procederze uczestniczyć. A dzieje się tak dlatego, że główną ideą tego społecznego eksperymentu jest uzyskanie takiego wzorca, w którym wymienione wcześniej cechy stają się obowiązującą normą. Nikt więc nie widzi problemu w tym, że wszyscy skrupulatnie wykonują polecenia szefa – nawet te najgłupsze, czy w tym, że kiedy przychodzi czas końca kadencji zarządu uczelni wszyscy pracownicy jednomyślnie głosują na tego samego szefa co zawsze. Kosmiczni antropolodzy – a pamiętajmy, że wciąż jesteśmy na zupełnie przeze mnie zmyślonej obcej planecie pełnej zielonych stworków – zauważyli, że z czasem w społeczeństwie zaczęły się pojawiać również zmiany cech fizycznych, bo przecież eksperyment nie jest wyłącznie prowadzony na jednej uczelni, ale we wszyskich możliwych instytucjach, firmach, czy jakichkolwiek zbiorowiskach – grupach mikro i makro społecznych. Te zmiany cech fizycznych to na przykład to, że kosmici zaczęli inaczej się poruszać i przybierać inne pozycje sylwetki – takie, w których łatwiej się komuś ukłonić, schylić głowę, czy w pochylonej pozycji przyjąć na siebie wyrazy niezadowolenia swoich szefów, a dodajmy że są opierniczani często i gęsto. Kiedy się chodzi wiecznie z pochyloną głową to nie trzeba jej pochylać, kiedy ktoś na nas krzyczy, więc jest to dość wygodna i co najważniejsze pragmatyczna pozycja, bo jej stosowanie powoduje, że zmniejsza się prawdopodobieństwo, iż wysoko uniesioną głową wydzierającego się na nas szefa jeszcze bardziej się urazi, czy rozwścieczy. Żyje się łatwiej, a ci z najniżej opuszczoną głową mogą się cieszyć najwyższymi nagrodami pod postacią lepszych pensji, stanowisk czy wyższych i nie najskrupulatniej rozliczanych delegacji. Wydawało by się, że taki eksperyment w końcu doprowadzi do społecznego rozwarstwienia na wąską grupkę zarządzajacych i olbrzymią grupę wiernych poddanych. Jednak społeczny wzorzec pożądanych cech powoduje, że fizyczny efekt pochylenia głowy pojawił się we wszystkich przypadkach, bo nawet bardzo ważny szef ma zawsze nad sobą jeszcze ważniejszego szefa, przed którym opłaca mu się schylać głowę. No dobrze – czas skończyć tę czystą i szaloną jednocześnie grę naszej socjologicznej wyobraźni i spróbować nazwać opisany wyżej efekt pochylenia głowy. Nazwijmy go efektem oswojenia, czyli domestykacji posługując się przykładem już nie ze zmyślonego kosmosu, ale z obszaru tresury dzikich zwierząt. Teraz zastanówmy się przez chwilę, czy istnieje taka możliwość, byśmy mogli w powyższy sposób oswoić jakiś gatunek wcześniej nieokiełznanych dzikich drapieżników, by stadnie merdały ogonami na nasz widok, jadły nam z ręki i po tychże rękach lizały, byśmy mogli je dowolnie brać na ręce, głaskać i tarmosić jak pluszowe przytulanki? Brzmi trochę dziwnie, prawda? Sięgnijmy więc do prawdziwego eksperymentu, który rozpoczęto w Nowosybirsku w roku 1959 tym i który to eksperyment trwa do dzisiaj. Zapoczątkował go genetyk i zoolog Dymitri Bielajew ówczesny dyrektor Instytutu Cytologii i Genetyki Radzieckiej Akademii Nauk, który chciał zrozumieć w jaki sposób dzikie i drapieżne wilki stały się na przestrzeni historii udomowionymi psami. Jednak Bielajew do swojego eksperymentu nie wykorzystał wilków ale dzięki introdukcji licznie występujące na terenach Syberii lisy srebrne, które poddano procesowi domestykacji, czyli udomowienia. Najpierw stworzono listę cech i wskaźników pozwalających ocenić nastawienie lisów do człowieka w badanym stadzie i z całego stada wybrano dziesięć procent osobników, które przejawiały zestaw najbardziej pożądanych cech – były spokojniejsze i mniej agresywne od innych oraz co najważniejsze: najbardziej przyjacielsko nastawione do człowieka. Następnie wyłącznie te wybrane lisy przeznaczono do programu rozrodczego, w którym miały krzyżować się ze sobą by przekazać kolejnemu pokoleniu swoje cechy odróżniające je od pozostałych przedstawicieli gatunku. Ten proceder powtarzano w każdym kolejnym pokoleniu lisów wybierając z nich za każdym razem wyłącznie dziesięć procent przestawicieli o najwyższych wskaźnikach pożądanych cech w dalszych celach prokreacyjnych. Okazało się, że już w szóstym pokoleniu od rozpoczęcia eksperymentu Bielajewa pojawiły się lisy, które lizały ludzi po rękach i które można było brać na ręce, głaskać i przytulać. Ta niewielka liczba lisów skamlała na widok odchodzącego człowieka i merdała ogonami kiedy ponownie się do nich zbliżał. W pierwszych dekadach eksperymentu ta proludzka grupa lisów stanowiła zaledwie dwa procent populacji, ale już w roku 2021, a eksperyment trwa nieprzerwanie do dzisiaj i jest kontynuowany przez naukowych spadkobierców Bielajewa, ta grupa stanowi już 75% populacji lisów, na których przeprowadzany jest ten eksperyment. Co zaś istotne, to to, że okazało się, że w tej proczłowieczej części eksperymentalnych lisów zaczęły się pojawiać zmiany cech fizycznych, które przewidział sam Bielajew wskazując na tzw. syndrom udomowienia. Są to bardziej obwisłe uszy niż u pozostałych, krótsze i bardziej zakręcone ogony, wydłużony sezon reprodukcyjny, centkowane futro, obniżony poziom hormonów stresu i odmłodzone rysy dające się zauważyć zarówno w budowie głowy, jak i całego ciała. 

Dlaczego najpierw zawracam wam głowę kosmitami, a potem opowiadam o lisach? Ta zagadka wyjaśni się bardzo szybko – wystarczy, że przyjrzymy się wynikom ostatnich badań genetycznych porównujących zmiany zachodzące w ssakach (w tym w naczelnych, czyli również z ludziach) na poziomie genetyki towarzyszące syndromowi udomowienia. I tutaj zacytujemy dr Lee Alana Datkina, który mówi, że w porównaniu z poprzednimi pokoleniami ludzie obecnie: wykazują postępującą feminizację rysów twarzy, a ostatnie badania genetyki molekularnej komórek grzebienia nerwowego sugerują możliwy mechanizm zmian związanych z syndromem udomowienia”. Co więcej: „w porównaniu z innymi naczelnymi mamy również wydłużony stan młodociany i wykazujemy względne młodociane cechy przez dłuższy czas.”. Czyżby to oznaczało, że na początku tego mini-wykładu wcale nie mówiłem o kosmitach? I co najciekawsze eksperyment Bielajewa na lisach skłonił go do identycznych wniosków i to już przed wieloma dekadami. Utrzymywał on, że człowiek jest gatunkiem, który sam siebie udomawia. Twierdził że środowisko społeczne stworzone przez samego człowieka stało się dla niego całkiem nowym środowiskiem ekologicznym, co doprowadziło do powstania nowych presji związanych z doborem naturalnym. Bielajew postawił hipotezę, że „w tych warunkach dobór naturalny wymaga od jednostek pewnych nowych właściwości: posłuszeństwa wobec wymagań i tradycji społeczeństw, oraz promowanych zachowań społecznych”. A to oznacza, że z każdym kolejnym pokoleniem stajemy się coraz bardziej podatni na konkretne oczekiwania, które się przed nami stawia, konkretny rodzaj myślenia, czy na informacyjne zabiegi manipulacyjne, które mają nas skłonić do pożądanych zachowań. To zaś powoduje, że z biegiem czasu będzie rósł procent osobników, którzy za normę, wwięc coś przed czym nie trzeba się wzdrygać, ani czego wstydzić, będą uważali lizanie swoich panów po rękach. I nie mam tu na myśli wyłącznie srebrzystych lisów. 

Gdzie tu problem ktoś powie – przecież z perspektywy człowieka lis, którego można przytulić i który merda ogonem na powitanie jest taki słodki i na pewno fajniejszy od drapieżników. Kiedy jednak popatrzymy na sprawę z perspektywy lisa to dostrzeżemy, że wraz z pojawieniem się obwisłych uszów i dłużej utrzymających się młodzieńczych cech w wyglądzie odebrana im została wolność. Bo syndrom domestykacji ma również swoją ciemną stronę mocy – zawsze odbywa się w społecznej klatce. I nawet kiedy ta klatka miała by być cała ze złota wciąż pozostaje klatką. 

Niestety najprawdopodobniej procesu ludzkiej domestykacji nie da się już zatrzymać. Każde kolejne pokolenie będzie bardziej skore do poddawania się czyjejś woli a jedyną na to reakcją będzie co najwyżej kładzenie coraz bardziej obwisłych uszu po sobie. Jedyne zaś co możemy zrobić w tej sytuacji, to być świadomi tego procesu. Obserwować i zwracać uwagę na jego przejawy i zawsze podejmować autonomiczne, odpowiedzialne decyzje, czy aby na pewno chcemy brać w tym lisim eksperymencie udział płacąc własną wolnością i samostanowieniem za… Tutaj wstawmy trzy kropki, by każdy indywidualnie mógł dokończyć to zdanie.

Pozdrawiam

#219 Stres wtórny

Stres wtórny, postępująca choroba cywilizacyjna

Zacznijmy od przykładu. Oto Stefan i Grażyna pewnego piątkowego poranka przy porannej kawie oddają się pogawędce. „Ty, Stefan – zagaduje Grażyna – coś taki naburmuszony?”. „A bo jak pomyślę o tym Zdzichu z pracy, tym kierowniku – to mnie krew zalewa. Wyobraź sobie naczytał się z jakiejś książki co robią psychopaci i teraz ćwiczy skubany.” „A nie idziesz dzisiaj do roboty?” – dopytuje Grażyna. „Nie, bo mnie Zdzichu na zdalną przerzucił, a że głupek to i nie dał nic do roboty. A jak nie mam się czym zająć to mnie zaraz wszystko stresuje – dopowiada Stefan – patrz za okno jak ten plac wyremontowali – znowu sam beton, a zanim te drzewka w donicach wyrosną, to już będziemy wąchali kwiatki od spodu. A ty widzę też niespecjalnie w sosie? – tu Stefan zwraca się do Grażyny. „No bo jak się naoglądam telewizora przed snem to nie mogę zasnąć. Już nie wiem czy to była relacja z procesji czy z manifestacji, wszędzie się tłuką. Powodzie, szusze, plagi egipskie i  w całym Norfolk nie ma już benzyny. Ludzie biją dzieci, krowy puszczają metanowe bąki, a ta cwaniara z telewizora się w ogóle nie starzeje. Jak żyć. Jak tu się wyspać?”

Dostrzegliście różnicę w naszych marudzących i zwierzających się nawzajem z życiowego stresu bohaterach? Można by powiedzieć, że stres to stres i jego źródło ma dużo mniejsze znaczenie niż poziom destrukcji naszego emocjonalnego dobrostanu, który sobie za pomocą stresu serwujemy. Jednak okazuje się, że i owszem stres jest stresem i na poziomie hormonalnym, w procesie nadmiernej produkcji kortyzolu wyrządza nam te same szkody, ale charakter źródła stresu zaczyna mieć znaczenie wówczas, kiedy systemowo odpalana jest jego emocjonalna obsługa. Wróćmy więc do różnic pomiędzy stresorami Stefana i Grażyny, które przebiegają w perspektywie doświadczenia. Otóż w śledzonej przez nas krótkiej rozmowie Stefan zadeklarował stresory, które wiążą się z jego osobistym doświadczeniem – zarówno przeszłym, jak i tym, które system przewiduje w przyszłości. 

U Grażyny jest dokładnie odwrotnie. Wymienia ona stresory, które są pozbawione osobistych doświadczeń – zarówno tych pochodzących z przeszłości, jak i tych projektowanych przez nią na przyszłość. Mimo to jednak Grażyna – jak mówi – nie potrafi zasnąć po ekspozycji na negatywne informacje medialne. Stresuje ją to co się dzieje nie w bezpośrednim jej otoczeniu i czego będzie mogła doświadczyć, ale to co się dzieje w bardziej odległej przestrzeni. Na przykład krzywda innych ludzi, społeczne protesty czy brak benzyny w Norfolk, podczas gdy Grażyna tankuje raz w tygodniu na stacji benzynowej przy trasie 580 mniej więcej na wysokości Bożęcina. Nawet jeśli założymy, że grażynowy system przetwarzania stresu przewiduje ewentualny wpływ zewnętrznych stresorów na jej potencjalne osobiste doświadczenia, to jest on bardziej mglisty i rozmyty. A to oznacza, że Grażyna w przeciwieństwie do Stefana rejestruje silne stresory, które nie są bezpośrednio związane z własnym doświadczeniem. Dla odróżnienia tych dwóch rodzajów reakcji stresowych przyjmijmy nazwę pojawiającą się w specjalistycznych opracowaniach – stresu pierwotnego oraz stresu wtórnego, bo samo rozróżnienie tych dwóch stresów będzie niezbędne w tym, w jaki sposób będziemy w stanie nauczyć nasz system by sobie z takimi stresami poradzić – na przykład obniżając ich destrukcyjny wpływ na organizm do mniej szkodliwego poziomu. 

Stres wtórny najczęściej pojawia się w badaniach pracowników socjalnych lub psychoterapeutów w kontekście ich efektywności zawodowej, bo są to zawody, których przedstawiciele doświadczają najczęściej stresu nie związanego bezpośrednio z własnymi doświadczeniami, ale z doświadczeniami innych ludzi – swoich klientów, pacjentów czy podopiecznych. Jedno z takich badań przeprowadzili naukowcy w połączonych siłach afrykańskich uniwersytetów, zaś przedmiotem badań była grupa pracowników socjalnych. Próbowano ustalić czy i jaki wpływ ma określony poziom stresu wtórnego, którego źródła pochodzą z doświadczeń innych osób, na tzw. życiowy dobrostan oceniany m. in.  w perspektywie panowania nad środowiskiem życiowym, samoakceptacji czy perspektywie świadomości celu życiowego. Sam zaś wtórny stres oceniano na podstawie trzech składowych – emocjonalnego pobudzenia w ekspozycji na informację o cudzych traumatycznych doświadczeniach, tendencji do unikania takiej ekspozycji oraz wykazywanych potrzeb ingerencji w przypadki cudzych traum. Okazało się, że występowanie wszystkich tych trzech aspektów oraz każdego z osobna było ujemnie związane z życiową satysfakcją, w tym z posiadaniem wyraźnego celu życia, panowaniem nad środowiskiem oraz samoakceptacją. Im zaś któryś z aspektów przybierał silniejszą formę tym jego negatywny wpływ stawał się większy. Przetłumaczmy teraz wyniki tego badania na przykład z Grażyną. Wskazują one, że poddając się stresowi wtórnemu, czyli stresując się informacjami niemającymi bezpośredniego związku z jej osobistym doświadczeniem, Grażyna będzie odczuwała coraz to mniejszą satysfakcję z własnego życia. Będzie się u niej zmniejszało zarówno poczucie celowości jej życia, poziom panowania nad środowiskiem, czyli tak naprawdę to, w jaki sposób Grażyna ogarnia to, co się w jej życiu dzieje oraz jej samoakceptacja. To zaś ostatnie oznacza, że wraz z upływem czasu pojawi się u niej coraz większy autokrytycyzm, poczucie wstydu związane ze świadomością własnych niedoskonałości (w tym również fizycznych) a w końcu kreatywna inercja. I będzie się tak działo nie tylko i wyłącznie wówczas kiedy Grażyna będzie się zmagała z emocjonalnym stresowym pobudzeniem podczas słuchania stresujących informacji, ale również wówczas, kiedy będzie starała się ich uniknąć i zamieść pod dywan, jak również – i tu chyba największa niespodzianka – kiedy będzie się starała zaingerować w coś, co nie tylko nie jest związane z jej osobistym doświadczeniem, ale przede wszystkim w coś na co nie ma wpływu. I tutaj znajduje się klucz z jednej strony do zrozumienia fundamentów naszego życiowego stresu, a z drugiej strony otwierający jedyne możliwe drzwi prowadzące do jego okiełznania. Ludzie doświadczający stresu pierwotnego, czyli bezpośrednio związanego z ich osobistymi doświadczeniami w olbrzymiej większości przypadków mają na to wpływ. Chociażby taki, że mogą zmienić środowisko swoich osobistych doświadczeń czy zakończyć relacje, które za pierwotnym stresem stoją. Oczywiście możliwości dokonania zmiany znajdują się na różnych poziomach i zależą od wielu indywidualnych i środowiskowych czynników, ale to co najważniejsze to to, że w zdecydowanej większości przypadków istnieją. Problem ze stresem wtórnym jest taki, że jego źródło znajduje się poza naszym wpływem, a więc niezależnie od naszej reakcji (jak pokazały badania: pobudzenia, unikania czy prób ingerencji) ono się nie zmieni, bo nie mamy nań wpływu. Jak widzimy więc w tych dwóch przypadkach – stresu pierwotnego i wtórnego – mimo ich tak samo silnego destrukcyjnego działania na nasz system, zmieniają się możliwości ich systemowej obsługi. W stresie wtórnym, w przeciwieństwie jednak do pierwotnego, sprawa jego obsługi jest trochę bardziej skomplikowana, bo wiemy już, że czegokolwiek byśmy nie zrobili, to i tak nic nie da a jedynie spotęguje destrukcyjne skutki stresu. Czy to oznacza, że stres wtórny należy pozostawić bez jakiejkolwiek reakcji. Otóż nie, bo wyjściem z tej wydawałoby się patowej sytuacji nie jest nic nie robienie ale zamiana kontekstu nieosobistego doświadczenia w osobiste. I tutaj aż się prosi o przypomnienie rozwiązania wskazywanego przez Coveya – tak tego samego, którego teorię postaw przywoływałem w wykładzie 101. Otóż Covey już w 1989 roku sformułował teorię kręgów wpływu, zgodnie z którą nasze życie toczy się w trzech kręgach: rzeczy dla nas ważnych na które mamy wpływ, rzeczy dla nas ważnych, na które nie mamy wpływu oraz rzeczy dla nas nieważnych, na które nie mamy wpływu. Oczywiście pierwszy krąg otacza nas najciaśniej, a każdy kolejny obejmuje coraz to większą życiową przestrzeń. Problem wg Coveya najczęściej pojawia się w sytuacjach, w których próbujemy dokonywać ingerencji w trzeci i drugi krąg, gdzie spotykamy się zawsze ze ścianą. Tam po prostu to co robimy niczego nie daje, niczego nie zmienia a jedynie pozbawia nas energii. Kiedy jednak uświadamiamy sobie ten mechanizm, zaczynamy być zdolni do przeniesienia energii naszych działań wyłącznie do pierwszego kręgu, czyli obszarów które są dla nas jednocześnie ważne i takie, na które mamy wpływ. Tam zaś pojawia się efektywność i skuteczność, która jest nie do osiągnięcia w pozostałych kręgach. Teraz przełóżmy teorię Coveya na obsługę stresu wtórnego. Tutaj również wszelkie podejmowane działania w obszarach znajdujących się poza naszymi osobistymi doświadczeniami odbiją się od ściany braku wpływu. A to oznacza, że kiedy przejmujesz się czyjąś krzywdą, czy też unikasz informacji o takiej krzywdzie albo próbujesz w nią ingerować najprawdopodobniej jedynie powiększysz swój stres i konsekwentnie będziesz tracić życiową satysfakcję. W tej sytuacji wyjściem nie jest zaprzestanie działań w ogóle ale przeniesienie ich do ciaśniejszego kręgu, czyli do obszaru rzeczy ważnych na które masz wpływ. Pokażmy to na przykładzie. Oto Grażyna i Stefan jadą samochodem i słuchają informacji o pogarszającym się klimacie. Grażyna pogrąża się w stresie i nawet nie zauważyła jak Stefan zatrzymał samochód i wysiadł. Grażyna rozgląda się dookoła i dopiero po chwili orientuje się, że Stefan podchodzi do stojącego przed nimi w korku innego samochodu, z którego przed chwilą kierowca wyrzucił na ulicę zużytą serwetkę. Stefan podnosi serwetkę, uprzejmie puka do szyby od strony kierowcy i kiedy ta się otwiera wrzuca zużytą serwetkę z powrotem jej właścicielowi, po czym spokojnie wraca do swojego samochodu. Oczywiście Stefan stworzył zagrożenie w ruchu, złamał przepisy, naraził się być może na bójkę z wkurzonym troglodytą. Ale kiedy spojrzymy na ten czyn z perspektywy wtórnego i pierwotnego stresu, to precyzyjnie widzimy na czym polega zmiana kręgów reakcji i przeniesienie jej z kręgu „nie mam wpływu” do kręgu „mam wpływ” czyli dodanie do źródła stresu aspektu osobistego doświadczenia. To dlatego właśnie ludzie, którzy słuchają negatywnych wiadomości zawsze poczują się w konsekwencji gorzej od tych, którzy postanawiają zamienić stres wtórny na pierwotny i w reakcji na te same wiadomości wychodzą z transparentem na ulicę. Bo nie mamy generalnego wpływu na miejski smog, który za chwilę wraz z nadejściem zimna pojawi się na ulicach naszych miast. Nie możemy machnąć czarodziejską różdżką i go zlikwidować. Ale mamy wpływ na sąsiada, którzy grzejąc nogi przy piecu wysyła do atmosfery pyły zawieszone. Nie mamy bezpośredniego wpływu na wycinanie tropikalnych lasów pod plantację palm na olej palmowy na Borneo niszcząc siedliska orangutanów, ale możemy  przestać obżerać się czipsami, do których produkcji się go używa. Możemy też, jak to zrobił pewien jegomość załadować śmieci wyrzucone do lasu na przyczepę traktora i wrzucić je na posesję ich właściciela. Bo to czy to jedna rzucona przez okno samochodu na ulicę serwetka czy góra śmieci porzuconych w lesie to tylko kwestia skali. 

Ze stresem wtórnym trudno jest sobie poradzić oglądając wyłącznie medialne wiadomości, tym bardziej że jego społeczny poziom rośnie w szalonym tempie i niedługo, o ile to już nie nastąpiło przewyższy społeczny poziom stresu pierwotnego. Jednak kiedy skorzystamy z mechaniki kręgów wpływu i podejmiemy działania wykorzystując aspekt osobistego doświadczenia możemy bardzo wiele zmienić. Nie tylko w obsłudze stresu wtórnego, ale również a może przede wszystkim w świecie.

Pozdrawiam

DOI:10.1080/14330237.2012.10874515

https://www.psychologytoday.com/us/blog/executive-functioning/202109/managing-the-effects-secondary-stress

#220 Triangulacja

Triangulacja: kiedy ktoś wciąga cię w konflikt

Kilka przykładów na początek. Oto scena u szewca. Upierdliwy klient wścieka się, że to nie jego but, kiedy szewc kładzie na ladzie naprawiony trzewik. „Tu jest wyraźnie napisane – klient wymachuje świstkiem papieru – że do naprawy oddałem buty, a więc parę, czyli dwa. A pan mi bezczelnie wciska jeden”. „Ale nie nam drugiego, to kolega naprawiał i odłożył ten jeden” „Co mnie to obchodzi – klient już wrzeszczy – że macie tu taki burdel. Ja chcę drugi but!” Po czym klient wskazuje na osobę czekającą w kolejce tuż za nim „I przez to ludzie w kolejce się niecierpliwią i złoszczą”. „Ja się nie złoszczę – odpowiada Stefan, bo to akurat jemu się zdarzyło być tym oczekującym na swoją kolej klientem – a pan jesteś patafian i krzykacz. Jest dziewiąta rano a mi i szewcowi już się nic nie chce, jak pan tak drzesz japę”. W obliczu braku Stefanowego wsparcia klient traci cały swój rezon i szybko się okazuje, że jednak do naprawy oddano jeden but, a nie dwa i to szewc miał rację a nie nasz kolejkowy nerwus. Stefan wyszedł bez szwanku, bo jego spore gabaryty, w tym brzuch mogący zawstydzić niejedną piłkę lekarską i przylepiony do facjaty spokój w obliczu nieuchronnego, uświadomiły nerwowemu klientowi, że raczej nie ma co fikać. I tu akurat niczego nie zmyśliłem, bo byłem świadkiem tej sceny. Ale przyjrzyjmy się innemu przykładowi – oto kłócący się rodzice. O co? Jak zwykle o pierdoły, ale tym razem żona szarpie za rękaw dziecko i woła, no powiedz ojcu „kto ma rację”. Oto szef w pracy nie jest zadowolony z jednego z nowych pracowników. Woła więc do siebie Edka, który pracuje w tej firmie od samego początku i mówi: „Ty weź powiedz temu nowemu, że jak tak dalej będzie się wolno ruszał, to długo tu miejsca nie zagrzeje, bo jak ja mu powiem, to wiesz, mogą mi puścić nerwy”. Oto tym razem ojciec widząc, jak syn wybił piłką szybę w oknie szarpie go za rękaw i wykrzykuje „Jak matka to zobaczy to ci nogi z… to znaczy, że cię zabije”. Takich przykładów możemy mnożyć, bo doświadczyliśmy ich w życiu steki, jak nie tysiące razy. Zjawisko to nazywa się triangulacją i kiedy damy się mu wciągnąć zawsze na tym przegrywamy. Na arenie terminów psychologicznych po raz zdaje się pierwszy pojawiło się za sprawą amerykańskiego psychiatry profesora Murraya Bowena z Uniwersytetu w Georgtown, który pracował nad tzw. Teorią rodziny analizując m. in. systemy rodzinnej komunikacji. Bowen zauważył, że w sytuacjach konfliktowych w rodzinie jako formy zastępczej komunikacji bezpośredniej często używa się osoby trzeciej i dzieje się tak w sytuacjach, w których strona sięgająca po wsparcie osoby trzeciej nie czuje się pewna swojej pozycji, a co za tym idzie siły i wiarygodności swoich argumentów lub uznaje, że jakiś rodzaj komunikatu przekracza jej możliwości samodzielnej emocjonalnej obsługi. Bowen w przykładach swojej teorii najczęściej wskazuje trojkąt złoży z dwójki rodziców i dziecka, w którym dziecko jest triangulowane, czyli stawiane po którejś ze stron rodzinnego konfliktu, bo jest najsłabszym ogniwem relacji rodzinnej pod względem samostanowienia. A więc mówiąc wprost: istnieje niskie prawdopodobieństwo że dziecko się zbuntuje i odmówi uczestnictwa w tym procederze. Do tego samo jest przytłoczone konfliktem rodziców i często daje się podejść w nadziei, że taki zabieg rozwiąże, czy też osłabi konflikt. Twórca teorii rodziny wskazuje na dwa rodzaje triangulacji – dobrą i złą. Ta pierwsza ma miejsce wówczas, kiedy włączenie do konfliktu osoby trzeciej rzeczywiście go łagodzi i przynosi pozytywne efekty. Jednak najczęściej mamy do czynienia z tą drugą, złą triangulacją, w której efekcie konflikt jedynie eskaluje przybierając na sile a sama osoba triangulowana staje się również ofiarą tego konfliktu. Oliwy do ognia tej patowej konfliktowej sytuacji dolał kolejny badacz – amerykański psychoterapeuta Jay Haley formułując w 1977 roku podstawy terapii strategicznej rodzin, w której opisał tzw. zasadę przewrotnego trójkąta, w którym „dwie osoby znajdujące się na różnych poziomach hierarchicznych lub pokoleniowych tworzą koalicję przeciwko osobie trzeciej. To np. „tajny sojusz między rodzicem a dzieckiem, które łączą się, aby podważyć władzę i autorytet drugiego rodzica”. Te zaś tajne sojusze pomiędzy dwiema osobami wymierzone w status lub rację osoby trzeciej są również efektem mechanizmu triangulacji, bo żeby stworzyć tajny sojusz w osobą B przeciwko osobie A, najpierw trzeba osobę B wciągnąć do konfliktu i ustawić po swojej stronie. Ale co najistotniejsze i na co zwraca uwagę dr Guha z Melbourne, psycholog kliniczny specjalizujący się w pracy z ofiarami traumy – triangulacja jest powszechną dynamiką relacji, pojawiającą się nie tylko i wyłącznie w relacjach rodzinnych, ale we wszystkich pozostałych – rownież zawodowych, czy przyjacielskich. Powodami, dla których ludzie tak często wykorzystują triangulację, czyli wciągają w swoje konflikty osoby trzecie są np próby zmobilizowania emocji przeciwko jakiejś osobie, by utrzymywać kontrolę nad konfliktem w środowisku, w którym taka kontrola nie jest pewna i oczywista. Lub poszukiwanie poparcia w obronie słuszności swoich poglądów, szczególnie w sytuacji, w której pojawia się przeczucie, że te poglądy będzie można obalić, podważyć lub mogą zostać zakwestionowane przez inną osobę, ponieważ sam wyznający te poglądy nie dysponuje dostateczną wiarą w to co głosi i o co walczy. Albo też sytuacja, w której dana strona konfliktu wie że przegrywa i łapie się wszelkich możliwych sposób na to, by utrzymać traconą pozycję, nawet kiedy dzieje się to w brew logice czy jest sprzeczne z interesem środowiska lub grupy. Triangulacja więc często jest rodzajem koła ratunkowego, którego poszukuje ktoś udający że umie pływać, podczas gdy w rzeczywistości coraz silniej zdaje sobie sprawę z tego, że tak naprawdę tonie. I to właśnie może być dla nas niezwykle cenną wskazówką naprowadzającą na trop rzeczywistych skutków triangulacji dla osoby, która została wciągnięta w konflikt. Żeby wyjaśnić ten mechanizm wróćmy do kolejki u szewca – rozjuszonego klienta i Stefana tym razem w roli oazy nieporuszonego spokoju. Oto widzimy, że klient wścieka się nie dlatego, że otrzymał jeden naprawiony but a na kartce z zamówieniem widnieje liczba mnoga, ale dlatego, że nie pamięta i nierozpoznaje czy naprawiony but jest rzeczywiście jego. Swój problem więc w celu obniżenia emocjonalnego napięcia, z którym sobie nie radzi zamienia w konflikt z szewcem, żeby to na jego barki przerzucić odpowiedzialność za swój własny problem. Kiedy jednak okazuje się, że taki zabieg nie jest wystarczający by się własnego emocjonalnego napięcia pozbyć, bo szewc dwoi się i troi, a problem pod tytułem „czy to na pewno jest mój but i czy na pewno oddałem jeden a nie dwa” nie zostaje rozwiązany, wówczas klient stara się wciągnąć do konfliktu Stefana oczekującego w kolejce tuż za nim. Kiedy argumentuje że ludzie w kolejce się niecierpliwią i wskazuje na Stefana, jednocześnie implikuje Stefanowi emocje (dokładnie zniecierpliwienie), które mają go umiejscowić w konflikcie z szewcem po stronie nerwowego klienta. Załóżmy teraz przez chwilę, że Stefan połknął by haczyk i powiedział coś w stylu: „No właśnie, panie szewc weź się pan ogarnij, bo ja nie mam całego dnia”, to tym samym klient otrzymał by wzmocnienie w konflikcie z szewcem i mógłby na niego dużo bezkarniej i dużo głośniej krzyczeć. Jednak zastanówmy się co by się stało dalej, czyli w sytuacji, w której finalnie okazało się, że to klient zawinił, bo nie pamięta jaki but przyniósł do naprawy, i czy przyniósł jeden czy dwa. A zatem to on jest też winowajcą przedłużającego się czekania i rosnącej kolejki a nie wyłącznie szewc. Co wówczas musiałby zrobić Stefan? No jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, co nie jest łatwe, bo przecież stając w konflikcie z szewcem po stronie klienta niejako przyjął na siebie odpowiedzialność za to, że racja jest właśnie po stronie klienta a nie szewca. To zaś zepsuło by Stefanowi dzień dużo bardziej niż jedynie dodatkowe kilka minut stania w kolejce. Na szczęście tak się nie stało, bo Stefan nie dał się wciągnąć w triangulację klienta i wziął w konflikcie stronę szewca, czyli zachował się dokładnie odwrotnie niż tego oczekiwał wkurzony klient. I tutaj oddajmy hołd Stefanowej czujności społecznej i przeprośmy go za wyśmiewanie brzucha. Bo z tym brzuchem to mocno przesadziłem. Po prostu Grażyna akurat wyjechała na delegację, więc dzisiaj na śniadanie Stefan zjadł kilogram kokosanek i popił litrem kwaśnego mleka, więc go nieco wydęło. 

Kiedy dajemy się wciągać w triangulację ma to często dla nas dosyć negatywne konsekwencje, co najlepiej wskazują prace zarówno Bowena, jak i Haleya – tyle że ich opracowaniach ofiarami rodzinnej triangulacji są dzieci i traumy, które w ten sposób są im wdrukowywane przez rodziców. Triangulowane dziecko w swej naiwności daje się popuścić i staje po jednej ze stron i kiedy po raz kolejny zostanie nadwyrężone jego zaufanie, na przykład pod postacią przyjęcia odpowiedzialności za coś, co później okazywało się niesłuszne i nieprawdziwe, ale pociągało długotrwałe negatywne emocjonalne skutki, powoli zaczyna się wycofywać i zamykać we własnym świecie tracąc zaufanie do każdego z rodziców. Bo triangulacja najbardziej rani tego, kogo do niej wciągamy. Tak samo dzieje się w triangulacjach pojawiających się w pozostałych relacjach – zazwyczaj za zaangażowanie po jakiejś ze stron prędzej czy później będziemy musieli zapłacić cenę, czy odbyć karę, na którą nie do końca zasługujemy, bo jedyną naszą winą jest często chęć udzielenia wparcia by zażegnać konflikt i jednocześnie swoim wsparciem przynosząc skutek odwrotny do zamierzonego. 

Jak zatem się bronić przed triangulacją? Korzystając z wiedzy o jej zasadach. Po prostu ilekroć staniesz w obliczu sytuacji, w której ktoś usiłuje się tobą posłużyć w konflikcie przeciwko komuś innemu zanim zdecydujesz się na udział w tej relacyjnej szopce najpierw zastanów się dlaczego ta osoba to robi? Dlaczego chce się tobą posłużyć? Jakiego wsparcia ma jej udzielić w danym konflikcie twoja obecność i wzięcie jej strony? Czy aby na pewno ktoś, kto jest pewien swojej racji, swoich argumentów i wiary w słuszność swojej sprawy musi łapać za koło ratunkowe? Czy czasem nie jest tak, że sam akt usiłowania wciągnięcia ciebie w jego konflikt nie odsłania jakiegoś rodzaju ułomności jego stanowiska w tym konflikcie? Już same te wątpliwości, które sami sobie wypowiemy w głowie w obliczu próby triangulacji mogą nas przed nią obronić i zaoszczędzić sporego emocjonalnego dyskomfortu w przyszłości. Wtedy po prostu łatwiej jest odmówić udziały w grze. I nie trzeba – jak nieustraszony kolejkowy Stefan reagować w takiej sytuacji stając dokładnie po drugiej stronie konfliktu, niż ta, która usiłuje nas do konfliktu dokoptować. Wystarczy jedno małe magiczne zaklęcie: „wiesz, czuję się bardzo niekomfortowo będąc świadkiem waszego konfliktu, to sprawa między wami i najlepiej będzie jak sami ją rozstrzygnięcie bez mojego udziału”

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/prisons-and-pathos/202110/understanding-triangulation

#221 Pułapka potrójnych pętli negatywnych emocji

Pułapka potrójnych pętli negatywnych emocji

Na początek żeby wyjaśnić ten mechanizm musimy posłużyć się przykładem dodatniego sprzężenia zwrotnego, które to zjawisko możemy obserwować w wielu dziedzinach życia – od klimatu, przez elektronikę, czy fizykę, aż po socjologię. I przy tej ostatniej się na chwilę zatrzymamy, by przyjrzeć się rodzajowi reakcji łańcuchowej na przykładzie schematu Ponziego. Otóż w 1920 roku niejaki Carlo Ponzi, pochodzący z Włoch arcy oszust i cwaniak stał się słynny w całej ówczesnej Ameryce dzięki swojemu pomysłowi nieuczciwego zarobku na wymiennych kuponach pocztowych. Bez specjalnego zagłębiania się w szczegóły możemy powiedzieć, że Ponzi był twórcą jednej z pierwszych piramid finansowych, do których przyciąga się zainteresowanych inwestorów obietnicą szybkiego i wysokiego zysku. Trick zaś polega na tym, że tenże zysk jest wypłacany z wpłat kolejnych inwestorów, bo całe przedsięwzięcie jest jedynie oszustwem. Ale w schemacie Ponziego pojawia się zjawisko dodatniego sprzężenia zwrotnego – im więcej inwestorów wpłaca swoje środki oszustowi, tym on dysponuje większym kapitałem i tym większą zdolnością do wypłacania „niby” zysku dotychczasowym inwestorom co zaczyna uwiarygadniać przedsięwzięcie i przyciąga kolejnych naiwnych. Oczywiście prędzej czy później każda piramida finansowa się rozsypuje, bo zostaje przekroczona jej masa krytyczna, ale w pierwszej fazie funkcjonowania to co ją utrzymuje na powierzchni to właśnie dodatnie sprzężenie zwrotne. Posługują się fizyką moglibyśmy powiedzieć, że to zjawisko, w którym sam fakt wystąpienia odchylenia działania układu w konkretnym kierunku powoduje, że odchylenie zaczyna przybierać na sile. I taki efekt ma również miejsce w naszym układzie emocjonalnym i najczęściej z jego wpływu na nasze funkcjonowanie nie zdajemy sobie sprawy. Pokażmy to na przykładach. Oto Mirek się nie wyspał, wstaje rano i zanim się jeszcze dzień nie zaczął on już czuje zmęczenie. To zmęczenie wprawia go w kiepskie samopoczucie: generalnie nic mu się nie chce, nie ma w sobie odpowiedniej dozy energii by oddać się rutynowym czynnościom dnia, odczuwa więc rodzaj poddenerwowania i niechęci do życiowej aktywności. W efekcie tego samopoczucia w jego emocjonalnym systemie drzwi do odczuwania negatywnych emocji otwierają się na oścież. Bo w takim stanie przygnębienie, apatia, smutek, czy złość mają dużo łatwiejszy dostęp do systemu i oczywiście się w nim pojawiają. Mirek nie dość że jest niewyspany i zmęczony, to jeszcze zaczyna odczuwać również rodzaj przygnębienia, smutnego wycofania i irytacji swoim własnym życiem. Kiedy rejestruje te emocje – jego nastrój pogarsza się jeszcze bardziej. Jest już pewne, że musi zrezygnować tego dnia z zaplanowanych aktywności, bo nie jest w stanie się ani za nie zabrać, ani też żadnej z nich ukończyć na satysfakcjonującym poziomie. Teraz przyjrzyjmy się Oli, która jest tuż po dość nieprzyjemnej rozmowie ze swoją szefową działu. Dowiedziała się, że zamiast spodziewanej i zasłużonej podwyżki jedynie zwiększy się liczba jej obowiązków, więc nie dość że musi zrezygnować z kilku planowanych wydatków, to jeszcze będzie miała mniej czasu dla siebie. Ola wraca więc z pracy do domu w dość kiepskim nastroju. Odczuwa negatywne emocje, które pojawiły się w efekcie dzisiejszych wydarzeń: złość, poczucie bezradności i beznadziei oraz przygnębienie. W efekcie tych emocji pojawia się w jej głowie głos od lat towarzyszącego jej wewnętrznego krytyka, który nie zostawia na niej suchej nitki wykrzykując: „a widzisz, do niczego się nie nadajesz, nikt cię nie ceni, twoje życie jest beznadziejne, przestań się łudzić, że możesz cokolwiek osiągnąć czy w ogóle zmienić”. Po tej fali autokrytyki Ola zaczyna się czuć jeszcze gorzej, tak jakby jedynie dołożyła do już istniejącego kotła negatywnych emocji dodatkowy ich pakiet. Teraz już na pewno nie ma siły i ochoty na nic tego dnia, wszystko musi odłożyć i odwołać i wie, że w ten sposób jedynie pogarsza swój stan ale i tak nic na to nie jest w stanie poradzić. Teraz przyjrzyjmy się Andrzejowi, który usiłuje walczyć z piciem, ale cóż zrobić, kiedy akurat dzisiaj w jego życiu wydarzyło się tyle stresujących i negatywnych sytuacji. Żeby pozbyć się tego napięcia i odreagować Andrzej decyduje się na otwarcie butelki wina, by choć przez chwilę poczuć ulgę. Kiedy budzi się nazajutrz ze znacznym kacem i bólem głowy widzi na stole dwie opróżnione butelki wina i jednocześnie zaczyna odczuwać potężne poczucie winy i całą masę pretensji do samego siebie za to, że po raz kolejny poddał się stresowi i sięgnął po alkohol. To poczucie winy i samooskarżenia wywołują dodatkową falę negatywnych emocji i oczywiście nieznośnego negatywnego emocjonalnego napięcia. Jak dobrze, że w lodówce znalazł się czteropak piwa, którym można ukoić ból. Przynajmniej dzisiaj, a walkę z sobą zaczniemy od jutra. 

Wszystkie powyższe przykłady pokazują tzw. potrójną negatywną pętlę emocjonalną, w której pułapkę dajemy się wciągnąć częściej niż byśmy tego chcieli. Mechanizm jej działania jest następujący – najpierw pojawia się jakieś trudne, czy wymagające wydarzenie w naszym życiu, coś co nas zestresowało, z czym sobie nie do końca potrafiliśmy poradzić, czy jakiś rodzaj urazy, zranienia albo w ogóle dyskomfortowa sytuacja. W efekcie tego co się wydarzyło pojawia się jakiś rodzaj negatywnej reakcji, która może być szczególnie silna u osób o wysokim poziomie emocjonalnej reaktywności. To oznacza, że w systemie pojawiają się negatywne emocje będące następstwem naszej reakcji na to co się w danym dniu wydarzyło. To może być zarówno jakiś rodzaj irytacji czy złości, ale również smutek, przygnębienie oraz lęk czy wycofanie. Generalnie rzecz ujmując w drugim elemencie sekwencji potrójnej pętli pojawia się pogorszenie emocjonalnego stanu jako systemowa odpowiedź na pojawienie się pierwszego elementu. Żeby opisać to co się dzieje w ostatnim, trzecim elemencie pętli oddajmy głos profesorowi psychologii z uniwersytetu James Madison, dr. Greggowi Henriques, który ten trzeci element pętli opisuje jako egoistyczną reakcję umysłu, który reaguje w nieprzydatny i jednocześnie krytyczny sposób w stosunku do samego siebie jednocześnie generując poczucie bezradności i beznadziejności. W efekcie trzeci element, na zasadzie właśnie ujemnego sprzężenia zwrotnego, pogarsza stan emocjonalny systemu, który wystąpił w drugim elemencie. To tak, jakbyśmy w efekcie pojawienia się jakiegoś rodzaju cierpienia dodawali sobie sami dodatkowego cierpienia. Lub posługując się bardziej drastycznym przykładem, to tak, jakbyśmy w reakcji na bolesne zranienie się dodatkowo sami sobie w to zranione miejsce wbijali jeszcze nóż. Albo tak, jakbyśmy sobie wyobrazili rowerzystę, który przewraca się nabijając sobie guzy, siniaki, po czym wsiada ponownie na rower tylko po to, by się rozpędzić i z całym impetem przerąbać w mur. Głupie i absurdalne? Tak i niestety dokładnie to sobie robimy wpadając w pułapkę potrójnej negatywnej emocjonalnej pętli. 

Czy istnieje jakieś wyjście z tego szaleństwa dokładania sobie cierpienia do cierpienia, czy też bolesnego rozgrzebywania i tak już krwawiącej rany? Profesor Henriques proponuje tutaj jedyną jego zdaniem działającą technikę, którą nazwał MO, co jest skrótem od terminu Metapoznawczy Obserwator i która tak naprawdę opiera się na idei pochodzącej z psychologii transpersonalnej, w myśl której możemy rozwiązać tego typu pętle z poziomu transpersonalnego. Ale spróbujmy tę metodę wyjaśnić za pomocą prostej metafory, zaś specjalistyczne terminy transpersonalne zostawmy tym razem specjalistycznym szkoleniom. Oto wyobraź sobie że dysponujesz rodzajem urządzenia – detektora źródeł twoich emocjonalnych reakcji. To taka skrzynka ze światełkami, z wystającymi podpinanymi do ciała czujnikami oraz dwoma głównymi miernikami wyświetlającymi kolorowe cyferki. Urządzenie to mierzy jak się czujemy, jednocześnie rozbijając nasze emocjonalne samopoczucie na dwa rodzaje reakcji – pierwszy miernik pokazuje procentowy udział reakcji na dane negatywne wydarzenie. Czyli to co w potrójnej emocjonalnej pętli stanowi jej drugi element. A drugi miernik mierzy procentowy udział w naszym samopoczuciu pochodzący z trzeciego elementu pętli. Teraz wyobraź sobie, że w Twoim życiu pojawiła się trudna, stresująca czy bolesna sytuacją, w efekcie której twoje emocjonalne samopoczucie znacznie się pogorszyło. Podpinasz więc do siebie czujniki i obserwujesz pomiar wskazywany przez obydwa mierniki. Pierwszy miernik pokazuje liczbę 40, a drugi 60, co oznacza, że jedynie 40 procent twojego obecnego samopoczucia jest wynikiem tego co się wydarzyło, bo 60 procent tego jak fatalnie się teraz czujesz jest wynikiem trzeciego elementu, czyli tego jak negatywnie zareagowałaś, czy zareagowałeś, na swoją własną negatywną reakcję na to, co ci się przytrafiło. Co się stanie, kiedy spojrzysz na te dwa pomiary? Najprawdopodobniej uzmysłowisz sobie – „zaraz, zaraz, tak naprawdę czuję źle się tylko na 40 procent, a te pozostałe 60 procent, to negatywna reakcja, którą dowaliłam, czy dowaliłem sobie na własne życzenie”. Już sam fakt uświadomienia sobie skali działania drugiego oraz trzeciego elementu pętli, czyli dostrzeżenie tego co w naszym samopoczuciu jest efektem pierwszego a co drugiego, jednocześnie otwiera drzwi do możliwości wyskoczenia z potrójnej pętli. Chyba że jesteśmy celowym emocjonalnym masochistą, ale toż już inna kwestia. W zdecydowanej większość przypadków umiejętność oddzielenia emocjonalnych efektów drugiego i trzeciego elementu jest wystarczającą refleksją by wyjść z pętli, bo w jej efekcie powstaje koncept: „Ok, po tym co się wydarzyło mam prawo czuć się niezbyt dobrze, ale nie aż znowu tak, żeby wszystko rzucać w diabły i wbijać widelec coraz głębiej we własne rany”. Oczywiście podłączenie urządzenia z czujnikami to wyłącznie gra naszej wyobraźni, bo sam Metapoznawczy Obserwator to koncept, w którym staramy się spojrzeć na własne emocjonalne reakcje starając się w miarę uczciwie i obiektywnie rozsądzić co jest tak naprawdę ich źródłem. Czy to co się stało i nasza na to reakcja, czy w sporej mierze to, jak negatywnie zareagowaliśmy na naszą negatywną reakcję. Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/theory-knowledge/202110/triple-negative-neurotic-looping

#222 Toksyczna produktywność

Toksyczna produktywność

Ostatnio przez internety przetoczyła się fala dyskusji sprowokowana wypowiedzią pewnego znanego jegomościa o tym, że młodzi ludzie nie osiągają sukcesu, bo nie są gotowi żeby pracować szesnaście godzin na dobę. Oczywiście poruszeni komentatorzy złośliwie zauważyli, że to myślenie rodem z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, gdzie sukces rozpoczynał się od sprzedaży szemranego spirytusu z bagażnika Żuka na targowisku i trzeba do tego było ubrać turecki sweter w pepitkę i marmurkowe jeansy. A wszystkie te trzy atrybuty – szemrany spirytus, sweter i marmurki raczej nie są przedmiotem westchnień dzisiejszych dwudziestoparolatków. Zostawmy jednak przepychanki komentujących na boku i zastanówmy się przez chwilę nad codzienną pracą od szóstej rano do dwudziestej drugiej, bo to dokładnie szesnaście godzin. Biorąc jednak sprawę na tzw chłopski rozum zdaje się że instynktownie czujemy, że ilość pracy raczej nie przekłada się na sukces, ale bardziej jej jakość, zasadność i efektywność. Ale na szczęście nie musimy ufać wyłącznie instynktowi, bo istnieje nawet specjalistyczna psychologiczna nazwa na takie i pokrewne zjawiska. To toksyczna produktywność, o której dyskusja rozpoczęła się za oceanem, kiedy to w pandemicznej rzeczywistości ludzie pracujący w domach zaczęli na pracę poświęcać również weekendy zaburzając tym samym zaoceaniczną psychologicznie świętą zasadę czterdziestu ośmiu godzin. Czasu, który ma nie tylko i wyłącznie służyć regeneracji fizycznej, ale przede wszystkim resetować od pracy nasz psychiczny system. Toksyczna produktywność zaś jest terminem, który wywodzi się od uznawanej za delikatnie mówiąc niezdrową, skrajną obsesję na punkcie bycia produktywnym, która z jednej strony nigdy nie ma końca, a z drugiej strony nigdy nie osiąga satysfakcjonującego pułapu dla owładniętego nią delikwenta. To rodząj silnego mechanizmu mającego zredukować emocjonalne napięcie wynikające z przekonania, że nie da się osiągnąć wartości, jeśli nie jest to okraszone odpowiednią ilością czasu włożonego w wykonywanie pracy mającej tę wartość zapewnić. To dość podobny mechanizm do tego, który omawiałem w mini-wykładzie 161 o mitologii trudu. Tam jednak chodziło o zjawisko oceny wartości efektów pracy wyłącznie na podstawie poziomu włożonego w tę pracę wysiłku. Tutaj mamy do czynienia z psychozą produktywności w ramach której, sami siebie atakujemy przekonaniem o tym, że musimy być produktywni, którą to cechę mierzymy wyłącznie czasem trwania naszej pracy a nie jej efektami, bo efekty – niezależnie od tego ile czasu na pracę byśmy nie poświęcili, nigdy nie są przez nas uznawane za wystarczające. To zjawisko często obrazowane jest tzw. spektrum produktywności czyli taką skalą, na której jednym krańcu znajduje się podpanięcie w taki stan, w którym na niczym nie potrafimy się skupić, więc ciągle przeskakujemy z jednej czynności na inną, co powoduje, że żadnej z wykonywanych czynności nie wykonujemy prawidłowo i żadnej też nie jesteśmy w stanie dokończyć. Na drugim końcu skali znajduje się stan, w którym praca pochłania nas tak bardzo, że nie mamy czasu na nic innego, nie robimy sobie żadnych przerw, a czynności które wykonujemy przybierają kompulsywny charakter i oczywiście nigdy nie uznajemy, że osiągnęliśmy jakikolwiek finał prac, bo przez cały czas sądzimy, że nie zrobiliśmy wystarczająco dużo. Ten właśnie drugi koniec skali wskazuje pojawienie się psychicznego zjawiska toksycznej produktywności. Niektóre źródła – w tym na przykład autorzy artykułu w The Quint – podają wskazówki, za pomocą których możemy rozpoznać pojawienie się w tego stanu. Pierwszą oznaką jest więc konstatacja, że na pracę poświęcamy na tyle dużo czasu, że zaczyna to szkodzić nie tylko naszym relacjom, ale też naszemu zdrowiu. To na przykład sytuacja, w której zaczynamy ignorować własne podstawowe potrzeby, jak potrzeba regularnych posiłków czy snu, a w kontekście relacji sytuacja, w której na przykład w ogóle przez jakiś czas nie widujemy członków najbliższej rodziny, bo kiedy wychodzimy do pracy to jeszcze śpią, a kiedy z niej wracamy już śpią. Drugą oznaką jest poddawanie się nierealistycznym oczekiwaniom, czyli sytuacja, w której zaczynamy uznawać, że naszym obowiązkiem jest dokładnie tak samo wysoka sprawczości każdego dnia i w każdej sytuacji, niezależnie od na przykład jakichkolwiek czynników zewnętrznych – pogodowych, biometycznych, pory dnia, czy nocy lub wpływu stresorów środowiskowych. Tutaj moglibyśmy użyć prostego przykładu – oto nie przerywasz swojej pracy niezależnie od tego, czy pada ci na głowę śnieg, nadchodzi tajfun, czy też cała reszta pracowniczego zespołu gremialnie wybiera się na piwo. Co więcej, w tym drugim wskaźniku istotne jest, że niezależnie od tego jak zmieniają się warunki zewnętrzne oczekujemy od siebie nie tylko i wyłącznie tej samej wysokiej efektywności, ale również zakładamy, że musimy wykonywać naszą pracę tak samo szybko, bezbłędnie i sprawnie. A to jak oczekiwać, że przykręcanie śrubki powinno nam zająć tyle samo czasu kiedy robimy to w specjalistycznym warsztacie, co w sytuacji kiedy stoimy pod wodospadem, a na głowę leją się nam hektolitry bardzo zimnej wody. Trzecim wskaźnikiem jest poczucie niepokoju, które towarzyszy nam podczas wykonywania pracy i które dotyczy konieczności wykonania najmniejszego odstępstwa od wykonywanych czynności. Na przykład potrzeba skorzystania z toalety wiąże się z poczuciem winy, że robiąc sobie przerwę stajemy się mniej produktywni, niż moglibyśmy być, gdyby nie ten złośliwy pęcherz. Co więcej wraz z tym poczuciem winy pojawia się w systemie świadomość spadku poczucia własnej wartości, bo oto nasz profesjonalizm przecież przegrał walkę z czymś tak prymitywnym, jak fizjologiczna potrzeba, Uznajemy się wtedy za słabych, a tym samym mniej wartościowych. Kolejna wskazówka pojawia się wówczas, kiedy zaczynamy przypisywać wartość nie do osiągniętych efektów pracy, ale do samego czasu jej trwania uznając, że jesteśmy tym wartościowości im więcej czasu poświęcamy na pracę w naszym życiu. Im więcej zaś godzin spędziliśmy na pracy tym większego poklasku od samych siebie za to oczekujemy i jednocześnie te powody dla auto poklasku musimy stale zwiększać, bo ileż można klaskać za byle dwanaście godzin, już po raz czwarty w tym tygodniu. Więc żeby znowu znaleźć powód do samozadowolenia trzeba zwiększyć liczbę do trzynastu godzin, by za jakiś czas znowu ją zwiększać. 

Wielu specjalistów zwraca tutaj uwagę, że problem toksycznej produktywności wprawdzie jest efektem charakterystyki wielkomiejskiego społeczeństwa definiującego ścieżkę kariery przez sukces okraszony olbrzymim wysiłkiem i zaangażowaniem (tutaj idealnym przykładem jest podejście do pracy kolejnych asystentek niejakiej Mirandy w przeboju kinowym „Diabeł ubiera się u Prady”) ale też znacznie nasilił się przy okazji pandemii. Praca w domu, w której nie istnieją limity czasu, w której nie obija się przysłowiowej karty zegarowej na wejście i wyjście oraz monotonia dnia sprzyja toksycznej produktywności, która w takiej sytuacji często stanowi ucieczkę od bezradności i świadomości braku zarówno wpływu na rzeczywistość, jak i udziału w tej rzeczywistości na dotychczasowym poziomie. W takich sytuacjach część ludzi tę pustkę stara się wypełnić nadprogramową pracą, w której poszukiwany jest sens, utracony gdzie indziej. Kiedy pojawia się monotonia dnia, praca staje się jedyną alternatywą, której zaczynamy się łapać jak tonący brzytwy. To oczywiście droga do nikąd, bo za toksyczną produktywność będziemy musieli zapłacić nie tylko własnym zdrowiem i pogorszeniem relacji, ale przede wszystkim uczuciem beznadziei i wyczerpania, które zawsze towarzyszą pościgowi za coraz szybciej uciekającym przed nami króliczkiem, którego nigdy nie udaje się nam schwytać. 

Jak sobie zatem poradzić z toksyczną produktywnością? Po pierwsze obserwować sygnały pochodzące z wszystkich czterech wymienionych wcześniej wskazówek. Jednak ja, w przeciwieństwie do wytycznych autorów wielu artykułów o tym zjawisku, radziłbym nie czekać na to, aż pojawią się one wszystkie. Czerwona ostrzegawcza lampka powinna nam się zapalić w głowie już wówczas, kiedy dostrzeżmy nawet najbardziej nieśmiałe zapowiedzi któregokolwiek z nich. A wówczas nie ma innego wyjścia jak zredefiniować własne, wewnętrzne przekonanie o produktywności. I tutaj proponuje ćwiczenie w rozbijaniu przekonań znane jako gra w „prawdę i fałsz”. Zacznijmy od pierwszego przekonania: „im więcej się pracuje tym więcej się zarabia”. Tutaj zanim odpowiesz na pytanie czy to przekonanie jest prawdziwe, czy fałszywe najpierw poszukaj w swoim otoczeniu zarówno tych przykładów, której je potwierdzają jak i tych, które temu przekonaniu przeczą. Zapisz je wszystkie na kartce. I dopiero kiedy to zrobisz odpowiedz sobie na pytanie, czy to prawda czy fałsz? W następnej kolejności przejdź do przekonania „im więcej się pracuje tym szybciej się awansuje”. I tu ponownie najpierw spisz przykłady potwierdzające, a następnie przykłady przeczące. I dopiero kiedy to zrobisz, patrząc na spisane przykłady odpowiedz, czy to prawda czy fałsz? Następnym przekonaniem może być na przykład „im więcej się pracuje tym się jest bardziej wartościowym?” Teraz już wiesz co zrobić zanim odpowiesz. I co najważniejsze – tej odpowiedzi nie może za ciebie udzielić nikt inny. Ani ja, ani też pan w ślicznym garniturze z tezą o potrzebie szesnastogodzinnej harówy w celu osiągnięcia życiowego sukcesu. Bo jedynym sędzią we własnej sprawie zawsze jesteś wyłącznie ty. Pozdrawiam. 

https://www.thequint.com/lifestyle/life/toxic-productivity-avoid-during-covid-19-lockdown

#223 Narcystyczne strategie w pracy i w związku

Narcystyczne strategie kontekstowe

Kontekst jest najczęściej przez nas pomijanym czynnikiem naszych osiągnięć. Czytamy na przykład historię założyciela i pomysłodawcy super korporacji, kiwając z zachwytem głową nad tym, jak w powijakach rozpoczynał swój mega pomysł w wynajętym garażu i jednocześnie już nie otrzymujemy informacji, że pierwsze dwieście tysięcy dolców dali mu na rozkręcenie biznesu jego ustosunkowani rodzice. A to dość istotnie zmienia kontekst zdarzeń. Ten typ myślenia bierze się najprawdopodobniej ze słusznego przekonania o tym, że nasze umiejętności są akontekstowe, czyli niezależne od kontekstu. No bo jeśli potrafisz przebiec dziesięć kilometrów po polnych drogach w okolicach Dobrodzienia, to potrafisz tego dokonać rownież na polnych dróżkach wijących się wokół winnic Bordeaux. O ile jednak umiejętności najczęściej bywają właśnie akontekstowe, o tyle już nie można tego powiedzieć o strategiach działań, bo te są zazwyczaj ściśle związane z konkretnym kontekstem. I tym razem przyjrzymy się konkretnej strategii, której nazwa czerpie z narcystycznego zaburzenia osobowości, ale która to strategia jest nie tylko i wyłącznie wykorzystywana przez narcyzów, ale przede wszystkim przez firmowych pragmatyków, którzy zorientowali się, jak wielce może ona pomóc w przyśpieszeniu ścieżki zawodowej kariery. Posłużmy się przykładem – oto Rysiek, specjalista w pewnym firmowym dziale sporej korporacyjnej organizacji. Nasz bohater niczym specjalnym się nie wyróżnia od pozostałych pracowników, a już na pewno nie wiedzą merytoryczną czy doświadczeniem. Jest jednak w wystarczającej mierze sprytny by zauważyć, że w jego firmie pewne strategie działań są bardziej opłacalne od innych. Dlatego też, kiedy znajduje ku temu odpowiednie okazje albo w rozmowach z przełożonym, albo wówczas, kiedy wie, że taka informacja do przełożonego dotrze, Rysiek nigdy nie omieszka podkreślić jakiegoś rodzaju osobistego wkładu w wykonywany zespołowo projekt, przedsięwzięcie czy rozwiązywanie problemu. Potrafi w taki sposób przedstawić swoją rolę by było jasne, jak wiele w tym co pozytywnego zaszło zależało od niego. Używa więc w tym celu mniej więcej takich komunikatów: „wtedy przypomniało mi się, że już kiedyś miałem do czynienia z podobnym problemem i postanowiłem wykorzystać tamto rozwiązanie i okazało się że to był dobry pomysł”. Albo: „ w ostatniej chwili wychwyciłem ten błąd i aż strach pomyśleć jakie byłyby konsekwencje i koszty, gdyby nikt tego nie zauważył”. Lub: „ja to od razu widzę, które rzeczy się mogą udać, a które się źle skończą”. Tutaj się na chwilę zatrzymajmy by przyjrzeć się zawartemu w tych wypowiedziach przekazowi. Zwróciliście uwagę, że w każdej z nich dominuje z jednej strony silnie akcentowany zaimek „ja” a z drugiej strony znak równości stawiany pomiędzy właśnie zaimkiem „ja” a korzyścią rozwiązań dla firmy? Arash Amamzadeh, kanadyjski psycholog, specjalista od relacji korporacyjnych nazywa tę strategię zarządzaniem wrażeniem i wskazuje, że wykorzystuje ona ten sam schemat, którym posługują się narcyzi promujący własną wartość niezależnie od tego, czy jest do tego powód czy też nie. Rysiek wykorzystuje ten sam mechanizm, bo wie, że w wielu drobiazgach jego koleżankom i kolegom nie będzie się chciało prostować każdego z tych przekazów. Najprawdopodobniej uznają po jakimś czasie, że Rysiek już taki jest, ale przecież w sumie to fajny chłopak, nikomu krzywdy nie robi, więc tę jedną cechę jakoś da się znieść. Skoro więc Rysiek przyzwyczaił już swoich korporacyjnych kompanów do imperatywu wywoływania wrażenia, co jest mu generalnie przez kolegów wybaczane, możemy przejść do drugiej strategii działań, którą podpowiada Ryśkowi jego korporacyjny węch. Otóż w sytuacjach problemowych, czy potrzebach podejmowania szybkich decyzji Rysiek demonstruje większą siłę i skuteczność niż nimi w istocie dysponuje. To na przykład sytuacja, w której pod nieobecność szefa trzeba podjąć decyzję – wówczas to właśnie Rysiek przekonuje wszystkich że nie ma co czekać i wskazuje decyzję, którą należy podjąć jednocześnie grubo niedoszacowując ryzyko, które się z taką decyzją wiąże. Kiedy trzeba załatwić coś nadprogramowo, to właśnie Rysiek wyskakuje pierwszy informując otoczenie, że dysponuje możliwością rozwiązania problemu. Kiedy potrzebna jest wyższa od standardowej wiedza merytoryczna – to Rysiek przekonuje wszystkich, że to również jest w jego zasięgu. To będą mniej więcej takie komunikaty: „trzeba zaryzykować żeby pójść dalej”, „znam kogo trzeba i mam z nim takie układy, że załatwię to błyskawicznie”, „możecie mi to zostawić, ja się na tym znam i to załatwię”. I tutaj ponownie się ona chwilę zatrzymajmy. Kiedy przyjrzymy się tym komunikatom, to oczywiście szybko odkryjemy silną reprezentację w nich zaimka „ja” ale tym razem znak równości stawiany jest pomiędzy „ja” a siłą, mocą, czy możliwościami sprawczymi. I ten rodzaj strategii Arash Amamzadeh nazywa pokazami siły. I nie ma tutaj większego znaczenia, że pokazy siły Ryśka nie odpowiadają rzeczywistości, bo finalnie w grupie wielu osób zaangażowanych w jakieś przedsięwzięcie zawsze znajdzie się ktoś, kto z różnych powodów powstrzyma katastrofę, poprawi jakiś błąd, czy wyprostuje złe decyzje, by finalnie okazywało się, że sprawy potoczyły się tak, że ich finał okazał się satysfakcjonujący, co oczywiście natychmiast Rysiek przypisze swojej zasłudze. Trochę to przypomina sytuację taśmowej linii produkcyjnej. Kiedy po drodze zasuwającej taśmy przewróci się jakiś przedmiot, to kilkanaście metrów dalej i tak zostanie podniesiony przez osobę z innego działu, bo inaczej nie będzie mogła zrealizować swojego zadania. I często ta poprawiająca wcześniejszy błąd osoba nawet tego nie zauważy w ferworze własnej pracy, ale to w zupełności wystarczy do tego, by stojący przy taśmie kilkanaście metrów wcześniej Rysiek mógł po raz kolejny triumfować i mówić: „a widzicie – mówiłem że tak trzeba zrobić i okazało się że to działa!”.

Mamy zatem dwie podstawowe strategie stosowane przez bohatera naszego dzisiejszego przykładu Ryśka – to strategia zarządzania wrażeniem oraz strategia demonstracji siły, które Rysiek niejako zapożyczył od narcyzów. W tym momencie w końcu trzeba odpowiedzieć na pytanie: po co Rysiek to robi? Czemu stosuje te dwie strategie mimo, iż tak naprawdę delikatnie mówiąc nadwyręża nimi nieustannie relacje pomiędzy nim i resztą zespołu. Otóż odpowiedzi na to pytanie udzielają psycholodzy dr Barbara Newicka z Uniwersytetu w Amsterdamie oraz profesor Constantine Sedikides z Uniwersytetu w Southampton w swoich badaniach, których wyniki opublikowano w styczniu 2021 roku. Po przebadaniu kilkuset pracowników korporacji oraz ich przełożonych w trzech stadiach badań ustalono, że właśnie te dwie cechy: zarządzanie wrażeniem oraz demonstracja siły są głównie odpowiedzialne za awansowanie pracowników na wyższy szczebel na podstawie oceny ich cech dokonywanej przez ich przełożonych. Przy czym najsilniej działa tutaj demonstracja siły. Badacze posługują się we wstępie do raportu z ich badań prostym przykładem: „jeśli coś wygląda jak kaczka, pływa jak kaczka i kwacze jak kaczka, to prawdopodobnie jest to kaczka”. W ten właśnie sposób działa rozumowanie dedukcyjne używane przez przełożonych podczas kategoryzacji swoich podwładnych. Uznają, że jeśli ktoś wykazuje takie cechy, jak poczucie własnej skuteczności, pewność siebie, czy ekstrawersja, to dużo bardziej nadaje się na stanowisko zarządcze od pozostałych. I to wyjaśnia dlaczego dużo częściej od innych awansowane są osoby z tzw. przesadnym obrazem siebie. Jeśli więc Rysiek odpowiednio silnie i często będzie przekonywał swoich szefów że jest skuteczny i sprawczy, tym istnieje większe prawdopodobieństwo, że tak właśnie będą o nim myśleć, a to po prostu zapewni mu awans szybciej niż w przypadku, gdyby nie mieli o nim takiego zdania. Problem polega zaś na tym, że ten system – co udowodnili badacze – po prostu w korporacjach działa. Co zresztą nie powinno nikogo dziwić już od lat osiemdziesiątych, kiedy to w prasie specjalistycznej pokazały się pierwsze artykuły wskazujące, że korporacje wykazują większość cech po których występowaniu diagnozujemy psychopatów. Jednak problem ze strategią Ryśka pojawia się w zupełnie innym miejscu. Pokażmy to na przykładzie – niech teraz naszym bohaterem będzie Leszek, który posługuje się dokładnie tymi samymi strategiami co Rysiek w korpo, tyle że w swoich relacjach. Zaczyna się od tego, że Leszek wśród znajomych nigdy nie zapomina zarządzać wrażeniem, więc zaimek „ja” w jego komunikatach pojawia się wielokrotnie częściej niż u innych osób i wykorzystuje też każdą okazję, by zademonstrować siłę i sprawczość. Jakie to będę tym razem komunikaty? Na przykład takie: „gdyby nie ja, to byś nie wiedział co zrobić”, „dobrze, że w porę się zorientowałem, że robisz źle, bo szkoda by było ponosić koszty takiej wpadki”, „ja się dobrze znam z tym gościem, więc mogę to bez problemu załatwić”, „to jest proste do zrobienie, tylko trzeba wiedzieć jak się za to zabrać”. Prędzej czy później będziemy mieli dość takiej znajomości, prawda? Ale dolejmy nieco oliwy do ognie i umieśćmy Leszka z jego strategiami w związku. Nie dość, że będziemy mieli do czynienia z odbierającą energię nadreprezentacją zaimka „ja”, to jeszcze trzeba się będzie zmierzyć z wieloma konsekwencjami demonstracji siły, które są o tyle bardziej niebezpieczne, że nie ma nikogo stojącego kilkanaście metrów dalej przy przesuwającej się taśmie, kto naprawi błąd, by samu oszczędzić sobie kłopotu. Wówczas demonstracje siły zaczynają w swych skutkach przypominać wyłącznie brawurę: „mówię ci, weźmiemy ten kredyt i się nic nie martw”, albo „ja nie dam rady, potrzymaj mi piwo i patrz!” O ile taka strategia plasuje Ryśka na wysokiej lokacie w kolejce do awansu, o którym będzie decydował szef, który awansował w dokładnie taki sam sposób strategicznie urabiając swojego szefa, o tyle te same strategie Leszka prędzej czy poźniej rozwalą każdą relację – przyjacielską, rodzinną czy romantyczną. I wieje grozą na samą myśl o tym, jak wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. Z tego że i owszem nasze umiejętności bywają akontekstowe, ale nasze strategie już takie na pewno nie są. 

Pozdrawiam

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/full/10.1111/jopy.12619

#224 Pętla utraty intelektu

Pętla utraty intelektu, czyli dlaczego głupiejemy?

Oto rozmawia ze sobą dwóch akademików: „Stary, kiedyś to były czasy. Konwersatorium to była sama przyjemność. Dyskutowaliśmy, czasem się pokłóciliśmy, ale rozgrzane do czerwoności mózgi zawsze posuwały wiedzę i poznanie do przodu. A teraz, strach wymówić samo słowo „konwersatorium, bo myślą że chodzi albo o konserwy albo o sanatorium”. „Ja to mam prosty patent na dzisiejsze czasy – odpowiada drugi akademik, nie mniej złośliwy od poprzedniego – po prostu nie używam już żadnych słów kończących się na <acja> z wyjątkiem „ubikacja”, bo im więcej ich używałem, tym mniej punktów mi dawali w ocenach. A tak przynajmniej jest kijowo, ale stabilnie”. Tak mogła by wyglądać jedna z pierwszych scen kolejnej niezbyt udanej komedii akademickiej o życiu na kampusie uniwersytetu De Vry w Illinois znajdującego się na czołowym miejscu listy najgorszych uniwersytetów Ameryki, gdyby nie to, że sam niedawno słyszałem taką akademicką rozmowę i to w naszej ukochanej stolicy a nie za oceanem. Pomijając oczywiście kąśliwość i frustrację akademickich belfrów coś jednak jest na rzeczy, bo poziom umiejętności kognitywnych dzisiejszych absolwentów studiów wyższych wydaje się być wyraźnie niższy niż na przykład trzydzieści lat, temu, a przecież trzy dekady w kontekście rozwoju ludzkości to zaledwie mrugnięcie okiem. Jednak to zjawisko nie dotyczy tylko i wyłącznie systemu edukacji, ale wszystkich właściwie obszarów naszego życia. I widać to prawie na każdym kroku – na przykład w komentarzu „W sumie ciekawy temat, ale zbyt kwiecisty język i zbyt dużo trudnych słów”, który na szczęście bardziej mnie ciekawi niż irytuje, jak na wrednego socjologa przystało. Problem również nie jest tylko i wyłącznie nasz, ponieważ spadek poziomu zdolności kognitywnych jest obecnie obserwowany na całym świecie i stał się nawet przedmiotem badań, dokonywanych przez coraz liczniejsze rzesze naukowców. Bo kwestia spadku intelektualnego poziomiu średniej społecznej nie ulega już dyskusji, ale to co najważniejsze to próba wyjaśnienia przyczyn tego zjawiska, bo być może kiedy uda nam się je bezdyskusyjnie ustalić będziemy mogli wiedzieć, jakie kroki możemy podjąć – zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym, żeby to zjawisko spowolnić a najlepiej powstrzymać skutecznie odwracając ten trend. Jednym z głównych podejrzanych jest komercjalizacja edukacji wyższej, w której pieniądz idzie za studentem, a zatem każda chcąca wstąpić w mury uczelni duszyczka jest na wagę złota, nawet wówczas kiedy nie odróżnia konwersatorium od konserwatorium. Mechanizm dominacji zysku nad efektem edukacyjnym w konsekwencji musi prowadzić do obniżenia poziomu w taki sposób, by umożliwić skorzystanie z systemu jak największej ilości chętnych. Co ciekawe ten efekt przewidział już znakomity socjolog Janusz Zajdel w swojej powieści Limes Inferior, której lekturę niniejszym gorąco polecam. Jednak komercjalizacja edukacji to raczej uproszczone i dość pobieżne wnioskowanie, bo przecież samo zjawisko na przykład w krajach wysokorozwiniętych istnieje od wielu dekad, a przyśpieszanie procesu deintelektualizacji obserwujemy dopiero w ostatnim czasie. Musi być zatem inne wyjaśnienie i inny winowajca. I tutaj sięgnijmy do ostatnich badań, które dość poważnie zadziwiły świat nauki, bo zaprzeczyły temu, co do tej pory uważaliśmy za prawdziwe i niepodważalne, a mianowicie temu, że w stresie działamy na zwiększonych obrotach nie tylko fizycznych, ale też kognitywnych. Do tej pory wierzyliśmy, że stres jest czynnikiem, który w określonych okolicznościach ma zwiększyć nasze możliwości przetrwania trudnej sytuacji. To między innymi dlatego w stresie zwiększa się tętno krwi oraz przyśpiesza oddech, by dzięki temu więcej drogocennego tlenu mogło być pompowane do naszych komórek. Zwiększając w ten sposób nie tylko wydolność fizyczną ułatwiającą przetrwanie, ale też zdolności percepcyjne. Problem w tym, że ten mechanizm najprawdopodobniej jest skuteczny i pomocny ale wyłącznie w krótkotrwałych epizodach stresu. Kiedy jednak stres towarzyszy naszemu życiu przez dłuższy czas, to ta jego funkcja zaczyna maleć ustępując miejsca mechanizmowi przystosowawczemu, w którym nauczyliśmy się oszczędzać energię, zamiast ją wydatkować. I właśnie ten aspekt naszego funkcjonowania pokazały badania naukowców z kanadyjskiego Uniwersytetu Mc Gill. Grupa badawcza została w tym eksperymencie poddana testowi stresu społecznego znanego jako TTST, którego celem jest wywołanie stresu w uczestnikach badania w warunkach laboratoryjnych i który to test składa się z trzech zadań, z których każde ma zająć dokładnie pięć minut. Pierwszym jest przygotowanie tekstu pięciominutowej autoprezentacji, na przykład takiej jaką możemy wygłosić o sobie starając się o nową pracę podczas rozmowy kwalifikacyjnej, przy czym na spisanie tego autoprezentacyjnego tekstu przeznaczone zostaje wyłącznie pięć minut. Następnie uczestnicy prowadzeni są do pomieszczenia ”sędziowskiego”, gdzie mają wygłosić swoją prezentację przed kilkoma oceniającymi ich osobami. Tutaj jednak pojawiają się dwa utrudnienia – po pierwsze uczestnikom tuż przez prezentacją odbierane są ich własne notatki, o czym wcześniej nie byli poinformowani, a po drugie oceniający ich sędziowie zostali wcześniej poinstruowani, by w trakcie prezentacji zachować kamienne, niewzruszone oblicza, by nie zdradzać uczestnikom swojej oceny za pomocą jakiegokolwiek gestu czy mimiki. Prezentacja trwa dokładnie pięć minut – więc wystąpienia dłuższe są przerywane, a uczestnicy badania, którzy przygotowali wystąpienia krótsze, są nakłaniani do tego by je kontynuować aż do upłynięcia pełnych pięciu minut. Trzeci element testu – zwany często arytmetycznym – polega na poleceniu uczestnikom na oczach tych samych sędziów, głośnego odliczania wstecz od liczby 1022 co 13. Każda pomyłka w odliczaniu jest skrupulatnie przez sędziów notowana, a uczestnika zobowiązuje do liczenia od początku, czyli od liczby 1022. Okropność, prawda? Ale za to ta okropność w warunkach laboratoryjnych pozwala zmierzyć na przykład poziom kortyzolu, ciśnienie tętnicze i wiele innych fizycznych objawów stresu. I ten test był wielokrotnie wykorzystywany właśnie do oceny tego, co się dzieje w stresie w naszym organizmie na poziomie fizycznym. Tym razem jednak kanadyjscy naukowcy skoncentrowali się dodatkowo na zdolnościach kognitywnych badanych. Okazało się, że wysoki poziom stresu był ściśle związany z wybieraniem przez uczestników mniej wymagających zachowań, a więc używania w prezentacji dużo prostszych słów oraz uproszczonych konstrukcji narracyjnych, co spowodowało, że ich autoprezentacje zdradzały mniejszy poziom intelektualny niż w przypadku, kiedy w grupie kontrolnej były wygłaszane bez czynników stresowych – czyli bez zabrania kartki i w sytuacji, kiedy oceniający reagowali na prezentowane treści. Podobnie działo się w przypadku zadania arytmetycznego – uczestnicy w stresie wykazywali mniejsze zdolności prawidłowego liczenia. To badanie pozwoliło na wyciągnięcie dość intrygujących wniosków, z których jeden jest dla tematu dzisiejszego mini-wykładu podstawowy. Otóż działający w systemie stres zwiększa unikanie wysiłku poznawczego. A to przecież właśnie wysiłek poznawczy jest wprost odpowiedzialny za nasz intelektualny rozwój. To oznacza, że w im większym stresie żyjemy i im mniejszymi umiejętnościami dysponujemy w naszym życiu by sobie tym stresem radzić, w tym większym stopniu zatrzymujemy nasz intelektualny rozwój. Innymi słowy – im społeczeństwo jest bardziej zestresowane i w im mniejszym stopniu potrafi sobie z tym poradzić, tym z pokolenia na pokolenie będziemy się stawali coraz głupsi. I ta diagnoza dotyczy całego wysokorozwiniętego świata i wszystkich nacji, w nim żyjących. Co więcej – to zjawisko wywołuje tzw. efekt pętli, w której poszczególne składowe tworzą zamknięty krąg konsekwentnego zmniejszania się zdolności poznawczych. W im większym i im bardziej długotrwałym stresie żyjemy i im mniej potrafimy sobie z nim radzić, tym mamy mniejsze zdolności poznawcze, w tym rozumienia mechanizmów zarządzających rzeczywistością. Przede wszystkim tego, jak się w tej rzeczywistości odnaleźć, zdobyć w niej na tyle pewne poczucie bezpieczeństwa, by móc efektywnie planować najbliższą przyszłość w kontekście indywidualnym, rodzinnym, zawodowym czy społecznym. Utrata przewidywalności zdarzeń, poczucia bezpieczeństwa czy pojawienie się bezsilności wobec otaczających społecznych zjawisk wywołuje w nas jeszcze większy stres, przez co pętla się zamyka, bo w efekcie pojawiają się jeszcze mniejsze zdolności poznawcze i coraz to mniejsze poczucie zrozumienie tego, co się dzieje oraz tego jak prawidłowo na to co się dzieje reagować i jak się optymalnie dla naszego bezpieczeństwa zachować. To z kolei generuje jeszcze większy stres i tak w kółko. Mówiąc bez owijania w bawełnę – im jesteśmy bardziej zestresowani tym stajemy się głupsi, a im głupsi tym bardziej zestresowani, ale ta pętla bardziej przypomina spiralę niż okrąg, bo z każdym okrążeniem jest coraz gorzej. Czym się kończy? Najprawdopodobniej psychologicznym odcięciem, czyli albo świadomą ucieczką w asystemowość i takie przypadki notuje się wśród obserwatorów zjawiska bezdomności w krajach wysokorozwiniętych, gdzie wcale nierzadko pojawiają się przypadki ludzi wycofujących się świadomie z systemu, by żyć na ulicy z dnia na dzień. Albo też na tyle silną dewastacją psychologicznego systemu, że w jej efekcie pojawiają się zaburzenia, które wykluczają możliwość samodzielnego funkcjonowania. 

Jak się zatem ratować przed tą czarną zbierającą swe żniwo społeczna pętlą utraty intelektu? Jest tylko jeden sposób – podpowiedź znajdziemy w omawianych wcześniej badaniach – otóż nie należy lekceważyć najmniejszych oznak naszych tendencji do unikania poznawczych wyzwań i wymagających intelektu zachowań. Kiedy więc uznajesz, że ktoś posługuje się zbyt trudnymi pojęciami to wyjściem z sytuacji nie jest szukanie łatwiejszych treści, ale zmierzenie się właśnie z tymi trudnymi. Z jednoczesnym uznaniem, że prawdopodobnym powodem takiego stanu nie jest koncept „to dla mnie za trudne i już” ale stres, z którym sobie po prostu nie radzisz i najwyższy czas to zmienić. Bo najgorsze co możemy zrobić – zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym – to pogodzić się z powolnym ale konsekwentnym obniżeniem naszych intelektualnych możliwości. Zarówno kiedy to zaobserwujemy u samych siebie, jak i w najbliższym otoczeniu. 

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1177/09567976211005465

28% Polaków uważa, że pierwsi ludzie żyli razem z dinozaurami, a 16% przeczy wędrówce kontynentów

#225 Paradoks prywatności

Paradoks prywatności

„Nie będę sobie instalował żadnego profilu w żadnych społecznościowych serwisach, bo cenię sobie swoją prywatność i koniec dyskusji” wykrzyknął Stefan nagabywany przez Grażynę o konieczność zadbania o obecność w sieci kiedy się szuka nowej roboty. „No przecież jak cię nie ma, to pomyślą, że jesteś antytechniczny i nawet nie umiesz obsłużyć kserokopiarki – wzrusza ramionami Grażyna – to jak chcesz się starać o posadę specjalisty do spraw budowania wizerunku marki?” „Rozpoznają się na mnie jaki jestem wartościowy jak im na rozmowie kwalifikacyjnej powiem, jacy są niedouczeni – mówi z przekonaniem Stefan – i od razu dzięki mnie mogą wskoczyć na poziom turkusowy. Co tam turkusowy, jęszcze lepiej – od razu na czerwony”. „Ale zdaje się że czerwony jest dużo niżej – krzywi się Grażyna” „Oj tam oj tam, się czepiasz – opowiada Stefan – teraz będę się z nimi łączył na Skypie, potrzymaj mi piwo i patrz” „Panie Stefanie – w pierwszym zdaniu szef rekruterów zadaje intrygujące pytanie – czy to co widzimy na ekranie, i co nas mocno zaniepokoiło na pana koszulce, to krew?” „A nie – rozbrajająco odpowiada Stefan – to ketchup, bo jadłem właśnie hot doga.” Kurtyna! Oczywiście nie mam zamiaru się znęcać nad podobnymi przykładami internetowych wpadek, bo samo życie dostarcza nam ich co niemiara ostatnimi czasy. Ważny jednak tutaj jest inny aspekt, a mianowicie dość nowe – pojawiające się wraz z rozwojem sieci społecznościowych oraz komunikatorów internetowych zjawisko zwane przez badaczy paradoksem prywatności. Polega zaś ono na tym, że w wielu badaniach obecnie notowana jest coraz większa rozbieżność pomiędzy tym co deklarujemy w kontekście ochrony naszej prywatności, a naszymi rzeczywistymi działaniami, które delikatnie mówiąc zdają się tej deklarowanej ochronie mocno przeczyć. Zanim jednak przejdziemy do samego paradoksu prywatności i jego zgubnych dla naszej psychicznej kondycji skutków, przyjrzyjmy się najpierw samej prywatności a dokładniej mówiąc temu w jaki sposób jest obecnie definiowana. Bo przecież pamiętamy jej wykładnię obowiązującą w socjologii od czasów teorii dramaturgicznej Goffmana, który stosując metaforę teatru wskazywał na istnienie kulis. Czyli takiego miejsca, czy przestrzeni do którego nie chcemy i nie zamierzamy nikogo wpuszczać. W interpretacjach myśli Goffmana już w latach osiemdziesiątych pojawiał się podręcznikowy wręcz przykład pary, która po udanej pierwszej randce ląduje w łóżku i poranka, w którym kobieta zanim jeszcze obudzi się jej nowy wybranek poprawia makijaż, bo nie chce na tym etapie znajomości być widziana niepomalowana. W kontekście teorii Goffmana powiedzielibyśmy, że ten akt zabezpiecza kulisy, czyli chroni właśnie prywatność. Rodzaj intymnego, cennego miejsca, które chronimy przed światem. Oczywiście proszę się nie sugerować wyłącznie powyższym przykładem – swoje kulisy staramy się chronić wszyscy niezależnie od płci. Jedną z najbardziej znanych definicji prywatności jest zaproponowany przez profesor komunikacji Uniwersytetu w Arizonie Judee Burgon model czterowymiarowy. W skład tego modelu wchodzi prywatność fizyczna, rozumiana jako możliwość stosowania przestrzennego dystansu i barier fizycznych w celu regulowania narażenia na nadzór, a także fizyczną bliskość innych ludzi. Prywatność społeczna, czyli możliwości swobodnego regulowania interakcyjnych aspektów aktywności społecznej, takich jak z jednej strony możliwość intymnego zaangażowania w relacje z wybranymi osobami oraz możliwość skorzystania z pewnych form separacji od innych osób. Następnie mamy prywatność psychologiczną rozumianą jako zdolność jednostek do unikania niechcianych przerw oraz swobody w kontemplacji, koncentracji, introspekcji, czy poczucia psychicznego bezpieczeństwa i intymności. I w końcu ostatni wymiar czyli prywatność informacyjna, którą definiuje się jako możliwość decydowania o gromadzeniu i rozpowszechnianiu informacji o sobie. Uznaje się więc, że z zabezpieczeniem naszej prywatność mamy do czynienia wówczas kiedy wszystkie wymienione cztery jej wymiary są dla nas dostępne i dysponujemy pełnymi możliwościami by z nich skorzystać. Problem jednak tkwi w tym, że kiedy słyszymy definicję tych czterech wymiarów prywatności wydaje się nam oczywiste, że powinna się nam ona należeń bezwarunkowo i chórem lubimy deklarować potrzebę jej utrzymania. Z naciskiem jednak na słowo „deklarować”, bo te deklaracje ochrony prywatności mają się nijak do naszych czynów, w których bezrefleksyjnie ją poświęcamy i to w sposób, przy którym Stefanowa koszulka umazana ketchupem widoczna przez Skypa na w trakcie połączenia z rekruterami w rozmowie o pracę to jedynie przysłowiowy mały pikuś. Żeby pokazać skalę i jednocześnie grozę tego zjawiska przeprowadzono dość wstrząsające badania, do których wybrano grupę studentów informatyki – uczestników kierunków magisterskich z cyberprzestępczości z kilku uniwersytetów z lat 2017 – 2018. Badanie obejmowało kilka eksperymentalnych faz. Najpierw za pomocą wyczerpujących kwestionariuszy zbadano wiedzę uczestników na temat metod zabezpieczania prywatności, sposobów za pomocą których cyberprzestępcy usiłują zdobyć nasze dane osobowe oraz tego jakie mogą być konsekwencje niedostatecznych zabezpieczeń tych danych na przykład w naszych telefonach komórkowych. W drugiej fazie uczestnicy otrzymali odpowiednią kwotę pieniędzy, by mogli zakupić jedną z pięciu zaoferowanych im aplikacji telefonicznych, by po zainstalowaniu ich na swoich telefonach i użytkowaniu przez tydzień napisać recenzję z ich funkcjonalności. A zatem mamy sytuację, w której grupa ludzi dobrze znających się na ochronie danych i cyberprzestępczości ma zainstalować na własnych telefonach aplikacje – przy czym dodajmy, że były to aplikacje specjalnie przygotowane do tego eksperymentu, których instalacja wymuszała różny stopień ujawnienia własnych danych. Wydawało by się, że taka grupa nie da się łatwo oszukać, prawda? Okazało się jednak że jest dokładnie odwrotnie – atrakcyjność aplikacji oraz to, że można z nich skorzystać dzięki pieniądzom przekazanym przez badaczy sprawiła, że aż 28% badanych zainstalowało na swoich telefonach aplikacje żądające przy instalacji większości uprawnień – na przykład takich jak podanie numeru identyfikującego telefon, czy numeru pinu wymaganego przy jego uruchomieniu. 49% pobrało aplikację, którą naukowcy oznaczyli jako natrętnie żądającą podania różnych wrażliwych danych osobowych, a tylko 5% badanych zdecydowało się na zainstalowanie aplikacji określonej jako bezpiecznej, czyli takiej, która nie prosiła o żadne uprawnienia. Powyższe badanie pokazuje jak na dłoni czym jest tak naprawdę paradoks prywatności i jak nasze deklaracje, w tym wiedza o potrzebuje ochrony naszej prywatności rozmijają się z naszymi rzeczywistymi zachowaniami. Kiedy do tego dodamy świadomość stale rosnącej liczby urządzeń, które regularnie wymuszają ich podanie i gromadzą dane ich użytkowników to robi się naprawdę niewesoło. Otóż w 2020 roku oszacowano że ilość tych urządzeń działających na całym świecie wyniosła 18 miliardów, czyli już prawie trzykrotność liczby wszystkich ludzi na ziemi, a z roku na rok ich liczba rośnie. Stąd też coraz większa rzesza badaczy zaczyna się coraz bardziej skłaniać do potwierdzenie obserwacji, którą już w roku 1999 poczynił Scot McNealy, dyrektor generalny firmy Sun Microsystem mówiąc „Tak naprawdę mamy zerową prywatność, więc czas najwyższy byśmy pozbyli się mrzonek o możliwości jej zachowania”, co oznacza, że wraz z erą mediów społecznościowych Gofmanowskie kulisy przestały istnieć – obecnie sprawdzenie jak wygląda ktoś bez makijażu nie stanowi zdaje się najmniejszego problemu. Nie mówiąc już o standardzie prześwietlania mediów społecznościowych kandydata do pracy, czy śledzenia upodobań zakupowych czy wpływania na preferencje wyborcze. Badacze twierdzą, że paradoks prywatności jest konsekwencją ewolucyjnego niedopasowania: intuicje dotyczące prywatności ewoluowały w środowisku radykalnie innym niż to, które można znaleźć w Internecie. Ta rozwinięta psychologia prywatności sprawia, że ludzie z jednej strony próbują chronić swoją prywatność w funkcjonowaniu rzeczywistym i jednocześnie zdają się być totalnie nieświadomi tego, jak narażają swoją prywatność poprzez nieprzemyślane, czy beztroskie funkcjonowanie w internecie. Myślimy że zamieszczenie swojej opinii w sieci różni się od wypisania jej na transparencie i wybrania się z tym transparentem na spacer po mieście. W rzeczywistości nie ma tutaj większej różnicy – ekspozycja prywatności nie umniejsza jej efektów tylko dla tego, że została dokonana w sieci a nie na ulicy. To tylko zmiana platformy przekazu z dużym negatywnym impaktem na niekorzyść prywatności, bo na ulicy musisz się trochę nachodzić, żeby treści na niesionym nad głową transparentem przeczytało sto osób. W internecie taka treść może dotrzeć do tysięcy odbiorców zaledwie w kilka sekund. 

Istniej jednak jeszcze jeden – czysto psychologiczny aspekt nieświadomego ujawnienia prywatności. Łatwo go sobie zrozumieć, kiedy wyobrazimy sobie jaki pakiet emocjonalny pojawiłby się w naszym systemie, gdybyśmy dajmy na to zostali przyłapani i uwiecznieni w sytuacji, której z różnych powodów się wstydzimy? Czy pośród tych emocji byłby jedynie wstyd, czy też może poczucie obwiniania samych siebie, a może rownież dający się szybko zauważyć spadek samooceny czy poczucia własnej wartości? A co w sytuacji, kiedy uwiecznienie naszego powodu do wstydu stało by się trwale niewymazywalne z przestrzeni publicznej? Takie, które będzie tam obecne również wówczas, kiedy będziemy chcieli uczyć własne dzieci jak mają się zachowywać. Albo takie, które za dwadzieścia lat będą sobie przesyłać z wypiekami na twarzy koledzy dzieci, doświadczających wstydu za rzeczy, których nie zrobiły?

Jedynym ratunkiem na bezmyślność jest… myślność, a na beztroskę troska. Najwyższy zatem czas by uznać, że rzeczywistość internetowa, telefonicznych aplikacji, czy sieci społecznościowych jest tak samo prawdziwa jak wszystkie inne. Bo problemem jest nie to, że nie chronimy naszej prywatności, ale to, że jej nie chronimy podczas gdy myślimy że jest chroniona.

Pozdrawiam

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0736585317307724?via%3Dihub

https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/0963721421990355

#226 Pozytywna aktualizacja adaptacyjna

Pozytywna aktualizacja adaptacyjna, czyli jak pokonać negatywne wspomnienia

Wyobraź sobie, że nosisz w sobie jakieś negatywne wspomnienie, którego emnocjonalne skutki aktywują się ilekroć przydarzy ci się sytuacja, choć odrobinę przypominająca tamte okoliczności. Wystarczy, że ktoś wobec ciebie podobnie się zachowa, jak któryś z bohaterów twojego negatywnego wspomnienia lub w twoim otoczeniu pojawi się coś podobnego do tamtych okoliczności, co uaktywni ślad pamięciowy. W efekcie, w krótkim czasie pojawia się obniżenie nastroju oraz cały szereg trudnych emocji odbierających możliwość normalnej aktywności. I nie ma znaczenia, że zachowania czy okoliczności są jedynie odrobinę podobne i tak naprawdę nieadekwatne do tego, co jest przedmiotem twojego negatywnego wspomnienia – znaczenie ma to, że ten mały impuls podobieństwa odpalił w systemie nieproporcjonalnie silną, emocjonalną i jednocześnie destrukcyjną reakcję. Ta zaś reakcja przywołuje dodatkowe emocje, jak na przykład irytacja i złość na samego siebie, wynikające z tego, że poddałeś czy poddałaś się temu mechanizmowi i nie potrafisz nad tym zapanować. W ten sposób negatywny pakiet obsługi emocjonalnej zakotwiczony w twoim ośrodku pamięci długotrwalej zostaje uzupełniony o kolejne negatywne ślady emocjonalne, ale tym razem pochodzące ze współczesnej reakcji systemu na powrót dawnego wspomnienia. Pokażmy ten mechanizm na przykładzie. Oto Anka po niezbyt udanym poprzednim związku wiąże się z Robertem, który jest przeciwieństwem jej poprzedniego partnera. Tamten był wzorcowym przykładem braku odpoiwiedzialności i beztroski, co zazwyczaj powodowało, że wobec rozwiązywania problemów Anka zawsze zostawała sama. Nawet wówczas, kiedy to nie ona była ich przyczyną. Robert jest odpowiedzialnym facetem i ich związek rokuje nadzieję na przyzwoicie przewidywalną przyszłość. Jednak w trakcie ostatniej wymiany zdań i rozbieżności wizji na temat jakiejś wspólnej decyzji, Robert powiedział coś zupełnie niewinnego, na przykład „muszę się jeszcze zastanowić nad tym, jak to rozwiązać” co nie oznaczało ucieczki od odpowiedzialności, ale jedynie chęć poświecenia większej ilości czasu na znalezienie najlepszego rozwiązania. Jednak już samo to zdanie przywołało w Ance dramat wspomnień, bo właśnie za pomoca podobnej konstrukcji narracyjnje jej poprzedni chłopak unikał odpowiedzialności, jednocześnie zrzucając ją na Ankę. Teraz wystarczyło to jedno zdanie Roberta by Anka wybiegła z pokoju trzaskając drzwiami, bo w jej głowie uruchomił się cały sekwencyjny cykl pamięciowy przywołujący sytuację, w której efekcie poczuła się odrzucona, oszukana i wykorzystana. Anka siedzi teraz w sypialni i beczy z bezsilności i jednocześnie poczucia winy, które pojawiły się wraz z uświadomieniem sobie, że obwinia Roberta za winy poprzedniego partnera, z którego zachownaiami Robert nie ma nic wspólnego. Teraz prześledźmy ten efekt na poziomie konsolidacji pamięci. Mamy więc najbierw jakiś bodziec, który uruchamia negatywne wspomnienie wraz z negatywnym śladem emocjonalnym przywołując ten sam wachlarz emocji, jako reakcję nie na bodziec, ale na wspomnienie, które ten bodziec uruchomił. Następnie w systemie pojawiają się nowe emocje, które są efektem reakcji na obecne wydarzenie – w opisywanym przypadku besilność i poczucie winy. Mamy więc dwa pakiety emocji – ten pierwszy w śladzie pamięciowym i ten obecny – powiedzielibyśmy świeży i nowy. Kiedy takie wydarzenie jak obecna kłótnia z Robertem wywołana wspomnieniowym bodźćem się powtórzy lub będzie powtarzało, to w pamięci długotrwałej to dawne wpsomnienie zostanie dodatkowo uzupełnione emocjami pochcodzącymi ze współczenej reakcji emcojnonalnej – w naszym wypadku besilnością i poczuciem winy. W ten sposób w procesie konsolidacji pamięci tamto dawne wspomnienie stanie się jeszcze większym problemem, bo uzupełnianym o kolejne trudne emocje dokładane do niego już obecnie. Trochę to przypomina – proszę wybaczyć obrzydliwość przykładu – lep na muchy. A dokładniej mówiąc emocjonalny lep na emocjonalne muchy. Kiedy wyjmiemy z szuflady stary lep na muchy z przyklejoną już do niego dawno temu jedną zaschnięta muchą, to wystarczy go przez jakiś czas powiesić na żyrandolu, by kolejna mucha się do niego przykleiła. Im dłużej stary lep uwiesimy na współczesnym żyrandolu, tym większe prawdopodobieństwo, że złapią się na niego kolejne nowe muchy. Obrzydliwość. I to nie tylko w kontekście much, ale obrzydliwość również w kontekście zatęchłych emocji. I nie dotyczy to tylko i wyłącznie przykładów podobnych do Anki i Roberta, bo to wyłącznie przykład z gatunku soft. Dotyczy to naszych wielu naprawdę traumatycznych przeżyć z przeszłości, które nosimy w naszych emocjonalnych autobiografiach. 

Niestety mniej więcej do 2000 roku funkcjonowała jedynie hipoteza, że nasze dawne ślady pamięci – na przykład wydarzeń o emocjonalnych markerach lęku – mogą zostać wyciszone lub zdestabilizowane poprzez sam akt reaktywacji bolesnych wspomnień. Stąd to sławetne: „opowiedz mi co wtedy czułeś” wypowiadane w psychoterapeutycznych gabinetach jakś świat długi i szeroki i delikatnie mówiąc mało skuteczne. Później, już w roku 2003, po odkryciach dokonanych przez dr Walkera z Uniwersytetu Kalifornijskiego i dotyczących procesów konsolidacji i rekonsolidacji pamięci okazało się, że do rekonsolidacji pamięci nie wystarcza sama aktywacja wspomnień, ale niezbędne jest wykorzystanie do tego nowych doświadczeń emocjonalnych, które pojawiają się wraz z okolicznościami towarzyszącymi przypomnieniu sobie dawnych zdarzeń. A to oznacza, że te emocje, które pojawiają się w trakcie wspomnienia zaczynają z czasem uzupełniać wspomnienie stając się jego trwałą składową. Przełom w badaniach nastąpił w 2013 roku za sprawą amerykańskiego badacza dr Bruce Eckera, który wykazał, że możliwa jest rekonsolidacja wyłącznie emocjonalnej pamięci negatywnego wydarzenia, ale w tym celu pomocny jest proces wykorzystania takich emocji przy jego wspomnieniu, które stoją w opozycji do emocji zapamiętanych. No i w końcu 15 listopada 2021 roku, czyli zaledwie kilka dni temu, pojawiły się wyniki nowych badań, dzięki którym wreszcie wiemy jak to zrobić, czyli innymi słowy możemy podpowiedzieć Ani oraz tysiącom innych osób co zrobić, by wyrwać się z tego błędnego koła dopisywania kolejnych negatywnych emocji do i tak już negatywnej bazy jakiegoś traumatycznego wspomnienia, co według badaczy nie tylko może być pomocne w procesach terapeutycznych, ale przede wszystkim może wspomóc powrót do równowagi psychicznej po silnym stresie, czy zmniejszyć liczba objawów depresji. 

Badanie składało się z kilku osobnych testów prowadzonych na rożnych grupach uczestników i zostało przeprowadzone przez naukowców wydziałów psychologii kilku uniwersytetów pod kierunkiem Magan Speer z Uniwersytetu Columbia. Uczestników badania podzielono na cztery grupy – pozytywną, negatywną, neutralną oraz rozpraszającą. Zadaniem wszystkich uczestników było przywołanie z pamięci 12 negatywnych wspomnień autobiograficznych, a następnie szczegółowe opisanie na kartce tych zdarzeń z dziesięciostopniowym skalowaniem oceny obecnych odczuć przywoływanych tamtym wspomnieniem. Czyli „oceń jak to wspomnienie sprawia że czujesz się obecnie” od oceny skrajnie negatywnej do skrajnie pozytywnej. Następnie przydzielono grupom konkretne zadania: w grupie pozytywnej należało pisemnie odpowiedzieć na trzy pytania: 1. Czego pozytywnego się wówczas nauczyłeś? 2. Jakie były pozytywne przyszłe efekty tamtego wydarzenia. 3. Jakie pozytywne znaczenie tamtemu wydarzeniu możesz dzisiaj nadać? Grupa negatywna miała za zadanie opisać co sprawia, że tamto wydarzenie uruchamia obecnie negatywne emocje i jakie są negatywne konsekwencje tamtego wydarzenia. Grupę neutralnę poproszono jedynie o opisanie gdzie i kiedy dokładnie wspominane wydarzenia miały miejsce. A grupie rozpraszającej odebrano kartki z opisem autobiograficznych negatywnych zdarzeń i polecono jedynie śledzenie wychylania strzałki specjalnego urządzenia z notowaniem wychyleń w prawo i w lewo. Natępnie w kolejnych dwóch częściach badania – kolejnego dnia oraz po tygodniu od pierwszego badania – poproszono wszystkie grupy o ponowne opisanie swoich dwunastu negatywnych autobiograficznych wspomnień. W dalszej części badania na innych grupach powtórzono badawczy model ale tym razem sprawdzono pamięć negatywnych zdarzeń rekonsolidowanych w eksperymentcie po upływie dwóch miesięcy. Za każdym razem w grupach pozytywnej treść wspomnień uległa zmianie – były one po czasie opisywane jak dużo mniej negatywne niż za pierwszym razem a uczestnicy badań wskazywali, że przestały to być wspomnienia wywierające silny negatywny wpływ na ich obecne samopoczucie przy ich reaktywacji. Kolejne eksperymenty na kolejnych grupach miały ustalić od czego zależy najsilniejszy efekt pozytywnej rekonsolidacji wspomnień. Podarujmy sobie szczegółowe analizy tego co się wówczas dzieje na poziomie procesów pamięci krotkotrwałej oraz długotrwałej i przejdźmy do sedna: okazało się, że kluczowe znaczenie ma tutaj tzw. okno aktualizacji, które pozostaje otwarte jedynie przez około sześć godzin. Co więcej skuteczna pozytywna aktualizacja adaptacyjna ma miejsce wyłącznie po krótkim przypomnieniu negatywnego zdarzenia i nie występuje w sytuacji, w ktorej przywołanie tego wspomnienia trwa zbyt długo – na przykład w procesie rozstrząsania czy rozpamiętywania o którym opowiadałemw odcinku 77. A zatem najlepszy efekt w poradzeniu sobie z negatywnymi wpsomnieniami i dokonania zmiany ich emocjonalnego śladu w systemie otrzymamy kiedy zastosujemy następujące reguły. Po pierwsze negatywne wspomnienie powinno zostać przywoływane na krótki czas, wyłącznie po to, by uświadomić sobie jakie emocje towarzyszą temu wspomnieniu i co jest ich źródłem. Kiedy jednak zaczniemy w nim grzebać, rostrząsać i przeżywać ponownie, to im dłużej to będziemy robić, tym mniejsza szansa na skuteczną terapię i autoterapię. Po drugie po przywołaniu wspomnienia musi nastąpic proces nazywany przez badaczy „wyjaśnieniem”, czyli to co było zadaniem pozytywnych grup z badań. A to oznacza znalezienie odpowiedzi na trzy pytania: czego się nauczyłem, co pozytywnego – nawet najdrobniejszego – pojawiło się w przyszłości jako efekt tego zdarzenia i jakie pozytywne znaczenie mogę temu wydarzeniu dzisiaj po latach przypisać. Ale to co najważniejsze – okno aktualizacji otwiera się tylko na sześć godzin od przywołania wspomnienia. Po tym czasie ta strategia przestaje działać. I trzecie – chyba najciekawsze – ten efekt jest do uzyskania nie tylko i wyłącznie w warunkach badawczego eksperymentu, czy na kozetce psychoterapeuty. Możesz to zrobić samodzielnie ilekroć dowolny bodziec wywoła przypomnienie dawnego negatywnego wydarzenia. Spróbuj tej techniki, kiedy tylko się pojawi. 

Pozdrawiam

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/14534587/

https://www.researchgate.net/publication/314530825_A_Primer_on_Memory_Reconsolidation_and_Its_Psychotherapeutic_Use_as_a_Core_Process_of_Profound_Change

https://doi.org/10.1038/s41467-021-26906-4

#227 Haj oszusta

Haj oszusta, któremu uszło na sucho!

Zacznijmy od przykładów, ale tym razem użyjemy liter zamiast imion, by nie stygmatyzować boguducha winnych ludzi, bo omawiany dzisiaj psychologiczny efekt raczej do chwalebnych nie należy. Oto więc pan X, dyrektor w sporej firmie, zarabiający całkiem niezłe pieniądze, pozwalające na więcej niż dostatnie życie. Chawira, wypasiona fura i gromadka nigdy nie umorusanych dzieci. Zastajemy pana X spacerującego pomiędzy regałami jednego z budowlanych marketów, gdzie postanowił zajrzeć po drodze do domu prosto z konferencji, na której wygłosił płomienną mowę o uczciwości. Teraz ogląda dwie wiertarki – jedną za stówkę, dugą prawie za tysiaka. Ta droższa fajniejsza, jakaś taka bardzie kolorowa i przyjemniejsza w dotyku. Gdybyśmy zajrzeli na bankowe konto pana X – zwykłe, do codziennych rozliczeń a nie oszczędnościowe, to uznalibyśmy że wydatek na tę drogą szpanerską wiertarkę w sumie niewiele by zubożył stan jego posiadania. Więc spodziewamy się, że skoro taki wydatek to dla niego betka, to chwyci za wiertarę i pogna do kasy. A tymczasem pan X ostrożnie się rozgląda i po zobaczeniu gdzie są kamery staje tak, by przesłonić swoim ciałem to co za chwilę zrobi. A zrobi zamieszanie wyjmując z pudełek najprzeróżniejsze wiertarki wyłącznie po to, by niepostrzeżenie przekleić metkę z taniej na drogą i dopiero po tym zabiegu pójść do kasy. Uff… udało się. Praktykantka na kasie nie ogarnęła ściemy. Pan X przez nikogo nie zatrzymywany wychodzi na parking, gdzie spotyka dawnego kumpla. „Dobrze spotkać cię w tak doskonałym nastroju” – mówi kumpel widząc, że pan X nie może powstrzymać malującego się na twarzy szczęścia. Przykład drugi – oto pani Y właśnie siedzi na rozmowie kwalifikacyjnej. Jest tuż po wypełnieniu kwestionariusza badającego jej przymioty, w którym nawpisywała cała masę wielkich wartości w roli swoich życiowych drogowskazów z prawdomównością na czele. Rekruterzy uznają, że test został zaliczony, więc teraz przeglądają jej c.v. w poszukiwaniu informacji o kierowniczym doświadczeniu, bo przecież szukają doświadczonego managera do zarządzania sporym zespołem. Pani Y niestety nie ma takiego doświadczenia, ale w c.v opisała lata zarządczej pracy jakby to była bułka z masłem. W koćnu od czego się ma wyobraźnię. Teraz chwila niepewności, stresu i niepokoju i… finalnie nikt się nie zorientował, a fałszywe doświadczenia i umiejętności zostały łyknięte przez rekruterów bez mrugnięcia okiem. „Witamy w zespole – mówi jeden z nich – przyda nam się ktoś tak uśmiechnięty i pogodny jak pani!” Teraz przenosimy się do mieszkania pana Z, który kiedy ogląda serial „Alo, alo” to najbardziej go bawi fragment, w którym Rene, przyłapywany na obściskiwaniu kelnerek, mówi do swojej żony „Ty głupia kobieto”. W małżeństwie pana Z jest podobnie, tyle, że nic nie trzeba mówić. Jak dotąd wszystkie jego skoki w bok uchodziły mu na sucho, bo mimo iluś wpadek i wyraźnych sygnałów zdrad zawsze udaje mu się przed żoną jakoś wyjść z opresji. Wtedy siada na kanapie, zakłada nogę na nogę i puszcza sobie „Alo alo”. bo ma nagrane wszystkie odcinki. I już sam nie wie, co w jego życiu przysparza mu wiecej szczęścia: zaliczanie kolejnych seksualnych podbojów, czy raczej to, że wymyka się małżeńskiej sprawiedliwości jak DiCaprio Hanksowi w „Złap mnie jeśli potrafisz”.

Co łączy wszystkie te przykłady? To efekt „haju oszusta”, czyli mechanizm, w którym po popełnieniu czegoś nieetycznego, czy niezgodnego z prawem i ominięciu konsekwencji, zamiast spadku samopoczucia pojawia się ekscytacja, radość i podniecenie. Oczywiście nie u wszystkich, ale w dużo większej liczbie oprzypadków niż moglibyśmy podejrzewać. Wykazały to badania przeprowadzone przez zespół naukowców z Uniwersytetu Pensylwania z 2013 roku zatytułowane „Haj oszusta, czyli nieczoekiwane afektywne korzyści z nieetycznego zachowania”. Co ważne – w badaniu tym nie chodziło o to ilu uczestników zachowa się nieetycznie, kiedy bedą mieli taką możliwość, ale o to w jaki sposób przewidujemy stan swojego samopoczucia po zachowaniu uczciwym oraz po nieuczciwym. W związku z tym wykonano cały szereg badań na różnych grupach uczestników, którzy najpierw przy pomocy szczegółowych kwestionariuszy opisywali to, w jaki sposób sami emocjonalnie reagują po zachowaniach uczciwych oraz kiedy przydarzyłoby im się zachować nieuczciwie oraz to w jaki sposób ich zdaniem w takich okolicznościach reagują inni. We wszystkich eskperymentach uczestnicy badań przewidywali, że zachowanie uczciwe spowoduje podniesienie lub utrzymanie stanu dobrego samopoczucia, zaś zachowanie nieuczciwe to samopoczucie obniży. Bo na przykład pojawią się wyrzuty sumienia, poczucie winy, autopretensje czy obniżenie samooceny. Następnie przeprowadzono kilka różnych ekeksperymentów, w których zarówno proszono uczestników by wyobrazili sobie samych siebie w sytuacji, w której możliwe jest oszustwo, jak i innych ludzi. W częście eksperymentów zaaranżowano sytuację, w których uczestnicy badań mogli skorzystać z oszustwa, bedąc jednocześnie przekonanymi, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Było to na przykład badanie, w którym należało pod presją czasu wypełnić test matematyczny, w którym każda prawidłowa odpowiedź oznaczała wypłatę konkretnej stawki – więc im wiecej odpowiedzi, tym wyższy zarobek. Jednak tuż przed zaniesieniem wypełnionych testów komisji oceniające,j w ramach dbałości o poufność danych osobowowych proszono uczestników o zniszczenie testów w niszczarkach do papieru i podanie ich wyniku ustnie. To stwarzało możliwość dodania do rzeczywistego wyniku jakiejść liczby punktów, by zarobić wiecej pieniędzy, bo przecież zniszczonych testów nie było już jak sprawdzić i jak zweryfikować czy uczestnik nie oszukuje. A tak się przynajmniej uczestnikom wydawało, bo nie byli świadomi tego, że wyniki ich testów były rejestrowane najpierw przez ukryte kamery. Kolejne badania dotyczyły dopisywania do premiowanych godzin pracy dodatkowo godzin szkoleniowych, by zyskać premię, co było naruszeniem zasad w firmie itd. W każdym razie – i to warto zapamiętać – w żadnym z badań, niezależnie od tego jak zmieniała się w nich liczba uczestników decydujących się na oszustwo w stosunku do tych, którzy postanowili pozostać uczciwi, we wstępnych kwestionariuszach dotyczących przewidywania samopoczucia nie pojawiła się ani jedna zapowiedź tego, by któryś z uczestników dowolnego badania przewidywał, że po dokonaniu oszustwa poczuje się lepiej niż w sytuacji, w której uda mu się zachować uczciwość. Jednak kiedy w finalnej fazie każdego z badań zmierzono samopoczucie uczestników – oczywśicie pod zupełnie innym pretekstem – okazało się, że u tych uczestników, którzy zdecydowali się na oszustwo i byli przekonani o tym, że ich czyn uszedł im na sucho – samopoczucie wyraźnie wzrosło. Pojawił się dużo bardziej pogodny nastrój niż u tych, ktorzy zachowali się uczciwie. Jak podaje jedna z komentatorek tych badań dr Wendy Patrick: ludzie, którzy zachowują się nieuczciwie i są przekonani że im się upiekło, doświadczają tzw pozytywnego afektu mimo tego, że sami przewidują, iż w takiej sytuacji  doznają raczej negatywnego afektu, jak na przykład poczucia winy. To z kolei powoduje wzrost poczucia zadowolenia i pojawienie się radosnego nastroju, który poważnie implikuje wprowadzenie w błąd postronnego obserwatora oceniającego cechy charakteru danej osoby. A mówiąc prościej – możemy oceniać zadowoloną i radosną osobę na podstawie tych sygnałów jako pozytwyną osobę, podczas gdy źrodła jej samopoczucia leżą nie w jej pozytywnych cechach charakteru, ale w tym, że odczuwa haj oszusta, bo po raz kolejny udało się jej zrobić coś nieetycznego i nie zostać ani na tym przyłapanym ani też nie ponieść za to żadnych konsekwencji. Oczywiście nie oznacza to, że wszyscy uśmiechnięci ludzie, których spotykamy w życiu mają coś na sumieniu. Oznacza to jedynie, że w swoich przewidywaniach przeceniamy nasze emocjonalne reakcje w konstekście konsekwencji zachowań uczciwych oraz nieuczciwych. Powinniśmy więc zweryfikować te teorie zachowań moralnych, które zakładają, że każde nieetyczne zachowanie wywołuje wyłącznie negatywny skutek. Efekt haju oszusta, odwraca to założenie wskazując, że nietyczne zachowanie nie w każdym przypadku niesie ze sobą wyłącznie emocjonanie negatywne konsekwencje. Pojawia się w nim cała masa pozytywnych emocji, na przykład związanych z podnieceniem towarzyszącym zerwaniu zakazanego owocu, czy przekraczaniem społecznych norm, które dla konkretnych osób może być dużo bardziej atrakcyjne i pociągające niż przestrzeganie ustalonego porządku. To właśnie dlatego dla pana X atrakcyjna wiertarka to nie ta, która jest wypasiona, naszpikowana elektroniką i która swojemu właścicielowi wyrgywa Odę do radości z każdym wywierconym otworem, ale ta którą bezkarnie uda się ukraść. Pytanie jednak jest następujące – czy tego typu zabawa z każdym kolejnym udanym skokiem na uczciwość nie wciąga delikwenta w coraz to mroczniejszą otchłań ekscytacji i nie prowokuje go do coraz to śmielszych poczynań? Dr Nicole Ruede, autorka badań z Pensylwanii uważa, że haj oszusta najprawdopodobniej okazuje się wciągającą grą jedynie do pewnego poziomu, którym jest uczynienie komuś krzywdy. Jak wskazuje, jej badania dotyczyły wyłącznie sytuacji, w której oszustwa powodowały jedynie stratę po stronie firmy i korzyść po stronie oszusta, ale nie sprawdzały czy ten efekt wystąpi równie silnie, jeśli nietyczne zachowanie będzie się wiązało z konkretnym cierpieniem konkretnego człowieka. Ona i pozostali badacze wyrażają nadzieję, że w takim przypadku jak ludzka krzywda wystąpienie haju oszusta jest dużo mniej prawdopdoobne. No cóż – wystarczy nawet niespecjalnie uważnie prześledzić to co się dzieje na świecie – tym nam bliskim i tym dalszym – by raczej nie podzielać tej nadziei.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/why-bad-looks-good/202111/is-someone-who-looks-happy-likely-be-honest

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/24000799/

#228 Sprawiedliwość obwiniania

Sprawiedliwość obwiniania

„Grażyna, widziałaś to? – pyta Stefan podnosząc wzrok znad komputerowego ekranu – chyba się za rzadko pojawiamy w mini-wykładach, bo już ludzie gadają i się niepokoją, czy jeszcze wrócimy”. ”Weź Stefan zostaw te jutuby i bierz kartkę i długopis, bo będziesz robił ćwiczenie – mówi stanowczo Grażyna – Dzisiaj w robocie mieliśmy kołczing i facetka kazała nam napisać na kartce najważniejsze życiowe drogowskazy”. „Że co? – niezrozumiał Stefan”. „Ty nic nie kombinuj – instruuje Grażyna – tylko pisz na kartce co jest dla ciebie Stefan najważniejsze w życiu, coś o czym nigdy nie powinno się zapominać. Ja idę po masło, a jak wrócę to ma być napisane!” Piętnaście minut później Grażyna bierze kartkę Stefana do ręki i czyta ostatnie zdanie: „Najważniejsza rzecz w życiu to pamiętać, żeby nigdy nie brać jednocześnie tabletek nasennych i środków na przeczyszczenie” „No nie – wścieka się Grażyna – ten pajac znowu sobie jaja robi. Zawsze to samo, w ogóle nigdy nie mogę liczyć, że cokolwiek potraktuje tak, jak tego oczekuję.”

Teraz cofnijmy się dwa tygodnie. Stefan lawirując na drabinie usiłuje zdjąć z górnej szafki kamionkowy garnek, bo idzie zima, a jak idzie zima to pora na kisz z buraków, by podnieść odporność organizmu mimo, iż Grażyna tych buraków nie znosi i generalnie na sam widok kamionkowego garnka dostaje wysypki. „Grażyna – woła Stefan – weź ode mnie ten garnek, żeby mi się nie wymsknął!” Grażyna podchodzi do drabiny, wyciąga rękę po garnek i kiedy już wydaje się że go trzyma nagle i niespodziewanie wyślizguje jej się z rąk i roztrzaskuje na podłodze. „No to se co najwyżej z buraków możemy ćwikłę zrobić – wzdycha Stefan i zwraca się do Grażyny – Pewnie teraz masz satysfakcję, bo jakoś trudno mi uwierzyć, że mogłaś wypuścić z rąk taki duży dzban? „Sam jesteś dzban – odszczekuje się Grażyna – ja chciałam tylko pomóc. I ty już wiesz, co” „Tak wiem – odpowiada Stefan – dzisiaj seksu nie będzie”.

Zwróciliście uwagę co charkteryzuje obydwa te przykłady? Otóż ocena partnera nie na podstawie jego intencji, ale wyłącznie na podstawie efektu zaistniałej sytuacji. A co jeśli na przykład Stefan napisałby na kartce coś, co nie rozjuszyłoby Grażyny, a upuszczony przez Grażynę kamionkowy garnek przeżyłby zderzenie z podłogą nienaruszony, to czy czasem nie zmienił by się tylko i wyłącznie efekt zdarzeń podczas gdy intencja pozostała by niezmieniona.  Jednak w naszych relacjach – szczególnie kiedy dzieje się coś co nam nie pasuje, kierujemy sie najczęściej oceną czyichś działań biorąc pod uwagę jedynie ich rezultat i kompletnie pomijając intencję. Tutaj pewnie od razu pojawia się w głowie kulturowy wdruk o tym że dobrymi intencjami jest wybrukowane piekło, ale z drugiej strony przecież nie oznacza to że złe rezultaty naszych działań zawsze są efektem naszych złych intencji. Czasem jest wręcz odwrotnie, ale i tak oceniani jesteśmy za wyniki, co wydaje się mocno wspierane przez ideę odpowiedzialności przyczynowej. No bo skoro ktoś zrobił coś nieodpowiedniego czy złego, to czynimy go za to odpowiedzialnym niezależnie od tego jakie intencje mu przyświecały. Czy jednak tego typu ocenność możemy uznać za stuprocentowo sprawiedliwą? Otóż nie ma to wiele wspólnego ze sprawiedliwością, ale i tak to robimy, co najlpiej ilustruje przykład z ostatnio opublikowanych badań. I tutaj zanim do nich przejdziemy – z góry uprzedzam, że przykład nie ma już tak lekkiego kalibru jak Stefanowy kamionkowy garnek czy kołczingowe zadanie Grażyny. Badanie wykonał zespół połączonych sił Departamentów Psychologii Uniwersytetu Wschodniej Anglii oraz Boston College. W aksperymencie wzięło udział 2341 uczestników, ktorych zadaniem była ocena przypadku kierowcy, który na skutek umyślnego zaniedbania doprowadza do nieumyślnego skutku, czyli dość skomplikowany moralnie dylemat, w którym dodatkowo wprowadzono dwie alternatywne zmienne. W pierwszej finał okazywał się stosunkowo niegroźny, w drugiej tragiczny. Przyjrzyjmy się samemu przypadkowi. Oto Cynthia odwozi swoich dwóch małych braci ze szkoły do domu ich dużym rodzinnym samochodem. W pewnym momencie jeden z braci zauważa przy drodze sporych rozmiarów stertę zagrabionych liści – tak dużą, jakiej do tej pory jeszcze nie widział. Na ten widok zaczyna on namawiać Cyntię by rozpędzonym samochodem wjechała w tę stertę liści, bo przecież wzniecenie liścianej zawieruchy będzie super fajnym i widowiskowym zdarzeniem. Cynthia w końcu ulega namowom brata i wjeżdża samochodem w ogromną stertę liści. Tyle jeśli chodzi o cały fundament wydarzenia. Pora na wprowadzenie zmiennych – najpierw dotyczących zaniedbania, z których pierwszą jest to, że Cynthia przed wjazdem w stertę liści zapomniała o tym, że w takich stertach liści czasem lubią się bawić małe dzieci. Drugą zmieną jest to, że decydując się ulec namowom brata wiedziała, że w liściach mogą być dzieci. Teraz kolej na zmienne dotyczące skutku. W pierwszej efekt zdarzenia nie przyniósł specjalnej szkody – okazało się, że w liściach znajdowały się dwa poboczne słupki, ale tak się szczęśliwie złożyło, że uderzenie w nie nie przyniosło większych strat – zaledwie został porysowany lakier samochodu. W drugiej zmiennej efektowej w wyniku zdarzenia samochód Cynthi potrącił dwójkę dzieci, które bawiły się w liściach i które w wyniku tego zdarzenia poniosły śmierć na miejscu. Pytanie badawcze zaś brzmi – czy pojawienie się tych zmiennych wpłynie na naszą ocenę winy Cynthi i jednocześnie wyrok sądowy, który ma ją skazać na odpowiednią karę za popełniony czyn? 92% badanych uznało, że w przypadku śmierci dzieci Cynthia powinna być bezwględnie skazana, przy czym 72% uznało, że w tym wypadku kara nie może być krótsza od roku bezwględnwego więzienia. Okazało się, że w wydaniu takiej oceny zdarzenia uczestnicy w tragicznej zmiennej efektowej w ogóle nie brali pod uwagę zmiennych zaniedbaniowych. Ich obecność pojawiła się w osądach uczestników badań jedynie w tym wypadku, kiedy zmienna efektowa nie oznaczała tragedii. Co więcej – badania wykazały, że w przypadku negatywnego wyniku niejako automatycznie przypisujemy sprawcy celowe zaniedbanie i nie bierzemy pod uwagę tego, że wynik negatywny całego zdarzenia mógł być dziełem przypadku. Autorzy badań wskazują tutaj na kontrowersje, które pojawiły się wśród uczestników komentujących wyniki badań, gdzie wskazywano na dylemat tzw. moralnego szczęścia i moralnego nieszczęścia. Bo przecież jeśli rozciągnięmy podobne przykłady na mnogość uczestników takich zdarzeń to możemy przyjąć, że w naszym życiu trafiają się przypadki, w których mimo beztroski, nonszalancji, braku przewidywania, czy wreszcie zaniedbań w efekcie nikt nie cierpi, nic złego się nie dzieje. A to oznacza, że inicjatorzy tych zdarzeń doświadczyli efektu moralnego szczęścia, bo nic się nie stało chociaż mogło się stać. To tak, jak byśmy sobie wyobrazili rodzinną zabawę sylwestrową, podczas której jeden z uczestników otwiera szampana. W stu przypadkach korek z szampana nie spowoduje żadnej szkody, w jednym przypadku zostanie wystrzelony z butelki tak nieszczęśliwie, że małemu Jasiowi klaszczącemu na powitanie Nowego Roku wybije oko. W takim wypadku natychmiast obwinimy otwierającego szampana. Tak samo jak automatycznie obwiniamy tych, którzy odpalają sylwestrowe petardy, które uczynią komuś krzywdę i jednocześnie już nie jesteśmy tak surowi dla tych setek innych, których petardowe zabawy nikogo nie zraniły. A przecież zarówno w przypadku wybijającego oko korka szampana, jak i w przypadku petardy urywającej palec intencja była taka sama. To samo dotyczy przypadku Cynthi. To młoda dziewczyna, która chciała swojemu młodszemu bratu zapewnić trochę frajdy i w przypadku pierwszej zmiennej z obszaru zaniedbania w ogóle nie pomyślała, że wjechanie w stertę liści może mieć jakiekolwiek złe skutki. Ale kiedy te skutki okazały się złe – wsadzamy ją do więzienia bez mrugnięcia okiem – co wskazały badania – traktując zupełnie inaczej ten sam rodzaj zaniedbania w sytuacji, kiedy zmieniaja się skutki zdarzenia. I problem w tym, że dzieje się tak nie tylko wtedy, kiedy mamy do czynienia z poważnym wykroczeniem, winą czy wręcz przestępstwem, ale równie w sprawach często błachych, które właśnie w skutek tego efektu stają się przyczyną naszych kłótni czy nieporozumień w relacjach. Nie tylko romantycznych, ale też rodzinnych, czy zawodowych. Dr Susan Withbourne z Uniwersytetu Maassachusetts dodaje do wniosku z badań ważną relacyjną cegiełkę. Wskazuje, że zachowanie naszych partnerek czy partnerów często staje się dla nas podstawą do mnogości interpretacji i wybierania tych, w których będąc pod wpływem jakiegoś negatywnego dla nas efektu z dużą łatwością wydajemy negatywny osąd nie biorąc pod uwagę, że za negatywnym finałem mogły się skrywać pozytwyne lub zupełnie neutralne intencje. A stąd już krok by wymierzyć swój oskarżycielski palec wskazując stuprocentowo winnego. I wtedy nie mamy poczucia niesprawiedliwości, które pojawia się w nas dopiero wówczas, kiedy to my jesteśmy oskrażonym, a nie oskrażycielem. Wtedy protestujemy, bo do negatywnego efektu jest również przypisywany nasz domniemany negatywny zamiar, podczas gdy z negatywnym zamiarem nie mieliśmy nic wspólnego. Grażyna po prostu chciała pomóc i nie miała zamiaru w ten sposob pozbywać się kamionkowego garnka. Podobnie jak Stefan, który zdanie o tabletkach napisał nie dlatego by obśmiać kolejny samorozowojowy pomysł Grażyny, ale dlatego, że naprawdę zagłębił się w myślenie o życiowych drogowskazach i postanowił zacząć od tego, by stale pamiętać o dystansie do samego siebie, bez którego zalicza epizody przygnębienia, o które się coraz bardziej martwi.

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1111/bjop.12536

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-any-age/202112/do-you-unfairly-blame-your-partner-when-things-go-wrong

#229 Przemieszczona agresja

Przemieszczona agresja

Zacznijmy od przykładów. Oto jedziesz samochodem. Dokładniej mówiąc to raczej stoisz w korku przed zwężeniem jezdni, gdzie do jednego pasa ruchu zjeżdżają samochody z trzech innych. Staras się dostosować do obowiazujących przepisów zjeżdżania na zakładkę, ale kiedy przychodzi twoja kolej kierowca na pasie, na który usiłujesz wjechać celowo zagradza ci swym samochodem drogę i widzisz przez szybę jak wymachuje pięściami, wydziera się w niebogłosy i pokazuje ci nieprzyzwoite gesty, które raczej nie są zaproszeniem na grilla, chyba że lubisz grilować w lateksach i z pejczem. Właściwie żadne jakieś nadzwyczajne zdarzenie, a raczej codzienność na naszych drogach. Jednak to, co cię najbardziej poruszyło, to nie sama reakcja tego wściekłego kierowcy, ale jej poziom. Bo przecież nic aż tak strasznego się nie stało a ten gość zareagował jakbyś mu conajmniej wytłukł połowę rodziny. I to tę połowę, z którą chcemy spędzić święta a nie tę drugą. Drugi przykład – siedzisz sobie w robocie i obserwujesz przez szybę oddzielającą twoją kanciapę od gabinetu szefa jak toczy on dość wzburzoną telefoniczną dyskusję. Chodzi po pokoju, a z jego oczu lecą promienie kosmicznego ognia dokładnie jak u mechagodzilli. W końcu szef odkłada telefon i kiwa, że masz do niego przyjść z raportem. No więc człapiesz, bo wiesz że lekko nie będzie i rzeczywiście lekko nie jest. Bo kiedy szef zaczyna na ciebie wrzeszczeć, jedyne co cię dziwi, to to, że nie wiedziałeś że na świecie jest aż tyle wyzwisk. Przykład trzeci. Teraz masz jedenaście lat i podajesz ojcu klucze, kiedy usiłuje on naprawić starą pralkę. W końcu klucze okazują się niewystraczające i pada komenda o podanie młotka. Już wiesz, że będzie akcja i żałujesz że nie wziąłeś ze scelującym w jakąś lodówkową część centralnie wali sobie w palec. Palec rozłazi się jak karczoch i zaczyna szybko nabierać rumieńców, a ojciec zamiast zwijać się z bólu drze się na ciebie tak, żeby pół osiedla wiedziało, że do niczego się nie nadajesz bo źle trzymałeś pralkę. 

Wszystkie powyższe przykłady i oczywiście setki innych, które doskonale pamiętacie z własnych przygód obrazują mechanizm przemieszczenia agresji, w którym napięcie wywołane jakimś rodzajem gniewu czy wzburzenia zostaje rozładowane pod postacią agresji wymierzonej nie w rzeczywistego prowokatora zdarzenia, ale w osobę postronną, która akurat znalazła się pod ręką lub w taką, co do której agresor ma pewność swojej bezkarności. Zwraca się tutaj uwagę, że przemieszczona agresja może mieć charakter zemsty przekierowanej ze sprawcy na niewinną ofiarę wówczas, kiedy sprawca nie jest dostępny, pozostaje nieznany czy niezidentyfikowany czy kiedy zaatakowanie sprawcy nie jest możliwe. Bo na przykład sprawca złości, gniewu czy wzburzenia zajmuje wyższą pozycję społeczną, czy występuje rodzaj zależności, w której atak na sprawcę agresorowi się nie opłaca. W ten sposób szef wkurzony przez swojego szefa, któremu raczej nie podskoczy wyładowuje się na pracowniku. Kierowca, który o poranku zderzył się z jakiąś nieprzyjemną sytuacją wyładuje się na innym kierowcy, by pozbyć się napięcia, które wydaje się go rozsadzać od środka. I tak samo ojciec, który sam jest sprawcą swojego bólu wyładuje swój gniew na synu, bo za nic z drugiej strony nie przyzna się przed nim że bywają chwile, w której jego ojcowski autorytet może zostać podważony przez prostą bezstronną obserwację, że oprócz bycia ojcem, czasem również bywa idiotą. Zemsta zatem nie musi dotyczyć tylko i wyłącznie jakiegoś zewnętrznego agresora, ale również być związana z samym sobą. 

Pora odpowiedzieć na pytanie czy wszyscy wykazujemy tendencje do wykorzystywania przemieszczonej agresji w sytuacjach silnego stresu czy wzburzenia. Odpowiedzi mogą udzielać pewne badania, które wykazały, że przemieszczona agresja jest najprawdopodobniej naszą cechą ewolucyjną. Sprawdzili to badacze norwescy w 2004 roku badając zachowania pstrągów tęczowych. Okazało się, że kiedy pstrąg ma wcześniejszy kontakt z większymi od siebie agresywnymi osobnikami, to sam wykazuje później agresję w stosunku do napotkanych mniejszych pstrągów. Jak podają naukowcy „wzorce obrotu serotoniny przodomózgowia i kortyzolu w osoczu sugerują, że obecność społecznie podporządkowanych ryb ma hamujący wpływ na reakcje na stres neuroendokrynny.” A to oznacza, że osobniki podporządkowane mogą służyć jako reduktory stresu, kiedy doświadczają przemieszczonej agresji, bo cały mechanizm jest tak naprawdę wypracowaną przez pokolenia ryb behawioralną strategią radzenia sobie ze stresem. Czy dotyczy to wyłącznie skądinąd sympatycznych tęczowych pstrągów? Badacze sugerują, że mechanzim ten może być obecny również w mózgach ssaków, a stąd już blisko do tego, by akcja z młotkiem i pralką przestała nas dziwić. Jednak najprawdopodobniej nie wszyscy poddajemy się temu ewolucyjnemu mechanizmowi w tym samym stopniu, bo głównie wykorzystywany jest on przez ludzi o konktretnych cechach. Uznaje się, że najrzadziej pojawia się u ludzi raczej ugodowych, nastawionych altruistycznie, z natury szczerych oraz o dużym poziomie empatii. A to wg. badacza ludzkiego mózgu i psychiatry z Harward Medical School, dr Pillaya oznacza, że najczęściej przemieszczonej agresji możemy się spodziewać u osób podejrzliwych, samolubnych, zarozumiałych oraz narcyzów. Oni właśnie są najbardziej podatni na przeżuwanie gniewu w obliczu zdarzeń rejestrowanych jako negatywne i pochodzących od osób, na które nie mają wpływu, którego to gniewu nie mogą się pozbyć w łatwy sposób, więc korzystają z okazji, kiedy pod rękę nawinie się słabszy osobnik i wówczas właśnie na nim mogą się wyładować i pozbyć nieznośnego napięcia. Najprawdopodobniej ma to związek ze zmniejszem jakości połączenia pomiędzy ośrodkami kontroli impulsów w korze przedczołowej, co wykazały kolejne, tym razem amerykańskie badania, przeprowadzone w 2004 roku na 82 dzieciach, których wyniki potwierdziły, że tendencje do ugodowości zwiększają siłę połączeń ośrodków kontroli. A to oznacza prostą zależność – im bardziej ugodowa osoba tym mniej impulsywna, a więc wykazująca mniejsze tendencje do przemieszczania agresji. Jednak dr Pillay stawia dość śmiałą tezę wskazując, że zachowania przemieszczania agresji nasilają się w czasie i obecnie notujemy ich wzrost dosłownie z roku na rok. Stajemy się coraz bardziej impulsywni i coraz bardziej podatni na przemieszczanie agresji stosując po prostu behawioralną strategię tęczowych pstrągów by uchronić samych siebie, przed stresową deprawacją systemu emcojonalnego, z czym sobie coraz gorzej radzimy. Mówiąc w skrócie – i tu trudno podważyć obserwację dr Pillaya – żyjemy w świecie, w którym z każdym rokiem agresji jest coraz więcej. Nie tylko fizycznej, ale również psychicznej i słownej, bo w ten sposób coraz więcej ludzi próbuje sobie rozpaczliwie radzić z rzeczywistością. Do tego zjawiska według badacza należy też włączyć stale rosnącą liczbę samobójstw, bo to również efekt większego społecznego trendu, który dr Pillay nazywa erupcją jaźni. 

Czy istnieje jakiś sposób na poradzenie sobie z tym zajwiskiem? Otóż jak zawsze pierwszym korkiem jest świadomość, ale nie tylko tego że takie zjawisko w ogóle występuje, lecz również tego na ile staje się udziałem nas samych, czy też obserwujemy je u naszych bliskich. A to oznacza, że nie powinniśmy ignorować nawet najmiejszych przejawów przemieszczonej agresji zarówno w nas samych, jak i w naszym najbliżsyzm otoczeniu pamiętając, że istnieje jakieś ukryte żrodło tych zachowań, z którym osoba dokonująca przemieszczonej agresji po prostu sobie nie potrafi poradzić. Z tego wynikają dwa fakty – po pierwsze jeśli stałeś się ofiarą takich zachowań to wiedz, że nie chodzi o ciebie, a jedynie o to że miałeś akurat pecha znaleźć się w niedopowiednim czasie i miejscu, co jest o tyle istotne, że pozwala nam odsunąć od siebie ewentualne poczucie winy czy uderzenie w nasze poczucie własnej wartości. Po drugie takie zachowania powinny przekierować naszą uwagę z ich efektu na ich źródło, a kiedy pojawia się świadomość źródła to tymi samymi drzwiami wchodzą możliwości regulacyjne. Bo jeśli wiem, że źródłem mojego stresu nie jest osoba na której usiłuję się wyładować, to jednocześnie uświadamiam sobie, że sam akt wyładowania przynosi jedynie chwilową i raczej złudną ulgę, a na pewno nie rozwiązuje problemu. Jednocześnie powoduje kolejny problem, bo oto skrzywdziłem kogoś, kto niczemu nie był winien, więc w dłuższej perspektywie najprawdopodobniej doświadczę poczucia winy i wstydu – chyba że jestem psychopatą, ale to zupełnie inna historia. Kiedy więc – a w normalnych przypadkach prędzej czy później tak się stanie – pojawi się wina i wstyd, to tak naprawdę mój problem się zwiekszy a nie zmniejszy, bo do podstaowego stresu dołożę sporą cegiełkę, z którą też jakoś trzeba będzie sobie poradzić. Zatem następstwem pojawienia się świadomości jest racjonalizacja, czyli mechanizm, który jest dużo lepszym i skuteczniejszym regulatorem impulsowości niż nawet najbardziej spektakularne rozładowanie stresu. Tyle, że świadomość trzeba ćwiczyć, a najlepiej to zrobić od zaraz i zacząć od siebie. 

Pozdrawiam

DOI: 10.1016/j.yhbeh.2004.01.001

https://doi.org/10.1111/j.1467-9507.2004.000263.x

https://www.psychologytoday.com/us/blog/debunking-myths-the-mind/202112/where-does-displaced-aggression-come

#230 Świąteczna termoregulacja

Świąteczna termoregulacja

„Nigdzie nie jadę – westchnął zrezygnowany Stefan – sorry ale jak widzę twojego wujka to mi się flaki wywracają. Jak po raz osiemdziesiąty usłyszę historię jak się poznali z ciotką w tak ciężkich czasach, że musieli jeść surowe ryby to mnie szczyści.” „Poznali się w barze sushi ty cymbale – odpowiada Grażyna. – „A twoja rodzina to niby taka interesująca? Ostatnio się tak narąbali, że na pasterkę wzięli koszyczki z jajkami do święcenia.” „Oj tam, oj tam. odpowiada Stefan – ale przynajmniej było czym zakąsić.” „Ty Stefan – nagle ożywiła się Grażyna – a może byśmy tak zostali w domu, sami ze sobą?” „E… znowu się pokłócimy o żarcie” – odpowiada Stefan. „Boś ostatnio się tak obżarł, że gdybyś wykorkował to by trzeba było do pogrzebu wynająć traktor.” „Co ty – obrusza się Stefan – nie wiedziałaś, że jak są święta to się otwiera różne kolorowe drzwiczki i zjada co się znajdzie w środku?” „Ale to to chodzi o drzwiczki w kalendarzu adwentowym, ćwoku – wrzeszczy Grażyna – nie drzwiczki w szafkach w kuchni i w lodówce”.

No dobrze, zostawmy tę parę na chwilę, bo przecież wiadomo że się pokłócą, pogodzą, znów pokłócą, ponownie pogodzą – tym razem w sypialni i jakoś im te święta zlecą. Pytanie jednak jest takie, czy czas świąt – niezależnie od tego w co i jak mocno się wierzy, może nas do siebie nieco zbliżyć niż oddalić? A mówiąc inaczej, czy po całej akcji spod znaku mycie, szorowanie, kupowanie, gotowanie, szykowanie zostaje jeszcze choć cień szansy i energii, żeby w ciągu tych kilku wolnych dni i akompaniamencie sztucznego lukru, który wyleje się z telewizora nasze relacje mogły się wzmocnić a nie po raz kolejny nadwyrężyć? Otóż tak i jest to nasz ludzki naturalny behawioralny mechanizm, o którym niestety dość skutecznie zapomnieliśmy. A przypominają nam o tym pingwiny, a dokładniej mówiąc obserwacja tego w jaki sposób wykorzystują termoregulację społeczną, kiedy zewnętrzne warunki stają się wyjątkowo ciężkie do przetrwania. Otóż – pingwiny wykorzystują ciepło innych osobników do tego, by przetrwać w wyjątkowo nieprzyjaznym środowisku szalejących wiatrów i temperatur spadajacych do minus 30 stopni. Okazuje się, że ta technika korzystania ze społecznej termoregulacji pozwala im zaoszczędzić aż 50% kalorii i jeszcze do tego ochronić jaja, które w takich nieprzyjaznych warunkach wysiadują. Skoro potrafią to pingwiny – którym w końcu do nas biologicznie nie jest aż tak daleko jak mogło by się wydawać, to czy czasem tej samej cechy na poziomie naszego psychologicznego przetrwania w ciężkich warunkach nie wykazują również ludzie? Nie trzeba badań – wystarczy spojrzeć na naszą historię, gdzie jak na dłoni widać, że jednoczymy się dopiero wówczas, kiedy jest nam wyjątkowo źle. Wtedy potrafimy się zbić w pingwinową społeczność, w środku której wszelkie podziały odchodzą na dalszy plan i przetrwać nawet największe historyczne zamiecie i zawieje. A to oznacza, że jednym z naszych naturalmnych odruchów jest zmiana percepcji bliskości w obliczu zagrożenia. Do tego samego wniosku doszedł psycholog Roch IJzerman ze swoimi kolegami z Uniwesrsytetu w Tilburgu w Holandii, który właśnie efekt spólecznej termoregulacji zaobserwowany u pingwinów chciał zewryfikować badawczo w kontekście zachowań ludzi. W 2018 roku zespół tych naukowców przeprowadził dwa następujące po sobie badania – najpierw na losowo dobranej grupie 366 osób, a później by zweryfikować wynik badawczy na kolejnych 350 osobach. Przemniotem badania było porównanie pamięci relacyjnej w obliczu zmiennych bodźców środowiskowych – co brzmi trochę skomplikowanie, ale jedynie do momentu, kiedy nie sprawdizmy technik badawczych. Otóż uczestnicy badań mieli za zadanie przypomnieć sobie i zapisać imiona pierwszy pięciu osób, które przyjdą im na myśl podczas trzymania w dłoniach kubka z gorącym napojem, jak i wówczas, kiedy w kubku znajdował się napój lodowato zimny. Okazało się, że w zależności od temperatury napoju u tych samych badanych z pamięci były przywoływane różne osoby. Spodziewamy się, że kiedy trzymamy kubek gorącej herbaty, siedzimy w ciepłych bamboszkach i jest nam dobrze to wówczas w naszych głowach pojawią się wpomnienia bliskich nam osób. Okazuje się, że jest dokładnie odwrotnie – najbliższe osoby pojawiały się we wspomnieniach uczestników badań wówczas, kiedy trzymali oni w dłoniach zimne kubki, co skłoniło naukowców (a przypomnijmy, że to badanie powtórzono by zweryfikować czy aby na pewno nie zachodzi tu jakaś pomyłka) do wyciągnięcia prostego wniosku: kiedy jest nam źle chcemy być blisko innych, takich z którymi łączą nas dobre wspomnienia i takich których postrzegamy w nich pozytywnie. A to z kolei pozwoliło w rozszerzonym raporcie sprawdzjącym sieci relacyjnych powiązań ustalić nadrzędną zasadę: w nieprzyjaznym otoczeniu zaczynamy szukać ciepła u innych, bliskich nam ludzi. Wyniki tego badania ośmieliły naukowców do dalszych poszukiwań – okazało się, że wpływ ciężkich warunków środowiskowych (a badano na przykład preferencje relacyjne grup umieszczanych w zimnych, jak i ciepłych pomieszczeniach) prowokuje nas do poczukiwania możliwości społecznej termoregulacji, bo w ten sposób nasz wewnętrzny system emocjonalny wskazuje nam najlepszą i najskutecnziejszą drogę przetrwania ciężkich czasów. Z tego punktu widzenia najgorsze co możemy zrobić, to pokłócić się między sobą wówczas kiedy coś z zewnątrz nam doskwiera, czy też jakieś zewnętrzne warunki utrudniają nam życie. 

W tym miejscu się na chwilę zatrzymamy i zawieszając temat badań nad termoregulacją przyjrzyjmy się pewnej bajce. Oto za siedmioma morzami i górami stał sobie namiot cyrkowy, w którym lwy i tygrysy skumały się z treserami. A ponieważ nadeszły ciężkie czasy – ludzie przestali się jarać cyrkowymi sztuczkami i owies dla koni stawał się coraz droższy, a więc wraz z kosztami transportu wzrosły ceny wszystkiego. Małpom i innym maluczkim zaczęło sie żyć coraz ciężej i coraz gorzej znosiły wieści z przyjęć dla lwów z uginającymi się pod żarciem stołami. Na domiar złego obniżono racje żywnościowe i podniesiono liczbę obowiązkowych fikołków, które trzeba było wykonać na trapezie by zasłużyć na michę. W pewnym momencie treserzy i duże koty zorientowali się, że małpy coraz częściej namawiają się między sobą po cichu, a to w cyrku nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Zebrała się więc wierchuszka mieszkańców okrągłego namiotu i uradzili, że najlepiej będzie wprowadzić ferment i sprowokować pomiędzy kłótnię o to, jaki sposób obierania bananów jest właściwy. Akcja została przeprowadzona dość sprawnie, a plakaty propagandowe rozwieszono we wszystkich widocznym miejscach cryku. Wkrótce pojawily się pierwsze konflikty pomiędzy małpami – te, które obierały banany od ogonków, zaczęły wytykać te, które obierały banany od czubka. A im bardziej się kłóciły, tym wydawały się coraz to rzadziej zwracać w ferworze sporu uwagę na to, że bananów jest coraz mniej. Kiedy w cyrku wyłączono ogrzewanie małpy były już tak skłócone, że termoregulacja pigwinów nawet nie przyszła już im do głowy. Smutna bajka, prawda?

Termoregulacja społeczna, jest jak się okazuje naturalnym mechanizmem obronnym, który stosujemy kiedy jest nam źle. To dzięki niej przetrwaliśmy najcięższe czasy i to dzięki niej potrafiliśmy wyjść z najgorszych opresji. Jest tylko jeden warunek – kiedy pokłócimy się o cokolwiek, czy to będzie sposob obierania bananów, czy o to które drzwiczki można otwierać w świeta by z nich wyjadać słodycze, to sam fakt tej kłótni skutecznie pozbawi nas możliwości skorzystania ze społecznego systemu termoregulacyjnego. To więc, czy Stefan z Grażyną pojadą na święta do rodziny, czy pozostaną w domu nie ma takiego znaczenia, jak to, czy skorzystają z nadarzającej się okazji, by zamiast się kłócić podzielić się pomiędzy sobą własnym ciepłem. Przykład pingwinów uczy nas, że dzięki temu możemy zaoszczędzić aż połowę naszej energii – to przecież ogromna ilość, która bez skorzystania z możliwości społecznej termoregulacji jest niestety bezpowrotnie trwoniona. Pomyślmy o skuteczności armii, która pozbywa się połowy żołnierzy i połowy amunicji. Czy o fabryce, która traci połowę wydajności. Czy o przemieszczaniu się samochodem, którego średnia prędkość zostaje o połowę obniżona. To uzmysławia ogrom poziomu tej straty. Straty, którą puszczamy z dymem i której zaoszczędzenie umożliwiło by Grażynie i Stefanowi pogodne i szczęśliwie spędzenie razem nie tylko świąt, ale i całego życia. Zbudowanie relacji, w której wspólnie można by było przenosić przysłowiowe góry. I nie trzeba już zdaje się w tym wigilijnym mini-wykładzie niczego dopowiadać, bo przecież wiadomo, że nie chodziło w nim o kłótnię Grażyny i Stefana, prawda? Trudno bowiem nie zauważyć, że prędzej czy później czeka nas potężne przewartościowanie świadomości, a w tym przekonań, czy dynamiki relacji. Poradzenie sobie z tą zmianą wymaga wykorzystania jak największej ilości energetycznych zasobów pochodzących z tego, co Jung nazywał kolektywną świadomością. Więc to w co inwestujemy obecnie naszą idywidualną energię ma tutaj kluczowe znaczenie. Kiedy jest to karmienie konfliktów czy podsycany zewsząd strach tracimy ją bezpowrotnie. Wszystkiego dobrego. Zdrowych, szczęśliwych i fajnych świąt. Pozdrawiam

https://doi.org/10.1016/j.jesp.2018.08.008

https://www.psychologytoday.com/us/blog/sex-murder-and-the-meaning-life/202111/humans-penguins-the-psychology-social-thermoregulation

#231 Samotność społeczna a poczucie osamotnienia

Samotność społeczna a poczucie osamotnienia

Uznaje się dzisiaj, że jednym z największych społecznych problemów – z którego skutkami już się powoli mierzymy, ale których katastrofalny efekt dopiero nas czeka. jest samotność. Kiedy wypowiadamy to słowo w kontekście społecznym jednym z częstych skojarzeń jest wizja osób starszych, które po śmierci długoletniego partnera spędzają samotnie resztę życia. Jednak rzeczywisty problem związany z samotnością dotyczy dzisiaj tzw. młodych dorosłych, czyli grupy wiekowej pomiędzy 16-tym, a 24-tym rokiem życia. Badacze kwalifikują właśnie tę grupę społeczną w świecie zachodnim, której samotność dotyka najbardziej, na co wskazują nie tylko ostatnie badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, ale również ostatnie badania międzykulturowe. Żeby przyjrzeć się temu problemowi musimy jednak najpierw uświadomić sobie, jak często mylimy się w jego ocenie. Otóż badawczy termin samotność dotyczy zupełnie innego zjawiska, niż spędzanie samotnie życia. Bo zdarza się, że życie w pojedynkę nie zawsze jest dziełem losu, czy przypadku, ale czasem efektem przemyślanego i świadomego wyboru, w którym ktoś uznaje, że tak jest mu po prostu wygodniej i to z wielu powodów: ekonomicznych, związanych z karierą zawodową, stylu życia czy nawykowych preferencji. Taki wybór zazwyczaj nie wpływa u danej osoby na uczestnictwo w życiu towarzyskim, jak utrzymywanie intensywnych ale regulowanych kontaktów z innymi ludźmi, w tym również romantycznych czy seksualnych, które jednak nie zmieniają dominującego stylu spędzania życia w pojedynkę, niezależnie od płci osoby dokonującej takiego wyboru. W badaniach oraz w przestrogach naukowców pojawia się jednak inna wykładnia samotności związana z poczuciem osamotnienia, które z decyzją o byciu singlem nie ma wiele wspólnego. To rodzaj stale utrzymującego się wahlarza konkretnych emocji, który pojawia się w danej osobie niezależnie od tego, czy znajduje się w otoczeniu nawet najbliższych przyjaciół, członków bliskiej rodziny czy innych, życzliwych jej osób. Jak wskazują badacze z Wydziału Psychologii i Nauki o Języku, londyńskiego University College ten rodzaj samotności wiąże się z poczuciem izolacji, negatywnymi myślami i emocjami, czy ruminacjami, które pojawiają się nawet wówczas, kiedy doświadczająca tego typu samotności osoba znajduje się pośród innych ludzi. Nie tylko przez jakiś czas, ale również wówczas, kiedy obecność innych, bliskich jej osób jest w jej życiu trwała. I niestety coraz więcej młodych ludzi deklaruje – a tak było na przykład w badaniach przeprowadzonych w Japonii, jak i Wielkiej Brytanii – że ten rodzaj samotności towarzyszy im już nie tylko sporadycznie, ale jest obecny w ich życiu przez cały czas. W słynnym Experymencie Samotności, czyli mega badaniu przeprowadzonym na zlecenie BBC w 2018 roku, w którym przebadano kilkadziesiąt tysięcy osób okazało się, że poczucie osamotnienia ma niewiele wspólnego z samotnym mieszkaniem – to poczucie odłączenia i jednocześnie przekonanie, że żadna z osób z najbliższego otoczenia nas nie rozumie, a te więzi społeczne czy relacyjne, które nam towarzyszą, są tak naprawdę niewiele warte. Taki rodzaj samotności zadeklarowało 40% badanych z grupy wiekowej młodych dorosłych, co ulokowało tę grupę na pozycji lidera samotności, pozostawiając daleko w tyle grupę wiekową 65 plus. I jak się okazało ten rodzaj poczucia osamotnienia nie ma nic wpólnego na przykład ze świadomym wyborem spędzania czasu wolnego czy odpoczynku. Dwa lata wcześniej w badaniach przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii okazało się, że pięć najpopularniejszych czynności, które brytyjczycy wykonują by odpocząć to czynności wykonywane bez udziału innych osób, czyli w pojedynkę. Z tego wniosek, że poczucie osamotnienia jest dużo głębsze i działa na znacznie bardziej skomplikowanych poziomach.

Jednym z postulatów dotyczących terminologii jest ten, by w kontekście samotności dokonywać rozróżnienia na samotność społeczną oraz emocjonalną, czyli taką, w której brakuje doświadczania emocjonalnej bliskości z innymi ludźmi. I to podejście zostało zaproponowane już przez psychologa Roberta Weissa z MIT w 1973 roku, ale kolejni badacze wskazali, że poczucie osamotnienia występuje nie tylko w sytuacji braku emocjonalnych zwiazków z innymi ludźmi, ale również, a nawet przede wszystkim wówczas, kiedy te zwiazki są przez nas oceniane jako związki niskiej jakości. Wówczas w naturalnym odruchu usiłujemy poprawić tę jakość, ale tutaj zazwyczaj odbijamy się od muru, który wybudowały nam na drodze media społecznościowe. Młodzi ludzie często doświadczają druzgocącej ich poczucie własnej wartości sytuacji, w której usiłują wzbudzić czyjeś zainteresowanie i orientują się, że to zainteresowanie ma dokładnie tak samo niską jakość, co dotychczasowe emocjonalne doświadczenie bliskości, które w ten sposób usiłują naprawić. Efekt przypomina uderzenie emocjonalnym negatywnym młotem jednocześnie z dwóch stron. Z jednej dostajemy wyłącznie potwierdzenie naszej wcześniejszej diagnozy o słabej jakości naszych związków z innymi ludźmi, a z drugiej zbudowane zostaje przekonanie, że nic na to nie możemy poradzić, bo każda próba pokonania tego mechanizmu wiąże się dla nas z jeszcze większym bólem odrzucenia. Trochę to przypomina klasyczną scenę z durnych amerykańskich komedii dla dzieciaków, w których kilkuletni Joshua zakochany w najpiękniejszej w klasie Suzane uznaje, że po tym jak spędzili ze sobą jakiś czas w poczekalni do szkolnego psychologa, warto zacieśnić tę więź i proponuje jej wspólne wyjście do kina. Po czym słyszy odpowiedź: „no coś, tym porąbało cię, chyba nie myślałeś sobie, że będę się pokazywać z kimś takim?”. To dokładnie ten sam przykład odrzucenia, który w prawdziwym życiu nie jest śmieszny, a jedynie przekonuje Joshuę, że ludzie są ogólnie wredni, więc niespecjalnie jest na kogo emocjonalnie liczyć. W ten właśnie sposób uczestnicy badań efektu samotności, tzw. „młodzi dorośli,” rezygnują z prób zmiany poziomu jakości doświadczanych społecznych emocji, który to efekt iluzja bliskości w mediach społecznościowych dodatkowo wzmacnia. Oczywiście finalnie poczucie osamotnienia prowadzi do późniejszej rzeczywistej samotności z wyboru, ale ten rodzaj życia w pojedynkę nie jest już ani szczęśliwy, ani też zdrowy. Bo jak pokazuje wiele badań nad tego typu samotnością prędzej czy później wiąże się ona z efektem obniżenia poziomu zdrowia, w którym lęki, czy depresje, uzupełniane są trwałą bezsennością, tendencjami do chorób serca oraz zwiększoną wrażliwością na ból. 

Czy da się coś na ten przerażajacy trend odnotowywany obecnie wśród młodych dorosłych zaradzić? Otóż odpowiedź mogą przynieść kolejne badania – tym razem połączonych sił badaczy z Australii, USA i Wielkiej Brytanii – opublikowane w październiku 2021 r., w których wykazano ścisły związek pomiędzy poczuciem osamotnienia, czyli zdecydowanie najbardziej destrukcyjnym rodzajem samotności a strategiami regulacji emocji. Okazało się, że wystąpienie poczucia osamotnienia u młodych ludzi można przewidzieć po tym, w jaki sposób nauczyli się regulować emocje, a dokładnie mówiąc po występowaniu konkretnych startegi emocjonalnych, które dominują u nich pozostałe. Prym wśród nich wiedzie obwinianie – zarówno innych jak i samego czy samej siebie. To wszystkie te konstrukty, w których uznajemy że albo my sami albo inni są winni efektów konkretnych zdarzeń czy sytuacji w naszym życiu z jednoczesnym brakiem strategii wyjścia, czyli wyłączne uznanie winy (własnej lub cudzej) i poprzestanie na tym. Chodzi tu o taki rodzaj atrybucji winy, w którym nie występuje efekt operatywny. To na przykład sytuacja, w której oceniam siebie jako winnego za jakieś wydarzenie lub wskazuję cudzą winę, ale jednocześnie nic więcej z tym nie robię. Mówię „ja jestem winny” czy „on jest winny”, ale nie następuje po tym stwierdzeniu żaden ciąg dalszy, na przykład – „następnym razem zrobię to inaczej”, czy „następnym razem będę unikał sytuacji by ten, którego uznaję za winnego, mógł mieć dalszy wpływ na moje życie.” 

Kolejną strategią emocjonalną zapowiadającą przyszłe poczucie osamotnienia jest katastrofizacja połączona z ruminacją, czyli model czarnowidztwa, który jest kompulsywnie i nieustannie przeżuwany wraz z negatywnymi uczuciami i myślami dotyczącymi wspomnień zdarzeń przeszłych oraz projekcji zdarzeń przyszłych. Na trzecim miejscu pojawiło sie tłumienie ekspresji, w którym z jednej strony ukrywane są prawdziwe uczucia, a z drugiej pojawia się tendencja do zapobiegania wyrażaniu emocji zarówno przy innych, jak i przed sobą samym. I w końcu ostatnia strategia zapowiadająca przyszłe poczucie osamotnienia to unikanie sytuacji towarzyskich stosowane jako sposób na uniknięcie niewygodnych emocji, w którą to strategię wpisuje się na przykład omawiany w odcinku 130 „ghosting”. 

W jaki sposób możemy skorzystać z tej badawczej wiedzy? Otóż należy przyjąć, że praca nad zmianą wyżej wspomnianych strategii emocjonalnych jest nie tylko pracą nad zmniejszeniem efektu poczucia osamotnienia ale również najlepszym sposobem, by znacznie ograniczyć prawdopodobieństwo wystąpienia tego efektu w przyszłości. Kiedy więc którąś z tych emocjonalnych strategii dostrzegamy u samych siebie lub u naszych najbliższych, to powinna nam się w głowie zapalić czerwona ostrzegawcza lampka informująca, że jest robota do wykonania i precyzyjnie wskazująca od czego należy zacząć. I tutaj jest wiele sposobów na przeformatowanie powyższych emocjonalnych startegii i stworzenie w ich miejsce nowych i co najważniejsze o wiele zdrowszych. Narzędzia do dokonania tego typu zmiany nie są niedostępne czy specjalnie skomplikowane. Znajdują się w książkach czy szkoleniach obejmujących obszar zarządzania emocjami. Zawsze też można skorzystać w tym zakresie ze wsparcia polecanego i sprawdzonego specjalisty. Jednak najgorsze co możemy zrobić, to nie robić nic i w dalszym ciągu akceptować społecznie fakt uczenia dzieci w szkole wyłącznie funkcji trygonometrycznych oraz tego, jak kolejni zwycięzcy piszą historię na nowo, zamiast tego w jaki sposób radzić sobie z emocjami. Warto też brać pod uwagę jeszcze jeden aspekt tego zjawiska i tutaj wiem, że właśnie dolewam oliwy do ognia, a mianowicie to że strategie emocjonalne – w tym również te zapowiadające czy podsycające poczucie osamotnienia nie biorą się z nikąd i zawsze mają jakieś konkretne źródło. Okazało się przy okazji badań, że w głównej mierze w grupie ”młodych dorosłych” efekt poczucia osamotnienia dotyczy mężczyzn. Pozdrawiam

https://www.bbc.co.uk/programmes/articles/2yzhfv4DvqVp5nZyxBD8G23/who-feels-lonely-the-results-of-the-world-s-largest-loneliness-study

https://d25d2506sfb94s.cloudfront.net/cumulus_uploads/document/dro933l3yl/YouGov%20-%20Loneliness%20Results.pdf

https://www.bbc.com/future/article/20180928-the-surprising-truth-about-loneliness

Weiss, R. S. (1973). Loneliness: The Experience of Emotional and Social Isolation. Cambridge, MA: The MIT Press.

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-new-home/202112/new-research-reveals-why-some-people-are-lonely

https://doi.org/10.1016/j.paid.2021.110974

#232 Współdzielona rzeczywistość

Współdzielona rzeczywistość, czyli fenomen kliknięć

W ostatnim mini-wykładzie opowiadałem o poczuciu osamotnienia, definiowanym jako rodzaj wyobcowania, czy odłączenia z jednoczesnym przekonaniem o braku zrozumienia i zainteresowania innych oraz świadomością niskiej jakości naszych społecznych relacji. Postanowiłem wrócić do tego tematu, by pokazać inny aspekt tego zjawiska, który – pomijając omawiane wcześniej strategie emocjonalne pozwalające taki rodzaj osamotnienia przewidzieć – może być w dużym stopniu odpowiedzialny za jedną z przyczyn tego zjawiska. Aspekt ten dotyczy jakości naszych społecznych relacji, czyli tego dlaczego coraz częściej przez wielu ludzi oceniane są one jako niespełniajace oczekiwań. I to oczekiwań dotyczących zrozumienia przez innych, ich zainteresowania tym co mamy do powiedzenia, czy podzielania conajmniej podobnej wizji siebie i świata. Żeby pokazać w czym rzecz spróbujmy teraz przez chwilę się zastanowić i przypomnieć sobie z własnego życia te sytuacje, w których pomiędzy nami a jakąś inną osobą pojawiła się relacja o wyższej jakości. Sytuacja, w której odkrywamy, że akurat z tą osobą nam się dobrze rozmawia, że dobrze się rozumiemy. Z którą, jak to się zwyczajowo mówi: „rozumiemy się bez słów”, „nadajemy na tych samych falach” czy „po prostu jest nam po drodze”. Kiedy uda nam się przypomnieć taką relację spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się działo? Albo na pytanie co różniło tę relację od pozostałych? To samo pytanie postawili przed sobą badacze starając sie zdefiniować ten nasz ludzki relacyjny fenomen – właśnie to, że potrafimy w jednym przypadku gadać z kimś, jakbyśmy się znali lata mimo że widzimy się pierwszy raz w życiu, a z inną osobą – mimo że znamy się od dłuższego czasu komunikacja jakoś już nam tak dobrze nie idzie i prawdę powiedziawszy niespecjalnie nas do jej powtarzania ciągnie. Ten społeczny fenomen nazywany jest współdzieloną rzeczywistością – lub w terminologicznym mniej drętwym wydaniu – reprezentowanym przez dr Amie Gordon, psychologa społecznego z Uniwersytetu Michingan po prostu klikiem. Mówi ona, że kiedy poznajemy kogoś nowego i nie tylko dobrze nam się z tą osobą rozmawia ale mamy wrażenie że znamy się od dawna i ta druga osoba wręcz czyta w naszych myślach, doświadczamy euforycznego uczucia, które można nazwać rodzajem kliknięcia. Coś zaskoczyło, coś kliknęło, jakaś mentalna zapadka trafiła dokładnie w swoje miejsce. Pojawia się poczucie, że ta druga osoba tak samo postrzega świat jak my, myśli o tych samych rzeczach w tym samym czasie, przewiduje to co mamy do powiedzenia niejako wyprzedzając nasze myśli, poruszają ją dokładnie takie same sprawy i problemy jak nas i te same ich kwestie zdaje się dostrzegać w pierwszym rzędzie, na które i my zwróciliśmy uwagę. Co więcej pojawia się obopulne dążenie do ponownego spotkania, bo obydwie strony wydają się być naturalnie zainteresowane wspólnym spędzaniem czasu – i niekoniecznie musi to dotyczyć interakcji romantycznej. Po prostu wspólnie czujemy się wówczas nie tylko swobodniej i bardziej komfortowo, ale przede wszystkim pewniej. Kiedy w badaniu dedykowanemu współdzielonej rzeczywistości przeprowadzonemu w 2021 roku przez połączone zespoły badaczy z amerykańskich i niemieckich uniwersytetów symulowano różne warunki środowiskowe odkryto, że „kliknięcia” pojawiają się częściej w sytuacjach symulujących zewnętrzne zagrożenie i również wówczas utrzymują się one dłużej, nawet wśród par badanych, w których w normalnych warunkach takie kliknięcia się nie pojawiały. Ale zewnętrzne zagrożenie nie wyjaśnia tych wszystkich wypadków, w których do kliknięć między nami dochodzi spontanicznie, a przecież wiemy z własnego doświadczenia, że takie kliknięcia, które zapamiętaliśmy raczej z poczuciem zagrożenia nie miały wiele wspólnego. Zatem ich występowanie musi mieć inny fundament. I tu warto sięgnąć do kolejnych badań – tym razem badaczy z Uniwersytetów Nortwester i Chicaco przeprowadzonych również w 2021 r. By przekonać się jaki wniosek możemy wyciągnąć sami z ich wyników spróbujmy na chwilę wyobrazić sobie, że jesteśmy uczestnikami następującego eksperymentu. Oto przed tobą przytulna kawiarnia z dwoma salami, ty zaś stoisz przed dwoma wejściami – do sali po lewej oraz do sali po prawej i masz zdecydować, z którego wejścia skorzystasz. Przedtem jednak musisz poznać zasady tej gry. Otóż w obydwu salach znajdują się stoliki, przy których siedzą ludzie, których nie znasz i z którymi będzie trzeba podjąć rozmowę face to face. Problem w tym, że istnieją przy tych stolikach pewne tematy obowiązkowe, więc zajęcie miejsca przy danym stoliku jednocześnie będzie cię zobowiązywało do podjęcia obowiązującego przy nim tematu. Zanim zdecydujesz się na wybór ktorejś z tych dwóch sal możesz przejrzeć listę tematów wyznaczonych dla każdego stolika. 

W sali po prawej dla poszczególnych stolików są to następujące tematy: Gdzie ostatnio spacerowałeś i co widziałeś? Czy lubisz wstawać wsześnie rano czy nie i dlaczego? Jaki był najlepszy program telewizyjny, który ostatnio widziałeś i dlaczego? Jak często obinasz włosy i z usług jakiego fryzjera korzystasz? 

W sali po lewej przy kolejnych stolikach obowiązują następujące tematy rozmowy: Jakie jest najbardziej wstydliwe wspomnienie z twojego życia? Za co w swoim życiu czujesz największą wdzięczność? Gdybyś mógł zajrzeć w przyszłość swojego życia, to czego byś chciał się dowiedzieć? Kiedy ostatnio płakałeś w życiu i jaki był tego powód? A teraz spróbuj dokonać wyboru i sam czy sama sobie odpowiedz, która salę wybierzesz – pierwszą po prawej czy drugą po lewej? Jeśli wybierasz salę po prawej to tym samym dokonujesz wyboru, którego dokonało większość badanych. A stało się tak z kilku powodów: po pierwsze badani uznawali, że sala z płytszymi tematami jest dla nich bardziej bezpieczna, będą się w niej czuli bardziej komfortowo nie narażając się na uwywnętrznianie przed nieznanymi  osobami, co stanowiło dla nich rodzaj zabezpieczenia przed domniemaną oceną. Po drugie uznawali, że głębsze rozmowy w sali po lewej będą co najmniej niezręczne i będzie je nie tylko ciężej prowadzić, ale też utrzymać czy kontynuować. Po trzecie uznawali, że głębsze rozmowy z nieznajomymi nie przyniosą żadnych korzyści, będą sztuczne, bez znaczenia oraz że prawdopodobieństwo pojawienia się kliknięcia z przypadkowym nieznajomym jest znikome, właściwie równe zeru. Jak zwykle rzeczywistość okazała się jakże odmienna od oczekiwań – otóż kliknięcia pojawiły się wyłącznie wśród rozmawiających w sali po lewej, gdzie celowo stymulowane były głębsze tematy rozmowy, podczas gdy w sali po prawej, przy tematach lżejszych tzw współdzielona rzeczywistość się nie pojawiła. 

To oznacza, że większość z nas wykazuje tendencje do unikania głębszych rozmów z innymi ludźmi i woli się schować za zasłoną gadki szmatki, bo wtedy uzyskuje złudne poczucie bezpieczeństwa i w ten sposób reguluje lęk przed oceną. To pozwala uniknąć społecznego interakcyjnego dyskomfortu i nie narazić na obcą ingerencję w emocjonalny system. Można to nazwać budowaniem społecznego ochronnego pancerza, w którym usiłujemy uchronić naszą wewnętrzną intymność, w obawie przed rozczarowaniem wynikającym ze zderzenia z niską jakością relacji, brakiem zrozumienia czy emocjonalnym zranieniem. Problem jednak z pancerzami jest taki, że zawsze działają w dwie strony: i owszem chronią świat wewnętrzy przed zewnętrznym, ale też nie dopuszczają do tego, by świat zewnętrzny mógł zapoznać się z tym, co jest skrywane pod pancerzem. W ten sposób paradoksalnie to, czym usiłujemy się chronić staje się przyczyną naszego poczucia wyobcowania. Bo przecież jeśli przyjrzymy się definicji poczucia osamotnienia to łatwo się zorientujemy, że opisuje ona dokładnie odwrotny stan, niż ten którego doświadczamy podczas wspódzielonej rzeczywistości czyli mówiąc inaczej w czasie kliknięcia. To z kolei powoduje, że tym większego poczucia osamotnienia doświadczamy im mniej w naszym życiu pojawia się kliknięć. A one z kolei nie mogą się pojawić, kiedy zamykamy się w pancerzu mającym chronić nas przed obojętnym światem. To tak jakbyśmy ubrali strój głębinowego nurka, pozakręcali wszystkie śrubki, zaworki i uszczelnili newralgiczne miejsca po czym usiedli i wyznali, że mamy gdzieś taki świat który totalnie nie jest zainteresowany tym, co mamy w środku. Na co świat bezradnie rozkłada ręce, bo przecież przez to nasze ołowiane wdzianko nie da się zajrzeć do środka, więc ni cholery nie wiadomo czym tu się inetresować. My zaś w odpowiedzi stajemy się coraz bardziej zamknięci w sobie, bo przecież uzyskaliśmy potwierdzenie, że świat się nami nie interesuje, więc na strój nurka nakładamy jeszcze dwa rozciągnięte i ponadwymiarowe dresy i oddajemy się ulubionej mantrze podpatrzonej u Maksa z Seksmisji, czyli twardemu postanowieniu: „a co, tak będę leżał”.

Po eksperymencie z obowiązkowymi tematami rozmów z nieznajomymi poproszono uczestników o wypełnienie tzw. trzy elementowej skali samotności, w której badane jest nie tylko poczucie osamotnienia, ale również poczucie „bycia pomijanym” oraz „odczucie odizolowania od innych”. Wynik tego testu nie pozostawia złudzeń – płytkie rozmowy nie przyniosły tutaj żadnej zmiany. Ale te głębsze – nawet kiedy były prowadzone z nieznajomymi i nawet kiedy sama potrzeba ich przeprowadzenia wywoływała opór wśród badanych – przyniosły wyraźnie zmniejszenie poczucia osamotnienia. Co więcej wyłącznie odbycie głębszej rozmowy spowodowało, że badani pytani o to jakiego dokonali by wyboru, gdyby po raz kolejny ich przed takim postawiono, bez wachania wskazywali że skorzystali by z możliwości głębszej rozmowy, bo korzyści, które w ten sposób otrzymali są nie do przecenienia. Jedyne co trzeba zrobić to czasem zdjąć pancerz, by przewietrzyć nasze wnętrze, bo dopiero wtedy dajemy sobie szanse na kliknięcia – jedne z najlepszych lekarstw na poczucie osamotnienia. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/between-you-and-me/202112/the-psychology-social-connections

https://doi.org/10.1037/pspi0000266

https://doi.apa.org/doiLanding?doi=10.1037%2Fpspa0000281

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC8285042/

#233 Instrukcja obsługi Zombie

Instrukcja obsługi Zombie

„Stefan – ponagla Grażyna – wstań już od tego komputera bo się spóźnimy do kina.”. „Już idę – odkrzykuje Stefan – tylko jeszcze muszę powystrzelać tych zombiaków dookoła”. „Boże co za przypał – wzdycha Grażyna – facetowi leci już czwarty krzyżyk, a jego najlepszą rozrywką jest strzelanie do Zombie w jakiejś głupawej komputerowej grze”. „To wcale nie jest takie głupie – oburza się Stefan – trzeba tylko na psychologiczny problem Zombie spojrzeć nieco szerzej”. Trzy godziny później Stefan z Grażyną wychodzą z kina (w tym miejscu sorry za spojler) i Grażyna pyta: „Ty, Stefan, a który fragment cię najbardziej w tym filmie poruszył, bo mnie ten moment jak Analityk powiedział, że po latach okazało się że owce nie chcą wolności i wolą być konktrolowane”. „Mnie – odpowiada Stefan – ta scena, w której ludzkie boty zastąpiły agentów, bo jest ich więcej, są tansi i łatwiej nimi manipulować, by wykonali każdy rozkaz. Mówiłem ci, że trzeba na ten problem spojrzeć szerzej”. 

Dr Jeremy Sherman, filozof i badacz epistemologii ewolucyjnej, autor kilku ksiażek twierdzi, że obecnie jesteśmy świadkami i uczestnikami wojny kulturowej. Ale nie toczy się ona pomiędzy prawicą i lewicą, pomiędzy konserwatystami a wyznawcami postępu, pomiędzy jakimiś konkretnymi wartościami, poglądami, czy ideami. To walka między przyzwoitymi ludźmi a meta-bezwstydnymi ludźmi, którzy są bezwstydni nawet wobec swojego bezwstydu. Pomiędzy przyzwoitością a jej brakiem. Pomiędzy zażenowaniem z powodu głupoty i ignoracji, a postawą, w której ignorancja nie tylko nie stanowi problemu, ale jest wręcz eksponowana wszem i wobec bez najmniejszego zażenowania. Pomiędzy postawą – skoro się nie znam, to raczej nie powinienem się wypowiadać, a postawą: to że się nie znam nie ma najmniejszego znaczenia, znaczenie ma jedynie to że mam prawo do wypowiedzi, z którego nieskrępowanie skorzystam. Pomiędzy postawą, która wzdryga się przed hipokryzją, a postawą, w której nawet hipokryzja staje się powodem do dumy w myśl podawanej przez Dr Shermana zasady „Nigdy nie zaprzeczam sobie bez względu na to, co się dzieje. A to, co się dzieje, dowodzi jedynie, że miałem i że wciąż mam rację, słuszność i zasługuję na bohaterstwo”. Definiowana w ten sposób ścieżka bezwstydu może być szczególnie w dzisiejszych czasach nęcąca, bo jest łatwa, niewymagająca i co najważniejsze zwalnia z jakichkolwiek wyrzutów sumienia, poczucia winy, czy potrzeby empatii. Wybranie tej drogi zapewnia wieczne poczucie niezwyciężoności i nieomylności. Jest jak licencja na posiadanie prawdy, robienie wyłącznie słusznych i prawych rzeczy, a więc bycie we własnym przekonaniu zawsze triumfującym zwycięzcą. I oczywiście, to jak się rzeczy mają naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia, bo w tej perspektywie to właśnie triumfujący zwycięzca definuje co jest prawdą, a wtedy można wypowiadać dowolne słowa bez zastanawiania się nad ich znaczeniem oraz konksekwencjami. W ten właśnie sposób funkcjonują bezwstydne Zombie. Dlaczego w wielu rożnych opracowaniach ten typ postawy nazywany jest właśnie Zombie? Bo tak jak w przypadku Zombie nie da się zabić kogoś, kto już jest martwy. Nie da się więc ugodzić Zombie zarzucając mu bezwstyd, bo zawsze odpowie, że wstydzą się wyłącznie słabi. Nie da się mu zarzucić bezwstydnej postawy moralnej, bo odpowie, że to argument przegranych a nie zwycięzców. Nie da się go zawstydzić. Bo słowo wstyd nie występuje w jego słowniku. 

Tutaj warto wspomnieć o kluczowej charakterystyce Zombie, biorącej swój początek z kulturowego mitu pochodzącego z praktyk voodoo, gdzie wierzono, że można danej osobie skraść duszę. Wówczas ofiara takich czarów  staje się w pełni zależna od tego, kto skradł jej duszę i żyje jedynie pozornym życiem. Bez duszy, jest wyłącznie pustą skorupą, która bez możliwości doświadczeń wewnętrznych jest prowadzona poprzez to, co pochodzi z zewnątrz. Wykonuje więc posłusznie polecenia osoby, która ją kontroluje i – co zostało później rozwinięte w popkulturze – potrafi też zmienić innych w kolejne posłuszne swemu właścicielowi bezduszne skorupy. W oryginalnych wierzeniach haitańczyków, Zombie musi zjeść sól by uświadmomić sobie, że nie żyje i dopiero wówczas niejako wyzwala się z pod panowania złego ducha zarządzającego jego duszą. A zatem w tym micie jedynym ratunkiem dla Zombie jest uświadomienie sobie, że pusta skorupa była kiedyś wypełniona przez duszę, której tam teraz nie ma, bo została przejęta przez kogoś innego. Trudno sie dziwić, że ta barwna mityczna historia jest obecnie wykorzystywana do metaforycznego zobrazowania nie tylko poszczególnych ludzkich typów, ale też części społeczeństwa. Porównuje się na przykład do zombie narcyzów czy psychopatów, bo ich koncentracja uwagi ogniskuje się wyłącznie na świecie zewnętrznym – jedynym miejscu, z którego czerpią zasilajacych ich pokarm. W przypadku narcyzów jest to więc podziw i uznanie otrzymywane z zewnątrz, u psychypatów bieżący zewnętrzny cel, ale w obydwu tych przypadkach to co się dzieje na poziomie wewnętrznym jest uznawane za bez znaczenia i tłumione przez to co pochodzi z zewnątrz. Podobnie ma się mieć rzecz z osobami, które przedkładają zdobycie pozycji czy majątku, nad wszystko inne, co oznacza, że właśnie pozycja społeczna, czy też majątek to te przejawy zewnętrznego świata, które w tych wypadkach skradły czy też weszły w posiadanie duszy swojej ofiary. 

Dr Archer Dale, kliniczny psychiatra i autor książki „Better then normal” uważa, że niesłabnąca popularność historii Zombie przekazywanych nam przez coraz to nowe filmowe produkcje jest żelazną konsekwencją społecznego postrzegania, w którym zaczęliśmy się orientować, jak wiele osób z każdym rokiem zaczyna się zachowywać jak Zombie poddając się władcom swych dusz po różnych stronach zarówno scen politycznych, obyczajowych, jak i przekazywanych idei jednocześnie rezygnując tym samym z własnej wewnętrznej autorefleksji na rzecz bezmyślnej akceptacji wszystkiego co wciskają przekazy medialne i społecznościowe z wszystkich stron sporu o rzeczywistość. Jednak to, w co Zombie wierzy i po której stronie sporu się ulokował nie ma znaczenia. Znaczenie ma jedynie to, że przyjmuje dany przekaz totalnie bezkrytycznie i to niezależnie od tego czego ten przekaz dotyczy. Wówczas wychodzi na wirtualną ulicę w poszukiwaniu swych ofiar, by po ich ugryzieniu stworzyć nowych wyznawców swojej jedynej prawdy. Najgorsze jednak jest to – i w tym miejscu pojawia się wspólny mianownik pomiędzy mitem Zombie a metaforą współczesnych grup społecznych – że współcześni Zombie, podobnie jak ich mityczni protoplaści nie są świadomi tego, że tak naprawdę to nie oni kierują swym pozornym życiem, ale ten, komu udało się zawładnąć ich duszą. Mamy tu do czynienia z dylematem również pochodzącym z oryginalnego mitu o Zombie: czy da się w ogóle ich pokonać, skoro nasze dotychczasowe moralne prawa zdają się ich nie obowiązywać? Tak jak prawa fizyki nie obowiązują w tych filmowych scenach, w których Zombie z wystrzeloną z dwururki dziurą w brzuchu wstaje i dalej człapie w naszym kierunku? Na ten właśnie dylemat zwraca uwagę profesor psychologii z Western Washington Uniwersity dr Ira Hyman wskazując, że mechanizm Zombie pojawia się również w ideach. Mimo, że wielokrotnie udowadniano im błąd, to i tak co raz wychodzą z rożnych internetowych szaf. Co z tego – jak mówi Hyman, że towarzyszą im stosy niepotwierdzających dowodów, jak zawsze znajdą sie tacy, którzy te właśnie błędne idee będą forsować jako prawdziwe, zdobywając tym samym rzesze kolejnych, nowych zwolenników, czyli tak naprawdę hordy kolejnych wygłodzonych Zombie.

Co zatem zrobić? Jak przetrwać wśród rosnącej rzeszy Zombie, a najlepiej zmniejszych ich ilość? Tutaj po raz kolejny głos zabiera wspomniany na początku dr Jeremy Sherman, który mówi, że pokonać Zombie można wyłącznie tym czego im samym brakuje – świadomością, bo to jedyny specyfik, który zabezpiecza nas przed Zombiakami. Sherman tłumaczy, że Zombie się rozprzestrzeniają i rosną w siłę wyłącznie dzięki naszemu zaniechaniu. Stają się bezwstydni, bo nie reagujemy na ich bezwstydność, przez co z ich perspektywy ten bezwstyd nie jest kosztowny. Jedyną strategią jest więc uczynić ich bezwstyd bardzo kosztownym, o wiele kosztowniejszym niż im się wydaje, by mógł być. By to zrobić – tu zacytujmy dr Shermana: musimy demaskować ich bezwstyd i afiszować się alternatywą. Dopóki tego nie robimy i machamy z rezygnacją ręką na tego typu postawy i dopóki nie stwarzamy dla nich żadnego zagrożenia, mogą nieniepokojeni wygadywać dowolne bzdury pławiąc się w swojej zwycięskiej nieomylności. Jednak kiedy głośno protestujemy i zaczynamy to co głupie nazywać głupotą, kiedy uznajemy, że prawo do wypowiedzi nie jest jednoznaczne z prawem do afirmacji głupoty, i kiedy nie dajemy im cichego przyzwolenia na swoją działaność naszym zaniechaniem, wtedy dopiero tracą impet i siłę. Jak mówi Sherman: „próba udowodnienia im swojej moralności jest nieskuteczna. Oni nie dbają o moralność. Zawstydzą cię za niemoralność, a potem wyśmieją, że troszczysz się o moralność. Więc bądź sobą. Stań na swoim miejscu nie próbując tego udowadniać. Twoja moc polega na drwieniu z nich odważnym, uczciwym człowieczeństwem, podczas gdy oni robotycznie bawią się w Boga.” Kończy swój apel Sherman. I tu nie chodzi o przekonywanie ich do swoich racji bo to i tak do nich nie trafi. Tu chodzi o śmiałość w wykrzykiwaniu swojej prawdy, o odwagę zaprzeczania bezwstydowi i promowanie uczciwego człowieczeństwa tak samo głośno, a nawet głośniej, jak oni promują swój bezwstyd. Skoro Zombie karmią sie naszym zaniechaniem i cichym przyzwoleniem, to im głośniejsi stajemy się w niezgodzie na ich bezwstyd tym oni stają się słabsi. Kiedy się wycofujemy, bo uznajemy że nasza wrażliwość nie ma ochoty na konfrontację z Zombie tym samym jedynie dodajemy im siły. Cichy szept nie ma wtedy możliwości wygrania bitwy z krzykiem. Jedynym sposobem na pokrzykiwanie Zombie jest według Shermana wywrzeszczenie własnej prawdy.

Jedynym zaś źródłem naszej siły wobec inwazji Zombie, jest to czego oni sami są pozbawieni – nasze wnętrzne, refleksyjność, samoakceptacja i samozaufanie. A czerpanie energii z tego źrodła jest możliwe tylko wówczas, kiedy uświadomimy sobie, że najcenniejsze imperatywy naszego działania pochodzą z wewnątrz, a nie z zewnątrz. Niezależnie od tego, czy jest to jakaś – nawet najsilniejsza zewnętrzna idea, pozycja społeczna czy zasobność portfela. Wewnątrz mamy coś o wiele cenniejszego. Im bardziej jesteśmy tego świadomi, tym trudniej nam to odebrać, by przejąć nad nami kontrolę. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/jerkology/202112/meta-shamelessness-shameless-pride-being-shameless

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mental-mishaps/202110/how-kill-zombie-idea

https://www.psychologytoday.com/us/blog/grand-rounds/201311/ethics-and-zombies-and-brains-oh-my

https://www.psychologytoday.com/us/blog/reading-between-the-headlines/201305/zombies-everything-you-need-know

https://www.psychologytoday.com/us/blog/friction/202201/political-psychology-the-matrix-resurrections

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mental-mishaps/202110/how-kill-zombie-idea

#234 Ukryta hodowla trolli

Ukryta hodowla trolli, czyli trzy najbardziej destrukcyjne nawyki mentalne

Wyobraźmy sobie zaśnieżoną norweską polanę kilka kilometrów na południowy wschód od fiordu Romsdal. Jest środek nocy, więc w mroku majączą przycupnięte na śniegu trzy kudłate potężne stwory. Trzy trolle żywcem wyjęte z nordyckich wierzeń. Siedzą i knują pod osłoną nocy. Pierwszy troll mówi – „wiecie, już normalnie nie ogarniam, tak mnie ostatnio wkurzyli ci turyści, a szczególnie ten na motocyklu. Kto to w zimę popyla przez drogę trolli? No tak mnie zeźlił, że mu wyszarpnąłem i zjadłem wał kardana. Niech teraz zaiwania na piechotę.” „Tak, ja wiem o co chodzi – wtóruje mu drugi troll – dawniej to było nie do pomyślenia. Czasem se tak siedzę w krzakach i myślę co to będzie. No przecież to się nie zapowiada nic dobrego, tak się obecnie porobiło, że już nawet nie ma gdzie emigrować”. „Ja wam powiem – wzdycha trzeci troll – że ja to jestem wiadomo jaki i już się nie zmienię. A że se czasem skuna zjaram, to za swoje, nie? Gena nie wydłubiesz, bracie!” I kiedy ostatni troll wypowiada te słowa, gdzieś ponad konarami sosen zaczynają się powoli pojawiać pierwsze promienie słońca, co jest niezawodnym sygnalem dla trolli że trzeba zmykać w knieje, żeby światło nie zamieniły ich w kamień. I te ich, pochodzące z mitologii nordyckiej właściwości – skrywanie się w mroku i unikanie dziennego światła oraz to, że ze swej natury mają szkodzić ludziom zostały wykorzystane przez psychologa klinicznego dr Mitcha Abbletta, wieloletniego dyrektora Instytutu Medytacji i Psychoterapii z Bostonu do zobrazowania naszych trzech najcięższych do pozbycia się mentalnych nawyków, stojących na straży nie tylko naszego rozwoju, czy dokonania zmian, ale przede wszystkim pilnujących byśmy się na poziomie naszego psychicznego dobrostanu nie poczuli czasem w życiu zbyt dobrze. Jednak problem z pokonaniem trolla nie opiera się wyłącznie na potrzebie konfrontacji ze zwalistym włochatym i cuchnącym monstrum, ale głównie na tym, że trolle wykształciły wyjątkową zdolność do ukrywania się przed ludzkim wzrokiem, co powoduje, że tak trudno je namierzyć. Do tego stosują sprytną sztuczkę – nie skrywają się gdzieś daleko, w najdalszych zakamarkach naszych psychicznych systemów. Są blisko, na tyle blisko, by nas do siebie przyzwyczaić. Skutecznie usypiają naszą czujność i w efekcie przestaliśmy na nie zwracać uwagę. To doskonała technika kamuflarzu – są wprawdzie skryte w cieniu ale na wyciągnięcie ręki, czyli tam gdzie w ogóle się ich nie spodziewamy, przez co pozwalamy im grasować w systemie i zapętlać nasze neurony w rodzaju śmieciowego mindfucka, którego sobie nieuświadamiamy. Jedynym sposobem na ich pokonanie jest uświadomienie sobie ich istnienia, a wówczas to właśnie światło naszej świadomości – jak promienie słońca w mitologii nordyckiej i później również u Tolkiena – spowoduje że stracą swą moc zamieniając się w kamień, tym samym uwalniając nasz system od swojej destrukcyjnej aktywności. Przyjrzyjmy się im zatem, czyli mówiąc inaczej zatrzymajmy ich na środku polany sprawiając, by tym razem nie zwiały przed promieniami słońca. 

Pierwszy troll reprezentuje zwodniczy nawyk tworzenia ciągu przyczynowo skutkowego pomiędzy tym, co wydarza się w naszym otoczeniu a naszymi na to reakcjami. W tym nawyku za nasze reakcje obwiniamy wyłącznie to co się wydarzyło i pomijamy fakt, że to my jesteśmy odpowiedzialni za to, jak reagujemy na dane wydarzenie, a nie samo wydarzenie. Tłumaczymy sobie, że zachowaliśmy się czy zareagowaliśmy w jakiś sposób wyłącznie dlatego, że coś nas do takiego zachowania czy reakcji sprowokowało. To wszystkie te konstrukty, w których uznajemy, że zdenerwowaliśmy się przez kogoś, że jesteśmy wściekli bo coś lub ktoś te wściekłość wywołało, czy w ogóle że nasz obecny emocjonalny stan jest efektem pojawienia się jakiegokolwiek czynnika zewnętrznego. Tymczasem nasz emocjonalny stan jest efektem naszej reakcji na dany czynnik, a nie tego, że ten czynnik miał miejsce. To tak jakbyśmy przyłapali Stefana na przygnębieniu wynikającym z faktu, że Grażyna nie ma dzisiaj ochoty na łóżkowe igraszki. Otóż brak ochoty Grażyny jest faktem, ale przygnębienie Stefana jest pochodną jego reakcji na jej brak ochoty, a nie jej braku ochoty. Albo bardziej hardcorowy przykład – oto zdenerwowana pani Dżesika strzela pięścią prosto między oczy swojego męża Brajana w ramach raczej słabo rozumianych małżeńskich metod wychowaczych. Następnie kiedy Brajan zalewa się krwią i łzami Dżesika wrzeszczy: „widzisz, do czego mnie doprowadziłeś? To wszystko przez ciebie!” Pierwszy troll sprytnie lokuje zewnętrzne wydarzenie jako przyczynę wewnętrznej reakcji i chowa pod dywan prawdę: to jak reagujemy zależy od nas, a nie od tego na co reagujemy. 

Drugi troll manipuluje czasem w taki sposób, byśmy uwierzyli, że czas można zatrzymać lub spowolnić, przez co uzależnia nas od wiary w to, że powinny istnieć rzeczy niezmienne w czasie. Podszeptuje więc, że to co nowe nie może być dobre, a zatem nie powinniśmy pozwalać na to by zastępowało stare – tym samym umieszczając nas w iluzorycznej klatce czasu, z perspektywy której kwestionujemy prostą zasadę, że czas jest oparty na zmianie a nie na niezmienności. Tak jak zmieniają się pory roku, a wraz z nimi pojawia się proces śmierci roślin i w ich miejsce narodzin nowych, tak jak zmieniają się pory życia, gdzie również pojawia się cykl narodzin i śmierci, tak zmieniają się w czasie zasady, reguły i dawne wierzenia. Dezaktualizują się idee, układ sił i znaczeń. Zmienia się rola mężczyzn i zmienia się też rola kobiet. Inaczej definiuje się nie tylko tożsamość płciową, ale też motywację do działania, imperatywy aktywności i całą masą innych rzeczy. Tymczasem drugi troll usiłuje zaprzeczyć temu, że wszystko podlega zmianie. Wczepia się szponami w ideał młodości, nie potrafiąc zaakceptować tego, że jednym z naturalnych procesów zmiany w czasie, jest to, że nasz organizm się starzeje i nie da się tego procesu sztucznie powstrzymać. A kiedy próbuje się to zrobić, zaczyna się wyglądać coraz bardziej groteskowo. Nie da się zatrzymać reguł starego świata, w którym dominującą rolę ma dowolny rodzaj uprzywilejowania – rasy, pozycji, płci, zamożności, wyznania czy narodu. Nie da się zatrzymać exodusu młodych ludzi z organizacji religijnych i zwiazków wyznaniowych, bo to się dzieje na całym świecie. Nie da się na siłę przekonać młodego pokolenia do wartości podzielanych przez pokolenie stare – to iluzja, w którą mogą wierzyć wyłącznie trolle. Nie da się też zatrzymać przewartościowania świata, jego dotychczasowych zasad ekonomicznych, militarnych czy komunikacyjnych, bo dotychczasowe formuły po prostu się wyczerpały i obecnie już wyłącznie temu światu szkodzą. 

Trzeci troll uznawany jest przez dr. Abbletta za najgroźniejszego skurczybyka. To monstrum odpowiedzialne za konstrukt: „taki już jestem, ja już tak mam, ja już się nie zmienię”, co jest zaprzeczeniem istoty ludzkiego rozwoju. To troll przekonujący nas o niezmienności naszych cech, co jest kolejną iluzją – co do czego świat nauki się już zorientował po przełomowych odkryciach badawczych Carol Dweck. Jednak tkwienie w przekonaniu o swojej niezmienności, nie tylko wzmacnia destrukcyjną aktywność dwóch pozostałych trolli, ale przede wszystkim zamyka nas za życia w pięknej dębowej skrzynce a to jedyne miejsce, w którym rzeczywiście żadna zmiana już nas nie musi ruszać. Abblett nazywa tego trolla samopaplaniną o samowystarczalności, która uzależnia nas od zastygłej wizji siebie. Tymczasem, czy nam się to podoba czy też nie (a napewno nie podoba się trzeciemu trollowi), ciągle się zmieniamy i tu zacytujmy dr Abbletta: „w reakcji na przypływy i odpływy okoliczności i innych ludzi, czyli napływ i odpływ fizycznych i umysłowych składników odżywczych naszego psychicznego systemu.” 

Im bardziej tkwimy w samouzależnieniu od niezmiennej wizji siebie, tym trudniej radzimy sobie z wyzwaniem polegającym na pozbywaniu się z systemu tego, co w nim wadliwe i sprawiające kłopot oraz takim systemowym zarządzaniem by w trudnych okolicznościach korzystać z naszych najlepszych zasobów dedykowanych do ich obsługi. Każde przekonanie spod znaku „ja już się nie zmienię” przybija kolejny gwóźdź do ślicznej dębowej skrzynki, a nie ma w niej aż tyle miejsca na gwoździe by ten proceder nie miał końca. Prędzej czy później domknie się ostatnia szczelina i do wnętrza nie przedostanie się już najmniejszy promień światła. Ku zgubie człowieka i ku chwale trolli. 

Żeby wymienić wszystkie konsekwencje harcujących i nieniepokojonych w naszym systemie przez lata trolli, niestarczyło by kolejnych stu mini-wykładów. Zresztą wystarczy rozejrzeć się dookoła. Teraz, kiedy już potrafimy zdefiniować własne trolle potrafimy rozpoznać tych wszystkich, którzy swoich trolli nie dostrzegają i mamy gotową odpowiedź na pytanie dlaczego ten świat wygląda, tak jak wygląda. 

Tymczasem trolle nie są niezwyciężone. Co więcej istnieje wiele skutecznych metod na ich pokonanie – od technik opartych na uważności, przez praktyki wykorzystujące mechanizm deformowania nawyków, aż do narzędzi dedykowanych zmianie przekonań. Jednak zawsze podstawowe prawo walki z trollami pochodzi z tego samego źródła co trollowa metafora – z mitologi nordyckiej. Trolle są silne tylko wówczas, kiedy skrywają się w mroku naszej nieświadomości. Zabija je światło słońca, na które je z mroku wystarczy wyciągnąć.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/compassionate-warriors/202201/defeat-the-3-habits-trolling-your-health-and-growth

#235 Nauka myślenia

Nauka myślenia, czyli gra w kontry

Oto jesteśmy obserwatorami sceny, w której zgromadzeni wokół ogromnego kuchennego stołu kursanci rozpoczynają warsztaty podstaw kuchniu włoskiej. Przy stole stoi lekko podstarzały, ale wciąż szalenie przystojny Gusseppe, który trzydzieści lat temu popełnił ten błąd i rozkochany w pewnej blondynce przeprowadził się na stałe z Volterry do Odbytowa. Błędem oczywiście nie była blond piękność i wciąż afirmowana żona Gusseppe, ale zamiana delikatnie mówiąc klimatyczno-krajobrazowa. Teraz Gusseppe pochyla się nad stołem, bo wcześniej wykombinował, że spotkanie z włoską kuchnią powinno się zacząć od czegoś najprostszego: frittaty. Bo trzeba być wyjątkowym antytalentem sztuki kulinarnej, żeby skopać omlet. Gusseppe chwyta więc za nóż, isntruuje, że oliwki trzeba ciachnąć na pół i sprawnymi ruchami nadgarstka i oręża bierze się do roboty. Na to podnosi głos jedna z uczestniczek kursu i mówi: „Wie pan, jak pan tak macha tym nożem, to mi się pomyślało, że takie coś to można różnie interpretować i można też mieć taką refleksję, że to co pan tu nam proponuje jednak może być niebezpieczne”. „No właśnie – do rozmowy dołączył się kolejny uczestnik – taki nóż w rękach, to wie pan, może budzić różne skojarzenia”. Na te słowa Gusseppe odwrócił swe oblicze w stronę okna, spojrzał na panoramę okolicy i zapłakał…

Dzisiaj postulat, by zacząć uczyć inteligencji emocjonalnej na najwcześniejszym edukacyjnym etapie zdaje się już być powszechny. Ale coraz więcej naukowców i badaczy – szczególnie tych, którzy zajmują się niestety konsekwentnie zanikającą kondycją ludzkiej psychiki i możliwości kognitywnych uznaje, że naukę zarządzania emocjami powinniśmy jak najszybciej uzupełnić nauką myślenia. I nie chodzi tutaj o naukę podstaw logiki, która i owszem też by się bardzo przydała ale o naukę, która pozwoliłaby nam spojrzeć na nasze własne procesy myślowe i uniknąć chyba najpowszechniejszego i jednocześnie najmniej uświadamianego sobie błędu. Błędu w którym uznajemy, że sam akt pojawienia się w głowie myśli oznacza, że ta myśl jest prawdziwa. Niestety nie, bo i owszem prawdą jest, że w określony sposób pomyśleliśmy, ale nie koniecznie to co pomyśleliśmy jest prawdą. Problem polega na tym, że jak uważają badacze – myśli pojawiają się w nas automatycznie i to często w reakcji na jakiś konkretny bodziec – zewnętrzny lub wewnętrzny. Kiedy już się pojawią, to jedną z naszych tendencji jest wnioskowanie, czyli interpretacja zestawu informacji, które w ten sposób pojawiły się w systemie. Czy jednak jesteśmy w stu procentach pewni, że nasza interpretacja czy wnioskowanie dotyczą informacji pozyskanych z zewnątrz, czy może wnioskujemy na podstawie jedynie własnych interpretacji, które w efekcie tych informacji sami poczyniliśmy. To na przykład sytuacja, w której jedna strona komunikacyjnej interakcji osoba X wygłasza tezę, a druga strona osoba Y zaczyna się oburzać i nie dostrzega tego, że przedmiotem jej obudrzenia nie jest teza postawiona przez X, ale wyłącznie interpretacja tej tezy powstała w procesie myślenia osoby Y. Gusseppe kroił nożem oliwki, ale to wystarczyło, by jedna z uczestniczek szkolenia zinterpretowała nóż w jego rękach w kategoriach niebezpiecznego narzędzia. Co ją tak naprawdę oburzyło? To że Gusseppe trzymał nóż, czy to jaką interpretację do tego aktu sama stworzyła w głowie? I najgorsze jest to, że to rozróżnienie bardzo często nam umyka. Tym częściej im ta poczyniona przez nas samych interpretacja ma jakikolwiek negatytwny marker, bo wówczas zaczyna działać prawo ogniskowania uwagi. To samo, dzięki któremu kierowcy samochodów zwalniają kiedy widzą coś negatywnego na drodze, na przykład wypadek, a nie zwalniają, kiedy widzą coś pozytywnego, na przykład ładny widok. Negatywne interpretacje przylepiają uwagę, bo w raz z nimi pojawiają się w systemie emocje, które sprawiają, że cały interpretacyjny mechanizm zaczynamy odbierać bardziej osobiście. Im bardziej zaś osobiste się staje nasze wnioskowanie, tym zajadlej będziemy go bronić, niezwracając uwagi na to, że tym samym odsłaniamy deficyty w nauce myślenia. Na ten problem wskazuje profesor Jefrey Nevid, wykładowca psychologii na Uniwersytecie St. John’s z główną siedzibą w Niowym Jorku, który mówi, że samo myślenie jest łatwe, ale już przemyślenie tego co się pomyślało sprawia nam spory kłopot. Bo kiedy pojawiają się w nas myśli, to proces ich pojawienia się jest automatyczny, więc taki, którego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Możemy ten proces spowolnić, osłabić oraz temporalnie zatrzymać – na przykład dzięki praktykowaniu medytacji. I co najciekawsze większość znanych mi systemów i tradycji posługujących się medytacją wskazuje, że kluczem do medytacji jest opanowanie techniki odpuszczenia i braku lgnięcia. A one zbudowane są właśnie na akceptacji faktu automatycznego pojawiania się myśli. Ale wróćmy do profesora Nevidy, który wskazuje, że brak kontroli nad pojawianiem się myśli powoduje, że przywykliśmy również nie pochylać się nad możliwością kotroli naszych wnioskowań i interpretacji. Bo skoro myśli pojawiają się z automatu i pozakontrolą, to uznajemy, że nasze interpretacje również takiej kontroli nie mogą i nie muszą zostać poddane. To dlatego właśnie według tak często odrzucamy możliwość zakwestionowania własnego myślenia przyjmując zbyt pochopne założenie, że nasza interpretacja jest na pewno słuszna. Jedną zaś z najtrudniejszych rzeczy i jednocześnie tą, od której powinno się rozpocząć naukę myślenia jest zdobycie umiejętności kwestionowania własnych myśli. Jednak sam fakt, że coś jest trudne jeszcze nie oznacza, że jest niemożliwe. Cały zaś mechanizm rozpoczyna się od postawienia sobie prostego i wydawałoby się niewinnego pytania: „ a co jeśli nie jest tak jak myślę?” Pokażmy to na przykładzie podawnym również przez profesora Nevidę. Oto mamy Zdziśka, który po pierwszej randce spędzonej w miłej restauracyjce odwozi do domu Monikę, która poprosiła o to odwiezienie dokładnie na godzinę dwudziestą drugą, bo wówczas leci w telewizji jej ulubiony program, którego nie chce przegapić. Kiedy podjeżdżają na miejsce Monika szykując się do wyjścia z samochodu prosi Zdziśka, by ten jej nie odprowadzał pod drzwi i nie wysiadał w tym celu z auta bo da sobie radę sama. W końcu Zdzisiek zostaje w samochodzie sam. Jakie myśli pojawiają się w jego głowie? „A miało być tak fajnie, a wyszło jak zawsze. Już byłem w ogródku, witałem się z gąską, i… zostałem z tym jak Himilsbach z angielskim.”. No dobra, to mój dodatek – profesor Nevida podaje następującą myśl, która z automatu pojawia się w Zdziśku: „Nic mi się nigdy nie udaje i nic się nie uda. Równie dobrze mógłbym przestać próbować.” Oczywiście Zdzisiek nie zna prawdziwych motywacji Moniki – bo przecież równie dobrze mogłaby mieć dosyć Zdziśka, jak i rzeczywiście śpieszyć się na ulubiomy program, uznając jednocześnie że pierwsza, nawet udana randka, to trochę za wcześnie na połączenie kolacji ze śniadaniem. Jednak zdziśkowy automat myślowy podsuwa mu myśl, w której informacje otrzymane z przebiegu sytuacji, pod postacią myśli „„Monika wysiada i nie chce żebym ją odprowadził” zostały zinterpretowane jako negatywne. I tutaj pojawiają się emocje – jak na przykład poczucie odrzucenia, rodzaj przygnębienia, czy złości na swoje własne nieudane randkowe życie. A kiedy już na systemowej arenie zagoszczą emocje, tym trudniej będzie zrobić to, do czego w nauce myślenia namawia nas profesor Nevida. Do postawienia kontry brzmiącej: „a co jeśli się mylę?” lub mówiąc precyzyjniej „co z tego, co obecnie pojawia się w mojej głowie jest niepodważalną prawdą, a co jedynie moim wnioskowaniem na temat prawdy?”. Kiedy uda nam się pokonać nasze wewnętrzne emocjonalne monstrum, które w takich sytuacjach jak zdziśkowa, bezceremonialnie wpycha nas w rolę ofiary, może się okazać, że pojawiająca się pierwsza automatyczna myśl może mieć wiele różnych interpretacji, a nie tylko te jedną, na której chcieliśmy poprzestać. Co więcej – będziemy w stanie tworzyć interpretacje, które wzajemnie sobie przeczą, a to jest najlepszym dowodem na to, że ta pierwsze interpretacja wcale nie musi być prawdziwa. 

Teraz przełożmy ten mechanizm na inne sytuacje i myśli i przypomnijmy sobie te wszystkie nasze interpretacje, w których pojawił się koncept „ja jestem niewystarczająco dobry czy dobra”, „ja sobie z tym nie poradzę”, „to jest dla mnie zbyt trudne”, „to co mnie spotkało oznacza, że jestem gorszy”, „nie zasługuję na szczęście”. Takich przykładów można by wymieniać bez liku i jestem przekonany, że znacie ich aż nadto ze swoich własnych interpretacyjnych doświadczeń. Czy one wszystkie są prawdziwe? Niekoniecznie. My nosimy je w sobie wyłącznie dlatego, że na określonym etapie zrezygnowaliśmy – na przykład pod wpływem własnych emocji, czy przyzwyczajenia do automatyzmu myśli – z postawienia odpowiedniej kontry. 

Nauka myślenia nie jest łatwa, bo musimy w niej zacząć od akceptacji tego, że po prostu w wielu spawach możemy się mylić, Zarówno w tych, w których oceniamy samych siebie, jak i w tych, w których oceniamy innych ludzi: ich zachowanie, to co do nas mówią i nam przekazują, czy też to co wydaje nam się że myślą. Możemy się również mylić w odrożnieniu faktów od ich wyobrażeń, o czym mowiłem w mini-wyładzie 23 „Myślenie dystyntywne”. Żeby pokonać te często nieuświadomione mechanizmy musimy ropocząć naukę myślenia i na szczęście możemy to zrobić w każdym wieku niezależnie od naszego poziomu wykształcenia czy umiejętności poznawczych. Profesor Nevida poleca by proces zdobywania tej nowej umiejętności zorganizować w trzy milowe kroki. Krok pierwszy polega on na wyłapywaniu z systemu wszystkich myśli, które są nacechowane jakimś negatywnym wydźwiękiem i odpowiedzenie sobie na pytanie, czy te myśli są osadzone w rzeczywistości, czyt też są efektem naszych własnych zniekształceń, takich jak przesada czy jednostronność. Możemy usprawnić ten proces wyłapywania za pomocą postawienia sobie kilku pytań: „Dlaczego muszę tak myśleć”? „Czy ta myśl jest prawdziwa, czy po prostu tak mi się wydaje?” „Czy widzę rzeczy realistycznie, czy też przesadzam lub zniekształcam je?” „Czy istnieje inny, bardziej racjonalny sposób myślenia o tej sytuacji?”, „Czy ta myśl mi pomaga czy szkodzi?”. 

Już sam fakt postawienia przed sobą takich pytań spowoduje, że będzie nam trudniej przyjąć automatyzm naszych interpretacji za jedyną możliwą opcję, a to już dobry początek, by łatwe myślenie zamienić w trudniejsze przemyślenie tego co się pomyślało. Krok drugi polega na wprowadzeniu do naszego myślenia myśli kontrującej naszą dotychczasową negatywną interpretację. Jednak nie chodzi tutaj o zastępowanie myśli negatywnych wyłącznie pozytywnymi, ale jedynie o wprowadzenie racjonalnego, możliwego i logicznego przeciwieństwa do myśli kontrowanej. Przy czym kontra musi spełniać kilka warunków. Po pierwsze musi być wiarygodna i realistyczna. Po drugie powinna mieć istotne i koniecznie osobiste znaczenie. Po trzecie musi zostać postawiona z przekonaniem, a nie wyłącznie, bo gość z YouTuba mówił, że tak trzeba zrobić. A mówiąc inaczej samo wypowiedzenie kontry bez odpowiedniej wiary i przekonania, że może być słuszna, prawdziwa i realna niewiele tu wskóra. Po czwarte kontra musi być krótka, bo rozwleczone, dygresyjne przekonywanie jedynie sprawi, że prawdziwy cel kontrowania zostanie rozmyty, zapomniany czy utraci aktualność, a wtedy kontra stanie się bezprzedmiotowa. I po ostatnie, czyli piąte, najlepsze kontry to takie, które ujawniają logiczne wady kontrowanej myśli. Jaką kontrę mógłby zatem postawić w swojej sytuacji Zdzisiek patrząc na odchodzącą Monikę. „Ok, może rzeczywiście się spieszy, a może się jej po prostu nie spodobałem. To był miły wieczór, ale też warto pomyśleć o wielu innych wieczorach, ktore mnie czekają, bo przecież tego kwiata pół świata.” Wprawdzie pan profesor podaje wyłącznie przykład męski, ale jeśli w tej sytuacji zamienimy Monikę ze Zdziśkiem rolami, to przecież mechanizm kontry sprawdzi się bardzo podobnie. No i w końcu krok trzeci, domykający całą sekwencję i sprawiający, że naprawdę zaczynamy się uczyć myśleć. Można go skrócić jedynie do trzech słów: „ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć”!

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-minute-therapist/202201/thinking-is-easy-rethinking-is-hard

#236 Wiara w spiski

Dlaczego potrzebujemy wiary w spiski

Od razu uprzedzam – ten mini-wykład nie jest poświęcony temu, czego dotyczą spiski, czyli temu w co wierzą wyznawcy spiskowych teorii, ani też temu które spiski są prawdziwe, a które nie. Nie mam też najmniejszego zamiaru kwestionować bezspornego faktu, że kontretne spiski – nawet kiedy wydawały się w latach ich świetności komiczne i absurdalne, później okazywały się prawdziwe. O dzisiejszych teoriach spiskowych, będących przedmiotem rozstrząsań licznej grupy wielbicieli, wypowie się dopiero historia i to jej zostawmy ocenę tego, co jest prawdą a co nie. A zatem nie chodzi o spiski, ale o to dlaczego podzielanie wiary w spisek nie jest aż tak irracjonalne jak nam się wydaje. Często czytamy, czy słyszymy czyjąś opinię, osąd zamieszczony w komentarzu i nie możemy się nadziwić nagromadzeniu wielu, często wzajemnie wykluczających się teorii. Przyjmujemy w takich wypadkach, że mamy do czynienia raczej z szaleńcem, a w najdelikatniejszym wydaniu osobą mało stabilną emocjonalnie oraz poznawczo i albo się wdajemy w polemikę – w której zazwyczaj przegrywamy, bo zostajemy pokonani przez doświadczenie w takich bojach drugiej strony wspierane totalną odpornością na jakiekolwiek argumenty. Albo też od razu próbujemy się separować od teoretyka spisku przyklejając mu łatkę, kogoś, kto jest w stanie zagadać nas na śmierć i to w taki sposób, że tracimy zdolność śledzenia sensu i logiki jego wypowiedzi już po trzecim zdaniu. Tymczasem podzielanie wiary w spiski może być wyjątkowo precyzyjnym psychologicznym drogowskazem mówiącym nam o wyznawcy spisków dużo więcej, niż by sobie tego życzył i warto się temu przyjrzeć nieco z boku, zamiast ruszać na wojenkę o prawdę, którą – jak już wiemy – rozstrzygnie dopiero historia. 

Lata temu na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego kończyłem swoje studiowanie socjologii obroną pracy magisterskiej, której tytuł, pomijając całą osadzoną w socjologii literatury metodycznie rozbudowaną część, brzmiał: „Motywu spisku (…) Próba socjologicznej analizy zjawiska”. W tej pracy postanowiłem się zmierzyć z socjologiczną perspektywą funkcjonowania w przestrzeni społecznej spiskowej teorii dziejów oraz temu, dlaczego tak wielu ludzi poddaje się wierze w spiski, jakie są ich motywacje, co nimi kieruje i co otrzymują w zamian, kiedy nawiązują relacje w małych grupach społecznych z tymi, którzy również są skorzy do podzielania spiskowych poglądów. Dzisiaj rano przejrzałem tekst mojej magisterskiej pracy i muszę przyznać, że od czasów jej napisania naprawdę nic się w tej materii nie zmieniło. Wiara w spisek nie stanowi wyłącznie rodzaju rozrywki, pochłaniacza czasu czy spełniania pasji niespełnionych detektywów. Pełni niezwykle istotne funkcje regulacyjne, a jej podstawą jest niestety zawsze lęk. 

Zanim jednak przejdziemy do psychologicznych i emocjonalnych efektów związanych z podzielaniem wiary w spiski musimy się przez chwilę przyjrzeć samej spiskowej teorii dziejów, bo w jej konstrukcji i mechanice znajdziemy wiele istotnych wskazówek pozwalających nam zrozumieć jej niegasnąca przez stulecia popularność. Jednym z wyróżników spisku jest kontrola – jest to bowiem zjawisko oparte na jakiejś tajnej umowie pomiędzy spiskowcami, którego nie da się kontrolować z poziomu osób, które w nim nie uczestniczą. To ważna cecha, bo zauważmy że jednocześnie zwalnia ona podzielającego wiarę w spiski z odpowiedzialności za ewentualne powstrzymanie niecnego procederu. Bo przecież – zgodnie z tą pierwszą wytyczną – nie może mieć wpływu na to w co wierzy. Sprytne, prawda? Dalej będzie jeszcze sprytniej. Otóż drugim wyróżnikiem spisku jest celowe utrzymywanie go w tajemnicy, która może posługiwać się przecież najprzeróżniejszymi zasłonami dymnymi. A to sprawia, że wyznawca spisku czuje się zwolniony z precyzyjnego wyjaśnienia istoty spisku, bo obserwowane efekty działalności spiskowców wcale nie muszą być ich głównym celem. Ten paradoks powoduje, że podzielanie wiary w spisek staje się łatwe, bo z góry neguje możliwość precyzyjnego wyjaśnienia tego, w co się dokładnie wierzy. Bo przecież to, co wydaje się wyjaśnieniem, może być tylko próbą odwrócenia uwagi od prawdziwego wyjaśnienia, a kiedy natknie się na kolejne wyjaśnienie, to też może być wyłącznie jedynie kolejny poziom kamuflarzu. Trzeci wyróżnik dotyczy tzw. kodów rozpoznawczych, którymi może być dosłownie wszystko, każdy przejaw rzeczywistości. Rytmicznie gasnące latarnie, które mijamy na spacerze, efekt deja vu, dwóch identycznie ubranych gości w kolejce po piwo, czy falowanie obrazu podczas telewizyjnego serwisu informacyjnego. To ostatnie to żaden fejk – swego czasu całkiem spora grupa ludzi oglądając powykrzywiane twarze reporterów uznała, że w pewnej amerykańskiej stacji telewizyjnej wiadomości przekazują Reptilianie. Kody rozpoznawcze są trudno uchwytne i nieoczywiste, bo ich przeznaczeniem jest odcyfrowanie wyłącznie przez wtajemniczonych. Skoro zaś nie można definitywnie stwierdzić, co jest kodem a co nie, to oznacza, że kodem może być wszystko. Na przykład to, że celowo w kilku, a może we wszystkich filmach używam jakiegoś słowa czy zestawu słów i gestów by manipulować widzów moich mimi-wykładów. Zwroćmy uwagę, że w tej perspektywie każda próba zaprzeczenia z góry skazana jest na przegraną, bo może być równie dobrze uznana za próbę odwrócenia uwagi lub kolejny kod, przeznaczony dla ścisłej wierchuszki wtajemniczonych. 

Czwarty wyróżnik znajdziemy w książce Daniela Pipesa „Potęga spisku”, gdzie pisze on co następuje: „Spiskowe teorie wykazują tendencję do owładnięcia osobnikiem, aż staną się sposobem postrzegania całego życia. W ten sposób rodzi się konspiracjonizm, styl paranoidalny czy mentalność niewidzialnej ręki. Zaczyna się od wiary w jeden mały spisek, a kończy na przekonaniu, że wszystko jest spiskiem dążącym do zdobycia władzy, przejęcia kontroli nad ludźmi i w efekcie zniszczenia całego rodzaju ludzkiego”. Mamy więc sytuację, w której wyznawca spiskowej teorii dziejów wierzy, że jacyś spiskowcy dążą do przejęcia nad nim kontroli i jednocześnie nie dostrzega, że rzeczywiście coś przejmuje kontrolę nad całym jego życiem, aktywnością, tym co czyta, a czego nie, z kim się spotyka a kim nie, na co zwraca uwagę patrząc dookoła siebie, na co uważa i czego się boi. Ale to coś, to nie spiskowcy, ale sama wiara w spiskową teorię dziejów. Piątym wyróżnikiem jest interdyscyplinarność polegająca na tym, by – używając prostego języka – można było domniemane zjawiska podejrzewane o spisek wrzucać do jednego wora, bez martwienia się o to, czy się w tym worze pogryzą, wzajemnie wykluczą czy też nie. W ten sposób spisek ułatwia wyjaśnianie zdarzeń zwalniając z potrzeby dostrzegania połączeń tam gdzie rzeczywiście są i jednocześnie umiejętności separacji zdarzeń, które ze sobą nie mają związku. Tymczasem umieszczanie w jednym worze jest łatwe – segregacja już wymaga wysiłku i mogło by się okazać, że jednak wiele klocków do siebie nijak nie pasuje. Ale nawet jeśli zdarzą się śmiałkowie, chcący się zmierzyć z dokładną wiwisekcją zjawisk i coś im nie będzie po drodze stykało, to jak w grze w Chińczyka cofną się do pola z napisem Drugi wyróżnik, a to oznacza, że napotkane niespasowania mogą być celowe, by ukryć prawdziwą tajemnicę. Można by tu jeszcze wymienić dalsze wyróżniki o których pisałem przed laty, ale tych pięć już wystarczy byśmy się mogli zorientować jaką regulacyjną funkcję w systemie psychiczno emocjonalnym pełni wiara w spisek. 

I tutaj sięgnijmy na początek do opinii dr Tracy Dennis-Tiwary, profesor psychologii nowojorskiego uniwersyetu, którą zacytujmy wprost. Mówi ona, że „To nie przypadek, że podczas pandemii rozkwitły światopoglądy konspiracyjne. Zapewniając przewidywalność i cel, mogą pomóc złagodzić niepokój, jaki odczuwamy w obliczu nieprzewidywalnego, zagrażającego i pozbawionego mocy świata.” Co więcej to zjawisko będzie w naszym społeczeństwie narastać i stawać się tym silniejsze im większych zmian klimatycznych, ekonomicznych, czy politycznych będziemy doświadczać. Im więcej niepokoju, lęku i niepewności nam zaserwują, tym z większą rzeszą wyznawców spiskowej teorii dziejów będziemy się musieli zmierzyć. Nie tylko w mediach społecznościowych, ale również w rodzinach, w pracy i wśród znajomych. A wtedy nie wystarczy kogoś takiego marginalizować, wyśmiewać, czy się od niego odseparować. Bo tutaj popełniamy ciągnący się od wieków błąd. Kiedy sami nie będąc wyznawcami spisków napotykamy spiskowego wyznawcę, to albo chcemy z nim walczyć, albo od niego uciec, a uciec jest już coraz trudniej. Problem również polega na tym, że kiedy walczymy o prawdziwość lub nieprawdziwość wielkich ogólno światowych spisków – niezależnie do tego po której stronie barykady się znajdujemy – to umykają naszej uwadze wydawałoby się małe rzeczy, ale takie ktore wywierają nasze życie wpływ. Bo ludzie przed lękiem uciekają w dziwaczne przekonania, głównie nie dlatego, żeby poczuć się w ekskluzywnym gronie wtajemniczonych, ale dlatego – jak pisze dr Dennis-Tiwary – bo są dla nich proste i przewidywalne w porównaniu ze złożoną kombinacją sił, które faktycznie kształtują nasze życie. Bo spiskowe teorie często są bardziej logiczne i bardziej trzymają się kupy niż nasza obecna rzeczywistość. Kiedy chcemy tłumić konspiracjonizm i pokonywać go argumentami powodujemy jedynie to, że się rozrasta, bo dla wyznawcy spiskowej teorii dziejów nasza negacja wyłącznie dowodzi tego, że to on ma rację. A to niestety droga do nikąd. Kluczem jest dostrzeżenie tego, jaki rodzaj pustki został wypełniony wiarą w spiski, jaki rodzaj lęku został w ten sposób uregulowany. Jaki rodzaj ulgi w czyimś życiu przynosi wiara w dowolny spisek. Kiedy jedynie chcemy kogoś pozbawić tej wiary, to tak jakbyśmy mu z garnka usunęli zupę, która stanowi jego jedyne, podstawowe, dostarczające mu siły i umożliwiające przetrwanie pożywienie. Kiedy zaś opróżniasz czyjś garnek najpierw sprawdź, czy masz co mu w zamian do tego garnka włożyć. Łatwo jest uznać kogoś za wariata, ale dostrzec jaką pustkę swoimi przekonaniami wypełnia jest już dużo trudniej. A najtrudniej jest skutecznie mu tę pustkę zagospodarować w taki sposób, by nie musiał szukać ulgi od lęku i niepokoju w tłumaczeniu sobie świata spiskiem. Świata, którego nie akceptuje i w którym jego własne życie go uwiera. Nie spisujcie wierzących w spiski na straty, bo to jedynie spowoduje że będzie ich przybywać, a skala ich wiary wyłącznie się zwielokrotni. Zamiast tego pomyślcie jak i czym swoim bliskim, tym na którym wam zależy wypełnić tę pustkę i pomóc oswoić lęk.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/more-feeling/202201/why-conspiracy-theories-are-fast-becoming-mainstream

#237 Egosyntoniczna wredota

Ego-syntoniczna wredota

„Z tego się nie wymigasz” – powiedziała Grażyna do Stefana stojąc przed nim w nowej sukience. „Czy mi się wydaje, czy wyszczuplałaś?” – odpowiedział Stefan, bo ta odpowiedź znajduje sie dość wysoko na jego liście rzeczy do powiedzenia, kiedy się nie wie co powiedzieć. „Nie o to chodzi, cwaniaku – westchnęła Grażyna – idziemy dzisiaj na urodziny cioci Zuzanny, gdzie większość mojej rodziny zobaczy cię po raz pierwszy. I niestety będzie tam też wujek Rafał, mąż ciotki Zuzy, który nie jest specjalnie miły. Lubi dokuczyć, prowokować i powiedzieć coś obraźliwego prosto w oczy. Więc proszę cię spróbuj mu nie podpaść i może jakoś wspólnie uda nam się tę imprezę przetrwać.” 

Trzy godziny później Grażyna i Stefan siedzą przy obficie zastawionym stole w wianuszku kilkunastu szacownych wujków i ciotek. To ten moment imprezy, w którym jeszcze się nie wytworzyły małe grupki wzajemnych zainteresowań, więc, jak ktoś coś teraz mówi przy stole, to wszycy słuchają. No i oczywiście Stefana posadzono na wprost aż dyszącego szyderą wujka Rafała. I oto właśnie pojawia się kulminacyjny moment – wujek zwraca się do Grażyny swoim tubalnym głosem: „Myślałem Grażynko, że stać cię na kogoś lepszego niż taki cymbał” – po czym wujek wlepiając już wzrok w Stefana mówi: „No chyba, że młody człowieku, uda ci się jakoś nas tutaj do siebie przekonać”. Przy stole zapada niezręczna cisza. Stefan podnosi głowę, spogląda dziarsko w wujkowe oczy i odpowiada: „Wie wujek co, tam są takie drzwi w korytarzu, te od łazienki. Za nimi jest duże lustro. Wujek tam pójdzie, nachyli się wujek do tego lustra i powie do niego tak: „Jesteś wredny i nieuzasadnienie chamski dla innych”. I jak tylko wujek wypowie te słowa, to niech teraz ten z lustra spróbuje wujka do siebie przekonać”. Teraz cisza przy stole nie tylko stała się niezręczna, ale jeszcze na dodatek mroczna. Nawet wujek Rafał się tak zapowietrzył, że nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa. Grażyna nie wie gdzie podziać oczy, a tymczasem Stefan, jak gdyby nigdy nic, sięga po marynowane grzybki, gdyż je bardzo lubi. 

Zostawmy teraz tę scenę i przyjrzyjmy się pewnemu zjawisku tworzenia się nawykowych i jednocześnie mrocznie zaburzonych składowych tożsamości. Oto wyobraźmy sobie kogoś, kto generalnie mówiąc nie jest szczególnie miły dla innych. Nazwijmy go – jak łatwo się zorientować po przykładzie wprowadzającym – panem R. Inni go raczej drażnią, bo nie pasują mu do życzeniowego świata, który stworzył sobie w głowie, w którym to świecie inni powinni podporządkować się jego oczekiwaniom. Skoro zaś tego nie robią – nie zachowują się tak jak tego oczekuje, nie myślą tak jak jego zdaniem powinni, również nie wypowiadają się w sposób, który on uznałby za właściwy, więc pan R zaczyna do nich odczuwać rosnącą niechęć. Im większa jest autodiagnozowana przez R rozbieżność pomiędzy oczekiwaniami w stosunku do innych, a rzeczywistością, tym większe napięcie emocjonalne pojawia się w jego systemie. Ponieważ pan R raczej nie ma pojęcia ani o socjologii relacji, ani o zasadach komunikacji interpersonalnej, nie mówiąc już o mechanizmach emocjonalnych systemów, wypracował sobie tylko jeden sposób na pozbycie się tego napięcia. Jest nim przytyk, kąśliwa uwaga, jakiś rodzaj emocjonalnego ciosu skierowanego wprost do tych, którzy w jego mniemaniu są odpowiedzialni za powstanie w jego systemie dokuczliwego emocjonalnego napięcia. Mówiąc inaczej pan R wypracował sobie prostą strategię rozładowywania złości polegającą na nękaniu innych. Kiedy komuś dokuczy, dopiecze i kogoś sponiewiera odczuwa emocjonalną ulgę. W ten sposób pojawia się stały behawioralny styl dowalania bliźnim działający w systemie jako niezbędny regulator napięcia. 

Dr Daniel Lobel – psycholog kliniczny oraz adiunkt na wydziale psychiatrii w Mont Sinai School of Medicine w Nowym Jorku wskazuje, że jeśli u danej osoby tendencja do ranienia innych nie zostanie poddana zakwestionowaniu lub kontroli (nie tylko przez otoczenie takiego kogoś, ale również przez jego wewnętrzny system ostrzegawczy) to wówczas ranienie innych staje się nieświadomym nawykiem tworząc wzór dla części osobowości lub struktury charakteru. Co więcej taka osoba z czasem uzna, że traktowanie innych w ten sposób jest czymś normalnym, rodzajem naturalnej ekspresji definiującej charakter. Coś, co jest naturalnym efektem samookreślenia, zgodnym z własnym obrazem ego. Czyli, używając terminu pochodzącego z zakamarków psychonalizy, efektem syntonicznego ego. 

Tutaj wyjaśnijmy po krótce ten termin – otóż w psychoanalizie wskazuje się, że nasze zachowania, podzielane wartości, idee i myśli oraz emocje mogą być ego-syntoniczne, czyli takie, które są zgodne i idealnie wręcz dopasowane do obrazu samego siebie. Czyli mówiąc innymi słowy wówczas poprzez nasze zachowania potwierdzamy to w jaki sposob o sobie myślimy. To na przykład sytuacja, w której jeśli uznajemy się za osobę uczciwą (czyli tworzymy taki obraz samych siebie w głowie), to w zachowaniu syntonicznym, kiedy popełnimy jakiś błąd nie mamy problemu z tym by się do tego błędu przyznać, bo jest to zachowanie zgodne z naszym obrazem siebie. Opozycją jest tutaj efekt ego dystonicznego, czyli sytuacje, w których nasze zachowania są w konflikcie z własnym obrazem siebie, a to oznacza że zachowujemy się sprzecznie w stosunku do tego, co dyktuje nam obraz nas samych. Tutaj posługując się poprzednim przykładem możemy powiedzieć, że zachowanie dystoniczne będzie miało miejsce, kiedy uważamy się za osobę całkowicie uczciwą i jednocześnie zatajamy to, że w jakiejś sytuacji popełniliśmy błąd. 

W naszej opowieści i studium przypadku pan R jest idealnym przykładem ego-syntonicznego – zachowuje się zgodnie z wytworzonym wewnętrznym własnym obrazem siebie. Dzieje się tak, ponieważ, po odpowiednim czasie zachowań spod znaku ranienia ludzi uznał, że takie zachowania są stałym elementem jego osobowości, ekspresją jego tożsamości i nie dostrzega w nich niczego ani nienaturalnego ani też złego. Mówiąc inaczej: z perspektywy pana R on nie zachowuje się źle, nieodpowiednio czy w sposób, który wymagałby jakiejkolwiek korekty. W jego przypadku ranienie innych stało się ego-syntoniczne, a więc całkowicie zgodne z tym, za kogo się uważa i z kim mu dobrze. Jeśli na przykład spróbujemy mu zwrócić uwagę, że jego zachowanie może sprawiać komuś przykrość, czy kogoś ranić to będzie w szoku i uzna, że to my jesteśmy dla niego wredni, a nie on dla innych. Jak zauważyli psycholodzy z Uniwersytetu w Waszyngtonie Oltmans i Powers, w wydanej w 2012 roku książce „Poznając naszą patologię”, większość zaburzeń osobowości na charakter ego-syntoniczny, a to oznacza, że ludzie uznający swoje zaburzenie jako cechę osobowości, nie będą wykazywali tendencji do zaniżania częstotliwości swoich zachowań. Dzieje się tak ponieważ nie widzą w nich niczego niewłaściwego. To trochę tak, jakby ktoś na przykład cierpiał na przewlekły kaszel i nie uznawał tego jednocześnie za jakikolwiek problem, kaszląc głośno wszędzie i zawsze, a zwracanie mu uwagi odbierał wyłącznie jako wymierzone w niego chamskie zachowanie innych osób. 

Jednak w tym mechanizmie istnieje pewien kruczek, a raczej moglibyśmy powiedzieć paradoks. Otóż w sytuacji, w której konkretne zachowanie wymierzone w innych staje się u danej jednostki cechą o strukturze ego-syntonicznej poziom internalizacji tej cechy oraz prędkość jej wykształcenia są, czego najbardziej nie chcemy zazwyczaj przyznać, ściśle związane z warunkami środowiskowymi. Mówiąc wprost – to jak szybko pan R uzna, że ranienie innych jest po prostu naturalną ekspresją jego charakteru i nie ma w tym nic złego oraz na jak wysokim poziomie zasymiluje takie uznanie za naturalne zależy od tego, czy i z jak wielkim protestem swojego otoczenia spotka się po drodze. I tu się pojawia podstawodwy problem, bo najczęściej raczej nie chcemy podejmować walki z kimś takim i wolimy sobie zaoszczędzić przykrości z jakimi będziemy się musieli w takiej walce zmierzyć. Dlatego też strategia Grażyny i jej rodziny, z punktu widzenia energetycznego bilansu wydaje się jedyną rozsądną w takich okolicznościach i to dlatego Grażyna zanim jeszcze znajdzie się na rodzinnym spotkaniu mówi o nim w kategoriach przetrwania. A przecież jeśli czeka nas coś przyjemnego, to nie używamy tego typu kategoryzacji. Rozsądek energetyczny mówi, by unikać pozbawiania nas energii tam, gdzie tylko możemy mieć na to wpływ, co dość skrupulatnie opisałem w książce dedykowanej naszym toksycznym interakcjom. Jednak z drugiej strony to właśnie środowiskowe unikanie konfrontacji tworzy idealne wręcz środowisko do wyhodowania kogoś, kto przekształci negatywną dla innych strategię nawykowej regulacji napięć, w pozytywną i naturalną dla siebie ego-syntoniczną ekspresję tożsamości. Bo w takiej sytuacji, Panu R, czyli wujkowi Rafałowi nikt nidgy w jego zachowaniach nie postawił przeszkody po drodze. Zadziałał tu efekt plateau, w którym jego otoczenie uznało, że on po prostu taki już jest i przyjęło to jako niezbyt chlubny, ale akceptowalny rodzinny koloryt. Ta akcpetacja właśnie – poczyniona zazwyczaj w celu ochrony własnego systemu energetycznego – jednocześnie tak naprawdę stworzyła pana R, który teraz przy najmniejszej okazji jedzie po nich wszystkich ile dusza zapragnie. 

Oczywiście nie namawiam tutaj do tego, by koniecznie ruszyć na wojnę z namierzonymi wokół panami czy paniami R. Bo wciąż uważam, że w pierwszej kolejności powinniśmy się kierować ochroną naszego własnego energetycznego systemu. Zwracam jedynie uwagę, że kiedy słyszymy od innych coś przykrego, kiedy nas ranią, kiedy są dla nas zwyczajnie wredni, to może się w tym znajdować element ego-syntonicznej hodowli, którą wykarmiliśmy własną piersią. I tylko o taką świadomość tu chodzi. Kiedy ją mamy, możemy sami zdecydować co z tym chcemy czy możemy zrobić. 

„A ty nie mógłbyś czasem – mówi Grażyna do Stefana po powrocie do domu – przymknąć tej swojej niewyparzonej gęby? Tak w ogóle to strasznie mnie wkurza ta twoja lista rzeczy do powiedzenia, kiedy się nie wie co powiedzieć”. „Ale to akurat nie było z tej listy – odpowiada Stefan – to było z listy rzeczy, które się mówi by ocalić resztki godności”.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/my-side-the-couch/202201/people-who-habitually-abuse-others

https://psycnet.apa.org/record/2012-19593-015

#238 Nauka myślenia II

Nauka myślenia II: rozwój intelektu w analizie kontrfaktycznej

Czy sposób w jaki myślimy może mieć wpływ na to jaki potencjał psychologicznego rozwoju reprezentujemy i jak ten potencjał spożytkujemy zamieniając go z czasem w intelektualną świadomość? Albo postawmy to pytanie inaczej: czy za pomocą narzędzi konstruowania własnych myśli możemy ćwiczyć i rozwijać swoją inteligencję? Postanowiłem odpowiedzieć na to pytanie z prostego powodu – z pośród ostatnio opublikowanych mini-wykładów największe zainteresowanie – oceniane ilością wyświetleń – wzbudził mini-wykład o pętli utraty intelektu oraz o nauce myślenia. A ponieważ istnieje pewna sprytna technika, dzięki której możemy wykorzystać konkretną umiejętność myślenia do rozwoju intelektu i to w dużo łatwiejszy sposób, niż mogło by się wydawać, to warto się jej przyjrzeć bliżej. Żeby wyjaśnić tę metodę musimy najpierw sięgnąć do kilku filmowych przykładów, bo jak się okazuje analiza kontrfaktyczna pojawiła się w kasowych hiciorach Hollywood, zapewniając im spory sukces. Przykład pierwszy znajdziemy w „Powrocie do przyszłości” Roberta Zemeckisa z 1985. W dużym skrócie – co podaję dla tych co nie widzieli, chociaż trudno mi wierzyć, że ktoś taki mógł się jakoś uchować – fabuła tego filmu wykorzystuje koncepcję, w której zmiana jednego małego wydarzenia wywołuje alternatywną wersję rozwoju przyszłości wpływając na pojawienie się kolosalnych zmian w wielu innych zdarzeniach. Wystarczy więc wrócić w czasie, zmienić jakiś mały fragment zdarzeń, by po powrocie do teraźniejszości zastać już zupełnie inną rzeczywistość powstałą w wyniku wielu małych zmian, które rozchodzą się od tego pierwotnego zdarzenia mniej więcej tak, jak fale na jeziorze po wrzuceniu doń kamienia. I tak też się dzieje w filmie, w którym Marty McFly z roku 85 r. pojawia się w roku 55 i tamże niechcący powoduje, że jego późniejsi rodzice mogą nie zostać parą, co wygumkowało by istnienie McFly’a w roku 85. Ten scenariuszowy zabieg wykorzystuje słynny paradoks dziadka, który najprawdopodobniej najpierw pojawił się jako koncepcja science fiction w przedwojennych opowiadaniach tego gatunku i w którym rozważano konsekwencję zmiany dla podróżnika w czasie, który przenosi się w przeszłość i zabija własnego dziadka, przez co wykreśla z osi czasu swoje własne istnienie. Jednak to co najistotniejsze dla nas w przygodach McFly’a to koncepcja zmiany ciągu przyczynowo skutkowego, a w tym naszych reakcji i tego kim moglibyśmy się stać, gdyby konkretne wydarzenia z naszego życia miały inny przebieg. Drugim kultowym już filmem odwołującym się do idei analizy kontrfaktycznej jest oczywiście „Dzień świstaka” w reżyserii Harolda Ramisa z 93 roku, w którym obserwujemy przemianę cynicznego i raczej wrednego dziennikarza Phila, która jest efektem nieustannego powtarzania się w jego życiu tego samego dnia. Dzięki temu zabiegowi możemy obserwować, jak różne scenariusze rozwoju dnia mogą zmieniać nie tylko konkretne obszary rzeczywistości małego amerykańskiego miasteczka, ale przede wszystkim zmiany zachodzące w samym głównych bohaterze. I tutaj otrzymujemy dokładną wykładnię zasad analizy kontrfaktycznej w kontekście jej wpływu na tzw. kapitał psychologiczny. W tym miejscu od razu wyjaśnijmy – otóż najczęściej ten termin pojawia się w kontekście psychologii organizacji i jest utożsamiany z potencjałem środowiska pracy. Jednak w rzeczywistości to pojęcie o wiele szersze i dotyczy naszej ogólnej kondycji psychicznej i tego w jaki sposób stajemy się bardziej intelektualnie świadomi siebie. Właśnie ten rodzaj zmiany pokazują powtarzające się dni 2 lutego, które bohater „Dnia świstaka” wydaje się przeżywać w nieskończoność, aż w końcu zaczyna wykorzystywać możliwe warianty rozgrywania tego dnia w taki sposób, by zmieniać samego siebie, bo to jedyna zmiana, której efekty są trwałe i niejako przechodzą wraz nim na kolejny 2 lutego, mimo, iż potencjał układu rzeczywistości tego dnia zostaje zresetowany do zera. Kiedy bacznie się spróbujemy przyjrzeć temu, jaka dokładnie zmiana zachodzi w Philu Connorsie to odkryjemy, że dotyczy ona precyzyjnie definicji kapitału psychologicznego, który – jak uznaje wielu badaczy – jest ściśle związany z naszymi możliwościami intelektualnymi – im wyższy intelekt, tym osiągnięcie szczytowych wartości kapitału psychologicznego staje się bardziej możliwe, co nie oznacza, że pewne.

Sam termin kapitał psychologiczny najprawdopodobniej ujrzał po raz pierwszy światło dzienne za sprawą profesora Uniwersytetu Nebraska Freda Luthansa po oblikowaniu jego badań nad zachowaniami organizacyjnymi z 2002 roku, z których wnioski umieścił w wydanej w 2006 roku książce „Kapitał psychologiczny”. Luthans stworzył listę czterech obszarów, których rozwój na planie jednostkowym jest odpowiedzialny za osiągnięcie odpowiedniego poziomu kapitał. Te cztery obszary to nadzieja, definiowana jako pozytywny stan motywacyjny, w którym w interakcję wchodzą poczucie sprawczości oraz proaktywne planowanie zamierzeń. Dalej mamy skuteczność definiowaną w tym wypadku jako zaufanie ludzi do ich zdolności do osiągnięcia określonego celu w określonej sytuacji. Trzeci obszar określa odporność definiowaną jako umiejętność radzenia sobie z przeciwnościami losu lub stresem oraz zdolność do wychodzenia z konfliktu czy porażki. Ostatnim, czwartym obszarem zarządza optymizm, ale tutaj w realistycznym ujęciu konstruktu tego, co jest możliwe do osiągnięcia, z jednoczesnym nie lekceważeniem przesłanek negatywnych. Kiedy każdy z tych obszarów notuje w danej jednostce wysoki poziom, to zebrane razem stają się składowymi kapitału psychologicznego. Im zaś wyższy kapitał tym lepiej radzimy sobie w życiu i tym mniejsze prawdopodobieństwo doświadczania psychicznych problemów. Co więcej, wysoki poziom kapitału psychologicznego ma również związek z odpowiednim poziomem rozwoju intelektu. Wprawdzie wysoki intelekt nie jest warunkiem wysokiego kapitału, ale deficyty intelektualne są poważnymi barierami do jego osiągnięcia i pełnego wykorzystania. Teraz kiedy już znamy definicję składowych tego co jest odpowiedzialne za osiągnięcie satysfakcjonującego świadomego życia wróćmy na chwilę do sarkastycznego Phila Connorsa z pierwszych scen „Dnia świstaka”. Widzimy w nich gościa, który nie posiada żadnej ze składowych psychologicznego kapitału. I wraz z rozwojem akcji, czyli nieustannym przeżywaniem tego samego dnia, którego rzeczywistość zmienia się zgodnie z tym, w jaki sposób na konkretne wydarzenia reaguje bohater filmu, w nim samym poziom wszystkich składowych psychologicznego kapitału zaczyna rosnąć. W finale filmu, kiedy wreszcie kalendarz przeskakuje z drugiego, na trzeci lutego, widzimy odmienionego bohatera z pełnym pakietem wszystkich czterech składowych, zapewniających na tyle wysoki poziom psychologicznego kapitału, by życie bohatera uzyskało wystarczający potencjał spełnienia i świadomości. No dobrze, ktoś powie, ale to przecież wyłącznie film, czyli wymysł scenarzystów, którzy nie wiadomo co jarali w trackie pisania skryptu. To czysta fikcja, a nie rzeczywistość, bo przecież nikomu z nas taki zapętlony drugi lutego w życiu się nie trafił. I owszem – zapętlenie dnia jest fikcją, ale już wpływ analizy kontrfaktycznej na wzrost psychologicznego kapitału fikcją nie jest, bo został potwierdzony precyzyjnymi badaniami. Przeprowadzili je naukowcy z Uniwersytetu w Pekinie w 2021 roku, by sprawdzić domniemany związek pomiędzy tzw. ukrytą teorią inteligencji, która wnosi, że rozwój naszego intelektu może być stymulowany intelektualnym wysiłkiem, a analizą kontrfaktyczną. Uczestnicy badań przetwarzali informacje związane z alternatywnymi wydarzeniami w czasie i ich prognozowanymi skutkami, co zostało przez badaczy skalowane na poziomie tzw. wiary w osiągalną przyszłość. Okazało się, że w grupie, która wykonywała ćwiczenia z wykorzystaniem myślenia kontrfaktycznego odnotowano w następstwie tych ćwiczeń wzrost zarówno poziomu kapitału psychologicznego, jak i możliwości intelektualnych. Oznacza, to, że stosując w naszych myślach schematy kontrfaktyczne jesteśmy w stanie w szybkim tempie rozwijać nasz intelekt oraz podnosić poziom naszego kapitału psychologicznego, czyli de facto czynić nasze życie bardziej satysfakcjonującym i świadomym. Możemy dokonać w nas tej samej zmiany, której w sobie dokonał Phil Connors z „Dnia świstaka” bez konieczności przeżywania tego samego dnia wciąż na nowo, ale wyłącznie dzięki ćwiczeniom myślenia opartego na analizie kontrfaktycznej. 

Jak to zrobić w praktyce? Tutaj podpowiedzią służą kolejni naukowcy – doktorzy Soyer z Uniwersytetu w Istambule oraz Hogarth z Uniwersytetu w Barcelonie, którzy wymieniają kilka zasad kontrfaktycznego ćwiczenia umysłu. Wystarczy obserwować własną rzeczywistość i spróbować odpowiedzieć na kilka prostych pytań:

– Jak zmieniłby się skutek obserwowanego zdarzenia, gdyby za jego zaistnieniem stała inna przyczyna niż ta, której istnienie rozumiem i dostrzegam?

– Czy skutek moich życiowych zdarzeń byłby za każdym razem taki sam, gdybym w ferworze tego wydarzenia podejmował, czy podejmowała inne decyzje?

– Czy moje reakcje na rzeczywistości i ich hipotetyczna zmiana, mogły by uruchomić ciąg przyczynowo skutkowy, w efekcie którego zmieniło by się moje życie w sferach, których dotąd nie łączę z moimi relacjami?

Listę Soyera i Hogartha proponują jeszcze uzupełnić kolejnymi pytaniami:

– Jak wyglądało by moje życie, gdyby na skutek szeregu następujących po sobie zdarzeń pojawiła się alternatywna rzeczywistość w stosunku do tej, której właśnie doświadczam?

– Jak wyglądałby teraz świat moich relacji z innymi ludźmi, gdyby inny układ zdarzeń z mojej przeszłości spowodował, że wykonywałbym teraz inny zawód, był związany z innymi osobami i znalazł się w innym miejscu statusu społecznego? Tutaj warto oczywiście przemyśleć odpowiedź dla obu wariantów hipotetycznego statusu – wyższego oraz niższego.

– Jakich emocji wobec obecnych porażek, sukcesów oraz oczekiwań doświadczałbym w alternatywnej wersji rzeczywistości, gdyby sekwencja moich przeszłych reakcji emocjonalnych na konkretne wydarzenia z mojego życia została przeze mnie rozegrana inaczej?

– W jaki sposób zmieni się twoja przyszłość, jeśli obecnie zareagujesz inaczej na konkretne wydarzenie niż masz zamiar?

Cała sztuka ćwiczenia naszego umysłu w analizie kontrfaktycznej oczywiście nie polega wyłącznie na próbie udzielenia odpowiedzi siedem powyższych  pytań, ale na tworzeniu kolejnych, własnych pytań opartych na analizie hipotetycznych scenariuszy naszego życia i obserwowaniu struktur połączeń pomiędzy naszymi reakcjami, decyzjami i wyborami a ich prognozowanymi skutkami. Wg. dr Soyera i Hogartha film „Dzień świstaka” zawiera ciekawą przepowiednię, zgodnie z którą gdybyśmy wiedzieli więcej o różnych możliwych konsekwencjach naszych decyzji i mieli więcej informacji o wszystkim wokół nas, stalibyśmy się być bardziej przyzwoici. Badania wskazują, że ta przyzwoitość została by również uzupełniona przez podniesiony poziom świadomości i intelektu. A wystarczy tylko trochę poćwiczyć.

Pozdrawiam

https://www.socialsciencespace.com/2014/05/what-is-psychological-capital/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/experience-studio/202202/groundhog-day-and-the-benefits-counterfactuals

https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/18344909211052657

#239 Marnienie

Marnienie – szybko rozwijający się problem społeczny

„Ona była kiedyś taka kwitnąca, pełna energii i witalności, a teraz dosłownie marnieje w oczach.” „On miał taki zapał, że zarażał entuzjazmem wszystkich dookoła, a teraz aż żal patrzeć jak zmarniał”. „Kiedyś potrafiłem się cieszyć życiem, a teraz dni mi się wloką bez celu, jeden po drugim, coraz bardziej puste i zamglone”. Kiedy powyższe zdania usłyszelibyśmy – biorąc pod uwagę nie naszą indywidualną perspektywę, ale społeczne kontinuum czasu – dwadzieścia, czy trzydzieści lat temu, to w pierwszym skojarzeniu uznalibyśmy że dotyczą ludzi starszych. Kogoś, kto utracił energię życia doświadczając zmian funkcjonowania organizmu związanych z wiekiem, podatnością na choroby, czy zmniejszeniem się poziomu dotychczasowej fizycznej sprawności. Kiedy jednak słyszymy je dzisiaj, ich wiekowa przynależność zdaje się być zupełnie inna: nie bylibyśmy raczej zdziwieni gdyby dotyczyły trzydziestoparolatków, a nawet dwudziestolatków. A to oznacza, że rozpiętość osi, na której jednym krańcu znajduje się styl aktywności, który możemy określić terminem rozkwit, a na drugim więdnięcie czy marnienie zmienił swoją operatywną macierz – z każdym rokiem coraz bardziej oddzielając się od osi czasu życia. Mówiąc inaczej: jesteśmy świadkami sporej społecznej zmiany, w której termin „marnienie”, będący opozycją efektu rozkwitania, staje się coraz częstszym udziałem młodych ludzi i wydaje się nie mieć zbyt wiele już wspólnego z upływającym czasem życia. Co więcej – dzisiaj „marnienie” staje się zjawiskiem na tyle powszechnym i obecnym w naszym życiu, że zaczyna przykuwać uwagę już nie tylko pojedynczych naukowych zapaleńców, ale również ważnych, kształtujących opinię publiczną światowych mediów. 

Terminu „marnienie” po raz pierwszy użył socjolog Corey Keyes, profesor Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie, który zwrócił uwagę na często pomijany aspekt 12% uczestników badań Midlife z 1995 roku, którzy zadeklarowali opozycyjne doświadczenia w stosunku do osób spełniających kryteria rozkwitu, plasujące je poniżej tzw. grupy umiarkowanej psychicznie i jednocześnie powyższej grupy deklarującej doświadczanie epizodów depresji. Keyes zauważył, że te 12% badanych, z jednej strony nie kwalifikuje się na przykład do pomocy psychologicznej, bo de facto nie doświadczają oni konkretnego psychicznego problemu, więc z punktu widzenia psychologicznych testów nie są osobami, które można by uznać, za cierpiące na jakieś zaburzenia. Jednak z drugiej strony grupa ta nie mieści się w średniej psychicznego zdrowia, znajdując się niejako pomiędzy osobami uznawanymi za funkcjonujące normalnie, a tymi klasyfikowanymi jako chore. Okazało się, że do badań Keyesa z roku 2002, grupą tą generalnie nikt się nie interesował. A przecież 12% – nawet jeśli przyjmiemy, że 3000 uczestników badań Midlife to zbyt mała reprezentacja do wyciągania bezdyskusyjnych społecznych wniosków – to i tak ogromna część populacji – to w końcu co ósmy dorosły obywatel. Badania Keyesa z 2002 roku potwierdziły wcześniejsze dane – mamy oto w społeczeństwie ludzi, których Keyes w opozycji do rozkwitu określił jako doświadczających marnienia. Wykazał również, że w przypadku osób dorosłych to właśnie w tej grupie pojawia się największe prawdopodobieństwo późniejszej depresji, notowane są największe spadki produktywności oraz najsilniejsze przesłanki do późniejszych chorób sercowo naczyniowych. Również w tej grupie notuje się najczęstszą nieuzasadnioną medycznie konsumpcję leków. Okazało się, że efekt marnienia pojawia się również wśród bardzo młodych ludzi – uczniów i studentów i ma bezpośredni wpływ na obniżenie wyników w nauce, pojawianie się myśli samobójczych, prokrastynację, problemy z zachowaniem oraz zanik inicjatyw osobistego rozwoju. 

Czym zatem jest owo marnienie? Najprościej było by powiedzieć, że to – jak wskazuje Keyes – przeciwieństwo rozkwitu, ale mamy oto jego nową definicję, bo w prawie dwadzieścia lat po jego badaniach ten termin powrócił na firmament publiczny za sprawą słynnego artykułu niemniej słynnego psychologa Adama Granta, profesora Uniwersytetu Pensylwanii i autora kilku bestsellerowych książek, który na łamach magazynu New York Times napisał poruszający artykuł o zmieniającej się w czasach pandemii, lockdownów i zaburzeń dotychczasowych relacji społecznych – naszej kondycji psychicznej. W swoim artykule Grant wskazuje, że dominującą emocją w 2021 roku – i to w skali świata – jest właśnie marnienie. W jego opinii marnienie nie jest wypaleniem, bo to nie jest tak, że nie czujemy w ogóle żadnej energii. Nie jest też stanem depresyjnym, bo nie doświadczamy w nim poczucia beznadzieji. A czym jest? Tu zacytujmy Granta: „Po prostu czujesz się trochę bez radości i bez celu. Pojawia się poczucie stagnacji i pustki. Czujesz się tak, jakbyś plątał się przez swoje dni, patrząc na swoje życie przez zamgloną szybę”.

Kiedy sięgniemy do słownika odkryjemy, że słowo „marnienie” ma kilkadziesiąt synonimów. Pojawiają się tam „więdnięcie”, „mizernienie”, „nędznienie”, „gaśnięcie” czy „obumieranie”. Jest to więc rodzaj procesu, w którym stopniowo ale konsekwentnie tracona jest radość z życia, pasja, ciekawość rzeczy nowych i zainteresowanie podejmowaniem choćby najmniejszych wyzwań. Kolejna badaczka – psycholog Neuhaus wskazuje że marnienie trudno zdefiniować za pomocą wyłącznie zachowań – trzeba sięgnąć tutaj przede wszystkim do emocji. To jej zdaniem rodzaj poczucia odrętwienia i rezygnacji z poszukiwania doświadczania czegoś pozytywnego, brak motywacji do czegokolwiek i odczucie, że nic już nie sprawia nam radości – ani rzeczy wielkie, ani też małe. Poczucie obojętności i odłączenia – dokładnie tak, jak u Granta – przeżywanie życia zza zamglonej szyby. I co najważniejsze – pojawienie się marnienia – które obecnie uznaje się za wyższe, chociaż dokładnie nie przebadane zjawisko niż to z badań Midlife wykryte wówczas na poziomie 12% populacji – jest kuriozalnym przykładem tego, na co świat interwencji medycznych nie jest przygotowany. To zawieszenie pomiędzy chorobą a zdrowiem. Stan, który nie klasyfikuje się jako choroba, ale jednocześnie z psychicznym dobrostanem, równowagą i neutralnością ma niewiele wspólnego. To jak egzystencja w zamiecionej pod dywan przerwie, której nikt nie bada, która nikogo nie zajmuje i co do której współczesna nauka nie wykształciła nawet odpowiednich terminów, czy definicji. To szara strefa, o której wszyscy wiedzą, ale nie chcą mówić. A formuła „ja widziałem ale nie chciałem nic mówić” sprawdza się wyłącznie w kabarecie, bo w życiu jakoś w zadziwiający sposób przestaje być śmieszna. 

Obserwowalny przyrost marnienia i zmiana operatywnej macierzy, o której wspominałem na początku z osi czasu życia na ogólną oś społecznego funkcjonowania próbuje się dzisiaj tłumaczyć na kilka sposobów. Jeden już znamy – to wniosek wysnuty przez Adama Granta, w którym marnienie jest efektem lockdownów, utrudnień w przemieszczaniu się, wygaszenia relacji społecznych, zacieśnieniu życiowej bańki do mikrośrodowisk itd. Innym wytłumaczeniem jest postępujące zjawisko głodu społecznego, który w socjologii nazywamy deprywacją relatywną i które związane jest z doświadczeniem poczucia rozbieżności pomiędzy obecnym, a oczekiwanym poziomem życia. Wyróżniamy tu trzy typy deprywacji: aspiracyjny, w którym orientujemy się, że nasz pożądany poziom życia rośnie, a faktyczny się nie zmienia, Kryzysowy, w którym pożądany poziom życia się nie zmienia, ale za to faktyczny się obniża oraz progresywny, w którym pożądany poziom życia rośnie, a faktyczny spada. We wszystkich trzech typach deprawacji relatywnej obserwujemy postępujące z czasem pogorszenie stanu psychicznego oraz efekt wycofania, rezygnacji i słabnącej motywacji, co jest tożsame ze wskazywanym przez Keyesa i Granta marnieniem. Kolejnym wytłumaczeniem może być efekt społecznej reakcji na presję szczęścia obserwowanej głównie w krajach wysokorozwiniętych i potwierdzonej potężnymi badaniami przeprowadzonymi w 40 krajach świata przez połączony zespół badaczy z wielu ośrodków naukowych. Okazało się, że im wyższy stopień społecznej presji szczęścia – czyli promocji idei, w myśl której nie możemy być smutni, ale wyłącznie szczęśliwi – tym o ironio, w danym społeczeństwie pojawia się więcej ludzi na codzień smutnych i mniej na codzień roześmianych. To zresztą paradoks, który wśród badaczy inteligencji emocjonalnej jest dyskutowany od lat – im bardziej się starasz kogoś na siłę uszczęśliwić i im bardziej cię drażni i przeszkadza czyjś smutek, tym w większym stopniu twoje działania prewencyjne przyniosą skutek odwrotny do oczekiwanego. Bo nikt nie przestał być smutny tylko dlatego, że mu się powie, żeby smutny nie był i nikt nie dostąpił szczęścia ponieważ zobaczył na reklamowym billboardzie hasło promujące szczęście. 

Pewnie każde z powyższych wytłumaczeń ma w sobie jakiś element uzasadniający przyspieszający efekt marnienia doświadczany również przez coraz to młodszych ludzi. Jednak o ile jesteśmy być może w stanie wskazać przyczynę tego efektu, to już sposób na jego pokonanie wciąż pozostaje poza zasięgiem naukowej wiedzy. Wspomniana wcześniej dr Neuhaus mówi nawet, że odpowiedź na pytanie o to, jak przejść od marnienia do rozkwitu, jest warta co najmniej milion dolarów i jak dotąd nikt nie potrafi znaleźć na to właściwego sposobu. Jedyna – moim zdaniem iskierka nadzieji znajduje się w wynikach wielu różnych badań dotyczących szczęścia, bo przecież marnienie jest jego kontrdefinicją. Okazuje się, że jedną ze wspólnych cech ludzi deklarujących życiowe szczęście w najprzeróżniejszych badaniach poczynionych w najprzeróżniejszych krajach i społecznych obszarach jest jakiś rodzaj własnej, indywidualnej pasji, której uprawianie zapewnia odskocznię od codzienności i to niezależnie od tego co jest tą pasją. Czy uprawianie balkonowego ogródka, kolekcjonowanie żółtych kaczuszek do wanny, czy jak w moim przypadku motocyklizm, czyli terapia wiatrem. Ważne by w naszym życiu pojawiło się coś niekoniecznie wielkiego i wymagającego znacznego nakładu środków, co po prostu sprawi nam radość i czym się będziemy jarać, nawet kiedy nasi znajomi z politowaniem będą się pukać w czoło. Nie wiem, czy to właściwa profilaktyka przeciwmarnieniowa, ale nie pamiętam, bym wśród osób z nawet najmniejszą pasją spotkał kiedyś kogoś doświadczające marnienia i jednocześnie wśród tych, którzy oglądają swoje życie przez zamgloną szybę spotkał kogoś oddającego się jakiejkolwiek pasji. Co pozostawiam do indywidualnego przemyślenia.

Pozdrawiam

https://www.jstor.org/stable/3090197?origin=JSTOR-pdf

https://www.psychologytoday.com/us/blog/self-leadership/202112/what-does-it-mean-languish

https://www.nytimes.com/2021/04/19/well/mind/covid-mental-health-languishing.html

https://www.nature.com/articles/s41598-021-04262-z

#240 Ukryte ofiary wojny

Ukryte ofiary wojny

Każda wojna toczy się jednocześnie na dwóch polach bitwy. Pierwsze rozjeżdżają czołgi, ostrzeliwują żołnierze i bombardują samoloty znacząc ulice stemplami krwi. To pole bitwy zazwyczaj nie trwa długo. Kiedyś w końcu zostanie uprzątnięte, odbudowane, a posadzona nowa trawa zakryje koleiny po czołgach. Jest jednak drugie wojenne pole bitwy – to nasza głowa, w której efekty wojny są dużo trwalsze, dużo trudniejsze od usunięcia i o wiele większe niż nam się wydaje. Ich psychologiczne skutki wychodzą w badaniach nawet w drugim pokoleniu, czyli wśród osób, które wojnę znają wyłącznie z opowieści rodziców. Kiedy naparzanka przechodzi przez pierwsze pole bitwy, zazwyczaj nikt nie przejmuje się tym drugim, którego posprzątanie zostawia się psychologom, psychoterapeutom i innym people helperom na długie lata. Juliusz Słowacki, który jak wiemy od Gombrowicza „wielkim poetą był” w swojej poetyckiej tragedii Lilla Weneda zawarł strofę „Nie czas żałować róż gdy płoną lasy” i w moim przekonaniu dość znacznie się pomylił, bo wobec tego co się dzieje powinniśmy również pomyśleć o tych, którzy dzisiaj są najbardziej bezbronni i w których głowach wojna zbiera dużo krwawszee żniwo niż nam się wydaje. Zanim przejdziemy do badań pozwolę sobie użyć jednego przykładu, by pokazać gdzie jest problem, który przy oczywistej całej masie innych problemów zazwyczaj nam po prostu umyka. 

Oto dziadek Rysiek, który słabo sobie radzi z imaginatywnym strachem, ale przecież trudno się dziwić, bo nikt nigdy go takiego radzenia sobie nie nauczył. Teraz Rycho jest już po sześdziesiątce i łyka fake newsy z netu jak przysłowiowy pelikan. Kiedy więc poszła w lud informacja o wojennym zagrożeniu podsycana fake’owymi panikami Rycho dorwał pordzewiały kanister i pognał na stację benzynową. Wrócił po kilku godzinach bez kanistra, bo zapomniał gdzie go zostawił, ale za to z wianuszkiem papieru toaletowego przewieszonym przez szyję. Wygląda prawie jak Rambo przygotowany na najcięższy bój i triumfująco oznajmia: „czego jak czego, ale srajtaśmy nam nie zabraknie”. Scenka taka sobie, wiem. Ani specjalnie śmieszna, ani edukacyjna. Ale to tylko pozór, bo działania Ryśka obserwuje wystraszona siedmioletnia wnuczka Róża. I to w jej głowie właśnie rozgrywa się okrutna bitwa tej wojny, w której niestety zachowania dziadka mają siłę wystrzału najcięższych armat. I to w efekcie tej bitwy i wielu innych, bo przecież Rysiek taki cyrk serwuje małej Róży każdego dnia, powstaje niewidzialna rana, która da o sobie znać wiele lat później. 

Niestety wpływ wojennych traum oraz związanych z nimi emocji implementowanych przez dorosłych na psychikę dziecka nie jest przedmiotem bieżących badań, bo zazwyczaj w trakcie takich wydarzeń myślami jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Jednak takie badania i owszem istnieją, tyle że wykonuje się je już po pewnym czasie, co powoduje, że możemy dość dobrze udokumentować skutki takiego wpływu, ale jednocześnie dość trudno precyzyjnie ustalić konkretne źródła, które dla późniejszych psychicznych ran są najbardziej destrukcyjne. Nie wiemy więc jakie konstrukty identyfikacyjne, jakie konkretne instrukcje warunkowe są właśnie programowane w systemie połączeń neuronalnych małej Róży obserwującej panikującego dziadka, możemy jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że dorosła Róża będzie doświadczać już konkretnych problemów psychicznych związanych z irracjonalnym lękiem, pełną paletą objawów stresu pourazowego PTSD oraz depresją. 

W latach dziewięćdziesiątych w cztery miesiące po zaledwie dwudniowej okupacji Kuwejtu przez iracką armię przebadano dzieci i młodzież w wieku od 8 do 21 roku życia pod kątem skalowania dziecięcego syndromu stresu pourazowego. Okazało się, że aż siedemdziesiąt procent badanych wykazywało objawy PTSD od umiarkowanego do silnego. Podobne badania przeprowadzono w grupie wiekowej od 10 do 16 lat w Libanie, gdzie okazało się – co czytamy w opracowaniu naukowców pod kierunkiem dr Siegela z Uniwersytetu Yeshiva w Nowym Jorku – że najwyższy wskaźnik objawów stresu pourazowego pojawiał się wśród tych dzieci, które były ofiarami lub świadkami przemocy, utraciły bliską osobę lub doświadczyły stresu związanego z brakiem kontroli nad sytuacją w okolicznościach przymusowej zmiany miejsca pobytu, porwania czy separacji od rodziców. Kolejne badania przyniosły jeszcze bardziej wstrząsające wyniki. Dr Krystine Batcho, profesor w Le Moyne College w Syracuse wskazuje na przykład badań przeprowadzonych w Palestynie gdzie okazało się że silne reakcje stresowe u dzieci (a tam przebadano grupę w wieku od 6 do 11 roku życia) pojawiały się w przypadkach dzieci rodziców o statusie uchodźcy i były ściśle skorelowane z lękiem doświadczanym przez rodziców. I w tym momencie właśnie się zorientowaliśmy, że przypadek dziadka Ryśka i obserwującej jego poczynania siedmioletniej Róży zaczyna nabierać tak naprawdę przerażającego wymiaru. 

Syndrom posttraumatycznego stresu niestety nie zatrzyma się wyłącznie na dzieciach, które przekroczyły granicę w ucieczce przed wojną, które doświadczyły separacji od rodziców lub co najgorsze utraciły jednego z nich lub obu w działaniach wojennych, które musiały się zmierzyć z wyniszczającym uczuciem bezsilności i braku kontroli nad rzeczywistością, przenoszenia z miejsca miejsce i nieustannej niepewności jutra – zarówno pod względem bezpieczeństwa, jak i stabilności finansowej. PTSD zbierze również swoje masakryczne żniwo w kolejnym pokoleniu, czyli w przyszłych dzieciach dzisiejszych dzieci. Udowodniły to badania przeprowadzone na dzieciach osób ocalałych z Holocaustu przeprowadzone w czterdzieści lat po wojnie, w których uczestnikami badań były dorosłe już dzieci tych, którzy okrucieństw II Wojny Światowej doświadczyli sami będąc dziećmi. Okazało się, że aż 35% badanych cierpi na zaburzenia lękowe, 26 % doświadczyło w swym życiu poważnego epizodu depresyjnego, a u 14% zdiagnozowano objawy zespołu stresu pourazowego. A przypomnijmy to badania przeprowadzone na dorosłych, którzy sami nie mieli doświadczeń wojennych, a jedynie wychowali się w rodzinach, w których dorośli pamiętali wojnę z czasów własnego dzieciństwa. Te badania przyczyniły się do zwrócenia uwagi badaczy na zjawisko traum transgeneracyjnych, czyli takich, które są przekazywane następnemu pokoleniu. Naukowcy z Uniwersytetu Dalhousie w Nowej Szkocji w Kanadzie wykazali, że potomkowie uczniów „Indiańskich szkół rezydencyjnych”, w których w latach 80. XX wieku był prowadzony kanadyjski program rządowy mający na celu „wyeliminowanie problemu Indian” do dzisiaj borykają się z uczuciem wstydu i stygmatyzacji. Dużo częściej od innych zmagają się z zaburzeniami psychicznymi i dokonują prób samobójczych. Mechanizm transgeneracyjny obserwowany jest również w pokoleniu dzieci Afroamerykanów, którzy doświadczyli segregacji rasowej. W tym przypadku mamy do czynienia z zawyżonym poczuciem wyobcowania oraz dominującym postrzeganiem innych jako niebezpiecznych. 

Kiedy płonie las nie myślimy o ochronie róż. A powinniśmy, bo dzisiejsze doświadczenia dzieci, którym jako dorośli zgotowaliśmy okrutny świat, będą się odbijały psychologiczną czkawką jeszcze wówczas, kiedy autorów obecnych wojen wymachujących szabelkami i rakietnicami już dawno nie będzie. Będą dorosłe Róże zmagające się z psychologicznym piętnem lęku, stresu i depresji. I oczywiście nie na wszystko mamy wpływ. Nie możemy za sprawą jakiejś magicznej różdżki sprawić by w jednej chwili świat zmądrzał i przestał zamieniać życie dzieci w piekło na ziemi. Możemy jednak nieco bardziej zastanowić się nad tym, w jaki sposób nasze zachowania, często kreowane przez celowo podsycane lęki, którym poddajemy się biegnąc w amoku po papier toaletowy czy na stację benzynową z kanistrem, programują bezbronne i jeszcze nie odporne na nasze szaleństwo umysły dzieci. Tych, których kiedyś zostawimy samych sobie. Kiedy patrzą jak nie radzimy sobie z naszymi emocjami, jak dajemy się wciągnąć w irracjonalne zachowania, jak z obłędem w oczach reagujemy na byle fake właśnie tworzą strategie obsługi własnych emocjonalnych systemów. Czerpią w tym procesie z jedynego dostępnego źródła, czyli interpretowania naszych nieadekwatnych emocjonalnych reakcji w obliczu nieadekwatnych bodźców. Mówiąc w skrócie – uczą się bać. Konstruują sieci połączeń neuronalnych do obsługi wielu kontekstów sytuacyjnych, w których dominującą emocją będzie lęk. Stały lęk, uczucie niepokoju wpisane w system obsługi życia na wiele lat. Czy na pewno tego chcemy? Bo tak naprawdę, kolego Słowacki, róż również szkoda gdy płonie las. 

Pozdrawiam

https://psycnet.apa.org/record/1994-17757-001

https://psycnet.apa.org/record/2000-00656-001

Rakoff, Vivian, John J. Sigal, and Nathan B. Epstein. „Children and families of concentration camp survivors.” Canadas Mental Health 14.4 (1966): 24-26.

https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/1363461513503380

Williams, M. T., Printz, D., & DeLapp, R. C. T. (2018). Assessing racial trauma in African Americans with the Trauma Symptoms of Discrimination Scale. Psychology of Violence, 8(6), 735-747. https://doi.org/10.1037/vio0000212 

#241 Syndrom głównego bohatera

Syndrom głównego bohatera

Paradoksalnie – im trudniejszych czasów doświadczamy tym bardziej na jaw wychodzą nie tylko nasze dobre strony. Jasne przestrzenie naszego człowieczeństwa, jak imperatyw niesienia pomocy innym, odpowiedzialność, solidarność i wiele innych chlubnych cech. Paradoks polega na tym, że te same drzwi, którymi na światło dzienne wychodzą nasze dobre cechy, przekraczają również demony skryte dotąd w mroku. Często nieprzerobione, nieposprzątane psychiczne zaległości, nieodrobione życiowe lekcje, deficyty w umiejętnościach zarządzania sobą, które zamiast nas obecnie wspierać często utrudniają i tak już trudne funkcjonowanie. I to nie tylko nam, ale też innym. 

Spróbuję to najpierw pokazać na przykładzie – trochę dziwnym, ale całkiem nieźle obrazującym o co w syndromie głównego bohatera chodzi. Oto wyobraźmy sobie duże okrągłe puste pomieszczenie o powierzchni szkolnego boiska, w którym panuje lekki półmrok. Na samym środku widzimy krzesło i siedzącego na nim delikwenta. Na ścianach pomieszczenia znajduje się dwanaście czerwonych alarmowych lamp – są ułożone dokładnie w okręgu, tak jak pełne godziny na tarczy zegara. Kiedy dana lampa się zapala czerwonym światłem nasz obserwowany delikwent zrywa się z krzesła i zaczyna biec w jej kierunku. Kiedy jest w połowie drogi pomiędzy krzesłem a lampą jej światło gaśnie i już po chwili zapala się lampa dokładnie po drugiej stronie pomieszczenia. Nasz delikwent więc zawraca w pół drogi i rzuca się do biegu w kierunku tej nowo świecącej lampy. Kiedy już prawie do niej dobiega, lampa gaśnie i dokładnie w tym samym momencie zapala się lampa znajdująca się kilkanaście metrów w prawo. Delikwent znowu zawraca i znowu biegnie w stronę mrugającego czerwonego światła. I tak działa ten cyrk przez cały czas. Co rusz czerwonym alarmowym światłem rozbłyskują coraz to nowe lampy i obserwowany przez nas jegomość rzuca się biegiem w stronę aktualnego światła, przy czym nigdy nie udaje mu się do żadnej lampy dobiec, bo w międzyczasie rozbłysk kolejnej lampy zawraca go z drogi. Jak ocenimy skuteczność i sprawczości naszego delikwenta? Przecież wkłada w swoją aktywność ogromny wysiłek? I na pewno nie można mu odmówić zaangażowania? Ale czy tak naprawdę jego działanie ma jakikolwiek sens? Czy kiedy spojrzymy na to z poziomu bezstronnego obserwatora nie uznamy, że większy sens miało by na przykład poświęcenie uwagi na próbę odkrycia, czy w sekwencji zapalanych lamp jest jakiś wzór? A może warto by było chociaż do jednej z lamp podejść na tyle blisko by się jej dokładnie przyjrzeć i na przykład odkryć, że znajduje się przy niej wyłącznik? Tymczasem delikwent tylko reaguje na sygnał pędząc w stronę mrugającej lampki i z minuty na minutę pozbawia się siły. A teraz wyobraźmy sobie, że wraz z nim w tym pomieszczeniu znajduje się jego rodzina, która posłusznie podąża za nim. Kiedy on zrywa się do biegu oni również to robią. Kiedy on zmienia kierunek, to oni również. Ale idźmy dalej i wyobraźmy sobie, że ten gość to prezes firmy i w jego bieganinie tuż za nim podążają wszyscy pracownicy tej firmy. Albo jeszcze inaczej – wyobraźmy sobie, że ten delikwent to lider pociągający za sobą wielotysięczny tłum. Z każdym takim wyobrażeniem ta, absurdalna wydawałoby się scenka, przestaje być absurdalna i zaczyna trącić naszą rzeczywistością. Tak właśnie działa syndrom głównego bohatera, a dokładnie mówiąc jeden z efektów, który temu syndromowi towarzyszy. 

Wg dr. Suzane Whitbourne, profesor psychologii i nauk o mózgu na Uniwersytecie Massachusetts syndrom głównego bohatera ma swoje źródło w egocentryzmie, który pojawia się jako naturalny etap dojrzewania oraz rozwoju dziecka i towarzyszy rozwojowi tożsamości. Tutaj musimy sięgnąć do teorii egocentryzmu w okresie dojrzewania sformułowanej w 1967 r. przez amerykańskiego psychologa dziecięcego Davida Elkinda. W teorii tej wskazuje się, że na określonym etapie rozwoju nastolatkowie mają kłopot z rozróżnieniem pomiędzy tym, w jaki sposób sami oceniają to co myślą o nich inni, a tym co myślą o nich inni w rzeczywistości. A to oznacza, że wykazują tendencję do skupiania się głównie na własnej percepcji świata i uznawania, że jest ona również podzielana przez innych. Stąd bierze się przecenianie znaczenia swojego zachowania oraz swojego wyglądu i uznanie, że jest to tak samo ważne dla świata, jak dla samego zainteresowanego. W efekcie takiej perspektywy widzenia siebie powstają dwie dominujące konstrukcje mentalne: wyimaginowana publiczność oraz osobista bajka. W pierwszej nastolatek przewiduje reakcje innych przypisując im tę samą ważność, jaką sam sobie nadaje. Jeśli więc uznaje, że jego zachowanie czy wygląd jest powodem do podziwu, to będzie oczekiwał że inni rownież ten podziw będą podzielali. Tak samo rzecz się ma w przypadku krytyki – jeśli jest krytyczny w stosunku do samego siebie, to jednocześnie jest przekonany, że dla innych najważniejsze jest to by również go krytykowali. W rezultacie – zarówno kiedy stawia sam siebie w korzystnym, jak i niekorzystnym świetle nastolatek uznaje, że jest w centrum uwagi. Co skutkuje nie tylko oczekiwaniami reakcji wyimaginowanej publiczności, ale też często chęcią ukrycia się by nie być stale pod krytyczna kontrolą innych. 

Druga konstrukcja mentalna nazwana przez Elkinda osobistą bajką sprawia, że pojawia się wiara we własną (pozytywną lub negatywną) wyjątkowość, co przyczynia się do powstawania złudzenia, że prawa, reguły i zasady obowiązujące innych… obowiązują wyłącznie innych. Poczucie ważności i istotności ponad innymi jest potęgowane poprzez wrażenie obserwowania świata od środka, tworzenia narracji w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Uznawanie, że otoczenie czeka na reakcję, że jej wymaga i to w sposób natychmiastowy. A wtedy reakcja zaczyna wyprzedzać rozsądek – młody człowiek uznaje że jest Batmanem i albo czeka na świetlny sygnał na niebie, by natychmiast rzucić się do akcji lub chowa się po piwnicach, byle tylko nie widzieć nieba. I nie ma znaczenia, że najczęściej z sygnałem wezwania Batmana jest mylony dzwonek woźnego sygnalizujący rozpoczęcie lekcji. Na szczęście – według twórcy teorii egocentryzmu dojrzewania Davida Elkinda u większości ludzi koncepty wyimaginowanej publiczności oraz osobistej bajki zanikają wraz z wiekiem. Chociaż niektórzy naukowcy uznają, że syndrom głównego bohatera pojawia się częściej niż myślimy i pokazują to na przykładzie badań szybkości reagowania na maile, w których osoby z syndromem głównego bohatera odczuwają potrzebę dużo szybszej reakcji, niż jest to oczekiwane przez nadawców wiadomości i odpowiadają błyskawicznie, tyle że bez namysłu. W każdym razie tu właśnie pojawia się problem – jeśli na etapie przejścia dojrzewania w dorosłość nie poradziliśmy sobie zbyt dobrze z wyimaginowaną publicznością i wciąż uprawiamy swoją osobistą bajkę, to – jak pisze Dr Whitbourne – zaczynamy być dezorganizatorami sprawczości uznając, że wszystko kręci się wokół nas i naszych opinii, a ludzie nie poradzą sobie bez naszych wytycznych i wskazówek. To stąd właśnie – szczególnie w trudnych czasach obserwujemy wysyp porad jak powinniśmy się zachowywać, w co wierzyć i jak działać. Porad udzielanych przez nosicieli syndromu głównego bohatera, którzy uważają, że wiedzą lepiej co mamy myśleć i w co się angażować. W rzeczywistości jednak, kiedy zaczynamy podążać za ich wskazówkami finalnie okazuje się że wyłącznie biegamy od jednej czerwonej lampki do drugiej coraz bardziej pozbawieni siły i energii by naprawdę skutecznie działać. Główni bohaterowie swoich własnych narracji i osobistych bajek widzą świat oczyma pierwszej osoby liczby pojedynczej i umyka im prosty fakt, że najskuteczniej w ciężkich czasach możemy sobie poradzić działając z perspektywy pierwszej osoby liczby mnogiej. Różnica jest pomiędzy konceptem „uważam, że tak powinniśmy zrobić co poddaję wam do przemyślenia” a konceptem „jeśli nie robisz tak jak ja, to robisz żle”. Tę różnicę widać również w naszych dzisiejszych aktywnościach na najbardziej podstawowym poziomie – na przykład w tym, że w telewizyjnych serwisach pokazujących pomoc dla uchodźców za plecami reportera nie musielibyśmy oglądać setek walających się plastikowych toreb z nazwożonymi artykułami pomocy, które zamiast spełnić swoją rolę skończą na wysypisku, grzebiąc wraz ze sobą pomocowy wysiłek tych, którzy rzucili się w pojedynkę do pierwszej migającej czerwonej lampki. Te różnice – jak uważnie popatrzeć wokół widać na każdym kroku. Istnieje cała masa niepotrzebnie marnowanej energii, która jest marnowana tylko dlatego, że ktoś widzi świat wyłącznie od środka i uznaje, że inni też tak przecież ten świat widzą. Oczywiście kiedy zapalają się czerwone alarmowe lampki najtrudniej jest powstrzymać odruch biegu i dać przewagę rozsądkowi nad szybkością, ale kiedy to zrobimy, to w efekcie można będzie zdziałać dużo więcej. Zmiana perspektywy z „co ja uważam, że powinniśmy zrobić” na „co my uważamy że powinniśmy zrobić” jest podstawą skutecznych działań w najtrudniejszych czasach. Bo nikt nie jest nigdy w pojedynkę tak mądry, jak mądrzy mogą być wszyscy, jeśli uda im się ze sobą wspólnie dogadać. A co najważniejsze ta zmiana perspektywy i odpuszczenie sobie pozostałości po czasie dojrzewania, czyli syndromu głównego bohatera nie jest koncepcją nową na trudne czasy. Podał nam ją jak na dłoni Victor Frankl, austriacki psychiatra, więzień obozów koncentracyjnych i autor bestsellerowej książki „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. Frankl powiedział przecież, że „Pytanie nie może już brzmieć: „Czego mogę oczekiwać od życia?”. Teraz jedynym właściwym pytaniem jest „Czego życie oczekuje ode mnie?”. By na nie odpowiedzieć, trzeba dzisiaj przezwyciężyć syndrom głównego bohatera, bo odpowiedź wymaga przeniesienia ciężaru wartości z perspektywy własnej, na nie wyimaginowaną, ale rzeczywistą perspektywę społeczną. Nie da się wygrać bitwy, z armią samych dowódców. Nie da się skutecznie odnosić sukcesów w firmie, której załogę stanowią sami prezesi. Bo perspektywa głównego bohatera to również perspektywa „moje na wierzchu” i „ja wiem lepiej”. A to tak naprawdę perspektywa dyktatorów, których czas – miejmy nadzieję powoli się już kończy. 

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1016/j.obhdp.2021.08.002

DOI:10.1007/s10964-006-9144-4

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-any-age/202202/is-main-character-syndrome-stressing-you-out

#242 Paradoks miski

Paradoks miski, czyli 7 zasad samopomocy.

Wyobraź sobie makabryczną grę komputerową, w której lecisz samolotem ponad chmurami i nagle zaczyna wszystkim niemiłosiernie rzucać. Samolot zdaje się podskakiwać jak kotlet na patelni – nieregularnie i w nieprzewidywalnych momentach. W pierwszym odruchu masz ochotę natychmiast wysiąść, ale problem w tym, że niespecjalnie jest gdzie, bo przy pokładowym kiblu stoi już kolejka do pawia. Zostajesz więc na miejscu otoczony wianuszkiem komputerowych dzieci z oczami jak u kota ze Shreka szukającymi w tobie oparcia i ratunku. W końcu tuż nad głową, jak królik z kapelusza wyskakuje maseczka tlenowa. I wtedy na ekranie pojawiają się dwa przyciski – za pomocą tego po lewej najpierw maseczkę zakładasz najbliższemu dzieciakowi. Kiedy jednak wybierzesz przycisk po prawej to najpierw maskę tlenową zakładasz sobie. Ale ty przecież jesteś superbohaterem w obcisłym wdzianku i kolorowych rajtach, więc… jaką decyzję podejmiesz? Który przycisk wybierzesz? A co mi tam – to w końcu gra – kombinujesz i naciskasz lewy przycisk. Maska tlenowa ląduje na rozkosznej buźce najbliższego dzieciaka i jednocześnie na ekranie widzisz, że wskaźnik poziomu mocy twojej postaci spadł do ostatniej mrugającej czerwonej nitki. W końcu i ta nitka znika. Koniec. Niestety musisz zacząć grę od ostatniego zapisanego punktu. Tyle że w życiu jakoś nikt nie wpadł na to, by zapisać poprzedni poziom i by po całkowitej utracie mocy można było wrócić do zapisanego miejsca. Ale reguła z maską tlenową jest dokładnie taka sama – żeby utrzymać moc, móc dalej egzystować jak również nieść pomoc innym musisz najpierw zadbać o siebie – jakkolwiek antybohaterskie ci się to wydaje. Bo kiedy z superbohatera zamienisz się w roztrzęsioną psychiczną marmoladę, którą codzienna dawka emocji zamienia w niestrawny kisiel to nikomu już nie pomożesz. I ta idea znana jest od tysięcy lat – już mistycy wschodu mawiali, że kiedy nie zadbasz o to by twoja miska była pełna zupy, to docelowo nie będziesz się miał czym podzielić. I na tym właśnie polega paradoks miski – z pustej miski nie nakarmimy nikogo. Pustą miską nie nakarmimy również siebie. Kiedy w tej starożytnej przestrodze zawartość miski zamienimy na psychiczną kondycję to szybko się zorientujemy na czym polega nasz dzisiejszy problem i jak szybko zacznie zbierać swoje żniwo. Stąd też obecnie w większości psychologicznych magazynów publikowanych na świecie pojawia się coraz więcej artykułów koncentrujących się właśnie na tym problemie. Otóż w katastrofalnie trudnych czasach – najpierw wyniszczonych przez pandemiczne szaleństwo z jego irracjonalną obsługą zarówno systemowo medyczną, jak i ekonomiczno gospodarczą, potem zrujnowanych przez ekonomiczny upadek wielu portfeli i odczuwalne pogorszenie życiowego poziomu, następnie dobitych wojną i wszystkim co się z jej skutkami dla nas wiąże – jedynym sposobem by przetrwać i nie utracić mocy wspierania innych jest zadbanie o siebie, bo kiedy tego nie zrobimy, nasz wskaźnik mocy superbohaterów zgaśnie na dobre i niestety już się nie podniesie. I jakkolwiek nas to może wzdrygać domniemanym egoizmem, to niestety jedyny sposób by sobie z tymi trudnymi czasami poradzić. Po dokonaniu więc przeglądu wielu artykułów opublikowanych w tym tygodniu zebrałem kilka zasad, które warto przynajmniej rozważyć. 

Zasada pierwsza: zaakceptuj, że czujesz się źle. 

Paradoksalnie ta zasada chroni nasz system emocjonalny, chociaż przeczy naszym dotychczasowym nawykom, w których uznajemy, że powinniśmy się czuć wyłącznie dobrze, więc kiedy czujemy się źle usiłujemy ten stan przerwać, zablokować, naprawić czy zrobić cokolwiek, co ma nam przywrócić dobre psychiczne samopoczucie. Oczekiwanie, że zawsze albo przynajmniej przez większość czasu będziemy się czuli zadowoleni, pogodni i szczęśliwi jest po prostu nierealistyczne i prowadzi do upośledzenia społecznego, którym potrafimy zaręczyć siebie i innych. Akceptacja w tej pierwszej zasadzie dotyczy zaś tego, by przyjąć jako normę to, że czasem czujemy się dobrze, jak i czasem czujemy się źle oraz tego, że sposobem na złe samopoczucie nie jest uciekanie od niego i presja by poczuć się lepiej. Można sobie radzić również w tych sytuacjach, których czujemy się gorzej, a dopiero wówczas ćwiczymy naszą odporność. To danie sobie prawa do złego samopoczucia nie tylko uspokaja system, ale oznacza również, że zaczynamy inaczej patrzeć na innych. Bo skoro sami akceptujemy epizody swego złego samopoczucia jako stały element naszej psychicznej kondycji, to takie samo prawo do kiepskiego samopoczucia musimy również przyznać innym. A to naprawdę ułatwi nam społeczne funkcjonowanie. 

Zasada druga: ogranicz informację

Ta zasada nie oznacza, że trzeba się zamknąć w łazience, żeby się schować przed wieściami napływającymi ze świata. Oznacza jedynie, by zminimalizować ekspozycję na przekaz do konkretnych momentów dnia rezygnując z kompulsywnego przeglądanie wiadomości w każdej możliwej chwili. Wystarczy jak rano przejrzysz internety  i poświęcisz na to piętnaście minut, bo kiedy wydarzy się coś super istotnego w ciągu dnia, to i tak do ciebie taka informacja dotrze. Jednak stosując tą zasadę oszczędzamy swoje receptory lęku i stresu do takiego poziomu, w którym to wciąż my decydujemy w jaki sposób działać i co robić, a nie nasz lęk czy przerażenie. Wiele badań udowodniło, że tzw. chroniczna absorpcja niepokojących wiadomości medialnych wiąże się trwałym upośledzeniem stanu psychicznego. 

Zasada trzecia: radykalna akceptacja

Marsha Linehan, amerykańska psycholog i twórczyni terapii dialektyczno-behawioralnej wprowadziła ten termin w swojej książce z 1993 roku dedykowanej narzędziom terapeutycznym stosowanym w zaburzeniach typu borderline. Dotyczy on takiego podejścia, w którym niezgodę na dyskomfortową rzeczywistość zastępujemy pełna akceptacją tego, czego doświadczamy. To podejście, w którym nie rezygnujemy z udziału w rzeczywistości, czy też nie staramy się unikać jej przejawów, ponieważ się na nią nie zgadzamy czy nam się po prostu nie podoba. To przyjęcie perspektywy, że to czy rzeczywistość nam się podoba czy też nie, nie zwalania nas z potrzeby reaktywnego w niej uczestnictwa. Po prostu akceptujemy to co jest, takim jakie jest. Nie oznacza to że mamy przejść na ciemną stronę mocy i zacząć cieszyć się tym, co się dzieje. Oznacza to, że akceptujemy, że istnieją rzeczy których nie możemy zmienić i zamiast pogrążać się w cierpieniu naszej niezgody możemy działać na rzecz zmniejszenia otaczającego nas cierpienia. 

Zasada czwarta: unikaj substancji sztucznie zmieniających nastrój

Formuła „jak tu się nie napić” i jej realizacja, to jedynie iluzja poprawy nastroju. Możemy w ten sposób poczuć jedynie chwilowy spadek napięcia, ale w dłuższej perspektywie tak naprawę sobie szkodzimy. Suto zakrapiany wieczór będzie wymagał klina, przypalone zioło sprawi, że kolejnego dnia zapragniemy powtórki z rozrywki. W ten sposób niestety tracimy zarówno sprawczości, jak i odporność. To ucieczka w ciemną czeluść, w której z dnia na dzień zaczyna się robić coraz ciemniej. Wbrew pozorom, zamiast oczekiwanej ulgi otrzymujemy w prezencie jedynie większą podatność na stres, większe rozchwianie emocjonalnego systemu, wybuchy niekontrolowanych emocji i epizody przygnębiania. To w istocie dołożenie sobie większej liczby problemów w już i tak sporej ich dawce. 

Zasada piąta: zadbaj o to co jesz i jak śpisz. 

Zdrowe, regularnej posiłki to podstawa prawidłowego funkcjonowania organizmu. Jeśli do tego dołożymy odpowiednią dawkę snu, to otrzymamy niezbędne minimum potrzebne organizmowi w trudnych czasach. Bo organizm  potrzebuje naszego wsparcia, żeby nas nie zawieźć. A jedzenie i sen to najprostszy i jednocześnie najskuteczniejszy sposób ładowania naszych energetycznych akumulatorów. Zatem pora przejść na system: „dzień bez zupy to dzień stracony” i porzucić system „kanapka w łapę i drogę”. Jeśli masz kłopoty z zaśnięciem, bo stresujące negatywne myśli nie chcą się w nocy od ciebie odczepić to najlepszym i jednocześnie najbardziej radykalnym sposobem jest energetyczne odcięcie. Po prostu przed snem zaplanuj taki wysiłki fizyczny, by z zaśnięciem nie było kłopotów. To może być na przykład intensywny godzinny spacer przed snem – sama czy sam wiesz najlepiej po jakiej aktywności fizycznej najszybciej zasypiasz. 

Zasada szósta: pielęgnuj więź

Szukaj wśród bliskich ci osób – zarówno w rodzinie, jak i wśród przyjaciół tych, którzy podzielają twój system przekonań ale nie narzucają ci swojej wizji świata. Tych którzy potrafią cię wysłuchać bez przerywania i którzy mówią ważne i ciekawe rzeczy skłaniające cię byś sam im nie przerywał. Szukaj rozsądku i trzeźwości myślenia, a nie emocjonalnych zrywów. Szukaj mędrców a nie superbohaterów. Szukaj takich osób, z którymi rozmowa będzie przynosiła ci ulgę i przeświadczenie, że w twojej perspektywie świata nie jesteś osamotnioną wyspą. Dziel się najlepszymi wzorcami swojego funkcjonowania i podpatruj najlepsze wzorce wypracowane przez innych. Śledź tzw style samoorganizacji i czerp z nich to, na czym możesz skorzystać. I w końcu zadbaj o komunikację – system wsparcia musi być dobrze skomunikowany a wszystkie elementy systemu świadome siebie nawzajem – zarówno wśród rodziny, jak i wśród tych, z którymi najczęściej wchodzisz w interakcję. 

Zasad siódma: wykorzystaj paradoks stresu

Okazuje się, że paradoksalnie w trudnych czasach dużo łatwiej jest nam wdrożyć nowe, korzystne nawyki zarówno mentalne, jak i zdrowotne. Kiedy szukamy chwilowego wytchnienia od tej oleistej mazi problemów, którą jesteśmy oblepieni możemy i owszem zamknąć się na chwilę w piwnicy, ale możemy również pójść na przykład pobiegać, czy wreszcie zająć się tak długo odkładaną nauką medytacji. Wiele badań pokazuje, że to właśnie chęć chwilowego resetu skłoniła wielu ludzi do formowania nowych, zdrowych i korzystnych nawyków. Kiedy się im oddajemy tworzymy przestrzeń własnego wewnętrznego spokoju, dzięki której cały nasz energetyczno emocjonalny system sam się reguluje. Ale działa to nie tylko w obszarze aktywności fizycznej. Ciężki czasy równie paradoksalnie wspomagają zmienę nawyków żywnościowych, skuteczne odchudzanie, dawno planowane a nigdy nie zrealizowane przejście na wegetarianizm itp. Dzieje się tak dlatego, że nowy nawyk wraz z jego wdrożeniem absorbuje umysł czymś innym niż nasza dotychczasowa codzienność. Może warto wykorzystać okazję?

* *

Siedem powyższych zasad nie rozwiąże żadnego problemu, ale nie taka jest ich rola. Są wyłącznie tlenową maską, którą w pierwszej kolejności aplikujemy sami sobie i dopiero wówczas stajemy się dużo bardziej skuteczni w dowolnym działaniu. A teraz będziemy potrzebowali wyjątkowych pokładów siły i odporności – zarówno w organizacji własnego życia, jak i wspierania w tej organizacji wszystkich tych, którzy czekają na naszą pomoc. 

Pozdrawiam

Thompson, R. R., Jones, N. M., Holman, E. A., & Silver, R. C. (2019). Media exposure to mass violence events can fuel a cycle of distress. Science Advances, 5(4), eaav3502. https://doi.org/10.1126/sciadv.aav3502

Linehan, MM (1993a). Terapia poznawczo-behawioralna zaburzeń osobowości typu borderline. Nowy Jork, NY: Guilford Press.

#243 Deaktualizacja sensu

Deaktualizacja sensu

Stefan właśnie skończył przeglądanie internetów, westchnął głęboko i zwrócił się do Grażyny. „Ty, Grażyna, a ten koleś w białym garniaku, co go zawsze gra Morgan Freeman, to gdzie on teraz jest?” „Jak to gdzie? – Zdziwiła się Grażyna – w telewizorze prowadzi program jak się ucieka z więzienia” „Ty nie uciekaj od odpowiedzi – Stefan nie dawał za wygraną – wiesz, że nie pytam o Freemana”. „Nie wiem gdzie jest teraz – tym razem to Grażyna westchnęła – może pojechał na wakacje?” „No bez jaj – oburzył się Stefan – Znowu. Przecież ten kolo jest na wakacjach częściej niż ja otwieram lodówkę”. „Wiesz, że takimi pytaniami – tym razem oburzyła się Grażyna – prowokujesz tylko do kłótni”. 

No dobrze, nie rozwijamy tego wątku i zostawmy Grażynę i Stefana na chwilę w spokoju bo rzeczywiście nam się pokłócą. Jednak w przeciwieństwie do tej uroczej pary reszta świata dzisiaj, co już widać po kierunkach naukowych rozpraw, nie zamierza przemilczać tematu, byle się tylko nikomu nie narazić. Kiedy w 1991 roku profesor psychologii, Roy F. Baumeister – ten sam, o którym opowiadałem w kontekście badań nad efektem wyczerpywania ego – w swej książkę, oczywiście nie opublikowanej jak dotąd w języku polskim – „Sens życia” napisał, że najczęściej zadawanym na świecie pytaniem jest pytanie o sens życia, nikt się nie spodziewał, że w trzydzieści lat później to pytanie będzie zadawane wciąż tak samo często ale co najważniejsze, coraz rzadziej potrafimy na nie udzielić odpowiedzi. Dr. Ralf Lewis, adiunkt na Wydziale Psychiatrii Uniwersytetu w Toronto mówi wprost, że obecnie świat wydaje nam się bardziej przerażający i demoralizujący niż kiedykolwiek wcześniej, a więc tworzenie znaczeń za pomocą których usiłujemy nadać sensu światu, uczynieniu go spójnym i zrozumiałym oraz posiadaniu poczucia celu i znaczenia w oparciu o nasze dotychczasowe światopoglądy coraz częściej przestaje działać. Powiedzmy to w krótkich żołnierskich słowach – skończyły się nam możliwości czerpania sensu z tego, w co wierzyły wcześniejsze pokolenia. Przypomina to górską wspinaczkę, na której napotykasz wiszącą kładkę nad wąwozem stanowiącą jedyną drogę na drugą stronę. Kładka się wprawdzie kołysze na wietrze i nie wygląda zbyt imponująco, tym bardziej, że miejsce do którego prowadzi zasłonięte jest przez mgłę ale przynajmniej ma po obu stronach szczątkowe poręcze, których możesz się chwycić. Idziesz więc w stronę domniemanego drugiego brzegu coraz bardziej zanurzając się w mgłę i z każdym krokiem odkrywasz, że poręczy jest coraz mniej, a te resztki, które z nich zostały są córaz mniej stabilne. W końcu przychodzi taki noment, że nie masz się już czego przytrzymać. I to jest to miejsce, w którym wg. dr. Lewisa właśnie się znaleźliśmy na drodze poszukiwania sensu, jakiegoś większego planu, który – co wynika z badań nad naszą psychologiczną potrzebą perspektywy – do konkretnej wartości dokłada jakieś moralne uzasadnienie. A to oznacza, że żebyśmy zrozumieli jakieś działania musimy je sobie jakoś zracjonalizować i nadać im etykietę legitymizacji poprzez rodzaj moralnego lub amoralnego motywu. Tymczasem na miernikach moralności oraz niemoralności wskazówki już dawno przekroczyły dotąd ustalone skale, a tak naprawdę to zamiast wskazywać jakiś konkretny poziom kręcą się w kółko. Mówiąc inaczej – ludzkiego okrucieństwa, irracjonalnych decyzji, czy niemoralności nie da się już zmierzyć żadną skalą. I tutaj pojawia się problem na poziomie indywidualnym, który szybko ewoluuje w problem społeczny. Otóż my po prostu potrzebujemy poczucia sensu, by egzystować. Kiedy ono nam się gubi, to jednocześnie tracimy energię do jakichkolwiek działań, czego skutkiem w najlepszym wypadu jest przygnębienie, wycofanie i apatia, a w najgorszym – czego jesteśmy właśnie świadkami na całym świecie – zwiększona ilość prób samobójczych. I nie jest to jedynie ponure gdybanie, bo korelacja pomiędzy poczuciem sensu a naszym psychicznym funkcjonowaniem jest integralnym elementem mechaniki naszego mózgu.

Otóż jednym w winowajców tego stanu rzeczy jest tzw, sieć trybu domyślnego, czyli stan, który jest uruchamiany w naszym mózgu w sytuacjach, w których nie jesteśmy zaangażowani w to, co się wokół nas dzieje. Termin sieć trybu domyślnego został wprowadzony w 2011 roku przez neurobiologa Marcusa Raichle, a więc jest to mechanizm stosunkowo nowo odkryty, który dopiero staje się przedmiotem zainteresowania nauki. Wiemy więc o nim jeszcze niezbyt wiele, ale jedną z solidnie przebadanych jak dotąd rzeczy, jest jego funkcja związana właśnie z poczuciem sensu. Ostatnie badania naukowców z Departamentu Psychologii Uniwersytetu Princeton, których wyniki poznaliśmy w 2021 roku sugerują, że sieć trybu domyślnego jest również zaangażowana w integrowanie informacji zewnętrznych z informacjami wewnętrznymi, takimi jak nasze dotychczasowe przekonania, emocje oraz wcześniej zdobyta wiedza w celu nadania sensu wydarzeniom zachodzącym w świecie zewnętrznym. Kolejne badania – tym razem przeprowadzone na Uniwersytecie Kalifornijskim pod kierunkiem psychologa Mata Liebermana wskazują, że w trybie domyślnym nasz mózg po prostu przygotowuje nas do życia, to tak jakbyśmy wykorzystywali wolne chwile – te epizody, w których nic nie angażuje naszej uwagi z zewnątrz, by ułożyć wszystkie klocki z pośród otrzymanych informacji oraz wewnętrznego systemu rozpoznania, by za ich pomocą odkryć sens w otaczającej nas rzeczywistości i temu sensowi następnie podporządkować nasze przyszłe działanie. Problem pojawia się jednak wówczas, kiedy sieć trybu domyślnego zaczyna tracić swoją skuteczność rozpoznawania sensu. Wówczas następuje efekt deregulacji, który neurobiolog dr Yaara Yeshurun i jednocześnie autorka wspomnianych wyżej badań przyrównuje do skomplikowanej sieci metra w dużym mieście, w którym nagle coraz więcej pociągów przestaje odjeżdżać z konkretnych stacji na czas. Na początku to tylko kilka opóźnień, które i owszem są denerwujące ale nie mają specjalnego wpływu na funkcjonowanie całości. Jednak z biegiem czasu i coraz większymi opóźnieniami cały system traci funkcjonalność. Już nie tylko nie wiadomo kiedy odjedzie który pociąg ale nawet przestaje być wiadomo dokąd nas zawiezie. W tej sytuacji kupowanie biletów i korzystanie z metra traci sens. W im większym zaś stopniu sieć trybu domyślnego nie potrafi znaleźć logicznych związków pomiędzy informacjami docierającymi z zewnątrz, a tym wobec jakich wartości został zorganizowany dotychczasowy świat wewnętrzny, tym u danej osoby pojawia się większa korelacja z zaburzeniami i chorobami psychicznymi. Już od kilku lat – i to jeszcze na grubo przed pandemią – wielu badaczy alarmowało, że doświadczamy epidemii wzrostu chorób psychicznych i to na całym świecie, a rokowania w tym względzie z roku na rok stają się coraz gorsze. Kiedy połączymy te dane z wynikami badań nad deprawacją sieci trybu domyślnego to związek zaczyna być oczywisty. 

Wspomniany wcześniej dr. Ralf Lewis, kanadyjski psychiatra wskazuje, że problem tkwi w sposobie, w jaki próbujemy znaleźć sens w świecie posługując się już niestety coraz bardziej nieaktualnymi założeniami. Staramy się tworzyć znaczenia usiłując nadać sens światu, by uczynić go dla nas spójnym i zrozumiałym, by zbudować w sobie jasne wyobrażenie o tym w jaki sposób możemy żyć w celowy sposób. I to taki, który będzie miał znaczenie. W tym celu posługujemy się założeniem, że wydarzenia, których doświadczamy w naszym życiu mają miejsce z jakichś zamierzonych powodów. Lewis wspomina tutaj o naszej wciąż kultywowanej wierze w część jakiegoś większego kosmicznego planu i w to, że wszechświat ma jakiś nieodłączny cel i wiara ta nie dotyczy tylko osób wierzących, ale jest też podzielana przez ludzi, którzy nie identyfikują się z żadnym wyznaniem. Co więcej dr Lewis ma tę odwagę, by publicznie głosić, że już żadni bogowie nas nie uratują, a jedynym sposobem na ratunek, jest zmiana paradygmatu naszej wiary. Czas po prostu przestać wierzyć w to, że wszechświat czy dowolna siła zewnętrzna nadaje znaczenie naszemu życiu i zacząć dostrzegać, że jest dokładnie odwrotnie. To życie nadaje sens wszechświatowi. Że najwyższa spora przestać uznawać, że moralność jest nieodłączną częścią wszechświata, bo tak naprawdę moralność wyłoniła się i rozwinęła z instynktów współpracy i więzi, osiągając swoją najbardziej złożoną formę u ludzi. Że choroby i klęski żywiołowe oraz okrucieństwa, których doświadczamy redefiniują dotychczasowe podejście o nazwie „dlaczego ja?” na podejście „dlaczego nie ja?”. A to oznacza, że uznawanie, że jakieś nieszczęście może nas ominąć, to jedynie iluzja, z którą prędzej czy później będziemy się musieli boleśnie skonfrontować. Co więcej pora uznać za stały element społecznej dynamiki to, że ludzie mają naturalne skłonności do przemocy, okrucieństwa, egoizmu i irracjonalności. Jak i to, że mają też naturalne tendencje do niezwykłego poziomu współpracy, empatii i racjonalności. Na szczęście tendencje prospołeczne miały ogólną przewagę ewolucyjną nad tendencjami antyspołecznymi w adaptacji biologicznej i kulturowej i wciąż to w naszych rękach pozostaje czy uda nam się jako społeczeństwu te tendencje utrzymać. 

Czy manifest dr Lewisa oznacza, że nie ma już żadnej nadziei? Otóż jest dokładnie odwrotnie – daje nam nową nadzieję. Tak samo jak odkrycie, że kiedy stoimy na rozchwianej rachitycznej kładce, na której właśnie skończyły się poręcze jeszcze nie oznacza, że musimy spaść w przepaść. Oznacza jedynie, że musimy poszukać możliwości takiego balansowania naszym ciałem, by sobie w tej sytuacji poradzić. W tym celu trzeba przewartościować widzenie siebie w świecie – kiedy pogodzimy się z tym, że poszukiwania sensu na zewnątrz nie przynoszą żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi jesteśmy w stanie dostrzec i zaakceptować, że to nie nasze życie nadaje sens nam, ale my życiu. Nic nie stanie się lepsze bez naszego udziału i nic nie stanie się sensowne, dopóki sami nie przejmiemy inicjatywy w definiowaniu sensu. Pamiętajmy jednak, że idea dr. Lewisa, mimo iż pojawia się coraz częściej wśród innych naukowców i autorów artykułów nie stoi w sprzeczności z poglądem, w którym odkrycie sensu istnienia jest ściśle związane z odkryciem naszej własnej wewnętrznej duchowej ścieżki, w której celowość naszego istnienia wiąże się z konkretną misją, czy zadaniem do wykonania w życiu. Lewis przekonuje jedynie do tego, by przestać oczekiwać, że cokolwiek pochodzące ze świata zewnętrznego zapewni nam poczucie sensu. Te możliwości się już po prostu nieodwracalnie wyczerpały. A zatem to przewartościowanie świata, na które z taką nadzieją czekamy rozpoczyna się od znalezienia sensu wewnątrz siebie, bez konieczności szukania wsparcia w tym, czego na zewnątrz doświadczamy. A najlepszym dowodem na słuszność tej tezy są wyniki badań przeprowadzone na Uniwersytecie Waszyngtońskim, w których udowodniono, że istnieje sposób na wyciszenie i uspokojenie aktywności sieci trybu domyślnego i jej imperatywu konieczności poszukiwania sensu pomiędzy tym co zewnętrzne a tym co wewnętrzne i tendencją do deregulacji, kiedy takie poszukiwanie nie przynosi rezultatów. Łatwo się domyślić co jest tym sposobem, prawda? Tak, to medytacja. W badaniach tych wykazano, że u osób w miarę często oddających się praktyce medytacji sieć trybu domyślnego była w ciągu dnia dużo mniej aktywna niż u pozostałych, w efekcie czego byli dużo bardziej odporni na poddanie się psychicznym zaburzeniom. Ale co najważniejsze – osoby te znajdowały sens poza działaniem sieci trybu domyślnego. I to jest najbardziej skuteczne koło ratunkowe, które możemy zaoferować sami sobie stojąc na rozchwianej górskiej kładce we mgle. 

Pozdrawiam

https://www.guilford.com/books/Meanings-of-Life/Roy-Baumeister/9780898625318

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-purpose/202203/finding-meaning-and-purpose-in-frightening-world

10.1038/s41583-020-00420-w

https://www.psychologytoday.com/us/blog/pathways-progress/202203/your-brain-what-s-going-when-nothing-s-going

https://direct.mit.edu/jocn/article/27/6/1116/28323/The-Default-Mode-of-Human-Brain-Function-Primes#.VUft-BhlBis

https://www.pnas.org/doi/full/10.1073/pnas.1112029108

#244 Pułapka czasu

Pułapka czasu

Zacznijmy od przykładu: oto znajdujesz się w grze, której akcja toczy się w trzech kluczowych budynkach. Żeby realizować wyznaczone ci w grze zadania i zdobywać kolejne umiejętności, moce oraz punkty musisz się regularnie przemieszczać od jednego budynku do drugiego. Problem w tym, że pomiędzy tymi obiektami nie ma zwykłej solidnej drogi – wiodą do nich wąskie ścieżki przez bagna. Ścieżki są gęsto zarośnięte, a na każdej z nic znajdują się konkretne miejsca zarówno utwardzonej drogi, jak i grząskie pułapki. Wystarczy więc chwila nieuwagi, by po drodze wpaść w grzęzawisko, które natychmiast zaczyna cię wciągać, więc jeśli nie zorientujesz się na czas to z każdą chwilą takiego utknięcia we wciągającej mazi coraz trudniej się z niej wydostać. Gdy zdarzy ci się utknąć w danym miejscu na dłużej automatycznie tracisz moce, umiejętności i punkty, co jednocześnie oznacza odcięcie cię od możliwości wykonania kolejnych zaplanowanych zadań w jednym z trzech budynków. Teraz proszę niech ten przykład gry z jej zasadami zostanie z nami, podczas gdy przeniesiemy się już nie do wirtualnych, a rzeczywistych przykładów. Teraz znajdujemy się w małej kawiarni z trzema zaledwie stolikami. Przy każdym z tych stolików siedzi rozmawiająca ze sobą para, których rozmowy po kolei podsłuchujemy. Na początek Andrzej i Aneta. Andrzej mówi: „Nie potrafię sobie tego darować, taka okazja uciekła mi sprzed nosa, ale trudno się dziwić, że z niej nie skorzystałem, bo przecież w swoim rodzinnym domu cały czas słyszałem, że jestem niewystarczająco dobry i do tego leniwy, więc nie osiągnę w życiu zbyt wiele”. Na co odpowiada Aneta: „Ja trzy lata inwestowałam nadzieję i uczucia w związek, z którego nic nie wyszło i oczywiście byłam rozczarowana kiedy to się skończyło, ale z drugiej strony pomyślałem sobie, że dobrze że to były trzy lata a nie trzydzieści i postanowiłam już nie marnowań ani jednego dnia dłużej”. Teraz podsłuchujemy następną parę, czyli Bogdana i Alinę. Najpierw Bogdan zwraca się do Aliny: „Wiesz, kiedy pomyślę o tym, co mi się jeszcze może przytrafić, to aż mnie gniecie w żołądku. Jak na przykład ten mistrz wyczucia dramaturgii, mój księgowy wreszcie wyśle mi rozliczenie roczne i okaże się, że muszę dopłacić więcej niż mam odłożone, to mnie wywiozą nogami do przodu. A taką miałem ochotę na Grecję w lipcu”. „Weź wyluzuj – odpowiada Alina – bo twój księgowy już ma przez ciebie nerwicę i jedzie na psychotropach. Do wakacji, to się jeszcze może tyle wydarzyć, że w planach to najdalej wybiegam do jutrzejszego obiadu. Ugotowałam bigos, jak się przegryzie to będzie genialny!” Teraz przenieśmy się do stolika numer trzy i posłuchajmy rozmowy Agnieszki i Bartka. Zaczyna Agnieszka zwracając się do Bartka: „Halo, jest tam kto? Trzymasz mnie za rękę i gapisz się gdzieś niewiadomo gdzie. Tylko nie mów, że myśli ci znowu uciekły do mamusi”. „Jak możesz być tak nieczuła – odpowiada Bartek – a ona cię już prawie akceptuje. To coś złego, że się o nią teraz martwię?”

Teraz wróćmy do gry. Nazywa się pułapka czasu, a trzy zadaniowe budynki, w których dzieje się jej akcja to kolejno przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Problem z tą grą jest taki, że zamiast w komputerze czy na konsoli do gier rozgrywa się każdego dnia w naszych głowach, a sposób w jaki sobie w niej radzimy z poszczególnymi zadaniami – jak przekonuje dr Mark Wittmann z Instytutu Pogranicznych Obszarów Psychologii i Higieny Psychicznej z Freiburga – ma ścisły związek z umiejętnością regulowania emocji, tworzeniem zdrowego dystansu i uniezależnienia się od stymulacji zewnętrznej, co w konsekwencji prowadzi do bardziej zrównoważonego i co najważniejsze spełnionego życia. Wittmanm powołuje się tutaj na teorię zrównoważonej perspektywy czasowej sformułowanej przez Zimbardo i Boyda w 1999 roku i wykazującej występowanie tzw paradoksu czasu, w którym poza naszą świadomością nasze osobiste doświadczenia są porządkowane w kategoriach czasu, co w efekcie wywiera istotny wpływ na nasze zachowanie. Oznacza to, iż mimo że funkcjonujemy w teraźniejszości jednocześnie posiadamy dostęp do przeszłości (dzięki funkcjom naszej pamięci) oraz do przyszłości (dzięki mechanizmom naszych wyobrażeń i oczekiwań). Ten dostęp zaś w toku naszej ewolucji zmusił nas do wypracowania mechanizmów adaptacyjnych, w których potrafimy przeskakiwać pomiędzy trzema perspektywami: przeszłą, teraźniejszą i przyszłą podejmując decyzję co do naszych zachowań na podstawie spektrum informacji płynących z każdej z nich. Badacze Sudddendorf i Corballis z wydziału psychologii Uniwersytetu w Queensland w swoich badaniach z 2007 roku nazwali tę umiejętność elastycznością czasową umożliwiającą rodzaj mentalnych podróży w czasie, z których korzystanie daje nam rodzaj życiowej przewagi nad ludźmi, którzy nie mają takich zdolności, bo pozwala na indywidualne dostosowywanie się do szybko zmieniających się wymagań sytuacyjnych. A zatem z początkowego przykładu tą umiejętnością dysponują osoby z imionami rozpoczynającymi się na literę A. Ich kawiarniani rozmówcy – osoby z imionami na literę B doświadczają rodzaju specyficznego utknięcia w czasie – to właśnie oni usiłując pokonać grzęzawisko w grze pomiędzy budynkami reprezentującymi trzy czasowe kategorie są wciągani i niejako przytrzymywani przez konkretny czas, co czyni ich coraz mniej odpornymi na zmieniające się okoliczności zewnętrzne, a więc do de facto odbiera im moc. Zimbardo i Boyd opracowali nawet specjalny kwestionariusz dedykowany mierzeniu tendencji występującej w danej jednostce do skupiania się na konkretnych kategoriach czasowych, czyli takiego funkcjonowania, w którym konkretna kategoria czasu dominuje inne. I tutaj warto zwrócić uwagę, że o ile utknięciu w rozpamiętywaniu przeszłości lub w oczekiwaniach związanych z przyszłością potrafimy bez problemu przypisać destrukcyjny życiowy marker o tyle, już z teraźniejszością mamy w tym zakresie spory kłopot. A dzieje się tak, bo jesteśmy obecnie zanurzeni w modzie na mindfulness, którą różni piewcy i apologeci wciskają nam ze wszystkich stron najczęściej z bezkrytycznym zachwytem i jednocześnie z brakiem zrozumienia o co tak naprawdę w uważności chodzi. A problem polega na tym, że w teraźniejszości możemy utknąć tak samo boleśnie i bezproduktywnie jak w grzęzawisku rozpamiętywania przeszłości i oczekiwań co do przyszłych zdarzeń. Kiedy tak się dzieje tracimy możliwość czerpania wiedzy i nauki z przeszłości i jednocześnie pozbawiamy się umiejętności przewidywania przyszłości chociaż w najmniejszym zakresie pozwalającym nam się na tę przyszłość przygotować czy choć w najmniejszym stopniu zabezpieczyć przed ewentualnym zagrożeniem. Zrównoważona uważność to zdolność do korzystania ze świadomej obecności w tu i teraz ale z jednoczesną możliwością świadomego korzystania z pozostałych perspektyw czasowych zgodnie z wymogami bieżącego życiowego kontekstu. W przeciwnym razie tracimy zdolność podejmowania świadomych decyzji, dokonywania właściwych wyborów, a w konsekwencji ochrony przed popełnianiem po raz kolejny tych samych błędów. Kluczem jest umiejętność korzystania w wszystkich trzech kategorii czasowych we właściwy i zrównoważony sposób, a nie utknięcie w jakiejkolwiek z nich. Dość dobrze ilustruje to kolejna teoria związana z percepcją czasu, tym razem zaproponowana przez polskich badaczy z Uniwersytetu Warszawskiego, Macieja Stolarskiego, Katarzynę Krężołek i Joannę Witkowską, którzy w 2017 r. sformułowali ideę temporalnego metapoznania definiowaną jako zdolność do świadomej regulacji koncentracji na różnych orientacjach czasowych. Zdolność tę rozbito na trzy wymiary. Pierwszy określany jest jako Metapoznawcza Kontrola Temporalna i odpowiada naszej zdolności do kontroli i wyciszania naszej koncentracji na tym horyzoncie czasowym, który w danym kontekście sytuacyjnym jest – jak mówią naukowcy – nieadaptacyjny, czyli na przykład utrudnia nam zaangażowanie w aktualnie wykonywaną czynność lub taki, w którym utknięcie jednocześnie powoduje brak dostępu do innego horyzontu czasowego, który w danej sytuacji byłby bardziej właściwy i użyteczny. Drugi wymiar określany jest jako Poznawcza Rekonstrukcja Przeszłości i odpowiada za zdolność do reinterpretacji wydarzeń przeszłych w odniesieniu do wydarzeń teraźniejszych, czyli mówiąc inaczej określa to w jaki sposób jesteśmy w stanie skorzystać z naszych przeszłych doświadczeń w obecnym funkcjonowaniu i nie pozwolić na to, by przeszłość wessała nas jak grzęzawisko bezproduktywnych wspomnień, blokujących nam możliwość rozwoju, budowania właściwych relacji, czy radzenia sobie z wyzwaniami życia. Trzeci wymiar to Intertemporalna Ciągłość Zorientowana na Cel, czyli zdolność do korzystania z wszystkich trzech horyzontów czasowych w konstruowaniu własnych zamierzeń oraz podejmowania właściwszych decyzji. 

Jak przekonuje dr Wittmann zrównoważona perspektywa czasowa prowadzi do wielu korzystnych rezultatów. Osoby z wysokimi umiejętnościami zarówno z obszaru Zimbardowskiej zrównoważonej perspektywy czasowej, jak i temporalnego metapoznania doświadczają mniejszej presji czasu i nudy w codziennym życiu, czyli wg. Wittmanna dwóch często diagnozowanych negatywnych doświadczeń nowoczesnych społeczeństw. Co więcej osoby o wyższych temporalnych zdolnościach metapoznawczych są bardziej przyjazne, sumienne, mniej neurotyczne i bardziej otwarte na nowe doświadczenia. Posiadają większe zdolności do regulowania emocji, co z kolei prowadzi do poczucia większego zadowolenia z życia. 

Jak jednak zdiagnozować samego siebie? Jak uwrażliwić się na detekcję ewentualnej dominacji konkretnego horyzontu czasowego w naszym życiu i sobie z nią poradzić? Otóż nie ma innego wyjścia – jeśli nie chcesz utknąć w grzęzawisku dowolnego czasu po prostu przysłuchaj się temu co mówisz, w jaki sposób komunikujesz się ze światem i ze sobą samym i czy czasem nie jest to komunikacja osoby uwięzionej w konkretnym horyzoncie czasowym lub taka, w której jednej z horyzontów pojawia się znacznie częściej od innych odcinając jednocześnie możliwość skorzystania z pełnego spektrum międzyhoryzontalnej egzystencji. To trudne doświadczenie bo wymaga przyznania przed sobą samym, że w grze dynamicznego przeskakiwania przez grzęzawiska niespecjalnie żwawo nam idzie. Ale taka autodiagnoza jednocześnie otwiera drzwi prowadzące do uwolnienia.

Pozdrawiam

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/17963565/

http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.ceon.element-3d136330-b23b-3290-b4e7-db8ab15b8263/c/pdf-01.3001.0011.7844.pdf

#245 Odrzucenie pomocy

Odrzucenie pomocy

Jednym z podstawowych wyznaczników tworzenia prospołecznych więzi jest udzielania pomocy potrzebującym. I to właśnie ta cecha społecznej dynamiki relacyjnej jest odpowiedzialna za umiejętność przetrwania trudnych czasów. Jednak istnieje pewien aspekt pomocy, który najchętniej przemilczamy i wobec którego tym samym nie wypracowaliśmy jak dotąd skutecznych strategii psychologicznej obsługi. Im zaś trudniejsze czasy, im więcej wzajemnego wsparcia wymagają, tym dotąd skrywany problem będzie się częściej pojawiał i tym bardziej przydałoby się go wreszcie przepracować, zamiast zamiatać pod dywan. Zanim go omówimy proszę pamiętajmy – dotyczy on i pojawia się w każdym rodzaju udzielanej pomocy. Zarówno wówczas kiedy starasz się wspomóc samotną osobę umawiając ją na randkę niespodziankę, jak wtedy kiedy potajemnie wkładasz do portfela kasę starającemu się usamodzielnić dorosłemu już dziecku, jak i wtedy kiedy podmiotem pomocy są uciekający przed wojną uchodźcy. Ten aspekt to odrzucenie pomocy i nasza emocjonalna, często fatalna obsługa jego psychologicznych efektów. Chodzi o sytuację, w której ktoś odrzuca naszą pomoc. Nie chce przyjąć i nie przyjmuje tego, co mu chcemy zaofiarować, w efekcie czego niedoszły darczyńca zaczyna doświadczać tego samego bólu, który pojawia się przy odrzuceniu – dodajmy: sklasyfikowanego jako jedno z największych negatywnych doznań emocjonalnych, którego systemowy impakt często jest porównywalny wręcz do fizycznego bólu. A cierpimy najbardziej, kiedy nie rozumiemy tego odrzucenia, bo albo nie dostrzegamy rzeczywistych powodów, dla których nasza pomoc została odtrącona albo też nie doceniamy wagi tych powodów z perspektywy, z której widzi je potencjalny ofiarowany. Oczywiście samych powodów odrzucenia pomocy może być dość sporo – jednak dzisiaj skoncentrujemy się na jedynym, ale za to takim, który najrzadziej jest przez nas brany pod uwagę i który jednocześnie dość precyzyjnie pokazuje najczęściej umykający nam mechanizm odrzucenia, który to mechanizm na różnych poziomach pojawia się w wielu innych pomocowych aspektach. Żeby to pokazać posłużmy się przykładem. Oto wyobraź sobie, że twój znajomy – niespecjalnie bliski, po prostu się znacie – o imieniu Kazik postanawia zrobić ci zaskakujący prezent. Otóż Kazik właśnie wygrał w totka, dostał spadek czy w inny sposób legalnie się szybko wzbogacił i ma taką zajawkę, żeby się podzielić swoją dobrocią z ludzkością. Wybrał więc ciebie na tej ludzkości przedstawiciela i właśnie zamierza ci przelać na konto równiutkie sto tysięcy złotych. Sto tysia, czyli duża stówka to całkiem fajna sprawa, nie? Tym bardziej, że Kazik nie oczekuje właściwie niczego specjalnie dużego w zamian, o czym właśnie informuje cię Kazikowy prawnik podając ci do podpisu stosowną umowę. Wynika z niej, że możesz z tą dużą stówką zrobić co ci się tylko spodoba. Możesz kupić sobie passerati w gazie, fikuśne ciuchy, czy co tam ci przyjdzie do głowy. Możesz też pojechać za tę kasę na wakacje, przejeść ją w restauracjach, czy przechlać z kumplami w pubie. Generalnie duża stówka jest twoja bez żadnych ograniczeń. No może z pewną małą Kazikową fanaberią wypisaną na umowie drobnym drukiem. Otóż w umowie tej znajduje się klauzula dotycząca konieczności ekspozycji, która oznacza, że na cokolwiek wydasz tę dużą stówkę musisz się przy okazji podzielić ze światem informacją, że wydane środki pochodzą z darowizny ofiarowanej przez Kazika. Zatem jeśli kupisz sobie paska w gazie, to musisz go okleić napisem „ten samochód został zakupiony ze środków ofiarowanych jego posiadaczowi przez Kazika”. Taką samą naszywkę musisz nosić na kupionej kurtce, spodniach a nawet na barchanowych majtasach w pepitkę. Kiedy za tę kasę wybierzesz się do restauracji, to zobowiązujesz się do publikacji zdjęć na portalach społecznościowych dokumentujących twoją wyżerę z zamieszczonym podpisem: „ta kolacja została sfinansowana z darowizny Kazika”, to samo dotyczy pubowego melanżu czy jakiejkolwiek innej formy wydatkowania kasy. Po prostu za każdym razem zobowiązujesz się do upublicznienia faktu, że właśnie wydajesz pieniądze z Kazikowej darowizny. To przecież tylko taka mała uprzejmość, ukłon w stronę Kazika za jego ofiarność – przekonuje prawnik wciąż podtykając ci pod nos umowę. Teraz proszę spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie, czy podpisałabyś, podpisałbyś taką umowę jednocześnie przytulając te sto koła? 

Powyższy przykład celowo został przejaskrawiony i rozdęty do absurdalnych wymiarów, ale właśnie to przejaskrawienie posłuży nam do kolejnej odsłony zasad działania omawianego dzisiaj mechanizmu. Najpierw spróbujmy się przyjrzeć tej umowie darowizny z perspektywy obdarowywanego. Pierwsze co przychodzi na myśl to stwierdzenie, że temu całemu Kazikowi to jednak odbiła palma i ma coś nierówno pod sufitem, skoro wymyśla sobie taką zabawę. Taka, jak to nazywa umowa, konieczność ekspozycji, była by dla obdarowanego raczej upokarzająca. Chyba Kazik nie skumał, że ludzie może i są w potrzebie, może i duża stówka im by się bardzo przydała, ale mają też swoją godność. No dobra, nie wszyscy, ale jednak spora grupa ludzi wciąż uznaje, że wartość godności jest cenniejsza, niż łatwo nabita kabza. Przejdźmy teraz na perspektywę Kazika. Czy aby na pewno tę sytuację widzimy tak samo. Kazik przekonuje nas przecież, że klauzula ekspozycji nic nie mówi o jakichkolwiek podziękowaniach, wdzięczności, czy oddawaniu pokłonów a jedynie o konieczności poinformowania skąd pochodzą wydawane środki. Kazik nie oczekuje stawiania pomnika a jedynie informacji. No bez jaj – przekonuje Kazik – przecież ma chyba jako darczyńca prawo do tak niewielkiego uznania. 

Kluczem do zrozumienia tego mechanizmu nie jest sama kwestia potrzeby ekspozycji, bo to tylko – jak wspomniałem wcześniej – jeden z możliwych scenariuszy odrzucenia pomocy – ale to, że we wszystkich scenariuszach wraz ze zmianą perspektywy widzenia aktu pomocy z pozycji darczyńcy na postrzeganie aktu pomocy z pozycji obdarowanego następuje zmiana definicji wartości. I problem właśnie w tym, że im mniej jesteśmy świadomi tej zmiany tym bardziej nas zaboli, jeśli nasza pomoc zostanie przez kogokolwiek odrzucona. I nie dotyczy to wyłącznie celowo wyolbrzymionego przykładu reprezentującego przekazanie komuś znaczącej wartości materialnej, ale wszystkich tych sytuacji, w których próbujemy komuś pomóc w czymkolwiek, nawet w najmniejszym wymiarze. Dzieje się tak, ponieważ pod każdy akt pomocy podpięta jest identyfikacja z konceptem „moje” oraz konceptem „ja”. Kiedy w wewnętrznej narracji „ja” czyli silny identyfikator osobowy przekazuje coś, co było do tej pory „moje”, do którego przylepiony jest ten sam silny identyfikator, to następuje zaburzenie postrzegania wartości, o zdwojonej sile emocjonalnego rażenia. Identyfikatory „ja” oraz „moje” nie tylko łączą siły ale wzmacniają się nawzajem tworząc wielokrotnie silniejszy nowy superidentyfikator, który zdaje się zasnuwać dotychczasowe wartości mgłą przeszacowania. A wówczas bolesny staje się już sam fakt domniemanego niedoszacowania pomocy przez osobę, której jej udzielamy byśmy poczuli spory emocjonalny dyskomfort. Kiedy pomoc zostaje odrzucona, to wraz z tym aktem zostaje przekroczony próg emocjonalnego bólu i wtedy pojawia się najgorszy z możliwych efektów społecznej dynamiki wsparcia: darczyńca, motywowany bólem odrzucenia rezygnuje z kolejnych prób wspierania innych, jednocześnie budując w sobie przekonanie, że ci których do tej pory uznawał za potrzebujących jego zdaniem tak naprawdę tej pomocy nie potrzebują. Wraz z tym przekonaniem pojawia się tłumik aktywności prospołecznej, czyli po prostu hejt wymierzony nie tylko w dotychczasowych potencjalnych potrzebujących, ale również w innych potencjalnych darczyńców. W dłuższej zaś perspektywie im więcej takich mechanizmów się pojawi, tym dane społeczeństwo szybciej zacznie się dehumanizować. 

I ten właśnie aspekt jest tym elementem dynamiki społecznej relacji, do którego najmniej chętnie chcemy się przyznać. A im mniej chętnie to przyznajemy tym mniejszą szansę dajemy sobie na to, by z takimi mechanizmami nauczyć się sobie radzić. Po pierwsze po to, by ich nie eskalować, a po drugie po to, by doświadczać mniej bólu, nie tylko poprzez unikanie odrzucenia pomocy, bo tego zjawiska nie da się do końca uniknąć, ale przede wszystkim po to, by kiedy się pojawi, potrafić je w sobie zneutralizować i przezwyciężyć niechęć dalszego niesienia wsparcia innym. Deborah Grayson Riegel z Uniwersytetu Pensylwania i współautorka książki „Idź po pomoc” wymienia cały kalejdoskop emocji i zachowań towarzyszących bólowi pojawiającemu się po odrzuceniu pomocy wskazując, że to zjawisko w naszych coraz trudniejszych czasach będzie się niestety pojawiało coraz częściej i to niezależnie od skali pomocy oraz od tego komu i dlaczego jej udzielamy. Wg jej badań pojawia się w rodzinach, kiedy rodzice oferują pomoc dorosłemu synowi w spłaceniu czynszu, kiedy on próbuje sam sobie udowodnić samodzielną odpowiedzialność. W pracy, kiedy bardziej doświadczony pracownik próbuje ułatwić życie nowo zatrudnionemu, jednocześnie powodując, że ten nowy wciąż nie może się wykazać własnymi umiejętnościami rozwiązywania problemów, a więc de facto sprawić by był brany pod uwagę przy ewentualnym awansie. W życiu towarzyskim, kiedy wyręczamy kolegę w zaparkowaniu samochodu w ciasnym miejscu. Z naszej perspektywy to przecież oszczędza czas, ale z jego jest upokarzającym dowodem na własną nieporadność. Tych przykładów możemy oczywiście wymieniać bez końca. Jednak to co w nich najistotniejsze i co działa niezależnie od tego jaki jest prawdziwy powód odrzucenia pomocy, to wciąż ten sam mechanizm, w którym superidentyfikator złożony z konceptów „ja” i „moje” staje się stronniczym sędzią oceny wartości naszych działań.

Jak zatem pokonać ból pojawiający się w efekcie odrzucenia pomocy? Najlepszy sposobem, jest wykorzystać ten sam superidentyfikator, który za nasz ból jest w głównej mierze odpowiedzialny. Czyli dokonać depersonalnej zmiany perspektywy przyjmując założenie, że osoba, której usiłujemy pomóc ma takie same prawo do przyjęcia pomocy, jak i do jej odrzucenia i jednocześnie nie musi się czuć zobowiązana do tego, by nam przyczyny swojej decyzji koniecznie wyjaśniać. To oznacza konieczność przyjęcia z góry założenia, że istnieją motywatory działania i decyzji w drugiej osobie, do których nie mamy i nie będziemy mieli dostępu, więc widzenie sytuacji z perspektywy identyfikatorów „ja” i „moje” jest z góry skazane na porażkę. Kiedy odrzucana jest po prostu pomoc, można uznać, że nie ma sensu zastanawiać się nad powodami jej odrzucenia, bo i tak tego do końca ani nie wyjaśnimy ani też pewnie nie zrozumiemy. Wtedy wystarczy przekierować naszą aktywność w inną stronę, by sam akt pomocy nie został zaniechany. Kiedy jednak odrzucana jest pomoc, do której przylepimy koncept „moja pomoc, której ja udzieliłem” to tym samym akt jej przekierowania nie będzie już dla nas tak łatwy i pierwszy bolesny cios w emocjonalną szczękę zasadzi nam nasz własny superidentyfikator. Chyba lepiej tego uniknąć, prawda? Innym skutecznym sposobem, który często nam umyka jest wypracowanie w sobie umiejętności zarówno pytania o to, czy i jaka pomoc jest potrzeba osobie, której zamierzamy jej udzielić, jak i zwracanie się o pomoc, kiedy sami jesteśmy w potrzebie. Jeśli jest to dla nas trudne, to czy czasem za poziomem tej trudności nie stoi ten sam, omawiany wyżej superidentyfikator?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/speak-easy/202203/why-it-hurts-when-someone-won-t-accept-your-help

#246 Żal kosztów utopionych

Żal kosztów utopionych

Istnieje pewien efekt blokady, który przypomina bieganie z latarką po piwnicy i zatrzymanie w momencie, w którym odkrywamy, że w latarce zaczynają się wyczerpywać baterie, bo jej światło wyraźnie osłabło. I w tym momencie się zatrzymujemy, oglądamy latarkę z wszystkich stron, a w głowie pojawia się żal połączony z irytacją, w której sami zaczynamy sobie zarzucać, że niepotrzebnie do tej pory w tejże piwnicy sprawdzaliśmy wszystkie nieoświetlone miejsca. Bo sumarycznie nie dało nam to wiele, po za tym, że zmarnotrawiliśmy znaczną część energii baterii w latarce. Ten moment jest dość szczególny, bo kiedy tak utyskujemy na nasze ledwo co poczynione marnotrawstwo stoimy w miejscu, zamiast iść szybko do przodu póki nasza latarka wciąż jeszcze działa, bo żal za utraconą energetyczną inwestycją dominuje kurczące się z każdą sekundą możliwości skorzystania z pozostałej energii. A mówiąc inaczej: moment żalu za nieodwracalną utratą inwestycji wyłącznie powiększa utracone już koszty. Pokażmy to na przykładzie: oto Judyta, która przez całe swoje dotychczasowe życie opiekowała się chorującymi rodzicami poświęcając im w maksymalnym wymiarze czas i energię, co było słuszną i jedyną drogą nie budzącą cienia wątpliwości. Jednak teraz rodzice odeszli, Judyta ma pięćdziesiątkę i myśli o swoim życiu wyłącznie w kategoriach zmarnowanego potencjału. Uznaje, że została ciężko doświadczona przez okrutny los, który sprawił, że nie była w stanie jak dotąd ułożyć sobie własnego życia. Zbudować jakiejkolwiek trwałej relacji, czy nawet zrobić czegokolwiek dla siebie. „Najlepsze lata spędziłam odwrócona od siebie – mówi Judyta – teraz już nic mnie dobrego nie spotka.” Inny przykład – oto Wojtek, który swoje poprzednie nieudane relacje postrzega jedynie w kategoriach klęski. Każdą z nich rozpoczynał pełny nadziei, wiary w powodzenie i energii zdolnej do przenoszenia gór. Im jednak bardziej w las, tym więcej drzew, więc im dłużej trwały jego domniemanie szczęśliwe związki tym bardziej się okazywało, jak wielce odbiegają od jego oczekiwań i nadziei. Proza życia konsekwentnie przegrywała z instagramową poezją, a piękno duszy widziane z perspektywy obiektywu wypasionej kamery i photoshopa już nie było takie fascynujące z perspektywy kłótni o rachunek za gaz. Teraz Wojtek, po stracie emocjonalnej oraz materialnej inwestycji, uznaje się za puszczonego z torbami. Tyle że torby obecnie wypełnia wyłącznie żal i złość na samego siebie za zmarnowanie nadziei. Obecnie Wojtek nie zamierza się już z nikim wiązać i jedynie odcina kupony od smutku zrywając kartki ze ściennego kalendarza. A lata lecą, a wraz z nimi potencjalnej energii zaczyna być coraz to mniej. Problem w tym, że utknięciu zarówno Judyty, jak i Wojtka towarzyszy silna i jednocześnie irracjonalna potrzeba odzyskania utraconej energii. Niestety niewykonalna, ponieważ tej straty nie da się już odzyskać. 

Ten psychologiczny efekt znany jest w ekonomii i towarzyszy tam zjawisku nazywanemu kosztami utopionymi. To koszty ponoszone na przykład przy wprowadzaniu konkretnego przedsięwzięcia na rynek, którego zyskowność na wczesnym etapie nie jest jeszcze znana. Mogą to być koszty brandingu, szkoleń nowo zatrudnionej załogi, czy koszty związane ze zdobyciem potrzebnych pozwoleń czy koncesji. Koszty, które trzeba ponieść niezależnie od tego, czy przedsięwzięcie okaże się sukcesem. Kiedy pojawia się sukces, to kolejne zyski pozwalają inwestorowi jakoś te utopione koszty przełknąć. Może on na przykład przeznaczyć część bierzących zysków na ich odzyskanie zakładając początkową mniejszą rentowność swojej firmy. Jednak główny problem i dodajmy: o podłożu psychologicznym, pojawia się w sytuacji, w której dane przedsięwzięcie okazuje się nierentowne i najlepszą decyzją jest… decyzja o jego zamknięciu. Tu jednak pojawia się żal kosztów utopionych formułowany w idei: „skoro już tyle zainwestowałem, to muszę to jakoś uratować”, na bazie którego dany przedsiębiorca sztucznie przedłuża nierentowną egzystencję firmy i wykonuje coraz bardziej irracjonalne działania mające doprowadzić do odzyskania kosztów utopionych. Sęk w tym, że tych kosztów nie da się już odzyskać, a działania ogarniętego żalem przedsiębiorcy tak naprawdę powodują wyłącznie kolejne straty, więc całość przedsięwzięcia sumarycznie zamyka się dużo gorszym wynikiem finansowym, niż miałoby to miejsce w sytuacji, w której decyzja o zakończeniu działalności nastąpiła by wcześniej. Przykład takiej praktyki umieściłem w wykładzie 64, w kontekście domniemanych wyników eksperymentu z żabą znajdującą się w garnku z podgrzewaną wodą, która miała w powolnym procesie przyzwyczajania się do wzrastającej temperatury finalnie się ugotować. Oczywiście w rzeczywistości Friedrich Goltz, któremu przypisywano eksperyment w 1869 roku i owszem ugotował żabę, ale wcześnie chirurgicznie pozbawił ją mózgu. Każdy zaś kolejny eksperyment, w którym naukowcy próbowali odtworzyć proces gotowania żaby kończył się potężnym skokiem eksperymentalnych żab – z garnka w siną dal i to już przy temperaturze wody sięgającej ledwie dwudziestu pięciu stopni. Dlatego, bo żaby te miały mózg, a w raz z nim na tyle rozwinięte zdolności poznawcze i analityczne, by porę tym okrutnym naukowcom z garnka uciec. My jednak w sytuacjach żalu za kosztami utopionymi niestety zachowujemy się często jak ta nieszczęsna pierwotna żaba z eksperymentu Golzta. Można powiedzieć, że żal za kosztami utopionymi oraz chęć ich odzyskania stają się tak silne, że z naszych piwnic nie wychodzimy mimo, iż światło latarki zaczyna świecić coraz słabiej. I dotyczy to każdego obszaru naszego życia – ekonomii rownież, bo wymienia się tam efekt irracjonalnego dalszego angażowania się w nierentowane przedsięwzięcie, co finalnie przysparza inwestorowi o wiele większych kłopotów od tych, które wynikają z samej inwestycyjnej pomyłki. Tyle, że główną przyczyną kolejnych kosztów staje się już sam przedsiębiorca. 

Co zatem zrobić w takiej sytuacji? Jak rozwiązać ten gordyjski węzeł piwnicznego utknięcia? W tym celu przenieśmy się na chwilę do Stefana i Grażyny, bo dawno ich nie było, a być może znają rozwiązanie tego problemu. Oto bowiem Stefan po wielu miesiącach oszczędzania kupił sobie wykrywacz metali. Wybrał się więc do pobliskiego lasu w nadzieji na znalezienie conajmniej skarbu Templariuszy a już w najgorszym scenariuszu Bursztynowej Komnaty. Wystarczyło jednak że połaził po lesie niecałe dwie godziny, aby się przeziębić, zostawić w grzęzawisku jednego gumowca i lśniący nowością wykrywacz. Zabulgotało, wessało w otchłań i już nawet nie wiadomo w którym dokładnie miejscu, bo kiedy bagno wsysało Stefanowi dobytek, ten dziarsko zwiewał przed rodziną zaskoczonych dzików, która nie mogła się dziwić, że gość w jednym bucie może tak szybko biegać. „I co teraz – westchnęła Grażyna – nie szkoda ci tej kasy, co ją utopiłeś w bagnie?” „Ty – odciął się Stefan – a pamiętasz jak trzy dni temu gotowałaś żurek, ten co ci nie wyszedł i w końcu wylądował w kiblu?” „No pamiętam – odpowiedziała Grażyna – ale co to ma do rzeczy?”. „To weź teraz odzyskają tą marchewkę, bo mi jej strasznie szkoda” – dopowiedział Stefan – „Ja nie zgubiłem wykrywacza, ja dostałem prezent”. „Prezent? – zdziwiła się tym razem Grażyna – jaki prezent? Od kogo?” „Od Stefana z przeszłości – odpowiedział Stefan – zawinięty we wstążkę z napisem: „więcej tego nie rób!”

Idea traktowania kosztów utopionych jako prezentu, który otrzymujemy od nas samych z przeszłości nie jest autorstwa Stefana. Pierwszy zaproponował ją Seth Godin, autor znakomitych książek, takich jak, m. in. Plemiona 2.0. Chodzi tu o takie przeformatowanie naszego myślenia o przeszłych inwestycjach, by widzieć je jako rodzaj prezentu od naszego przeszłego ja, z którym możemy obecnie zrobić to, co zechcemy: zarówno zatrzymać, jak i po prostu nie przyjąć. Znakomitą według mnie metaforę tego podejścia proponuje dr Jen Zamzow, adiunkt na wydziale etyki Uniwersytetu Concordia w Kalifornii. Posługuje się ona przykładem prezentu w postaci obciachowego swetra. Wyobraźmy sobie zatem, że otrzymujemy w prezencie od kogoś drogi, ale naprawdę okropny sweter. Jeśli jest to osoba, która jest dla nas ważna i której nie chcemy w żaden sposób urazić, to będziemy jakoś próbować wybrnąć z tej sytuacji – na przykład prześlemy jej zdjęcie jak śmigamy w tym swetrze po domu, ale generalnie włożymy go na dno szafy i raczej będziemy unikać. Bo przecież trochę tak niezręcznie szurnąć sweter do śmieci i zrobić tym samym drogiej nam osobie przykrość. Co jednak, kiedy ten sam drogi i jednocześnie obciachowy sweter otrzymalibyśmy od samych siebie pochodzących z przeszłości? Będziemy go trzymać w szafie i czasem przywdziewać, byśmy się tylko nie obrazili na samych siebie? Trochę to słabe, prawda? Raczej weźmiemy ten sweter do ręki i zamaszystym ruchem umieścimy w koszu z okrzykiem „nigdy więcej” i „dziękuję z przypomnienie”. Było, stało się, miało miejsce i wystarczy. Wyciągam z tego naukę, przełykam gorzką pigułę kosztów utopionych ze świadomością że nie da się ich odzyskać, a każda taka próba wyłącznie pogarsza sytuację, rozładowując latarkę, której obecne światło jeszcze w miarę nam oświetla drogę do wyjścia, więc warto skorzystać nie marnując ani chwili dłużej i ani jednej najmniejszej jednostki energetycznej więcej ponad te, które i tak zostały już wydatkowane. To trudna decyzja, bo po drodze trzeba pokonać urażone i zawiedzione ego, ale niestety jedyna właściwa. I to niezależnie od tego, jakiego obszaru naszego życia utopione koszty dotyczą. 

Pozdrawiam

https://seths.blog/2021/05/sunk-costs-creativity-and-your-practice/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/well-lived-life

#247 Intelektualna pokora

Intelektualna pokora

Kiedy obserwujemy czyjś intelektualny wzrost i nie możemy się nadziwić, jak ten ktoś dokonał tak dużego skoku rozwoju w relatywnie krótkim czasie, to najczęstszym wytłumaczeniem, które  się w nas w takich sytuacjach pojawia, jest uznanie, że ten obserwowany ktoś ma do takiego rozwoju wrodzone predyspozycje. Myślimy sobie, że dany delikwent zawsze był bystry, a dana delikwentka kumata, ale ostatnio to już przesadzają. Eh… niektórzy to się rodzą pod szczęśliwą gwiazdą. Predyspozycje to najprostsze wytłumaczenie szybkości intelektualnego rozwoju z punktu widzenia postronnego obserwatora – problem jednak w tym, że w tej naszej ocenie zazwyczaj dość istotnie się mylimy, bo nie bierzemy pod uwagę czynnika, który nie ma nic wspólnego z wrodzoną predyspozycją.  Czynnik ten może być wyłącznie wynikiem obranej strategii i wg wielu współczesnych badaczy ludzkiego intelektu jest głównie odpowiedzialny nie tylko za to w jakim stopniu jesteśmy się w stanie w naszym życiu intelektualnie rozwinąć, ale również za to jak szybko takiego rozwoju jesteśmy w stanie dokonać. Profesor Eranda Jayawickreme, psycholog z Uniwersytetu Wake Forest z Karoliny Północnej nazywa ten czynnik intelektualną pokorą, którą definiuje jako świadomość własnych ograniczeń poznawczych, czyli bycie otwartym na przyznanie – nie tylko przed samym sobą, ale i światem, że można się w czymś mylić i nie mieć racji. Im zaś mniejszym czynnikiem intelektualnej pokory dysponujemy, tym trudniej jest nam się rozwijać, bo trudniejsze, a czasem niemożliwe staje się przyswajanie nowej wiedzy – szczególnie takiej, która rewolucjonizuje dotychczasową lub wręcz jej przeczy. W jednej ze skal poziomów świadomości jest to poziom podstawowy określany skalą otwartości na zmianę, czyli zdolnością do przyjęcia idei, które zmieniają wartość idei dotychczasowych. W tej skali świadomości uznaje się, że przekroczenie tego poziomu jest warunkowane właśnie zdobyciem tej umiejętności – bez tego nasza podróż po szczeblach świadomości kończy się, zanim się jeszcze zdąży zacząć. A zatem – zarówno w perspektywie rozwoju świadomości, jak i idei profesora Jayawickreme’a – zdobycie umiejętności z obszaru intelektualnej pokory staje się przepustką do mądrości, która w konsekwencji okazuje się fundamentem wartości naszych życiowych decyzji, rozumienia świata i swojego w nim miejsca oraz w efekcie możliwości w tym zakresie wspierania innych i to w najprzeróżniejszych formach. A zatem dobra wiadomość jest taka, że by wykształcić odpowiedni poziom intelektualnej pokory nie musimy się urodzić z taką predyspozycją, a zła wiadomość jest taka, że kiedy solennie postanawiamy się zabrać za zdobycie tej umiejętności spotykamy na drodze poważne ograniczenia, które umykają naszej uwadze, a które całe przedsięwzięcie obracają we fiasko. Chodzi o pewien interakcyjny efekt, który spróbuję pokazać na przykładzie. Oto wyobraź sobie, że spotykasz w pubie dwóch znajomych: Andrzeja i Bogdana. W trakcie powitania Andrzej uścisnął ci dłoń mówiąc: „Dobrze wyglądasz, gratuluję, ewidentnie twoje ostatnie życiowe decyzje ci służą!” Bogdan dla równowagi przy ściśnięciu twojej dłoni przez chwilę ogląda twój zegarek i mówi: „O, ciekawy zegarek, nowy?”. „Tak, odpowiadasz” – kupiłem go kilka dni temu. Na co Bogdan z nieco złośliwym uśmieszkiem odpowiada pytaniem: „A męskich nie było?” Wiesz, że to tylko złośliwy żart, ale jakby tak teraz Bogdan zakrztusił się piwem, zakaszlał i wypadła by mu sztuczna szczęka to byś się nie pogniewał. W końcu obaj panowie A i B zaczynają zaangażowaną dyskusję, w której każdy wypowiada sporo racjonalnych argumentów, na temat, na który masz wyrobione zdanie. Teraz prześledźmy dwa alternatywne scenariusze tej sytuacji. W pierwszym podzielasz zdanie Andrzeja, bo jest zgodne z twoim dotychczasowym poglądem i nie podzielasz zdania Bogdana. Bogdan jednak, jak się okazuje przedstawia na potwierdzenie swojej tezy argumenty, które zdają się wskazywać, że to jednak on ma rację a nie Andrzej. W drugim scenariuszu jest dokładnie odwrotnie, tym razem wyobraź sobie, że twoje dotychczasowe przekonania są zgodne z postawą Bogdana, ale to Andrzej ma więcej argumentów i dowodów wskazujących że racja jest jednak po jego stronie. Zatem w obydwu scenariuszach dowody i argumentacja jednej ze stron wygrywają spór, co sugeruje ci potrzebę zmiany swoich dotychczasowych przekonań. Jednak w pierwszym scenariuszu zmiana twoich przekonań oznaczała by przyznanie racji osobie, która cię wcześniej zirytowała, a w drugim scenariuszu osobie, która wcześniej zaskarbiła sobie twoją przychylność. Czy dostrzegasz różnicę w walce z samym sobą nad przewartościowaniem twoich dotychczasowych poglądów w każdym ze scenariuszy? Dla wielu ludzi ta różnica jest nie tylko wyraźna ale też na tyle istotna, że są skłonni zostać przy swoich przekonaniach lub je zmienić wyłącznie na podstawie swojego nastawienia do osoby, która reprezentuje nową opcję, a nie na podstawie tego, czy ta nowa opcja jest przez nich oceniana jako zasadna. 

W 2017 roku zespół pod kierunkiem wspomnianego wcześniej profesora Jayawickreme’a przeprowadził na Uniwersytecie Wake Forest trwające kilka tygodni badania, w których zadaniem uczestników było poszukiwanie powodów, dla których oceniali swoje dotychczasowe opinie za błędne. Okazało się, że najważniejszymi czynnikami nie były wartość argumentacji, czy obiektywna zasadność ale to w jaki sposób zmieniający swoje opinie byli nastawieni do osoby, która je wyrażała. Okazało się na przykład, że kiedy pojawiała się sprzeczka na argumenty, to do zmian poglądów dochodziło częściej wówczas, kiedy badani oceniali swoich argumentacyjnych przeciwników jako osoby moralne, a – jak wskazuje profesor Jayawickreme – przez to bardziej godne zaufania. Kolejnym czynnikiem wywierającym wpływ na możliwość zmiany swoich dotychczasowych poglądów było to, czy w ocenie uczestnika badania interakcja z osobą o odmiennych poglądach była przyjemna lub nie przyjemna. Co więcej, okazało się również że sama treść sporu – niezależnie od tego czy dotyczyła faktów, moralności, czy osobistych opinii  – nie miała wpływu  na dokonywanie zmiany we własnych przekonaniach, czyli co podkreślają badacze na tak naprawdę poziom pokory intelektualnej. Im bardziej więc jesteśmy skłonni do zmiany poglądów wobec zasadnej argumentacji, dowodowych przesłanek i zasadności przekonań sprzecznych z tymi, które do tej pory podzielaliśmy, tym większy poziom pokory intelektualnej prezentujemy, a co za tym idzie w tym lepszych startowych pozycjach do intelektualnego rozwoju się znajdujemy. 

Jednak problem blokowania poziomu intelektualnej pokory nie dotyczy wyłącznie warunków laboratoryjnych czy moich imaginatywnych pubowych przykładów – jest obecny w naszym życiu w olbrzymiej skali, której często w ogóle nie bierzemy po uwagę, bo przesłania nam obraz tzw. czynnik osobisty. Wystarczy przyjrzeć się na przykład treściom eksponowanym przez użytkowników internetowych serwisów. Czy nie jest tak, że czasem niezgadzany się z czyimś przekonaniem nie dlatego, że na pewno nie może mieć racji, ale dlatego że z jakiegoś powodu ta osoba nam nie specjalnie zapasowała. Jest w niej coś co nas drażni, co irytuje, coś co nie specjalnie budzi nasze zaufanie, więc nawet jak udaje nam się uważnie wysłuchać tego, co do nas mówi, to i tak wartość tej treści przegrywa z tym co myślimy o tej osobie. Ile razy nie bierzemy pod uwagę na przykład tego co ma nam do przekazania ktoś bardzo młody, bo uznajemy, że jego wiek, a zatem brak doświadczenia nie budzi naszego zaufania, więc siłą rzeczy nie zastanawiamy się nawet nad tym, czy to czasem nie jest tak, że to ten ktoś ma rację i warto by było się nad jego opcją zastanowić i przy okazji zweryfikować swoje dotychczasowe myślenie? Albo kiedy ulegamy tzw. osobistemu dotknięciu, uznając, że jakaś przekazywana treść nie dość że jest niezgodna z naszym dotychczasowym przekonaniem, to jeszcze sam fakt jej upublicznienia osobiście nas dotknął, więc nawet nie zamierzamy w najmniejszym stopniu się zastanawiać, czy sam fakt negatywnego osobistego odbioru danego przekazu nie jest wystarczająco intensywnie migającą czerwoną lampką wskazującą, że coś może być na rzeczy? 

Profesor Jayawickreme sam przyznaje, że intelektualna pokora to jedna z trudniejszych umiejętności, z którą w naszym życiu musimy się zmierzyć, jeśli chcemy stawać się mądrzejsi od naszych własnych przeszłych wersji. Kiedy intelektualny poziom na planie naszego życia się nie zmienia to wydaje się to i tak lepszą opcją od tego, niż kiedy zdaje się zmniejszać. Ale w rzeczywistości brak intelektualnej zmiany jest rodzajem utknięcia w miejscu powodującym, że prędzej czy później ze zrozumieniem tego co się wokół nas dzieje oraz prawidłowym rozpoznawaniem ciągów przyczynowo skutkowych będziemy mieli coraz większy problem, oczywiście ze szkodą dla samych siebie i naszego najbliższego otoczenia. Dlatego właśnie zdobywanie umiejętności intelektualnej pokory jest takie ważne i tak ważne jest byśmy byli wyjątkowo uważni w tych wszystkich momentach, w których zdanie odrębne od naszego prezentuje osoba, która nam się niespecjalnie podoba. Bo właśnie wówczas szansa na rozwój może nam przechodzić koło nosa.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/pathways-flourishing/202204/the-power-intellectual-humility

#248 Dyskryminacyjna ślepota

Dyskryminacyjna ślepota

Zacznijmy od przykładu naprowadzającego na trop zjawiska, które zostało już dostrzeżone przez badaczy i które w naszym codziennym funkcjonowaniu wciąż nas sprytnie zwodzi. Oto wyobraźmy sobie kamienicę z kilkoma mieszkaniami, którą zarządza dosyć wredny gospodarz, co sobie łatwo wyobrazić chociażby po filmach Barei. W tejże kamienicy pod siódemką mieszka Steven, którego kolor skóry – nie ma znaczenia jaki – odbiega od koloru skóry pozostałych mieszkańców. Steven z pod siódemki uważa, że gospodarz uwziął się na niego i co rusz utrudnia mu życie. Co tu dużo mówić: jest po prostu rasistą, a powodem dla którego dręczy Stevena jest wyłącznie jego kolor skóry. Jedyną zaś instancją, która jest w stanie wywrzeć choć najmniejszy nacisk w tej sprawie na gospodarza jest rada kamienicy, złożona obecnie z kilku członków samego zarządu, bo reszta mieszkańców raczej stroni od społecznego udzielania się. Steven więc zgłasza problem z dręczeniem radzie kamienicy mówiąc, że na przykład wczoraj, podczas transmisji meczu gospodarz wykręcił korki i wkręcił je ponownie kiedy mecz w telewizji się już skończył. Rada kamienicy jednak odpowiada, że to nie jest przykład rasizmu, bo wczoraj prąd został odcięty jeszcze w dwóch innych mieszkaniach: pod piątką i dwójką. Więc nie ma tu mowy o rasizmie, a jedynie o chamskim zachowaniu złośliwego gospodarza. Steven wskazuje inny przykład – kilka dni temu gospodarz odciął mu pod siódemką wodę i to akurat wtedy, kiedy mieli przyjść goście, których Steven chciał podjąć kolacją. Ale przecież – odpowiada przedstawiciel rady kamienicy – w tym czasie wody nie było też w mieszkaniu numer trzy i osiem, a więc w tym wypadku również trudno orzec, że odcięcie wody było wymierzone wyłącznie w Stevena. „Bo wie pan – mówi przewodniczący rady kamienicy – rasizm to już ciężki kaliber oskarżenia i wtedy rzeczywiście należy zareagować i coś z tym zrobić, ale tutaj raczej nie da się tego wykazać, a działania gospodarza to po prostu koloryt jego złośliwej natury. Taki po prostu jest, chamski, czasem upierdliwy i uprzykrzający życie, ale z drugiej strony nie kradnie i pilnuje naszego wspólnego mienia i nie wymaga jakichś horendalnych stawek. A wie pan jak trudno teraz kogoś tak solidnego i w sumie niedrogiego znaleźć? A z tym prądem i wodą, to pytaliśmy gospodarza i mówi, że to akurat nieszczęśliwy zbieg okoliczności i on nie jest w stanie przewidzieć, w którym mieszkaniu i kiedy nastąpi awaria.”

Czy już się orientujemy na czym polega problem i jaką sprytną sztuczkę zastosował nasz miły pan gospodarz by uniknąć posądzeń o bycie rasistą, co dla Stevena jest oczywiste i czego jednocześnie Steven nie zdoła udowodnić, bo nikt mu w jego diagnozę sytuacji nie chce uwierzyć? Sztuczka ta jest stara jak świat i niestety wciąż dajemy się na nią nabierać. A polega na tym, żeby zatuszować jakieś działanie negatywne wymierzone w konkretną osobę poddaje się temu negatywnemu działaniu jeszcze inne osoby co pozwala ukryć rzeczywistą intencję pierwotnego działania. Po czym postronni obserwatorzy tej techniki nabierają przekonania, że problem nie dotyczy wyłącznie pierwotnej intencji sprawcy, bo zostaje rozmydlony przez szerszą perspektywę. Kiedy nieaktywne działanie zostaje rozszerzone na większą ilość celów, to jednocześnie i paradoksalnie obniża to rangę działania wymierzonego w jeden cel, odsuwając od sprawcy podejrzenia, które mogły by wyjaśnić rzeczywistą przyczynę działania. I nie ma znaczenia, że inni też cierpią bo przecież z perspektywy sprawcy mogą albo nie być istotni, albo też być na tyle wkurzający, że warto ich czasem strzelić w gębę. 

Ten mechanizm stał się przedmiotem badań i to w obszarach, w których jak się okazuje niestety najczęściej dajemy się mu oszukać, czyli w sytuacjach, w których nie potrafimy na przykład odpowiednio zdiagnozować seksistowskiego nastawienia mężczyzny do kobiety, bo jest ono ukrywane poprzez jego chamskie traktowanie również mężczyzn. Badania te przeprowadził zespół naukowców z Uniwersytetu Virginia oraz Uniwersytetu Teksasu w Dallas, a ich wyniki zostały opublikowane w lutym 2022 roku, czyli raptem kilka tygodni temu. Obejmowały w sumie pięć różnych badań, w których uczestniczyło niespełna pięć tysięcy badanych osób. Jedno z badań dotyczyło na przykład oceny tweetów Donalda Trumpa, w których uczestnicy mieli ocenić skalę seksizmu czy rasizmu wypowiedzi i okazało się, że w tych przypadkach, w których badani czytali wyłącznie tweety zawierające ewidentnie seksistowski przekaz nie mieli wątpliwości co do oceny, że przekaz ten można zakwalifikować właśnie jako seksistowski. Jednak w sytuacji, kiedy w drugiej grupie badanych dołożono tweety o przekazie atakującym inne grupy społecznej diagnoza seksizmu przestała się pojawiać. W kolejnym badaniu, na grupie 1100 pracowników dużych organizacji chodziło o zmierzenie zachowań przełożonych wobec pracowników podając konkretne przykłady ich wypowiedzi kierowanych do podwładnych. Kiedy badani analizowali wypowiedzi kierowane do kobiet bez najmniejszej wątpliwości uznawali je za przykłady seksizmu. Kiedy jednak te przykłady były uzupełniane chamskimi wypowiedziami tych samych osób kierowanymi do mężczyzn, to w ocenie badanych termin seksizm w ogóle się nie pojawiał. Diagnozowali oni tego typu zachowania jako chamskie, grubiańskie czy niegrzeczne, ale już nie jako seksistowskie. W kolejnym badaniu uczestnicy najpierw wypełniali testy określające poziom ich nastawienia do zasad „równych szans” w karierze zawodowej. Następnie zaprezentowano im autentyczne zachowania menadżerów kierowane do kobiet oraz do mężczyzn, by wskazali, którzy z menadżerów z takim zachowaniami powinni ich zdaniem odbyć szkolenie z zakresu uprzedzeń płciowych. Nie dość, że jak w poprzednich badaniach w takich przypadkach z ocen znikał termin seksizm, to – jak mówią naukowcy – nawet najzagorzalsi przedstawiciele idei równych szans stawali się niewidomi płciowo i nie widzieli konieczności kierowania na szkolenie managera obrażającego kobiety w swoim zespole tylko dla tego, że ten sam manager był również chamski stosunku do podwładnych mężczyzn. Jeden z autorów badań, profesor Peter Belmi z katedry Przywództwa i Zachowań Organizacyjnych Uniwersytetu Virginia wskazuje na ważny pobadawszy wniosek. Mówi on, że kiedy seksistowski menedżer jest niegrzeczny również w stosunku do mężczyzn, może się wydawać, że nie jest seksistowski. W ten sposób kobietom, które padły ofiarą jego zachowania, trudniej będzie udowodnić, że były ofiarami seksizmu z jego strony. A to powoduje że de facto chamstwo, bycie brutalnym i niegrzeczność może chronić sprawców przed odpowiedzialnością. Według pana profesora Belmiego w wielu organizacjach wciąż pojawiają się rażące, jednoznaczne i oczywiste formy seksistowskiego zachowania, a jednym z powodów ich uporczywości jest to, że ich obserwatorzy mogą nie zdawać sobie sprawy, że codzienne chamstwo może służyć jako wygodna maska dla uprzedzeń wobec kobiet.  I to właśnie chamstwo, brak uprzejmości, a często wyłącznie sam brak taktu i empatii mogą tworzyć barierę w walce z seksizmem. Co więcej – mechanizm ten nie dotyczy w moim przekonaniu wyłącznie seksizmu, jak pokazały badania, bo jest obecny również w diagnozowaniu rasizmu czy dowolnych innych uprzedzeń, z którymi wciąż i to na całym świecie borykają się na przykład mniejszości seksualne czy wyznawcy religii, które w danym społeczeństwie nie są traktowane na równi z innymi, czy też religią dominującą. Seksizm, rasizm, dyskryminacja nie znikają tylko dlatego, że towarzyszą im również ataki na przedstawicieli tej samej płci, koloru skóry, orientacji seksualnej czy wyznania co oprawca. A przecież wielokrotnie mamy do czynienia z celowym ukrywaniem swoich prawdziwych niechęci czy negatywnych intencji, bo z perspektywy sprawcy to przecież sprawdzony społecznie i wygodny mechanizm, który odciąga od niego uwagę, która w innym przypadku mogła by mu przysporzyć kłopotów czy wreszcie spowodować by w końcu zmierzył się z odpowiedzialnością za swoje czyny. 

Cóż zatem możemy zrobić w takiej sytuacji? Otóż jednym wyjściem jest świadomość istnienia tego mechanizmu, w którym szersze czyny rozmydlają rzeczywiste zachowania dyskryminacyjne. Największa odpowiedzialność stoi po stronie zewnętrznych obserwatorów takich zachowań, by nie dać się omamić takim właśnie rozmydleniom, które prowadzą do straty z pola widzenia rzeczywistych problemów. Bo mizantropia, nie wyklucza mizoginii, czy mizoandrii, a już na pewno ich nie usprawiedliwia. Chamstwo i celowe upokarzanie osoby X nie staje się mniej krzywdzące, czy niewymagające reakcji tylko dlatego, że osoba X nie jest w tym procederze jedyną pokrzywdzoną. Nasza dyskryminacyjna ślepota często oznacza dla sprawców bezkarność i trudno się dziwić, że przynajmniej część z nich z tego przywileju skwapliwie korzysta. 

Pozdrawiam 

https://journals.sagepub.com/doi/10.1177/09567976211040495

https://www.psychologicalscience.org/news/releases/2022-march-equal-opportunity-jerk.html

#249 Ranny uzdrowiciel

Ranny uzdrowiciel, czyli dwie strzały Chirona

W 2021 roku dr Sara Victor z Departamentu Nauk Psychologicznych Uniwersytetu Texas Tech wraz ze swoim zespołem przeprowadziła badania na niespełna tysiąc siedmiuset studentach, absolwentach i doktorantach kierunków psychologii klinicznej, poradniczej i szkolnej. 80% badanych wykazywało problemy ze zdrowiem psychicznym, a prawie połowa, bo 48% miało zdiagnozowane zaburzenia psychiczne. Przy czym w większości przypadków najczęściej pojawiały się stany depresyjne, zaburzenia lękowe oraz myśli samobójcze. Wniosek jest jest czysto arytmetyczny: osiem na dziesięciu przyszłych psychologów, psychoterapeutów czy wykładowców psychologii w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie doświadcza tych samych problemów, z którymi będą się mierzyli u swoich pacjentów. Badania Sary Victor potwierdzają wyniki uzyskane w badaniach przeprowadzonych w 2006 roku przez brytyjską psycholog z Uniwersytetu Strathclyde w Glassgow. Po przebadaniu 253 osób rozpoczynających certyfikowane kursy psychoterapii okazało się, że u 74% badanych głównym powodem, dla którego zdecydowali się na karierę psychoterapeuty były… własne problemy związane z zaburzeniami psychicznymi powstałymi w efekcie doświadczonych traum i zranień. Tutaj również wniosek możemy zobrazować czysto statystycznie: trzech na czterech psychoterapeutów w Wielkiej Brytanii tak naprawdę kwalifikuje się nie tylko do roli pacjenta psychoterapeutycznego procesu ale w wielu przypadkach również do interwencji klinicznej. 

Termin ranny uzdrowiciel pojawił się w pracach Carla Junga, gdzie czytamy, że rana tworzy uzdrowiciela, więc sam fakt doznania zranienia budzi w zranionym potrzebę niesienia pomocy innym, a wówczas własny ból uzdrowiciela staje się miarą jego mocy uzdrawiania. Zaś proces analitycznej pracy z pacjentem składa się również z analitycznego wglądu w samego siebie. Jung – jak łatwo się domyślić – oparł się tutaj na mitologii i najprawdopodobniej do psychologicznego konceptu rannego uzdrowiciela posłużył mu grecki mit o Chironie. To jeden z nieśmiertelnych centaurów, który przez przypadek został ugodzony strzałą Herculesa zanurzoną we krwi Hydry. Nieśmiertelność Chirona uratowała go przed utratą życia, ale zatruta strzała spowodowała, że przez cały czas odczuwał potworny ból. Ruszył więc w świat na poszukiwanie sposobu na uzdrowienie. Niestety nie znalazł właściwego specyfiku, ale po drodze zebrał olbrzymią medyczną wiedzę, która sprawiła, że sam stał się wielkim uzdrowicielem. Co więcej to on wykształcił Asklepiosa (w mitologii rzymskiej zwanego Eskulapem) którego symbol węża oplatającego laskę jest przecież symbolem sztuki lekarskiej. 

Jednak szlachetność potrzeby wspierania innych dzieli od próby zagłuszenia własnego problemu cienka czerwona linia. Kiedy zostaje przekroczona pojawiają się dwa podstawowe problemy, o których również wspomina Jung. Pierwszy to rodzaj rzutowania bieguna archetypu zranienia przez uzdrowiciela na swojego pacjenta, z jednoczesnym uzdrowicielem niejako bezpiecznie oddzielonym poprzez rolę, w której się znajduje. Drugi problem to – poruszony w książce Junga „Zasadnicze problemy psychoterapii” efekt konwersji, czyli sytuacji, w której analizowanie ran pacjenta powoduje, że rany uzdrowiciela zaczynają bardziej krwawić. Może się to nam wydawać nieco abstrakcyjne jungowskie gdybanie, ale pamiętam przypadek kobiety w trakcie burzliwego rozstania z wieloletnim partnerem zakończonego rozwodem, która miała wiele powodów do bycia wściekłą na facetów i która zrejterowała z psychoterapii – jak mi mówiła – bo takiej anty męskiej agresji nawet sobie nie wyobrażała. Okazało się że pani psychoterapeutka była po dwóch rozwodach, które zostawiły w jej życiu niezagojone rany. Wprawdzie rzecz miała miejsce w Austrii, ale chyba nie trzeba specjalnej wyobraźni by się zorientować, że problem zranionego uzdrowiciela nie jest domeną tylko jednego zakątka świata. I co najważniejsze – efekt zranionego uzdrowiciela nie dotyczy wyłącznie wsparcia psychologicznego. Ujawnia się rownież w innych obszarach naszego życia – wszędzie tam, gdzie pojawiają się uzdrowiciele i ich podopieczni: w ogólnej służbie zdrowia w relacji lekarz pacjent, w biznesie w relacji mentor podopieczny, w relacji nauczyciel uczeń. Bardzo często również w relacji rodzic dziecko a nawet w relacji pomiędzy mistrzem i uczniem podążających ścieżką duchowego rozwoju. Problem jednak w tym, że o ile jesteśmy w stanie dostrzec jedną strzałę, która dotkliwie zraniła Chirona, to zazwyczaj nie jesteśmy świadomi tego, że istnieje jeszcze druga strzała – ta, której nie jest w stanie przezwyciężyć nawet nieśmiertelny grecki centaur. O ile bowiem jungowskie doświadczenie zranienia staje się imperatywem do stworzenia uzdrowiciela, a więc zranienie poprzedza misję udzielania pomocy innym, o tyle istnieją też zranienia, które pojawiają się już po pojawieniu się misji uzdrowiciela. Rany, z którymi uzdrowiciel sobie zazwyczaj nie radzi i które finalnie spowodują, że zaczyna on tracić swą moc uzdrawiania. Na jedną z takich ran zwraca uwagę Sarah Abedi, lekarz specjalizujący się w medycynie ratunkowej i blogerka, która mówi że na przykład obecnie w USA lekarze umierają przez samobójstwo dwukrotnie częściej niż wszyscy inni, a śmiertelność samobójcza wśród kobiet lekarzy jest o 400 procent wyższa w porównaniu z kobietami wykonującymi inne zawody. Sama zaś rana ma swoje źródło w nierozwiązywalnym napięciowym konflikcie pomiędzy decyzjami, których podejmowanie wymusza na lekarzu system opieki zdrowotnej, a tymi, które w jego przekonaniu należało podjąć by ratować zdrowie i życie pacjenta. Sarah Abedi nazywa te rany urazami moralnymi i wskazuje konkretne sytuacje, w efekcie których powstają. To na przykład odmówienie pomocy medycznej ze względu na brak ubezpieczenia, co dla wielu lekarzy oznacza sprzeniewierzenie się przysiędze Hipokratesa. Rany te również powstają wówczas, kiedy występuje konflikt pomiędzy tym, co lekarz uznaje za dobre dla pacjenta, a tym że pacjent dokonuje własnych wyborów sprzecznych z perspektywą lekarza. Wprawdzie głos Abedi dotyczy wyłącznie pomocy medycznej, jednak druga, niewidzialna strzała Chirona pojawia się również w innych obszarach naszego życia – tam gdzie mamy do czynienia z uzdrowiciel podejmującym się wsparcia jakiegoś podopiecznego. Kiedy uczeń robi sobie życiową krzywdę wbrew wskazówkom nauczyciela, ten ostatni doświadcza zranienia – przy czym pamiętajmy że dotyczy to relacji, w której uzdrowiciel troszczy się o los podopiecznego i rzeczywiście kieruje się swoją życiową misją niesienia wsparcia innym. Jeśli taka troska nie występuje, to pamiętajmy że nie mamy już do czynienia z relacją uzdrowiciel podopieczny, ale zwykłą transakcją handlową, w której walutą mogą być nie tylko pieniądze, ale czas, energia czy zainteresowanie. Kiedy jednak mamy do czynienia z rzeczywistą potrzebą niesienia pomocy innym, to przeszkodą na drodze tego procesu nie jest wyłącznie pierwsza strzała, czyli pierwotne zranienie uzdrowiciela i to czy uzdrowiciel jest w stanie sobie z tym poradzić. Ale również druga, czy to w jaki sposób proces uzdrawiania dotknie samego uzdrowiciela. Jednak ani pierwsza, ani też druga rana uzdrowiciela nie przekreślają jego możliwości uzdrawiania pod warunkiem, że jest w stanie skutecznie zmierzyć się z obydwoma rodzajami bólu i rozwiązać swój problem bez z jednej strony potrzeby projektowania bólu na podopiecznego, a z drugiej strony w taki sposób, by powoli rozkręcające się koło autodestrukcji nie wpędziło go w otchłań wypalenia zawodowego, ucieczki w odcinający od rzeczywistości nałóg, czy wyniszczające poczucie beznadziei. 

Co zatem zyskujemy dzięki wiedzy o dwóch rodzajach zranień uzdrowicieli i jaki sposób może to zmienić naszą perspektywę widzenia siebie. Pokażmy odpowiedź na przykładzie obszaru psychoterapeutycznego wsparcia, jednak nie zapominając że to zjawisko jest o wiele szersze. Otóż obecnie coraz więcej osób decyduje się na skorzystanie z psychologicznej pomocy. Dawny temat tabu powoli ustępuje społecznej potrzebuje i staje się ponad płciowy i coraz trudniej kwalifikowany wyłącznie do określonego przedziału wiekowego. Co więcej, wraz z niepokojem społecznym, wieloma negatywnymi zjawiskami, których w ostatnim czasie doświadczamy musimy się spodziewać niebawem sporego przyrostu tego zainteresowania. Z jednej strony z ekonomii wiemy, że popyt tworzy rynek, co oznacza, że coraz więcej osób wybierze zawodową drogę psychicznego uzdrowiciela. Z drugiej strony – posługując się wciąż przecież aktualną, co potwierdziły cytowane na początku wykładu badania, perspektywą Junga – im więcej zranionych, tym więcej tych, którzy odczują potrzebę stawania się uzdrowicielami. Skoro tak, to uzdrowicieli zacznie nam szybko przybywać – zarówno tych certyfikowanych, jak i samozwańczych. Kiedy zaś rynek puchnie od ilości chętnych na dany zawód, tym bardziej obniża się poziom wymaganych kwalifikacji, by taki zawód uprawiać. To z kolei oznacza, że niebawem pojawi się na rynku cała masa uzdrowicieli, którzy finalnie mogą przynieść temu rynkowi więcej szkody niż pożytku. Co zatem możemy zrobić? Jak zwykle zacząć od samych siebie. Jeśli więc dostrzegasz w sobie imperatyw uzdrowiciela, to zanim się zanurzysz w tym imperatywie spróbuj odpowiedzieć sobie na proste pytanie, czy czasem sama lub sam nie zmagasz się z jakimś rodzajem rozbabranej rany, z którą nie potrafisz sobie poradzić i czy podejmując się wspierania innych kierujesz się wyłącznie szlachetną misją, czy też gdzieś na dnie pobrzmiewają głosy usiłujące zagłuszyć twój własny problem? Otóż w tej materii pozwolę sobie na zdanie odrębne od Junga. Uważam, że ranni uzdrowiciele mają moc uzdrawiania tylko wówczas, kiedy ich własne rany zostały zaleczone i pozostają bez wpływu na ich obecne funkcjonowanie. Bo nie zapominajmy, że uzdrowiciel swoją kondycją psychiczną zaświadcza o skuteczności własnych metod. Uważam rownież, że podjęcie decyzji co do bycia uzdrowicielem powinno być zawsze skonfrontowane z koniecznością zmierzenia się – i to prędzej czy później – z drugim rodzajem ran. Tymi, które pojawiają się, kiedy sprawy nie idą po myśli uzdrowiciela i to z różnych powodów, również tych od niego niezależnych. I właśnie wówczas potrzebne będą dodatkowe zasoby sił, z których skorzystanie może nie być możliwe, jeśli zostały utracone w pierwszej ranie. 

Pozdrawiam

https://psyarxiv.com/xbfr6/

https://thegreenrooms.net/wounded-healer/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/healing-the-wounded-healers/202204/healing-the-wounded-healers?

#250 Nudziarze

Nudziarz, czyli zwycięzca w rankingu najbardziej nieatrakcyjnych towarzysko

„Coś taki zdziwiony?” – zapytała Stefana Grażyna, kiedy ten obudziwszy się usiadł na łóżku z wybałuszonymi oczyma – „Stało się coś?”. „Jaki miałem dziwny sen – wymamrotał Stefan – najpierw mi się śniło że bracia Rodzeń przeszli na wegetarianizm, a potem że idę ku światłu”. „I co odkryłeś po drugiej stronie tunelu? – zapytała Grażyna”. „Nic – odburknął Stefan – bo okazało się, że to nie żadne światło tylko lampa u dentysty. Mówię ci Grażyna – są rzeczy widzialne i niewidzialne, które się filologom nie śniły.” „Chyba filozofom?” – dopytała Grażyna. „Nie, filozofom to się śnią takie świństwa, że lepiej nie wspominać – skwitował Stefan”

Tradycyjna wieść niesie, że spora część kobiet jest wstanie w związku z mężczyzną na parę rzeczy przymknąć oko, z wyjątkiem tego, by nie był nudny jak flaki z olejem. Maria Czubaszek była nawet kiedyś bliska definicji tego zjawiska, mówiąc, że prawdziwą tragedią jest przystojny facet, ale durny i bez poczucia humoru. Spory wkład badawczy do zidentyfikowania tej kwestii wniósł również Artur Andrus tworząc poetycką pieśń o Amnonie, który – tu cytuję: „mógłby mieć każdą kobietę a ma kolekcję paletek”. Po powyższych przykładach zaczynamy się orientować – i już na poważnie – że zdaje się jednym z silniejszych kwalifikatorów bycia osobą towarzysko nieatrakcyjną, a co za tym idzie doświadczającą w efekcie negatywnych konsekwencji interakcyjnych jest bycie uznanym za nudziarza. Amnon ze swymi paletkami u Grażyny raczej nie ma szans. Co by jednak nie powiedzieć o Stefanie ma tę zdolność, że zawsze z czymś wyjedzie, by finalnie na jej twarzy pojawiło się rozbawienie. Niby nic, a cieszy. Dużo bardziej, niż bycie durnym i bez poczucia humoru. 

Okazuje się, że kwestia społecznej klasyfikacji interakcyjnej osób uważanych przez swojej otoczenie za nudne przykuła ostatnio uwagę badaczy. Wprawdzie jak dotąd badano samo uczucie znudzenia, ale zdaje się że po raz pierwszy i to w tym roku pojawiły się wyniki badań wyjaśniające kogo i dlaczego uznajemy za osobę nudą, a więc towarzysko nieatrakcyjną. Badania zatytułowane „Nudni ludzie: stereotyp, charakterystyka, interpersonalne atrybucje i reakcje społeczne” przeprowadził zespół dr van Tilburga z Departamentu Psychologii Uniwersytetu w Essex analizując trzy obszary ludzkiej aktywności: wykonywany zawód, posiadane hobby oraz cechy osobiste. Naukowcy założyli, że bycie postrzeganym jako osoba nudna jest nie tylko związane z posiadaniem określonych cech, ale też uwarunkowaniami środowiska aktywności takiej osoby oraz jej własną aktywnością zarówno w ramach wykonywanego zawodu, jak i tego jakim czynnościom czy działaniom się oddaje. Bo przecież to, co dana osoba lubi najbardziej robić w czasie wolnym sporo nam o niej mówi. Od razu jednak należy zaznaczyć, że badania złożone z pięciu różnych etapów przeprowadzono na mieszkańcach Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii, więc ich wyniki nie muszą być reprezentatywne również dla naszego rodzimego rynku. Ale i tak warto im się przyjrzeć, bo  możemy w nich odkryć wiele znajomych tropów myślenia. Pierwsza odsłona badania dotyczyła tego, co jest uważane za stereotyp bycia nudnym, druga tego w jaki sposób badani skalują nudę, czyli co uważają za bardziej nudne, a co za mniej. W trzecim badaniu chodziło o ustalenie, w jaki sposób wcześniej zdiagnozowana i wyskalowana nuda wpływa na postrzeganie takich osób, w kontekście ich atrakcyjności interpersonalnej oraz chęci wchodzenia w interakcję z takimi osobami. Czwarte badanie miało ustalić w jakim stopniu ocenienie kogoś jako osobę nudną wpłynie na efekt unikania kontaktu czy interakcji z taką osobą. I w końcu piąte badanie miało na celu ustalenie w jakim stopniu osoby definiujące innych za nudnych oceniają wysokość ponoszonych kosztów w kontakcie z nimi. Tutaj naukowcy wymyślili zaskakujący, ale jakże ciekawy sposób — otóż zapytano badanych, w jakiej wysokości oczekiwali by dodatku do wynagrodzenia za konieczność pracy ze stereotypowym nudziarzem oraz ile byli by wstanie zapłacić, by uniknąć takiej współpracy. Zwróćmy uwagę na to, jak silna musi być niechęć do wchodzenia w interakcję z osobą postrzeganą jako nudna, skoro ktoś bierze pod uwagę, że potrzebny jest za to dodatek do pensji, czy to że byłby w stanie zapłacić byle tylko takiej interakcji uniknąć. To ostatnie piąte badanie wskazało chyba najbardziej interesujące wyniki, bo przecież samo to, że na świecie istnieją ludzie nudni i że są unikani towarzysko raczej nie budzi naszego zdziwienia. W tym ostatnim piątym badaniu – z pośród biorących w nim udział 116 osób tylko jedna osoba zarządała miliarda dolarów odszkodowania za interakcję z nudziarzem, więc została wykluczona z badania, bo takie rządanie dość poważnie wpłynęło by na średni wynik. W każdym razie okazało się, że im dłuższy czas w ciągu jednego dnia badani mieliby spędzić z nudziarzem tym większej dopłaty do stawki wynagrodzenia za ten dzień by oczekiwali. Przy osobach uznawanych za nudne w górnym przedziale oceny nudy badani oczekiwali dopłaty 50 dolarów za spędzenie w towarzystwie takich osób jednej godziny. Z przepracowanie siedmiu godzin w ciągu dnia z wysoko klasyfikowanym nudziarzem żądano już dopłaty w wysokości 250 dolarów. Teraz – na podstawie tych wyników i biorąc pod uwagę różnice kulturowe pomiędzy badanymi Amerykanami i Anglikami, a nami spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy my również oczekiwalibyśmy tysiąca złotych rekompensaty za spędzenia całego dnia pracy z Amnonem od paletek? A może mniej? Jeśli tak to o ile mniej? 

Jak widać, sam fakt myślenia w kategoriach rekompensaty za interakcje z osobą ocenianą jako nudna daje sporo do myślenia, bo dowodzi, jak silny imperatyw towarzyskiego unikania takich osób reprezentujemy i to chyba niezależnie od tego w jakim społeczeństwie takie badania by przeprowadzono. Co więcej, najprawdopodobniej mamy również zbliżone zdanie co do tego jakie zawody uznajemy za nudne oraz co do tego, jaki rodzaj hobby klasyfikuje danego delikwenta w tym nudnym rankingu na wysokich miejscach. Dla badanych przez dr van Tilburga najwyższe lokaty otrzymały wszystkie te zawody, które wiążą się z pracą z liczbami, a więc wszelkie analizy danych, wyliczenia ubezpieczeń czy księgowość. Nawiasem mówiąc nie zdziwiłbym się, gdy mój księgowy po tym filmie podniósł mi stawkę. W każdym razie na dalszych miejscach mamy bankierów, urzędników, kasjerów w sklepach, ochroniarzy tamże, recepcjonistów na siłowni, bibliotekarzy oraz ludzi kościoła: od księży po kaznodziei. Najmniej nudne zawody to według przytaczanych badań artysta, dziennikarz, naukowiec, lekarz i o dziwo nauczyciel. Wśród hobby jako czyniące nas nudziarzem w największym stopniu uznano lubowanie się w drzemkach, oglądanie telewizji i chodzenie do kościoła. Wysoko nudne ma być również hobbystyczne obserwowanie zwierząt (głównie mrówek), palenie, picie i oczywiście różnego rodzaju kolekcjonerstwo. No cóż – chyba będę się musiał pozbyć mojej kolekcji żółtych kaczuszek do wanny. No i w końcu pora przyjrzeć się temu, jakie cechy osobowości według badanych tworzą nudziarza. Najwyższe noty pod względem bycia nudnym otrzymały osoby pozbawione poczucia humoru i nieposiadające własnej opinii w dowolnym obszarze oraz wykazujący się brakiem zainteresowań. Wysokie noty zdobyli również wiecznie narzekający pesymiści, ludzie pozbawieni kreatywności, ci mówiący zbyt wiele i nie słuchający innych. Oprócz tego także leniwi, pozbawieni motywacji, egocentrycy, ludzie unikający próbowania nowych rzeczy, ignoranci, ludzie płytcy i co najważniejsze przewidywalni. Oczywiście nie sposób wymienić wszystkich cech, bo badani wymienili ich ponad czterdzieści, ale dla zainteresowanych w opisie filmu zamieszczam linka do wyników badań. 

Jednak to co zdaje się w wynikach tych badań najistotniejsze to wniosek, że istnieje wyraźny związek pomiędzy tym, że ktoś jest przez swoje otoczenie uznawany za nudziarza, a tym, – na co wskazuje dr van Tilburg – że przez to otoczenie jest po prostu nielubiany. I nie ma znaczenia, że ocena, że ktoś jest nudny jest bardziej czy mniej stereotypowa, czy bardziej lub mniej sprawiedliwa czy zasłużona. Znaczenie ma niestety to, że w postrzeganiu społecznym – tu zacytujmy wnioski badaczy – tak ocenioną osobę uznaje się za mniej kompetentną i unika się z nią kontaktów towarzyskich. Co więcej – wykazujemy tendencję do na tyle drastycznie negatywnych ocen tak sklasyfikowanych osób, że mogą one doświadczać konkretnych, nieprzyjemnych społecznych reperkusji – jak na przykład ostracyzm, izolacja, czy blokowanie równej partycypacji w społecznych zasobach. Ale chyba najważniejszy jak dla mnie wniosek z tych badań jest taki, że w przyklejeniu komuś społecznej łatki nudziarza możemy się często zagalopować, bo bierzemy pod uwagę zbyt małe spektrum ludzkiej aktywności by taka ocena mogła być chociaż w najmniejszym stopniu rzetelna. Dlatego po pierwsze podchodźmy do formułowania takich ocen z dużą ostrożnością, bo możemy tym samym kogoś po prostu skrzywdzić. Po drugie skoro wiemy, w jaki sposób działa społeczne piętnowanie stereotypem nudy, to możemy wyciągnąć z tego lekcję, jak w miarę naszych możliwości takiego piętnowania uniknąć. I tutaj raczej bardziej bym był skłonny do poddania pod rozwagę naszych cech osobowości, niż tego jaki wykonujemy zawód, czyt też czy w ramach hobby kolekcjonujemy paletki. I warto też pamietać, że tego typu badania mówią nam o danym społeczeństwie dużo więcej niż tylko to, co miało być ich przedmiotem. 

Pozdrawiam

DOI: 10.1177/01461672221079104

https://journals.sagepub.com/doi/pdf/10.1177/01461672221079104

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-engaged-mind/202205/what-makes-us-judge-some-people-boring

#251 Superpozycja racji

Superpozycja racji, czyli iluzja dychotomii oceny

„A nie mówiłem” to zdaje się częsta mantra, którą wypowiadamy, kiedy rozwój zdarzeń potwierdza nasze wcześniejsze przekonanie i jednocześnie przeczy temu, co o tym samym sytuacyjnym wyniku sądził nasz oponent. Im zaś częściej wypowiadamy tę mantrę, tym częściej implikujemy do systemu pewną dość podstępną strategię oceny rzeczywistości, w której to że mamy rację zaczyna jednocześnie dla nas oznaczać, że ktoś inny tej racji już nie może mieć. W ten sposób powstaje spolaryzowany system oceny posiadania racji przypominający trochę grę w ping ponga (którą to nazwę po zastrzeżeniu przez producenta sprzętu zastąpiono terminem tenis stołowy) i w której jeśli piłeczka znajduje się po jednej stronie stołu to oznacza, że nie może się równocześnie znajdować pod drugiej. W tej dwubiegunowej perspektywie albo więc piłeczka racji jest po naszej stronie, albo po przeciwnej. Kiedy więc uczestniczymy w odbijaniu piłeczki racji w trakcie dowolnej dyskusji na dowolne argumenty ostatnią rzeczą, na którą byśmy mogli się zgodzić jest uznanie możliwości by nasza piłeczka mogła znajdować się w stanie kwantowej  superpozycji i być jednocześnie po obu stronach stołu. Podobnie jak jednocześnie żywy i martwy kot Schrödingera, czy wtyk USB. Najpierw przecież usiłujemy umieścić go w gniazdku jedną stroną, kiedy nie pasuje zmieniamy strony i kiedy znowu nie pasuje wracamy do pierwszej pozycji i dopiero wtedy udaje się go wpiąć do gniazda. A to jest przecież niezbity dowód na to, że wtyk USB przed próbą podłączenia zawsze znajduje się w superpozycji, skoro pierwsze dwie próby podpięcia kończą się fiaskiem. W każdym razie gra w ping ponga na poziomie obserwatora udowadniania racji wydaje się oczywistym przykładem, że racja może być wyłącznie po jednej stronie sporu. 

Kiedy Stefan z Grażyną wybrali się na zakupy nowego telefonu, gdyż poprzedni odmówił posługi okazało się, że w wybranym modelu ostał się w sklepie tylko jeden egzemplarz i to na dodatek w kolorze zielonym. Taką informację usłyszał Stefan w rozmowie telefonicznej ze sprzedawcą, o czym natychmiast poinformował Grażynę. „Wiesz, został im tylko zielony – powiedział z delikatnym grymasem obrzydzenia – więc trzeba dopytać o etui, bo śmiganie z zielonym telefonem to trochę obciach”. Grażyna zwróciła uwagę na grymas niesmaku na twarzy Stefana i była już gotowa zrezygnować z zakupu, ale skoro byli już pod sklepem to może jednak warto zajrzeć do środka. Tamże, kiedy sprzedawca przyniósł pokazać ten zielony zdaniem Stefana koszmar Grażyna klasnęła w dłonie i oznajmiła, że telefon jest i owszem śliczny, tyle że nie zielony, ale pistacjowy, a nawet lekko wchodzący w miętowy. Stefanowi oczy wyszły z orbit i postanowił odwołać się do instancji wyższej i rozstrzygającej, więc zagadnął sprzedawcę: ”Weź pan się zlituj i powiedz jaki to jest kolor?” „Jak by nie patrzeć: zielony!” – powiedział sprzedawca i przezornie usunął się Grażynie z linii strzału znikając na zapleczu. „Pistacjowy!” nie dawała za wygraną Grażyna „Chcesz się przekonać kto ma rację?”. Teraz Stefanowi oczy zrobiły się jak ping-pongi i delikatnie mówiąc lekko się spocił, po czym roztropnie odpowiedział: „Jeśli ty masz rację, to jest przecież oczywiste, że ja jej nie mam, a więc pistacjowy!”

Myron Nelson, psychoterapeuta i licencjonowany doradca kliniczny w jednym ze swoich artykułów zwraca uwagę, jak często dychotomia racji staje się przeszkodą nie tylko w kontekście nieporozumień co do odrębnych zdań na konkretny temat pojawiających się w naszych relacjach, ale przede wszystkim w kontekście możliwości rozwiązania problemów, które są zgłaszane przez innych i które dla nas wydają się być nieuprawnione czy wręcz wyssane z palca. Najprostszym przykładem może być sytuacja, w której kilkunastolatek zmagający się z depresją słyszy od rodzica czy nauczyciela: „Nie bądź taki smutny, przecież nie masz do smutku najmniejszego powodu”. Wtedy właśnie opiekun uznaje, że przecież skoro piłeczka jest po jego stronie stołu, co oznacza, że przygnębienie, apatia czy depresja w przypadku swojego podopiecznego nie są uprawnione, to jednocześnie oznacza, że ta sama piłeczka nie może znajdować się po stronie stołu kilkunastolatka, a więc jedynym wyjaśnieniem jest to, że on zmyśla, jest przewrażliwiony, czy po prostu stara się uniknąć na przykład codziennych obowiązków. I taka komunikacyjna odbijanka ma miejsce w wielu interakcjach społecznych, w których oceniamy czyjąś kondycję psychiczna z naszej perspektywy, z której nie dostrzegamy powodów mogących generować problem, a więc w naszej racji negujemy istnienie problemu. W efekcie próbujemy podjąć działanie czy aktywność, która ma przynieść rozwiązanie problemu i nie rozumiemy czemu nasze wsparcie nie przynosi skutku, a często pogarsza sprawę. Kierujemy się zasadą dychotomii racji, która może być fałszywa, bo uznaje istnienie wyłącznie dwóch par przeciwieństw. Pierwsza para to dwie pozycje złożone z ustawienia „ja mam rację, więc ty nie masz racji”, a druga para to pozycje w ustawieniu „skoro ty masz rację, to ja jej nie mogę mieć”. Tymczasem istnieją jeszcze dwie dodatkowe pary ustawione w pozycjach „ja nie mam racji i ty nie masz racji” oraz „ja mam rację i ty masz rację”. Bo zarzewie sprzeczki o kolor telefonu, w którym Stefan poddaje się bez walki kalkulując przyszłą opłacalność odwrotnej decyzji nie musiało by mieć miejsca, gdyby dwoje graczy tej gry – czyli on oraz Grażyna uznali od początku możliwość istnienia ostatniej superpozycyjnej pary racji, w której telefon jest jednocześnie zielony i pistacjowy. Problem jednak w tym, że o ile w międzypłciowych kontrowersjach kolorystycznych wymiar efektu dychotomii racji raczej nie jest dla danej relacji specjalnie groźny, to już dychotomia racji w ocenie na przykład źródeł stanu emocjonalnego osoby, z którą tworzymy relację, może mieć dużo poważniejsze skutki. A jednym z nich może być recepcja bagatelizowania problemu, która zawsze odbija się echem pod postacią uderzenia w poczucie własnej wartości, skąd już tylko krok do coraz to trudniejszego utrzymania odpowiedniej bliskości i więzi. Nelson wskazuje, że ignorowanie zasady superpozycji racji jest szczególnie niebezpieczne w przypadku zaburzeń depresyjno lękowych, kiedy dochodzi do oceny możliwości sprawczych osoby cierpiącej na takie właśnie zaburzenia. Osoba w depresji widzi w lustrze kogoś bezwartościowego, podczas kiedy jej starający się otoczyć ją opieką bliscy usiłują ją za wszelką cenę przekonać że nie ma racji we własnej samoocenie, bo rację stanowi wyłącznie ich ocena, w której uznają ją za osobę bardzo wartościową. Problem w tym, że ocena patrzącego w lustro ma swoje źródło w zupełnie innych standardach emocjonalnych i warunkowana jest zupełnie inną reaktywnością emocjonalnego systemu. Wówczas mamy do czynienia z rożnymi definicjami zasadności depresji, w których konstruowaniu były brane pod uwagę inne zmienne. W ten sposób zamiast wsparcia, które z życzliwością i troską jest oferowane przez najbliższych w rzeczywistości osoba zmagająca się z konkretnym zaburzeniem otrzymuje jedynie potwierdzenie tego, że jej najbliższe otoczenie nie rozumie jej stanu, nie docenia jego wagi i deprecjonuje cały system jej odczuć. W efekcie w percepcji osoby zmagającej się z zaburzeniem lękowym pomoc okazuje się tak naprawdę opresją, która jedynie zwiększa problem bo wprowadza do interakcji dodatkowe poczucie wyobcowania i niezrozumienia. 

Ten efekt jest obecny nie tylko wówczas, kiedy w naszym najbliższym otoczeniu znajduje się osoba doświadczająca jakiegoś konkretnego problemu, na przykład zaburzeń lękowych ale również w sytuacjach, w których po prostu nie potrafimy się ze sobą dogadać. I to we wszystkich relacyjnych interakcjach – przełożony podwładny, rodzic dziecko, nauczyciel uczeń czy partnerzy w romantycznym związku. Wystarczy sobie przypomnieć ile razy, nawet w najdrobniejszych sprzeczkach, kierowaliśmy się wyłącznie dychotomią racji z jej jedynie dwiema możliwymi pozycjami : „jeśli ja mam rację, to ty jej nie masz” i „jeśli ty masz rację, to ja nie mogę jej mieć”. A dzieje się tak, bo w emocjonalnym wzburzeniu ostatnią rzeczą, którą jest w stanie zaakceptować nasze ego jest to, że racja może być po drugiej stronie. Kiedy zaś toczymy spór o obecność pingpongowej piłeczki na własnej stronie stołu jakoś nie bierzemy pod uwagę faktu możliwości istnienia superpozycji, do której odkrycia wystarczy prosta zmiana perspektywy, w której nasza konstrukcja posiadania racji nie wyklucza racji po drugiej stronie, bo obydwie racje mogą mieć zupełnie różne fundamenty i co najważniejsze w każdym z tych wypadków zasadne i prawdziwe. Bo poczucie posiadania racji nie bierze się z nikąd – zawsze jest opierane na jakichś konkretnych przesłankach służących nam do zbudowania zasadności sądów. Problem w tym, że jedne przesłanki wcale nie muszą wykluczać innych, a to oznacza, że zbudowane na nich posiadanie racji może jednocześnie występować po obu stronach sporu. O czym warto pamiętać, nie tylko w naszych relacyjnych nieporozumieniach, ale jak wskazuje Myron Nelson przede wszystkim w ocenie zasadności zmagań z konkretnym psychicznym problemem bliskiej nam osoby.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/how-be-burden/202205/why-youre-right-about-everything

#252 Iluzji końca historii

Iluzja końca historii, czyli błąd przewidywań własnej przyszłości

„Gdybym to wtedy wiedział, to dzisiaj byłoby zupełnie inaczej”, „Czemu tego nie wiedziałam dziesięć lat wcześniej, nie musiałabym przechodzić przez te wszystkie rzeczy”. Czyż powyższe zdania nie są nam dobrze znane? Wypowiadamy je w wielu różnych okolicznościach, w których jakiś aspekt teraźniejszości rewiduje przeszłość dodając do niej czynnik, którego w przeszłości po prostu nie przewidzieliśmy lub z jakichś powodów w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Myślimy wtedy, co za szkoda, że nie skonstruowano jeszcze wehikułu czasu, by można się było cofnąć o kilka, czy kilkanaście lat i samej czy samemu sobie szepnąć co nieco na ucho, żeby ustrzec te nasze przeszłe wersje siebie przed niepotrzebnym wydatkiem energetycznym, czy zaangażowaniem w coś, co finalnie okaże się fiaskiem i stratą czasu. W „Powrocie do przyszłości” jest scena, w której stary Biff z przyszłości wręcza młodemu Biffowi z przeszłości sportowy almanach z wynikami rozgrywek futbolowych, by samemu sobie zapewnić źródło przyszłych dochodów. Czy nie było było by idealnie móc również przejechać się podrasowanym DeLorianem do własnej przeszłości i podpowiedzieć samemu sobie czego nie robić tuż przed popełnieniem jakiejś istotnej życiowej decyzji, która finalnie okazała się błędem? Ile moglibyśmy sobie wówczas zaoszczędzić kłopotów i późniejszych zawiedzionych nadzieji, nie mówiąc już o oszczędnościach finansowych, podejmowaniu pracy, która okazywała się nie tak fajna jak się zapowiadała czy pakowaniu się w nieodpowiednie związki. Niestety wehikuły czasu póki co nie istnieją, więc jedyna podróż którą możemy odbyć do naszej przeszłości może mieć miejsce wyłącznie w naszej wyobraźni. Oddajmy się więc jej na chwilę w celu przeprowadzenia pewnego eksperymentu – wyobraź sobie, że masz możliwość spotkania siebie sprzed dokładnie dziesięciu lat? Jednak w przeciwieństwie do filmowej historii twoim celem nie jest wręczenie sobie z wygranych numerów w totka, ale sprawdzenie, czy i w jaki sposób się przez te dziesięć lat zmieniłaś, czy zmieniłeś? Czy obecnie masz te same cechy osobowe co twoja o dziesięć lat młodsza wersja? Czy na przykład twoja wytrwałość, która dysonowałeś wówczas pozostała bez zmian? Albo twoja stabilność nastrojów, albo sumienność czy pewność siebie? Czy one również nie uległy zmianie? I to pytanie dotyczy jakiejkolwiek zmiany, nie tylko tej na lepsze, ale też tej na gorsze? Tutaj na chwilę zatrzymajmy nasz mały eksperyment i przyjrzymy się wynikom uzyskanym przez badaczy z Uniwersytetów w Edynburgu i Liverpoolu, którzy odgrzebali pewne badanie przeprowadzone w 1947 r. i znaleźli sporą część żyjących uczestników tamtego badania by porównać wyniki cech osobowości po sześćdziesięciu pięciu latach. 

W tym oryginalnym badaniu wzięło udział 1028 dzieci urodzonych w Szkocji w 1936 roku. W roku 2012 udało się znaleźć 635 uczestników tamtych badań (417 zmarło, 89 wyemigrowało, a 68 nie udało się naukowcom odszukać), ale tych prawie sześćset pięćdziesiąt osób to i tak spora badawcza próba. 

W 1947 roku głównymi badanymi cechami osobowości były właśnie poczucie pewności siebie, stabilność emocjonalna, sumienność, chęć rozwoju, czy poczucie oryginalności i dokładnie istnienie poziomu każdej z tych cech zbadano ponownie po sześćdziesięciu pięciu latach. Okazało się, tutaj zacytujmy wnioski z badań sformułowane przez naukowców, że nie znaleziono dowodów na istnienie stabilności w żadnej z wymienionych cech, co oznacza, że żadna z tych cech na planie naszego życia nie utrzymuje się na tym samym poziomie. I najprawdopodobniej w naszym eksperymencie w większości przypadków pojawiły się podobne wnioski: kiedy przypomnisz sobie siebie sprzed dziesięciu lat pod względem cech osobowych to jesteś w stanie odkryć sporo, często zaskakujących różnic pomiędzy twoją przeszłą wersją o obecną. Ale to nie koniec naszego eksperymentu: teraz spróbujmy sobie wyobrazić, że pytamy naszą o dziesięć lat młodszą wersję o to, czy za dziesięć lat jej cechy osobowe jej zdaniem ulegną zmianie? Jaką odpowiedź usłyszymy? Psycholog z Harvardu Daniel Gilbert nie ma co do tego wątpliwości. Wskazuje on na istnienie efektu „iluzji końca historii”, w którym o ile jesteśmy w stanie dostrzec różnice pomiędzy samymi sobą z przeszłości, kiedy oddamy się refleksji popatrzenia na nasze życie wstecz, o tyle już kiedy nasze przeszłe wersje miały by popatrzeć w swoją przyszłość, czyli na to kim się staną będąc nami obecnie nie są w stanie dostrzec żadnych większych zmian pomiędzy swoim obecnym życiem, a wizją siebie za na przykład dekadę. Uznają, że są jedyną prawdziwą i skończoną wersją siebie samych. Że ewentualny proces zmiany kończy się na nich i nie spodziewają się, że cokolwiek może się w ich przypadku znacznie zmienić. To dlatego Biff z przeszłości lekceważy Biffa z przyszłości, bo nie potrafi wyobrazić sobie siebie aż tak zmienionego. I to nie tylko pod względem fizycznym, ale też umysłowej dojrzałości. Iluzja końca historii powoduje, że potrafimy dostrzec zmiany jedynie wstecz i nie zakładamy, że proces zmian może zachodzić rownież w przyszłości, a ten efekt może mieć kolosalne znaczenie dla naszego życia. Pokażmy to na prostym schemacie. W tym miejscu ustawmy siebie dzisiaj, czyli naszą obecną wersję nas samych z całym zestawem cech osobowych, które nas dzisiaj opisują. W tym miejscu – w przeszłości oddalonej od nas o dziesięć lat ustawmy naszą przeszłą wersję siebie. Zgodnie z efektem iluzji końca historii ten delikwent jest w stanie zobaczyć, że na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat w cechach osobowości zaszły istotne zmiany, natomiast ten przeszły delikwent tych samych zmian nie jest w stanie dostrzec ani ich sobie wyobrazić, bo podlega iluzji w której uznaje, że jego wersja jest wersją ostateczną. No dobrze – ktoś powie – ale co z tego dla nas wynika? Otóż bardzo wiele, kiedy przeniesiemy ten schemat widzenia siebie o kolejną dekadę, czyli do czasu, kiedy pojawi się nasza przyszła wersja w stosunku do obecnej. Oznacza to, że teraz my jesteśmy delikwentem, który uznaje, że jest wersją ostateczną i ma spore trudności z tym, by uświadomić sobie jak bardzo się może jeszcze zmienić. To zaś, że za kolejnych dziesięć lat nastąpi w nas zmiana nie ulega wątpliwości dla delikwenta z przyszłości oraz dla badaczy, którzy udowodnili ten proces na przestrzeni wielu dekad, a nie tylko jednej. Konsekwencje zaś efektu iluzji końca historii są dość istotne, bo przecież jeśli – co założyliśmy na początku – przydałoby się wrócić do przeszłości, by podpowiedzieć co nieco naszej wersji siebie sprzed dziesięciu lat, by uchronić nas samych od popełnienia wielu błędów i powstrzymać przed złymi decyzjami, to ta sama idea będzie przyświecała również naszej wersji z przyszłości. Ten więc delikwent, który reprezentują naszą wersję siebie za dziesięć lat również znajdzie sporo powodów, by do nas wrócić i podpowiedzieć nam to i owo. I nawet nie chodzi tutaj o przewidywanie przyszłości, bo w dzisiejszych czasach jakiekolwiek planowanie przyszłości jest delikatnie mówiąc karkołomnym wyzwaniem. Chodzi wyłącznie o to, w jaki sposób dzisiaj myślimy o sobie i jakie decyzje podejmujemy, w których podświadomie i zgodnie z efektem iluzji końca historii zakładamy, że się nie zmienimy. Chodzi o to, jak planujemy siebie, swoją aktywność, swoje istnienie i jakie jednocześnie błędy w tym planowaniu popełniamy nie będąc świadomymi tego, że to co dzisiaj zaplanujemy na przykład w obszarze naszych zainteresowań może się okazać psu na budę. Albo to w jaki sposób istotność wartości, którymi się obecnie kierujemy zdeterminuje kierunek ścieżki po której obecnie stąpamy i z której kiedyś zawrócimy, bo okaże się że zmieniły nam się drogowskazy? Czy też to, jak głęboko dzisiaj jesteśmy przekonani, że to co nas dzisiaj kręci i pociąga nie utraci dla nas swojej atrakcyjności? Czy to wyobrażeniowe gniazdko, które wijemy w głowie i które otaczamy zestawem naszych obecnych cech nie okaże się dla nas nietrafioną inwestycją? To tak jakbyśmy w wyobraźni widzieli swoją świetlaną przyszłość w domku z ogródkiem, w którym spędzamy każdą wolną chwilę, a finalnie okaże się, że na tyle zmieniły nam się priorytety, że zamiast ogrodowego spokoju, wybieramy pływanie łódką po Antylach, na której pokładzie będziemy się zastanawiać, czy nie lepiej było dziesięć lat wcześniej zamiast w wypasione ogrodzenie ogródka zainwestować w silnik do motorówki, dzięki czemu moglibyśmy rzeczone Antyle pokonywać bez użycia wioseł? I oczywiście nie chodzi tu ani o fizyczny ogródek ani o łódkę a jedynie o wizję tego czym jest wolność i spokój w naszej głowie? O to, czy to w co dzisiaj inwestujemy większość naszych myśli za dziesięć lat nadal będziemy uznawali za zasadną inwestycję? Delikwent z teraźniejszości, kiedy odda się odpowiedniej i co najważniejsze szczerej refleksji nad mentalną inwestycją delikwenta z przeszłości orientuje się jak wiele z tego, co wówczas zajmowało jego umysł dzisiaj nie ma już najmniejszego uzasadnienia. Pytanie jest takie: czy ten sam delikwent z teraźniejszości jest w stanie przewidzieć jak bardzo mu się zmieni pod kopułą za dziesięć lat? Dr Benjamin Hardy, psycholog i autor książki „Osobowość nie jest trwała” przekonuje, że sam fakt brania pod uwagę efektu iluzji końca historii może nam nie tylko pomóc w uniknięciu smutnych konsekwencji życiowych decyzji, które podejmujemy będąc przekonani że się już nie zmienimy. Może nam również pomóc zaakceptować inny efekt. Tym razem taki, którego akceptacja pozwala na doświadczenie sporej ulgi. Ten efekt Hardy nazywa „radością bycia w błędzie”, zgodnie z którym po prostu bez najmniejszej napinki przyjmujemy, że zamiast udowadniać przed samymi sobą nasze obecne ja, lepiej jest przyjąć, że jest przejściowe i ulotne. I niespecjalnie się do niego przyzwyczajać.

Pozdrawiam

https://hbr.org/2020/08/take-ownership-of-your-future-self

https://psycnet.apa.org/fulltext/2016-59192-004.pdf

#253 A jeśli to nie przypadek?

A jeśli to nie przypadek?

„Co tak siedzisz nieruchomo?” – zapytała Grażyna wróciwszy do domu – „Coś się stało?”. „Zastanawiam się właśnie – odpowiedział Stefan, – „czy byłbym skłonny rozważyć zostanie holistycznym detektywem” „No nie – załamała się Grażyna – ten znowu swoje. Od oglądania tych durnych seriali miesza ci się pod deklem.” „Mówię ci Grażyna – przekonuje Stefan – wszystko jest ze sobą połączone. Wczoraj na przykład nagle się odwracam, a w telewizorze reklama tego piwa – Stefan właśnie wyjął z lodówki reklamowane nowe piwo – to nie może być przypadek. Rano patrzę a za oknem jakiś kolo biegnie w koszulce z napisem, że biega, żeby żreć więcej ciastków. No to kupiłem od razu dwa kilo ciastek. Mówię ci nie ma przypadków. Chcesz jedno, bo mnie już brzuch od nich boli?” „Wiesz Stefan – westchnęła Grażyna – to żeśmy się poznali i związali, to na pewno był przypadek. Ale gwarantuję ci, że koniec naszego związku już przypadkiem nie będzie!” 

Zostawmy teraz Grażynę i Stefana samych sobie pogrążonych w głębokiej analizie, za którymi momentami z ich życia może kryć się przypadek i przyjrzyjmy się pewnym badaniom, które dotyczą właśnie tego, w jaki sposób oceniamy nasze życie w kontekstach przypadkowości naszych życiowych zdarzeń i ich koincydencji. Wyniki badań opublikowano w marcu tego roku, a przeprowadzili je naukowcy z Uniwersytetu w Oslo Karl Teingen i Alf Kanten. Badania o wspólnej nazwie „Out of the blue” obejmowały łącznie siedem eksperymentów, w których wzięło udział 1300 uczestników i ich celem było ustalenie naszej tendencji do tego, by jednym z określonych zdarzeń z naszego życia przypisywać aspekt zupełnej przypadkowości, podczas gdy innym przekonanie, że na pewno przypadkowe nie były. Badaniami zostały objęte te życiowe wydarzenia, które pojawiają się nagle i niespodziewanie, więc są dla nas sporym zaskoczeniem, a zatem są wydarzeniami, których po prostu wcześniej nie przewidywaliśmy. Przy czym, należy pamiętać, że efekt nagłości zdarzenia jest przez nas dużo silniej identyfikowany z jego początkiem niż końcem. Dla przykładu – weźmy dwie panie – niech to będzie Alicja i Bożena, które spotykają się po raz pierwszy i w efekcie tego spotkania po prostu zaczynają się przyjaźnić. Okazuje się, że świetnie się dogadują, że mają wiele wspólnych tematów, czyli po prostu trafił swój na swego. Załóżmy teraz, że ich pierwsze spotkanie miało miejsce w 2016 roku, a powstała w ten sposób bliska znajomość trwała przez cztery lata do 2020 roku, w którym ustała. Jeśli teraz – nie znając osobiście żadnej z pań popatrzymy z pozycji bezstronnego obserwatora na to zdarzenie, to zwróćmy uwagę, że dużo bardziej jesteśmy skłonni, by efekt nagłości przypisać początkowi ich znajomości, ale już nie końcowi. A przecież nie wiemy nic ponadto, że panie się poznały, zaprzyjaźniły i po czterech latach rozstały. Wyrokujemy więc o nagłości początku znajomości i nie nagłości zakończenia jedynie na podstawie własnej i to dość ograniczonej oceny opartej wyłącznie na szczątkowej wiedzy. Te tendencję do naszej oceny zdarzeń wykryli badacze w jednym z eksperymentów. Ale to nie koniec odkryć. Kolejne pokażmy na tym samym przykładzie i spróbujmy sami na sobie wykonać następujący badawczy eksperyment. Wyobraź sobie więc tę czteroletnią przyjaźń pomiędzy Alicją i Bożeną i odpowiedz na pytanie, które z tych dwóch twierdzeń wydaje ci się bardziej prawdopodobne. Twierdzenie pierwsze: „Alicja i Bożena zaprzyjaźniły się całkiem przypadkowo”. Twierdzenie drugie: „To nie przypadek, że Alicja i Bożna się zaprzyjaźniły.”. Jeśli pierwsze stwierdzenie wydaje ci się bardziej prawdopodobne, to znajdujesz się po stronie większości badanych, która uznała, że nagły początek ich przyjaźni był dziełem przypadku. Większość z nas tak uznaje, ponieważ poddajemy się iluzji nagłości i nieprzewidywalności ich spotkania – tłumacząc sobie, że przecież zmogło się równie dobrze zdarzyć tysiące innych okoliczności i konfiguracji rzeczywistości, by do ich spotkania nie doszło. Ktoś mógł się kilka minut dłużej gdzieś zatrzymać, ktoś kogoś pilnie gdzieś wezwać itd. Czyli od razu budujemy sobie w głowie cały ciąg przyczynowo skutkowy, który poprzedzał nagłość ocenianej znajomości i którego konfiguracja jest tylko jedną z setek, a może tysięcy możliwych co powoduje, że uznajemy dane zdarzenia za bardziej przypadkowe niż nie przypadkowe. Teraz jednak przyjrzyjmy się końcówce tego zdarzenia, by sprawdzić czy osiągniemy podobny wynik. Jak pamiętasz w roku 2020 Alicja i Bożena nie były już przyjaciółkami. Które zatem z tych dwóch stwierdzeń wydaje się bardziej prawdopodobne? Twierdzenie pierwsze brzmi: „Przyjaźń Alicji i Bożeny skończyła się całkiem przypadkowo?” Twierdzenie drugie brzmi: „Ich przyjaźń nie skończyła się przypadkowo”. Tym razem – jeśli podzielasz wybór 81 procent badanych zdecydowałeś się na wybranie wersji, w której Alicja i Bożena nie są już przyjaciółkami nie z winy przypadku, ale dlatego, że wydarzyło się coś, co na koniec tej przyjaźni miało wpływ. I problem w tym, że w większości przypadków oceniamy w ten sposób zakończenie tego zdarzenia również posługując się wyłącznie szczątkową wiedzą. Co więcej – najczęściej nie bierzemy pod uwagę tego, że to co spowodowało koniec przyjaźni obu pań mogło być również zarówno nagłe, jak i przypadkowe. A to oznacza, że w naszym myśleniu jesteśmy bliżej koncepcji Grażyny uznającej, że o ile za początkiem zdarzenia może się kryć nagłość i przypadek, ale już za jego końcem niespecjalnie, niż holistycznej i pożyczonej z serialu, koncepcji Stefana, w której nawet zdarzenia nagłe, zaskakujące i nieprzewidywalne wcale nie muszą być przypadkowe. W tej drugiej koncepcji – autorstwa serialowego Dirka Gently’ego – wszystko jest ze sobą połączone, a początki wydarzeń pojawiają się w naszym życiu i owszem nagle ale zupełnie nie przypadkowo, a jeśli coś się akurat nie pojawia, to wystarczy chwilę zaczekać bo na pewno się pojawi. Oczywiście to serialowa fikcja, ale kiedy idąc tropem odkryć norweskich badaczy przełożymy jej zasady na zmianę postrzegania samych siebie na naszej życiowej linii czasu, to konsekwencje tej zmiany mogą poważnie przewartościować nasze zmagania z rzeczywistością. Naukowcy zwracają nam uwagę na sposób w jaki na przykład myślimy o naszej karierze zawodowej. Okazuje się, że jesteśmy w dużo większym stopniu uznać za zasadne zdanie „moja praca w tej firmie, czy w tym zawodzie zaczęła się przypadkiem” niż zdanie „zakończenie mojej pracy w tej firmie czy w tym zawodzie było przypadkiem”. No bo jeśli uznajemy, że zakończenie jakiegoś rozdziału w naszym życiu nie było przypadkiem, to czemu nie przyznamy tego samego uznania naszej ocenie rozpoczęcia tego życiowego rozdziału. Kiedy podzielamy większościową perspektywę reprezentowaną przez Grażynę, a nieprzypadkowość wydarzeń umieszczamy jedynie na ich końcu, to pozbawiamy się niezwykle istotnej i jednocześnie mniejszościowej edukacyjnie perspektywy reprezentowanej przez Stefana, w której dane wydarzenie w naszym życiu – nawet nagłe i nieprzewidywane – mogło mieć jakiś sens. Czyli mogło wydarzyć się naszym życiu po coś, nawet jeśli obecnie nie potrafimy dostrzec tej prawidłowości, co nie oznacza, że nie dostrzeżemy jej po jakimś czasie. I tutaj ponownie w sukurs przychodzą wyniki norweskich badań, w których uczestnicy ocenili, że zdarzenia, których początki w swoim życiu ocenili jako przypadkowe, niezamierzone i nieprzewidziane tak naprawdę nie były po nic, bo na przykład przyniosły im rodzaj darmowej wiedzy, której w inny sposób nie byli by w stanie zdobyć i która w późniejszym życiu okazała się niezwykle przydatna, cenna i niezbędna. Co więcej – kolejny eksperyment pokazał, że kiedy patrzymy na swoje życie i pojawiające się w nich nagłe zdarzenia oceniamy w kategoriach wyłącznie przypadków, to to co się nam wydarza na linii czasu życia oceniamy zazwyczaj w kategoriach pojawiających się na niej nowych rozdziałów, rozpoczynających niepowiązane ze sobą sekwencje zdarzeń i jednocześnie nie dostrzegamy, że te rozdziały mogą się układać w nadrzędny wzorzec. To tak, jakbyśmy odbyli o naszym życiu rozmowę z bystrym przyjacielem, który pokazując nam na schemacie naszą linię życiowych zdarzeń wskazuje, że konkretne zdarzenia były poprzedzane innymi zdarzeniami, które niejako pod to co nam się w życiu zdarza szykowały grunt. Wtedy z niedowierzaniem śledzimy wnioskowanie przyjaciela, który pokazuje nam, że bez pewnych wcześniejszych niby przypadkowych zdarzeń nasza oś życia nie mogła by się ułożyć w określony wzorzec, a więc udowadnia, że za przypadkami krył się jakiś większy sens, który nas zaprowadził do miejsca w którym się obecnie znajdujemy. To dość znacząca zamiana życiowej perspektywy, z której skorzystanie nie tylko pozwala nam odkryć wzorzec naszej życiowej ścieżki kiedy patrzymy w przeszłość, ale co najważniejsze – pozwala nam w dużo większym stopniu zaakceptować, że za tym czego obecnie doświadczamy może się kryć głębszy życiowy sens, którego jedynie teraz sobie nieuświadamiany, bo składamy część tych wydarzeń wyłącznie na karb przypadku. Im bardziej ufamy w początki zdarzeń jako „Out of blue” czyli biorące się znikąd, nagłe i niespodziewane, tym trudniej jest nam odnaleźć sens w tym, co się w naszym życiu dzieje, a co za tym idzie odpowiedzieć na pytanie, czy czasem nasze życie nie układa się w taki sposób, jakbyśmy mieli w nim do wykonania jakąś misję. Okrycie życiowej misji – niezależnie od jej skali – zawsze nadaje życiu sens i zdejmuje z ramion ciężar prób wyjaśniania irytującego chaosu, więc już sama zmiana kierunku myślenia o własnym życiu i pozbawieniu go dotychczasowej przypadkowości może być wielce uwalniająca.

A ryjący beret serial „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently’ego” – mimo, iż od pierwszego odcinka wydaje się totalnie szalony, gorąco polecam i pozdrawiam.

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-any-age/202206/7-facts-will-change-the-way-you-think-about-your-life

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/13546783.2022.2047105

#254 Choroba pustego serca

Choroba pustego serca

Zacznijmy od przykładu: oto dwudziestoparoletni Marcin, który spełnił wszystkie wymagania stawiane mu przez rodziców. Dostał się na prestiżową uczelnię, zaliczył po drodze wszystkie możliwe kursy i zajęcia pozalekcyjne, na które rodzice nie szczędzili kasy. Językowe, sportowe, a nawet muzyczne. Niestety nie ma zbyt wielu kolegów, bo trudno mu było nawiązać solidne znajomości zaiwaniając z jednych zajęć na drugie, ale w zamian za to poświęcenie jego życiowa kariera stoi przed nim otworem. Właśnie wpisuje do swojego c.v. kolejny ukończony wolontariacki staż. Teraz siedzi na schodkach nad Wisłą i jara blanta. Ma na sobie spoko ciuchy, a w kieszeni najnowszy telefon. Cała rodzina ma go za przebojowego fajtera, który swoim zapałem i życiowym fuksem jest w stanie przenosić góry. No bo przecież z perspektywy rodziców trudno sobie wyobrazić lepszy początek skazanego na sukces życia. Tymczasem Marcinowi po wypaleniu trawki wcale nie poprawia się humor, jest coraz bardziej przygnębiony i zniechęcony do jakiejkolwiek aktywności. Myśli w jego głowie nie krążą wokół świetlanej przyszłości, bo coraz częściej pojawia się w nich motyw odebrania sobie życia, co wreszcie mogło by zakończyć ten z roku na rok powiększający się koszmar braku poczucia sensu. Jak to możliwe – nie może się nadziwić pochylający się nad Marcinem zestaw rodzinnych sparciałych boomerów. Przecież ten niewdzięczny smarkacz ma wszystko, czego my nie mieliśmy, więc czemu do jasnej cholery nie jest szczęśliwy? Czemu nie całuje nas wszystkich po rękach za tak piękne życie, które mu zmajstrowaliśmy naszymi wyrzeczeniami? A może by tak wysłać smarkacza na dwa miesiące na zbieranie truskawek pod Monachium, żeby się opamiętał? 

Na konferencji edukacyjnej w 2016 roku profesor Xu Kaiwen, zastępca dyrektora centrum edukacji i poradnictwa w zakresie zdrowia psychicznego na najwyżej notowanym chińskim Uniwersytecie Pekińskim, po raz pierwszy użył terminu „choroba pustego serca”, za pomocą którego opisał uczucie pustki i braku sensu deklarowane przez studentów, którym udało się zdobyć wstęp na elitarne uniwersytety. To zazwyczaj młodzi ludzie, których osiągnięte sukcesy są efektem silnej presji rodziców inwestujących w rozwój swych dzieci duży kapitał. Zarówno finansowy, jak i złożony z oczekiwań. W ten sposób dzieciaki przyzwyczajają się do nieustającej presji zapewnienia sobie życiowego sukcesu, który jest dla nich definiowany przez rodziców w myśl idei „żeby mieć lepsze życie niż my mieliśmy, musisz skorzystać z szansy, którą ci tworzymy”. W efekcie, często kosztem beztroski dzieciństwa, przyjacielskich relacji z rówieśnikami, czy własnych zainteresowań realizują narzucone im cele stając się powodem do rodzicielskiej dumy i przechwałek przed znajomymi. Z perspektywy rodziców wszystko wydaje się bajkowe – system działa, jest sukces, można odfajkowywać kolejne zwycięstwa. Jednak kiedy zmieni się perspektywę i zajrzy do głowy domniemanych zwyciezców, tam już tak radośnie i wesoło nie jest. 

Kiedy zespół socjologów przebadał studentów pierwszego roku najbardziej prestiżowych chińskich uczeni okazało się, że ponad 30% badanych nie lubi swojego obecnego życia (w tym studiowania oraz uczelni), a 40% badanych uznaje, że ich życie jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Zacytujmy kilka wypowiedzi studentów, bo zdaje się, że dość jasno opisują o jakie emocjonalne doświadczenia chodzi. Jeden ze studentów powiedział: „Nie wiem, dlaczego mam chcieć żyć. Nie jestem usatysfakcjonowany i zawsze chcę być lepszy we wszystkich aspektach, ale wydaje się, że takie życie nie ma końca.” Wtóruje mu koleżanka mówiąc: „Czuję się jak na rozdartej wyspie, nie wiedząc, co robię, co dostaję, i od czasu do czasu czuję się przestraszona. Przez 19 lat nigdy nie żyłam dla siebie i nigdy nie żyłam swoim życiem.” Na podstawie tych i innych wypowiedzi badacze ustalili powtarzający się wzorzec, który układa się w schemat: „Nie wiem kim jestem, nie wiem, gdzie jest moje miejsce, czuję, że nigdy nie byłem na tym świecie, mimo, że byłem tu wiele lat. Odkąd pamiętam wydaje mi się, że żyję dla innych, nie wiem, jaką osobą chcę się stać.” W ten sposób definiowana choroba pustego serca ma również swoją charakterystykę, którą badający studentów socjolodzy złożyli z kilku kluczowych punktów. Po pierwsze objawy choroby pustego serca mogą przypominać depresję, bo tu również pojawia się obniżenie nastroju i brak zainteresowania światem zewnętrznym, ale w większości wypadków przynajmniej na początku są to objawy ukrywane przez daną osobę, która swoim zachowaniem nie chce zawieść pokładanych w niej oczekiwań. A to oznacza, że pogorszenie stanu psychicznego jest w początkowej fazie niezauważalne dla otoczenia. Po drugie pojawia się silne poczucie bezsensu życia i samotności, które również jest niedostrzegalne przez otoczenie, bo przecież dana osoba jest cały czas aktywna i sprawia wrażenie zaangażowanej w naukę, czy zdobywanie kolejnych osiągnięć. Po trzecie obserwacja budowania relacji społecznych nie wykazuje niczego alarmującego. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku: komunikatywność, umiejętność nawiązywania znajomości oraz wrażenie bycia osobą akceptowaną i lubianą. Jednak na planie wewnętrznym okazuje się, że to tylko gra pozorów mająca na celu zachowanie pozytywnego obrazu samego siebie w oczach innych. Jednak z perspektywy zewnętrznego obserwatora nie da się wykryć problemu, tak jakbyśmy mieli do czynienia z zawodowym aktorem, który wyćwiczony w bojach przez lata znakomicie sobie radzi w roli kogoś, kto ma być uważany za otwartego społecznie. Czwarta charakterystyczna cecha objawia się dużo później, już po diagnozie problemu i przy próbach interwencji klinicznej mającej miejsce niestety już zazwyczaj na oddziałach psychiatrycznych. Otóż w tych przypadkach organizm jest zupełnie niewrażliwy na leczenie farmakologiczne, które okazuje się całkowicie nieskuteczne. Po prostu żadne lekarstwa nie wywierają wpływu na pogarszający się stan psychiczny młodych pacjentów. Szóstą charakterystyczną cechą jest częsta i silna obecność myśli samobójczych, które pojawiają się w wielu przypadkach niejako wyprzedzając syndromy choroby pustego serca, bo już na etapie wczesnej szkoły średniej, a czasem jeszcze szybciej. To zresztą jedna z istotnych czerwonych alarmowych lampek, która może zapowiadać chorobę pustego serca zanim jeszcze na dobre zagości w systemie. No i w końcu ostatnia cecha – otóż wszystkie zastosowane formy i nurty tradycyjnej psychoterapii okazały się nieskuteczne, co więcej ich stosowanie może zdaniem badaczy jedynie przyśpieszyć rozwój symptomów. 

Naukowcy wciąż badają te przypadki i starają się ustalić na ile choroba pustego serca może mieć związek z notowanym od lat 90-tych zjawiskiem hikikomorii w Japonii, czyli wycofania społecznego młodych ludzi, którzy zamykają się w swoich pokojach i odmawiają ich opuszczania, czy ze zjawiskiem nazwanym w Szwecji syndromem rezygnacji, w którym młodzi ludzie odmawiają przyjmowania posiłków i nie wstają z łóżek popadając w stan całkowitej izolacji socjalnej. Problem w tym, że hikikomoria dopada głównie mężczyzn poddanych presji wywiązania się z nałożonej przez japońskie społeczeństwo, głównie ekonomicznej roli. Szwecki syndrom rezygnacji zaś ma mieć swoje źrodła w emigracyjnej traumie zderzenia z przepaścią pomiędzy światem opuszczonym, a nowym i deficytem adaptacyjnym. Jednak w przypadku choroby pustego serca za głównego winowajcę uważa się zinternalizowaną ambicję i odpowiedzialności za oczekiwania życiowego sukcesu. Obydwa te schematy są efektem silnej presji rodziców, która staje się drogowskazem dla aktywności dziecka, które podejmując zazwyczaj zbyt duży wysiłek, by sprostać tym oczekiwaniom jednocześnie zatraca zdolność do generowania własnych definicji wartości. Jeśli wartość jest ustalona zewnętrznie i odgórnie i przypisana do konkretnych życiowych zdobyczy to w efekcie tego procesu własny system wartości nie ma jak zostać wykształcony, co w konsekwencji musi się przełożyć na poczucie braku sensu, które jest charakterystyczne dla wszystkich zdiagnozowanych czy odkrytych badawczo przypadków choroby pustego serca. 

Pora odpowiedzieć na pytanie dlaczego w początkowym przykładzie użyłem imienia Marcin i lokalizacji nadwiślańskich schodków, a nie imienia Chang i schodków nad kanałem Jinghang w Pekinie? Odpowiedź jest prosta: znam kilka, jak nie kilkanaście przypadków rodziców, którzy w terapeutycznych sesjach pracują nad poprawą relacji z dziećmi, których opisy zachowań są dokładną kopią charakterystyki choroby pustego serca – łącznie z tym, że wszelkie próby interwencji psychoterapeutycznej wyłącznie pogorszyły sprawę. Zresztą to żadne moje odkrycie, bo pojawianie się coraz większej ilości przypadków w tzw. kulturze zachodniej odnotowuje również David Scharff, profesor psychiatrii na Uniwersytecie Georgetown. Wskazuje on, że wprawdzie w Chinach jedną z przyczyn zjawiska była tzw. polityka jednego dziecka, która siłą rzeczy skumulowała oczekiwania rodziców, co do życiowego sukcesu ich jedynych dzieci. Ale w świecie zachodnim choroba pustego serca nie dotyczy wyłącznie jedynaków. Jej prawdopodobieństwo wystąpienia pojawia się wszędzie tam, gdzie rodzice projektują na swoje dzieci własne niespełnione ambicje uznając, że uszczęśliwi je to, co sami pragnęli przez całe życie z mozołem zdobyć. Dzieciaki piją i imprezują – mówi Scharff – coraz częściej nie dlatego, by się móc we własnej młodości wyszaleć, ale dlatego bo desperacko starają się ukryć wewnętrzne poczucie bezsensu i strach przed przyszłością. Czy powyższe powinno się uzupełnić jakimś komentarzem ponad ten, który każdy z nas właśnie usłyszał we własnym sercu? Ja podzielę się własnym: może już najwyższy czas przewartościować sposób, w jaki starsze pokolenia myślą o młodszych, bo jak dobitnie nam pokazuje rzeczywistość, ten dotychczasowy się po prostu nie sprawdził. Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/psychoanalytic-exploration/202206/what-is-empty-heart-disease

https://cj.sina.com.cn/article/detail/2949462582/106757

#255 Manipulacja anonimowością

Manipulacja anonimowością

„Nie masz swojego życia?” zapytał zaczepnie Stefan Grażynę, kiedy ta przeglądała kolorowy magazyn upstrzony zdjęciami celebrytów. „Na jasną cholerę ci wiedzieć, czy panna X ma grzybicę stóp, a pan Y wyszedł przez komin?” „Po pierwsze to ciekawsze niż widok ćwoka w rozciągniętych gaciach z nieodłącznym padem do playstation – odgryzła się Grażyna – a po drugie, nie chodzi o wyjście przez komin, tylko o comming out, baranie!” „O a tego patafiana – wykrzyknął nagle Stefan wskazując na gazetowe zdjęcie pewnego celebryty – to spotkałem wczoraj na Żelaznej. Podchodzę do gościa. Witam się wylewnie, a ten mi wyjeżdża, z tekstem że go upaćkałem ketchupem. No i owszem wcześniej mi wyskoczyła porówka z hot doga, to mogłem mieć rękę nieco nie teges, ale żeby od razu z mordą wyskakiwać. Jak tak co tydzień gościa w telewizorze się ogląda to się wydaje że się zna człowieka, a tu taka niespodzianka.”

Odkąd relacje społeczne przestały być zarezerwowane wyłącznie dla spotkań face to face i pojawiła się technologia video rejestracji i powszechnego dostępu do możliwości indywidualnego odtwarzania takich treści w nasze postrzeganie systemu konstrukcji społecznych wkradł się efekt błędu, który dzisiaj jest tak powszechny, że przestaliśmy go zauważać. To błąd poznawczy, w którym podświadomie przyjmujemy, że obserwowana w ten sposób osoba staje się kimś z bliższego kręgu naszych znajomych. Kiedy na przykład regularnie oglądamy ulubiony serial, a w nim nasze ulubione postaci to nabieramy przekonania, jakbyśmy z każdym tygodniem coraz lepiej znali tych ludzi i jednocześnie wykazujemy tendencję do zatarcia postrzegania różnicy pomiędzy aktorem odtwarzającym konkretną serialową postać oraz samą postacią. Kiedy więc spotykamy na ulicy aktora uznajemy, że że się z nim dobrze znamy, bo przecież jako bohater serialu gości regularnie w naszym mieszkaniu za pośrednictwem telewizora. Co wiecej widzimy w nim nie tyle odtwórcę konkretnej roli, ale tę właśnie rolę, z całym zestawem przywar, nawyków, emocji czy cech charakteru, niejako nie biorąc pod uwagę, że wszystkie te atrybuty postaci są jedynie odtwarzanymi a nie rzeczywistymi cechami. W takiej bezpośredniej interakcji z tą osobą kierujemy się przekonaniem, że jest nam dobrze znana, że wiemy o niej na tyle dużo by dzięki tej wiedzy dysponować bliskością, która jest nieadekwatna dla rzeczywistej sytuacji. Oczywiście doświadczeni i przy okazji wielcy aktorzy są często świadomi tego mechanizmu i i kiedy ich spotykamy zachowują się w taki sposób, by nie psuć nam tego wrażenia. Robią sobie z nami fotki, dają się poklepywać po plecach i uśmiechają się w odpowiedzi na nasze familiarne żarciki. Po tym zresztą rozpoznajemy ich wielkość, w przeciwieństwie do tych, którzy od razu stawiają przed nami barierę kontaktu nie życząc sobie nawet najbardziej niewinnych przejawów domniemanej zażyłości. Ten efekt znany jest w przestrzeni medialnej od lat i tak jak powiedziałem już na tyle do niego przywykliśmy, że traktujemy go z przymrużeniem oka, bo w sumie – jeśli nie prowadzi do stalkingu nie jest specjalnie społecznie destrukcyjny. Jednak pod spodem tego podstawowego błędu uznawania celebrytów za osoby nam bliskie skrywa się drugi efekt, którego nie zauważamy, a który może nam wiele powiedzieć o nas samych. To efekt, w którym uznając, że znany z telewizora, internetu czy gazet celebryta nie tylko jest przez nas uważany za bliskiego znajomego, ale uznajemy również, że my jesteśmy tej osobie równie dobrze znani. Działa tutaj bowiem prosta społeczne reguła, zgodnie z którą uznajemy że bliska znajomość jest zawsze dwustronna, a więc skoro my kogoś dobrze znamy, to tak samo ten ktoś dobrze zna nas. Że jeśli kogoś uznajemy za bliską sobie osobę, to ta osoba w dokładnie ten sam sposób będzie myślała o nas. I co najciekawsze ten drugi efekt nie dotyczy wyłącznie naszych domniemanych relacji ze osobami rozpoznawalnymi publicznie ale również z wszystkimi pozostałymi. Ujmując rzecz w skrócie – w tym będzie poznawczym uznajemy, że fakt że na czyjś temat posiadamy jakąś wiedzę jest równoznaczny z tym, że ten ktoś posiada również wiedzę o nas. A to oczywiście fałsz, za który często będziemy musieli zapłacić rozczarowaniem i niespełnionymi nadziejami, bo popełniamy ten błąd w naszych interakcjach społecznych w realnym świecie, już bez udziału telewizora czy internetu. 

Pokażmy to na przykładzie: oto w kawiarence siedzą dwie przyjaciółki, których rozmowa dotyczy pewnego przystojniaka z ich pracy. Zainteresowanie przystojnym kolegą powoduje, że staje się on tematem częstych rozmów obu pań. W rozmowach tych zostaje omówione zarówno to jak kolega przystojniak się ubiera, jak zachowuje, w jaki sposób mówi, co go interesuje, z kim się pokazuje, do kogo się uśmiecha a kogo nie zauważa. Generalnie na przystojniaku obydwie obserwowane przez nas panie nie zostawiają suchej nitki. I nawet nie w negatywnym znaczeniu, bo przecież przystojniak się obu paniom podoba i to bardzo. Następnego dnia już w pracy jedna z pań mija obgadanego wcześniej przystojniaka przy ekspresie do kawy i zauważa, że pogrążony w myślach kolega nie zauważył nawet jej obecności. Wtedy pojawia się gorycz rozczarowania i podejrzenie, że przystojniak tylko udaje obojętność, bo przecież na pewno jest tak samo silnie zainteresowany nią, jak ona nim. A to niestety nieprawdziwe założenie, co udowodnili naukowcy z Uniwersytetów Chicago oraz Pensylwania w badaniach opublikowanych na łamach Nature w marcu 2022 r. W badaniach tych odkryto między innymi, że kiedy badani posiadali wiedzę na temat osoby zadającej im pytania, to na te pytania opowiadali bardziej szczerze i zgodnie z prawdą niż w sytuacji, w której na temat pytającego nie wiedzieli niczego. W kolejnym badaniu poproszono uczestników o napisanie o sobie czterech faktów – trzech prawdziwych i jednego fałszywego a zadaniem miało być odgadnięcie przez drugą osobą, która z zapisanych informacji jest prawdziwa, a która nie. W tych przypadkach, w których uczestnikom najpierw pokazano cztery podobne informacje ale dotyczące osoby, która miała rozpoznać prawdę od fałszu, uczestnicy byli o wiele bardziej przekonani, że odgadujący odpowiedzą trafniej, niż w przypadkach, w których wcześniej nie widzieli karteczek z czterema faktami z życia osoby odgadującej. Wniosek z badań jest dość precyzyjny: otóż poddajemy się iluzji symetryzmu relacyjnego, w której uznajemy, że poziom bliskości relacyjnej jest wzajemny, co oznacza, że jeśli osoba A zdobywa wiedzę na temat osoby B, to jednocześnie uznaje, że osoba B również posiada wiedzę o osobie A, a stąd już tylko krok do uznania, że jeśli osoba A interesuje się osobą B, to osoba B tak samo interesuje się osobą A. Jednak prawdziwym szokiem dla wielu komentatorów tych badań, był efekt działań naukowców już poza laboratorium, którzy chcieli sprawdzić czy ten poznawczy błąd da się również zaobserwować już na rzeczywistym poziomie społecznych interakcji. Badacze postanowili bowiem przeprowadzić eksperyment społeczny we współpracy z Departamentem Policji Nowego Yorku oraz lokalnym Wydziałem Komunalnym. Najpierw opracowano specjalne ulotki, które zawierały dość przyziemne fakty o funkcjonariuszach policji z obszaru konkretnej lokalnej społeczności. Znajdowały się tam informacje o ulubionych daniach policjantów, szczegóły o ich ulubionych formach spędzania wolnego czasu, o pozazawodowych pasjach czy osobistych powodach wstąpienia do policji. Następnie dostarczono te ulotki do każdego z mieszkań na objętym badaniami terenie. Po dwóch miesiącach w tej dzielnicy – zarówno na obszarze badanym, jak i poza nim – przeprowadzono wśród mieszkańców ankietę, w której umieszczono również pytania o to, jak szybko zdaniem mieszkańców miejscowi policjanci dowiedzą się o popełnionym przez któregoś z mieszkańców wykroczeniu czy nawet przestępstwie. Okazało się, że wszędzie tam, gdzie dotarły wcześniejsze ulotki mieszkańcy uznawali, że policja o popełnionym przestępstwie dowie się dużo szybciej i że nie da się przed nimi tego ukryć niż tam, gdzie nie posłużono się wcześniej ulotkami. Co więcej – w rejonie badawczym po tych dwóch miesiącach zanotowano wyraźny spadek przestępczości i to zarówno jeśli chodzi o zmniejszenie ilości zgłoszeń, jak i ilości aresztowań w porównaniu do innych obszarów. 

Według naukowców kluczem do zrozumienie tego mechanizmu jest korelacja pomiędzy zdobywaniem wiedzy o innych a zmniejszaniem się poczucia anonimowości własnej. Im większą wiedzę zdobywamy na czyjś temat, tym bardzie podlegamy przekonaniu, że sami dla tej osoby przestajemy być anonimowi. W jaki sposób świadomość tego mechanizmu może zmienić postrzeganie nas samych na planie społecznym? Otóż na dwóch poziomach. Na pierwszym możemy zrozumieć rzeczywiste powody, dla których ktoś nadmiernie interesuje się życiem innych, wśród których na pierwszym planie najprawdopodobniej znajduje się doskwierające uczucie własnej anonimowości, które dzięki zainteresowaniu życiem innych udaje się pokonać. Na drugim poziomie poznanie tego mechanizmu pozwala nam uchronić się przed społeczną manipulacją, w której ktoś serwuje nam dużo informacji na swój temat wyłącznie po to, by w efekcie błędnego oczekiwanie symetryzmu relacji uzyskać w nas przekonanie, że dla niego również nie jesteśmy anonimowi. A to czy tym kimś jest policja, jak w nowojorskim eksperymencie, czy polityk przed wyborami, to już inna bajka. 

Pozdrawiam

https://www.nature.com/articles/s41586-022-04452-3

https://digest.bps.org.uk/2022/03/09/when-we-learn-more-about-a-stranger-we-feel-like-they-know-us-better-too/

#256 Presja spontaniczności

Presja spontaniczności

Zacznijmy od kilku przykładów. Oto widzimy scenę, w której jedna koleżanka robi drugiej zdjęcie, które ma być rozpoczęciem isfluencerskiej kariery tej drugiej. Ta pierwsza – przyszła fotograf gwiazd instruuje swoją przyjaciółkę: „no uśmiechnij się tak fajnie”. „Czyli jak?” – dopytuje druga. „No tak bardziej naturalnie, tak sama z siebie”. Druga więc robi co może, żeby się odpowiednio ładnie wyszczerzyć do obiektywu, na co pierwsza z rezygnacją mówi: „Chyba trzeba będzie jednak jeszcze raz przemyśleć pomysł na życie!” Scenka druga: oto ojciec pochyla się nad Jasiem z następującą pretensją: „Jak możesz nie chcieć iść na urodziny ciotki? Przecież w naturalny sposób powinno cię ciągnąć do rodziny, bo rodzina jest najważniejsza na trudne czasy” „Mnie jakoś nie ciągnie” – odpowiada szczerze Jasio. „Pójdziesz tam, ty mały niewdzięczniku – teraz ojciec się nieco podkręcił – i będziesz się dobrze bawił, uśmiechał i spontanicznie sam z siebie zabawiał Ankę”, „Anka mnie wkurza – odpowiada Jasio – cały czas nazywa mnie ćwokiem i nic tylko poprawia mi błędy językowe”. „Widzisz jak z niej rezolutna dziewczynka – mówi z satysfakcją ojciec – no jak tu się nie zakochać?” Scena numer trzy: „Przyjechaliśmy na ten zaplanowany spontaniczny weekend nad morzem, żeby było romantycznie – mówi Grażyna do Stefana – więc oczekuję od ciebie romantycznej spontaniczności”. „No wiesz – odpowiada Stefan zaglądając pod kołdrę – bardzo się staram, ale jakżeśmy tu szli obok tej smażalni przy plaży to mi tak rybką zapachniało, że nie mogę się spontanicznie skupić na romantyzmie”. „O co to to nie – odpowiedziała Grażyna – najpierw romantyzm potem rybka, a poza tym ty wiesz, że na to szaleństwo w smażalni, to będziemy musieli kredyt wziąć? Najpierw bierz się za romantyzm. I to ochoczo i uśmiechem na ustach. Na kredytowanego dorsza z fryturą to musisz zasłużyć”. Co łączy powyższe przykłady? Otóż zjawisko, które dr psychologii, Padraic Gibson z Uniwersytetu w Dublinie nazywa „paradoksem bycia spontanicznym”, który to mechanizm jest jego zdaniem mocno niedoceniony przez współczesną psychologię i na tyle nierozpoznany, że obecnie wielu psychologów i psychoterapeutów nie wie co z nim zrobić. Problem zaś polega na tym, że wg. Dr Gibsona jest to mechanizm powszechny, którego doświadczamy w relacjach z innymi osobami właściwie we wszystkich obszarach naszego życia. Gibson wskazuje tutaj na przykład starania pokonania zaobserwowanych oznak depresji, w których to staraniach osoba zmagająca się w tym problemem słyszy tzw. „dobre rady” od swojego otoczenia spod znaku „myśl pozytywnie”, czy „powinieneś się częściej uśmiechać”. Kiedy w ten sposób terapeutyzowana osoba zgłasza, że jakoś nie widzi powodu do śmiechu, więc jak ma to zrobić, w odpowiedzi słyszy zazwyczaj: „no jak to jak?”, „Spontanicznie!”.

Przymusu bycia spontanicznym doświadczamy również w pracy zawodowej, kiedy słyszymy od swojego przełożonego lub kolegów zachętę do wykonywania jakich czynności czy zachowań, w której wyrażane jest oczekiwanie, że te aktywności powinniśmy inicjować sami i czuć potrzebę zachowywania się w oczekiwany sposób, a jeśli trzeba nas do tego namawiać, to znaczy, że coś z nami jest nie tak. I dotyczy to nie tylko przymusowych zabaw czy zajęć z resztą zespołu na najprzeróżniejszych wyjazdach integracyjnych, ale również zawodowych wyzwań czy profesjonalnego rozwoju. Bo przecież powinniśmy się czymś zainteresować czy za coś zabrać sami z siebie, wiedzeni spontanicznym zrywem pojawiającym się w nas w naturalny sposób. Kiedy się nie pojawia, to oczywiście swoim zachowaniem zawodzimy nasze otoczenie i narażamy się na pretensję braku spontaniczności, co często staje się dyskwalifikujące przy awansie czy premii. 

Kolejny obszar przymusu spontaniczności to nasze związki, w których interesujący się czymś partner oczekuje, że i my – ponownie wypowiedzmy to słowo – spontanicznie się czymś zainteresujemy. Czym innym jest na przykład wspólny wyjazd na narty, kiedy od razu wiadomo, że jedno z partnerów nie podziela zachwytu białym szaleństwem, ale robi to bo chce sprawić przyjemność drugiej stronie, a czym innym wyjazd na te same narty, w którym jedna strona od drugiej oczekuje tego samego poziomu fascynacji. I dotyczy to nie tylko wspólnej formy spędzania wolnego czasu, ale też integracji rodzinnych, planowania wspólnej przyszłości, czy podzielana określonych poglądów. 

Potężnym obszarem, w którym doświadczamy presji bycia spontanicznym są oczekiwania rodziców wobec ich dzieci, kiedy rodzic uznaje, że jeśli on coś uważa za fajne i atrakcyjne, to dziecko powinno dokładnie w ten sam sposób to coś traktować. I problem zaczyna się wtedy, kiedy jednak okazuje się, że mała Zosia nie ma zamiaru zostać następczynią Igi Świątek, a mały Kazio kolejnym Kubicą. Albo wówczas, kiedy cały plan ułożenia przyszłości dla potomstwa bierze w łeb, bo dorastające dzieci jednak nie chcą zostać inżynierem, lekarzem czy naftowym potentatem, przez co rodzic doświadcza rozczarowania, które często próbuje znaleźć ujście w złości, wybuchach wściekłości czy strzeleniu koncertowego focha. 

Wszyscy ci oczekujący od nas spontaniczności zdają się nie dostrzegać gdzie leży problem i czemu tej spontaniczności w wielu przypadkach nie mogą się doczekać. A wyjaśnienie znajduje się w samym fundamencie tych oczekiwań, który został zbudowany na dwóch sprzecznych ze sobą ideach. Jeśli coś ma się pojawić w naturalny, więc spontaniczny sposób, to jednocześnie nie może się to pojawić w wyniku żądania by się pojawiło. Samo żądanie spontaniczności wyklucza spontaniczność. Całe naturalne spektrum naszej aktywności, a więc uczucia, zachowania, poczucie relacyjnej intymności, autentyczne seksualne napięcie, relacyjna bliskość, doświadczenie zainteresowania czy pasji właśnie dlatego są naturalne, bo nie są dostępne pod presją konieczności urzeczywistnienia. Ich naturalność wymyka się oczekiwaniom innych, bo pochodzi z wewnętrznego imperatywu, który jest uruchamiany jako reakcja na naturalne sytuacje, zdarzenia czy bodźce, a nie na ich domaganie się występowania, składane w żądaniach formułowanych przez nasze otoczenie. I owszem da się przymusić kogoś do tego, by coś zrobił, ale nie da się przymusić kogoś do tego, by to co robił robił spontanicznie. Wówczas, w presji takiego przymusu, system otrzymuje dwa sprzeczne komunikaty. Jeden jest zachętą do określonych zachowań, a drugi w tym samym momencie informuje system, że oczekiwane w ten sposób zachowania nie mogą się pojawić. To tak, jakby mówiąc komuś „zapraszam do wejścia” jednocześnie przed tym kimś zamykać drzwi. Albo próbować rozpalić ognisko, tyle ze zamiast zapałek używać wiadra z wodą. Co więcej ten mechanizm złożony z dwóch sprzecznych komunikatów wysyłanych do systemu jednocześnie cechuje się dość znaczącą charakterystyką – otóż im silniej naciskamy na zamknięte drzwi, tym z drugiej strony będzie trudniej przez nie wejść. Im więcej wiader wody wylejemy na ognisko, tym trudniej je będzie rozpalić. A im bardziej będziemy kogoś namawiać do spontanicznych zachowań, tym bardziej będziemy zmniejszali szansę na ich pojawienie się.  Bo im silniej pożądamy, czy oczekujemy że ktoś zachowa się w spontaniczny sposób, tym mniej prawdopodobne stanie się to, że będzie do takich zachowań zdolny. Wtedy taki oblężony i postawiony pod ścianą system ratuje się wyłącznie bardziej lub mniej kiepskim aktorstwem, którego odkrycie tylko bardziej rozsierdzi oczekującego. I wówczas już tylko krok do agresji ze strony opresora. Czyż nie słyszeliśmy w takich wypadkach zdań w stylu: „ty to ropisz specjalnie, żeby mnie wkurzyć?” i zaczyna się jazda bez trzymanki, w której za brak realizacji oczekiwanej przez otoczenie spontaniczności jesteśmy karani jak za brak posłuszeństwa lub celowe działanie na szkodę tego, kto od nas oczekuje spontaniczności. „Z tobą to zawsze tak, w kogo ty się wdałeś – krzyczy tata na Jasia – muszę się rozejrzeć po sąsiadach, czy ty na pewno jesteś mój, bo mój syn na pewno byłby naturalnie i spontanicznie zainteresowany dokładnie tym, czy ja się naturalnie i spontanicznie interesuję!”

Czy z presji bycia spontanicznym istnieje wyjście? Tak, ale bolesne i niestety jedyne. To jak najszybsze postawienie granicy i zbudowanie wrażenia, że nie ma się co po nas spodziewać spontaniczności. W końcu otoczenie to jakoś przeboleje i uzna za normę. Trochę to przypomina Stefanową strategię zmywania naczyń. Stefan nie zmywa naczyń nie dlatego, że odmawia ich umycia. Ale wyłącznie dlatego, że kiedy to robi to zawsze jakoś tak nieszczęśliwie talerzyk, szklanka czy kieliszek do wina jakoś mu wypadnie z rąk, że Grażyna już nawet przestała robić mu za to awantury, bo po jakimś czasie uznała, że to i tak nic nie daje: prościej i taniej jest niedopuszczań Stefana do zmywania. Wprawdzie to kosztowna strategia, za która Stefan zapłacił kilkoma przespanymi samotnie na sofie nocami, cichymi dniami i kilkoma karczemnymi awanturami, ale sumarycznie się opłaciła, bo teraz Stefan jest oficjalnie zwolniony z tego, jakżesz przykrego zajęcia stania przy zlewie z gąbką do naczyń w rękach. Tu od razu jednak, wszystkich panów którzy nie dysponują zmywarką i którzy właśnie zrobili strategiczne notatki, uprzedzam, że Stefan i Grażyna są przeze mnie zmyśleni, nie istnieją naprawdę, a powielanie Stefanowej strategii tłuczenia naczyń żeby ich nie zmywać w życiu nie jest stosowne i przeze mnie promowane. Służy jedynie do zobrazowania sposobu na poradzenie sobie z presją spontaniczności – trzeba boleśnie, ale konsekwentnie od samego początku przyzwyczajać spontanicznych opresorów, że ani prośbą ani groźbą niczego nie wskórają. 

Pozdrawiam

#257 Humor, który rani

Humor, który rani

Kiedy oglądamy seriale komediowe o strukturze opartej na relacjach, a nie na akcji, to jednym z najczęstszych motywów, których zadaniem jest sprowokowanie widzów do śmiechu jest rodzaj zabawnej docinki, w której jedna z postaci z satysfakcją dokucza drugiej. W serialach opartych na przebiegu akcji ma nas śmieszyć to co się przytrafia bohaterom, w tych opartych na relacji to w jaki sposób wchodzą ze sobą w zabawne interakcje. Przy czym w tych drugich spora część tych interakcji opartych jest na dowcipie z domieszką złośliwości, ironii, sarkazmu a czasem wręcz cynizmu. Wszystko jednak jest podlane lekkim sosem dystansu wobec siebie, no i oczywiście świadomością widzów, że to na co patrzą jest ubrane w ramy komediowego scenariusza, a nie prawdziwego życia. Bo przecież obśmiana postać na chwilę traci rezon, spuszcza wzrok i uszy po sobie, by już w następnej scenie sama serwować kolejne złośliwe prztyczki w nos serialowym partnerom. Jednak, kiedy chcielibyśmy przenieść taki scenariusz na życie, to napotkamy dwa postawowe problemy. Po pierwsze nie każdy sobie potrafi tak dobrze poradzić z przytykami, jak sitcomowe postacie, a po drugie nie po każdym tak częsta deprecjacja poczucia własnej wartości spływa jak po kaczce. Kiedy jesteśmy postronnym widzem konkretnej interakcji opartej na sarkastycznym przywaleniu komuś za coś, to oczywiście poddajemy się urokowi celnej riposty, smacznego trafienia w czuły punkt, czy bezceremonialnego wytknięcia jakiejś wady i reagujemy śmiechem połączonym z satysfakcją wynikającą z obserwacji umiejętności błyskawicznego i dowcipnego ripostowania. Wtedy właśnie pojawiają się wśród postronnych obserwatorów reakcje w stylu: „ale mu zasunął”, „och, jak pięknie go zniszczyła”, „muszę zapamiętać ten tekst, którym go dojechał”. Zasady interakcji w takim komediowym trójkącie złożonym z obserwatora, kata i ofiary są jasne – obserwator się śmieje, kat triumfuje, a ofiara zostaje usadzona, przygwożdżona czy postawiona pod ścianą, zanim zbierze siły i intelekt na celny rewanż. Jednak już w sytuacjach życiowych ten trójkątny schemat działa inaczej. Ofiara musi się wykazać sporą siłą i odpornością, by sobie z taką opresją poradzić. W prawdziwym życiu często zarówno obserwator, jak i opresor w oparach śmiechu i dobrego samopoczucia zapominają o tym, że to dobre samopoczucie zostało zbudowane cudzym kosztem i może mieć dużo większe konsekwencje niż tylko chwilowa utrata twarzy. 

Dr. Aleksandra Solomon, psycholog z Uniwersytet Nordwestern wskazuje, że taki właśnie schemat szydery – trójkąt złożony z obserwatora, kata i ofiary jest najczęstszą przyczyną szkolnych bójek, których inicjatorem jest poniżona ofiara, która nie była w stanie znieść żartów i która próbuje wymusić przywrócenie własnej wartości za pomocą pięści. Często to jedyny mechanizm obronny, bo dostępny szybciej niż pomysł na ripostę i w przypadku wygranej równie szybko ustalający hierarchię. No tak – ktoś westchnie – dzieci potrafią być okrutne. Nie, dorośli bywają dużo bardziej okrutni, tyle że swoje okrucieństwo ubierają w sarkazm, ironię i cynizm. O ile jednak już w wypadku dorosłych wymuszanie przywrócenia wartości po złośliwym poniżeniu na oczach zewnętrznych obserwatorów za pomocą pięści sprawdza się w mało refleksyjnych zbiorowościach: w gangach, plemiennych subkulturach czy w koszarach, o tyle firmach IT, bankach czy urzędach raczej kończy karierę w danej organizacji. A przecież we wszystkich tym miejscach pojawiają się podobne scenariusze – są obserwatorzy spragnieni dowcipu, jest kat, który na upatrzonej ofierze nie zostawia suchej nitki, no i w końcu ofiara, której zranieniem raczej nikt się nie przejmuje, A co najwyżej po całej akcji poklepie po plecach z westchnieniem „no chyba wiesz, że to żarty, a że akurat na ciebie trafiło, no cóż, takie życie”. Problem wówczas pojawia się na linii odporności ofiary i jej zdolności, by czasem pojawić się również w roli kata wyrównującego rachunki. Jeśli takich odporności i umiejętności nie wystarcza, to stąd już tylko krok do pojawienia się tendencji, w której dana osoba jest częściej ofiarą niż katem, lub w ogóle jest wyłącznie ofiarą, a cała społeczność przyzwyczaja się do takiego interakcyjnego układu, w którym ktoś staje się łatwym celem. „Przecież to tylko żarty” – mówi szef do Zdziśka – kiedy ten zaczyna osiągać coraz to gorsze wyniki, bo nie jest w stanie już łączyć swojej obecności w danej firmie choć z najmniejszą formą satysfakcji – „Nie wiedziałem że jesteś taki wrażliwy. No dobra, poproszę ich by się z ciebie przestali śmiać”. Następnie szef przekazuje grupie, że mają już nie dokuczać Zdziśkowi, bo „wiecie, on jest miękki i sobie z tym nie radzi”, czym jeszcze bardziej pogrąża Zdziśka, bo od tego momentu do interakcji ze Zdziśkiem w danym zespole wkrada się pogarda.

Wyjdźmy jednak z sali konferencyjnej czy boksów open office i przenieśmy się do prywatnego życia i naszych najbliższych relacji. Czy aby na pewno jesteśmy tam wolni od złośliwości, ironii i dokuczania sobie nawzajem pod przykrywką ciętego poczucia humoru? Czy w rodzinie, małżeństwie, czy naszych bliskich przyjacielskich relacjach sobie nie dokuczamy? Oczywiście że to robimy i to z wielu powodów. Żeby nie było zbyt sztywno, żeby złapać trochę zdrowego dystansu pomiędzy aktami ociekającego lukrem migdalenia się, żeby przekazać komuś coś, co bez dowcipu było by dużo trudniejsze do przełknięcia, albo na co bez dowcipu nie mielibyśmy odwagi się zdobyć. Czasem złośliwa uwaga motywowana jest troską o dokonanie właściwej zmiany i pozbycia się destrukcyjnych zachowań. Problem w tym i prawdziwa ironia – jak uznaje dr. Solomon – że w naszych relacjach dowcipne dokuczanie może zarówno „wzmocnić połączenie, jak i je zerwać”. A rozwiązanie tego problemu leży nie tyle w intencji takich zachowań, ale w realnym wpływie jaki na konkretną osobę wywierają. W tym, czy ten wpływ jest rzeczywistym wzmocnieniem zmiany, przynosi rozluźnienie napięcia, czy zdrowy dystans, czy też z miesiąca na miesiąc w coraz większym stopniu obniża poziom czyjegoś poczucia własnej wartości, obiera dobre samopoczucie czy po prostu coraz mocniej rani. Bo przecież można kogoś dobić za pomocą nie jednego głębokiego dźgnięcia, ale zadając mu tysiące małych ukłuć, tyle że w tym drugim przypadku proces trwa dużo dłużej i raczej na pewno dużo bardziej boli. Kluczem jest więc zgodność zamiaru z finalnym wpływem, który w efekcie tego zamiaru się pojawia. Jeśli dostrzegamy różnicę i to zarówno kiedy znajdujemy się w roli ofiary, jaki również kiedy jesteśmy tym, który wymierza złośliwe ciosy, to powinna nam się zapalić w głowie ostrzegawcza czerwona lampka, że to nie tędy droga. Zresztą do oceny tego mechanizmu wystarczają cztery konfiguracyjne możliwości. W pierwszej zamiar stojący za dowcipną dokuczającą uwagą jest pozytywny, a jej poczynienie finalnie wywiera pozytywny wpływ. To najbardziej zdrowa sytuacja, bo realizowany jest pozytywny cel, na którym obydwie strony korzystają. W drugiej zamiar jest pozytywny, ale w efekcie otrzymujemy negatywny wpływ. To sytuacja, w której kat kieruje się czymś pozytywnym, jednak jego działanie przynosi odwrotny do zamierzonego skutek. Wówczas ofiara ma prawo do protestu, a jeśli to nie działa, to możemy się spodziewać, że prędzej czy później będzie chciała zerwać relację. W takim przypadku – jeśli kat jest zdolny do poczynienia uczciwej obserwacji, w której odkrywa, że jego pozytywne intencje przynoszą negatywne skutki – staje się to dla niego ostrzeżeniem, że należy natychmiast zrezygnować z takiej interakcyjnej strategii. Trzecia konfiguracyjna możliwość jest najrzadsza – to sytuacja, w której negatywna intencja stojąca za dokuczliwym dowcipem przynosi pozytywny skutek. A najrzadsza dlatego, że pojawia się wyłącznie w sytuacji, w której ofiara znajduje się na dużo wyższym poziomie świadomości od kata, co pozwala jej na podjęcie decyzji, które dla kata mogą wydawać się niezrozumiałe czy irracjonalne. Innymi słowy – kat siedzi odurzony tym co zaszło, mruga oczkami i nie wie o co chodzi, bo ofiara dokonała właśnie ważnych dla siebie wyborów, bez nawet chwili zastanowienia czy katu się to spodoba. W ten sposób zrywane są relacje, dokonuje się zmiany pracy, czy wprowadza nowe interakcyjne kontraktowanie na własnych zasadach, które często odwracają relacyjny porządek – ten, kto był uznawany za słabszego staje się silniejszy i zaczyna pewnie kroczyć własną drogą. Czwarta konfiguracja określa sytuację w której intencja oraz wpływ są negatywne. Warto się jej przyjrzeć przez chwilę, bo jej zrozumienie, może nas w porę uchronić przed toksycznym wpływem, pod którym możemy się nieświadomie znajdować. Ten efekt wykazały badania, którymi kierował włoski lekarz i terapeuta Alberto Dionigi, których wyniki zostały opublikowane w czerwcu 2022 r. W badaniach tych udowodniono, że przedstawiciele zaburzeń osobowości spod znaku tzw. ciemnej triady, czyli osoby o zachowaniach narcystycznych, makiawelicznych oraz psychopatycznych często posługują się konkretnymi technikami z obszaru mrocznych stylów humoru, czyli kpinami, czy ośmieszaniem by za ich pomocą realizować swoje konkretne cele. A zatem w tych wypadkach dochodzi do gnębienia ofiary, który to proces jest silną strategią deprecjonującą, za której stosowaniem kryje się konkretny cel, co dość szczegółowo opisałem w książce „Psychopata.” Tym celem może być na przykład pozbycie się konkurenta do awansu, zdobycie władzy czy wymuszenie jakiegoś rodzaju korzyści lub uniknięcie konsekwencji swoich czynów czy decyzji. Wg. badaczy najlżejszymi przypadkami są tutaj zazwyczaj narcyzi, których poczucie humoru jest najczęściej obliczone na poprawę własnej reputacji, czy zbudowanie pozycji w oczach innych. Jednak już makiawelistyczni manipulatorzy używają ciętego humoru, docinków i złośliwości głównie w celach manipulowania innymi, a psychopaci by obniżyć czyjś status, co pozwala wywołać w otoczeniu wrażenie, że uczucia tych poniżanych innych mają mniejsze znaczenie, co z kolei pozwala na dużą większą bezkarność w ich szykanowaniu i umożliwia zdobycie najczęstszych psychopatycznych celów, jak większa władza czy uniknięcie odpowiedzialności. 

Podsumowując – cięte, złośliwe i jednocześnie dowcipne uwagi nie zawsze są wyłącznie dobre czy wyłącznie złe. Decydująca w ich ocenie jest konfiguracja pary negatywne – pozytywne w układzie intencji oraz wpływu. I to nie tylko do ofiary czy kata należy ta ocena, ale często przede wszystkim do obserwujących soczystą interakcję zewnętrznych obserwatorów. A mówiąc inaczej to od twojej uczciwej oceny zależy to, czy i w jaki sposób powinieneś zareagować w takich sytuacjach.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/loving-bravely/201906/can-t-you-take-joke-what-do-when-teasing-hurts

https://doi.org/10.1016/j.paid.2022.111766

#258 Ucieczka w zaprzeczenie

Ucieczka w zaprzeczenie

Zacznijmy od przykładu: oto Zosią i Edek. Małżeństwo od ładnych kilku lat, w którym niestety Edek nie zawsze gra fair. A mówiąc wprost Edek nie uznaje, że Zosi należy się tyle samo co jemu. I dotyczy to nie tylko finansów, kiedy Edek nie ma problemu z wydawaniem kasy na siebie, a przypadku potrzeb Zosi potrafi liczyć najmniejszy grosik i wypowiadać swoją ulubioną mantrę: „ale po co ci to, przecież te twoje buty jeszcze nie wyglądają najgorzej”. Edek uważa, że należy mu się również więcej wolności i przywilejów. Na przykład wtedy kiedy dostawia się do koleżanek Zosi na zakrapianych przyjęciach, lub kiedy tak organizuje rodzinne życie, by nie musieć się mierzyć z najmniejszymi domowymi obowiązkami, podczas gdy Zosią zaiwania przy domu jak mały samochodzik. Kiedy patrzymy na to małżeństwo z pozycji bezstronnego obserwatora nie da się uniknąć wrażenia, że coś tu grubo jest nie tak i że ta relacja nie ma raczej szans na przetrwanie, bo przecież w takiej konfiguracji nikt długo nie wytrzyma, więc pozostaje tylko trochę poczekać, bo Zosia pewnie rzuci Edka w diabły. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Ten związek trwa i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się w nim zmienić czy też by miał się zakończyć. A dzieje się tak, bo Zosia wydaje się nie dostrzegać tych wszystkich niesprawiedliwości. Zachowuje się tak, jakby ich nie było. 

Przykład drugi: Roman prowadzi biznes, który powoli jest dożynany przez rosnące ceny mediów, półproduktów, paliwa oraz najprzeróżniejszych danin. Zyski wypracowywane w poprzednich latach ledwo spinały koszty i raty kredytów, podczas gdy ostatnio trzeba się już ratować sprzedażą zgromadzonych wcześniej i mniej używanych maszyn i rezygnacją z nawet najmniejszych inwestycji. Tymczasem Romek wbrew temu co usiłują mu podpowiedzieć rodzina i przyjaciele wciąż szuka możliwości kredytowania swojego biznesu. W ocenie życzliwych, najbliższych mu osób zaczyna się zachowywać coraz mniej racjonalnie, jakby nie dostrzegając tego, że swoim działaniem jedynie powoduje, że zobowiązania z miesiąca na miesiąc wyłącznie rosną i ktoś kiedyś będzie je musiał spłacić. 

Przykład trzeci: oto Bożena od lat zmagająca się ze sporą, powiększającą się z roku na rok otyłością. Jeszcze nie ma trzydziestki, a wspięcie się po schodach na drugie piętro już jest dla niej sporym wyzwaniem i wymaga kilku przerw na złapanie oddechu. Przymuszona przez rodziców poddała się badaniom, których wynik raczej rozwiał wszelkie wątpliwości – za jej otyłość nie jest odpowiedzialna żadna choroba, czy dysfunkcja na poziomie hormonalnym, ale wyłącznie styl życia – zła dieta i totalny brak ochoty na najmniejszą aktywności fizyczną. Rodzice i znajomi w sumie ucieszyli się z tych badań, bo przecież teraz przed Bożeną na stole leży niezbity dowód na to, że nie ma co się posiłkować dowolnymi wymówkami tylko zacząć zmieniać nawyki żywieniowe i coś ze sobą zrobić. Jednak Bożena zamawia drugą już dzisiaj dużą pizzę i litrową colę, po czym zanurza się w internetowym poszukiwaniu jakiegoś sprytnego przepisu na przepyszne cynamonowe ciasteczka. Co łączy powyższe przypadki. Otóż mechanizm zaprzeczenia, który znamy z badań Anny Freud, córki słynnego guru psychoanalizy. Wykazała ona, że zaprzeczenie pojawia się jako mechanizm obronny w sytuacji, w której dana jednostka nie jest gotowa do zmierzenia się z dyskomfortem ego doświadczającym niepokojących myśli czy uczuć. Żeby więc ochronić ego przed nieuchronną konfrontacją z niechcianymi doświadczeniami uruchamiane jest odrzucanie tych aspektów rzeczywistości, które mogłyby wywołać niepożądane uczucie psychicznego dyskomfortu. Co więcej, Anna Freud utrzymywała, że mechanizm zaprzeczenia jest strategią nieświadomą, co oznacza, że pojawia się jako reakcja mając miejsce poza świadomością obserwowanej osoby, której celem jest ochrona czyli zabezpieczenie przed świadomością. Bo ból wynikający z potrzeby konfrontacji z niewygodną prawdą stał by się tym większy, im bardziej niewygodna prawda została by uświadomiona. Zatem w tym wypadku poziom nieświadomości ma zabezpieczyć świadomość. Oczywiście od czasu zachwytu świata nad psychoanalizą minęło ponad sto dwadzieścia lat, bo przecież słynne dzieło Freuda i Bayera „Studia nad histerią” ukazało się w 1895 roku. W tym czasie świat zdąrzył już z tego zachwytu ochłonąć i zrewidować co bardziej szalone freudowskie idee, ale mechanizm zaprzeczania – czy będziemy się bardziej czy mniej babrać w aspektach jego świadomości lub nieświadomości – wciąż pozostaje raczej niekwestionowanym i niestety dość powszechnym mechanizmem obronnym. Najprawdopodobniej jego fundamenty powstają w naszym dzieciństwie, kiedy z jednej strony nie dysponujemy odpowiednio wypracowaną odpornością by zmierzyć się z rzeczami, których nie chcemy zaakceptować, więc wybieramy łatwiejsze rozwiązanie, w którym uznajemy, że to czego nie chcemy po prostu nie istnieje. Problem jednak w tym, że ta dziecięca strategia i owszem chroni poziom samopoczucia i zabezpiecza ego przed bolesnym zderzeniem z rzeczywistością, ale już w przypadku dorosłej osoby zaczyna stanowić spory problem, w którym dochodzi do zamienienia miejscami prawdziwej i potrzebnej ochrony z jej iluzją. Można to zilustrować prostym przykładem – wyobraź sobie, że właśnie spacerujesz przez park i nagle widzisz, jak na alejce przed tobą na razie jeszcze w znacznej odległości stoi i co chwilę groźnie pomrukuje pokaźny tygrys. „Tygrys w parku” – myślisz sobie – „Skąd tu do cholery tygrys? Nie, to na pewno nie jest to, co widzę. Takie omamy to z przepracowania pewnie się biorą, albo z życiowego stresu.” Ale z każdym twoim krokiem dystans pomiędzy tobą a tygrysem konsekwentnie się zmniejsza. Z pozycji bezstronnego obserwatora zmierzasz w przepaść, bo przecież jedynym rozsądnym wyjściem jest zmienić kierunek i ruszyć w taką stronę, by jak najszybciej zwiększyć dystans pomiędzy tobą i zagrożeniem. Wydaje się, że to jedyny sposób na ochronę. Jednak postronny obserwator nie bierze pod uwagę tego, że tym masz inny mechanizm obronny, który polega na zaprzeczaniu istnienia tygrysa. Przecież sama myśl, że istnieje tygrys jest na tyle dyskomfortowa i nieprzyjemna, że po co się samemu nią biczować. Dużo łatwiej jest pomyśleć, że tygrys nie istnieje, niż przedsięwziąć skuteczne działanie by się przed nich ochronić. W ten sposób zaprzeczenie konieczności konfrontacji staje się mechanizmem zastępującym strach przed rzeczywistą konfrontacją. Tyle, że tygrys tam jest i nie zamierza się usunąć z drogi. A ponieważ bezczelnie leziesz na jego terytorium w jego tygrysiej perspektywie zdaje się, że właśnie rozwiązujesz mu problem ze zorganizowaniem sobie dzisiejszej kolacji. 

W ten sposób, wypracowana najprawdopodobniej w dzieciństwie strategia ochrony staje się jej przeciwnością, pchającą nas nieuchronnie w coraz to bardziej mroczną otchłań pogorszenia naszej sytuacji, bo jednocześnie z każdym kolejnym dniem stosowania takiej pseudoochronnej strategii szanse na rzeczywistą ochronę stają się coraz to mniejsze. Zosia w swoim związku z Edkiem będzie coraz to bardziej wykorzystywana w myślą zasady stosowanej przez wielu psychopatów, w której każde zaniechanie reakcji na wykorzystywanie staje się jednocześnie przepustką do zwiększenia bezczelności w wykorzystywaniu. A to oznacza, że Zosi będzie coraz trudniej walczyć o swoje, tym samym zacznie się borykać z coraz większą utratą szacunku. I to nie tylko Edka do niej, ale też jej szacunku do samej siebie. Taka relacja prędzej czy później stanie się wyniszczającym koszmarem, za który rachunek wystawi nam własne zdrowie. Romek w końcu nie będzie w stanie dalej robić dobrej miny do złej gry i zaliczy bankructwo pozostając z potężnymi długami, na których spłatę może nie starczyć mu życia. Bożena w najlepszym wypadku utknie bez możliwości ruchu w swoim pokoju w otoczeniu pysznych cynamonowych babeczek, a w najgorszym wypadku doświadczy kaskadowej rozsypki zdrowia, kiedy przeciążony organizm odmówi normalnego funkcjonowania. 

Zaprzeczenie przynosi bowiem jedynie chwilową ulgę i tymczasowe rozwiązanie chroniące nas przed tym, z czym nie chcemy się mierzyć. W rzeczywistości zamiast być skutecznym mechanizmem ochronym, jest mechanizmem autodestrukcyjnym, w którym sami siebie podajemy wygłodniałemu tygrysowi na tacy. Problem w tym, że w tym mechanizmie przychodzi w końcu moment, który jest dużo bardziej bolesny od tej początkowej konfrontacji, której staramy się uniknąć. To moment, w którym już się nie da zaprzeczyć temu co się dzieje. W którym zaprzeczenie przestaje już działać. Ale to jednocześnie moment, w którym skutki tego, na co pozwoliliśmy zazwyczaj nie są już odwracalne. Kiedy obserwujemy mechanizm zaprzeczenia na indywidualnych przypadkach ludzi, którzy zmierzają do auto zagłady jak przysłowiowa ćma do świecy wydaje nam się jasne gdzie i na jakim etapie został popełniony błąd i nie możemy się nadziwić, jakiego wstrząsu ludziom potrzeba by przejrzeli wreszcie na oczy. Problem w tym, że kiedy jesteśmy uczestnikami kolektywnego zaprzeczenia już tak precyzyjnie tego nie widzimy. Czyż nie jesteśmy właśnie świadkami mechanizmu zbiorowego zaprzeczenia i to niezależnie od tego, czy dotyczy zmian klimatycznych, groźby gospodarczego i finansowego upadku systemu, pogorszenia jakości życia, czy rosnącego nieradzenia sobie z wyzwaniami rzeczywistości obserwowanego w młodszym pokoleniu. I nie chodzi tu o to, który z tych tygrysów ma większe zębiska, czy który na myśl o konfrontacji z nami bardziej kompulsywnie się oblizuje. Chodzi o iluzję obrony, którą wciąż przede wszystkim na zbiorowym poziomie serwujemy sami sobie zaprzeczając, że to co się dzieje właśnie się dzieje. 

Pozdrawiam

#259 Wypalenie społeczne

Wypalenie społeczne

„Polej, bo trzeźwiejemy – mówi Kazik do Zdziśka – bawić się trzeba krótko ale intensywnie”. „Ostatni dzień tygodniowych wakacji nad morzem – wzdycha Zdzisiek – a ja się czuję bardziej zmęczony niż jak tu przyjechaliśmy” „Nie marudź – Kazik już prawie wrzeszczy do zdziśkowego ucha, żeby zagłuszyć hałas pobliskiej dyskoteki – zaraz rozpalimy grila, jak tylko przestane padać. I nic się nie martw – odpoczniesz sobie w pracy”. Zdzisiek patrzy na szwagra i dochodzi do smutnej konstatacji, że zaraz po powrocie trzeba będzie wykombinować jakieś L-4, albo przynajmniej na kilka dni przenieść się na zdalną, bo jest nie tylko coraz bardziej zmęczony, ale też zaczyna być rozdrażniony i poirytowany. Czym – no właśnie nie wiadomo do końca, ale wychodzi mu na to, że chyba w ogóle ludźmi.” 

O ile dość dobrze obił nam się o uszy termin „wypalenie zawodowe”, o tyle raczej nie uświadamiamy sobie istnienia zjawiska o podobnej nazwie, którego efekty zataczają o wiele większe kręgi niż tylko nasza życiowa aktywność zawodowa. To wypalenie społeczne, zwane w niektórych źródłach społecznym wyczerpaniem. Problem w tym, że wypalenie zawodowe jest przedmiotem wielu badań, prowadzi się szkolenia i kursy pomagające nam go uniknąć czy sobie z nim poradzić kiedy już nas dopadnie. Możemy więc zawsze sięgnąć do dość szerokiej literatury tematycznej, do czego w dużej mierze pomocny będzie wujek Google. Jednak już w przypadku wypalenia społecznego nie dysponujemy tak szeroką bazą wiedzy. I to nie dlatego, że samo zjawisko jest nowe czy też dopiero raczkuje, ale dlatego, że jak do tej pory nie spotkało się z odpowiednio dużym zainteresowaniem badaczy – a przynajmniej nie u nas. W każdym razie obecnie na całym świecie odnotowuje się coraz częstsze przypadki ludzi, którzy – powiedzmy to brutalnie – mają po prostu dosyć innych ludzi. Albo mówiąc bardziej delikatnie stają się nieadekwatnie zmęczeni w efekcie interakcji społecznych, co powoduje szereg reakcji – takich jak unikanie, wycofanie i towarzyszących im uczuć rosnącego niepokoju, stresu, irytacji i przytłoczenia. Jedną z tez przewijającą się u naukowych komentatorów nasilania się tego zjawiska jest to, że obecne wypalenie społeczne zostało dodatkowo wzmocnione przez niedawny efekt przymusowej izolacji wywołanej społeczną reakcją na pandemię. Jednym zaś z filarów przyśpieszenia wypalenia społecznego, które obserwowane jest obecnie ma być efekt nazwany już w latach osiemdziesiątych przez rumuńskiego autora Constantina Toiu, „efektem wypuszczenia z internatu”. Toiu opisał sytuację, w której mamy grupę młodzieńców zamieszkujacych internat o dość surowych regułach. Kiedy przychodzi koniec roku szkolnego i wreszcie bohaterowie tej opowieści ruszają w miasto, to będąc niejako spuszczeni z odbierającej wolność smyczy najprawdopodobniej na tymże mieście nabroją dużo bardziej, niż w sytuacji, w której w ich internacie nie było by tak surowych zasad izolowania ich od reszty społeczeństwa. Chłopaki więc robią burdę w miejscowej knajpie, po czym lądują w areszcie. Podobny efekt znamy również z przed dwóch czy trzech dekad, kiedy to rezerwiści pod odbyciu zasadniczej służby wojskowej wracali do domu. Sam widok zawieszonych na plecach kolorowych chust z daleka informował okoliczną ludność, że raczej na ulicę tego wieczoru nie ma co wychodzić. Psycholog kliniczny, dr Armelia Aldao, praktykująca i publikująca w Nowym Jorku wskazuje, że restrykcje pandemiczne były dla społeczeństwa takim właśnie reżimem, który uwolniony stał się motywatorem do zwiększonej intensywności interakcji społecznych, co wyłącznie przyspieszyło efekt wypalenia społecznego. Żeby wyjaśnić ten interakcyjny fenomen Aldao sięga do teorii zmniejszających się zwrotów, do której wyjaśnienia posłużymy się przykładem… pysznych słodziutkich ciasteczek. Przypomnijmy zatem sobie z naszego życia jakiś ciasteczkowy przysmak. To może być ulubione ciasto babci, lub coś czego mogliśmy spróbować okazjonalnie i na co bardzo czekaliśmy. Ja pamiętam, że w dzieciństwie jednym z obiektów takiego pożądania był dla mnie tort makowy. Niech więc nam posłuży za przykład. Bierzemy się za pierwszy kawałek tortu i czujemy jak ten absolutnie niebiański smak rozpływa się po naszym podniebieniu. Co więcej, uczta ta trwa z każdym kolejnym kęsem, aż w końcu kawałek ciasta znika z talerzyka. W tej sytuacji uznajemy, że zwrot był na poziomie dziesięciu punktów na dziesięć, czyli po prostu ciastko było tak samo pyszne jak je sobie wyobrażaliśmy. No więc na co tu czekać, skoro nikt nie protestuje, a może nawet nie widzi. Bierzemy się więc za kolejny kawałek tortu. Jest tak samo pyszny jak poprzedni, ale utracił już swą nowość doznań, więc i owszem jesteśmy kontenci, a doświadczony raj i wciąż jest rajem ale na ciut niższym poziomie. Rozglądamy jednak się czy nikt nie widzi i łapiemy trzeci kawałek. Kiedy go konsumujemy już zaczynamy dostrzegać na czym polega idea malejącego zwrotu, bo z każdym kolejnym kęsem zaczynamy czuć, że może jednak trochę przesadzamy i możliwe, że trzeba będzie jutro w naszym dniu – tu posłużmy się przykładem z pracy – wykombinować jakieś L-4 czy robotę zdalną. W ten sposób jeśli nasza silna wola przegrywa z łakomstwem z każdym kolejnym kawałkiem ciasta nasza przyjemność z jego pochłaniania zaczyna maleć przy jednoczesnym wzroście odczuwanego dyskomfortu. Wiem, że są tacy, którzy są w stanie wciągnąć cały tort i zagryźć śledziem, ale pozostańmy przy populacyjnej średniej. A w niej im więcej zjemy takiego tortu tym będzie rosło prawdopodobieństwo, że po jego zjedzeniu zaczniemy się gorzej czuć. Tutaj na chwilę przerwijmy eksperyment z tortem i przyjrzyjmy się badaniom przeprowadzonym na uniwersytecie w Helsinkach, w których badano zarówno introwertyków, jak i ekstrawertyków, gdzie okazało się że w obydwu tych grupach u większości badanych zmęczenie społeczne wystąpiło już po trzygodzinnej interakcji z innymi osobami. Tyle, że efekt tego zmęczenia pojawiał się dopiero po jakimś czasie od ustania interakcji ale jeszcze tego samego dnia. Co dowodzi, że efekt zmęczenia społecznego działa na nas z opóźnieniem. Kiedy oddajemy się jakiejś społecznej aktywności w otoczeniu innych ludzi, to wystarczą trzy godziny, by większość z nas jeszcze tego samego dnia poczuła spore zmęczenie. Czego w trakcie trwania interakcji z innymi nie jesteśmy świadomi. Dokładnie tak samo jest z jedzeniem ciastka z naszego eksperymentu. Jeśli później spytalibyśmy samych siebie o ile kawałków zjedliśmy za dużo, to im dalej od końca konsumpcji tym podamy większą liczbę ciastek. W trakcie jedzenia większość z nas decydując się na drugie ciastko nie jest w stanie przewidzieć, że w dwie godziny później uznamy to drugie już na niespecjalnie potrzebne, bo pierwsze wystarczyło by w zupełności. Teraz nałóżmy na siebie te trzy efekty – opóźnione zmęczenie po intensywnych interakcjach społecznych, efekt „wypuszczenia z internatu” oraz efekt pochodzący z zasady malejących zwrotów. Otrzymamy w ten sposób mieszankę wybuchową, w której okresowy brak dostępu do tortu powoduje, że kiedy ten dostęp jest już możliwy to próbując nadrobić stratę zachłystujemy się obecnymi możliwościami jednocześnie w trakcie konkretnych interakcji nie będąc świadomymi przekroczenia pułapu malejących zwrotów i tego, że w konsekwencji zwielokrotnimy prawdopodobieństwo wystąpienia wypalenia społecznego. I to zjawisko jest obecnie na świecie obserwowane coraz częściej. Czy tak jest i u nas? By odpowiedzieć na to pytanie nie trzeba rozglądać się po znajomych – wystarczy pod tym kątem zaobserwować samego siebie i odpowiedzieć sobie, czy obecnie po interakcjach społecznych, po kontaktach z innymi ludźmi nie czuję większego zmęczenia, irytacji, niepokoju czy stresu niż kiedyś? Albo czy wspomniane emocjonalne efekty nie pojawiają się we mnie szybciej i czy nie są nieco nieadekwatne do ich źródeł. Przecież Kazik zawsze był taki sam, a jego ulubiona mantra „poje bo trzeźwiejemy” towarzyszyła mu odkąd pamiętam, jednak teraz wydaje mi się to dużo bardziej wkurzające i osłabiające. Geraldine Orientas, autorka serwisu PsychCentral podaje listę najwcześniejszych oznak, mogących świadczyć o tym, że w naszym życiu zbliża się wypalenie społeczne i na górze tej listy umieszcza kłopoty ze snem, które są pierwszą ostrzegawczą lampką i jej znaczenia nie powinniśmy pomijać. W dalszej kolejności pojawia się poczucie nadmiernej reaktywności, niedostatek energetyczny i coraz częściej obecne oraz trwające dłużej spadki dobrego samopoczucia. Kiedy zaś wypalenie społeczne wchodzi w fazę stałego towarzysza naszego życia wraz z nim w systemie pojawiają się uczucie bezradności i beznadziei, trwały stres, spadek motywacji do robienia czegokolwiek, efekt wycofania się i pierwsze oznaki nadchodzącej depresji. Jakie jest wyjście kiedy zaobserwujemy u siebie powyższe efekty pojedynczo lub występujące wspólnie? Tutaj najczęściej popełnianym błędem jest całkowite odcięcie interakcji społecznych. To tak, jakbyśmy sobie w ogóle odmówili spróbowania czasem makowego tortu, czy sami siebie uwięzili z powrotem w rygorystycznym internacie. W ten sposób jedynie wzmocnimy mechanizm spuszczenia ze smyczy, który pojawi się prędzej czy później jako niechybna reakcja stłamszonych możliwości. Zacznie się huśtawka ze skrajności w skrajność, która sama w sobie stanie się jeszcze bardziej dla nas destrukcyjna. Kluczem nie jest całkowite odstawienie ciastek, ale takie z nich korzystanie, by utrzymywać pod kontrolą zdrowy poziom cukru zabezpieczając się w ten sposób przed najprzeróżniejszymi choróbskami wynikającymi z jego przekraczania. W kontekście społecznym działa ta sama zasada – tylko ty wiesz jaki poziom społecznych interakcji, jaka ich intensywność czy częstotliwość jest dla ciebie optymalna i zdrowa. W jakich społecznych aktywnościach i z kim się najlepiej czujesz. Jeśli twoje osobiste normy są na przykład przekraczane w twoim życiu zawodowym, to nie masz specjalnie innego wyjścia – albo trzeba będzie pomyśleć o zmianie pracy, albo w taki sposób wyregulować społeczną aktywność prywatną, by za jej pomocą stworzyć dla siebie możliwie najlepszą profilaktykę, przeciwko społecznemu wypaleniu. I niestety zacząć należy już teraz. Pozdrawiam

https://psychcentral.com/blog/social-exhaustion-avoiding-introvert-burnout#signs

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/abs/10.1111/jopy.12264

https://www.psychologytoday.com/us/blog/sweet-emotion/202207/are-you-dealing-social-burnout

#260 Niepokój o lęk

Niepokój o lęk

Zacznijmy od prostego eksperymentu: spróbuj przypomnieć sobie siebie z przed 10 lat, by porównać dwa poniedziałkowe poranki. Początek dnia, który był twoim udziałem w ostatni poniedziałek oraz początek dnia w jakiś standardowy poniedziałek sprzed dziesięciu laty. Następnie spróbuj ocenić ile czasu od momentu przebudzenia w tych dwóch poniedziałkach upłynęło do pierwszego bodźca, który jest lub może być źródłem uczucia niepokoju. Tym bodźcem może być jąkaś przeczytana w internecie treść, jakiś fragment wypowiedzi w porannych telewizyjnych newsach, czy rozmowa na konkretny temat. Cokolwiek co rejestrujesz o poranku i co ma potencjał wywołania w tobie niepokoju. Czy odkryłeś albo odkryłaś, że pierwsze niepokojące bodźce dnia pojawiają się obecnie o wiele wcześniej niż przed laty? Że strumień zewnętrznych stymulatorów wydaje się być dużo gęstszy i bardziej intensywny niż kiedyś? To w sumie żadne odkrycie, bo przecież to co się wokół nas dzieje nie wróży niczego dobrego. Kiedy wsłuchać się w docierający do nas każdego dnia strumień informacji można uznać, że w najgorszym razie mamy mocno przerąbane, a w najlepszym jako ludzkość wyginiemy. Dlaczego najlepszym? Bo wówczas planeta sobie od nas odpocznie, a my wreszcie będziemy mieli święty spokój. Zanim to jednak nastąpi trudno się więc dziwić, że się niepokoimy. Co więcej podlegamy dużo bardziej destrukcyjnemu zjawisku, z którym sobie coraz gorzej radzimy i którego zdajemy się nie dostrzegać – otóż coraz częściej zaczynamy się niepokoić tym, że się niepokoimy. To tak, jakbyśmy tonąc we wciągającym grzęzawisku dokładali sobie obciążników powodujących, że złowroga kipiel zaczyna nas wciągać jeszcze szybciej. Dr Michael Stein, psycholog kliniczny i specjalista od walki z lękiem wskazuje, że to zjawisko zaczyna się coraz bardziej nasilać, co widać na przykład po tym, że wyszukiwarki internetowe zaczynają rejestrować coraz więcej pytań o strategie walki z lękiem i niepokojem. Wielu ludzi obecnie zaczyna wykazywać rodzaj nadmiernej czujności na lęk, co powoduje że usiłują analizować swój niepokój by odkryć sposoby na jego opanowanie, przez co jedynie wzmacniają obecność niepokoju w ich życiu. Bo jak słusznie zauważa Stein, po wielu latach badań na lękiem problem polega na tym, że wysiłki i starania mające na celu kontrolować coś, nad czym nie ma się tak naprawdę kontroli jedynie pogarszają sprawę. Lęk nie działa bowiem w taki sposób, w jaki chcielibyśmy by działał. Lęk jest często automatyczną odpowiedzią systemu na zewnętrzne stymulatory, która pojawia się w nie możliwy do kontrolowania sposób. Kiedy zaś usiłujemy uniknąć jego odczuwania, niejako odłączyć system od mechanizmu jego powstawania to w dłuższej perspektywie jedynie zwiększamy lęk. Mówiąc inaczej – im bardziej niepokoi cię to że cię coraz częściej niepokoisz tym twój niepokój stanie się większy i zacznie się pojawiać jeszcze częściej niż do tej pory. Bo tak naprawdę na pojawianie się w tobie automatycznego lęku będącego reaktywnym mechanizmem uruchamianym nie tylko w każdy poniedziałkowy poranek, ale również w ciągu pozostałych dni po prostu nie masz wpływu. A przyśpieszenie i wzmożenie aktywności stymulatorów to stały element naszej medialnej rzeczywistości. Bo tam gdzie udaje się w odbiorcach wywołać lęk – nie ważne czy zasadny czy jedynie napompowany – zawsze jacyś medialni magnaci zbijają na tym kasę. Ostatnio, o czym donosi DailyMail, ukradkiem nagrano wypowiedz Charlie Chestera, jednego z technicznych dyrektorów CNN, który nie wiedząc że jest podsłuchiwany beztrosko wyznał, że po wydojeniu pandemii, stacja szykuje się do kolejnego dojenia – tym razem zmian klimatycznych, bo im więcej strachu tym większa oglądalność, a więc m. in. kasa z reklam. Kiedy więc w poniedziałkowy poranek słyszymy konkretne informacje i z automatu pojawia się w nas lęk, warto wiedzieć, że ktoś właśnie na tym efekcie pompuje sobie kabzę. I to zjawisko nie jest nowe, a czasy w których żyjemy pod względem siania lęku nie są tak silnym naszym pierwszym doświadczeniem. Dla przykładu w latach siedemdziesiątych media całego świata straszyły efektami kryzysu paliwowego z 1973 r. w taki sposób, że większość z ludzi uznała, że apokalipsa i powszechna zagłada ludzkości w ciągu kilku najbliższych lat jest właściwie pewna. Na fali tego społecznego strachu i przekonań powstał m. in. film Mad Max, który nie pokazuje postapokaliptycznego stanu świata za sto czy dwieście lat, ale opowiada o rzeczywistości, która miała mieć miejsce mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych. I wtedy ludzie również walczyli ze wzmożonym niepokojem, szukali strategii na jego pokonanie i również w tych poszukiwaniach przegrywali chcąc odzyskać kontrolę nad lękiem, której nie da się w ten sposób odzyskać. I wówczas również, w imię świętej medialnej instrukcji „if it bleeds, it leads”,  którą możemy współcześnie przetłumaczyć jako „musi krwawić, żeby żarło”, ktoś na tym procederze siania strachu zbijał majątek. 

Nie chodzi tu oczywiście o to, że nie ma się obecnie czego bać, bo jest dokładnie odwrotnie i powody do niepokoju naprawdę istnieją. Chodzi jedynie o to, by umieć oddzielić rzeczywiste zagrożenia od tych pompowanych w mediach, a te rzadko kiedy do siebie pasują. Jon Patric Hatcher – autor bestsellerowej książki o walce z niepokojem –  mówi wprost: i owszem żyjemy w coraz gorszym świecie, ale też żyjemy w coraz większej kulturze panikarstwa, w której szerzenie strachu i złych wiadomości stało się sposobem medialnego przekazu, w którym ze wszystkich stron jest sączony pesymizm i to w wysokiej rozdzielczości. Dodaje, że warto stale pamiętać, iż media głównego nurtu nie przedstawiają nam dokładnego obrazu rzeczywistości. A to w jaki sposób przedstawiają to co przedstawiają powoduje, że czujemy się coraz bardziej bezradni i zaczynamy tworzyć skróty poznawcze, w efekcie których postrzegamy swoje życie coraz mniej optymistycznie. W ten sposób powstaje nieustające poczucie chaosu i niepewności świata. Wprawdzie świadomość tego, że świat się nie pogarsza aż tak, jak jest nam to sprzedawane nie powoduje, że możemy odetchnąć z ulgą i uznać że nic złego się nie dzieje, ale pozwala nam dużo bardziej rozsądnie funkcjonować i racjonalnie przygotować się do realnych, a nie zmyślonych zagrożeń. I owszem żyjemy w nieprzewidywalnym świecie zarządzanym często przez delikatnie mówiąc mało kompetentnych ludzi, na planecie, która na tyle jest już nami zmęczona, że zaczyna się słusznie buntować karząc nam mocno zrewidować dotychczasowe przyzwyczajenia. Już samo to powoduje, że życie staje się coraz trudniejsze. Ale kiedy do tego wszystkiego dołożymy jeszcze sztuczne pompowanie lęku, zarówno przez zewnętrzne stymulatory, jak i przez nas samych kiedy niepokoimy się o własny lęk, to życie staje się jeszcze trudniejsze. Kiedy trudy życia generują w nas niepokój możemy zamiast się im z coraz większym strachem przyglądać po prostu zaakceptować, że w trudnych czasach ich towarzystwo jest czymś absolutnie naturalnym. Ten rodzaj akceptacji lęku jako nieodłącznego towarzysza życiowych zmagań nie musi nadawać mu siły i jednocześnie powodować, by racjonalny ogląd rzeczywistości zamieniał się w podejmowanie całej masy bezsensownych ruchów, których autorem jest panika a nie rozsądek. Poddając się narracji strachu rozsądek jest właśnie tym elementem układanki, który jest tracony w pierwszej kolejności. Kiedy nie ma rozsądku to nie ma jak wytworzyć się tak potrzebna w trudnych czasach elastyczność niezbędna do dostosowania się do nowych warunków. Gdy zaś system nie jest elastyczny tylko usztywniony strachem, to wówczas dużo łatwiej go złamać. Odczuwając niepokój i uznając, że jego pojawienie się jest naturalną reakcją systemu na to co się nam przydarza, uzyskujemy zdolność do odczytania pełnego pakietu informacji, które nasz niepokój ma nam do przekazania. Poddając się zwielokrotnieniu lęku przez własny niepokój tracimy tę zdolność, a stąd już tylko krok do wykonywania wielu zbędnych, pozbawiających nas energii i bezcelowych ruchów. Zdzisiek wyczytał w internetowym serwisie, że zimą będą blackouty, więc od trzech dni przeszukuje sieć zbierając informację o generatorach energii, jej magazynowaniu i innych cudach na kiju, na które wyda tysiące złotych, by móc w razie awarii prądu zasilić lodówkę przed cztery godziny. Antek wykupuje cukier jak szalony i robi przetwory na zimę i w swojej panice nie jest świadomy, że jak w pierwsze trzy miesiące zimy wraz z rodziną pod różnymi postaciami zje te piętrzące się w spiżarni kilkadziesiąt kilogramów cukru, to zaszkodzi sobie i swoim bliskim dużo bardziej niż cokolwiek innego, co tej zimy może się im przydarzyć. Tymczasem tę samą energię, którą właśnie trwoni Zdzisiek z Antkiem można by wykorzystać na dużo bardziej przydatne i rzeczywiście potrzebne ich rodzinom rzeczy, jak na przykład dywersyfikacja dochodów, czy taka zmiana stylu życia (w tym żywienia i nawyków) by dostosowanie się do zmieniających się warunków było jak najmniej dla wszystkich bolesne. 

Niepokój i zmartwienie są stałymi elementami naszego życia. Po prostu w ten sposób system reaguje na rzeczywistość, z którą przychodzi nam się mierzyć. Jednak kiedy zaczynamy je dodatkowo zasilać naszą atencją, pozwalając by stawały się w naszej codzienności dominujące tracimy sprawczość i odporność – dwa najważniejsze fundamenty przetrwania. Klucz tkwi w umiejętności zamiany systemu reakcji, na system odpowiedzi, czemu pompowana nadreaktywność raczej nie sprzyja. Sam niepokój w systemie jeszcze nie jest problemem. Staje się nim, kiedy zaczynamy go traktować jak problem.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/understanding-the-anxious-mind/202207/anxious-about-anxiety-itself-do-less-not-more

https://www.dailymail.co.uk/news/article-9467611/CNN-technical-director-makes-embarrassing-admission-getting-catfished-Tinder.html

https://www.psychologytoday.com/us/blog/state-anxiety/202207/despite-our-anxiety-the-world-isn-t-ending-yet

#261 Zakazany smutek

Zakazany smutek

„Nie powinieneś być taki smutny” mówi nauczycielka do małego Jasia „Co to za żałobna mina, jeszcze inni będą gotowi pomyśleć że w naszej szkole dzieje ci się niewiadomo jaka krzywda”. „Gdybyś ty kobieto wiedziała – myśli sobie Jasio, że od dwóch tygodni rozgrzewam Play Station do czerwoności, bo nie mogę przejść kolejnego poziomu w Snowrunnerze, to też by ci nie było do śmiechu”. „Żeby tu przetrwać – instruuje Jasia kumpel Kazio – musisz się nauczyć szczerzyć, bo ci facetka żyć nie da. Weź się chłopie rozejrzyj do okoła. Normalnie jak z teledysku Floydów, jedziemy bracie na taśmociągu do gigantycznej maszynki do mięsa z gębami w obowiązkową odwróconą podkówkę”.

„Ty Stefan” – zagaduje Grażyna – „coś taki smutny? Znowu się zgubiłeś w Snowrunnerze?” „Nie gap mi się na bebech – odpowiada zrezygnowany Stefan – który to cytat z serialu „Chłopaki z baraków” w tajnym kodzie komunikacyjnym ich związku oznacza, że dalsze drążenie kwestii i komentowanie nastroju jest raczej nie mile widziane.”

Negatywna walencja od zawsze stanowiła problem w otoczeniu jednostki i to zdaje się niezależnie od kultury i kondycji intelektualnej konkretnego środowiska. Nasz otoczenie po prostu nie radzi sobie z jej przejawami i usiłuje rzucać się nam na ratunek, czym oczywiście wyłącznie pogarsza sprawę. Żeby przyjrzeć się temu zjawisku i jego konsekwencjom bliżej najpierw musimy jednak wyjaśnić sam termin walencja i jego psychologiczny kontekst. Termin ten w swojej niemieckiej wersji „valenz” oznaczającej chemiczną „wartość”, a w językoznawstwie „związanie”, pojawił się już w 1935 r. w pracach genialnego amerykańskiego psychologa, profesora Kurta Lewina. Tak, tego samego od teorii pola sił, która jest do dzisiaj wykorzystywana w ocenie efektywności procesu zmiany – zarówno indywidualnej jednostki, jak i dokonywanej w danej grupie. Tutaj ciekawostka: Lewin urodził się w Mogilnie, gdzie spędził pierwsze piętnaście lat życia zanim jego rodzina wyemigrowała do Berlina. W każdym razie ten właśnie słynny Kurt Lewin zaproponował termin walencja, za pomocą wychylenia którego mierzony był nastrój. I tu przypomnijmy: nastrój to stan emocjonalny, który utrzymuje się w nas dłużej niż konkretna emocja oraz ma znacznie mniejszą intensywność i w odróżnieniu od emocji nie ma swojego konkretnego obiektu, który jest uznawany za bodziec (zewnętrzny lub wewnętrzny) wywołujący emocję i który również w przeciwieństwie do emocji nie jest motywatorem do nagłych zmian w zachowaniu, podejmowania jakich aktywności czy akcji. Często by wyjaśnić tę różnicę wskazuje się emocję złości, która ma swoją konkretną przyczynę i powoduje konkretne zachowania oraz stan rozzłoszczenia, który pojawia się bez konkretnej przyczyny, jest mniej intensywny niż złość, ale trwa samoistnie dłużej i w jego konsekwencji zwykle nie podejmujemy żadnych działań. Walencja zaś to termin za pomocą którego możemy scharakteryzować wektor nastroju, jako pozytywny lub negatywny. Zatem na przykład smutek to nastrój o walencji negatywnej, a dobre samopoczucie jest charakteryzowane jako nastrój o walencji pozytywnej. Teraz, kiedy już przypomnieliśmy sobie to rozróżnienie zwróćmy uwagę na pewien szczególny fakt, do którego na tyle przywykliśmy, że uznajemy go za społeczną normę: otóż nastroje o walencji negatywnej są piętnowane społecznie. To oznacza, że ludzie uznają, że zwrócenie komuś uwagi na to że jest właśnie w smutnym nastroju jest nie tylko czymś normalnym, ale wręcz koniecznym. Kiedy ludzie widzą pośród swoich bliskich osobę znajdującą się właśnie w walencji negatywnej uznają, że wręcz ich obowiązkiem jest coś z tym zrobić. To wówczas właśnie słyszymy „co się tak smucisz?”, „nie bądź smutny, bo przecież nie masz do tego powodu”, „przez ciebie wszyscy zaraz załapiemy deprechę!”. Tymczasem tego typu społeczny dyktat jest tak naprawdę dokładnie tak samo opresyjny, jak wytykanie komuś wyglądu, orientacji czy wyznawanej wiary. Stefan z początkowego przykładu stosując kultowy tekst z „Chłopaków z baraków” dokładnie wie co robi, bo tym samym wskazuje, że uwaga o konieczności zmiany nastroju, jest tak samo nie na miejscu, jak bezceremonialne wytknięcie komuś jakieś fizycznej anormatywnej cechy. W końcu gapienie się komuś na bebech, ma dokładnie tę samą charakterystykę braku taktu, jak gapienie się na diastemę, czy rozstępy, prawda? O ile jednak dorosły Stefan potrafi wypracować własny mechanizm obronny, to w przypadku małego Jasia strategia obrony wcale nie musi być tak samo skuteczna. A dzieje się tak dlatego, ponieważ otoczenie społeczne małego Jasia chcąc wymusić na nim zmianę polaryzacji walencji najczęściej używa zwrotów „powinieneś” lub „nie powinieneś”, co z czasem zaimportuje do systemu poczucie winy. Jasiu zacznie się po prostu czuć winny ilekroć w jego emocjonalnym systemie pojawią się nastroje o walencji negatywnej, co spowoduje, że zacznie koncentrować na tych epizodach niewłaściwie skorelowaną uwagę uznając, że kiedy jest smutny, to coś z nim jest nie tak, nie spełnia oczekiwań otoczenia, a zatem jest gorszy. Taka strategia widzenia samego siebie w końcu przerodzi się w poczucie obcości, i spowoduje, że każdy epizod smutku będzie się wiązał z powstaniem jednocześnie silnego dyskomfortowego napięcia, dążącego do rozładowania. By sobie z nim jakoś poradzić, Jasio – jak większość osób, które w późniejszym życiu zetkną się z przedsionkiem depresji – najprawdopodobniej użyje strategii sztucznej ekspozycji spod znaku „wszystko jest ok” by nie narażać się na ingerencje otoczenia, co jedynie zwielokrotni intensywność i częstotliwość epizodów smutku. Bo usiłując z nimi walczyć, jedynie nadajemy im siły. A to najgorsza strategia z możliwych, w której podpadamy w coraz częstsze stany smutku i przygnębienia wśród coraz głośniejszych okrzyków „nie powinieneś być smutny” ludzi wokół nas. 

Tymczasem walencja – czyli wymienne stany negatywnych i pozytywnych nastrojów jest czymś zupełnie naturalnym dla naszego emocjonalnego systemu i ma do wykonania konkretne zadania, które sami sobie blokujemy usiłując z nimi walczyć pod dyktando naszego otoczenia. A jednym z taki zadań, za które odpowiedzialne są właśnie wektory walencji jest regulowanie procesów poznawczych, czyli mówiąc inaczej: nastrój, w którym się w danym momencie znajdujemy ma kolosalny wpływ na sposoby naszego myślenia. Powszechnie jednak popełniamy podstawowy błąd uznając, że wartościowe myślenie jest przypisane wyłącznie do walencji pozytywnej podczas gdy w rzeczywistości walencja negatywna ma również do zaoferowania wartościowe procesy myślowe, które w przypadku walencji wyłącznie pozytywnej nie są dla nas dostępne. Tę zależność udowodnili badacze z Uniwersytetu Northwestern, pod kierunkiem profesora psychologii społecznej Galena Bodenhausena i to już w 1994 r. Ich eksperymenty dotyczące osadów społecznych pod wpływem wektorów walencji można pokazać na prostym przykładzie. Wyobraźmy sobie taką oto sytuację, w której jedna z koleżanek z pracy zrobiła coś niewłaściwego, na przykład pomyliła raporty miesięczne, w efekcie czego wszyscy dostali niższe premie niż im się należały. Następnie wyobraźmy sobie, że jej czyn, motywację oraz wszystkie okoliczności, które do tej pomyłki doprowadziły ma ocenić aż pięć zespołów sędziów zrekrutowanych z pracowników firmy, którzy na swoich dochodach odczuli skutki pomyłki koleżanki. Pierwszy zespół sędziów nazwiemy uradowanym, bo składa się z ludzi, którzy akurat znajdują się w bardzo silnej pozytywnej emocji. Drugi zespół sędziów nazwiemy zespołem dobrego samopoczucia. Ci już nie są w silnej emocji, jedynie w działaniu nastroju dobrego samopoczucia. Trzeci zespół to zespół emocjonalnie i nastrojono neutralny i to w porównaniu z wynikami tego zespołu będziemy oceniać wyniki uzyskane w pozostałych. Czwarty zespół to zespół sędziów raczej w smutnym nastroju, który nie ma żadnego specjalnego powodu. I ostatni piąty zespół to zespół mocno zezłoszczony, czyli taki, w którym pojawia się silna negatywna emocja. Mamy zatem gradację pięciu stanów – od emocji radości w pierwszym zespole, przez nastrój o walencji pozytywnej w drugim, potem zespół neutralny, zespół o walencji negatywnej i w końcu zespół o emocji negatywnej. Czy ocena postępowania koleżanki w każdym z tych zespołu będzie taka sama? Podejrzewamy że nie i oczywiście mamy rację, bo jak już wiemy zarówno stany emocjonalne, jak i walencja nastrojów ma wpływ na procesy kognitywne. Ale to co odkrył zespół Bodenhausena już nie jest takie oczywiste. Otóż okazało się, że tylko w jednym badanym zespole, poza zespołem emocjonalnie nautralnym, przy wydawaniu oceny zachowania koleżanki nie pojawiły się oceny stereotypowe związane z heurystykami poznawczymi, skrótami myślowymi, czy fałszywi przekonaniami. Był to zespół czwarty – właśnie ten z nastrojem smutku, czyli walencji negatywnej. We wszystkich pozostałych zespołach oceny postępowania koleżanki nie były ani sprawiedliwe ani też zasadne, a więc w istocie dla tejże koleżanki krzywdzące. Co więcej – ten efekt został odkryty nie tylko dla oceny społecznej czyichś czynów, ale również jak się okazało działa w sytuacji, w której ktoś usiłuje nas do czegoś przekonać czy nami manipulować dla jakichś swoich korzyści. Wszystkie grupy poza neutralną i smutną dawały się łatwiej oszukać na przykład ulegając przekonaniu, że ktoś, kto próbuje ich do czegoś przekonać dysponuje rzeczywistą a nie jedynie pozorną wiedzą. Jedynie sędziowie z grupy smutnej byli w stanie dużo racjonalniej spojrzeć na przedstawiane przez manipulatora argumenty i odkryć jakie oszustwo się za tym kryje. 

Czy to czasem więc nie jest tak, że nasz emocjonalny system reguluje walencję nastrojów przełączając nas pomiędzy epizodami dobrego samopoczucia i smutku nie po to by nam uprzykrzyć życie, ale po to, by zmobilizować do bardziej racjonalnego wnioskowania na temat tego, czego doświadczamy? By chronić nas przed zbyt wielkim wpływem tych, którzy jadąc na naszym stereotypowym podejściu wyłącznie chcą na tym coś dla siebie ugrać? A może by chronić nas przed samymi sobą, kiedy zakładamy sobie na oczy emocjonalne klapki, bo czujemy się winni, że komuś nie podoba się nasz obecny nastrój i robi wszystko by zwielokrotnić jego dyskomfort? Kluczem jak zawsze jest odwaga, która w tym wypadku polega na umiejętności autonomicznej kontroli nad własnym życiem i ciekawskim zaglądaniem w swoje wnętrze, nawet wówczas, kiedy innym nie specjalnie jest to w smak.

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1002/ejsp.2420240104

#262 Gdzie oni są?

Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele?

Co jakiś czas w mediach społecznościowych pojawiają się fejkowe apki, dzięki którym mamy mieć możliwość sprawdzenia kto oglądał nasz profil. Z zaciekawieniem klikamy i oczywiście okazuje się, że to jedynie podpucha wciągająca nas albo w jakąś reklamę, albo co gorsza, w jakieś wirusowe świństwo. Twórcy tych postów jadą na prostej, ale jakże skutecznej idei – jesteśmy po prostu ciekawi, co są sądzą o nas ludzie. I to oczywiście naturalna ciekawość – z jednej strony i owszem karmiąca odrobiny narcyzmu, ale z drugiej strony przecież umożliwiająca stosowne korekty w rzeczach, których u sobie niestety nie dostrzegamy. A gdybyśmy tak przez chwilę wykorzystali tę ciekawość i wyobrazili sobie, co by było, jeśli moglibyśmy zajrzeć do umysłów ludzi, których nazywamy bliskimi znajomymi albo nawet przyjaciółmi by bez cenzury sprawdzić co naprawdę o nas myślą i w jaki sposób naprawdę są do nas nastawieni.  Nęcąca i jednocześnie nieco przerażająca możliwość trochę przypominająca zajrzenie w szklaną kulę by sprawdzić rzeczywistą datę swojej śmierci. To również gwarantuje zdobycie cennej wiedzy, tyle, że tego nie da się już potem odzobaczyć. To samo jest ze sprawdzeniem co naprawdę o nas myślą ludzie, z którymi najczęściej wchodzimy w interakcje, którym ufamy i uważamy za sobie przychylnych. Fajnie by było potwierdzić tę przychylność i z dumą przypiąć zdjęcie delikwentki czy delikwenta na naszej osobistej tablicy chwały i stuprocentowych źródeł ewentualnego wsparcia. Zamiast mierzyć się z rozczarowaniem, kiedy nasze oczekiwania co do czyichś zachowań okazują się złudne w trudnych życiowych sytuacjach, czy wtedy kiedy ktoś staje przed wyborem poświęcenia jakiejś nawet najmniejszej cząstki swojego komfortu by oddać go nam. 

Zdzisiek kupił właśnie motocykl i z dumą dołączył do motocyklowej ferajny, by wspólnie polatać po winklach na Przełęczy Przegibek i jeszcze jak pogoda pozwoli zaliczyć przelot powykręcaną trasą Przełęczy Kocierskiej. Powitanie, uściski dłoni i wymiana braterstwa w błysku wypolerowanych chromów. Ale jeszcze zanim się zaczęła konkretna trasa, tuż za Barem Pod Lasem Zdzichu ze swoją wiekową Walkirią został z tyłu i już przy trzecim zakręcie stracił z pola widzenia jadącą przed nim motocyklową kolumnę. Chcąc ich dogonić przeszarżował w zakręcie i zaliczył lekką zdrapkę. Teraz próbuje podnieść tę trzystukilową maszyną i myśli, że gdyby miał mu kto pomóc to może by ta prawie niemożliwa sztuka jakoś się udała. Ale z drugiej strony może i dobrze że nikt na niego nie poczekał, nikt mu nie pomaga, bo jakby zobaczyli, jak zaliczył winkiel to byłby obciach i miesiące niby śmiesznych, ale jednak docinków na motocyklowym forum. Tak czy siak, z marzeń o pięknej przyjaźni, stania ramię w ramię na odległość ćwieków na  kurtkach została na asfalcie smutna strużka płynu hamulcowego kapiącego z uszkodzonej klamki. A teraz – już bez motocyklowej metafory – przełóżmy powyższy przykład na nasze życiowe doświadczenia i z ręką na sercu spróbujmy sobie odpowiedzieć, czy czasem nie przydarzyło nam się kiedyś tak właśnie rozczarować co do naszych oczekiwań wobec tak dobrze się zapowiadających konkretnych przyjaźni? To może jednak lepiej, choć nie do końca komfortowo, byłoby móc zajrzeć do głowy naszych przyjaciół, by sprawdzić czy na pewno są tam, gdzie myślimy że są? 

Właśnie takiego zadania podjął się zespół badaczy z MIT, w końcu chyba najbardziej prestiżowej technicznej uczelni na świecie. Badanie o wdzięcznej nazwie „Czy jesteś przyjacielem swoich przyjaciół” przeprowadzono na grupie 1353 dorosłych osób w przedziale wieku od 23 do 38 lat, którzy brali udział w uniwersyteckim kursie zarządzania i wśród których było 40% mężczyzn i 60% kobiet. Zadaniem badanych było wskazanie dla każdego z pozostałych uczestników skali od zera do pięciu, gdzie 0 oznaczało „nie znam tej osoby”, a 5 dosłownie: „to jeden z moich najlepszych przyjaciół czy też jedna z moich najlepszych przyjaciółek”. Oczywiście badanie było anonimowe, co oznacza, że uczestniczy wiedzieli, że ich odpowiedzi nie zostaną ujawnione nikomu prócz badaczy. Ci zaś zakładali, że uda im się zanotować jedynie niewielkie odchylenia wartości od wzajemnych wskazań osób uważających innych za przyjaciół. Bo jeśli osoba A uważa osobę B za swojego najlepszego przyjaciela, to przecież wydaje się oczywiste, że osoba B również umieszcza osobę A w kręgu swoich przyjaciół. A tu niestety niespodzianka. Okazało się, że aż w połowie przypadków osoby wskazane przez innych za najlepszych przyjaciół wogóle nie odwzajemniały tych wskazań. Co więcej kiedy osoba A wskazywała jako najlepszego przyjaciela osobę B była przekonana, że osoba B odwzajemni to wskazanie. Jak się okazuje na próżno. Możemy oczywiście uznać, że wyniki badań nie muszą być dla nas wiążące, bo przeprowadzono je w Stanach Zjednoczonych, w dosyć specyficznym akademickim środowisku i z inną od naszej charakterystyką kulturową. Ale czy aby na pewno nasza życiowa sytuacja tak bardzo się różni? Czy aby na pewno dalibyśmy sobie rękę uciąć za to, że wskazani przez nas stuprocentowi przyjaciele odwzajemniają nam również stuprocentową przyjaźń? „I wiesz co?” – mówi Fred do Gruchy w kultowej scenie z „Chłopaki nie płaczą” – „i bym teraz, że tak powiem, nie miał ręki!”

No dobrze, ale skoro nie dysponujemy magiczną możliwością zajrzenia do umysłu naszych domniemanych „najlepszych przyjaciół”, by się przekonać czy aby na pewno odwzajemniają naszą przyjaźń, jak możemy sprawdzić jak się sprawy naprawdę mają? Najlepszym sprawdzianem niestety jest sytuacja, w której jesteśmy w potrzebie, kiedy dzieje się w naszym życiu coś, co wymaga wsparcia lub kiedy borykamy się z konkretnym problemem, który pomoc przyjaciół mogła by rozwiązać. Ale było by to trochę słabe, gdybyśmy się pakowali w kłopoty tylko po to by zweryfikować czyjąś przyjaźń, więc najlepiej było by to sprawdzić na sucho. I tutaj z pomocą przychodzi zrobienie uczciwie przed samym sobą pewnego relacyjnego testu i udzielenie odpowiedzi na kilka prostych, ale niestety bolesnych pytań. Po pierwsze spróbuj ustalić ile procent czasu w rozmowie z daną osobą, którą uważasz za przyjaciela, jest poświęcone na sprawy dotyczące ciebie, sprawy neutralne lub sprawy dotyczące tej osoby? Jeśli w waszych rozmowach tematyka dotycząca wyłącznie tej drugiej strony dominuje wszystko inne, to jest to pierwsze ostrzeżenie, pierwsza czerwona lampka, której nie powinieneś lekceważyć. Po drugie sprawdź jaki jest najczęstszy powód waszych spotkań czy w ogóle kontaktu. I tu ponownie, czy kontaktujecie się bez powodu, czy dlatego ze ta osoba czegoś od ciebie chce, czy też dlatego że to ty od niej czegoś chcesz? Czy któryś z tych powodów dominuje inne? Jeśli dominującym powodem kontaktów jest jakiś interes czy potrzeba tej osoby, to właśnie zapaliła się druga czerwona lampka. Po trzecie spróbuj sobie przypomnieć czy istnieje i gdzie przebiega granica cieszenia się twoich przyjaciół z twoich osiągnięć lub twojego szczęścia. Jeśli cieszy ich to co zdobywasz, ale jedynie do momentu, do którego twoje osiągnięcia nie przebijają ich osiągnięć, a twoje szczęście nie przebija ich szczęścia, to warto się nad tym zastanowić, bo zdaje się że ta trzecia cholerna lampka właśnie się zapaliła. Czwarta lampka już czeka w pogotowiu aż odpowiesz na pytanie o delikatną kwestię drobnych przysług. Otóż kiedy prosimy kogoś o pomoc, czy też sami oferujemy pomoc w najdrobniejszych sprawach musimy brać pod uwagę, że może zarówno nam, jak i tej drugiej osobie coś wypaść. Wydarzyć się coś nieprzewidywanego, jakieś zewnętrzne okoliczności, na skutek pojawienia się których daną małą przysługę niestety trzeba będzie odwołać. To oczywiście naturalna sytuacja, bo nie mamy wpływu na tzw. siły wyższe. Chyba, że w jakiś dziwny sposób nagle się orientujesz, że siły wyższe przydarzają się tej drugiej osobie wielokrotnie częściej niż tobie. No i bęc. Czwarta czerwona lampka już zaczyna nas razić w oczy. Czy jesteś gotowy, gotowa na piątą czerwoną lampę, czy jednak postanawiasz przerwać oglądanie tego odcinka z komentarzem: „jakiś dzisiaj wyjątkowo wkurzający ten mini-wykład!” Jeśli jednak dalej oglądasz to pora na piątą lampkę. Otóż każdy z nas czasem doświadcza jakiejś większej lub większej dramy i ta klątwa ciągnie się za ludzkością od czasów tragedii antycznej. Różne rzeczy nam się wydarzają, które wytrącają nas z harmonii życia. A to wredna klientka w warzywniaku, co zanim kupi musi obmacać wyszkie gruszki, a to pan hydraulik, co miał naprawić kurek w łazience, a wybuchnął telewizor, a to znowu usłużny współlokator, który miał tylko odkurzyć dywan, ale postanowił też odkurzyć kanarkową klatkę, żeby kanarek też miał ładnie, tyle że niestety do odkurzacza razem z wyściółką wciągnął też kanarka. Generalnie drama się zdarza, wzburza krew i powoduje, że musimy o tym komuś opowiedzieć, żeby nie zwariować. Piąte pytanie dotyczy równowagi dram. Czy czasem nie występuje dość rażąca dysproporcja pomiędzy waszym wspólnym przyjacielskim czasem poświęconym na omawianie dram przydarzających się nieustannie twojemu domniemanemu przyjacielowi, czy przyjaciółce niż tobie. No cóż, nawet nie trzeba zapalać wszystkich pięciu lampek, by nieco zrewidować nasze przyjacielskie oczekiwania. W niektórych wypadkach wystarcza jedna lampka, byśmy nieco ostudzili entuzjazm.

No dobrze, ale skoro już pomarudziliśmy to może warto by było odpowiedzieć na pytanie co zrobić by w naszym życiu pojawiły się prawdziwe przyjaźnie? Na to pytanie odpowiedź jest jeszcze starsza niż wspomniane antyczne targedie. Otóż najlepszym sposobem jest najpierw zaprzyjaźnić się z samym sobą. Kiedy stajemy się świadomymi przyjaciółmi siebie, to nasze oczekiwania zmieniają swoje wektory. Z zewnątrz do wewnątrz. Taki zabieg – kiedy jest konsekwentny, racjonalny i oparty na samoświadomości a nie narcyzmie czy egoizmie ustawia rodzaj poprzeczki, której poziom prędzej czy później zniechęci do nas tych, na których tak naprawdę nie mamy co liczyć. I tutaj chyba nie ma wątpliwości, że nie będzie czego żałować.

Pozdrawiam  

https://doi.org/10.1371/journal.pone.0151588

#263 „Zepsuty” wykrywacz kłamstw.

„Zepsuty” wykrywacz kłamstw.

Istnieją dwa rodzaje przekłamań, które stają się źródłami trudno rozwiązywalnych konfliktów pomiędzy ludźmi, w których każda ze stron utrzymuje że mówi prawdę, podczas gdy nie jest to możliwe. Problem polega na tym, że w tego typu interakcjach każda ze stron jest świecie przekonana, że prawda znajduje się po jej stronie, a jeśli tak, to ta druga strona musi kłamać. Wyobraźmy sobie na chwilę taki interakcyjny układ pomiędzy dwiema osobami przekonanymi, że mówią prawdę. Logika wskazuje, że wystarczy przyłapać kłamcę na kłamstwie by rozbroić taki konflikt. Problem jednak pojawia się wówczas, kiedy kłamca nie wie że kłamie, bo w takim przypadku przedstawiane dowody jego kłamstwa uzna za sfabrykowane kłamstwa drugiej strony, które jedynie wzmacniają jego przekonanie o tym, że to ta druga strona kłamie a on sam mówi prawdę. Pierwszym rodzajem takiego przekłamania jest formuła „ja tego nie zrobiłem”, drugim formuła „to ty to zrobiłeś”. Pierwsza często związana jest z dysfunkcją mózgu, druga z dysfunkcją emocjonalną. Pokażmy to na przykładach. Oto Andrzej, który dość łatwo ulega emocjonalnym wzburzeniom, czyli mówiąc delikatnie dosyć łatwo go wkurzyć. Teraz Andrzej wraz ze swoją żoną Agatą siedzą właśnie na kozetce u psychoterapeuty, gdzie próbują rozwiązać swoje małżeńskie problemy. „Najgorsze jest to – mówi Agata – że ja już nie nastarczam talerzy. Bo Andrzej jak się wkurzy, to chwyta za talerz i roztrzaskuje go o podłogę. Chyba będziemy musieli przejść na żarcie w wojskowych menażkach”. „Co za ohydne kłamstwo – odpowiada Andrzej – Agata potrafiłaby umarłego wnerwić. I owszem, czasem się zdenerwuję ale w życiu nie stłukłem żadnego talerza. Ona kłamie żeby mnie pogrążyć.” „Proszę – tu Agata pokazuje telefon – oto zdjęcia wytłuczonej zastawy. To kto to potłukł? Krasnoludki?” „Sama tłucze i na mnie zwala – odpowiada Andrzej i strzela koncertowego focha.” Teraz wyobraźmy sobie, że złośliwy terapeuta zamiast wysłuchiwać dalej tej przekomarzanki postanawia podłączyć te parę do wykrywacza kłamstw – wyobraźmy tutaj sobie takie urządzenie, które nigdy się nie myli i którego nie da się oszukać – by raz na zawsze rozstrzygnąć kto mówi prawdę. Podłącza więc stosowne kabelki, zapalają się kontrolki i po odpowiedniej procedurze pojawia się rozstrzygający wynik. Genialny i nieomylny wykrywacz kłamstw wskazuje, że zarówno Agata, jak i Andrzej mówią prawdę. Ale zdjęcie potłuczonych talerzy to nie fake. One naprawdę leżą w kawałeczkach na kuchennej posadzce. 

Jednym z możliwych wyjaśnień tego zjawiska może być zaburzenie zwane anosognozją, które zostało odkryte przez  francuskiego neurologa i pioniera neurochirurgii Józefa Babińskiego, urodzonego w Paryżu w rodzinie polskich emigrantów. Jednak największy wkład w prace nad fenomenem anosognozji wniósł wiele lat później dr. Xavier Amador, który zauważył, że nie pojawia się ona wyłącznie w przypadkach zaprzeczeń własnej choroby i występuje przy częściowym paraliżu ośrodków lewej półkuli mózgu, ale również w sytuacjach, którym towarzyszą silne stany emocjonalne. Amador zauważył tę przypadłość u swojego, cierpiącego na schizofrenię brata, który w epizodach odstawienia leków zdawał się nie zauważać pewnych swoich zachowań, tak, jakby część jego zdolności poznawczych była po postu czasowo wyłączana. Dr. Amador poświeciwszy się badaniu tego zjawiska odkrył, że sama anosognozja może przybierać rownież bardziej subtelne objawy, czyli pojawiać się na przykład w sytuacjach konfliktowych, w których samo uczestnictwo w konflikcie powoduje podniesienie poziomu intensywności emocjonalnej, co sprawia, że część obrazu danego zdarzenia nie zostaje zarejestrowana przez system poznawczy danej osoby. Osoba z dysfunkcją pochodzącą z anosognozji po prostu nie jest zdolna do dostrzeżenia pełnego spektrum swoich zachowań, a więc jest przekonana, że określone zachowania – szczególnie te pod wpływem silnych emocji po prostu nie miały miejsca. Stąd konstrukt „ja tego nie zrobiłem” w przekonaniu tej osoby jest jak najbardziej prawdziwy, mimo, że w rzeczywistości mija się z prawdą. 

Drugim konstruktem jest „to ty to zrobiłeś” w którym dane zachowanie jest przypisywane drugiej stronie konfliktu i również jest przedmiotem przeświadczenia o jego prawdziwości, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Spróbujmy to pokazać na przykładzie. Oto Marzena, która właśnie przed lustrem przymierza nowo kupioną sukienkę, w której zamierza pójść jutro do biura. Co tu dużo mówić sukienka jest i owszem fikuśna i odjechana, ale zdaje się że jak na konwencję księgowej firmy odsłania chyba zbyt wiele. Generalnie właściwie sukienki jest powierzchniowo mniej niż tego co miała by zasłaniać. Marzena patrzy więc na swoje odbicie w lustrze i w jej głowie pojawia się pytanie, jak na jej nowy zakup i oczywiście chęć paradowania w nim po biurze zareaguje jej koleżanka Aśka, która raczej nie unika dość bezpośrednich ocen. „Ciekawe – myśli sobie Marzena – jak Aśce wyjdą gały z wrażenia i będzie ją trzeba reanimować. Na pewno powie, że wyglądam jak zdzira. Jak wywłoka i tempa dzida. To cała Aśka. Ale kurczę raz się żyje, a w ogóle co ja się będę przejmowała tą durną Aśką. Niech se mówi co chce. Skoro nazywa mnie zdzirą to przecież jej problem i na pewno leczy tym jakieś swoje kompleksy. Chociaż jak tak mówi to się we mnie aż gotuje”. Tutaj zostawmy Marzenę z jej myślami i przenieśmy się o jeden dzień do przodu. Teraz Marzena rozmawia w kawiarni ze swoją kumpelą Zośką. Zosia zadaje pytanie: „A czemu nie przyszłaś w tej nowej szałowej kiecce?”. „A daj spokój, nawet chciałam, ale wiesz Aśka mówi, że wyglądam w tej sukience jak bym była rozwiązła i celowo chce prowokować facetów”. No dobrze – czy już widzimy, jak wygląda sekwencja tego mechanizmu. Otóż najpierw w głowie Marzeny pojawiło się pytanie jak zareaguje Aśka, następnie sama sobie na nie udzieliła domniemanej odpowiedzi. W efekcie tej odpowiedzi, którą odebrała jako negatywną i niesprawiedliwą ocenę jej system emocjonalny zareagował równie negatywnym wzburzeniem emocjonalnym. Następnie podniesiony poziom emocji wpłynął na proces kognitywny, w którym wydarzenie domniemane zostało zamienione na dokonane. Od tego momentu system już nie obsługuje emocjonalnie tego, co by Aśka powiedziała, ale to co powiedziała. Ta zmiana nie została zauważona i odnotowana w procesie poznawczym, bo system był zajęty wzburzeniem, które się samo energetyzowało wywołując kolejne reakcje emocjonalne podkręcane sabotowaniem poczucia własnej wartości, odbieraniem sobie pewności siebie czy dyskomfortu świadomości publicznej negatywnej oceny. Teraz system jest już tak nakręcony, że obsługuje już wyłącznie źródło swojego wzburzenia jako fakt, a nie jedynie domysł, a to oznacza, że im bardziej Marzena nakręci się emocjonalnie wewnątrz systemowo, tym silniej uzna, że Aśka rzeczywiście wypowiedziała obraźliwe słowa, a nie jedynie, że mogła by je wypowiedzieć. Łatwo sobie teraz wyobrazić, jak obie panie – Marzena i Aśka konfrontują się w jakimś przyszłym konflikcie, w którym Marzena oskarża Aśkę o obraźliwe sformułowanie na swój temat, a Aśka stanowczo zaprzecza, by kiedykolwiek coś takiego powiedziała. Jeśli teraz na wzór poprzedniego przykładu podpielibyśmy obydwie koleżanki pod nieomylny wykrywacz kłamstw, to w wyniku jego badań okaże się że w obu przypadkach panie mówią prawdę. A dzieje się tak, ponieważ emocjonalne auto nakręcenie się Marzeny w jej systemie zarejestrowało fałsz jako niepodważalny fakt.

Kiedy znajdujemy się w centrum konfliktu i zderzamy się z fałszem przedstawianym przez drugą stronę jako prawdę, zazwyczaj przyjmujemy założenie, że to świadoma i perfidna gra, w której ktoś celowo manipuluje rzeczywistością broniąc swoich racji, czy starając się przechylić wynik konfliktu na swoją stronę. Rzadko kiedy bierzemy pod uwagę to, że ktoś podając nieprawdziwe informacje może być jednocześnie święcie przekonany o tym, że to co opowiada jest niepodważalną prawdą. Kiedy przyjmiemy jednak taką możliwość jako jedną z opcji, które powstają jako efekt jednego z dwóch rodzajów przekłamań, to możemy nieco zmienić konfliktową taktykę i rozbroić konflikt w dużo łagodniejszy sposób, niż moglibyśmy wcześniej zakładać. Przejrzenie jak się sprawy naprawdę mają dają nam nowe interakcyjne możliwości, a tym samym sporą przewagę. Jednak warto pamiętać, że ten system działa w obydwie strony. A to oznacza, że równie dobrze to my możemy być tymi, którzy upierając się przy swoich oczywistych prawdach mogą nie mieć racji. I ta, dużo szersza perspektywa widzenia konfliktów w obydwu tych wariantach jest jednocześnie wskazówką jak zakończy spór dla obu stron. Bo przecież skądś te potłuczone talerze na kuchennej podłodze musiały się wziąć. 

Pozdrawiam

#264 Pułapka autentyczności

Pułapka autentyczności, jak rozpoznać kiedy autentyczność jest prawdziwa

Od wielu pokoleń funkcjonuje społeczne przekonanie, zgodnie z którym w naszych interakcjach z innymi doświadczamy pewnego efektu magnetycznego. Tego samego, który z wypiekami na twarzy odkrywaliśmy już w dzieciństwie, kiedy pozwolono nam się pobawić magnesami i kiedy się zorientowaliśmy, że przystawiane do siebie magnesy mogą się zarówno przyciągać, jak i odpychać. W strukturze naszych społecznych sieci poddajemy się tej samej zasadzie – pewni ludzie nas przyciągają, a inni odpychają. Zarówno w powszechnym mniemaniu, jak i w psychologii relacji uznaje się, że jednym z najsilniejszych takich magnetycznych efektów jest autentyczność, co oznacza, że dużo chętniej dążymy do interakcji z ludźmi, których uważamy za autentycznych i jesteśmy bardziej skłonni do unikania tych, którym już autentyczności nie przypisujemy. Dzieje się tak dlatego, że osoby autentyczne budzą w nas większe zaufanie, w którym kierujemy się przekonaniem, że jeśli ktoś jest prawdziwy i wierny sobie, to tym samym będzie również uczciwy wobec nas. Co więcej jak podaje dr Guy Winch, autor świetnej książki „Emocjonalne SOS”: „Często kojarzymy autentyczność z atrakcyjnymi cechami, takimi jak siła charakteru i odporność emocjonalna, bo bycie wiernym sobie wymaga pewności siebie, wytrwałości, a często nawet odwagi. Pociąga nas również wyjątkowość i indywidualność, czyli cechy, które kojarzą nam się z autentycznymi ludźmi.” Czy jednak aby na pewno jesteśmy w stanie odróżnić prawdziwą autentyczność od jej sztucznego zamiennika? Czy potrafimy prawidłowo rozpoznać tych, którzy naprawdę są autentyczni od tych, którzy jedynie usiłują budować taki wizerunek wykorzystując do tego media społecznościowe i mówiąc kolokwialnie wciskając nam kit swojej fałszywej autentyczności właśnie po to, by zaskarbić sobie naszą uwagę, przychylność i zainteresowanie. Niekoniecznie po to, by nas skrzywdzić ale na przykład po to, by napompować swój narcyzm lub by sprzedać nam obrendowany badziew ze znanego portalu zakupowego za cenę dziesięciokrotnie przekraczającą jego wartość. Czy aby na pewno tysiące dzieciaków nie dały się nabrać na internetowe zakupy właśnie dlatego, bo przyciągnęła je wypromowana iluzja autentyczności instagramowych sprzedawców marzeń? Socjolog, dr Anna Akbari wskazuje, że w internecie wrażenie autentyczności jest budowane poprzez wyselekcjonowane pod ekspozycję cechy wirtualnego awatara, które zazwyczaj nie mają wiele wspólnego z rzeczywistą osobą. Nie widzimy więc osoby, ale jej internetową reprezentację, która często w czysto biznesowych celach została tak spreparowana, by budzić jak największe przekonanie odbiorców co do własnej autentyczności. Bo im wyżej ta autentyczność zostanie oceniona, tym większego efektu sprzedażowego można się spodziewać. Oczywiście od razu pojawia nam się mechanizm obronny pod postacią wniosku, że najłatwiej oszukać dzieci i osoby niedojrzałe, bo nie wykształciły one jeszcze precyzyjnego mechanizmu odróżniania tego co naprawdę autentyczne z nawet najbardziej profesjonalną podróbką. Problem w tym, że to nieprawda, bo dorośli również dają się nabrać o czym najlepiej świadczą badania przeprowadzone przez naukowców z Columbia Biznes School w Nowym Jorku. Wyniki tych badań zostały opublikowane w kwietniu 2022 roku i sugerują, że najprawdopodobniej powinniśmy zrewidować nasze przekonanie co do możliwości precyzyjnej oceny autentyczności innych, którą się kierujemy w naszych magnetycznych interakcjach. Okazało się bowiem, że w detekcji czyjejś autentyczności najczęściej popełniamy dwa błędy. Po pierwsze wykazujemy tendencję do przypisywania autentyczności komuś, kto w naszych oczach wywołuje wrażenie wysokiej samooceny, czyli tak naprawdę uznajemy, że jeśli ktoś sam siebie wysoko ceni, to przydaje mu to autentyczności, podczas gdy wysoka samoocena może być na przykład efektem pychy, braku pokory, czy celowym zabiegiem sieciowego marketingu. Po drugie przeszkodą w rzetelnej ocenie czyjejś autentyczności jest… nasza własna autentyczność, a dokładniej mówiąc to, w jaki sposób uznajemy za autentycznych samych siebie. Błąd wynika z tego, że możemy samych siebie uznawać za autentycznych posiłkując się niewłaściwymi założeniami czy przesłankami lub w ogóle brakiem zrozumienia tego, czym jest i z jakimi cechami wiąże się rzeczywista autentyczność. Co więcej wspomniane badania wykazały również jak często mylimy się co do oczekiwań, że naszą domniemaną autentyczność docenią też inni. Bo przebadaniu ponad pól tysiąca osób wykryto brak znaczącej korelacji pomiędzy tym, w jaki sposób badani oceniali własną autentyczność, a tym jak pod tym względem byli oceniani przez innych, co oznacza że nasze przekonanie o tym, że inni podzielają nasze zdanie co do naszej autentyczności można między bajki włożyć. Jak zatem rozpoznać zarówno u innych, jak i u samych siebie co tak naprawdę stanowi o autentyczności i jednocześnie ustrzec się wciskających nam za jej pomocą internetową, czy rzeczywistą ściemę? Dr Winch wylicza tutaj siedem wyróżników autentyczności, dzięki którym możemy dosyć szybko zweryfikować nasze dotychczasowe diagnozy co do innych, jak i samych siebie. Pierwszy wyróżnik dotyczy mówienia tego co się naprawdę myśli, a nie tego co inni chcą usłyszeć, nawet za cenę utraty czyjejś sympatii czy zainteresowania. I oczywiście nie chodzi tutaj o bezceremonialne wytykanie komuś wad i błędów, ale o szanowanie własnych opinii i swobodzie ich prezentacji bez konieczności przekonywania innych o swojej racji. Drugi wyróżnik dotyczy zaspokajania oczekiwań i kierowania się w tym względzie tym co podpowiada nam nasze wnętrze a nie tym, czego oczekuje od nas świat zewnętrzny czy inni ludzie. A to niestety wymaga odwagi, bo często powoduje potrzebę konfrontacji i zmierzenia się z presją otoczenia, środowiska a nawet naszych najbliższych. Trzeci trop związany jest z własnym sposobem realizacji własnych przekonań i systemu wartości. Oznacza to, że w konstrukcji własnych ścieżek, wyborów i decyzji nie kierujemy się tym, jakimi ścieżkami podążają inni, ale tym co my sami uznajemy za najlepsze rozwiązania dla siebie. W efekcie to co robimy staje się spójne z naszym światem wartości: zachowujemy się w sposób zgodny z naszymi wewnętrznymi drogowskazami, a więc jesteśmy dokładnie tacy, jak o sobie myślimy i opowiadamy. Czwarty wyróżnik to postrzeganie własnych porażek jako integralnych części naszej życiowej podróży i akceptacja tego, że się na naszej drodze pojawiają jako źródło nauki i wzrostu. Innymi słowy człowiek autentyczny to ktoś, kto nie gloryfikuje wyłącznie sukcesów wstydząc się tego co poszło nie tak, ale ktoś kto potrafi przyznać się do własnych błędów zarówno przed światem, jak i sobą i wyciągać z nich odpowiednią lekcję na przyszłość. Piąty punkt dotyczy szczerości w przyznawaniu się do własnych niedoskonałości czy wad. I tu również przed samym sobą, jak i światem zewnętrznym. To umiejętność zaakceptowania swoich braków i niedociągnięć, za którym stoi branie pełnej odpowiedzialności za swoje czyny. Brak autentyczności pojawia się tutaj wówczas kiedy potrafimy przypisać sobie wyłącznie sukcesy i świetność, a kiedy przytrafia się cokolwiek negatywnego, to zwalamy winę na wszystko i wszystkich, byle nie musieć się zmierzyć z auto odpowiedzialnością. Szósty wyróżnik to stronienie od oceniania innych i nie kierowanie się w życiu osądzaniem, uprzedzeniami czy brakiem akceptacji. To fundamentalne założenie – jak pisze Winch – w którym potrafimy spojrzeć na nasze otoczenie przez pryzmat złożoności i nie kierujemy się z góry przyjętymi oczekiwaniami. I w końcu siódmy wyróżnik, w którym pojawia się silna samoocena. Nie oznacza to jednak wyłącznie wysokiej samooceny, ale bardziej jej stabilność i odporność na cudze opinie, oczekiwania świata, czy zdarzające się niepowodzenia. Różnica pomiędzy silną, zdrową samooceną, a tą zbyt wysoką jest zawsze podstawowa. Ta pierwsza ma solidne wewnętrzne fundamenty, a więc zdecydowanie trudniej światu zewnętrznemu przychodzi ją zachwiać czy obniżyć. 

Powyższe zestawienie może być niezwykle użyteczne w weryfikacji tego, czy przypisywana przez nas komuś autentyczność jest w stanie wytrzymać tę siedmio punktową próbę. Często już pierwszy rzut oka na kreatorów internetowej czy życiowej autentyczności pozwala wykryć sporo nieścisłości, które mogą być dla nas użytecznym sygnałem ostrzegawczym, dzięki któremu możemy się ustrzec czysto marketingowych technik mających nas skłonić do inwestycji nie tylko naszej uwagi, ale przede wszystkim zakupów zarówno produktów, jak i idei, których wartość jest znacznie przeszacowana lub które w ogóle są pozbawione wartości. Jednak skala autentyczności Wincha daje nam jeszcze jedną ważną sposobność. Dzięki niej możemy również zweryfikować naszą opinię na temat autentyczności własnej, by nie podzielić losów uczestników badań, przekonanych o tym, że ich domniemana autentyczność będzie również niekwestionowana dla innych i którzy znacznie się w swoich oczekiwaniach pomylili.

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1177/09567976211056623

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-squeaky-wheel/201503/the-7-habits-truly-genuine-people

#265 W oparach cyberchondrii

W oparach cyberchondrii

Zacznijmy od przykładu. Ewelina siedzi w łazience z nosem w telefonie, gdzie za pomocą błyskawicznie stukających w ekran kciuków prowadzi właśnie dyskusję z facebookową przyjaciółką. Kciuki się grzeją, czacha zaczyna już lekko dymić, bo system obsługi organizmu został przełączony na komunikację zewnętrzną zawężoną do 11 calowego ekranu. I w tym momencie do łazienki wpada pszczoła. Dodajmy mocno zagubiona pszczoła, która nagle się zorientowała, że rozłożyste kwiaty na sukience Eweliny oraz jej kwiatowe perfumy, których obfitość raczej wymknęła się spod kontroli to jednak ściema. Pszczoła więc lata w te i nazad desperacko szukając ucieczki z tego pszczelego exit roomu i wciąż trafiając na te sztuczne kwiaty. Lot rozczarowanej ludzkością pszczoły zaczyna być nerwowy i chaotyczny, gdy Ewelina budzi się ze swego wirtualnego odrętwienia i podnosi wrzask próbując rzucać się do ucieczki. W tym momencie do łazienki wbiega Wojtek – mąż Eweliny – który zarejestrował, że ktoś w łazience pewnikiem morduje mu żonę, więc dla pewności dzierży teraz w jednej dłoni nóż kuchenny, a w drugiej patelnię. „Ja umrę jak ta franca mnie użądli – wrzeszczy Ewelina. „Co za franca?” – dzielny Wojtek rozgląda się na boki. „No ta latająca” odwrzaskuje Ewelina. „Zwariowałaś? – teraz wrzeszczy Wojtek – Myślałem że ktoś cię napadł” „Ty bezduszny ćwoku – teraz Ewelina jest już wściekła nie tylko na pszczołę ale też na Wojtka – zobacz sobie na YouTubie jak po urządleniu takiej pszczoły może z człowieka zostać warzywo.” „Ty do tego nie potrzebujesz pszczoły – owdzięcza się Wojtek”. Teraz opuszczamy łazienkę, żeby w tej wojnie nie oberwać i przenosimy się dwie godziny do przodu, kiedy porozbijane kafle, resztki potrzaskanych flakoników z perfumami, którymi Ewelina rzuciła w Wojtka, ale trafiła w lustro zostały już uprzątnięte. Teraz Wojtek siedzi przy komputerze i szuka na Allegro nowego lustra, a Ewelina zagłębia się również w internet bo gdzieś kiedyś chyba widziała filmik, że takie wybuchy złości to może jakaś choroba być. W końcu eureka – Ewelina trafia na filmik, którego autorka nie ma żadnych wątpliwości, że to jest konkretna choroba, która ma swoją angielską skomplikowaną nazwę i która generalnie bierze się z wrodzonej dysfunkcji mózgu i na którą to chorobę nie ma ja na razie żadnego sposobu. Po prostu się taką chorobę ma i w tej chorobie – jak podaje filmik – rzucanie flakonikami perfum jest absolutnie normalne. Ewelina więc w te pędy biegnie do Wojtka i woła uradowana: „Ja to mam, właśnie to cholerstwo. I teraz wszystko jasne, bo się z tym nie da nic zrobić i się w tym rzuca przedmiotami, więc jak już znajdziesz lustro to se jeszcze kup hokejowy kask, bo będzie jak znalazł kiedy będę miała następny atak”. 

Żeby sprawa była jasna – nie mam najmniejszego zamiaru wyśmiewać czy deprecjonować ludzi, którzy naprawdę zmagają się z konkretnymi zaburzeniami zdiagnozowanymi przez odpowiednich specjalistów. Chce pokazać jedynie wielce niebezpieczne zjawisko, z którym mamy obecnie coraz częściej do czynienia i które amerykańska psycholog kliniczna dr Bonnie Zucker, specjalizująca się w pracy z ludźmi borykającymi się z różnymi doświadczeniami lęku nazywa „cyberchondrią”. To mechanizm, w którym ludzie doświadczając lęku, którego podłożem jest troska o własny stan zdrowia diagnozują się na podstawie treści internetowych, by znaleźć potwierdzenie, że ich lęk jest zasadny i rzeczywiście na coś cierpią. To sytuacja, w której na przykład ktoś odkrywa na skórze drobne przebarwienie, po czym rzuca się na internety przeszukując wszelkie możliwe informacje mające mu potwierdzić podejrzenie o nowotwór skóry. Przy czym te informacje nie mają na celu ustalenie tego, jak jest naprawdę. Ich nadrzędnym celem jest jedynie to, by obawy delikwenta, czyli zazwyczaj najczarniejszy scenariusz, który stworzył sobie w wyobraźni okazały się słuszne. Cyberchondria obserwowana jest już nie tylko w przypadkach ludzi odczuwających jakieś fizyczne dolegliwości, ale coraz częściej pojawia się w przypadkach podejrzeń zaburzeń psychicznych. Ten wzrost cyberchondrii psychicznej najprawdopodobniej związany jest z tym, że w ostatnim czasie tematyka zaburzeń psychicznych stała się bardzo modna i klikalna w mediach społecznościowych. W związku z tym powstało wiele różnych źródeł – mówimy tutaj przede wszystkim o internecie anglojęzycznym – w których omawia się konkretne zaburzenia nie po to, by wyjaśnić ich złożoność, ale po to by zdobyć kliknięcia i subsrypcje. To zaś sprawia – zdaniem dr Zucker – że obecnie osoby zaniepokojone jakimiś objawami mogą z dużą łatwością znaleźć podobne przykłady w internecie i wyłącznie na ich podstawie wyrobić sobie zdanie o dużym stopniu wewnętrznej pewności i silnym przekonaniu o słuszności swojej diagnozy. Co więcej zdecydowana większość takich osób nie wykonuje już dalszego kroku, czyli na przykład skonsultowania swoich przekonań o chorobie z konkretnym specjalistą w trackie lekarskiej wizyty, ale uznaje, że wiedza zdobyta w internecie często pochodząca z wątpliwych źródeł jest wystarczająca by postawić sobie niepodważalną autodiagnozę. Niestety temu zjawisku towarzyszy pętla lęku – bo jak się okazuje sam akt postawienia sobie takiej właśnie internetowej autodiagnozy, którego celem miało być poradzenie sobie z lękiem o zdrowie jedynie ten lęk wzmacnia. Do tego jeszcze dochodzi kolejne zjawisko wskazywane przez dr Zucker: otóż cyberchondria wzmaga tzw. lękową czujność, bo łatwość diagnozy oraz to, że udaje nam się samodzielnie rozwikłać zagadkę nietypowych objawów uwrażliwia naszą uwagę na wzmożoną samoobserwację pod tym względem. Wtedy cyberchondryk nie tylko szuka medycznych przyczyn swoich zachowań, ale też ze wzmożoną czujnością przypatruje się sobie, by wykryć czy czasem nie odnajdzie więcej dowodów na to, że coś z nim jest nie tak. To tak, jakbyśmy sobie wyobrazili kogoś, kto cokolwiek zrobi, poczuje, czegokolwiek doświadczy za każdym razem zadaje sobie pytanie” Ale, zaraz, zaraz, czy to na pewno jest normalne?” 

Czy cyberchondria jest wyłącznie domeną amerykańską? Moi znajomi psychoterapeuci z różnych terapeutycznych obszarów i tradycji coraz częściej opowiadają mi o sytuacjach, w których w ich gabinetach pojawiają się pacjenci święcie przekonani, że udzielili sobie prawidłowej diagnozy konkretnych psychicznych zaburzeń. Po czym zapytani skąd przekonanie, że mają akurat chorobę X i czy Y odpowiadają, że widzieli na ten temat wystarczająco dużo filmów na YouTubie, żeby nie mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Niestety sam również w swojej praktyce spotykam takie przypadki. I w większości z nich okazuje się, że określone zachowania wcale nie są związane z konkretnym zaburzeniem, ale na przykład po prostu z nieradzeniem sobie z emocjami, niskimi umiejętnościami z zakresu inteligencji emocjonalnej, czy też złymi nawykami emocjonalnej autoświadomości. Dr Justin Garson, autor bestsellerowej książki „Filozoficzna eksploracja szaleństwa” wskazuje, że może tutaj istnieć też inny trop o czym świadczą prace niemieckiego psychiatry Martina Brüne, profesora psychiatrii na Uniwersytecie Ruhry w Bochum, który ostatnio zakwestionował na przykład genezę pogranicznego zaburzenia osobowości jako dysfunkcji kontroli impulsów neuronalnych zachodzącej w płacie czołowym i dowodzi, że zachowania spod znaku niestabilności emocjonalnej są efektem adaptacji do warunków otaczającego świata, w którym dziecko tworzy strategię impulsów emocjonalnych za pomocą których jest albo zauważane przez otoczenie, albo też wymusza na otoczeniu określone zachowania. Czyli to na przykład strategia: „jak rzucę się na ziemię i zacznę wrzeszczeć, to żeby mnie uspokoić rodzice kupią mi zabawkę”, która to strategia implikuje skoki emocjonalnych nastrojów jako narzędzie adaptacyjne. Jednak zostawmy to, czy profesor Brune ma rację, bo jak na razie świat medycyny jeszcze nie ochłonął po tym ciosie prosto w zdziwioną szczękę. 

Warto tutaj zwrócić uwagę na inny efekt cybgerchondrii. Otóż kiedy dana osoba potwierdza sobie, że jakieś niepokojące zachowania są efektem konkretnego zaburzenia, to jednocześnie zaczyna wyjaśniać swoje zachowania właśnie tym zdiagnozowanym zaburzeniem, co tak naprawdę pozwala na bezradne rozłożenie rąk i uwalniające wyznanie: „No ja już tak mam i nic się z tym nie da zrobić”. To z jednej strony zwalnia z odpowiedzialności za to, by chociaż spróbować swoje zachowania w jakiś sposób skorygować, by stały się mniej dokuczliwe dla delikwenta i jego otoczenia, a z drugiej strony przerzuca winę na okoliczności, na które przecież dana osoba nie ma wpływu. „No cóż, wprawdzie rzuciłam w ciebie flakonikiem z perfumami, ale sam rozumiesz, że to przy mojej chorobie normalne zachowanie, więc najlepszym rozwiązaniem jest nie to, bym na przyszłości postarała się popracować nad zarządzaniem emocjami i niczym nie rzucać, ale żebyś sobie sprawił hokejowy kask, a najlepiej od razu do tego średniowieczną zbroję, bo wiesz, że nie mogę za siebie ręczyć i żaden specjalista nic tu nie pomoże, bo nic z tym się nie da zrobić!”

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/liberate-yourself/202208/do-you-have-cyberchondria

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-biology-human-nature/202208/is-borderline-personality-disorder-adaptation

#266 Ciepło kontra kompetencje

Zimne kompetencje czyli dlaczego grozi nam wymarcie

22 czerwca 2022 roku opublikowano wyniki badań psychologów społecznych Uniwersytetu Harwarda, które nie pozostawiły wątpliwości co do tego, w jaki sposób i dlaczego wiążemy się z innymi ludźmi, a w konsekwencji rozwijamy jako społeczeństwo. I chodzi tutaj nie tylko o związki prokreacyjne, od których zależy to jaki rodzaj genów wytransportujemy w przyszłość, ale również o nasze relacje zawodowe decydujące o tym, czy dana organizacja napotka na swej drodze określony pułap intelektualnego wzrostu, ponad który nie będzie zdolna sięgnąć, czy też jej wzrost będzie dotyczył tylko powiększania zasobów ludzkich, ale bez specjalnego znaczenia dla rozwoju świata, chyba że za taki rozwój uznamy nabijanie właścicielskiej kabzy. W każdym razie harwardzcy psycholodzy w efekcie szeregu badań ustalili co decyduje o tym, że wybieramy współpracę czy bliższe relacje z konkretnymi ludźmi i jednocześnie unikamy takich powiązań z innymi. Pokażmy to na przykładzie. Oto Andrzej skierowany w firmie do pracy przy nowym wymagającym projekcie, który ma zdecydować do którego z dwóch zespołów ma przystąpić. Zespół A jest tutaj faworytem, bo wszyscy spodziewają się, że wynik, który zostanie przez nich osiągnięty będzie dla innych tylko marzeniem. Zespół B raczej nie jest brany pod uwagę jako zwycięzca biegu po wynik. Szef zespołu A zaprasza Andrzeja do współpracy słowami: „Przed nami szczyt, na który nieliczni się wdrapują. Nie ma przebacz!” Szef zespołu B z drugiej strony poklepuje Andrzeja po plecach i mówi: „U nas się szybko wdrożysz, pokażemy ci co i jak i w razie czego nie zostawimy samego!” Udział w którym zespole wybierze Andrzej? Dodajmy, że po osiągnięciu niebotycznego wyniku w pierwszym może go czekać równie niebotyczna premia. W drugim, raczej o premii nie ma co marzyć? Zanim wyniki badań odpowiedzą nam na to pytanie przyjrzyjmy się innemu przykładowi: oto bardziej stąpająca po ziemi Danka i nieco latająca w chmurach Ewa spotykają na podwójnej randce dwóch mężnych wojów: Heńka i Roberta. Obaj pracują w tej samej firmie tyle że zimny profesjonalista Robert, jest szefem empatycznego Heńka, który wydaje się dużo bardziej sympatyczny od swojego kolegi. Już po chwili układ interakcyjny bez wątpliwości wskazuje, że Heniek znalazł zainteresowanie Danki, a Ewa zdaje się dość często spoglądać ku Robertowi. W końcu obie koleżanki wychodzą przypudrować to i owo i Danka pyta Ewy: „Ty tak na poważnie wzdychasz do tego zimnego typa?” Na co Ewa odpowiada: „Może on i zimny, ale kiedy sobie wyobrażę dzieci na plaży w Karaibach, to wiesz, z całym szacunkiem Zegrze to nie jest!” „A mi się wydaje – odpowiada Danka – że Heniek to zawodnik, który w drużynie nie gra wyłącznie na siebie!”

Jak piszą autorzy badań – jeśli sami pracownicy, bez rozkazu szefów mogą wybrać współpracowników, to wybierają ich na podstawie tego, czy są lubiani, a nie tego czy są jedynie kompetentni i produktywni. Bo kiedy myślimy o innych to nad ich kompetencje stawiamy to, w jaki sposób będzie się z nimi współpracowało i czy możemy się od nich spodziewać wsparcia, pomocy, czy zrozumienia, a więc tych cech, które naukowcy scharakteryzowali jako ciepło. Kiedy jednak myślimy o samych sobie, to jesteśmy gotowi uznać, że dużo cenniejsze od naszego poziomu ciepła są nasze umiejętności, doświadczenie, profesjonalizm czy produktywność, które to cechy naukowcy nazwali ogólnie kompetencjami. Zatem w pracy – jeśli nikt nas do tego nie zmusza – bardziej kierujemy się czyimś ciepłem niż kompetencjami. W otoczeniu ciepła sami czujemy się lepiej i bezpieczniej, w otoczeniu wyłącznie kompetencji tracimy to poczucie i zaczynamy naszą pracę traktować jak niechciany, ale konieczny obowiązek, który nie jest nam w stanie przynieść satysfakcji. Dlatego w naszym przykładzie – według wyników badań – Andrzej – o ile nie kieruje się wyłącznie przyszłym zyskiem lub nie wykazuje cech psychopatycznych – wybierze zespół B, bo woli otrzymać konkretne ciastko, pod postacią ludzkich warunków współpracy, niż obietnicę ogromnego tortu pod postacią super wyniku osiągniętego w otoczeniu zimnych profesjonalistów. Okazuje się, że tym samym tropem dobieramy się w związkach – o ile nie jesteśmy wyrachowanymi cwaniakami dla których materialny zysk jest ważniejszy od emocjonalnego dyskomfortu. W przypadku naszych przykładowych przyjaciółek istnieje duże prawdopodobieństwo, że i owszem za kilkanaście lat rozsądna Danka z Heńkiem na zmianę będzie pompowała ponton by dostać się z gromadką dzieci na plażę w Arciechowie, a Ewa i owszem w tym samym czasie będzie wysiadała z samolotu z Montego Bay tyle, że w pośpiechu żeby zdąrzyć na własną sprawę rozwodową.

A problem w tym, że kiedy dokonujemy wyborów naszych relacji przedkładając ciepło nad kompetencje, jeszcze nie oznacza, że w ten psozob wybieramy dobrze. Co więcej, kiedy byśmy czynili odwrotnie do wyników badań i kierowali się wyłącznie kompetencją omijając ciepło, to również nie było by to najlepsze rozwiązania. W obiektywnym i pozbawionym emocjonalnego czynnika układzie odniesienia obydwa wybory mają spore wady. Kiedy kierujemy się wyłącznie ciepłem – czy to w przypadku naszego zawodowego czy relacyjnego rozwoju jednocześnie skazujemy się na zrezygnowanie z możliwego wzrostu, który w przypadku odwrotnej konfiguracji czyli kierowania się wyłącznie kompetencjami byłby możliwy do osiągnięcia. Kiedy w drugim wariancie kierujemy się wyłącznie kompetencjami, to i owszem zwiększamy prawdopodobieństwo wzrostu – rozumianego nie tylko jako osiągnięcie wyższego pułapu intelektualnego, ale też poprawienia jakości życia – ale tym samym sami sobie gotujemy piekło braku empatii, nie wybaczania błędów, czy katorżniczej rywalizacji. I chociażby powyższe powoduje, że każde z tych rozwiązań wiąże się z jakimś rodzajem rezygnacji. Co więcej mamy to głęboko społecznie wdrukowane, bo ciągnie się to za nami od czasów plemiennych i te wybory widać w najmniej oczekiwanych miejscach. Podam prosty przykład – otóż w jednym z badań ustalono, że społecznie – niezależnie od płci badanych – jesteśmy skłonni przypisywać cechy związane z kompetencją mężczyznom, a cechy związane z ciepłem kobietom, mimo że rzeczywistość w konkretnych przypadkach może być dokładnie odwrotna. Kiedy zbadano różnice w rolach społecznych skorelowane płciowo i wzięto pod lupę listy polecające pracowników naukowych, to zauważono, że w rekomendacjach dotyczących kobiet dużo częściej używano terminów podkreślających cechy wspólnotowe, empatyczne czyli to, co wcześniej określone zostało jako ciepłe. W przypadku kandydatów mężczyzn w listach referencyjnych dużo częściej pojawiały się terminy związane z kompetencjami, profesjonalizmem, czy agresywnym stylem naukowej kariery. I to niezależnie od tego, czy autorami tych referencji były kobiety czy mężczyźni. Wprawdzie badania te przeprowadzono w 2000 roku, ale badacze na Harwardzie powołujący się na tamte wyniki twierdzą, że pod tym względem nic się nie zmieniło. Zatem jesteśmy przesiąknięci zaprogramowanym decydowaniem o relacjach kierując się albo wyborem ciepła albo kompetencji i stało się to dla nas już tak naturalne, że zdajemy się nie dostrzegać, że żaden z tych wyborów nie jest idealny i że może istnieć inna, trzecia droga. A nie widzimy jej, bo jesteśmy dodatkowo beneficjentami innej psychologicznej charakterystyki, która została nazwana krzywą kompetencji. Otóż im bardziej uznajemy kogoś za kompetentnego, tym mniej sympatyczny nam się wydaje i odwrotnie. Im ktoś budzi w nas większą sympatię, tym większą skłonność wykazujemy by nie postrzegać tej osoby jako wybitnie kompetentnej. Tymczasem trzecia droga znajduje się w umiejętności połączenia tych dwóch obszarów, czyli wykształcenia w sobie takich cech, których posiadanie sprawia, że wysokie ciepło nie neguje istnienia wysokich kompetencji, a wysokie kompetencje nie oznaczają, że koniecznie trzeba być pozbawionym cech związanych z ciepłem. Jednak by to stało się możliwe musimy oduczyć się skrajnego wartościowania, a to oznacza, że jeśli chcemy mieć możliwość dostępu do bieżącego kawałka ciastka i jednocześnie nie tracić możliwości skorzystania w przyszłości z obfitości całego tortu, to musimy odprogramować nasze dotychczasowe dzielenie ludzi zgodnie z krzywą kompetencji, w którym to podziale uznajemy że ktoś sympatyczny nie może być kompetentny, a kompetentny budzić naszej sympatii. Bo dopiero zmiana naszego postrzegania innych wymusi zmianę w innych. Ludzie bedą się starali znaleźć złoty środek tylko wówczas kiedy odkryją że taka postawa jest ceniona i poszukiwana. Dopóki społecznie wiodące będą te dwa bieguny, dopóty bezduszne psychopatyczne organizacje będą trzymały ludzi w szachu wykorzystywania i nigdy nie realizowanych obietnic, a ci którzy cenią sobie dobre relacje będą skazani na niską jakość życia. Tyle, że tak jako ludzkość długo nie przetrwamy, co widać już powoli na każdym kroku, bo dotychczasowy porządek jednak nie wytrzymuje próby czasu i rozpada się na naszych oczach. 

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1177/17456916211071087

https://doi.org/10.1037/a0016539

#267 Luka sympatii

Luka sympatii, czyli strzał we własne kolano

Zacznijmy do przykładów. Oto Zdzisiek, który na urodzinowej imprezie kumpla spotyka Magdę. Aktywowały mu się od razu wszystkie czujniki i detektory, gdyż takiego fajnego przedstawiciela odmiennej płci jak dotąd jeszcze nie widział. Okazuje się, że przebiegli wspólni znajomi posadzili ich obok siebie wiedzeni przekonaniem, że Magda i Zdzisiek do siebie pasują, więc było by kosmicznym zaniechaniem, gdyby ich ze sobą nie spiknąć. Pytanie tylko, czy zaiskrzy i czy któreś z nich się nie wystraszy ofensywy tego drugiego. Mija kilka godzin, Zdzisiek wraca do domu, a w jego głowie kołaczą się następujące myśli: „Ale ze mnie patafian, po jasną cholerę ja jej opowiadałem o hodowli świerszczy w odmianie sałatkowo chrupiącej?”, „Na pewno miałem szpinak na zębach, wprawdzie na urodzinach nie podawali szpinaku, ale życiu różnie bywa i takiej wtopy nie przewidzisz”, „Jak się chwaliła pokazując w telefonie zdjęcie, co udało jej się kupić w komisie płytowym – jak mogłem nie skumać, że chodzi o okładkę Pink Floyd a nie o tapetę w cegły?” Zdzisiek więc siedzi strapiony na kanapie i już wie, że nie zdobył sympatii Magdy, więc nie ma sensu do niej dzwonić, bo co powie w telefonie: „Cześć to ja, ten głupek z przyjęcia, którego nie lubisz?” Przykład drugi: Kasia w swojej nowej pracy została przydzielona do zespołu podejmującego się realizacji pewnego projektu, po czym ma zdecydować czy chce dalej z tym zespołem pracować. Jej pierwszym zadaniem uzgodnionym na inauguracyjnej nasiadówie była analiza raportu. Kasia więc ambitnie bierze robotę do domu, ślęczy godzinami nad tabelkami, jednak nic tu do niczego nie pasuje. Następnego dnia na spotkaniu, kiedy przychodzi jej kolej Kasia pokazuje raport i mówi, że zawarte w nim liczby się po prostu nie zgadzają. Teraz raport bierze do ręki jej starsza koleżanka, przegląda i mówi zadziwiona: „przecież tuż brakuje kilku stron, czemu nie zadzwoniłaś wcześniej że to się nie trzyma kupy, to byśmy to szybko uzupełnili, a tak będziemy jakoś musieli ogarnąć opóźnienie”. Kasia spuszcza głowę i nie wie co odpowiedzieć, ale jedno już wie na pewno. Jeszcze dzisiaj powie managerowi, że chyba nie chce pracować z tym zespołem.

W obydwu powyższych przykładach mamy do czynienia z efektem luki sympatii wykrytym w badaniach przeprowadzonych w 2018 roku przez połączone siły naukowców z uniwersytetów Harwarda, Essex, Yale i Cronell pod kierunkiem psycholog Ericki Boothby. Lukę tę można określić jako różnicę w tym, w jaki sposób ludzie o nas naprawdę myślą w kategoriach sympatii, a tym jak sądzimy że myślą na podstawie ich reakcji w interakcji z nami. Mówiąc inaczej luka sympatii opisuje fenomen w którym myślimy że jesteśmy mniej lubiani niż to ma miejsce w rzeczywistości. W pierwszej serii eksperymentu naukowcy badali lukę sympatii w dwóch sytuacjach – najpierw na grupie studentów pierwszego roku studiów poznających się jako współlokatorzy w akademiku, w którym mieli wspólnie mieszkać przez najbliższe miesiące, a później na grupie nieznających się wcześniej dorosłych w różnym wieku spotykających się na pierwszych zajęciach wielomiesięcznego kursu rozwoju osobistego. Oczywiście zarówno studenci jak i pozostali uczestnicy eksperymentu nie znali wyników pomiarów do czasu zakończenia prac badaczy. Okazało się, że w obydwu grupach wystąpiła luka sympatii i w większości przypadków utrzymywała się ona przez kilka miesięcy. Z finalnych wyników wyłączono te przypadki, w których badane osoby się ze sobą zaprzyjaźniły, bo relacyjna zażyłość ma kolosalny wpływ na efekt sympatii, ale w 95% pozostałych przypadków odnotowano utrzymującą się stałą rozbieżność pomiędzy tym, jak ludzie sądzili że są lubiani, a tym jak naprawdę byli lubiani. Dwa lata później przeprowadzono drugą serię eksperymentu, ale tym razem skoncentrowano się na pracy specjalistów w zespołach projektowych. Dodatkowo rozszerzono badania również o konsekwencje w zachowaniach i postawach wynikające z luki sympatii oraz zwrócono uwagę na stopień koncentracji na negatywnych wrażeniach wywoływanych w innych w trakcie rozmowy. Tym razem okazało się, że i owszem luka sympatii wystąpiła we wszystkich badanych zespołach, ale co więcej, jej pojawienie się wywołało już konkretne konsekwencje. Pracownicy, którzy wykazywali różnicę w ocenach zyskanej sympatii rzeczywistej a domniemanej na swoją niekorzyść, nie zwracali się do współpracowników z prośbą o wsparcie, rzadziej udzielali informacji zwrotnych grupie oraz częściej rezygnowali z dalszych prac w danej grupie w przyszłości, które to postawy miały istotny wpływ na wyniki osiąganie przez dany zespół, zarówno pod względem wydajności, jakości, jak i czasu realizacji projektu. Co więcej zespół badaczy ustalił, że źródłem efektu luki sympatii było między innymi nieprawidłowe interpretowanie sygnałów komunikacyjnych w tych przypadkach, kiedy badani byli przekonani, że jakiś rodzaj ich zachowania został wykryty przez rozmówcę i źle oceniony. Kiedy tymczasem rozmówcy w ogóle na te szczegóły nie zwracali uwagi. To na przykład sytuacja, w której rozmawiamy z nowo poznaną osobą i przytrafia nam się jakiś językowy błąd – na przykład użyjemy słowa „włanczać” zamiast „włączać” i kiedy sami się na tym przyłapiemy jesteśmy przekonani, że ten błąd został nie tylko również wykryty przez naszego rozmówcę ale też jego pojawienie się zostało przez tę osobę ocenione jako dyskwalifikujące, czy kompromitujące. Profesor psychologii na Uniwersytecie Jamesa Madisona w Wirginii Jaime Kurtz wyjaśnia ten fenomen naszymi dialogami wewnętrznymi pojawiającymi się bezpośrednio po rozmowie z daną osobą, które to dialogi są zdominowane negatywnymi, samokrytycznymi myślami i naszym przekonaniem, że rozmówcy zwracają uwagę na rzeczy, którym my sami nadajemy zbyt duże znaczenie. Często wśród nich znajdują się takie rzeczy, o których wiemy tylko my lub też takie, których nasz rozmówca nawet nie byłby w stanie wykryć. Wówczas budujemy w sobie przekonanie, że właśnie te domniemane odkrycia powodują, że nasz rozmówca nie ma powodów do tego by nas lubić. Tymczasem z innych badań wiemy, że istnieją konkretne powody, dla których ktoś nas może nie lubić i nie ma wśród nich zazwyczaj tego, o co się w swoim wewnętrznym przekonaniu lękami. Ludzie nie lubią innych z konkretnych powodów, wśród których na pierwszym miejscu wskazuje się bycie cenionym. Jeśli więc ktoś nabiera przekonania, że nie jest przez nas ceniony, to jest to silny powód braku sympatii, którą możemy rzeczywiście utracić, jeśli się wywyższamy, usiłujemy zbudować własną wartość kosztem cudzej, czy po prostu deprecjonujemy wartość innych. Drugim głównym powodem, dla których ludzie nie lubią innych jest przeświadczenie, że nie mogą im ufać, więc kiedy zmajstrujemy coś, czym utracimy czyjeś zaufanie, nie dziwmy się że nie pała już do nas odpowiednią sympatią. Trzecim demonem na tej liście jest poczucie bezpieczeństwa – z badań wynika, że nie lubimy tych osób, przy których nie czujemy się bezpiecznie i to w wielu obszarach. Zarówno w kontekście nieprzewidywalności czyichś decyzji czy zachowań, jak i wówczas, kiedy istnieje obawa, że odpowiedzialność za czyjeś czyny może spaść na nas, kiedy nie mamy z tymi czynami nic wspólnego. 

Problem w tym, że luka sympatii nie dotyczy powyższych przykładów powodów do utraty sympatii, ale jest wyłącznie konstruowana w naszej głowie na podstawie błędnie odczytywanych sygnałów interakcyjnych i to zazwyczaj dokonywanej post factum. Uznajemy, że ktoś nas nie lubi z powodów, które sami sobie nakręcamy w głowie. Jednak to co w obydwu odsłonach cytowanych badań wydaje się kluczowe, to to, że luka sympatii jest ściśle związana z poczucie naszej wartości. Im mniejszą wewnętrzną ocenę pod tym względem stawiamy sami sobie, tym większe prawdopodobieństwo, że poddajemy się iluzji luki sympatii nawet nie zdjąć sobie tego sprawy. Kłopot w tym, że luka sympatii prowokuje nas do konkretnych zachowań i działań, które mogą nam po prostu utrudniać życie. Możemy w jej efekcie rezygnować z ciekawych, satysfakcjonujących relacji czy wręcz ich unikać, przez co na własne życzenie obniżamy jakość naszego relacyjnego życia. I nie tylko wtedy kiedy chodzi o związki o romantycznym potencjale, czy o relacje w zespołach projektowych. Ten efekt dotyczy wszystkich naszych relacji na planie całego  życia, bo przecież naukowcy udowodnili, że efekt luki sympatii w konkretnych relacjach może towarzyszyć nam na niezmiennym poziomie przez bardzo długi czas. Poradzenie sobie z tym zjawiskiem jest możliwe za pomocą wykorzystania tego samego efektu, który je powoduje, a mianowicie wykrycia różnicy pomiędzy rzeczywistością a tym, w jaki sposób na te rzeczywistość reagujemy. Prowadzi do tego nieustanne ćwiczenie się w myśleniu dystynktywnym, do czego namawiałem w odcinku 23, co i teraz również polecam.

Pozdrawiam

DOI: 10.1177/0956797618783714

https://doi.org/10.1016/j.obhdp.2020.10.013

https://www.psychologytoday.com/us/blog/happy-trails/202209/why-people-you-more-you-think

#268 Czy czas w twoim życiu przyśpiesza?

Czy czas w twoim życiu przyśpiesza? 

„Game changer” kontra ścieżki słoni

Dawniej, kiedy pod koniec dnia wołaliśmy z podwórka „mamo, jeszcze pięć minut” chcąc przedłużyć zabawę, dzień wydawał się tak długi, że prawie nieskończony. Ranek był oddalony od wieczora niewiarygodną ilością doświadczeń, oczekiwanie czegokolwiek rozciągało się w nieskończoność, a dorosłość wydawała się oddalona o eony czasu. Kiedy zaś mijało to podwórkowe wyżebrane u rodziców „5 minut” zerkaliśmy kątem oka na przygody inżyniera Karwowskiego w serialu ”Czterdziestolatek” w krawacie oraz wyprasowanych na kant spodniach i wzdychaliśmy „O rany, jaki ten gość jest stary!” Rok szkolny trwał wówczas wystarczająco długo, żeby się zakochać, odkochać, urosnąć kilka centymetrów i wykończyć po drodze ze trzy pary trampek. Starość miała nie nadejść nigdy, a okrągłe oczy Anki z siódmej B nigdy nie stracić blasku. Im jednak dalej w las zwany życiem, tym czas zdawał się nieco przyspieszać. Najpierw niezauważalnie w ciągu tygodnia, czy miesiąca, ale dając jednak sobie o sobie znać podczas kolejnych urodzin z ciężkim westchnieniem „i znowu kolejny rok przeleciał”. Potem z każdym „przelecianym” rokiem czas nabierał rozpędu aż w końcu zaczęliśmy to dostrzegać w coraz większej ilości życiowych aktywności. Ledwo się pisało maturę, a tu już wypadałoby się zbadać na okoliczność prostaty. Ledwo co się o trzeciej nad ranem zamawiało kolejkę za tych co na morzu, a tu nagle i niespodziewanie jeszcze przed północą powieki się robią jak z ołowiu. No to ten przerażający przyspieszający czas wypadało by czymś wytłumaczyć. Nie, no jasne – to przecież rezonans Schumana, który wg wielu wiadomo jakich teorii miał rosnąć do 2012 roku po czym ziemia miała się przebiegunować a następnie nas z siebie wymeldować. Tyle, że w dziesięć lat później już raczej wiadomo, że to proroctwo się nie spełniło, a ten złośliwy czas zapiernicza coraz szybciej. Czy da się to jakoś inaczej wyjaśnić?

Dr  Christopher Dwyer z Uniwersytetu Shannon w Irlandii przekonuje, że poczucie przyspieszającego upływu czasu pojawiające się wraz z wiekiem jest efektem subiektywnej perspektywy, w której pięć lat dla 37 latka nie oznacza tyle samo co dla 5 latka. Dla tego pierwszego to wprawdzie istotny, ale nie największy wycinek, życia, a dla tego drugiego, to jego całe życie. Dwyer wskazuje na tzw. „efekt zmiany gry” mówi, że na przykład wyjście do supermarketu na zakupy dla 37 latka jest raczej rutynową czynnością, którą trzeba po prostu odbębnić by mieć za sobą, jednak już dla 5 latka to „game changer”, bo wprowadza do dziennej aktywności, całą masę nowych doświadczeń, możliwości i potencjalnych przygód. Różnica polega na podejściu do konkretnych zdarzeń – im jesteśmy starsi, tym więcej zdarzeń w naszym życiu dosłownie odbębniamy, nie dostrzegając w nich niczego ani szczególnego ani fascynującego. Ponadto coraz więcej zdarzeń naszym życiu ma etykietę dotrwania do końca, czyli mówiąc inaczej w coraz większej ilości naszych aktywności wykonujemy stosowne czynności, ale tak naprawdę jedynie czekamy na ich zakończenie. Można powiedzieć, że pięciolatek buszuje w czasie trwania jakiejś czynności, a my jedynie czekamy aż ta czynność dobiegnie końca i nas uwolni z jej banalnych, nieciekawych czy nużących okowów. Kiedy byśmy przyprowadzili pięciolatka do pracy, będzie się zachwycał odkryciem biurowego spinacza, my zaś im jesteśmy starsi tym nasz zachwyt nad czymkolwiek już raczej reglamentujemy, w którym to procesie przydarza nam się coraz rzadziej. Dr Dwyer uważa, że za ten cholerny przyspieszający upływ czasu jest odpowiedzialny efekt utraty entuzjazmu, towarzyszący nam z każdym rokiem w coraz szerszym planie. Co więcej – ten efekt jest nie do przeskoczenia, ponieważ bagaż naszych życiowych doświadczeń i priorytety pragnień powodują, że trudno nam z siebie wykrzesać choć odrobinę tego dziecięcego cieszenia się byle czym i uznania, że znalezienie w szufladzie spinacza, może być „gamę changerem” w naszym dniu wydłużając czas jego trwania dzięki fascynacji procesem zszywania metalowymi drucikami plików kartek. Im więcej więc zwykłości pojawia się w naszej recepcji rzeczywistości, a tym samym im mniej niezwykłości, tym czas będzie niestety zaiwaniał z biegiem życia coraz szybciej. Jednak „efekt zmiany gry” to nie jedyny winowajca. Drugim i jednocześnie tak samo silnym jest efekt ścieżki słoni.

To sytuacja, w której ludzie korzystamy z wygodnych skrótów, nawet wówczas kiedy takie zachowania są sprzeczne z oczekiwaniami systemu. Efekt ten często jest obrazowany za pomocą przykładu urbanistycznego projektowania, w którym osiedlowe ścieżki projektuje się dopiero po kilku czy kilkunastu miesiącach od oddania danego osiedla do użytku, bo dopiero wówczas widać jaką dokładnie trasą powinny przebiegać chodniki. Otóż powinny znajdować się w tych miejscach, które zostają wydeptane w trawie przez przechodzących ludzi. Kiedy ta reguła nie jest w projektowaniu brana pod uwagę i na przykład chodniki buduje się wyłącznie pod kątami prostymi, to po krótkim czasie widać, że ludzie i tak wybiorą najwygodniejsze dla siebie drogi dokładając do wybrukowanych kątów prostych wydeptane w trawie ścieżki łączące kluczowe punkty osiedlowego przemieszczania się. Jednak ścieżki słoni nie funkcjonują jedynie w urbanistyce, ale też na przykład w sposobie komunikacji i to niezależnie od tego, w jakim języku ta komunikacja jest prowadzona. Fenomen ten polega na tym, że w korpusie językowym języków naturalnych ranga słów jest odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości ich komunikacyjnego występowania, co odkrył amerykański lingwista George Kingsley Zipf formułując na tej bazie prawo nazwane od jego nazwiska. W praktyce komunikacyjnej prawo to oznacza, że najczęściej używamy najprostszych i jednocześnie najkrótszych słów, a najrzadziej tych dłuższych i bardziej skomplikowanych. Co więcej odkrycie Zipfa ucieszyło by rownież włoskiego socjologa i ekonomistę Wilfredo Pareto, bo idealnie wpisuje się w złotą regułę 80 do 20 i w języku oznacza, że w 80% czasu naszej komunikacji wykorzystujemy jedynie 20% znanych nam słów. Dr Max Louwers, psycholog kognitywny i językoznawca na holenderskim Uniwersytecie w Tilburgu w swoich badaniach opublikowanych w tym roku udowodnił, że prawo Zipfa nie obejmuję tylko kwesti samych słów, ale też przejawia się w naszych dialogach z innymi ludźmi, w tym oczywiście z naszymi bliskimi. Rozmawiamy ze sobą podświadomie wybierając komunikacyjną ścieżką słonia, w której kierujemy się zasadą najmniejszego wysiłku wielokrotnie częściej używając utartych sformułowań do opisywania naszych stanów oraz zjawisk niż silimy się na bardziej drobiazgowe wytłumaczenie. Ścieżka słonia w naszych rozmowach to przecież wypisz wymaluj efekt: „wiem co chcesz powiedzieć”, czy też „domyślam się co zaraz powiesz”, więc zamiast wysłuchać do końca tego co jest mówione układamy już sobie w głowie odpowiedź. I to odpowiedź zgodną z prawem Zipfa oraz ścieżką słonia, w której najczęściej pojawią się słowa, które tak naprawdę mają najmniejsze znaczenie. Ścieżka słoni jest obecna w naszym życiu częściej niż myślimy – nie tylko w naszych relacjach, ale też w naszej pracy czy myśleniu o samych sobie, Zarówno wówczas kiedy się sami staramy wartościować lub deprecjonować, jak i wtedy kiedy myślimy o naszej przyszłości niezależnie od tego, czy snujemy jej kolorowe wizje, czy też jedynie szaroburo nieciekawe. Im częściej zaś w naszym życiu – w dowolnych jego aspektach – wybieramy ścieżkę słoni, tym mniej fascynujące to życie się staje. Bo ścieżka słoni wprawdzie ułatwię nam życie, ale jednocześnie znacznie je przyspiesza. Kiedy idziemy przez dobrze znany skrót, trudno się dziwić, że po drodze raczej nie wydarza się nic szczególnie fascynującego, co mogłoby sprawić, że daną chwilę nie tylko zapamiętamy na dłużej, ale też zechcemy jej trwanie przedłużyć, krzycząc w swoim wnętrzu: „proszę, jeszcze tylko pięć minut”. Im więcej ścieżek słoni, tym mniejsza chęć buszowania w rzeczywistości i tym samym większe subiektywne odczucie że z każdym rokiem, a nawet miesiącem czas naszego życia pędzi coraz szybciej. Czy jest na to rada? I owszem, ale tak samo okrutna jak świadomość, że nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka jednocześnie. Coś za coś. By zwolnić czas trzeba zejść ze ścieżki słoni i wprowadzić do konsumowania teraźniejszości fascynujące gamę changery, czyli jak nauczają mędrcy wschodu po prostu wykształcić w sobie efekt umysłu dziecka. Umiejętność widzenia rzeczywistości i tego co nas spotyka z nieoceniającą akceptującą fascynacją. W ujęciu paradygmatu zachodniej nauki to na przykład koncepcja Johanna Herbarta, dziewiętnastowiecznego psychologa i filozofa, który utrzymywał, że w procesie apercepcji jesteśmy stanie zrezygnować z postrzegania rzeczywistości przez pryzmat tego co już znamy i ulegamy czarowi jedynie rzeczy nowych, co jest warunkiem skutecznej edukacji. Zresztą nie ma znaczenia jak ten proces nazwiemy. Znaczenie ma jedynie to, czy jesteśmy na tyle już przerażeni doskwierająca świadomością coraz szybszego upływu naszego życiowego czasu, bo zamiast marudzić, po prostu coś z tym zrobić!

Pozdrawiam

DOI: 10.3758/s13423-022-02142-9

https://www.psychologytoday.com/us/blog/thoughts-thinking/202209/why-does-time-fly-we-get-older

https://www.psychologytoday.com/us/blog/keeping-those-words-in-mind/202209/laws-human-behavior

#269 Gdzie jesteś na drabinie Cantrilla?

Gdzie jesteś na drabinie Cantrilla?

„To nie tak miało być” – westchnął Stefan podczas porannego rytuału golenia odkładając elektryczną maszynkę i przyglądając się kupionej przed laty szpanerskiej brzytwie, której używanie miało wznieść męskość do poziomu superbohatera. Może nie Batmana, ale Deadpool w zupełności by wystarczył. Tymczasem nieużywana brzytwa, ale na szczęście nasmarowana olejkiem kameliowym smuto rozglądała się po łazience czekając na lepsze czasy. „A ty sobie podśpiewujesz przy goleniu – zapytała złośliwie Grażyna – czy wzdychasz nad efektami swojego intelektualnego rozwoju?” „Taki gość ostatnio w internetach – Stefan odwrócił się w stronę Grażyny wciągając na tę okoliczność brzuch – nawijał o tym, że życie biegnie coraz szybciej, tyle że skubany nie dodał że i owszem czas zaiwania, ale sprawy jakby idą wolniej!” „W sensie, że czas jednak zwalnia? – zapytała Grażyna zastanawiając się jak długo Stefan wytrzyma z tak wciągniętym na maksa brzuchem. „Nie – odpowiedział Stefan już resztkami sił, po czym poluzował mięśnie brzucah dzięki czemu wszyscy, łącznie z Grażyną i Stefanem, poczuliśmy teraz ulgę – Chodzi o to, że jak kiedyś spóźniłem się na tramwaj i zaczynałem za nim biec, to kiedy już biegłem było jasne że go dogonię. Teraz częściej odjeżdżającym trawumajom jedynie macham na pożegnanie”. 

Używając tramwajarsko Stefanowej metafory doprecyzujmy o co chodzi. Oto wyobraźmy sobie dwa punkty na osi czasu. W pierwszym właśnie się znajdujesz, a drugi obrazuje miejsce, w którym widzisz siebie za pięć lat. Obydwa punkty dzieli dystans możliwości osiągnięcia założonych zamierzeń oraz ilość potrzebnej energii do ich osiągnięcia. Oznaczmy wartość tego dystansu literą X i pamiętajmy że X określa nie to co się wydarzy, ale jedynie nasze wyobrażenie na ten temat. Teraz spróbujmy sobie wyobrazić siebie sprzed dziesięciu lat jak przeprowadzamy to samo ćwiczenie – jak dziesięć lat temu wyobrażaliśmy sobie siebie w teraźniejszości oraz miejsce w którym się zamierzaliśmy znaleźć po pięciu latach. Tamten dystans oznaczmy literą Y. Stefan zauważył że w jego przypadku X jest większe od Y, a to oznacza, że w takiej sytuacji z biegiem czasu – nawet kiedy jego subiektywny pęd w naszym odczuciu przyśpiesza – nasza droga do osiągnięcia tego co zamierzamy wydaje się subiektywnie wydłużać. Przynajmniej takie wrażenie ma Stefan. 

Jedno z powszechnie dzisiaj stosowanych narzędzi do pomiaru dobrostanu ludności w rożnych rejonach świata (na przykład wciąż wykorzystywane przez Instytut Gallupa) to drabina Cantrilla. Hadley Cantrill był amerykańskim psychologiem społecznym związanym z Uniwersytetem Princeton i specjalizującym się m. in. w badaniach opinii społecznych. Do tego był na tyle skutecznym analitykiem wyników tych badań, że stał się osobistym doradcą aż trzech prezydentów Stanów Zjednoczonych – doradzał Rooseveltowi, Eisenhowerowi i Kennnedy’emu w krytycznych momentach historii, a jego rady okazywały się wyjątkowo słuszne i przez prezydentów równie wysoko cenione. I tenże Cantrill jest twórcą modelu znanego jako skala samozakotwiczenia, potocznie nazywanego drabiną Cantrilla i służącego do oceny dobrostanu społecznego na podstawie własnych indywidualnych osądów życiowych. Spróbujmy zatem przeprowadzić test samozakotwiczenia, byśmy mogli się przekonać na jakim życiowym poziomie się obecnie znajdujemy. W tym celu wyobraź sobie drabinę złożoną z jedenastu szczebli. Pierwszy szczebel od dołu oznacza liczbę zero, zaś najwyższy szczebel, ten u samej góry oznacza liczbę dziesięć. Następnie wyobraź sobie, że ten pierwszy szczebel u dołu reprezentuje najgorsze możliwe życie, którego mógłbyś doświadczyć, zaś ten górny szczebel najlepsze życie, które mogło by być twoim udziałem. Następnie spróbuj uczciwie umieścić na tej drabinie samego siebie w taki sposób, by wybrany szczebel reprezentował twoje obecne życie. Pamiętaj, że twojej odpowiedzi nikt oprócz mnie nie usłyszy, a ja będę udawać, że nie słyszałem. Ważne, żeby to była rzetelna ocena własnego życia na ten właśnie moment, w którym przeprowadzasz to autobadanie. Następnie zanotuj otrzymany wynik i możemy przejść do drugiej części testu. Tym razem odpowiedz sobie na pytanie gdzie się widzisz w tej samej skali, na tej samej drabinie ale równo za pięć lat? Jak twoim zdaniem będzie wyglądało twoje życie w tym czasie w kontekście najgorszego możliwego scenariusza lub najlepszego. Gdzie się wówczas znajdziesz? I tu również spróbuj dokonać rzetelnej i racjonalnej oceny swoich przewidywań biorąc pod uwagę wszystkie zmienne i okoliczności, które znasz i jesteś w stanie przewidzieć. Teraz zanotuj otrzymany wynik obok wyniku poprzedniego. Cantrill wskazywał, że obydwa uzyskane w tym teście wyniki można równie dobrze rozpatrywać osobno, jak i łącznie, ale to co najistotniejsze to mimo indywidualnej perspektywy każdej osoby, która przeprowadza taki test można wyznaczyć w osiąganych wynikach trzy podstawowe wzorce. 

Wzorzec pierwszy określany jest przez badaczy terminem rozkwitu i mamy z nim do czynienia wówczas, kiedy obecna sytuacja życiowa oceniana jest na poziomie minimum siódmego szczebla drabiny, zaś w perspektywie kolejnych pięciu lat respondent spodziewa się poprawy sytuacji, czyli uznaje, że znajdzie się na szczeblu conajmniej o jeden wyższym niż obecnie. Dlaczego przyjmuje się, że rozkwit zaczyna być diagnozowany dopiero od siódmego szczebla? Ponieważ nasze życie nie zaczyna się w momencie przeprowadzania tego testu, tylko trwa już od dłuższego czasu – a testuje się przede wszystkim osoby dorosłe i to w różnym wieku, również dość zaawansowanym. Więc jeśli założymy że na przykład badany w wieku czterdziestu lat ocenia swoje życie na poziomie piątego szczebla, to raczej jego dotychczasowa droga nie specjalnie może być definiowana jako kwitnąca, nawet jeśli za pięć lat widzi się wyżej niż obecnie. W takich wypadkach i owszem uznajemy że w życiu zachodzi pozytywna zmiana, co jest oczywiście pocieszające i niezwykle cenne, jednak to co miało miejsce do tego życiowego momentu bardziej trafnie można zdefiniować jako zmagania, niż rozkwit. I tym właśnie terminem, czyli określeniem „zmagania” definiowany jest kolejny wzorzec. To sytuacja, w której respondenci lokują się na przykład właśnie na piątym lub szóstym szczeblu drabiny ale zazwyczaj w takich przypadkach już w drugiej części testu przyznają sobie taką samą lub niższą lokatę. To oznacza, że nie przewidują, żeby ich sytuacja życiowa za pięć lat się poprawiła albo przewidują, że może się ona pogorszyć. To więc życie definiowane jako zmagania, czyli coś co nie podlega definicji rozkwitu. Ostatni wzorzec określa się terminem cierpienie. To sytuacja, w której ktoś widzi swoje obecne życie na poziomie czwartego szczebla lub niżej, a w perspektywie pięcioletniej prognozuje wyłącznie pogorszenie sytuacji. Co ciekawe te trzy wzorce skali samozakotwiczenia są silnie związane z innymi aspektami naszego życia. Na przykład respondenci osiągający poziom rozkwitu jednocześnie zgłaszają znacznie mniej problemów zdrowotnych, korzystają z mniejszej ilości zwolnień lekarskich, deklarują mniej zmartwień, stresu, smutku, złości oraz więcej szczęścia, radości, zainteresowań i szacunku. Ci, którzy kwalifikują się do kategorii zmagań jednocześnie zgłaszają więcej codziennych stresów i zmartwień oraz rejestrują dwukrotnie więcej dni chorobowych. Co więcej częściej palą i rzadziej jedzą zdrowo. Respondenci z kategorii cierpienia częściej zgłaszają brak realizacji podstawowych potrzeb, częściej odczuwają ból fizyczny, doświadczają dużych porcji stresu, zmartwień, smutku i gniewu. I niestety dwukrotnie częściej zapadają na najprzeróżniejsze choroby od tych, z kategorii rozkwitu. 

W 2019 roku, a więc jeszcze przed pandemicznym szaleństwem, międzynarodowy zespół naukowców z kilkunastu uniwersytetów zakończył trwające dziesięć lat badania, które objęły milion dwieście tysięcy osób ze 162 krajów. Jednym z narzędzi badawczych była również drabina Cantrilla. Czy na pewno chcemy zobaczyć jak wypadliśmy w tych badaniach w porównaniu z resztą świata? No niby to nie wygląda najgorzej, bo średnio w drabinie Cantrilla w Polsce prawie że sięgamy szóstego szczebla osiągnąwszy wynik 5,91, czyli chciałoby się powiedzieć, że nie jest aż tak beznadziejnie. Jednak pośród tych 162 przebadanych krajów znaleźliśmy się dopiero na 49 miejscu, a w Unii Eurpejskiej na 21 wyprzedzając jedynie Węgry, Litwę, Łotwę, Estonię, Chorwację i Portugalię. Czyli niestety wesoło nie jest. 

Jednak to co chyba najważniejsze w skali samozakotwiczenia, to nie jej jednorazowy pomiar, ale możliwość porównania jak wyniki tego testu w naszym życiu zmieniają się w perspektywie czasu, czyli czy kiedy gonimy wraz ze Stefanem uciekający tramwaj, to czy wciąż mamy możliwość by go złapać, czy odjeżdża szybciej niż przed laty zakładaliśmy. Czyli mówiąc inaczej czy spadamy na drabinie Cantrilla czy też na niej pniemy się w górę. I pamiętajmy – nic nigdy nie jest na zawsze. Nawet jeśli nasz życiowy dystans X zwiększa się w porównaniu z przeszłym dystansem Y, to kiedy to już wiemy, jedną z najlepszych konkluzji może być stwierdzenie, że być może najwyższa spora coś z tym zrobić.

Pozdrawiam

#270 FOMO, FODO, FODA, czyli sekwencja lęku

FOMO, FOBO, FODA, czyli sekwencja lęku

Czy student może przewidzieć nowe trendy zachowań psychologicznych i stworzyć nową teorię społeczną, która z biegiem lat zostanie wielokrotnie badawczo potwierdzona? Co więcej – teorię opisującą niezwykle destrukcyjne psychiczne zjawisko, nad którym do dzisiaj naukowcy będą sobie łamać głowy wciąż nie mogąc do końca ustalić w jaki sposób je pokonać? Osiem lat temu studiujący wówczas na Harvard Business School Patrick James McGinnis na łamach czasopisma Harbus opublikował artykuł, w którym opisał zjawisko FOMO, co jest akronimem angielskiego określenia „strach przed utratą” i dotyczy nie tyle samego lęku przed utratą tego co się posiada, ale raczej tego, że inni mogą mieć jakieś satysfakcjonujące doświadczenia, podczas których jest się nieobecnym. To na przykład sytuacja, w której Kazik siedzi z nosem w telefonie przeglądając posty znajomych umawiających się na sobotnią imprezę. W postach tych co rusz przewija się ekscytacja zbliżającym się kultowym wydarzeniem i jednocześnie znajduje się tam ukryty przekaz, zgodnie z którym będą tam wszyscy ci, którzy się towarzysko liczą. Co więcej z góry wiadomo, że uczestnicy tego wydarzenia już w jego trakcie oraz po nim bedą umieszczali na swoich profilach społecznościowych  dziesiątki zdjęć dokumentujących, jak kultowa to była impreza, co ma pozostać w pamięci na długi czas i budzić zazdrość tych, którzy w niej nie brali udziału. W tym również Kazika, który na tę imprezę nie został zaproszony, nie ma się z kim wybrać, czy też z dowolnego innego powodu się na niej nie pojawi. To całe społecznościowe grzanie tematu zaczyna wywoływać w Kaziku coraz to silniejsze poczucie lęku, związanego ze świadomością tego, że w jego towarzyskim życiu stoi właśnie w obliczu utraty czegoś ważnego. Z każdym więc kolejnym publikowanym postem, który gloryfikuje udział w tym wydarzeniu, Kazik zacznie odczuwać coraz silniejsze uczucie niepokoju, w końcu przeradzające się w dosyć destrukcyjny lęk. 

Powyższy opis może budzić zadziwienie wielu starszych od Kazika osób, w tym jego rodziców z pokolenia X, którzy kompletnie nie są w stanie nawet wyobrazić sobie, że tego typu sytuacja może napawać lękiem. Ale już dla Kazika, który pokoleniowo plasuje się gdzieś pomiędzy pokoleniem Y, a Z, czyli milenialsami, a zoomersami taki rodzaj lęku jest nie tylko oczywisty ale dla wielu jego rówieśników potrafi być stałym towarzyszem społecznego funkcjonowania. Co oczywiście nie znaczy, że FOMO doświadczają wyłącznie ludzie młodzi, a jedynie to, że im jesteśmy starsi tym trudniej nam przychodzi zrozumienie i zaakceptowanie że może stanowić spory życiowy problem. W badaniach przeprowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu Florenckiego, których wyniki ogłoszono w 2021 roku okazało, się że głównym sprawcą FOMO nie jest wiek badanych, ale częstotliwość i intensywność korzystania przez nich z mediów społecznościowych. Można by więc powiedzieć, że Milenialsi i kolejne internetowo społecznościowe generacje zainfekowały tym zjawiskiem również pokolenia wcześniejsze. Przebadano prawie 22 tyś. uczestników w różnym wieku i płci co pozwoliło wykluczyć właśnie takie względne jak wiek czy płeć jako czynniki mające związek z odczuwaniem lęku przed utratą. Co więcej okazało się, że FOMO jest silnie skorelowane z naszymi cechami osobowościowymi. Najbardziej narażone na pojawienie się tego rodzaju lęku są osoby niespokojne i neurotyczne. Związek pojawił się również w takich kwestiach jak tendencje do popadania w przygnębienie, czy niski poziom samodyscypliny oraz wysoka obawa przed negatywną oceną. 

Niestety ten rodzaj lęku jest dość trudny do pokonania z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jeśli chcemy go rozpoznać u innych musimy brać pod uwagę, to że ludzie nie lubią się przyznawać do jego odczuwania. Ani przed swoimi najbliższymi, ani też przed samymi sobą. Po drugie problemem jest to, że pojawienie się FOMO jest niestety zapowiedzią rychłego pojawienia się dwóch kolejnych demonów, którym niejako ten rodzaj lęku udrażnia drogę. Kolejnym jest zjawisko nazwane również przez McGinnisa akronimem FOBO. Tym razem to skrót od angielskiego sformułowania „lęk przed lepszą opcją”. Tutaj pokażmy to również na przykładzie buszującego w mediach społecznościowych Kazika. Wyobraźmy więc sobie sytuację, w której informacja o kultowej imprezie, na której będą wszyscy ci, którzy się towarzysko liczą nie jest jedyna, bo obok pojawia się informacja o odbywających się w tym samym czasie i w tym samym mieście koncercie zespołu, w którym udział dla Kazika stanowi równie atrakcyjną opcję. Kazik więc w tym przykładzie siedzi i nie może się zdecydować, które z tych zapowiadanych wydarzeń będzie się wiązało z większą stratą w sytuacji, w której okaże się, że z jakichś powodów nie wziął w nim udziału. Lęk w Kaziku jest więc generowany przez antycypację efektu udziału w danym wydarzeniu i dotyczy sytuacji, w której na przykład Kazik jednak jakoś wkręcił się na kultową imprezę, po czym okazało się, że było drętwo, za to koncert wyszedł oszałamiająco i aż człowieka skręca na samą myśl, że taka okazja go ominęła. Z drugiej strony przecież może być dokładnie odwrotnie – koncert i owszem się odbył, ale czterech liter nie urwał, a na imprezie mogła się pojawić okazja do zacieśnienia społecznych stosunków z piękną Konstancją, co stanowi mokry sen Kazika od podstawówki. Kurcze jak tu wybrać? Aż ciary przechodzą i telepie człowiekiem na samą myśl o tym, że może dokonać niewłaściwego wyboru, prawda? To właśnie wypisz wymaluj początki FOBO, czyli z każdym takim dylematem, pojawiający się coraz silniejszy lęk, który de facto blokuje możliwość podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności, Bo FOBO zaczyna się niewinnymi dywagacjami w kontekście towarzyskich wyborów, ale szybko przeradza się w decyzyjną stagnację i rodzaj utknięcia, w którym podjęcie decyzji co do istotnych życiowych wyborów przestaje być możliwe. Osoba doświadczająca FOBO potrafi zrujnować swoje życie relacyjne czy zawodową karierę, bo z czasem zaczyna być niezdolna do podjęcia najpierw istotnych, a potem nawet najbardziej błahych decyzji. Łatwo to sobie uświadomić, kiedy wyobrazimy sobie taką oto scenę: Kazik z cudem poznaną Konstancją wybierają się na kolację i już po wejściu do restauracji Konstancja mówi: „sorry, muszę odebrać ważny telefon, wybierz proszę w tym czasie stolik”. Następnie okazuje się, że ważna zawodowa rozmowa nieco się przedłuża i kiedy partnerka Kazika wraca z restauracyjnego holu zastaje stojącego przed stolikami Kazika, który wciąż nie jest w stanie zdecydować się przy którym stoliku mają usiąść. To raczej w głowie Konstancji nie buduje obrazu Kazika, jako życiowego partnera, na którego można by liczyć w trudnych życiowych momentach. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo kiedy już FOBO na dobre rozgości się w systemie, to tym samym otwiera drzwi, by pojawiło się w nim kolejne cholerstwo. Ten następny skubaniec to FODA, czyli akronim od angielskiego lęku przed zrobieniem czegokolwiek, który to lęk jest przedsionkiem życia otoczonego wianuszkiem coraz większej ilości fobii. 

Czy rzeczywiście na FOMO i jego dwóch kumpli nie ma rady? I owszem jest, ale podstawą jest tutaj jak najwcześniejsze rozpoznanie tego zjawiska. I w tym celu można posłużyć się skalą opracowaną przez naukowców pod kierunkiem Andrzeja Przybylskiego z Wydziału Psychologii Uniwersytety Essex, która składa się z punktowanych odpowiedzi na dziesięć pytań. Zatem spróbuj odpowiedzieć sobie na poniższe pytania, które pojawią się na planszy, żeby w razie czego można było zatrzymać w tym miejscu film i nieco dłużej się nad nimi zastanowić.

  1. Boję się, że inni mają bardziej satysfakcjonujące doświadczenia niż ja.
  2. Obawiam się, że moi znajomi mają więcej satysfakcjonujących doświadczeń niż ja.
  3. Doświadczam pogorszenia nastroju, gdy dowiaduję się, że moi znajomi dobrze się bawią beze mnie.
  4. Niepokoję się, kiedy nie wiem, co robią moi znajomi.
  5. Ważne jest, żebym zawsze rozumiał „żarty” moich znajomych.
  6. Czasami zastanawiam się, czy nie spędzam zbyt dużo czasu na nadążaniu za tym, co się dzieje.
  7. Dręczy mnie, kiedy przegapiam okazję do spotkania ze znajomymi.
  8. Kiedy dobrze się bawię, ważne jest dla mnie by się tym podzielić on-line, na przykład przez udostępnienie posta lub aktualizację statusu.
  9. Kiedy z jakiegoś powodu omijam zaplanowane spotkanie, to nie czuję się z tym dobrze.
  10. Kiedy wyjeżdżam na wakacje, nadal śledzę w mediach społecznościowych to, co robią moi znajomi.

Odpowiedzi na powyższe pytania nawet nie muszą być punktowane byśmy mogli się zorientować, czy FOMO nie czai się przypadkiem za rogiem. Co zatem możemy zrobić, kiedy zdiagnozujemy u siebie początki lub co gorsza zaawansowane stadium FOMO lub też wykryjemy że tego typu problem może dotyczyć którejś z bliskich nam osób? Otóż naukowcy dość nieśmiało sugerują tutaj, że najprawdopodobniej (a pokazały to wyniki kilku badań) znaczną rolę w zmniejszeniu problemu może mieć ograniczenie korzystania z mediów społecznościowych. I owszem wydaje się to rozsądnym wyjściem z jednym jednak zastrzeżeniem. Nie chodzi tutaj jedynie o reglamentację czasu spędzonego na przeglądaniu internetowych treści, ale bardziej na przesunięciu środka ciężkości znaczenia konkretnych obszarów w naszym życiu. Zaś głównym kierunkiem takiej redafinicji ważności powinno być przekierowanie wektora wartości ze świata zewnętrznego, w tym głównie życia innych osób, na życie własne i poszukanie w nim satysfakcjonujących aktywności, które nie wymagają ani udziału innych, ani też o ich wartości nie decyduje to, czy można się nimi pochwalić w internecie. Kiedy bowiem wartość przylepiona jest do aktywności innych, jednocześnie w ten sposób deprecjonowana jest samodzielna indywidualna aktywność własna. A kiedy system nie rejestruje wewnętrznej oceny własnej aktywności jako wartościowej, zawsze będzie się posiłkował wartością podpatrzoną u innych. Zatem rozwiązaniem jest zamiana konceptu „to inni decydują o tym co jest ważne, więc chcąc mieć w tej ważności udział muszę do nich dołączyć” na koncept „ważne jest to, co ja robię w miejscu w którym ja się znajduję i to niezależnie od tego, jaką definicję ważności będę otrzymywał od innych”. To niełatwa sztuka. Ale na szczęście możliwa.

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1016/j.chb.2021.106839

https://doi.org/10.1016/j.chb.2013.02.014

#271 Pułapka uzależnienia

Pułapka uzależnienia 

Zacznijmy od  przykładów. Oto Robert, który postanowił sprzedać swój samochód. Z żalem, bo auto sprawne i śliczne, ale jednocześnie z potrzebą, bo czasy przyciężkawe. Na ogłoszenie odpowiedział Paweł. Cena ok. W sumie jest zdecydowany i jutro przyjedzie, żeby samochód obejrzeć i jeśli okaże się, że zdjęcia nie ściemniają to od razu można by podpisać umowę. Wprawdzie zakup będzie kredytowany, ale Paweł ma stałą, niezłą pracę i jego bank nie będzie robił problemu w kredycie. Hm… myśli Robert. Koleś wydaje się spoko, ale warto go znaleźć w sieci, żeby zobaczyć kto zacz. Pawła udało się szybko namierzyć, bo często i gęsto dzieli się swoim życiem na Facebooku. Jak mawiał klasyk, taki trochę nijaki taki, gdzieś na oko trzydziestolatek, tu wakacje, tam weekend w Grecji, tu fotki z imprezy z przyjaciółmi. Generalnie nic podejrzanego. Nazajutrz Robert wypucował auto i czeka na Pawła. Jednak, że Paweł nie przyjeżdża sam tylko z dystyngowaną panią, która okazuje się jego mamą. No cóż – myśli sobie Robert – pewnie plany się zmieniły i zamiast kredytu brykę sfinansuje mamusia. Tymczasem zaradna mama ogląda samochód ze wszystkich stron zaglądając w takie zakamarki, o których istnieniu Robert nawet nie wiedział, a Paweł stoi z boku i grzecznie czeka. Następnie mama zadaje trylion pytań o badania techniczne, o przebieg, o naprawy, ewentualne stłuczki i czy czasem pod tym pięknym lakierem nie znajduje się szpachla. Paweł dalej stoi na boku i nic. Robert więc zaczyna podejrzewać, że jednak autko ma być dla mamusi, a Paweł tylko zainicjował kontakt. „Będzie pani zadowolona z tego jak się prowadzi” – Robert próbuje się podlizać nabywcy i słyszy „To samochód dla syna, a nie dla mnie”. „No tak – próbuje nawiązać rozmowę Robert – ale decyduje ten kto płaci, nie?” „Nie – odpowiada mama Pawła – syn będzie kredytował ten zakup, przecież pana o tym przez telefon uprzedzał”. Kurtyna. Teraz przyjrzyjmy się innej sytuacji. Tym razem przed nami Anka, która przynosi mężowi kawę, siada mu na kolanach i robi oczy kota ze Shreka. „No domyślam się” – mówi na to jej mąż Tomek, że czegoś bardzo chcesz. „No weź zadzwoń” – prosi Anka – „Jeszcze ten jeden raz. Wiesz, że ja nie potrafię załatwiać takich spraw”. „No ale jakoś tak głupio – waha się Tomek – dzwonić wszędzie za ciebie w twoich sprawach”. „No wiesz” odpowiada Anka „Oni mnie znowu zbędą byle czym, a ty to od razu załatwisz, bo ty tak potrafisz wyegzekwować swoje. Wiesz, że jak nie potrafię czegoś załatwić, to potem sobie z tym nie radzę i myślę, że się do niczego nie nadaję. Ostatnio jak mnie zostawiłeś z tym samą to musiałam wypić baniaka dla kurażu, bo to napięcie było nie do zniesienia”. „Anka błagam cię – w końcu Tomek nie wytrzymuje – przecież to nie telefon do Bezosa, żeby poleciał w kosmos ale tym razem już nie wrócił, tylko do pralni, żeby sprawdzić, czy twoja garsonka jest już do odbioru!”. Kurtyna po raz drugi.

Schemat uzależnienia ma wiele twarzy i niestety często zaczyna się bardzo niewinnie. Od prostych czynności, których wykonanie napawa nas dyskomfortem, którego chcemy uniknąć. Wówczas pojawia się proste rozwiązanie – powierzenie ich wykonania komuś, dla kogo przecież żadnym dyskomfortem nie są, więc po jasną cholerę mamy się sami męczyć. To przecież drobnostka – dla kogoś jak splunąć, a nam zepsuje dzień. Zatem rachunek wydaje się prosty – skoro ktoś to może zrobić za nas bez dyskomfortu, to czemu z tego nie skorzystać. W końcu od czegoś się mamy nawzajem. Od czegoś są bliscy, rodzina, przyjaciele, znajomi i ci wszyscy wokół nas, dzięki uprzejmości których możemy zdjąć z naszych ramion odium niepokoju o to, że nawet w drobnych czynnościach sprawy mogą przybrać nieplanowany obrót i w końcu może się okazać, że nie sprawdziliśmy się operacyjnie. Ale z każdym takim aktem, każdą malutką porażką dokładamy cegiełkę do przekonania o własnej nieskuteczności. Na początku te małe cegiełki naszych zakładanych niepowodzeń są jedynie onieśmielające, ale to wystarczy by budowały w nas przekonanie, że w czymś nie jesteśmy dobrzy, a prędzej czy później wraz z tym przekonaniem każda taka czynność zacznie budzić uczucie niepokoju i coraz silniejszą potrzebę jej uniknięcia. Im bardziej zaś udaje się ich uniknąć – na przykład dzięki temu, że wykonają je za nas inni – tym większe potwierdzenie budujemy w sobie, że te rzeczy nas przerastają. Z czasem onieśmielenie zamieni się w przerażenie przed wykonaniem tych czynności „w których uznajemy się za niewystarczająco skutecznych” i pojawią się dwa efekty. Po pierwsze znaczenie wykonania takiej czynności będzie rosnąć, a w raz z nim potrzeba jej uniknięcia. A po drugie ten schemat uruchomi reakcję łańcuchową, w której do jednej wydawałoby się niewinnej czynności zaczną dołączać kolejne, z czasem coraz to mniej niewinne. W końcu pojawi się silny schemat uzależnienia, w którym – jak przekonuje Richard Brouillette, licencjonowany psychoterapeuta i jednocześnie absolwent filozofii na francuskiej Sorbonie – główne skrzypce będzie grała kaskada zmartwienia o wykonywanie najprostszych samodzielnych czynności, czyli coś w rodzaju pętli zatracenia. Im dalej w las, tym groźniej. Im więcej uników, tym mniejsza skuteczność. Im większe uzależnienie tym mniejsza samodzielność. 

Celowo w jednym z poprzednich zdań użyłem słowa schemat, bo omawiany tutaj model jest jednym z osiemnastu opisywanych przez terapię schematów stworzoną przez Jeffreya Younga, amerykańskiego psychologa, twórcę Instytutu Terapii Schematów i autora dwóch książek o jej założeniach. Ten szósty schemat nazywany Zależnością łamane przez Niekompetencję polega na przeświadczeniu o braku możliwości podejmowania właściwych decyzji a tym samym samodzielnemu funkcjonowaniu. I niestety dotyczy to najprostszych czynności takich jak płacenie rachunków, robienie zakupów, radzenia sobie z szefem w pracy, czy oddzwaniania do ludzi. Jeffrey Young za możliwą przyczynę wskazuje tutaj strategię rodziców, którzy próbując chronić swe dzieci przed popełnianiem błędów de facto przejmują za nie większość kluczowych obowiązków, odbierając im tym samym samodzielność albo krytykują czy negują efekt działań swoich dzieci utrwalając w nich przeświadczenie, że nie są w stanie same skutecznie radzić sobie z wyzwaniami życia. Obecnie wielu badaczy uważa, że budowanie schematu uzależnienia przez rodziców w swoich dzieciach przekłada się nie tylko na późniejsze uzależnienie i lęki związane z obawą o brak skuteczności, ale jest również odpowiedzialne za coraz częściej występujący w młodym pokoleniu tzw. syndrom nieudanego uruchomienia, czyli efekt odpowiedzialny za to, że wielu młodych ludzi nie radzi sobie z wyzwaniami dorosłości i nie osiągają wystarczającej samodzielności by zamieszkać oddzielnie i nie korzystać ze wsparcia rodziców. Dla przykładu według badań z 2014 roku w Stanach Zjednoczonych w grupie wiekowej od 18-go do 34-go roku życia aż 32% osób mieszkało z rodzicami, a kolejne 22% to osoby z tego przedziału wiekowego mieszające w domu innego członka rodziny – na przykład wujka, ciotki, dziadka lub babci. Oczywiście syndrom nieudanego uruchomienia ma również przyczyny ekonomiczne – wielu młodych ludzi po prostu nie jest w stanie samodzielnie się utrzymać lub też samodzielne utrzymanie oznaczałoby znaczne pogorszenie warunków i jakości życia. I tutaj trudno się im dziwić. Jednak badacze nie mają raczej wątpliwości, że istnieje istotny związek pomiędzy nadopiekuńczymi rodzicami, wychowującymi dzieci z dominującym brakiem autonomii, a więc również brakiem wykształcenia priorytetu odpowiedzialności za własne decyzje a schematem uzależnienia prowadzącym do syndromu nieudanego uruchomienia. Jak sobie zatem z tym zjawiskiem poradzić i czy w ogóle takie poradzenie sobie jest możliwe. Richard Brouillette zapala tutaj światełko w tunelu wskazując, że pierwszym niezbędnym krokiem jest namierzenie samego schematu uzależnienia na jak najwcześniejszym etapie i to zarówno kiedy podejrzewamy tego typu mechanizm u samych siebie, jak i kiedy obserwujemy go u swoich podopiecznych. Sama sekwencyjna pętla złożona jest z trzech następujących po sobie przekonań. Zgodnie z pierwszym uznaje się, że się nie jest wystarczająco dobrym w wykonaniu danej czynności. Drugie przekonanie dotyczy niechybnego odniesienia porażki i przeczucia upokorzenia, które ma nastąpić w jej efekcie. Trzecie przekonanie pojawia się jako efekt samego myślenia o dwóch poprzednich przekonaniach, w którym dana osoba sama siebie widzi jako jedną wielką porażkę. Czyli innymi słowy – unika się nie tylko zmierzenia się z czynnościami, ale samego myślenia na ten temat, bo już takie myślenie zdaje się utwierdzać myślącego w przekonaniu jak wielkim jest przegrywem. A to oznacza, że mamy tutaj do czynienia z samo nakrecającym się mechanizmem. By go pokonać nie ma innego sposobu, jak przełamanie swego lęku i dokonanie próby samodzielnego zmierzenie się z wyzwaniami. Na szczęście nie trzeba się od razu rzucać na głęboką wodę. Można zacząć od najprostszych rzeczy, a sam proces przełamywania siebie przeprowadzić jak najmniejszymi krokami. To trochę tak jak z wchodzeniem do ciemnego lasu nocą. Strach jest największy wtedy, kiedy stoisz w świetle a przed tobą znajduje ciemna ściana drzew, w której stronę zmierzasz. Można i owszem z rozpędu wlecieć w las, ale takie rozwiązanie pozostawmy filmowym superbohaterom w kolorowych rajtach. W naszym wypadku wystarczy zrobić drobny krok do przodu i zatrzymać się na wystarczającą chwilę, by wzrok zaczął się powoli przyzwyczajać do mniejszej ilości światła. Potem kolejny mały krok i znowu przerwa. Z każdym takim małym krokiem zaczynamy się orientować, że las nie jest taki groźny jak się wydawał, a ciemność wcale nie jest taka nieprzenikniona. I chociaż sama myśl o takiej wyciecze wydaje się przerażająca niestety nikt za nas nie może jej odbyć. Bo wyjście z opresji często znajduje się tam, gdzie nie mamy najmniejszej ochoty się udać.

Pozdrawiam

https://www.pewresearch.org/social-trends/2016/05/24/for-first-time-in-modern-era-living-with-parents-edges-out-other-living-arrangements-for-18-to-34-year-olds/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/flipping-out/202210/feel-burden-others-6-signs-dependence-schema

https://www.optimumperformanceinstitute.com/failure-to-launch-syndrome/

https://www.schematherapy.com/id73.htm

#272 Psychologiczna teoria wszystkiego

Psychologiczna teoria wszystkiego

Zacznijmy tym razem od fizyki, a dokładniej mówiąc od męczącego naukowców od lat problemie znalezienia sposobu przewidywania każdego możliwego fizycznego doświadczenia. I mowa tu zarówno o oddziaływaniach grawitacyjnych wielkich obiektów kosmicznych, jak i tzw słabych oddziaływaniach cząstek elementarnych. Znalezienia teorii, której zasady można by było z powodzeniem stosować zarówno w zrozumieniu teorii względności, jak i fizyki kwantowej. Ten od lat poszukiwany wspólny matematyczno fizyczny fundament nazwano wielką teorią wszystkiego i póki co jeszcze jej niestety nie odkryto. A teraz zostawmy fizykę i spróbujmy przenieść tę samą potrzebę na psychologię problemów i zaburzeń. I spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy i w tym obszarze mogła by istnieć psychologiczna teoria wszystkiego. Takie podejście, które mogło by nam wyjaśnić wszelkie możliwe emocjonalne problemy, zaburzenia psychicznej aktywności, destrukcyjne efekty mentalne i wszelkie pozostałe dysfunkcje. Model, w którym na przykład moglibyśmy wykazać i udowodnić, że konkretne zachowanie psychiczne, konkretna strategia czy sposób funkcjonowania jest niechybnym początkiem pojawienia się konkretnego zaburzenia w jej następstwie? Pofantazjujmy w ten sposób przez chwilę i weźmy na warsztat naszej wyobraźni małego Jasia, którego sposób myślenia prześwietlamy badawczo co jakiś czas. Oto Jasio siedzi przed nami, ma krótkie spodenki, procę w kieszeni, wzrok pokerzysty i dynda nogami bo z krzesła nie sięga nimi do podłogi. Zadajemy Jasiowi kilka pytań, na przykład o to, by nam powiedział co go w jasiowym, póki co jeszcze krótkim życiu najbardziej drażni i wkurza. Na co Jasio opowiada nam swój sposób myślenia – celowo nie podaję w tym miejscu jaki to sposób – i możemy postawić bezbłędną i stuprocentowo sprawdzalną diagnozę. Drogi mały szkrabie, otóż twój sposób myślenia powoduje, że wciągu najbliższych dziesięciu lat twoje psychiczne życie zacznie stawać się dla ciebie problemem, a im będziesz starszy tym problem będzie bardziej dotkliwy. Dostajesz na pamiątkę badania listę zaburzeń, które cię czekają w przyszłości, z których jedno a może nawet kilka na raz pojawią w twojej głowie na bank. To tylko kwestia czasu, chyba, że byłbyś łaskaw rozważyć zmianę sposobu myślenia. Zresztą w tym przykładzie zamiast Jasia możemy na badawczej kozetce posadzić dowolną osobę, bo przecież to psychologiczna teoria wszystkiego, która jak sama nazwa wskazuje działa zawsze, wszędzie i w każdym przypadku. Czy znalezienie takiej teorii znacznie nie uprościło by nam życia? 

Oczywiście co rusz pojawiają się badania, które znajdują takie wyjaśnienia i dowody łączące efekt psychicznych zaburzeń z przyczyną konkretnych strategii psychicznego funkcjonowania. Wymieńmy tutaj tylko jeden przykład. Równo trzy tygodnie temu, 1-go października 2022 roku, opublikowano wyniki badań zespołu naukowców z Uniwersytetu Iowa pod kierunkiem adiunkta psychiatrii Nicolasa Trappa, w których okazało się, że dominująca aktywność konkretnych obszarów mózgu ma istotny wpływ na naszą odporność lub podatność na depresję. W badaniu wykorzystano skany obrazowania mózgu ponad 500 pacjentów ze zlokalizowanymi obszarami uszkodzenia mózgu, co pozwoliło na wnioskowanie za jakie zdolności odpowiada dany obszar. Jeśli po urazie zostały one utracone, to oto mamy niezbity dowód na to, że aktywność w danym obszarze właśnie za te zdolności odpowiada. Następnie porównano wyniki tych badań do kolejnych badań pacjentów z objawami depresji i okazało się, że aktywność w węzłach sieci trybu domyślnego wpływa na depresyjną odporność, zaś aktywność w węzłach sieci istotności na depresyjną podatność. Dodajmy, że ta pierwsza aktywność jest odpowiedzialna m. in. za funkcje introspekcyjne, zaś druga za konkurencyjność przykuwania uwagi przez zewnętrzne bodźce i związaną z tym reaktywność emocjonalną. Mówiąc wprost – im częściej korzystamy z mechanizmów autorefleksji, kierujemy uwagę do naszego wnętrza i im mniej dajemy się porwać zewnętrznym bodźcom powierzając im sterowanie naszymi emocjami, tym bardziej odporni stajemy się na depresję. Jednak ta teoria dotyka jedynie małego wycinka rzeczywistości naszych psychicznych zmagań. My zaś w kontekście psychologicznej teorii wszystkiego potrzebowalibyśmy sposobu wyjaśnienia wszystkich możliwych psychicznych problemów, a nie jedynie depresji. Czy póki co musimy poprzestać na naukowych marzeniach i poczekać, aż ktoś w końcu znajdzie jedno duże rozwiązanie? Być może nie musimy czekać, bo oto coraz częściej w świecie psychologicznych teoretyków wymienia się poważnego kandydata. To zresztą dość rzadkie zjawisko, by w psychologicznych periodykach pojawiały się artykuły omawiające teorię, której badawcze potwierdzenie ma się ukazać oficjalnie dopiero za dwa miesiące, czyli w grudniu 2022. Co więcej zapowiadający ten psychologiczny przełom autorzy już w tytułach swoich artykułów używają sformułowania teoria wszystkiego. Jak na przykład dr Suzan Whitbourne, która przemyca do oficjalnego obiegu to nowe i niezwykle interesujące odkrycie. Stoi za nim profesor psychiatrii kanadyjskiego Uniwersytetu Concordia Adam Radomski, którego wyniki badawczych prac zostaną opublikowane w grudniu na łamach Magazynu Terapii Zachowań i Psychiatrii Eksperymentalnej. Na czym polega odkrycie Radomskiego i formułowana na tej podstawie teoria i dlaczego jest w psychologii rewolucyjna? Otóż Radomski i jego zespół przebadali znaczną ilość pacjentów ciepiących na takie zaburzenia jak: obsesyjno-kompulsywne, fobię społeczną, zespół stresu pourazowego, zaburzenia lękowe i wiele podobnych i odkryli, że w każdym z badanych przypadków pojawia się ten sam schemat wywoławczy, który jest związany z lękiem przed utratą kontroli. Susan Whitborne w swoim artykule przekonuje, że istotnie jej doświadczenia w pracy klinicznej z pacjentami  również potwierdzają wnioski Radomskiego i to w wielu innych zaburzeniach, a jak się dobrze zastanowić to we wszystkich. Co więcej ten wspólny filar lęku przed utratą kontroli dotyczy wielu różnych obszarów i pojawia się w skrajnie różnych od siebie zaburzeniach. W niektórych z nich dotyczy naszych relacji, w innych emocji, a w jeszcze innych sposobu myślenia lub konkretnej życiowej aktywności. Ale to co jest wspólne to właśnie dyskomfort związany z poczuciem nie posiadania kontroli nad czymś, nad czym chcielibyśmy tę kontrolę posiadać lub też uważamy, że jej posiadanie powinno być oczywiste. Problem jednak nie w samym braku kontroli, ale – jak przekonuje profesor Radomski – w tym jakie znaczenie nadajemy potrzebie kontroli w naszej głowie. By pokazać to rozróżnienie posłużmy się przykładem. Oto wyobraźmy sobie dwie osoby – osobę A i osobę B. Obie stają przed następującym dylematem – w ich życiu pojawia się jakieś zdarzenie, na którego zarówno pojawienie się, jak i efekty obydwie osoby nie mają wpływu.  Celowo nie podaję przykładu takiego wydarzenia – bo idąc z duchem teorii wszystkiego powinna ona obsługiwać każdy rodzaj wydarzenia, więc proszę, byście tutaj włożyli dowolne zdarzenie, czy banalne, czy też życiowo istotne, ale ważne by w tym przykładzie było ono takie samo zarówno dla osoby A, jak i osoby B i takie, które się wydarza tym osobom w niekontrolowany sposób. Teraz wyobraźmy sobie, że w obydwu tych przypadkach każda z tych osób zareaguje inaczej – zarówno pod względem strategii myślenia, jak i obsługi emocjonalnej tego co zaszło. Osoba A po prostu zaakceptuje fakt, że na to co się wydarzyło nie miała najmniejszego wpływu, więc przyjmuje skutki tego wydarzenia w swoim życiu starając się je ułożyć w taki sposób, by zorganizować je wobec nowych okoliczności. Po prostu uznaje, że brak wpływu na to co się stało jest jednoznaczny z tym, że za dane wydarzenie nie może się ani obwiniać, ani też brać za nie odpowiedzialności – ani przed światem, ani przed samą sobą. Osoba B jednak postępuje inaczej. Nie akceptuje tego co się stało i zadręcza się tym, że to się w ogóle wydarzyło. Szuka winnych, odpowiedzialnych i przez cały czas szuka łącznika pomiędzy ty zdarzeniem a samą sobą. Uznaje, że taki łącznik musi istnieć, a to że go nie widzi, nie wyjaśnia że go nie ma. Można by powiedzieć, że osoba B wykazuje skłonności do koncentracji uwagi na tym co zaszło i nie radzi sobie z zaakceptowaniem braku nad tym kontroli, czym się zadręcza i buduje dyskomfort potęgując związane z tym myśli i emocje. Teraz do tak opisanej sytuacji spróbujcie podłożyć dowolne zdarzenie. Małe, duże, błache czy istotne i sprawdźmy czy ten system może działać w dowolnych okolicznościach i dowolnych obszarach? Jeśli tak, to teoria Radomskiego może być rzeczywiście zalążkiem do wyjaśnienia większości, a być może nawet wszystkich naszych psychicznych dysfunkcji, bo według jego badań są one wszystkie efektem sposobu funkcjonowania spod znaku osoby B. Co więcej – gdyby psychologiczna teoria wszystkiego okazała się prawdziwa – a po grudniowej oficjalnej publikacji wyników badań w świecie psychologicznych periodyków spodziewany jest spory szum – to zwróćmy uwagę, że zawiera ona nie tylko możliwość – jak w swojej teorii chcieliby fizycy – przewidywania każdego możliwego psychicznego zaburzenia, ale co najważniejsze również najskuteczniejszą profilaktykę, którą możemy streścić krótkimi żołnierskimi słowami kierowanymi do Jasia, który przysłuchiwał się temu mini-wykładowi wciąż siedząc z pokerową miną na stołku i machając w powietrzu nogami: Drogi Jasiu, jeśli nie nauczysz się w życiu akceptować tego, na co nie masz wpływu, to na poziomie przyszłego psychicznego funkcjonowania raczej nie wróży ci to wiele dobrego.

Pozdrawiam 

https://doi.org/10.1093/brain/awac361

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-any-age/202210/new-theory-everything-in-mental-health-fear-loss-control

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0005791622000465

#273 Technika reflektorów

Jak pokonać zmartwieni przy pomocy techniki reflektorów?

Niestety mimo wielu różnych technik i propozycji strategii wciąż nie radzimy sobie ze zmartwieniami. Nie dość tego, że dla wielu osób proponowane przez specjalistów rozwiązania okazują się nieskuteczne, to powodów do zmartwień wciąż przybywa. Nawet nie mam zamiaru ich wymieniać, by nie uczynić z tego odcinka kolejnego powodu do zmartwienia, więc zamiast tego spróbujmy się przyjrzeć dzisiaj zupełnie odrębnej technice, która może być pomocna we wszystkich tych wypadkach, kiedy na przykład z różnych powodów z prób akceptacji, wyciszenia, zrelaksowania, ćwiczenia obecnej uważności czy nawet medytacji po prostu niewiele wyszło. Znam i spotkałem na swej drodze przypadki takich osób, które nijak nie potrafiły wysiedzieć w wyciszeniu nawet kilkunastu sekund, a co tu dopiero mówić o podjęciu wyzwań medytacyjnych. Nie oznacza to oczywiście, że te przypadki są bezpowrotnie stracone i narażone na zmaganie się z dominującymi zmartwieniami na całe życie, a jedynie to, że może warto zacząć pracę nad własnymi imperatywami zmartwień z zupełnie z innej strony. Najpierw jednak musimy się pochylić nad znalezieniem odpowiedzi dlaczego nasze własne próby zapanowania nad zmartwieniem okazują się mało skuteczne. Najprawdopodobniej odpowiedzialny jest tutaj mechanizm pętli zmartwienia wskazujący na konkretną sekwencyjność tego zjawiska. Możliwe, że przegrywamy próby pokonania zmartwienia bo nie bierzemy tej właśnie sekwencyjności pod uwagę. Najpierw, jako inicjator pętli pojawia się jakiś, w miarę trudny problem, który napawa nas określonym niepokojem będącym konsekwencją tego, że problem albo nie jest rozwiązany albo nie mamy pomysłu na to jak ten problem rozwiązać. Na tym etapie nasz emocjonalny system przeprowadza rodzaj równania, w którego wyniku brak rozwiązania problemu stanowi powód do zmartwienia, co powoduje powstanie przekonania, że jedynym sposobem na pozbycie się zmartwienia jest rozwiązanie problemu. Ten moment zapamiętajmy, bo będzie kluczowy w proponowanej dzisiaj metodzie. Kiedy więc system dokonał takiego równania jednocześnie tworzy emocjonalne dyskomfortowe napięcie, do którego pozbycia się należy dążyć.  to w myśl zasady wszystkie ręce na pokład, w głowie pojawią się nie dające się przegonić myśli na temat problemu. Im dłużej będą organizować pracę systemu nie znajdując rozwiązania problemu, tym pojawi się nas większy emocjonalny dyskomfort eksponowany za pomocą lęku, niepokoju, czy braku umiejętności skupienia na czymkolwiek innym. I w tym momencie pojawia się dopiero właściwy demon zmartwienia, kiedy okazuje się, że rozwiązanie problemu nie zależy od nas i nie mamy na nie najmniejszego wpływu, albo kiedy okazuje się, że nie jesteśmy pewni co do tego, czy problem w ogóle da się rozwiązać i czy nasze pomysły na jego rozwiązanie przyniosą określony efekt, a więc tym samym pozbycie się systemowego napięcia. Teraz w systemie pojawia się niepewność co do możliwości oraz jakości rozwiązania problemu. Od tej pory więc infekowani jesteśmy strachem przed niepewnością, który dodatkowo zasila pierwotny niepokój związany z potrzebą rozwiązania problemu. Jednak niepokój przed niepewnością można rozwiązać tylko za pomocą upewnienia się jak będzie, a sęk w tym, że na żadne pytanie próbujące pokonać niepewność nie ma stu procentowo pewnych odpowiedzi. Dzieje się tak, bo emocja niepewności, która dotyczy tego co ma się dopiero wydarzyć toksykuje system już w chwili obecnej. I tutaj znajduje się fundament naszego zmartwieniaatakuje system niepokojem dotyczącym tego co ma się wydarzyć w chwili, w której to siłą rzeczy jeszcze się nie wydarza zapewniając całej machinerii nieskończoną pętlę zmartwienia, które zacznie karmić samo siebie. Im bardziej coś potrzebuje rozwiązania i im bardziej w chwili obecnej to rozwiązanie nie jest możliwe, ani pewne, czy przewidywalne, tym większe zmartwienie zostanie wygenerowane żeby jakoś emocjonalnie obsłużyć tę sytuację. Problem w tym, że system podaje nam na tacy zmartwienie jako jedyną próbę rozwiązania niepewnej przyszłości, które samo w sobie i owszem zajmuje system, ale żadnego   rozwiązania nie zapewnia, bo tu i teraz nie da się rozwiązać tego co nas czeka. I owszem możemy się do tego przygotować na różne sposoby ale możliwość operatywna pojawi się dopiero wraz z samym problemem a nie wtedy, kiedy dopiero podejrzewamy że taki problem wystąpi. To trochę tak, jakbyśmy się martwili tym, czy miły pan szewc odda nam naprawiony but na czas, żebyśmy w podreperowanych botkach mogli zadać szyku na imieninach cioci. Kiedy miałoby się okazać, że szewc się nie wyrobi, to z zadawania szyku i świecenia obuwiem po oczach zazdrosnych kuzynek wyjdą nici. Naszym zmartwieniem jest zatem termin oddania przez szewca butów. Problem w tym, że szewc jest na urlopie i nie ma z nim kontaktu, więc nie da się sprawdzić, czy w umówionym terminie buty będą do odbioru, gdyż dopiero wtedy to się okaże. Możemy więc przygotować się na rozwiązanie problemu – czyli na przykład kupić inne buty lub zrezygnować z udziału w imieninach. Ale to tylko przygotowanie do rozwiązania i nie wiadomo czy dobre, bo życie pisze własne scenariusze i równie dobrze możemy w dniu odbioru butów stanąć przed inną potrzebą której nie możemy przewidzieć. Na przykład taką, że szewc nie wrócił z urlopu ale wysłał nam smsa, że buty są do odbioru w innym mieści u jego kumpla z branży. Problem w tym, że rozwiązań może być dowolnie dużo, jak również w tym, że nie musi ich być w ogóle – bo po prostu buty będą na czas. Jednak my tego w chwili obecnej nie możemy wiedzieć, więc stawiając sobie pytania o możliwości rozwiązania problemu jedynie – co pokazała omówiona wcześniej sekwencja zmartwienia – wygenerujemy jeszcze większe zmartwienie, które zajmie nam myśli nie rozwiązując tak naprawdę niczego. Oczywiście przykład z butami może się wydawać trywialny, ale wystarczy że podstawimy do tej historii dowolne zmartwienie a zobaczymy jak często nasze zmartwienia obsługiwane są z poziomu identycznej sekwencji, co wyjaśnia dlaczego martwiąc się o rozwiązanie i karmiąc niepewnością w podobnych sytuacjach jedynie powiększamy swój problem. 

Usiądź Stefan i pomedytuj chciałoby się powiedzieć, bo to najprostszy sposób na nauczenie umysłu braku identyfikacji z myślami – w tym z tymi, które uwielbiają pławić się w zmartwieniach i niepokojach. Co jednak kiedy Stefan nijak nie potrafi usiedzieć i od razu wiadomo że zmuszanie go do posadzenia czterech liter na medytacyjnej poduszce będzie dla niego jeszcze większą męką niż samo zmartwienie z którym się obecnie boryka? Co więcej  – wyobraźmy sobie że biedny Stefan spróbował już wszelkich możliwych technik oferowanych mu przez internety z lewa do prawa: siedział w misce z lodem, okadzał się dymem z białej szałwii, jeździł pół goły na rowerze zimą, poszukiwał energii kwantum w czapeczce z folii do pieczenia, holotropowo się hiperwentylował. Najkrócej wytrzymał tylko przejście na bretarianizm, po już po pięciu minutach zaczęło mu z głodu burczeć w brzuchu i musiał zagryźć wykradzionym z lodówki kotletem, ale generalnie był dzielny. No i nic. Martwi się tak jak się martwił a nawet bardziej. Skoro tak, to spróbujmy zastosować zupełnie inną technikę, którą opisuje dr Michale Stain – psycholog kliniczny i twórca metody Anxiety Solutions i którą to technikę nazywa techniką reflektora. Jej założeniem jest wykorzystanie sposobu postrzegania rzeczywistości przez nasz mózg i budowanie tych samych wzorców strategii neuronalnych, które mózg rozpoznaje jako doświadczenia behawioralne. Innymi słowy, jeśli uda nam się wytworzyć pewien nawyk zachowań, to po określonej ilości powtórzeń w naszym mózgu utworzone zostaną połączenia neuronalne do obsługi tego nawyku. Spróbujmy zatem przełożyć technikę Staina na prosty przykład, by była zrozumiała i łatwa w organizacji. Otóż wyobraźmy sobie (ten kto chce może oczywiście przeprowadzić to ćwiczenie naprawdę, a nie tylko w wyobraźni) że siadamy przed stołem czy dużym biurkiem, na którym instalujemy dwie biurkowe lampki – ale takie, których jasność świecenia można regulować. Jedną lampkę ustawiamy na jednym skraju biurka czy stołu, a drugą na drugim. Następnie regulujemy natężenie świecenia obu lampek w taki sposób, by po zgaszeniu światła w pomieszczeniu i zapaleniu jednej z nich było widać wyłącznie oświetlany przez nią fragment biurka czy stołu i nic poza tym. Teraz ponownie zapalamy światło i próbujemy zapisać na małych karteczkach, na przykład takich których używa się do przyklejania na tablicy ważnych informacji do zapamiętania, dwa rodzaje rzeczy. Najpierw wszystkie te, którymi się obecnie martwimy, które nas niepokoją, które wymagają rozwiązania którego obecnie nie znamy, lub na które nie mamy wpływu. Po jednym zmartwieniu na kartkę. Kiedy będziemy gotowi układamy te karteczki na stole dokładnie w snopie światła jednej z biurkowych lampek. Następnie na kolejnym zestawie kartek wypisujemy wszystkie nasze sprawy bieżące. Rzeczy, którymi warto i trzeba by się było zająć, gdyby nasze zmartwienia nie odciągały nas od tych zadań. Te kartki połóżmy w snopie światła drugiej lampki. Teraz zasadnicza część techniki. Gasimy światło w pomieszczeniu i zapalamy jedynie te biurkową lampkę, która znajduje się nad zmartwieniami. W tej sytuacji nic innego poza nimi nie widać, więc siłą rzeczy muszą organizować nasze myślenie. Kiedy jednak zgasimy tę lampkę i zapalimy drugą oświetlając w ten sposób jedynie bieżące sprawy, to siłą rzeczy koncentracja naszej uwagi zostanie przeniesiona na drugą stronę stołu czy biurka. Czy to oznacza, że zmartwienia zniknęły? Nie. One tam wciąż leżą. W ciemności pod drugą lampkę. Tyle, że teraz ich nie widać. Nie zniknęły, nie rozpłynęły się w magiczny sposób. My jedynie przekierowaliśmy naszą koncentrację na nasze bieżące sprawy. Zwróćmy uwagę, że to co robimy gasząc lampkę nad zmartwieniami i zaświecając nad sprawami bieżącymi również nie rozwiązuje problemu, ale jak wskazuje dr Stain nasz system emocjonalny nie musi koniecznie rozwiązywać wszystkich problemów czy przewidywać możliwość takich rozwiązań by się przestać martwić. To właśnie wyłom w sekwencji zmartwienia i wykorzystanie prostej ale solidnej luki w tym mechanizmie. Bo przekonanie wtłaczane nam przez sekwencję zmartwienia że jedynym sposobem na pokonanie zmartwienia jest rozwiązanie problemu, którego zmartwienie dotyczy po prostu nie jest prawdziwe. Teraz, kiedy to już wiemy wystarczy to przećwiczyć i w końcu nasz mózg załapie sztuczkę i to nowe rozwiązanie wprowadzi jako jedną z neuronalnych strategii obsługi zmartwienia. Stefan właśnie zamawia przez internet biurkowe lampki. Ty tego nie musisz robić, bo jak przekonuje dr Stain wystarczy nasza wyobraźnia i odpowiednia ilość powtórzeń, by prędzej czy później pojawił się oczekiwany efekt.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/understanding-the-anxious-mind/202210/how-stop-worrying-the-spotlight-technique

#274 Mity o białym kłamstwie

Mitologia białego kłamstwa

Ostatnio wpadł mi w ręce artykuł z dużego poczytnego magazynu, który ma nam dostarczyć wiedzy na weekend i im bardziej zagłębiałem się w treść, tym bardziej byłem przekonany, że po przeczytaniu całości trzeba mnie będzie reanimować. Tekst bowiem dotyczył białego kłamstwa, które – delikatnie mówiąc – mocno wybielał. W tekście tym znalazły się wypowiedzi badaczy – m. in. Christiana Harta, profesora psychologii z Uniwersytetu Texas Woman’s oaz wzmianka o artykule Knappa i Comadena – dwóch psychologów z Uniwersytetu Purdue. Zgodnie z tymi wypowiedziami oraz treścią samego artykułu białe kłamstwo jest nie tylko społecznie akceptowane, ale też właściwie pozbawione jakichkolwiek negatywnych konsekwencji, więc generalnie możemy je stosować – oczywiście z ostrożna – bo wtedy żyje nam się lepiej, prościej i dzięki temu nie musimy się mierzyć w wieloma dyskomfortowymi sytuacjami. Czyli generalnie tysiące czytelników wspomnianego magazynu właśnie otrzymało precyzyjne wytyczne rozgrzeszające ich codzienna nieszczerość. No w końcu to przecież opinie naukowców, prawda? Otóż niestety nieprawda, bo wypowiedzi Harta zostały wyciągnięte z kontekstu jego artykułu, w którym pokazuje on nie to co w istocie dla naszych relacji oznacza używanie białych kłamstw, a jedynie to jak powszechnie społecznie o tym błędnie sądzimy. Zaś artykuł Knappa i Comadena to w relacja z badań z 1979 roku, które nie dotyczyły kłamstwa, tylko społecznej recepcji osób, które mówią wyłącznie prawdę i to w każdej sytuacji niezależnie od tego na ile ta prawda jest wstydliwa i bolesna. Z wyników tych badań ich autorzy wywnioskowali, że takie osoby są postrzegane jako nieprzygotowane do współczesnych wymogów relacji społecznych. Przypomnijmy – tak twierdzono w 1979 roku, czyli 43 lata temu. Oczywiście nie oznacza to że dzisiaj byśmy nie znaleźli ani jednej osoby popierającej te tezę, ale czy aby na pewno jest to obecnie powszechne społeczne przekonanie? Od tamtego czasu nie powtórzono tych badań w ich dokładnej kopii skali oceny prawdomówności więc nie możemy tego stwierdzić. Tymczasem poczytny artykuł poczytnego magazynu nie ma z taką wątpliwością najmniejszego problemu. Jak zatem wygląda dzisiejszy stan naukowej wiedzy na temat białego kłamstwa? Zanim odpowiem na to pytanie najpierw spróbujmy zdefiniować czym w ogóle białe kłamstwo jest. Tutaj posłużmy się typologią użytą w badaniach Erin Summer z Uniwersytetu Trinity, których wyniki opublikowane zostały w 2006 r. Summer na podstawie przebadanych grup fokusowych i pogłębionych wywiadów wyznaczyła trzy główne rodzaje kłamstw: prawdziwe, szare i białe. To pierwsze określa sytuację, w której osoba okłamywana nie ma najmniejszej wątpliwości, że ktoś kłamie niezależnie od tego w jakim celu tego kłamstwa używa. Moglibyśmy powiedzieć, że w tym wypadku chodzi o kłamstwo ewidentne – niezależnie od tego z jakiej pozycji jest obserwowane. To kłamstwo, które uznajemy za nie do zaakceptowania, złośliwe, wyrachowane, posługujące się kompletnie sfabrykowaną prawdą, co pociąga za sobą poważne konsekwencje. Szare kłamstwa to takie, które są niejednoznaczne z natury lub mają cechy prawdziwego kłamstwa, ale można je uznać za uzasadnione w określonych okolicznościach. To na przykład sytuacja, w której część prawdy jest zatajana, bo jej odtajnienie mogło by przynieść znaczną szkodę, jak wywołanie paniki, czy spowodowanie konkretnych negatywnych konsekwencji. Szarym kłamstwem będzie więc czasowe zatajenie przed ofiarą wypadku informacji o śmierci bliskiej osoby, by nie pogorszyć jej stanu, a więc szans na wygranie walki o własne życie w najtrudniejszym medycznie momencie. Trzecim kłamstwem jest kłamstwo białe, którego nazwa, wg profesora Harta pojawiła się już w 1741 roku na łamach brytyjskiego Gentelman’s Magazine. To kłamstwo, które zazwyczaj dotyczy błahostek i jest uznawane za nieszkodliwe dla innych. Posługujemy się białym kłamstwem wówczas, kiedy nie chcemy być nieuprzejmi lub kiedy mówienie prawdy jest zbyt skomplikowane, czy też mogło by zostać odebrane jako niewiarygodne. Również wówczas, kiedy chcemy uniknąć niezręczności albo zakłopotania czy też kiedy nie chcemy kogoś urazić, sprawić by poczuł się dyskomfortowo lub by kogoś nie dotknąć. Używamy tych kłamstw by nie zepsuć komuś humoru, nie obniżyć mu poczucia własnej wartości czy też nie zachwiać i tak już wątłego poczucia pewności siebie. Uznaje się, że stosując białe kłamstwo kierujemy się czterema rodzajami motywacji. Pierwszą jest takt. To na przykład sytuacja, w której zapytani o to jak się bawiliśmy na imprezie mówimy że świetnie, by nie urazić gospodarza, podczas, gdy w rzeczywistości ledwo mogliśmy wytrwać do końca. Drugą jest kompensacja psychologiczna, w której usiłujemy chronić swój wizerunek. To na przykład sytuacja, kiedy po zwolnieniu z pracy opowiadamy, że sami odeszliśmy, bo mamy na siebie inny pomysł, podczas gdy prawda jest taka, że utraciliśmy pracę w ramach redukcji etatów. Trzecią motywacją jest zależność służbowa lub hierarchia władzy. W tej motywacji mówimy szefowi, że jego pomysł jest całkiem fajny, by nie narazić się na jego niechęć czy zemstę podczas, gdy komentowany pomysł do najmądrzejszych nie należy. Ostatnią motywacją jest chęć zachowania stabilności relacji, co chcemy osiągnąć przez uniknięcie konfliktów. Na przykład kiedy mówimy Grażynie, że w tej sukience wygląda całkiem ładnie, podczas gdy to co sukienka miała ukryć obecnie tym bardziej świeci po oczach. Lub kiedy mówimy Stefanowi, że podziwiamy jego kolekcję pluszowych różowych kucyków z tęczową grzywą i szanujemy ludzi z pasją, podczas gdy tak naprawdę czujemy, że jest tu coś grubo „nie teges”. 

No więc w sumie gdzie tuż problem? Białe kłamstwa oszczędzają nam przykrości, chronią naszych bliskich przed nieprzyjemnościami i ułatwiają życie, bo przecież najczęściej ich intencja jest pozytywna. Niestety to tylko pozór i społeczny mit podgrzewany przez weekendowe artykuły z gatunku „do poczytania”. Okazuje się bowiem, że jednym z negatywnych beneficjentów białych kłamstw są dzieci, którym rodzice „by zaoszczędzić” sobie nerwów, kłopotliwych sytuacji lub w ogóle energii i czasu serwują białe kłamstwa jak z rękawa. W 2019 roku naukowcy z Uniwersytetu Technologicznego Nanyang w Singapurze przebadali 379 młodych dorosłych chcąc ustalić jakie konasewnencje w ich życiu przyniosło używanie prze ich rodziców wobec nich białych kłamstw w czasie, gdy badani byli dziećmi. Okazało się, że im częściej uczestnicy badań byli okłamywani jako dzieci i zdawali sobie z tego sprawę, tym w częściej i w większym stopniu okłamywali swoich rodziców w zamian. Ale nawet ci, którzy nie zdawali sobie z tego sprawy już w swoim dorosłym życiu napotykają na większe trudności w sprostaniu wyzwaniom psychologicznym i społecznym. Borykają się z problemami adaptacyjnymi, zachowaniami autodestrukcyjnymi, poczuciem wstydu i winy oraz wykazują się wysokim poziomem egoizmu i częściej od innych manipulują innymi, by osiągnąć jakieś swoje cele. Okłamywanie dzieci białymi kłamstwami i owszem zaoszczędza czas i pozwala uniknąć kłopotliwych sytuacji, ale niestety produkuje przyszłych manipulatorów i egocentryków, którzy kiepsko radzą sobie z wyzwaniami życia. Kolejne badania obaliły kolejny mit – tym razem dotyczący tego, że białe, niewinne kłamstwa, dzięki unikaniu konfliktów, zapewniają stabilną harmonię naszych relacji. Przeprowadziła je dr Mary Kaplar z Uniwersytetu Bowling Green w 2006 roku. W założeniach badania te miały potwierdzić tezę, zgodnie z którą białe kłamstwa w związku chronią naszych partnerów przed potencjalnymi skutkami szkodliwych, chociaż mało istotnych informacji, budując tzw. pozytywne złudzenia dotyczące odporności związku na rozstanie a więc pozytywnie związane z satysfakcją ze związku odczuwaną przez obydwie jego strony. Na użytek badań stworzono tzw. „skalę kłamstwa w związkach” mającą wykryć różnicę w opowiadanych sobie nawzajem historiach przez obydwoje partnerów. W wynikach badań wykryto po pierwsze, że w białym kłamaniu nie ma dysproporcji płciowej, co oznacza, że łżemy jak najęci niezależnie od naszej płci. A po drugie i najważniejsze okazało się, że wyniki badań obaliły początkowe założenie. Im bardziej siebie nawzajem częstujemy białymi kłamstwami, tym mniejszą satysfakcję z związku to tworzy i tym większy dystans zostaje zbudowany w miejsce oczekiwanej bliskości. Kiedy zaś jest odwrotnie i mimo odczuwanego dyskomfortu i chęci uniknięcia nieprzyjemności walimy sobie prawdę prosto w oczy i bez ogródek tym bliżsi stajemy się sobie i tym mocniejsza i bardziej odporna staje się nasza więź. Nawet drobne, wydawało by się niewinne białe kłamstewko wypowiedziane z troski by nie zrobić komuś przykrości jedynie malutkimi kroczkami powiększa pomiędzy nami dystans. Kiedy tych kłamstewek zacznie się pojawiać więcej, to prędzej czy później po obu stronach relacji pojawi się poczucie wyobcowania, sztuczności i przeświadczenie, że relacja została zbudowana na pewnym rodzaju fałszu, a w więc siłą rzeczy sama jest jedną wielką iluzją. I dzieje się to szybciej niż myślimy, bo pod tym względem potrafimy kłamać jak opętani. W badaniu przeprowadzonym przez Roberta Feldmana z Uniwersytetu Massachusetts Amherst wyszło, że aż 60% ludzi nie jest w stanie powstrzymać się od białego kłamstwa w 10 minutowej rozmowie i średnio w tym czasie posługuje się nim od dwóch do trzech razy. 

Warto się zatem przyjrzeć samemu sobie i zastanowić, czy w kontekście przyszłych skutków białe kłamstwo w imię naszego własnego poczucia komfortu oraz komfortu naszych bliskich jest zawsze dobrym wyborem. W tym zaś celu po pierwsze zdefiniujmy co jest dla nas błahostką i czy aby na pewno druga strona relacji również podziela tę definicję. A po drugie zanim wypowiemy białe kłamstwo po prostu spróbujmy rozważyć czy aby na pewno jesteśmy świadomi wszystkich dających się przewidzieć jego konsekwencji. 

Pozdrawiam

https://www.vanguardngr.com/2019/10/tell-your-kids-lies-and-they-lie-more-as-adult-research-reveals/

https://www.researchgate.net/publication/330672483_Real_lies_white_lies_gray_lies_Towards_a_typology_of_deception_in_Kaleidoscope_A_Graduate_Journal_of_Qualitative_Communication_Research

https://doi.org/10.1111/j.1468-2958.1979.tb00640.x

https://www.eurekalert.org/news-releases/534347

https://scholarworks.bgsu.edu/psychology_diss/2/

#275 Niesprawiedliwość psychologiczna

Niesprawiedliwość psychologiczna

Wśród wielu rożnych dyskusji dotyczących prób zdiagnozowania największego współczesnego społecznego demona, który może być najgroźniejszy w skutkach coraz częściej zaczyna się wymieniać doświadczenie niesprawiedliwości psychologicznej. To najprawdopodobniej rodzaj fenomenu, bo kiedy mu się zaczynamy przyglądać jednocześnie odkrywamy jak jest powszechny i ze zdumieniem się orientujemy, że jego konsekwencje psychologiczne – a dodajmy – naprawdę poważne i dla nas wszystkich destrukcyjne – wydają się w ogóle nikogo nie interesować. Zanim jednak ku przestrodze do nich przejdziemy przyjrzyjmy się samemu zjawisku niesprawiedliwości. Wiemy, że ma ona tysiące twarzy i wielu z nich doświadczyliśmy i doświadczamy na planie naszego życia. Dr. Isaac Prilleltensky z Uniwersytetu Miami i autor kilkunastu książek wskazuje tutaj przykłady niesprawiedliwości, które na tyle już się zakorzeniły w naszym funkcjonowaniu, że wiele z nich uznajemy za stały element społecznej gry. To na przykład niesprawiedliwość dostępu do opieki medycznej, z której obywatele konkretnego państwa korzystają bez przeszkód i to na najwyższym poziomie sprzętowym, medycznego przygotowania personelu czy refundacji, podczas gdy obywatele innego państwa czy części świata nie dysponują takim przywilejem. W tym kontekście łatwo jest zwrócić uwagę na kolejne niesprawiedliwości – na przykład w dystrybucji dóbr, w możliwości korzystania z edukacji, dostępu do informacji, czy możliwości autonomicznego korzystania z wybranych stylów żywieniowych, które nie podlegały by ograniczeniom wynikającym z zamożności. Mówimy tu o sytuacji, w której ktoś jest skazany na jedzenie wysoko przetworzonego, śmieciowego i rakotwórczego jedzenia, bo nie stać go na nic innego. Oczywiście wszystkie te niesprawiedliwości zaczynamy dostrzegać, kiedy porównujemy kraje wysoko rozwinięte z biedną resztą świata, ale już im mniej globalnie patrzymy i zawężamy pole naszej obserwacji do jednego państwa, jednego regionu, miasta, dzielnicy czy konkretnej kamienicy, to te różnice zdają się umykać naszej uwadze. Spójrzmy na prosty przykład do którego wykorzystamy wskazywaną przez dr Prilleltensky’ego niesprawiedliwość proceduralną. Oto wyobraźmy sobie dwie małe dziewczynki, Agatę i Bożenę, które delikatnie mówiąc nie mają smykałki do szkolnej nauki i obydwu grozi powtarzanie klasy z uwagi na słabe wyniki na koniec roku. Dziewczynki wydają się identyczne poza tym, że ojciec Agaty jest ustosunkowanym i znanym w okolicy biznesmenem, który już niejednokrotnie wspomagał finansowo różne szkolne przedsięwzięcia, a ojciec Bożeny no cóż… Pani dyrektor szkoły nawet nie wie czym on się zajmuje. Czy aby na pewno podejście do rozwiązania problemu powtarzania klasy w obydwu tych przypadkach będzie takie samo? Drugi przykład – tym razem przenosimy się do urzędu, gdzie w kolejce na wydanie istotnej urzędniczej decyzji czekają dwie osoby. Celina, która nikogo nie zna i z nikim jej nigdy nie widywano oraz Dagmara, która zupełnie przypadkiem właśnie wczoraj spędziła wraz z mężem uroczy wieczór jedząc kolację w towarzystwie burmistrza, mera, czy sołtysa i jego żony. Wymieniam te funkcje nie bez powodu, bo ten sytuacyjny wzorzec może mieć równie dobrze miejsce w Castle Rock pod Denver, w Langon niedaleko Bordeaux, czy też u nas, bliżej niż nam się wydaje. Oczywiście rodzajów niesprawiedliwości jest całe mnóstwo i nie starczyło by dnia, by je wszystkie wymienić. Nie mniej to co je wszystkie łączy i co jest jednocześnie brakującym ogniwem medialnej, czy naukowej dyskusji o tych zjawiskach jest efekt niesprawiedliwości psychologicznej. To każda sytuacja, w której nasz kognitywny system rozpoznaje przesłanki umniejszenia naszego znaczenia w zestawieniu z obiektem naszych porównań, w efekcie których natychmiast uruchamiany jest alarm obniżenia poczucia wartości. A tak się nieszczęśliwie składa, że potrzeba znaczenia i postrzegania samego siebie w odpowiednich rejestrach wartości stanowi dla naszego systemu psychologicznego fundamentalną potrzebę atawistycznie związaną z lękiem o przetrwanie, czyli najbardziej podstawowym instynktem charakteryzującym wszystkie żywe istoty. Odziedziczyliśmy ten atawizm po jaskiniowcach, wśród których plemienna utrata znaczenia skazywała danego osobnika na śmierć. Jeśli bowiem dana społeczność uznawała, że jest on w jej szeregach mniej wartościowy o innych, to czyniło to z niego pierwszego kandydata do pozostawienia na pastwę losu w trudnych sytuacjach lub też wystawienie na pożarcie atakującemu drapieżnikowi, by w tym czasie reszta mogła się bezpiecznie schronić. Zmniejszenie wartości więc oznaczało jednocześnie odebranie poczucia bezpieczeństwa, zabranie dostępu do możliwości prokreacji czy gromadzenia zapasów na zimę. „Po co ci zapasy? – zdawał się mówić miejscowy Szaman – Jak przyjdzie sroga zima i zabraknie nam żarcia, to ciebie zeżremy w pierwszej kolejności i to nawet w wersji bez przypraw. „

Odebranie znaczenia ma więc dla nas… kolosalne znaczenie. Jest tak silnym uderzeniem w stabilność systemu, że wiele osób tego po prostu nie wytrzymuje. Bo doświadczenie psychologicznej niesprawiedliwości jest pogwałceniem fundamentalnej potrzeby społecznego znaczenia i jednocześnie dewaluuje to w jaki sposób postrzegamy bycie cenionymi przez innych, a w konsekwencji odbiera nam argument do tego, byśmy wewnątrzsystemowo cenili samych siebie. Bo by się oprzeć zewnętrznemu odebraniu znaczenia i mimo to zbudować je na planie wewnętrznym trzeba odpowiednio wysokiego poziomu świadomości, który i tu ponownie niezależnie od tego czy mówimy o Castle Rock czy Nigdziesiowie jest póki co udziałem osób, których ilość na planie społecznym jest wciąż na poziomie statystycznego błędu. I nie ma tutaj znaczenia czy źródłem naruszenia naszego poziomu doświadczania niesprawiedliwości psychologicznej jest płeć, rasa, wyznawana religia, system wartości, orientacja seksualna, niepełnosprawność, pochodzenie społeczne czy poziom zamożności w kontrze do poziomu biedy. To czy doświadczamy jej w przemocy domowej, w życiu prywatnym, czy w pracy, kiedy jesteśmy traktowani gorzej od innych, czy niesprawiedliwie oceniani lub narażeni na zmagania się z takimi trudnościami i przeszkodami, których nie doświadczają inni. To czy jesteśmy wykluczani, marginalizowani, czy wyśmiewani. Odebranie znaczenia we wszystkich tych obszarach rani nas dokładnie na tak samo głębokim poziomie, za co będzie trzeba zapłacić konkretne psychologiczne koszty. Jak w swoich badaniach z 2022 roku wykazał Gordon Flett z Uniwersytetu w Toronto trauma psychologiczna wywołana przez poczucie dewaluacji i pozbawienie ludzi znaczenia pociąga za sobą daleko idące koszty w postaci problemów ze zdrowiem fizycznym i psychicznym. Potrafi destrukcyjnie wpłynąć na jakość naszych relacji oraz na społeczną czy zawodowa aktywność. Pojawiają się problemy z panowaniem nad emocjami, uczucie niesłabnącego niepokoju, coraz częstsze i dłuższe epizody przygnębienia, a w skrajnych przypadkach również agresja i przemoc. Jak dowodzi Jon Clifton, jeden z szefów instytutu Gallupa w swojej bestsellerowej książce „Martwy punkt: globalny wzrost nieszczęścia i to, jak przywódcy go przegapili” to właśnie brak znaczenia stoi za coraz częstszymi aktami rezygnacji, wycofania i braku zaangażowania, co już zostało oszacowane jako przynoszące tylko gospodarce amerykańskiej straty na poziomie 500 miliardów dolarów. A warto do tego dodać nie brane dotąd pod uwagę koszty leczenia i rehabilitacji psychologicznej osób doświadczających traum związanych z niesprawiedliwością psychologiczną. Co zatem możemy zrobić, by zatrzymać tę lawinę destrukcji, którą jako społeczeństwo fundujemy beztrosko samym sobie? Dr. Prilleltensky wskazuje, że warto zacząć zmianę od samych siebie i to na poziomie mikrospołecznym. W naszych domach, szkołach, w biurach. Wszędzie tam, gdzie pojawiają się dowolne interakcje społeczne pomiędzy nami a innymi ludźmi. Sama zmiana zaś zależy od tego na ile uczciwie jesteśmy wstanie odpowiedzieć sobie na proste pytania: czy tym co mówię, robię, jak się zachowuję i myślę, jakie pielęgnuję w sobie przekonania i jaki system osądów w sobie tworzę czasem nie odbieram komuś znaczenia. Czy podejmując decyzję, dokonując wyborów, kierując się własnym osądem, interesem czy realizacją dowolnych potrzeb nie pozbawiam tym samym kogoś przy okazji jego wartości? Czy wchodząc w dowolne interakcje z innymi, opowiadając swoje historie i umieszczając w nich innych nie kwestionuję ich prawa do znaczenia? Czy poprzez moje społeczne preferencje, kierowanie się własnymi upodobaniami, a czasem dumą czy ambicją jednocześnie nie odbieram komuś jego fundamentalnej potrzeby poczucia się tak samo społecznie istotnym jak wszyscy inni? Być może zrobienie takiego dogłębnego rachunku sumienia i co za tym idzie dokonanie małej zmiany u siebie nie spowoduje że świat od razu stanie się lepszy. Ale może chociaż w najmniejszym wymiarze przestanie stawać się coraz gorszy?

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1177/07342829211057640

#276 Samounieważnienie

Samounieważnienie emocjonalne

To zjawisko nie jest jedynie jednym z objawów konkretnych zaburzeń osobowości, które występuje się w ich efekcie, ale jak udowodnili ostatnio badacze jego występowanie znacznie poprzedza pojawienie się konkretnych zaburzeń. Oznacza to – co w nauce dokumentuje się stosunkowo rzadko – że oto skutek i przyczyna zamieniły się miejscami i wypadałoby zweryfikować nasze dotychczasowe przekonania i niestety szurnąć do kosza parę książek. Zanim jednak odkryjemy wyniki ostatnich badań spróbujmy przyjrzeć się temu, czym jest samo unieważnienie emocjonalne. Otóż kiedy spróbujemy poszukać wyjaśnienia tego terminu, jednym z pierwszych miejsc bedą strony psychoterapeutycznych porad, na których definiuje się samo unieważnienie emocjonalne jako stan, w którym dana osoba ignoruje własne reakcje emocjonalne uznając je za nieistotne, a więc nie zasługujące na to by im zaufać i tym samym skazane na weryfikację zewnętrzną z pod znaku „powiedz mi czy to co teraz czuję, to dobrze czy źle i czy aby na pewno czując to co czuje jestem normalny, czy normalna?”. Dość skąpe wyjaśnienie, prawda? Kiedy jednak poszperamy głębiej i zmienimy język naszych poszukiwań na reprezentacyjny dla świata nauki, w którym przeprowadza się badania okazuje się, że termin ten ma dużo szerszą charakterystykę. Doktor Holly Parker, psycholog z Uniwersytetu Harwarda wskazuje tutaj na istnienie dwóch składowych samounieważnienia, które mogą występować niezależnie lub współżależnie. Pierwsza składowa związana jest z przekonaniem, zgodnie z którym odczuwane emocje nie są właściwe w ocenie osoby, która ich doświadcza. To rodzaj postawy, w której uznajemy, że nasz system emocjonalny nie działa w prawidłowy sposób, co oceniamy na podstawie obserwacji siebie w emocjach i porównywania naszych reakcji emocjonalnych do rekacji innych osób oraz na podstawie naszej ogólnej wiedzy o emocjach. Druga składowa rownież opiera się na konkretnym przekonaniu. Dotyczy ono uznania, że nasz autozdiagnozowany jako ”niepoprawnie działający” system emocjonalny, powoduje utratę szacunku otoczenia lub blokadę w zasługiwaniu na szacunek innych oraz czyni z nas osobę mniej wartościową. Czyli mówiąc inaczej w takim wypadku dana osoba buduje w sobie przekonanie, że jej niewłaściwe reakcje emocjonalne dewastują lub uniemożliwiają jej prawidłowe funkcjonowanie społeczne skazując ją na margines osób, traktowanych jako zaburzone, a więc w jej ocenie „nienormalne”. Ale te dwie składowe nie wyczerpują złożoności efektu samounieważnienia emocjonalnego. Kolejną charakterystyką jest rodzaj emocjonalnej autodetekcji, która dzieli ten efekt na dwa obszary.  W pierwszym dana osoba uznaje, że jej reakcje emocjonalne są zbyt słabe w porównaniu z oczekiwaniami jej samej, jak i innych, a w drugim, że zbyt silne, w stosunku do tego, jak jej zdaniem powinno wyglądać prawidłowe, znormalizowane emocjonalne reagowanie. W obydwu tych obszarach w efekcie tej właśnie autodiagnozy dochodzi do samounieważnienia, czyli przyjęcia postawy, w której dana osoba uznaje się za mniej wartościową od innych, a swój system emocjonalny z uwagi na wadliwe jej zdaniem funkcjonowanie za coś, czego należy się wyprzeć, wstydzić, co stanowi problem deprecjonujący tę osobę w porównaniu z innymi. Ujmując to innymi słowy i stosując przykłady doktor Parker możemy pierwszy obszar scharakteryzować następująco: „czuję się mniej wartościowy, czy wartościowa od innych, ponieważ odczuwam zbyt mało emocji w tych samych sytuacjach, w których inni odczuwają ich więcej”, a drugi obszar jako „czuję się mniej wartościowy, czy wartościowa od innych ponieważ odczuwam zbyt dużo emocji, w tych samych sytuacjach, w których inni odczuwają ich mniej”. To ostatnie zaś oznacza, że dana osoba uznaje, że nie ma wystarczającym powodów do reakcji emocjonalnych, a mimo to je odczuwa i to silniej niż by sama chciała, więc uznaje swój system emocjonalnego reagowania za wadliwy i utrudniający jej społeczne funkcjonowanie. 

W 2022 roku Regina Schreiber z Uniwersytetu Arkansas przeprowadziła ze swoim zespołem cykl pięciu badań, z których w każdym wzięło udział około 400 badanych, dotyczących emocjonalnego samounieważnienia. Do badań użyto stworzonej na ich użytek skali emocjonalnego unieważnienia, w której badani określali w jakim stopniu dana osoba emocjonalnie unieważnia sama siebie lub czuje się emocjonalnie unieważniona przez kogoś innego, ze względu na postrzeganie, że inni oceniają jej reakcje emocjonalne jako niewłaściwe lub nieodpowiednie. Następnie zbadano czy doświadczenie takiego unieważnienia – zarówno kiedy następuje ono na postawie własnych osądów i przekonań, jak i wówczas kiedy pochodzi z wyrażanej wprost oceny innych, może mieć wpływ na takie systemowe dysfunkcje, które w efekcie prowadzą do powstania konkretnych zaburzeń. Okazało się, że osoby diagnozujące siebie jako zbyt mało emocjonalne same doprowadzały do tego, by nie okazywać jakichkolwiek emocji przez co dodatkowo pogarszały swój stan psychofizyczny w efekcie doświadczając emocjonalnego cierpienia z jednoczesnym przekonaniem braku możliwości otrzymania jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz, bo przecież świat zewnętrzny był uznawany za środowisko nieakceptujące tego typu emocjonalnego niespasowania. Jednak o wiele groźniejsze skutki pojawiały się w przypadkach osób z drugiego obszaru, czyli tych, które uznawały swoje reakcje emocjonalne za przesadne lub które poddawały się takiemu osądowi pochodzącemu od innych ludzi. W tych wypadkach emocjonalnego samo unieważnienia z czasem pojawiało się coraz większe rozregulowanie systemu emocjonalnego i utrata emocjonalnej kontroli nad swoim zachowaniem. Pojawiła się deregulacja emocjonalna, która z biegiem czasu może być coraz bardziej uciążliwa i destrukcyjna. Badacze wskazują, że dzielenie się własnymi emocjami z innymi jest naszą naturalną strategią regulacyjną osadzoną na poczuciu przynależności i społecznego wsparcia. Jednak kiedy w takich sytuacjach sami siebie przekonujemy, że nasze emocje są nieodpowiednie lub kiedy takie oceny słyszymy od innych, to nasz system regulacji emocji przestaje działać, stajemy się bardziej podatni na niepokój społeczny, a emocjonalne style afektywne już zdają się stać u progu. Niezależnie więc od tego, czy dokonujemy samo unieważnienia emocjonalnego, czy też wyręczają nas w tym inni prędzej czy później przyjdzie nam zapłacić koszty tego procederu pod postacią zaburzeń osobowości. Wnioski z badań nie pozostawiają wątpliwości: unieważnienie emocjonalne przewiduje pojawienie się cierpienia psychicznego podczas – jak podają naukowcy – kontrolowania intrapersonalnych stylów afektywnych. Im większe samounieważnienie tym groźniejsze rokowania co do konsekwencji pod postacią stresu psychicznego, deregulacji emocjonalnej, reaktywności i ekspresji emocjonalnych, a co za tym idzie do zaburzeń osobowości – takich jak na przykład bordeline. Do tej pory uznawano, że samounieważnienie jest jednym z efektów tego zaburzenia, a przyczyny samego zaburzenia są mało znane i najprawdopodobniej należy ich szukać w dzieciństwie i takich modelach, w których pojawia się jakiś rodzaj emocjonalnego zaniedbania. Tymczasem okazuje się, że samounieważnienie nie jest skutkiem, ale przyczyną i to właśnie jemu warto się pod tym kątem przyjrzeć. 

No to się przyjrzyjmy. W tym celu proponuję zwrócić uwagę, na dość istotny aspekt tego efektu. Otóż z jednej strony powstaje on wówczas kiedy sami uznajemy, że nasze emocje są nieodpowiednie, a z drugiej wtedy, kiedy zostajemy o tym poinformowani przez innych. Niestety w obydwu tych przypadkach nasza emocjonalna detekcja oparta jest na fałszywym założeniu. W pierwszym naszą uwagę zaprząta bowiem skala emcojonalnego odczuwania, a nie informacja, którą tą drogą otrzymujemy. To tak jakbyśmy chcieli ocenić rozmiary basenu, w którym jesteśmy zanurzeni po czubek głowy i jednocześnie mamy zamknięte oczy, żeby nam do nich nie naleciała chlorowana woda. Żeby ocenić rozmiar basenu trzeba po pierwsze się z niego wynurzyć, wyjść z wody i dopiero wówczas stosując odpowiednie przyrządy zmierzyć jego szerokość i długość. My tymczasem próbujemy ocenić emocje będąc w nich zanurzonymi, co z góry jest skazane na niepowodzenie, bo kiedy jesteśmy zanurzeni w emocjach siłą rzeczy omijamy cała wartość informacyjną którą niosą. Co więcej paradoks emocji polega na prostej zasadzie: im bardziej się zanurzamy, tym bardziej jesteśmy zanurzeni. A to oznacza, że im bardziej skupiamy się na odczuwaniu emocji, w tym większym stopniu tracimy zdolność do emocjonalnej oceny, a co za tym idzie skorzystania z możliwości regulacyjnych. Drugi przypadek jest jeszcze bardziej zwodniczy. Otóż inni mogą nas informować o naszych niewłaściwych emocjach z wielu różnych powodów, z których to że rzeczywiście nasze emocją miały by być niewłaściwe jest najrzadziej występującym. Robią to by zrealizować przeróżne cele. Mama karci małego Jasia że się źle zachowuje, bo przecież naopowiadała sąsiadkom jaki jej syn jest genialny i trochę teraz głupio to wygląda, kiedy Jasio skacze w kałuży i wydaje dziwne dźwięki. Zosia zwraca uwagę koleżance w pracy na to, że zbyt efektywnie się śmieje, nie dlatego że tak jest ale na przykład dlatego, że drażni kiedy przystojny Łukasz z sąsiedniego działu na każdy taki śmiech też szczerzy swoje zębiska. „Nie możesz być taka niewrażliwa i się nie cieszyć – mówi nauczyciel do uczennicy, bo nie potrafi zaakceptować, że to co sam wymyślił wcale nie jest takie fajne jak mu się wydaje. Zatem powodów dla których inni chcą korygować nasze emocje może być tysiące i nie koniecznie muszą mieć one cokolwiek wspólnego z naszymi emocjami. Problem w tym, że w tych wszystkich wypadkach również poddajemy się zogniskowaniu uwagi na stopniu czy sile naszych emocji a nie na tym czego się z nich uczymy o sobie. To ponowne wskoczenie do basenu, żeby się w nim całkowicie zanurzyć, tyle że pod dyktando innych. I niestety im bardziej się temu poddajemy, im bardziej ufamy fałszywym przesłankom zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym – tym bardziej się narażamy dla emocjonalne deregulacja prowadzące do konkretnych zaburzeń, co bez cienia wątpliwości wykazały wspomniane wcześniej badania. Tymczasem w świecie emocjonalnej reaktywności nie chodzi ani o to by poddawać się zanurzeniu albo całkowicie przed takim zanurzeniem bronić. Chodzi o emocjonalną świadomość i czytanie z emocji niezwykle istotnych informacji, których są nośnikami. Kiedy jesteśmy skoncentrowani jedynie na tym, czy zanurzamy się odpowiednio głęboko wobec oczekiwań własnych oraz innych ludzi tak naprawdę strzelamy sobie w kolano pozbawiając się możliwości emocjonalnego samostanowienia i otwierając drzwi ukrytym w przyszłości demonom, których w wielu wypadkach naprawdę moglibyśmy uniknąć. 

Pozdrawiam

 https://doi.org/10.1037/pas0001155

https://www.psychologytoday.com/us/blog/your-future-self/202211/emotional-self-invalidation

#277 Zgorzkniałość

Zgorzkniałość

W społecznym dość powszechnym i wciąż podsycanym marketingowo strachu przed starością głównymi jego elementami jest wizja niedołężności i schorowania, a przez to rodzaju społecznego wykluczenia. Można by oczywiście analizować przyczyny tego lęku i wskazywać na różnice przebiegające na osi kulturowej, geograficznej czy ostatecznie świadomościowej. Zwróćmy jednak uwagę, że ten rodzaj niepokoju oscyluje zarówno wokół fizyczności, jak i wokół podupadającej na stare lata kondycji psychicznej. O ile jednak boimy się choroby Alzcheimera, otępienia starczego, czy utraty właściwości poznawczych o tyle w naszym strachu pomijamy zazwyczaj podstawowego demona coraz powszechniej dotykającego ludzi w zaawansowanym wieku. A imię tego demona to zgorzkniałość. I co najgorsze – problem z nim taki, że pojawia się w pełnej krasie i bez cienia wątpliwości u osób w dość zaawansowanym wieku, jednak  – czego już zdajemy się nie dostrzegać – narasta i okopuje się w systemie dużo wcześniej. Potrafi się pojawić już u bardzo młodych ludzi i wtedy jest społecznie najbardziej groźny, bo rozwija się powoli i niezauważalnie przez nikogo nie niepokojony. Zatem hodujemy zgorzkniałość w sobie często nie zdając sobie nawet z tego sprawy, a więc nie reagując nawet na najsilniejsze znaki rozpoznawcze zapowiadające, że za kilkanaście a może nawet już kilka lat rozwinie się w pełni, a wówczas przegnanie jej z systemu stanowi nie lada problem, a część specjalistów uznaje nawet, że nie jest możliwe. O tym jak duży to społeczny problem najlepiej świadczy fakt, że na świecie już od ponad dwóch dekad trwa dyskusja by rozgoryczenie uznać za zaburzenie osobowości, co spowodowało, że w końcu pojawiło się pod nazwą zespołu pourazowego zgorzknienia, wprawdzie nie w osobnej kategorii zaburzeń, ale kategorii innych reakcji na silny stres. Niezależnie jednak od tego, czy zgorzkniałość będzie klasyfikowanym zaburzeniem, czy nie okazuje się, że stanowi ona dzisiaj bardzo poważny społeczny problem i dotyka – a to bardzo ostrożne szacunki – około 3% całej populacji. Przy czym to diagnoza z USA, więc weźmy poprawkę na polską specyfikę, gdzie możemy uznać, że ten procent jest o wiele większy. Chyba najistotniejszy wkład w nasze dzisiejsze rozumienie zgorzkniałości wniosły prace niemieckiego psychologa Michaela Lindena z 2003 roku, który dość szczegółowo opisał i przebadał to zaburzenie. A to niełatwa sprawa, ponieważ zgorzkniałość jest dosyć złożoną emocją, której składowe rotują w zależności od indywidualnego przypadku, co daje ostatecznego pojawiający się efekt, kiedy w systemie znajdzie się odpowiednia ilości konkretnych czynników. Chyba najzgrabniej scharakteryzował zgorzkniałość Dr Stephen Diamond, psycholog kliniczny i autor kilku książek specjalizujący się w badaniu gniewu. Mówi on, że zgorzkniałość jest przewlekłym i wszechobecnym stanem tlącej się urazy, czyli w jego opinii jedną z najbardziej toksycznych i destrukcyjnych ludzkich emocji. To rodzaj chorobliwej wrogości wobec kogoś lub czegoś albo też samego życia wynikającej z konsekwentnego tłumienia gniewu, wściekłości lub urazy co do tego w jaki sposób zostało się potraktowanym. I to niezależnie od tego, czy to doświadczenie opiera się na faktach, czy jedynie jest efektem wrażenia, domysłu czy autodiagnozy. Ważne jednak że rozgoryczenie pojawia się w efekcie długotrwałego pozbawiania znaczenia, mocy czy równie długotrwałej wiktymizacji i jest efektem nieumiejętnego zarządzania irytacją, frustracją, gniewem czy wściekłością. W opisie rozgoryczenia Diamondowi wtóruje inny psycholog kliniczny Dr Seth Meyers wskazując, że zgorzkniałość obejmuje również doświadczenie rozczarowania, wynikające ze złości za to, że nasze sprawy nie potoczyły się we właściwym kierunku a potrzeby nie zostały zaspokojone, która to złość jest już na tyle silna i długotrwała że opuszcza system uderzając w innych, niejako w zemście za własne rozczarowania. Osoba zgorzkniała jest przekonana że inni i świat nie potraktowali jej sprawiedliwie i jednocześnie nie jest w stanie nic z tym zrobić. W obliczu tej bezradności pojawia się wrogość od innych, a właściwie do całej rzeczywistości, która często motywuje zachowania zarówno autodestrukcyjne, jak i bierno agresywne wobec innych. Jak podaje dr Diamond patologiczne rozgoryczenie to niebezpieczny stan umysłu, który motywuje złe uczynki. Zło czynione innym staje się niejako wymierzeniem kary za własną gorycz. 

Dr Seth Mayers wskazuje, że w efekcie zgorzkniałości pojawia się pięć charakterystycznych typów zachowań, po których zresztą – występujących razem lub w pojedynkę możemy to zaburzenie rozpoznać. Po pierwsze więc zgorzkniałe osoby mają zazwyczaj konfliktowe interakcje społeczne nie tylko z jedną osobą, ale z wieloma ludźmi z ich otoczenia. Wydają się przy tym kompletnie pozbawieni empatii i działają z obwiniającej perspektywy niejako nie zauważając, że mogą w ten sposób kogoś krzywdzić, bo przecież oczy przesłania im wyłącznie własna – zarówno rzeczywista, jak i domniemana krzywda. Po drugie są głusi na jakiekolwiek społeczne oczekiwania, które się przed nimi stawia, tak jakby ich domniemana krzywda zwalniała ich z odpowiedzialnych interakcji społecznych. Nie uznają więc za stosowne że np akt uprzejmości wypada odwzajemnić uprzejmością, akt wsparcia słowem dziękuję itd. Szybciej usłyszmy od nich złośliwą uwagę pod naszym adresem, niż jakiekolwiek miłe słowo. Po trzecie narosły w nich gniew i poczucie niesprawiedliwości, czy jak wskazuje dr Diamond tląca się uraza, popychają takie osoby do zachowań pasywno agresywnych, bo to w ich przekonaniu zimna zemsta, której ciosy mogą bezkarnie zadawać za pomocą biernego oporu wobec nawet najmniejszych zadań. Będą zatem z obojętną miną przytakiwać na stawiane przed nimi oczekiwania i jednocześnie ich nie realizować, wiedząc że taka postawa wywołuje silny stres po drugiej stronie, a w nich samym jest sposobem na ujście, chociaż w najdrobniejszej formie, nabrzmiałego gniewu. Czwartą charakterystyczną cechą jest postawa obwiniania wszystkich i za wszystko. Nie tylko za najdrobniejsze uchybienie, ale przede wszystkim za własne błędy, braki w umiejętnościach, czy złe decyzje. Przerzucają więc odpowiedzialność na zewnątrz, byle tylko odsunąć ją od siebie. Czują się skrzywdzeni przez życie i innych, więc samo to jest dla nich wystarczającym powodem by nie brać na siebie najmniejszej odpowiedzialności za cokolwiek. I po piąte: osoby cechujące się zgorzkniałością wywierają toksyczny, negatywny wpływ na swoje otoczenie pozbawiając wszystkich na około nie tylko dobrego samopoczucia, ale przede wszystkim odbierając energię. Po kontakcie z taką osobą czujemy się po prostu fizycznie wyczerpani. Nie tylko tym, że wydają się wiecznie poszukiwać powodów do konfliktów, ale przede wszystkim tym, że z czasem zaczynamy sobie uświadamiać, że wszelkie podejmowane przez nas wysiłki by im pomóc, ulżyć lub choć w najmniejszy sposób poprawić ich los, nie tylko nie są przez nich doceniane czy zauważane ale po prostu niczego nie zmieniają. I na co szczególnie zwraca uwagę dr Meyers wielu z nich wydaje się czuć lepiej tylko w jednym wypadku. Kiedy sprawią że ty poczułeś się gorzej. 

Oczywiście – na skutek ich aktywności, sposobu funkcjonowania i wszystkich wymienionych wyżej cech uznajemy ich często za złych ludzi. Podczas, gdy rzeczywistość jest inna. To głęboko zranione emocjonalnie osoby, które nigdy nie potrafiły i wciąż nie potrafią poradzić sobie z wieloma negatywnymi, trudnymi emocjami.  Uznały że pozostawiając ich z tym samych świat skazał ich na taki los. Doświadczają nieustannego silnego napięcia emocjonalnego i jedyną strategią jego obniżenia, którą udało im się wypracować na przestrzeni swojego życia jest ranienie innych. A najgorsze jest to, że póki co nie znamy żadnej skutecznej metody, czy to terapeutycznej, czy farmakologicznej, za pomocą której można by nawet nie tyle pozbyć się zgorzkniałości, co w jakimś dającym się zmierzyć stopniu zmniejszyć jej dokuczliwość, zarówno dla osoby, która jej doświadcza, jak i jej otoczenia. Dr Meyers wali prosto z mostu, że najzdrowszym podejściem jest unikanie takiej osoby jak tylko wykryjemy schemat zgorzkniałości w jej zachowaniu a jeśli jesteśmy skazani na częsty kontakt z taką osobą, bo to na przykład ktoś z rodziny, domowników czy z pracy, z której nie możemy zrezygnować, to musimy być świadomi tego, że trzeba wyjątkowej odporności i cierpliwości, by w takiej sytuacji przetrwać. 

Wprawdzie póki co nie radzimy sobie z rozwiniętą zgorzkniałością, ale wciąż możemy przyhamować jej rozwój lub znacznie go opóźnić, a może nawet całkowicie się przed nim uchronić. Trzeba tylko dostrzec sygnały, które ją zapowiadają i to na najwcześniejszym możliwym etapie. A jak wiemy – takie sygnały pojawiają się już nawet u dwudziestoparolatków. Pierwszym testem jest prosty pomiar nastroju: oceń w skali od 1 do 10, gdzie jeden oznacza bardzo źle, a dziesięć bardzo dobrze, twój średni nastrój w ciągu ostatnich siedmiu dni. To jakim samopoczuciem pod względem nastroju dysponowałeś w ostatnim tygodniu. Jeśli nie pamiętasz, to możesz zmodyfikować test w ten sposób, by oceniać pod tym względem miniony dzień na jego zakończenie zanim położysz się spać. Jeśli finalnie osiągniesz wynik poniżej 35 punktów to wg dr Meyersa właśnie namierzyłeś pierwszy sygnał, którego nie powinno się lekceważyć. Kolejny test dotyczy konkretnych zachowań również mierzonych w skali minionego tygodnia. Tutaj odpowiadamy sobie na następujące pytania: czy w ostatnim tygodniu przydarzyło mi się zdenerwować jakąś błahostką, która nie powinna być przyczyną najmniejszego wzburzenia? Czy w tym czasie zareagowałem negatywnie na jakąś nieznajomą osobę (nie koniecznie werbalnie, ale nawet w samych myślach) spotkaną w kolejce w sklepie, czy na przykład kierowcę innego samochodu podczas jazdy samochodem? Czy w tym czasie wysłałem maila lub zostawiłem komuś wiadomość głosową w stanie wzburzenia czy irytacji, a później żałowałem, że moja reakcja była zbyt emocjonalnie silna i nieadekwatna do zaistniałej sytuacji? Czy w ubiegłym tygodniu przydarzył mi się jakikolwiek konflikt słowny z kimkolwiek w życiu osobistym lub zawodowym? Czy w przeciągu ostatnich siedmiu dni strzeliłem focha w reakcji na czyjeś słowa lub zachowanie? I nie chodzi tu o żaden spektakularny foch, ale również ukryty foszek, którego nikt poza tobą nie zarejestrował?

Prawda, że niewiele trzeba? Problem w tym, że w ferworze życia niezwracany uwagi na te wydawało by się w większości pierdoły bez znaczenia. Jednak kropla drąży skałę, bo jak się okazuje nie potrzeba nawet jakiejś wielkiej traumatycznej urazy. Wystarczy pielęgnowanie małych drobin, z których niezauważenie rodzą się po czasie olbrzymie demony.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/insight-is-2020/202211/3-signs-you-may-have-become-bitter-person

https://www.psychologytoday.com/us/blog/side-effects/200905/bitterness-the-next-mental-disorder

https://www.psychologytoday.com/us/blog/insight-is-2020/201910/how-understand-and-handle-bitter-people

https://www.psychologytoday.com/us/blog/evil-deeds/200906/anger-disorder-part-two-can-bitterness-become-mental-disorder

https://en.wikipedia.org/wiki/Posttraumatic_embitterment_disorder

#278 Niewidzialna armia

Niewidzialna armia, czyli ostrzeżenie przed osobowością manipulacyjną

„Jak ja mogłam tego wcześniej nie widzieć – mówi Zosia na psychoterapeutycznej kozetce – czemu wcześniej się nie zorientowałam, że mam do czynienia z manipulantem?”. „Okazała się taką manipulantką, że Makiaweli mógłby się u niej szkolić – mówi Rysiek do kumpla przy kuflu piwa – gdzie ja miałem wcześniej oczy, że się nie zorientowałem?” Ten schemat pojawia się dosyć często – dopiero po zakończeniu konkretnej relacji – niekoniecznie romantycznej, ale też na przykład zawodowej, czy towarzyskiej, ludzie się orientują, że była to relacja z osobą, która do osiągnięcia swoich celów nie cofała się przed manipulacją. A tego typu odkrycie zawsze bywa bolesne, bo orientujemy się, jak naiwni byliśmy w wielu sytuacjach, jak zostaliśmy wykorzystani kiedy z sercem na dłoni bez mrugnięcia okiem wierzyliśmy we wszystko co nam się mówi i jak ktoś na tym perfidnie korzystał. W efekcie czujemy się jak koń po westernie – nie dość że wycieńczeni fizycznie i energetycznie oraz dodatkowo bez rekompensującego krzywdę honorarium. Wtedy też pojawiają się dwa pytania – pierwsze dotyczy przeszłości i brzmi „jak mogłem tego nie zauważyć?” a drugie osadzone jest w przyszłości i brzmi: „jak mogę się nie dać manipulować na przyszłość?”. Odpowiedź na drugie pytanie niestety zależy od tego w jaki sposób udzielimy odpowiedzi na pytanie pierwsze, a dokładnie mówiąc, czy z zaistniałej sytuacji wydało się nam wyciągnąć odpowiednią lekcję na przyszłość. Jednak o ile jesteśmy w stanie przypomnieć sobie ewidentne oznaki prób manipulacji mających miejsce w już zakończonej relacji, o tyle wciąż mogą nam umykać te oznaki, które są na tyle wydawało by się niewinne, że w naturalny sposób umykają naszej uwadze. A do tego dochodzi jeszcze jeden efekt: otóż z manipulacją, jest jak z zachowaniami psychopatycznymi – dużo łatwiej jest nam je dostrzec, nawet kiedy nie są zbyt okazałe u innych, ale już dużo trudniej u samych siebie. Bo niestety – my też czasem stosujemy manipulacyjne strategie i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Dzisiaj spróbujemy się przyjrzeć jednej z nich – nie tylko po to, by po jej odkryciu móc się zorientować czy mamy do czynienia z osobą wykazująca tendencję do stosowania manipulacji ale też, by wykluczyć stosowanie tej strategii przez samych siebie, o ile to my nie chcemy zostać rozpoznani jako manipulatorzy. Ta wydawało by się niewinna strategia pojawia się w naszych rozmowach częściej niż sądzimy, a już w komunikacji u progu konfliktu potrafi jej być naprawdę sporo. Żeby ją pokazać posłużmy się przykładem. Oto mamy dwóch dowódców wrogich armii szykujących się do potyczki swoich wojsk. Stoją na wzgórzu i przez lornetkę oglądają dwie stojące na przeciwko siebie dywizje szykujące się do zwarcia. Jeden z dowódców mówi do drugiego: „Wiesz, mamy wyrównane siły. Twoja dywizja jest tak samo liczna i uzbrojona jak moja. Może więc uznamy, że każdy z nas w tym konflikcie ma rację i po prostu zabierzemy sobie te swoje racje ze sobą, oszczędziwszy tym samym życia naszym żołnierzom. Bo przecież twoi żołnierze podzielają twoje poglądy, a moi moje. Nikt nie ma przewagi, więc i tak nie dojdziemy do tego, kto ma bardziej rację. Więc po co się tłuc?” Na to drugi dowódca odpowiada: „Widzisz to wzgórze po lewej. Tam za wzgórzem mam jeszcze trzy dywizje, których żołnierze podzielają moje poglądy. Więc racja jest po mojej stronie, bo mam za sobą większość opinii. Poddaj się, bo to za mną stoi silniejsza armia”. Wzrok pierwszego dowódcy niestety nie sięga za wzgórze, więc nie jest w stanie zweryfikować, czy rzeczywiście skrywają się tam dodatkowe siły wroga czy to tylko ściema. Tym samym od tego momentu potyczki rozejm staje się już o wiele trudniejszy, a często po prostu niemożliwy. Powyższa strategia nazywa się „niewidzialna armia” i by zobaczyć jak działa już bez militarnych metafor przełóżmy ją na naszą relacyjną codzienność. 

Oto Joanna szefowa działu mówi do podwładnego Zdziśka: „Wiem, że to nie należy do twoich obowiązków, ale musisz zostać dzisiaj dłużej i dokończyć za mnie ten raport, bo ja mam dzisiaj inne ważne sprawy”. „Ale naprawdę dzisiaj nie mogę – odpowiada Zdzisiek – ja też mam dzisiaj ważne sprawy, których nie mogę odwołać.” „Widzę, że jesteś trudny we współpracy – odpowiada nadąsana Joanna – i powiem ci że inni też to zauważyli. Zresztą byłam wielokrotnie uprzedzana, że jak przyjdzie co do czego to nie będzie można na ciebie liczyć”. Przykład numer dwa: Widziałem jak na niego patrzysz i jak się do niego uśmiechasz – mówi Maciek do swojej dziewczyny Agnieszki kiedy oboje wracają z przyjęcia – widać było, że ci się podoba i się do niego ślinisz”. „Co ty wygadujesz? – odpowiada Agnieszka – przecież starałam się być tylko uprzejma, by nie wypaść na mruka przy twoich znajomych i generalnie byłam życzliwie nastawiona i uśmiechnięta do wszystkich i to jednakowo”. ”Przestań kłamać – mówi wzburzony Maciek – myślisz że te twoje umizgi tylko ja zauważyłem? Wszyscy to widzieli”. Przykład numer trzy: „Jak ty wyglądasz? Nie potrafisz się porządnie ubrać?” – mówi Andrzej do Piotrka, kiedy wracają z biznesowego spotkania, na którym odmówiono im finansowania ich start-upu. „Ja nie wiem, wszyscy jakoś mogą dobrze wyglądać w garniturach, aż miło na nich spojrzeć, a jak się patrzy na ciebie, to się odechciewa. I nawet nic nie mów, przecież widziałem jak inni na ciebie patrzą i jaki niesmak budzisz. Nie raz słyszałem jak się zastanawiają, co mnie łączy w ogóle z kimś takim jak ty?” No dobrze – zdaje się że już wystarczy tych przykładów, byśmy mogli się zorientować na czym polega strategia manipulacyjna spod znaku niewidzialnej armii. To wprowadzenie do rozmowy bliżej nieokreślonych innych, którzy mają podzielać przekonanie osoby, która stosuje ten zabieg, przez co wzmacniać jej argumenty wytaczane przeciwko naszym. To odwołanie się do sprzymierzeńców, którzy swoją ilością mają nie pozostawiać wątpliwości co do tego, że racja jest po stronie osoby, za którą ci sprzymierzeńcy stoją i powodują, że tym samym posiadanie racji staje się niekwestionowane i niedyskutowalne. To manewr odwołujący się do znanego w psychologi społecznej oraz socjologii tzw. społecznego dowodu słuszności, który na arenie nauk społecznych pojawił się za sprawą eksperymentu turecko amerykańskiego badacza Muzafera Sherifa z 1935 roku. W tym eksperymencie ludzie uznawali, że nieruchoma plamka światła porusza się jeśli jej ruch był potwierdzany przez innych uczestników eksperymentu. Później, już w 1984 r., efekt wzmocnienia naszej oceny sytuacji na podstawie informacji o reakcjach innych został wskazany jako jedna z sześciu głównych strategii perswazyjnych w książce Roberta Cialdiniego o wywieraniu wpływu, która do dzisiaj w psychologi społecznej jest jedną z podstawowych lektur. Jednak w przypadku strategii o nazwie „niewidzialna armia” mamy tutaj i owszem odwołanie do społecznego dowodu słuszności, tyle, że w jego wyłącznie domniemanej wersji, która jest tak skonstruowana, by nie dało się jej udowodnić. Bo zwróćmy uwagę, że ludzie stosujący niewidzialną armię nigdy nie odnoszą się do konkretnych przykładów opinii, czy postaw innych ludzi, a jedynie do ich ogólnego, niedoprecyzowanego a więc rozmytego wzorca. Ci inni w „niewidzialnej armii” nigdy nie są wskazywani z imienia i nazwiska. To zawsze jacyś nie do końca wiadomo jacy inni i stąd właśnie nazwa „niewidzialni”. A im bardziej ci inni są niewidzialni, tym bardziej manipulacyjne cechy ma ta właśnie strategia. Co więcej, kiedy byśmy próbowali zapytać a jakich konkretnie innych chodzi, czyli wydobyć ich z otchłani niewidzialności na światło dzienne to zawsze w odpowiedzi usłyszymy jakiś wykręt, który ma nas zniechęcić do takiego dociekania. Tutaj istnieje kilka wzorów na przykład „no tak z głowy, to ci teraz nie powiem”, ale chyba najsmaczniejszy jest ten, który z lubością stosowany jest w polityce, kiedy słyszymy formułę „o tych nazwiskach, to akurat nie chciałbym tu teraz mówić” albo „tych, o których mowa to nie chciałbym tu teraz wymieniać”. A smaczny jest dlatego, że ilekroć słyszymy takie słowa możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że ci „inni”, na których się właśnie pan polityk powołuje po prostu nie istnieją. 

Dr Gail Golden specjalizująca się w psychologii biznesu przekonuje, że „niewidzialna armia” jako strategia manipulacyjna pojawia się wtedy, kiedy rozmówcy brakuje odpowiedniej pewności siebie, czy też sam nie jest pewien że sądy, które wygłasza są stuprocentowo prawdziwe. Jednak stosuje „niewidzialną armię” bo wówczas w rozmowie następuje trudny do pokonania zwrot akcji. Oto bowiem wymiana zdań pomiędzy dwiema osobami nagle zamienia się w potyczkę, w której jedna osoba już nie mierzy się z jednym przeciwnikiem, ale całą niewidzialną armią ludzi, która nagle stanęła a po jego stronie. Co więcej armii tej nie tylko nie da się zobaczyć, ale też nie da się zarówno udowodnić jej istnienia, jaki temu istnieniu zaprzeczyć, co ma za zadanie zbić przeciwnika z tropu i odebrać mu moc argumentów. I jak mówi dr Golden – nie da się obronić przed tłumem ludzi, których nie ma w pomieszczeniu, w którym toczy się dyskusja i których się w tej dyskusji używa. Są niepokonani nie dlatego, że mają rację, ale dlatego, że są chronieni przed wymianą argumentów poprzez własną nieobecność. A w takiej sytuacji nie da się toczyć uczciwej walki, bo przeciwnik nagle zdobywa wielokrotnie większe siły i tylko on wie czy są prawdziwe, a my nawet jak podejrzewamy ściemę to i tak nie jesteśmy jej w stanie udowodnić. W takich przypadkach zostajemy przyparci do muru i pozostawieni bez możliwości ruchu. Czyż to nie definicja sprytnej manipulacji? 

Kiedy więc w rozmowie z jakąś osobą zostajesz postawiony czy postawiona na przeciw niewidzialnej armii to powinna w twojej głowie zapalić się czerwona ostrzegawcza lampka. Wskaźnik informujący, że osoba, z którą właśnie rozmawiasz wykazuje tendencje do stosowania technik manipulacyjnych. I mniejsze znaczenie ma to, czy robi to świadomie czy też nie. Bo to co naprawdę istotne, to to, że skoro sięga do manipulacyjnych kapiszonów, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedyś kapiszonowy pistolecik zamieni na potężne manipulacyjne działo, bo to wyłącznie kwestia skali. Kiedy zaś właśnie odkryłeś czy odkryłaś, że tobie też się zdarza stosować niewidzianą armię, to istnieje jedno skuteczne rozwiązanie tego problemu. Po prostu więcej tego nie rób.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/curating-your-life/202211/don-t-enlist-invisible-army-constructive-criticism

#279 Ciemna strona efektu YO-YO w relacjach i w życiu

Efekt YO-YO w relacjach i w życiu

Czy to możliwe, by oglądanie konkretnych filmów mogło w społecznej skali przynosić drastycznie negatywny psychiczny efekt, który na przestrzeni dziesięcioleci staje się coraz bardziej destrukcyjny dla kolejnych pokoleń? Kiedy słyszymy takie pytanie to od razu przychodzi nam na myśl, czy przypadkiem naukowcom biorącym się za badania tego typu nie tylko nie odjechał pociąg ale przy okazji cały peron. Bo przecież jakież to filmy mogą ryć nam społeczną banię? Horrory? Superprodukcje z Bollywood? A może jakieś pojedyncze tytuły? Bo przecież po obejrzeniu „Mechanicznej pomarańczy”, „Brasil” czy „Doniego Darko” robi się trochę dziwnie, prawda? A po tym ostatnim jednak sympatyczne skądinąd króliki nie wydają się już takie milusie. Okazuje się jednak, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, kiedy na pierwsze miejsce w rankingu społecznej szkodliwości wysuwają się… No właśnie. Ciekawe czy zgadniecie jakie filmy? Myślę że taka zagadka, kiedy mamy grudzień i szał przedświątecznych zakupów nie będzie zbyt skomplikowana – oczywiście chodzi o komedia romantyczne, których wysyp właśnie wylewa się z telewizorów jak świat długi i szeroki. Tylko w tym roku w samych tylko Stanach Zjednoczonych wyprodukowano ponad 150 romantycznych komedii z motywem świąt. A przed nami jeszcze Walentynki. I żeby zaoszczędzić sobie wielu godzin oglądania od razu zaspojlerujmy: otóż wszystkie są takie same i o tym samym. Ona i on mają się ku sobie. Następnie ona się waha. Potem on robi coś takiego, że ona wraca. Potem on się waha. Ona przychodzi, on odchodzi, ona się obraża, on przeprasza. I tak co najmniej przez dziewięćdziesiąt minut. Dodatkowo widzimy w tych filmach zazwyczaj nierzeczywisty świat pięknych wymodelowanych ludzi, którzy stojąc przy kominku z zawieszonymi na nim skarpetami na prezenty szczerzą się do kamery w swetrach w renifery, więc jednocześnie indukują nam, że jeśli nie mamy takiego swetra, kominka i prezentu w skarpecie to nie możemy być w pełni szczęśliwi na święta. Ale jak się okazuje nie to przykuło uwagę badaczy. Dr Yotam Ophir z Wydziału Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Buffalo oraz jego zespół w ramach raportu Big Data przeanalizowali scenariusze 188 najpopularniejszych amerykańskich komedii romantycznych nakręconych pomiędzy 1980 a 2019 rokiem. Celem badania było z jednej strony sprawdzenie jakie postawy społecznych oczekiwań wobec związków, aktywności seksualnej oraz ról płciowych są kształtowane poprzez przekaz tych filmów szczególnie w młodym pokoleniu, a z drugiej strony to, czy te społecznościowe wzorce indukowane nam przez tego typu filmy na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat uległy zmianie. Założono, że scenariusze tych filmów mogą serwować młodemu pokoleniu całą serię wprowadzających w błąd komunikatów, co przekłada się na konstruowanie fałszywych oczekiwań wobec relacji. Wśród odkryć badaczy znalazło się to, że w komediach romantycznych istnieje poważne zaburzenie proporcji zaangażowania ludzkiej aktywności, w której wtłaczane jest przekonanie że sprawy związane z relacją, związkiem, romantycznymi sytuacjami czy dialogami są dominujące w stosunku do innych życiowych aktywności. Przekaz jest więc następujący – kiedy jesteś w związku, to wszystkie inne sprawy schodzą na dalszy plan i tracą na znaczeniu. Będąc w związku nie trzeba się więc troszczyć o płacenie za czynsz, wyrzucanie śmieci, czy rozwój intelektualny, bo w związkowej aktywności nie ma już na to czasu. To co ważne dzieje się wyłącznie pomiędzy partnerami, a cała reszta niejako wydarza się bez naszego udziału. Taki zaś przekaz według naukowców kształtuje fałszywą postawę, która docelowo marginalizując inne obszary życia wypracowuje model funkcjonowania, w którym z biegiem czasu zaczynamy sobie coraz gorzej radzić z tzw. obsługą bieżących spraw. Stajemy się więc coraz mniej społecznie sprawczy i byle przeszkoda urasta do życiowej katastrofy, z którą nie wiadomo jak sobie poradzić. To trochę tak, jakbyśmy w ten sposób hodowali ludzi, którzy uznają, że na przykład usterkę domowej instalacji elektrycznej obsługuje się odbywając o tym głęboką rozmowę z partnerem przy świecach lub dzwoniąc do przyjaciółki czy psychoterapeuty zamiast w pierwszym rzędzie sprawdzić, czy z jakiegoś powodu nie wywaliło nam korków. Niestety w ciągu tych przebadanych czterdziestu lat ta zaobserwowana dysproporcja pomiędzy sprawami romantycznymi a codziennością w filmowych scenariuszach urosła już do absurdalnych rozmiarów i z roku na rok jest pod tym względem coraz gorzej. Ale to nie jedyny problem i niestety nawet nie najgorszy. Prawdziwym demonem społecznej komunikacji komedii romantycznych jest promowanie fałszywego obrazu związków, które w filmach są budowane na efekcie relacyjnego YO-YO. Ten termin został i owszem zapożyczony z obszaru dietetyki i odchudzania, ale nie dotyczy wyłącznie zmagań z nadwagą. Pojawia się również w naszych relacjach i dotyczy sytuacji, w której sama relacja mierzona jest epizodami wzlotów i upadków, zbliżenia i oddalenia, waśni i rozstań oraz pojednań i powrotów. Kłótni i nieporozumień i aktów seksualnych, które mają smakować najlepiej, kiedy stanowią przypieczętowanie ponownej zgody. W takiej dynamice relacji nasz emocjonalny system przypomina właśnie zabawkę yoyo, czyli kółko które nawija się na sznurek przybliżając w ten sposób do dłoni, by po chwili zacząć się kręcić w drugą stronę i od tej dłoni oddalić. Emocjonalne yoyo więc nieustannie zamienia emocje podejścia: pragnienie, pożądanie, potrzebę bliskości w emocje wycofania – rezygnację, niechęć, wątpliwości i tak bez końca. I właśnie taki rodzaj związku pokazywany jest w zdecydowanej większości tych filmów. Nawet jeśli mają one – po to są komediami romantycznymi by miały – szczęśliwe zakończenie to i tak przez cały film oglądamy nieustanną grę w relacyjne yoyo, na której to grze osadzone są wszystkie filmowe zwroty akcji. Przywiązanie i bliskość błyskawicznie przeskakuje w poczucie wolności i niezależności. Poczucie bycia zdradzonym, oszukanym, czy urażonym w następnej scenie zostaje wymienione na fajerwerki ponownego głębokiego zaufania, poczucia bezpieczeństwa i świetlanej wizji wspólnej przyszłości, by już w kolejnej scenie pojawiły się ponowne wątpliwości, nowe zmieniające dotychczasowe nastawienie fakty, czy coś, co rujnuje tak pięknie rozwijające się oczekiwania i nadzieje. Emocjonalna huśtawka yoyo trwa do ostatniej sceny. Do tego sprytni scenarzyści operują swoją ulubioną techniką niejednoznaczności postaci, bo dzięki temu widz ma możliwość identyfikacji z reaktywnością emocjonalną każdego z bohaterów. Im zaś bardziej uda się ten identyfikacyjny efekt w scenariuszu zbudować, tym bohaterowie historii stają się nam bliżsi, a dzięki temu również prawdziwi. A więc to co odczuwają i z czym się zmagają również odbieramy jako prawdziwe. I tutaj niestety pojawia się niespodzianka – otóż z relacyjną prawdziwością nie ma to wiele wspólnego. To tylko scenariuszowy zabieg, byśmy siedząc przy choince wtranżalali na przemian ciasteczka z nerwów czy im się uda i pochlipywali w chusteczkę, kiedy szanse na szczęśliwe rozwiązanie jednak maleją. 

W tym miejscu ktoś westchnie no przecież to tylko film. Rodzaj banalnej rozrywki, więc chyba nie traktujemy tego poważnie. No oczywiście że nie traktujemy, ale jakoś dziwnie później uznajemy, że jeśli nasze relacje nie są odpowiednio romantycznie burzliwe i nie są zbudowane na efekcie yoyo, to przecież nie mogą być ciekawe. Bo nie ma oczym opowiadać koleżankom przy kawie i kolegom przy piwie. Nie ma dynamiki, nie ma napięć, nie ma szaleństwa zwrotów akcji, więc to nie może być prawdziwa miłość. I niestety według badaczy tak myśli wielu młodych ludzi zainfekowanych takim właśnie fałszywym obrazem naszych relacji, co powoduje, że trwałe relacje jest im zbudować zdecydowanie trudniej. Bo niestety w życiu już szczęśliwe zakończenia z swetrami w renifery nie zdarzają się za każdym razem. Co więcej – powiedzmy sobie szczerze – zdarzają się niezwykle rzadko. A dzieje się tak dlatego, czego niestety nie znajdziemy w żadnym z tych filmów, że system emocjonalny funkcjonujący w aktywności yoyo, traci sprawność energetyczną. Bo w takiej relacyjnej jeździe bez trzymanki, prędzej czy później pojawia się moment, w którym mamy tego dosyć, i żaden swetrowy renifer nie jest już tego w stanie zmienić. Moja miłość, zamienia się w moją byłą, czy mojego byłego, o których już raczej nie wypowiadamy się w pozytywny sposób. Co więcej, w każdym kolejnym związku będziemy wykazywali tendencję do projekcji oczekiwań i zabezpieczeń przed doznanymi wcześniej urazami, co na daną relację będzie rzucało cień. Ten zaś z kolei będzie dodatkowo zasilał efekt yoyo powodując, że i owszem dynamika może być jeszcze bardziej burzliwa, ale efekt wyczerpania ego nastąpi dużo wcześniej. I w ten sposób rośnie perspektywa coraz burzliwszych, ale coraz krótszych związków, które zgodnie z wytycznymi romantycznych komedii zaczynają być wszystkie takie same. Autorzy badań podsumowują je dosyć krytycznym wnioskiem. Mówią, że młodzi, kształtujący dopiero swoje życiowe postawy ludzie otrzymuję przekaz, że bez względu na przeszkodę, taką jak niewierność, oszustwo czy skrajną niezgodność miłość oznacza ignorowanie tych różnic i przeszkód nawet kosztem przyjaciół, rodziny czy kariery. Bo przecież miłość finalnie zwycięża wszystko. Niestety nie zwycięża spustoszeń dokonywanych przez efekt yoyo w emocjonalnym systemie. Oraz tego, że od przyjęcia perspektywy że prawdziwa relacja, by była super, musi być trudna oraz burzliwa do przekonania że również tak musi wyglądać udane życie – nie tylko prywatne ale też zawodowe prowadzi już krótka ścieżka. A ani życie, ani też nasze relacje nie wymajają efektu yoyo. Co warto rozważyć, kiedy postanowimy się świątecznie rozerwać przy kolejnej romantycznej komedii.

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1037/ppm0000349

#280 Ciemna strona krindżu

Ciemna strona krindżu

Niedawno poznaliśmy wyniki plebiscytu Wydawnictwa Naukowego PWN oraz Uniwersytetu Warszawskiego na Młodzieżowe Słowo Roku, czyli słowo najbardziej popularne wśród młodych ludzi. W tymże plebiscycie młodzi ludzie przysyłają propozycję obecnie modnych słów, które później są oceniane przez odpowiednie jury, które tym samym dostarcza nam nieco socjologicznego ubawu spod znaku: ja ci powiem co ty najbardziej lubisz. Pomijając jednak ten drobny mankament mamy możliwość prześledzenia nowych słówek, które najczęściej pojawiają się w słowniku dość młodych ludzi i których kontekst może nam wiele powiedzieć nie tylko o nich samych, ale też o nas, bo przecież ani młodzi ludzie, ani też dziadersi nie funkcjonują w społecznej wyizolowanej próżni. To zaś oznacza, że pojawiające się nowe popularne słowa mają kontekst reagowania na wspólną rzeczywistość, któremu warto się bliżej przyjrzeć i to od strony konkretnych psychologicznych konsekwencji. Takim słowem bez wątpienia jest krindż, czyli termin który zajął dość wysokie miejsce w tegorocznym plebiscycie, choć finalnie ustąpił miejsca innemu zwycięzcy. Sam cringe, któremu przypisuje się u nas rodzaj zawstydzenia, czy zażenowania w obliczu zaobserwowania konkretnej społecznej interakcji innych osób, w rzeczywistości w języku oryginału ma nieco bardziej precyzyjne znaczenie, a mianowicie oznacza wzdrygnięcie. Określa więc sytuację, w której reagujemy zażenowaniem na na jakieś zdarzenie, ale jednocześnie ta reakcja jest na tyle silna, że obejmuje również reakcję fizyczną naszego ciała. To zatem moment, w którym widząc na przykład jak ktoś się kompromituje, czy też zachowuje w żenujący sposób doświadczamy na tyle wysokiego poziomu zawstydzenia, czy właśnie zażenowania, że nasze ciało reaguje krótkimi drgawkami, tak jakbyśmy się chcieli otrząsnąć z jakiejś obrzydliwej oblepiającej nas substancji. Ten efekt widocznej w ciele reakcji emocjonalnej jest niezwykle istotny, bo wskazuje, że doświadczany poziom żenady jest na tyle wysoki, że następuje przesunięcie w czasie reakcji ciała w stosunku do reakcji głowy. Tak jakby ciało miało mniejszą możliwości wytrzymania doświadczanego wstydu, niż nasza psychika. Trochę to przypomina sytuację, w której oglądamy coś w telewizorze i nagle widzimy coś tak żenującego, że musimy wyjść z pomieszczenia z telewizorem, jakby nasze ciało zadecydowało, że poziom krindżu został przekroczony zanim taka decyzję podejmie nasza głowa. Tutaj pretendentów do tytułu pewniaków wywołujących taką reakcję jest sporo – od teledysków disco polo z lat dziewięćdziesiątych, po brytyjskie seriale, których twórcy uwielbiają się prześcigać w wywoływaniu krindżu u widzów. Możemy więc określić krindż jako rodzaj silnej emocjonalnej reakcji, w której również uczestniczy nasze ciało i który – jak się okazuje – działa na nas w dwojaki sposób. Z jednej strony czujemy duży poziom zażenowania i generalnie najchętniej byśmy uciekli bo nie wiadomo gdzie podziać oczy i jak wielka oczu kąpiel będzie później potrzebna, żeby dany obciach odzobaczyć. Ale z drugiej strony krindż działa na nas jak magnes. Ma w sobie jakiś rodzaj atrakcyjności, która przyciąga naszą uwagę oczywiście pod warunkiem, że sami znajdujemy się w bezpiecznej odległości od powodu naszych żenujących wzdrygnięć. Stąd też wysyp w portalach społecznościowych zarówno filmików prezentujących różne ludzkie wpadki i potknięcia, co ma w nas wywołać właśnie krindżowe wzdrygnięcie oraz drugiego rodzaju treści – takich, w których obserwujemy czyjeś kindżowe reakcje. To jak inni wzdrygają się widząc czyjeś wpadki, reprezentację głupoty, czy kompromitacje. I co najciekawsze – tego typu treści zbierają po kilka milionów wyświetleń, co pokazuje, że krindż stał się w dzisiejszych czasach dość pożądaną rozrywką. I ma to również swoje konkretne konsekwencje, które już tak rozrywkowe niestety nie są. Jednak zanim do nich przejdziemy musimy jeszcze zwrócić uwagę na ten rodzaj krindżu, który nie zaskarbia sobie tak wielkiego zainteresowania, a którego również doświadczamy. To wzdrygnięcia wewnętrze, których wektor uwagi skierowany jest na nasze własne zachowania pochodzące z przeszłości. Dr Pamela Hard z Uniwersytetu Yale podaje tu prosty przykład: oto jedziemy sobie samochodem autostradą i twojej głowy nie zajmują akurat szczególnie intensywne myśli aż tu nagle i niespodziewanie wydajesz wyraźny jęk, a przez nasze ciało właśnie przechodzi fala drobnych dreszczy bo przypomnieliśmy sobie, jakieś wypowiedziane kiedyś słowa, czy też jakieś zachowanie co wywołuje mieszankę wstydu, zażenowania, wyrzutów sumienia i upokorzenia. Natychmiast też pojawiają się myśli w stylu: „jak mogłem być aż tak głupi”, „jak mogłam się aż tak skompromitować”, „jak mogłem zrobić tak żenująca i idiotyczną rzecz?” Po czym natychmiast usiłujemy o tym zapomnieć, więc próbujemy zagłuszyć to wspomnienie czymkolwiek, byle pozbyć się dyskomfortowego autokrindżu. Zdarzają ci się takie momenty? To nic niepokojącego, bo zdarzają się one nam wszystkim. Samo ich pojawianie się nie jest problemem, ale niestety problemem może się stać to, w jaki sposób są przez nasz emocjonalny system obsługiwane. I tutaj emocjonalne konsekwencje momentów krindżu podlegają tym samym zasadom, co nasze zażenowane wzdrygnięcia pojawiające się w reakcji na ekspozycję zachowań innych ludzi. Mówiąc inaczej – ich systemowa podstawa konstruowana jest na tych samych fundamentach, w których kluczowym faktorem jest schowany pod krindżem lęk przed odrzuceniem, który jak wiemy jest na tyle silną emocją, że jego doznanie powoduje uczucie nie tylko psychicznego, ale również fizycznego bólu. Wyobraźmy więc sobie tutaj rodzaj gry video, w której postać, którą zarządzamy stoi przed konkretną przeszkodą do pokonania, co warunkuje udział w dalszej części gry. Jednak to która z możliwości dla gracza zostanie uaktywniona po pokonaniu przeszkody zależy od tego w jaki sposób ta przeszkoda zostanie prze niego pokonana. Mamy więc przeszkodę pod postacią lęku przed odrzuceniem i dwa wyjścia z krindżu. Na jednym z tych wyjść jest tabliczka z napisem empatia, a na drugim wyjściu tabliczka z napisem pogarda. Jeśli więc jesteśmy w stanie systemowo poradzić sobie z lękiem przed odrzuceniem i opanować go na tyle, by jego pojawianie się nie czyniło nam większej szkody, to drzwi z napisem empatia zaczynaja się otwierać i to właśnie tym wyjściem wychodzimy z krindżu. Kiedy jednak lęk przed odrzuceniem nie jest systemowo oswojony, ogarnięty czy przepracowany i wciąż stanowi dla nas problem, to w takiej sytuacji otwierają się drzwi z napisem pogarda. Te dwie ścieżki zaś jesteśmy w stanie zidentyfikować po wachlarzu dominujących w krindżu emocji. Jeśli więc, kiedy doświadczamy zażenowanego wzdrygnięcia, w którym dominują emocje związane ze współczuciem to oznacza, że radzimy sobie z lękiem przed odrzuceniem i taka postawa raczej nie ma negatywnych konsekwencji dla naszego systemu. Oto widzimy jak ktoś się kompromituje, mówi coś żenującego czy w taki sposób się zachowuje, więc reagujemy oczywiście krindżowym wzdrygnięciem, ale jednocześnie naszemu zażenowaniu towarzyszy na przykład współczucie: po prostu jest nam go żal, że znalazł się w takiej sytuacji, czy że doświadcza tego, czego właśnie doświadcza. Wiemy bowiem, że właśnie ta sytuacja będzie mu się nawet po latach przypominać z towarzyszącym temu wspomnień cichym jękiem i to nie tylko wówczas kiedy będzie w przyszłości podróżował autostradą. O ile oczywiście jego osobisty detektor obciachu jest ustawiony na pozycji „w normie”. Bo przecież są i tacy, którzy ten detektor mają stale wyłączony.

Jednak drugi scenariusz obsługi krindżu nie jest już tak niewinny i bezproblemowy. To sytuacja, w której zażenowanemu wzdrygnięciu już nie towarzyszy współczucie ale pogarda i to niestety to uczucie przoduje w sieciowych filmikach spod znaku „cringe reaction”. Psycholog rozwojowy Phillipe Rochat wskazuje, że te dwie strategie obsługi krindżu – z jednej strony współczucie, a na przeciwległym biegunie pogarda, są ściśle związane z naszymi osobistymi doświadczeniami z przeszłości, w których wypracowaliśmy reakcje na zakłopotanie. To w jaki sposób je przetwarzamy, na przykład uciekając we wzgardliwy śmiech odsłania jednocześnie to, z czym sobie sami nie radzimy w kontekście naszej dojrzałości emocjonalnej. Uwidacznia nie tylko nieprzepracowany lęk przed odrzuceniem, ale też jest projekcją własnej niepewności co do auto umiejętności społecznych interakcji. I tutaj warto spojrzeć na te przypadki, w których możemy zaobserwować, jak osoby znane – dziennikarze, politycy czy celebryci nie wiedząc w jaki sposób się zachować w zaskakującej nieprzewidzianej sytuacji reagują nieco sztucznym śmiechem, jakby uznając że to jedyna możliwe wyjście, co rownie dobrze może być silnym wskazaniem na pogardę, ale tym razem kierowaną w stosunku do siebie. Obsługa zakłopotania jest więc kluczowym aspektem informacyjnym: to jak krindżowo reagujemy na innych oraz na wspomnienie samych siebie mówi nam więcej o nas samych niż najbardziej nawet skrupulatna specjalistyczna analiza. Warto się temu przyjrzeć, bo psychologiczne konsekwencje drzwi z napisem pogarda, którymi wychodzimy z krindżu prędzej czy później obracają się przeciwko nam. Warto w tym względzie zwrócić również uwagę na naszych młodych podopiecznych, którzy często i gęsto (sam słyszałem wielokrotnie) posługują się terminem krindż jednocześnie chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jakie efekty mogą się za tym zjawiskiem skrywać.

Pozdrawiam

#281 Co u ciebie słychać?

„Co u ciebie słychać?”, czyli społeczny marker relacji

Zacznijmy od przykładu. Oto Grażyna i Stefan siedzący obok siebie przy wigilijnym stole otoczeni dość pokaźnym wianuszkiem świątecznych biesiadników, przy których określenie wszyscy krewni i znajomi królika wydaje się zbyt wąskie. Wszyscy się znają mniej lub bardziej i nawet Stefan kojarzy kto jest kim, mimo że to rodzina Grażyny, ale w końcu wcześniejsze familijne przymusowe spędy robią swoje. W pewnym momencie siedzący na przeciwko Stefana wujek zadaje mu proste pytanie: „Co tam u ciebie słychać Staszku”. „Nie wiem co u Staszka – odpowiada Stefan zanim jeszcze Grażyna zdarzy go kopnąć pod stołem celem przypomnienia, że obiecał tym razem nie prowokować awantur – ale u mnie wszystko po staremu.” „Czyli jak?” – dopytuje wujek. „Jak z płatka” – odpowiada Stefan otrzymawszy właśnie drugie nożne podstołowe ostrzeżenie od Grażyny. „To znaczy, że co?” – wujek jednak nie odpuszcza. „To znaczy, że powoli do przodu?” – odpowiada Stefan, po czym Grażyna nie wytrzymuje dłużej napięcia i przejmuje na siebie obowiązek rozmowy z wujkiem. „No właśnie ostatnio zepsuł nam się telewizor – mówi Grażyna – i rozglądamy się jaki kupić nowy, chociaż Stefan generalnie twierdzi, że nie potrzebujemy żadnego telewizora”. „A nie lepiej urządzić pokoik dla dziecka – tym razem wujek podnosi głos tak, żeby na drugim końcu stołu go również usłyszano – bo, przecież chyba planujecie dzieci, póki nie będzie dla was za późno”. Tym razem Stefan nachyla się do Grażyny i mówi: „A teraz sama się kopnij w kostkę”.

Zostawmy tymczasem tę rodzajową scenkę i przyjrzyjmy się pewnemu schematowi komunikacyjnemu, którego już za chwilę – bo przecież za moment święta – wiele osób doświadczy przy okazji rodzinnych świątecznych spotkań i w którym jest sporo ukrytych psychologicznych niuansów, z których często nie zdajemy sobie sprawy. Mowa tutaj o jakże standartowej formule komunikacyjnej, która zazwyczaj pojawia się w zdaniu następującym tuż po samym przywitaniu, a mianowicie formule „co u ciebie słychać?”. I pamiętajmy, że rzecz nie w dokładnej formie tego pytania, ale w samym komunikacyjnym wzorcu, który może przybierać różne warianty. Takie jak na przykład: „jak leci?”, „co tam u ciebie?”, ”jak tam, czy wszystko w porządku?” itd. Formuła ta jest ponadkulturowa, chociaż jej znaczenie w zależności właśnie od kulturowego obszaru może być bardziej lub mniej istotne i pełnić jedynie grzecznościową i nic nieznaczącą mantrę. O ile w krajach anglosaskich często uznaje się, że zwrot „How are you?” wystarczy obrobić odpowiedzią „I’m fine” co w wielu przypadkach zamyka wątek, o tyle już u nas nie zawsze musi to być zdawkowe i pozbawione znaczenia. Zresztą jak wskazuje nowojorska psycholog i psychoterapeutka Diane Barth również za oceanem ta grzecznościowa formuła może być komunikacyjnie istotna, kiedy weźmiemy pod uwagę nie tyle samo pytanie ale to w jaki sposób udzielamy na nie odpowiedzi. Ale wróćmy do nas i by przyjrzeć się bliżej psychologii tej komunikacji i jej konsekwencjom spróbujmy przeprowadzić następujący test. Oto masz do dyspozycji trzy różne odpowiedzi na pytanie „co u ciebie słychać?”. Pierwsza brzmi „wszystko ok, daję radę, powoli do przodu”. Druga to odpowiedź „to zależy gdzie przyłożyć ucho, więc musiałbyś doprecyzować o co pytasz, bo ostatnio różnie bywa?”. Trzecia odpowiedź to: „Generalnie niezbyt wesoło. To co się dzieje trochę mnie przygniata i już robię bokami, wciąż nie wiedząc czy dam radę”. Teraz zapamiętawszy te trzy możliwe odpowiedzi spróbuj sobie przypomnieć ludzi, których spotkałeś, spotkałaś w ciągu ostatniego miesiąca. Zarówno bliskich, dalszych krewnych, bliższych czy dalszych znajomych, czy też ludzi, z którymi pracujesz – i tu też tych których znasz lepiej, jak i tych których znasz słabiej. Następnie wyobraź sobie, że każda z tych osób zadaje ci to samo pytanie: „co tam u ciebie?”, po czym zastanów się którą z trzech odpowiedzi w takiej sytuacji zastosujesz? Czy to aby na pewno wszystko jedno? A jeśli nie wszystko jedno to od czego zależy to, z jaką osobą jaki komunikacyjny scenariusz zastosujesz z tych trzech dostępnych? 

Po sposobie udzielenia odpowiedzi na pytanie „co u ciebie słychać?” oraz po formule, której w tej odpowiedzi użyjemy możemy zdiagnozować nasze interakcyjne imperatywy, czyli to w jaki sposób oceniamy relacyjny potencjał bliskości z daną osobą, jak i to czy jesteśmy na drodze do pojawiającego się na horyzoncie widma społecznego osamotnienia, a co za tym idzie konkretnych emocji, które będą nam towarzyszyć w naszych przyszłych kontaktach społecznych. Kiedy zaczynamy zwracać uwagę na to komu i w jaki sposób odpowiadamy na to pytanie jesteśmy w stanie odkryć nasze ukryte interakcyjne sieci i zorientować się czy to w jaki sposób je obecnie budujemy będzie nas społecznie wspierało w przyszłości, czy też stanie się naszym ograniczeniem. Jednak to nie wszystko – sposób budowania narracji następującej w efekcie tej niby niewinnej, grzecznościowej formułki – jest jednocześnie niezwykle ważnym detektorem tego, czy aby na pewno w naszym życiu wchodzimy w interakcje z odpowiednimi ludźmi i na ile czeka nas w przyszłości konstatacja o zmarnowanym społecznym potencjale interakcyjnych sieci. Co jest o tyle istotne, że im ta świadomość zmarnowanego potencjału staje się większa, z tym większą werwą puka do naszych systemowych drzwi niechęć do innych, przyszła wstrzemięźliwość wobec zawierania nowych znajomości, czy zagrożenie wycofaniem społecznym. I nie chodzi tu o to, by przełamywać niechęć i zmuszać się do bliskich interakcji w sytuacjach, kiedy nie mamy na to ochoty, a jedynie o to, byśmy uzyskali zdolność samoobserwacji naszych własnych komunikacyjnych zachowań i na ich podstawie budowali możliwość inwestowania naszej energii we właściwe dla nas kontakty społeczne i jednocześnie nie marnowali jej tam, gdzie jej po prostu szkoda. Stefan wie, że raczej nie zaprzyjaźni się z wujkiem, bo podświadomie czuje, że wolałby z innym stracić, niż z wujkiem zyskać. Tym samym budowanie więzi, nawet i szczególnie wówczas, kiedy ma to być tylko na chwilę i z okazji świąt z osobą, w której obecności czujemy się źle jest destrukcyjne nie tylko dla tego, kogo usiłujemy do takiej towarzyskiej gry zmusić, ale również dla wszystkich pozostałych, co prędzej czy później da się odczuć w ogólnej atmosferze spotkania. Co więcej takie ślepe interakcyjne strzały przynoszą odwrotny do zamierzonego skutek. Monika Vermani, psycholog kliniczny i autorka książki „Głębokie dobre samopoczucie” wskazuje, że wymuszone spędzanie świątecznego czasu z osobami, nawet najbliższymi, w których towarzystwie nie czujemy się najlepiej może jedynie spotęgować efekt izolacji i osamotnienia operując jak na zawołanie wzrostem potencjału takich emocji jak przygnębienie, smutek, rozdrażnienie czy podniesiony poziom reaktywności, w którym byle pierdoła jest nas w stanie wyprowadzić z równowagi. Co oczywiście pojawi się już po spotkaniu, na którym robiąc dobrą minę do złej gry usiłujemy jakoś przetrwać taką katorgę. Coraz częściej wskazuje się też, że rośnie liczba osób, które wolą znaleźć wymówkę, byle tylko nie brać udziału we wspólnym rodzinnym celebrowaniu świąt nie dlatego, że czują się coraz mniej związani z tą tradycją, ale właśnie dlatego by uchronić się przed odbierającymi dobre samopoczucie i energię interakcjami z osobami, których na codzień woleliby uniknąć. Problem w tym, że w ferworze przygotowań, odpowiedniej atmosfery czy starań by wszystko się udało i wyszło jak należy zapominamy o tym drobnym fakcie i umyka nam weryfikacja naszych społecznych interakcji pod tym kątem., I tutaj właśnie z pomocą przychodzi komunikacyjny efekt odpowiedzi na pytanie „co u ciebie słychać?” i zastanowienie się komu i w jaki sposób odpowiemy na to pytanie podczas rodzinnego spotkania. 

Diane Barth wskazuje, że warto się przyjrzeć bliżej komunikacji spod znaku „jak się masz?” bo zawiera niełatwy do odkrycia kod społecznościowy, za pomocą którego z poziomu naszych interakcyjnych preferencji obsługujemy marker bliskości. Jeśli na przykład samo pytanie „co u ciebie słychać?” nas irytuje, to warto sobie odpowiedzieć na pytanie co jest źródłem tej irytacji? To, jaka osoba nam to pytanie zadaje, czy też to, jaką odpowiedź podsuwa nam automatycznie nasz wewnętrzny aparat klasyfikujący relacje. Co więcej – możemy odkryć wewnętrzne wzorce regulujące nasze interakcje społeczne, kiedy zaczynamy się przyłapywać na tym jakich odpowiedzi udzielamy na przykład w sytuacji zależności służbowej, kiedy pyta nas o to szef w pracy, a kiedy podwładny. Kiedy takie pytanie stawia nam przypadkowo spotkany na ulicy dalszy znajomy, a kiedy wujek przy świątecznym stole, od którego nie kupilibyśmy nie tylko samochodu, ale nawet płynu do spryskiwacza. Barth uważa że świadome zarządzanie kodem komunikacyjnym zawartym w formule „jak się masz?” pozwala nie tylko na ochronę przed toksycznymi relacjami, ale też wykształca bezcenną umiejętność stawiania granic i świadomość tego, że są przecież ludzie, z którymi za żadne skarby nie powinniśmy się dzielić swoimi uczuciami, ale są i tacy, z którymi emocjonalna bliskość może być dla nas sporym wsparciem. To zawsze my decydujemy – pod warunkiem, że jesteśmy świadomi sami siebie i potrafimy panować nad interakcyjną strategią. 

Pozdrawiam

#282 Słodziutka agresja

Słodziutka agresja

Wpływ emocji na gospodarkę chemiczną naszego organizmu, a co za tym idzie objawy fizyczne raczej już nie budzi naukowych wątpliwości. Wiemy przecież, że sytuacje zagrożenia wywołują podniesiony poziom kortyzolu, co wpływa na konkretne efekty somatyczne, jak na przykład napięcie mięśniowe. Z kolei przytulanie podnosi oksytocynę, co znacznie poprawia samopoczucie. Jednak od pewnego czasu nauka zorientowała się, że ten wpływ nie działa jedynie w jedną stronę, bo kiedy zmieniają się poziomy konkretnych hormonów czy substancji w organizmie wywołuje to konkretny skutek w emocjonalnym systemie. Stały podniesiony poziom kortyzolu dla przykładu będzie więc miał wpływ na uczucie permanentnego stresu, a zbyt niski poziom oksytocyny spowoduje spadek poziomu empatii odczuwanej w stosunku do innych i wpływa na nieprawidłowe budowanie interakcji społecznych. O ile jednak łączenie takich hormonów jak kortyzol czy oksytocyna z naszymi emocjonalnymi reakcjami jest już badawczo dość powszechne, o tyle wciąż istnieje pewien temat tabu, o którym niezbyt chętnie chcemy dyskutować i co tu dużo mówić, który może być dosyć irytujący dla wielu ludzi. Ale zanim przyjrzymy się pewnym dość szczególnym badaniom  wyobraźmy sobie taką oto przykładową scenę. Oto pan Franciszek, który raczej nie odmawia sobie słodkości. Porannej kawie zawsze więc towarzyszy jakieś ciastko, a w reszcie dnia stale obecnym wypełniaczem kieszeni są najprzeróżniejsze batony, po które nasz bohater sięga w sytuacjach trudnych. Kiedy na przykład inny kierowca zdenerwuje go samym faktem korzystania z tej samej drogi, który to fakt pan Franciszek skomentuje serią bojowych okrzyków złożonych z wachlarza niecenzuralnych nazw organów płciowych okraszoną wymachiwaniem pięściami, to by pozbyć się powstałego w ten sposób napięcia łapie za batonik i jakoś do następnej awantury da się przeżyć. Co więcej kuracja batonikowa jest stosowana przez pana Franciszka w wielu trudnych sytuacjach, nawet wówczas, kiedy sam siebie emocjonalnie nakręci tym, że jakiś szczegół nie poszedł po jego myśli. Generalnie batoniki są przez niego wtranżalane zarówno by rozładować już powstały stress, jak i w sytuacji, kiedy jego widmo wisi w powietrzu i istnieje nadzieja, że jakoś by się dało zdenerwowania uniknąć. Aż tu nagle i niespodziewanie – tu musimy nieco wysilić naszą wyobraźnię – okazuje się, że cały zapas słodkości, w tym ulubionych batoników pana Franciszka zniknął z pobliskich sklepów. Nie ma ani ciastek, ani batonów, ani też najmniejszego śladu innych łakoci. A życie pana Franiszka przecież z tego powodu nie zamarło w bezruchu, bo już kolejne stresowe sytuacje pojawiają się na horyzoncie. Jak zatem teraz pan Franiszek zareaguje na kolejnego wkurzającego kierowcę, na panią w kolejce w kasie, która jego zdaniem zbyt wolno odlicza pieniądze, czy na sąsiada, którego kot zeżarł Franiszkowi z balkonu skitrane tam śledzie? Czy na pewno tak samo, jak w sytuacji, w której we franiszkowych kieszeniach wciąż znajdował by się zapas słodkich batonów? Chyba nie trzeba specjalnego wysiłku wyobraźni by przewidzieć, że w tej sytuacji Franiszek, który i tak już jest raczej jednostką interakcyjnie trudną, teraz będzie już naprawdę nie do zniesienia. Teraz zostawmy ten z premedytacją zmyślony przykład i przejdźmy do badań. Oto w 2014 roku połączone siły naukowców z kilku brytyjskich oraz amerykańskich uniwersytetów przeprowadziły dość szalone badania. Wytypowano do nich grupę 107 małżeństw, których zachowania obserwowano przez 21 dni chcąc sprawdzić jakie są źródła możliwej przemocy stosowanej wobec partnera w stałym związku oraz od czego zależy poziom samokontroli w tym obszarze. Badanym jednak nie przedstawiono rzeczywistego celu badania, by zminimalizować prawdopodobieństwo, w którym ta wiedza mogła by mieć wpływ na wynik. Zamiast tego przekonano ich że biorą udział w psychologicznym eksperymencie badającym kwestie rywalizacji w grach komputerowych. Małżonków zamknięto więc w oddzielnych pokojach, w których nie widząc się nawzajem grali w komputerową grę rywalizując ze sobą o zwycięstwo. Każdy z uczestników otrzymał również laleczkę woo doo wyobrażającą partnera i zestaw 51 szpilek, co miało być sposobem na wyrażenie swojego gniewu w przypadku przegranej. Zatem przegrywający mogli wyładować swą złość na partnerze wbijając w lalkę szpilki, tym bardziej że wygrywający otrzymali już dużo bardziej drastyczną możliwość. Było nią naciśnięcie przycisku, który uruchamiał w kabinie partnera potężny dźwięk będący mieszanką odgłosu szurania paznokciami po tablicy, sygnału karetki pogotowia oraz dźwięków towarzyszących borowaniu zębów. Ten więc z partnerów, który wygrywał potyczkę w komputerową grę mógł dopiec przegranemu odpowiednio długo przyciskając przycisk generujący nieznośny dźwięk. Za co oczywiście przegrany odwdzięczał się katując lalkę szpilkami. Niezła jazda, prawda? Jednak – o czym badani nie wiedzieli – przez dwadzieścia jeden dni tego eksperymentu dosyć dokładnie śledzono funkcjonowanie ich organizmów oraz regulowano ich dietę by móc stwierdzić jakie wskazania mogą mieć związek z niższym, a jakie z wyższym poziomem złości, gniewu czy agresji w trakcie zwycięstw czy też przegranych. Okazało się, że ci badani, u których na skutek manipulacji dietą nastąpiło obniżenie poziomu cukru we krwi wykazywali się znacznie zwiększonym poziomem zachowań agresywnych, w tym okrucieństwa wobec swoich partnerów w porównaniu z pozostałymi. 

A teraz przełóżmy wyniki tych strasznych badań na konkretne wnioski: otóż jeśli chcesz wychodować agresywnych ludzi i sprawić by byli do siebie wrogo nastawieni i nie wahali się przed okrucieństwem to weź ich najpierw uzależnij od podniesionego poziomu cukru we krwi, a następnie obniż im ten poziom. Kiedy to zrobisz ludzie ci chcąc uniknąć emocjonalnych napięć sami będą sięgali po cukier w nadmiernych ilościach, byle tylko ustrzec się sytuacji, w której jego brak będzie się negatywnie odbijał na ich relacjach społecznych oraz emocjonalnemu funkcjonowaniu. W ten sposób wypracują sobie strategię radzenia sobie z przeciwnościami losu, stresem, czy w ogóle z ciężkim życiem za pomocą stałego utrzymywania odpowiednio wysokiego poziomu cukru. Dzisiaj tę technikę wywierania społecznego wpływu – niezależnie do tego czy uznamy ją za działanie celowe czy wyłącznie za efekt ludzkiej bezrefleksyjności widać już na ulicach wielu zachodnich społeczeństw i to gołym okiem. Kiedy bowiem dostarczanie do organizmu cukru staje się emocjonalnym regulatorem, to efektów takiego funkcjonowania nie da się ukryć i nie trzeba do tego całych dekad, czy pokoleń bo wystarczy zaledwie kilka lat. Oczywiście pomijam cały aspekt zrujnowania fizycznego zdrowia, bo dla wielu badaczy jest już aż nadto oczywisty. Zwracam jedynie uwagę na to, że efekt przecukrzenia nie jest wyłącznie generatorem stałego podniesionego poziomu społecznej agresji, ale powodem dla którego ten poziom niestety z roku na rok rośnie. I niestety ma swoje objawy tam, gdzie się go mało spodziewamy. 

W 2010 roku naukowcy z Uniwersytetów Ohio oraz Kentucky przebadali 693 osoby w kontekście tendencji zarówno do deklarowanego, jak i rzeczywistego wybaczenia innym w różnych życiowych sytuacjach, poczytywanych za wyrządzoną krzywdę i to na różnych poziomach. Badania te nazwano „słodką zemstą” bo ich wyniki pokazały, że istnieje ścisły związek pomiędzy fizycznymi markerami niedoboru glukozy, a więc objawami prowadzącymi do cukrzycy typu 2, oraz – tutaj zacytujmy – korelowały negatywnie z dyspozycyjną tendencją do wybaczania innym i pozytywnie z bezlitosnymi motywacjami wobec hipotetycznych i rzeczywistych przestępców. We wnioskach z badań naukowcy wskazują, że ich odkrycia dostarczają dowodów na to, że przebaczenie zależy od tego, jak skutecznie organizm wykorzystuje glukozę. 

Uzależnienie od cukru trzyma nas w szachu, bo kiedy próbujemy obniżyć jego poziom musimy zapłacić emocjonalne i społeczne koszty. Z jednej strony siada nam samopoczucie i wychodzi na wierzch nie radzenie sobie z emocjami, a z drugiej strony stajemy się po prostu wredni dla innych. To dokładnie przykład uroczego pana Franciszka, który znajduje się w cukrowym klinczu  – żre słodkie, żeby sobie radzić z życiem i by jakoś wytrzymać z samym sobą, ale kiedy chciałby to słodkie ograniczyć, to wszystko staje się jeszcze trudniejsze. Co więcej cierpi na tym jego całe otoczenie, którym do zemsty już nie wystarczy laleczka woo doo z namalowaną franciszkową facjatą, bo najchętniej zamiast wbijać weń szpilki obili by mu gębę szpadlem. Czy zatem nie ma z tej sytuacji wyjścia? Jest, ale niestety wyłącznie jedno – to cukrowy detoks, którego celem ma być takie wyregulowanie poziomu cukru by utrzymywał się nie tylko w medycznej normie, ale co najważniejsze, by nie zaliczać skoków jego poziomu zarówno w jedną, jak i drugą stronę, kiedy nie radząc sobie z konkretną sytuacją stosujemy strategię ucieczki od problemów przez cukier. Co mówię z autentycznym bólem, bo przecież nie ma co ściemniać że ciastki nie są takie pyszne. 

Pozdrawiam

DOI:10.1098/rstb.2021.0056

Doi: 10.1073/pnas.1400619111

https://doi.org/10.1016/j.paid.2010.06.030

#283 Pułapka poczucia straconego czasu

Pułapka poczucia straconego czasu

„Powiedz mi Stefan –  zapytała Grażyna tuż po północy w Sylwestrową noc – czego byś sobie życzył na nowy rok?” „A ile mam życzeń do wykorzystania?” – bez zastanowienia odpowiedział Stefan wyciągając z kieszeni kartkę z nieskończoną ilością punktów zapisanych drobnym maczkiem. „Niestety tylko jedno – nie dała się podpuścić Grażyna – ale dla utrudnienia takie, które sprawi, że twoje życie stanie się lepsze i fajniejsze i na którym oprócz ciebie skorzysta całe twoje otoczenie.” „Daj się chwilę zastanowić – odpowiedział Stefan – bo na ten moment nic oprócz własnego czołgu nie przychodzi mi do głowy”. Zostawmy teraz zatem Stefana i niech kombinuje co to by mogło być, a my tymczasem również spróbujmy się zastanowić, czy istnieje taka jedna rzecz, której pojawienie się w naszym życiu mogło by maksymalnie dużo zmienić i która nie jest czołgiem? Coś, czego zaistnienie na przykład w naszym zachowaniu, czy sposobie myślenia mogło by spowodować całą reakcję łańcuchową pozytywnych zmian. Coś, w efekcie czego znacznie poprawiłaby się średnia naszego dziennego nastroju, zmniejszyła by się ilość doświadczanego stresu, poprawiły by się nasze relacje z otoczeniem, stalibyśmy się spokojniejsi i bardziej wyluzowani, doświadczalibyśmy znacznie mniejszej ilości trudnych emocji, a kiedy by się już pojawiły to potrafilibyśmy sobie z nimi w dużo lepszy i szybszy sposób poradzić. Jedno małe coś, czego zmiana wpłynęła by na dziesiątki innych zmian, w efekcie których cały system zyskałby nową równowagę, wiekszą sprawczość i łatwiejsze funkcjonowanie. Taka metaforyczna porcja oleju, dzięku której zapieczone zębatki zaczynają się wreszcie właściwie poruszać i system odzyskuje dostęp do najbardziej ekonomicznego trybu, przy którym może osiągać najlepsze obroty przy najmniejszym zużyciu energii? Brzmi trochę jak reklama kolejnego teleshopu z gatunku, kup ten mikser a zmieni on twoje życie, prawda? A może – mimo całej bajkowej otoczki istnieje coś takiego i nie jest to żadna piguła czy zioło. Tutaj oddajmy na chwilę głos dość zaskakującej postaci – dr. Albrechtowi, psychologowi i jednocześnie byłemu policjantowi z San Diego, który prowadzi nas na pewien trop wskazując zestaw konkretnych naszych zachowań wskazujących, w jaki sposób większość z nas funkcjonuje jednocześnie nie zdając sobie sprawy z rzeczywistych konsekwencji tego typu postawy. Zatem zapraszam na mały test, w którym zawarłem wyróżniki behawioralne podawane przez dr Albrechta oraz moje, którymi całość tego zestawu uzupełniłem na podstawie własnych obserwacji ludzkich zachowań. Weź zatem coś do pisania i przy każdym zachowaniu, które rozpoznasz jako często pojawiające się również u ciebie wpisz liczbę 10 punktów, a przy zachowaniu, które rozpoznajesz rzadziej odpowiednio mniejszą liczbę. Przy tych zachowaniach, co do których jesteś pewien, że nigdy ci się nie zdarzyły umieść zero. 

Pierwsze: czy kiedy wchodzisz do windy wraz z innymi osobami a jedna z tych osób wybiera to samo piętro co ty i naciska w tym celu odpowiedni przycisk, ty mimo to naciskasz przycisk ze swoim piętrem ponownie?

Drugie: czy kontynuujesz rozmowę telefoniczną mimo, że pojawiła się potrzeba zaanagażowania rąk w inne zadanie? Na przykład kiedy stoisz w kolejce do kasy w sklepie, za chwilę będziesz obsługiwany, a tu dzwoni telefon. Więc odbierasz i rozmawiasz starając się pakować zakupione rzeczy jedną ręką i wciąż rozmawiając i trzymając telefon przy uchu starasz się zapłacić za zakupy gotówką lub kartą?

Trzecie: czy kiedy odwiedzasz jakąś stronę internetową i klikasz w jakiś zadaniowy przycisk, a strona zbyt wolno reaguje naciskasz ten sam przycisk jeszcze kilka razy? A potem okazuje się, że na przykład umieściłeś w koszyku zakupów więcej przedmiotów niż chciałeś, czy też przeszedłeś o kilka zakładek dalej niż było trzeba i musisz wracać?

Czwarte: czy zdarza ci się zirytować tym, że ktoś porusza się czy wykonuje określone czynności wolniej niż byś oczekiwał? Na przykład ktoś przechodzi wolniej przez przejście dla pieszych przez które chcesz przejechać, płaci wolniej w kasie, do której w kolejce stoisz albo w rozmowie przez telefon oddaje się mniej istotnym treściom czy dygresjom a tym zaczynasz doświadczać poczucia marnowania cennego czasu i w efekcie tego czujesz dyskomfortowe zniecierpliwienie?

Piąte: czy kiedy na światłach dojeżdżasz do stojących przed tobą samochodów liczysz na to, że światła zmienią się na zielone zanim trzeba będzie całkowicie się zatrzymać, więc zamiast zahamować i zatrzymać swój samochód naciskasz hamulec kilka razy usiłując wstrzelić się w zmianę światłe kiedy auto się jeszcze toczy i w końcu hamujesz zmuszony się zatrzymać, żeby nie przywalić w tył samochodu stojącego przed tobą?

Szóste: czy kiedy korzystasz z kuchenki mikrofalowej, czy dowolnego urządzenia z odmierzaniem czasu, zatrzymujesz odmierzany cykl pracy jeszcze przed zakończeniem tego odmierzania? Na przykład kiedy podgrzewasz w kuchence mikrofalowej coś ustawione na 3 minuty, a ty otwierasz już drzwiczki na 10 sekund przed końcem odliczania?

Siódme: czy przerywasz ludziom, którzy do ciebie coś mówią, kiedy zorientujesz się, że już wiesz co chcą powiedzieć, więc uznajesz, że nie ma co czekać na coś, co i tak niczego nie zmieni? 

Ósme: czy kiedy prowadzisz samochód i dojeżdżasz do świateł a istnieje jeszcze możliwość wyprzedzenia samochodu przed tobą to korzystasz z tej możliwości, mimo iż za chwilę, i tak trzeba będzie się zatrzymać przed światłami?

Dziewiąte: czy kiedy jedziesz pociągiem i dojeżdżasz już do docelowej stacji ubierasz się, zabierasz bagaże i przechodzisz w pobliże wyjścia, by ostatnie kilka minut podróży stać już w gotowości do opuszczenia pociągu?

Dziesiąte: czy rutynowo przeglądasz telefon, a w nim portale społecznościowe, wiadomości czy inne treści, kiedy pojawia się dowolne, nawet krótkie opóźnienie na przykład w kolejce, czy w oczekiwaniu na wizytę u lekarza, czy w sytuacji, w której idziesz z kimś do kina i towarzysząca ci osoba jeszcze przed seansem chce skorzystać z toalety, więc na chwilę zostajesz sam?

 Teraz zsumuj proszę ilość uzyskanych w powyższym teście punktów i obok wyniku zapisz symbol procenta. Ta ilość procent, na którą właśnie patrzysz wskazuje (oczywiście w dość znacznym przybliżeniu) na ile dałeś się samemu sobie, czy samej sobie uwięzić w pułapce, która nazywa się poczuciem straconego czasu. To właśnie w jej efekcie nasze życie zaczyna być dużo bardziej stresujące niż powinno i to również na skutek wielu tego typu zachowań nasze relacje z innymi, zarówno bliskimi, jak i nieznajomymi przestają być odpowiednio miłe jak i satysfakcjonujące. W dłuższej perspektywie funkcjonowania w tej pułapce stajemy się coraz bardziej rozdrażnieni, a inni, z którymi wchodzimy w dowolne społeczne interakcje wydają się być wyłącznie męczącą przeszkodą na drodze do celu. Tyle, że nie do końca wiadomo co jest tym celem, do którego tak nam śpieszno. Bo przecież cała ta oszczędność czasu, która wydaje się być fundamentem i jednocześnie napędem powstawania pułapki poczucia straconego czasu tak naprawdę niczego nie zmienia. To że ktoś będzie mówił krócej czy to, że jadąc samochodem dotrzemy do celu o 15 sekund szybciej, nie sprawi że cokolwiek się w naszym życiu zmieni. Będzie gonitwą tak samo potem jak było przedtem. Niewiele też zmieni naciskanie wszystkich guzików zarówno w windzie jak i sklepie internetowym, a jedyne co może zmienić to znacznie opóźnić to co tak bardzo chcemy przyśpieszyć. Życie na nieustającym speedzie, w którym niecierpliwimy się każdą wydłużającą się chwilą wprowadza nerwowość do całego systemu i to nie tylko naszego, ale też niepotrzebnie taką niecierpliwością infekuje nasze otoczenie. Bo kiedy lądujemy w pułapce – jak podkreśla dr Albrecht co ma miejsce w większości przypadków samoistnie, to już konsekwencje tego typu aktywności nie obejmują wyłącznie nas. Są one również programowane na innych – na przykład na dzieci, które są światkami wszystkich tych irytacji wynikających z utknięcia w pułapce poczucia straconego czasu i które uczą się, że taka obsługa rzeczywistości jej jedyną właściwą. Uczą się że nadrzędną wartością jest nie marnowanie czasu ale jednocześnie w ogóle się nie uczą jak z tego niby zaoszczędzonego czasu korzystać. A co najgorsze to to, że wielu z naszych zachowań z pod znaku poczucia straconego czasu nie jesteśmy świadomi bo zostały uformowane jako zachowania nawykowe, których przyczyn już nawet nie pamiętamy. 

Co zatem zrobić by uciec z tej pułapki? W jaki sposób możemy znaleźć wyjście z tego koszmarnego escape roomu? Możemy tu skorzystać z jednego z narzędzi modelu transpersonalnego. Po pierwsze zacznij od listy konkretnych sytuacji, w których wpadasz w pułapkę poczucia straconego czasu. Ale już nie tak ogólnych ja te, które wymieniłem w teście. Tym razem zapisz te sytuacje, które dotyczą ciebie, konkretnych relacji, konkretnych zachowań w twoim życiu i funkcjonowaniu. Kiedy już stworzysz listę umieść ją w takim miejscu by codziennie rano nie dało się rozpocząć dnia bez jej zauważenia. Następnie po przebudzeniu przeczytaj jednokrotnie tę listę by twój mózg zarejestrował, że oto tego dnia ma za zadanie wyłapywać te wszystkie sytuacje i uwrażliwić na nie swoją uważność. Następnie ruszaj w dzień a kiedy wychwycisz jakąkolwiek sytuację w której wylądowałeś w pułapce poczucia straconego czasu powiedz sobie w głowie zdanie klucz. Tutaj możesz stworzyć dowolne zdanie – na przykład: „jestem w pułapce”, albo „jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy” albo „pośpiech jest dobry jedynie przy łapaniu pcheł” itd. Brzmienie zdania i jego forma nie mają znaczenia, bo chodzi tu jedynie o to, by mózg otrzymał umówiony sygnał, do którego będzie mógł podpiąć uważność. Rodzaj ratunkowego koła, które zatrzymuje pośpiech i tym samym wyciąga nas z pułapki. Według teorii deformowania nawyków już po 21 dniach konsekwentnej i sumiennej pracy nad sobą pojawią się pierwsze zauważalne efekty zmiany. To właśnie ta jedna mała rzecz, której zmiana może przynieść tak wiele i która w swoim efekcie może być o wiele cenniejsza niż wszystkie pozostałe rzeczy z listy noworocznych życzeń.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-act-of-violence/202212/do-you-have-time-impatience

#284 Lekcja Wednesday Addams

Lekcja Wednesday Addams vs smutne konsekwencje unikającego uśmiechu

Jednym z częstych scenariuszowych zabiegów twórców sitcomów, jest granie zaprzeczeniem zachowania, by wywołać finalnie komiczny efekt. Obserwujemy więc na przykład kogoś, kto z całą mocą zaprzecza, że nigdy przenigdy i za żadne skarby nie wystąpi w pubie karaoke, po czym w następnej scenie widzimy delikwenta na scence karaoke z mikrofonem w ręce. Inną odmianą tego chwytu jest zaprzeczenie emocjonalne. To na przykład scena, w której jeden współlokator Adrew zagląda do pokoju drugiego współlokatora George’a i zastaje go siedzącego nieruchomo na łóżku. Pyta więc czy wszystko w porządku i słyszy zapewnienie, że jest absolutnie idealnie i lepiej być nie może po czym twarz Georga rozjaśnia cudowny uśmiech. Kiedy zaś Adrew wychodzi z pokoju słyszymy jak zza właśnie zamkniętych drzwi zaczynają dobiegać spazmy szlochu. Jest zabawnie, bo George beczy, a przecież przed chwilą chciał nas oszukać czarującym uśmiechem. Niestety już w prawdziwym w życiu zazwyczaj nie działa to w ten sposób. Tutaj Andrzej zagląda do pokoju Jurka zaniepokojony brakiem jakichkolwiek dobiegających z tego pomieszczenia dźwięków. Zastaje tam Jurka siedzącego nieruchomo na łóżku. Kiedy pyta czy wszystko w porządku Jurek radośnie się uśmiecha i odpowiada, że w jak najlepszym. Następnie Andrzej zamyka drzwi i mimo że cisza za nimi jak trwała tak trwa uznaje, że przecież wszystko w porządku. Jurek jest jak zawsze uśmiechnięty, więc nie było tematu. Jednak prawda jest zgoła inna. Jurek odpowiedział uśmiechem i zapewnieniem że nic się nie dzieje złego nie dlatego że tak jest, ale dlatego, by ukryć przed Andrzejem swój prawdziwy nastrój, swoje pogrążenie w apatii, wycofaniu, smutku, poczuciu izolacji, doświadczeniu odrzucenia, efekcie doświadczonego tego dnia zawstydzenia itd. Zresztą powodów, dla których Jurek czuje się psychicznie fatalnie mogą być setki, ale nie w tym rzecz. Klucz znajduje się w jego decyzji, na skutek której uznaje, że komunikowanie swojemu, nawet najbliższemu otoczeniu, aktualnego emocjonalnego stanu było by niewłaściwe. Bo na przykład naraziłoby go na potrzebę wyjaśniania szczegółów, opowiadania o rzeczach, których się wstydzi, które są dyskomfortowe lub na których opowiadanie po prostu nie ma ochoty. Stąd Jurek woli posłużyć się w miarę dobrze sprawdzającą się strategią, w której odpowiednio wyćwiczony i nie budzący podejrzeń uśmiech załatwia sprawę i pozwala uniknąć przykrych rozmów, pocieszania, czy w ogóle włażenia innych buciorami w jego życie. Ta strategia wydaje się dla Jurka optymalna – wprawdzie nie rozwiązuje żadnego z jego problemów, ale przynajmniej chroni go przed tym by jego problemy stały się jeszcze większe, na przykład przez ich upublicznienie i wynikającą z niego potrzebę odsłonięcia tego, w jaki sposób i dlaczego sobie z nimi nie radzi. Tutaj zaś główną barierą często bywa domniemany brak zrozumienia tego, z czym się zmaga przez innych lub co gorsza bagatelizowanie, a w najgorszym wypadku drwina czy wyśmianie, co oznaczało by kolejne zawstydzenie.  W ten sposób Jurek stosuje unikający uśmiech w charakterze mechanizmu obronnego, co odpowiednio wytrenowane może być całkiem skuteczne. Niestety ten mechanizm jest w istocie destrukcyjny dla samego zainteresowanego i to na dwóch planach. Pierwszym jest plan społeczny, w którym zostaje zbudowany fałszywy obraz Jurka jako osoby zawsze pogodnej, radosnej i pozytywnie nastawionej, której doświadczanie jakichkolwiek problemów po prostu się nie ima. Uchodzi więc wśród znajomych za ostatnią możliwą osobę, którą można by podejrzewać o to, że z czymkolwiek się zmaga i może w tych zmaganiach potrzebować pomocy. Istnieje jeszcze jeden plan, na którym unikający uśmiech przynosi swoje katastrofalne żniwo. To plan indywidualny, na którym Jurek stosując swoją obronną strategię, której zadaniem jest ukrycie swojego prawdziwego samopoczucia przed otoczeniem z każdym rokiem coraz silniej doświadcza efektu niezgodności. To zjawisko przebadane i dość obficie opisane już w 1959 r. przez Carla Rogersa, amerykańskiego psychologa i jednocześnie twórcę psychologii humanistycznej. Ma ono miejsce wówczas, kiedy następuje rozbieżność pomiędzy tzw idealnym, a postrzeganym ja. A dzieje się tak kiedy dana osoba zderzając się z oczekiwaniami zewnętrznymi buduje swój obraz według oceny tego, w jaki sposób powinniśmy być postrzegani, by za tym postrzeganiem szło zainteresowanie i szacunek innych, a w konsekwencji również pozytywny wymiar szacunku do samego siebie. Chcąc się zatem dopasować do tych wymogów tworzymy obraz idealnego ja, który siłą rzeczy jest rozbieżny w stosunku do obrazu autentycznego ja. W dużym uproszczeniu i skrócie możemy to pokazać na prostym rozróżnieniu. Jeśli Agata chce być akceptowana przez innych tworzy swój zewnętrzny obraz w taki sposób, by zwiększyć prawdopodobieństwo tej akceptacji, co jednocześnie powoduje, że ten tworzony obraz odbiega od tego jak naprawdę jest. Jeśli na przykład Maciek widzi, że jest lubiany i budzi zainteresowanie kiedy się uśmiecha, a jednocześnie budzi niepokój i odstręcza od siebie, kiedy popada w przygnębienie, to wypracuje sobie strategię udawania uśmiechu i niepokazywania przygnębienia by tego zainteresowania nie utracić. Podobnie reaguje Jurek z naszego przykładu. Wie, że kiedy się uśmiecha to ma święty spokój i nie musi się nikomu tłumaczyć ze swoich prawdziwych emocjonalnych stanów. Jednak we wszystkich tych przypadkach pojawia się rozbieżność, którą definiował Rogers jako niezgodność i która pociąga za sobą dosyć poważne konsekwencje. Im jest większa tym według Rogersa nasza motywacja do wzrostu i rozwoju zostaje zaburzona, czyli mówiąc inaczej nasze nabywanie umiejętności radzenia sobie z nami samymi zostaje zatrzymane. Co więcej, wg. psycholog dr. Jonice Webb unikający uśmiech powoduje zamknięcie wewnętrznego doświadczenia, w efekcie czego nie daje to szans na faktyczne poradzenie sobie z bólem, cierpieniem czy innymi trudnymi emocjami. Pojawia się tendencja do niedopasowania organicznego systemu, w którym ignorowane są istotne sygnały niosące ważne informacje, bo cała koncentracja zostaje przeniesiona na pracę nad wymuszonym uśmiechem i pozostałymi atrybutami, które mają dobrze kamuflować prawdziwy wewnętrzny stan. To tak, jakby na mrozie całą naszą aktywność kierować na udawanie że jest nam ciepło. Kiedy zachowujemy się w ten sposób jednocześnie już nie dajemy sobie szansy na to by cokolwiek zrobić z zabezpieczeniem się przed zimnem. Im dłużej więc będziemy biegać po śniegu w bikini, tym większa szansa, że pojawi się cała kaskada konsekwencji, jak wychłodzenie organizmu, przeziębienie, odmrożenia itd. Kolejny efekt niezgodności pojawia się w obszarze samooceny. Otóż kiedy stosujemy tego typu strategię, prędzej czy później będziemy musieli za to zapłacić spadkiem szacunku do samego siebie oraz znacznym obniżeniem poczucia własnej wartości. Tracimy w ten sposób również autentyczność i to zarówno na planie indywidualnym, jak i społecznym. Jordan Peterson w jednym ze swoich dawnych wykładów, kiedy zajmował się przede wszystkim psychologią a nie geopolityką, wskazuje, że ten rodzaj niezgodności prowadzi do budowania narracji siebie, w taki sposób jak studenci pierwszego roku piszą pierwszy zadany przez wykładowcę esej, czyli składają go z samych frazesów. Nie ma nic bardziej nudnego niż przebrnięcie przez taką wypowiedź. Kiedy w powyższym zdaniu zamienimy słowo frazes na unikający uśmiech otrzymamy równie nudny ale i też przerażający twór, który oprócz tego co inni chcą zobaczyć niczego autentycznego nie ma do zaoferowania. Prędzej czy poźniej więc strategia unikających uśmiechów ze swoim skutkiem ubocznym pod postacią niezgodności obróci się przeciwko jej autorowi. A już naprawdę groźną konsekwencją jest rozwinięcie się w takim przypadku jednego z najbardziej podstępnych zaburzeń nazywanych uśmiechniętą depresją. Czegoś, co toczy swoją ofiarę w ciszy i izolacji społecznej sprowadzając na skraj wycieńczenia i co jednocześnie jest niezwykle trudne do zdiagnozowania i niestety coraz częściej występujące u dzisiejszych dzieci i młodzieży i czego sztandarowym markerem jest poczucie braku sensu życia.

Zwróćmy jednak uwagę na pewien szczególny fakt ściśle związany ze strategią unikającego uśmiechu i przypomnijmy sobie w tym celu przykład Jurka. Otóż Jurek uśmiecha się tylko wtedy, kiedy widzi go Andrzej. Kiedy jest sam już nie ma potrzeby stosować tej strategii, bo przecież nikt go nie widzi. A zatem unikający uśmiech jest strategią ściśle związaną z interakcją społeczną, w której Jurek zachowuje się w ten sposób w odpowiedzi na to jak jest postrzegany przez innych. Tutaj się na chwilę zatrzymajmy i przenieśmy do rodziny Addamsów. A dokładniej do tego całego szumu wywołanego na świecie przez ostani serial Tima Burtona. Ten szał zdaje się już przebijać dawne szaleństwo na Harrego Pottera, bo już nawet rodzime celebrytki stylizują się na Wednesday Addams, nawet kiedy stylizacyjnie było by im łatwiej osiągnąć look Mortyci, czego oczywiście nie da się już odzobaczyć. Ale pomijając te drobną niedogodność warto zastanowić się przez chwilę, czy popularność serialu nie bierze się czasem również z tego, że jego główna postać jest i owszem nieco szurnięta, ale kompletnie się nie przejmuje tym, co o jej szurnięciu sądzą inni? Ta kwestia zresztą pojawia się w serialu kilkukrotnie, co zdaje się dobitnie podkreślać tę cechę małej Wednesday. To cecha: jestem jaka jestem, nawet niespecjalnie dopasowana do innych i jednocześnie totalnie nie dbam o to, czy innym to pasuje czy też nie? Dlaczego wspominam o tym przy okazji unikającego uśmiechu? Bo gdyby Jurek zainspirował się nieco tym rozwiązaniem, to nie tylko nie czułby potrzeby by się uśmiechać do wchodzącego do jego pokoju Andrzeja, ale też tłumaczyć się jemu ani nikomu innemu z tego jak się obecnie czuje. A to pierwszy i niezbędny krok do zatrzymania konsekwencji Rogersowskiej niezgodności, a więc jednocześnie pierwszy krok umożliwiający pracę nad sobą i odzyskanie bezcennej autentyczności. Oczywiście takie zachowanie wymaga wyjątkowej siły potrzebnej do przezwyciężenia społecznej presji i zrozumienia, że życie nie jest serialem. A w życiu ludzie nie specjalnie lubią tych, którzy są odporni na ich opinie i którzy nie czują potrzeby by się z czegokolwiek tłumaczyć.

Pozdrawiam

#285 Gaslighting instytucjonalny i efekt Semmelweisa

#285 Gaslighting instytucjonalny i efekt Semmelweisa

Zacznijmy od przykładu. Oto Weronika pracuje w nowej firmie zaledwie od miesiąca. W sumie jest nieźle, w miarę dobrze płacą, ciekawa robota i widoki na rozwój. Jest tylko jeden szkopuł ale za to dość duży. Dokładniej mówiąc dwa szkopuły pod postacią lepkich łap menadżera Wieśka i jego dość niewybrednego sposobu promocji własnej chuci. Dość powiedzieć, że Weronika jak ognia unika bycia z nim sam na sam, bo gość dostawia się po chamsku, obłapuje i dyszy żądzą. Niestety nie da się takich sytuacji do końca uniknąć, bo Wiesiek to jej bezpośredni przełożony przed którym musi raportować wyniki swojej pracy. W końcu Weronika postanawia się poskarżyć, ale w odpowiedzi słyszy, że Wiesiek to zaufany wieloletni pracownik osiągający świetne wyniki. Świetny szef, lojalny kolega i doskonały fachowiec. I po co tu siać ferment? A może to z Weroniką coś jest nie tak i wszędzie wietrzy startujących do niej obślinionych zboków? Coraz częściej też, niby w luźnych rozmowach z innymi pracownikami, w tym też innymi przełożonymi, Weronika zaczyna słyszeć sugestie, że może warto skorzystać z porady psychologa, a może zwrócić uwagę czy czasem nie jest przemęczona? A może by wzięła udział w szkoleniu o emocjach? W końcu Weronikę zaczynają nawiedzać myśli: „Hm… może rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiona? Może sama sobie tworzę historię w głowie, a potem je uznaję za obowiązującą prawdę? Może rzeczywiście powinnam trochę wrzuci na luz?” 

Drugi przykład: Oto Paweł próbując załatwić ważną dla siebie sprawę w miejscowym urzędzie odkrywa pewne nieprawidłowości w urzędniczym postępowaniu. Jest tam wydawanie decyzji sprzecznych z obowiązującymi przepisami, promowanie znajomych i zawyżanie kosztów ekspertyz zlecanych członkom rodziny. Ilekroć Paweł wysuwa swoje wątpliwości tylekroć słyszy od szefowej wydziału, że to bzdury wyssane z palca. Jednak dla Pawła urzędnicze decyzje to być albo nie być dla jego małej, ale utrzymującej przecież kilka rodzin firmy. Kiedy w końcu trafia do burmistrza z dowodami w ręku ten pokazuje mu… tę samą dokumentację, jednak z inną datą i innymi ustaleniami i twierdzi, że Paweł swoje dokumenty spreparował, za co nie tylko grozi odpowiednia kara, ale co w ogóle przekreśla jego starania o wydanie korzystnej dla siebie decyzji. Na to wchodzi szefowa wydziału i mówi z troską: „Panie Pawle, wiemy że w emocjach ludzie robią różne rzeczy, kiedy bardzo zależy im na konkretnych rozwiązaniach, ale nie może się pan posługiwać nieprawdą.”.

W zjawisku gaslihtingu, o którym szerzej opowiadałem w mini-wykładzie 53 w skrócie chodzi o takie zmanipulowanie ofiary, by uznała, że rzeczywistość której doświadcza nie jest prawdziwa, a to co widzi jest jedynie wynikiem jej błędów percepcyjnych – na przykład przewrażliwienia, błędnej oceny sytuacji, czy w skrajnych przypadkach szaleństwa. Sam termin gaslighting pochodzi ze sztuki Patryka Hamiltona „Lampa gazowa” z 1938 roku, w której mąż przekonuje żonę, że uprzednio skrupulatnie przez niego przygotowane migotanie lamp gazowych w rzeczywistości nie ma miejsca i migające lampy widzi tylko ona. Dzięki temu odpowiednio zmanipulowana żona zaczyna wierzyć, że popada w szaleństwo. O ile jednak efekt gaslightingu najczęściej kojarzony jest ze związkami, w których jedna strona usiłuje ukryć swoje przewinienia za zasłoną „przewrażliwienia” partnerki czy partnera, o tyle już istnienie instytucjonalnego gaslightingu umyka naszej uwadze i albo w ogóle go nie dostrzegamy, albo też nie zdajemy sobie sprawy z tego, że manipulatorem próbującym wmówić ofierze przewrażliwienie czy szaleństwo może być cała instytucja. W grudniu 2022 roku termin gaslightingu instytucjonalnego pojawił się w wielu brytyjskich gazetach i programach telewizyjnych za sprawą netflixowego mini serialu dokumentalnego Harry & Meghan odsłaniającego kulisy działania „firmy”, co jest częstym określeniem brytyjskiej rodziny królewskiej. W serialu tym pojawia się wątek, w którym wypowiedzi przedstawicieli, czy też pracowników „firmy” zamiast odnieść się do konkretnych zarzutów sugerują, że Meghan ma nierówno pod sufitem, przez co koncentracja opinii społecznej zostaje skierowana, na jej trudne dzieciństwo i życiowe przygody, mając potwierdzać że to z nią, a nie firmą jest coś nie tak. Wielu komentatorów wskazuje, że to wyrazisty, a jednocześnie dość niechlubny przykład instytucjonalnego gaslightingu i do tego bardzo skuteczny, bo gdy zapytać Brytyjczyków po której stronie stoją, to olbrzymia ich rzesza podpisze się pod szaleństwem Meghan i nieskazitelnością świętej korony. I to dokładnie taka reakcja, o którą w instytucjonalnym gaslightingu chodzi, niezależnie od tego jakiej instytucji ten gaslighting dotyczy: czy firmy Weroniki, czy urzędu, z którym zadarł Paweł. Problem w tym, że w instytucjonalnym gaslightingu wiele neutralnie nastawionych osób raczej weźmie stronę instytucji podzielając tezę o odlocie ofiary, niż przyjmie do wiadomości, że prawda może być jednak inna.. I to wsparcie pojawia się nie dlatego, że ludzie są jakoś specjalnie zaślepieni czy też są uzależnieni od instytucji, ale dlatego że mamy tu do czynienia z dodatkowym wzmocnieniem płynącym z efektu Semmelweisa. By go wyjaśnić musimy na chwilę zanurzyć się w przeszłości i przenieść do 1847 roku do wiedeńskiego szpitala uniwersyteckiego, gdzie zastajemy młodego lekarza węgierskiego pochodzenia Ignaza Semmelwaisa. Odkrywa on tam dość makabryczną zależność, w której na tych oddziała położniczych, w których porody odbierają lekarze notowana jest trzykrotnie większa umieralność noworodków niż tam, gdzie poród przyjmują położne. Wyjaśnieniem według Semmelweisa była tradycja przeprowadzania sekcji zwłok przez lekarza tuż po śmierci pacjenta, po której to czynności lekarze udawali się na sale porodowe bez odpowiedniej dezynfekcji rąk. Kiedy na swoim oddziale Semmelweis przekonał lekarzy do odkażania rąk roztworem chloru wówczas zgony niemowląt na porodówce gwałtownie spadły. Wydawałoby się, że po tym odkryciu i wprowadzeniu zmian Semmelweisa będzie czekał co najmniej medal i pomnik. Nic bardziej mylnego – najpierw pojawił się ostracyzm społeczny oraz kpiny kolegów po fachu, aż w końcu został zwabiony przez jednego z lekarzy pod pretekstem zapoznania się z nowym oddziałem medycznym do szpitala psychiatrycznego, gdzie założono mu kaftan bezpieczeństwa i ciężkimi pobiciami i brakiem dezynfekcji ran doprowadzono do jego śmierci w 1865 roku. Ta krwawa historyjka zostawiła ślad w psychologii społecznej pod postacią efektu lub też czasem nazywanego odruchem Semmelweisa. W tym efekcie ludzie po prostu nie chcą usłyszeć prawdy, bo jej zaakceptowanie oznacza obalenie dotychczasowego porządku, a więc rodzaj potężnego psychicznego dyskomfortu, z którym nie chcą być zmuszeni sobie radzić. I nie ma tutaj znaczenia to, czy podejrzewają, że wersja ofiary instytucjonalnego gaslightingu może mieć choć najmniejszy związek z rzeczywistością – znaczenie ma jedynie to, że burzy ona większość klocków, na których właśnie stoją, a to nigdy nie jest przyjemne. Przyznanie współpracowników Weroniki, że problemem jest molestowanie w wykonaniu Wieśka naraziło by ich na dyskomfort zmierzenia się z brutalną prawdą ich braku jakiejkolwiek reakcji na jego zachowania, a więc de facto ciche przyzwolenie na ten okropny proceder co w złym świetle stawia nie tylko ich ale też całą firmę. Przyznanie racji Pawłowi nie leży w interesie burmistrza bo oznaczało by, że jest słabym liderem, który pozwala sobą manipulować przez sprytną i nieposiadająca najmniejszych skrupułów szefową wydziału. To rzuca cień nie tylko na cały jego urząd ale też podważa zaufanie do bezstronności instytucji i powoduje cała kawalkadę konsekwencji, w których przyznanie się do własnych błędów i przeoczeń ma najlżejszy kaliber. Instytucja nie może ucierpieć, bo przecież wówczas część tego cierpienia stała by się udzialem wszystkich tych, którzy do tej pory przymykali oko na to co się dzieje lub co gorsza te niecne działania wspierali. I dotyczy to każdej firmy – zarówno rodziny królewskiej, małego rodzinnego interesu, jak i potężnej stacji telewizyjnej, redakcji dużej gazety czy dowolnej innej instytucji. Za każdym razem odkrycie prawdy znacznie utrudnia efekt Semmelweisa, który skutecznie gasi prawdę chroniąc tym samym komfort braku konieczności poddawania się zmianie czy też ładny obrazek, w który się wierzy, bo tak jest łatwiej, prościej i wygodniej. Z tego też powodu, kiedy na jaw wychodzą niecne kulisy prawdziwego działania wielu instytucji spora część osób nabiera wody w usta pozostawiając ofiarę tych działań w osamotnionej walce o udowodnienie, że nie jest wariatem. I to przy fanfarach trąb pochwalnych i oklaskach zgromadzonego tłumu, który widmo dyskomfortu przewartościowania tego w co do tej pory wierzył uznaje, za wystarczający powód do pozostawienia zastanego stanu rzeczy bez najmniejszej reakcji. O czym zawsze warto pamiętać, kiedy przyjdzie nam się zmierzyć z każdą, trudną do zaakceptowania prawdą i pochopnie nie wybierać wyłącznie tego rozwiązania, które jest wygodne z samej racji tego, że jest wygodne. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/power-in-relationships/202301/institutional-gaslighting-when-power-is-misused

https://www.psychologytoday.com/us/blog/machiavellians-gulling-the-rubes/202301/the-semmelweis-reflex-truth-is-hard-on-the-ears-0

#286 Skala oczekiwań

Skala oczekiwań

Tym razem zaczniemy od rozgrzanego internetem tematu… Nie, nie będzie ani o coraz bardziej prześwitujących kreacjach celebrytów ani też o politycznych zawodach w mówieniu głupot. Otóż – co zostało odnotowane przez czujnych kognitywistów – internety ostatnimi czasy rozgrzewają oczekiwania co do ekranizacji książek, komiksów czy gier. Żeby to zobrazować i prześledzić kognitywistyczne wnioski posłużmy się prostą skalą oczekiwań złożoną z pięciu stopni oraz Stefanem, który już siedzi na kanapie przed telewizorem w pełnej gotowości do badań. Nasza skala oczekiwań będzie wyglądała następująco: w jej środku znajduje się punkt zerowy reprezentujący obojętność. Poruszając się w prawo od tego miejsca najpierw mijamy punkt plus jeden oznaczający umiarkowany optymizm co do jakości wyczekiwanego rezultatu, a kiedy przejdziemy jeszcze dalej punkt oznaczony cyfrą plus dwa oznaczający wysoki optymizm co do zapowiadanego wydarzenia. Kiedy zaś na naszej skali od punktu zerowego zaczniemy podróż w lewo, najpierw miniemy punkt minus jeden oznaczający umiarkowany pesymizm, a następnie punkt minus dwa zarezerwowany dla pełnego pesymizmu. No i mamy Stefana. To ten gość w podkoszulku i w gaciach z logiem korporacji Weyland-Yutani, która jak wiadomo buduje lepsze światy między innymi dzięki takim statkom jak USCSS Nostromo. Stefan ma przygotowane chipsy i kawę w kubku o objętości małego wiaderka, więc jest gotowy do akcji. Na początek pytamy Stefana o serial „Wiedźmin. Rodowód krwi”. ”To będzie masakra jakaś. – Odpowiada Stefan zagryzając chipsem – we dwóch ze szwagrem to byśmy to nakręcili lepiej”, która to odpowiedź oznacza, że swoje oczekiwania Stefan umieścił na pozycji minus dwa. Teraz pytamy o „Last of us”. „Tego się nie da dobrze nakręcić, to zbyt fajna gra – odpowiada Stefan, ale dajmy im szanse, w końcu zombiaki zawsze jakoś ratują sytuację”. Tym razem zatem mamy odpowiedź plus jeden, oznaczającą umiarkowy optymizm. Po zadaniu Stefanowi jeszcze kilku pytań – tu proszę wstawić swoje własne wybory i przesłać je do Stefana telepatycznie – zostawmy go sam na sam z telewizorem i przenieśmy się na amerykański Uniwersytet Rose-Hulman Institute of Technology by poznać profesora kognitywistyki i psychologii Alana Jerna, który zwraca uwagę właśnie na budowaną przez nas strategię oczekiwań na przykładzie telewizyjnych czy kinowych produkcji, która to strategia jest jego zdaniem ściśle związana z tym w jaki sposób sami sobie robimy w życiu pod górkę i w jaki sposób możemy to zmienić, by sobie życie nie tylko ułatwić ale również uprzyjemnić. Profesor Jern przywołuje w swej tezie szereg badań pokazujących co się dzieje na poziomie naszego wewnętrznego systemu emocjonalnego, kiedy na przykład mamy zbyt duże oczekiwania co do jakiegoś zdarzenia w porównaniu z sytuacją, w której nasze oczekiwania były pozytywnie umiarkowane. Otóż w 2015 roku naukowcy z Katedry Informatyki Uniwersytetu w Kopenhadze przeprowadzili badania relacji pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistym doświadczeniem tego, co było oczekiwane w kontekście użytkowania gier komputerowych. Zadaniem 176 badanych było zagranie w grę on-line pobraną ze strony internetowej prezentującej gry w rankingu ich ocen przez pozostałych użytkowników. Część badanych otrzymała do testów grę z dołu listy, czyli nisko ocenianą, a część z góry czyli wysoko ocenianą, co wprost wpłynęło na to w jaki sposób sami gracze konstruowali swoje oczekiwania przed rozpoczęciem gry. Przy czym oczywiście było to efektem manipulacji badaczy, którzy celowo zmieniali początkową ocenę gry, by zobaczyć jaki to będzie miało wpływ na jej końcową ocenę. Po przejściu gry badani oceniali swoje wrażenia oraz samą grę przyporządkowując temu wyniki na podobnej skali co nasza, nad którą właśnie główkuje Stefan. Wyniki tych badań pokazały, że istnieje różnica w ocenie tej samej gry w zależności od tego, z jakim oczekiwaniem co do tej gry przystępowali badani przed jej rozpoczęciem. Ci, którym gra podobała się mniej, niż oczekiwali przyznawali grze oceny o 25% niższe w porównaniu z grupą kontrolną, która przystępowała do gry bez oczekiwań, czyli z punktu zerowego. Jednak ci, którym gra podobała się bardziej, niż wskazywały na to ich początkowe oczekiwania, przyznawali finalnie grze aż o 43% wyższe oceny niż grupa zero. Co więcej, ci którzy początkowo zostali skonfrontowani z negatywnymi ocenami gry, czyli którzy w naszej skali startowali z pozycji minus dwa i którym jednak gra finalnie się spodobała wystawiali jej oceny średnio o 62% wyższe niż grupa zerowa. 

Tutaj na chwilę się zatrzymajmy, by przyjrzeć się innym badaniom. Tym razem ich autorami byli naukowcy z Uniwersytetu w Amsterdamie, którzy serię swoich eksperymentów rozpoczęli już w 1999 roku. W jednym z nich przeprowadzono na 80 studentach test inteligencji poprzedzony wypełnieniem kwestionariusza, w którym badani mieli ocenić to w jaki sposób sobie w tym teście poradzą i jaki wynik osiągną. Przy czym jednej grupie studentów powiedziano, że wyniki testu otrzymają natychmiast po jego zakończeniu a drugiej grupie że dopiero za kilka tygodni. W każdej z grup finalnie zanotowano zaniżanie własnych prognozowanych wyników, ale w grupie która spodziewała się wyników od razu to zaniżanie występowało znacznie częściej. Jak się okazało w tej grupie pojawił się większy lęk co do rozczarowania osiągniętymi wynikami, wiec by złagodzić ten efekt celowo podano niższy poziom oczekiwań. Jednym zaś z wniosków badaczy po tym eksperymencie było to, że nasz poziom rozczarowań w przypadku, w którym oczekiwane wydarzenie nie jest zgodne z naszymi pozytywnymi przewidywaniami jest silnym negatywnym predyktorem poczucia szczęścia. Mówiąc inaczej – im większej ilości i im silniejszych rozczarowań doświadczamy w sytuacjach, w której liczyliśmy na pozytywny finał zdarzeń tym bardziej oddalamy się od życiowego poczucia szczęścia i spełnienia. 

Według profesora Jerna im mniej oczekujemy i im bardziej później jesteśmy pozytywnie zaskakiwani, tym solidniej sami siebie zabezpieczamy przed poczuciem nieszczęścia. I w tym miejscu warto dodać, że ten mechanizm nie dotyczy wyłącznie gier, czy telewizji, ale wszystkich obszarów naszego życia. Naszych relacji z innymi, planów na przyszłość, aktywności zawodowej, życia rodzinnego i towarzyskiego. Całego spektrum naszej aktywności i występuje wszędzie tam, gdzie pojawia się jakakolwiek pozycja startowa przed dowolnym zamierzeniem, czy dowolną oczekiwaną sytuacją. Funkcjonujemy po prostu w taki sposób, że za każdym razem przyjmujemy jedną z pozycji startowych określanych przez naszą skalę oczekiwań. Oczywiście umieszczenie przeze mnie na niej jedynie pięciu punktów miało na celu jej znaczne uproszczenie na użytek naszych dzisiejszych rozważań,. W rzeczywistości każdy z nas indywidualizuje swoją skalę oczekiwań ustawiając na niej dowolne potrzebne ilości miejsc i punktów. Jednak jedno w tych skalach jest niezmienne: wszystkie posiadają miejsce oznaczone cyfrą zero, gdzie zlokalizowana jest obojętność wobec przyszłych zdarzeń, oraz wszystkie zawierają pola negatywnych, jak i pozytywnych oczekiwań. I co najważniejsze te właśnie te miejsca, a dokładniej mówiąc te z których zazwyczaj korzystamy wywierają potężny wpływ na jakość naszego życia. Idąc zaś tropem profesora Jerna moglibyśmy powiedzieć, że najlepszym w tym kontekście wyborem jest ustawienie się na jak najdalszym lewym krańcu skali, gdzie znajdują się najbardziej negatywne oczekiwania. Bo przecież wówczas istniej największa szansa na to, że będziemy zaskakiwani pozytywnym finałem, którego się nie spodziewaliśmy, a to wg pana profesora najlepsza recepta na szczęście. Problem jednak w tym, że kiedy ustawiamy się na pozycji startowej na lewo od zera, to ma to swoje koszty. I cierpliwość naszego otoczenia na naszą zrzędliwość w takim wypadku zdaje się być jednym z najmniejszych haraczy, które trzeba w takiej sytuacji zapłacić. Pierwszym zaś jest motywacja, którą tym bardziej tracimy wobec jakiejś aktywności lub uczestnictwa w wydarzeniu im bardziej negatywne oczekiwanie budujemy w stosunku do tej aktywności czy wydarzenia. Im zaś dalej w tym względzie odsuwamy się w lewo, tym większe prawdopodobieństwo, że spadkowi motywacji zacznie towarzyszyć drugi koszt, którym jest autosabotaż, bo z punktu widzenia systemu wobec nieuchronnej porażki lepiej jest się zabiezpieczyć i jej zapobiec, co w takiej sytuacji staje się zrozumiałym mechanizmem obronnym. 

Jakie zatem miejsce wybrać na skali, by zagwarantować sobie finalnie optymalny efekt? Aż korci by postawić na punkt zerowy, ale to miejsce zostało już zaklepane przez mistyków i sanyassinów podróżujących duchową ścieżką, którym udało się wyzwolić z pułapki Samsary. Jeśli więc póki co nie zamierzamy lub nie dajemy rady do nich dołączyć najlepszym rozwiązaniem pozostaje punkt plus jeden, czyli ostrożny i umiarkowany ale jednak optymizm. Wtedy profity nie są może największe, ale przynajmniej nie ma kosztów ubocznych, które mogły by pogrzebać całą strategię. Na koniec pora zajrzeć do Stefana i sprawdzić jak mu przebiega badawczy eksperyment. Niestety Stefan, ku naszemu oburzeniu nie ogląda ani „Rodowodu krwi” ani też „Last of us”, tylko serial „Dlaczego nie Evans?” „No jak to Stefan? – pytamy – „nie zniechęcił cię brak panny Marple?”. „Na początku tak – odpowiada Stefan – ale za to jakże przyjemnie mnie zaskoczyła lady Francis”

Pozdrawiam

https://doi.org/10.1080/10447318.2015.1065696

https://doi.org/10.1016/S0167-4870(02)00211-8

#287 Stonewalling, czyli ucieczka za mur

Stonewalling i karanie ciszą: dwie przepowiednie rozpadu relacji 

„Ale miałem sen – powiedział Stefan do Grażyny wygrzebując się z pościeli – Normalnie skonstruowałem w nim urządzenie, takie trochę jak miernik duchów…” „Czego? – Niezrozumiała Grażyna. „No miernik pola elektromagnetycznego, który pokazuje czy są tu duchy – kontynuował Stefan nie zraziwszy się facepalmem Grażyny – tyle, że miernik ten wystarczyło przyłożyć do czoła jakiejś osoby by wskazał, czy ze związku tą osobą coś będzie. Wiesz – nakręcił się Stefan – facet podchodzi do babki, albo babka do faceta, przykłada mu miernik do czoła i widzi, czy z tego ziarna będzie chleb, czyli czy ich ewentualny związek ma szansę na sukces”. „I co? – Zapytała zrezygnowana Grażyna – No i mój miernik wywołał furorę i byliśmy bogaci i kupiłem sobie batmobil”. „Wiesz co Stefan – przerwała mu Grażyna – jest już taki wymyślony precyzyjny miernik, który mierzy co powoduje, że trwający już związek raczej nie przetrwa. To widok dorosłego faceta w rozciągniętych gaciach, któremu się marzy zostanie Batmanem”.

Tutaj zostawmy tę parę samej sobie i przyjrzyjmy się obu koncepcjom. Pierwsza, oparta na możliwości detekcji powodzenia relacji przed jej powstaniem wydaje się być raczej tak samo fantastyczna, jak sen Stefana. Jednak druga koncepcja – czyli możliwość detekcji tego, czy dany związek prędzej czy poźniej się rozpadnie – już taka fantastyczna nie jest. I w tej drugiej koncepcji według Dr Stevena Stosny’ego, psychologa, twórcy modelu behawioralnego programu interwencyjnego w trudnych relacjach i autora kilkunastu książek o relacyjnych interakcjach wprawdzie nie ma miernika, ale jego rolę pełnią konkretne zachowania, które pojawiają się u partnerów w danym związku.

Spróbujmy pokazać je na przykładach. Oto Agnieszka i Bogdan, małżeństwo z kilkuletnim stażem właśnie przechodzi przez kolejną awanturę. Już nawet nie wiadomo o co, bo w tym małżeństwie – co nie czyni ich wyjątkiem – na pewnym etapie kłotni oboje zapominają już o co poszło. W pewnym momencie ich kłótni, kiedy Agnieszka już znacznie podnosi głos żeby bronić swego, Bogdan nagle i niespodziewanie zamiast używać swoich argumentów zaczyna stosować inną technikę. Wydaje się, że ta technika polega na wycofaniu się, bo z ust Bogdana padają takie zdania jak: „już, dobrze, zrobisz jak będziesz chciała”, czy „daj mi spokój i zostaw mnie samego”. Ale to tylko pozór, bo ewidentnie zachowanie Bogdana nie ma na celu przyznania racji Agnieszce ale raczej zablokowanie możliwości dojścia do porozumienia. Od tego momentu zaczyna być głuchy na argumenty, milknie, zaczyna zajmować się czymś innym, jakby otoczył się niewidzialnym murem, który dla Agnieszki będzie już nie do przejścia. 

Przykład numer dwa: oto dwóch wspólników, którzy w kwestii prowadzenia wspólnej firmy często nie mogą dojść do porozumienia. To zaś czyje ma być na wierzchu wydaje się ważniejsze od biznesowej strategii czy też kreatywności – szczególnie ważnej w dzisiejszych czasach. Teraz obserwujemy już trzecią kłótnię w tym tygodniu, która sprawia, że pracownicy Cześka i Darka kryją się po kątach, byle tylko nie oberwać rykoszetem. Kłótnia kończy się jednak tak samo szybko i niespodziewanie jak się zaczęła, bo Darek nagle wypowiada magiczną formułę „Koniec tej rozmowy, zejdź mi z oczu, nie zamierzam z tobą więcej dyskutować”. Od tego momentu wszelkie próby podejmowania z nim komunikacji są już nieskuteczne. Darek po prostu zamyka się w sobie i nie ma nawet najmniejszego zamiaru wysłuchać do końca tego, co Czesiek ma do powiedzenia. Wystraszeni pracownicy już wiedzą, że to kolejny konflikt, który nie zostanie rozstrzygnięty. 

Przykład numer trzy. Teraz obserwujemy konflikt matki i dorosłego już syna. Ewie nie podoba się nowa dziewczyna Franka i nic na to nie da się poradzić. Żadne argumenty, żadne prośļy o danie szansy, czy też żadne inne zaklęcia nie pomagają. Ewa najpierw wykrzykuje swoje racje, by zaraz potem trzasnąć Frankowi przed nosem drzwiami zamknąwszy się w swoim pokoju. Kiedy Franek próbuje tam zapukać, zajrzeć i załagodzić sprawę, jedyne co słyszy to kolejna magiczna formuła „Zostaw mnie, daj mi wreszcie święty spokój. Już mi wystarczy tej awantury”. I już wiadomo, że każda kolejna próba dogadania się syna z mamą zbuduje tylko coraz wyższy mur. 

We wszystkich powyższych przykładach mamy do czynienia ze strategią najczęściej określaną jako „stonewalling”, którą to strategię często i niesłusznie przypisuje się wyłącznie waśniom w związkach romantycznych i tam też ogniskuje zainteresowanie badaczy. W rzeczywistości jednak stonewalling obecny jest rownież w innych relacjach: rodzinnych, zawodowych, przyjacielskich czy towarzyskich i może być efektem wielu różnych przyczyn. Najczęściej wskazuje się tutaj zamknięcie komunikacji, jako oznakę bezbronności i przytłoczenia wobec potrzeby rozwiązania problemu, którą dla budującego mur byłaby nie do zaakceptowania. To rodzaj sytuacji, w której dana osoba czuje, że by rozwiązać konflikt musiała by poświecić więcej niż uważa za zasadne, słuszne czy sprawiedliwe, co często jest oczywiście związane z dyktatem egocentryzmu i brakiem umiejętności zmierzenia się z konfliktem. Mówiąc inaczej – to sytuacja, w której dana osoba akceptuje tylko te rozwiązania, które przynoszą jej korzyść i jednocześnie nie jest zdolna do kompromisu, uznając, że w takiej sytuacji może jedynie stracić niczego nie zyskując. Kolejną przyczyną jest uznanie, że odpowiedzialność za źródło konfliktu leży wyłącznie po drugiej stronie relacji. To trochę tak, jakby budujący mur wyznawał w ten sposób: „skoro nie chcesz uznać, że to twoja wina, to nie mamy o czym ze sobą rozmawiać”, co jednocześnie przekreśla najmniejszą możliwość tego, że wina może leżeć po obu stronach sporu a nie tylko po jednej. Następną przyczyną, może być mechanizm, w którym dana osoba czuje, że dalsze brnięcie w konflikt może spowodować ujawnienie trudnych do wytłumaczenia czy obrony faktów, jakichś niewygodnych dla niej informacji czy też ujawnić jej brak umiejętności radzenia sobie z rozwiązywaniem problemów, emocjami czy relacyjną dojrzałością. Żeby wiec nie dopuścić do eskalacji konfliktu, w którym taki rodzaj dyskomfortu wydaje się być nieunikniony, taka osoba ucina konflikt poprzez wybudowanie niewidzialnego komunikacyjnego muru, który nie jest możliwy do pokonania przez drugą stronę konfliktu. To zaś co w stonewallingu łączy wszystkie ewentualne przyczyny to usiłowanie ochrony siebie. Rodzaj mechanizmu obronnego, który ma za zadanie ustrzec broniącego się przez jeszcze większym bólem czy dyskomfortem, którego właśnie doświadczył. 

Dr StosnyZ wskazuje, że strategia stonewallingu w relacjach romantycznych różni się w zależności od płci osoby, która ją stosuje. Według badań mężczyźni sięgają do niej częściej od kobiet. Kieruje nimi raczej frustracja wynikająca z tego, że ich wizja rozwiązania problemu w konkretnej awanturze została zablokowana. Kobiety tymczasem stosują stonewalling, kiedy doświadczają poczucia izolacji, w którym dominująca jest świadomość, że ich zdanie, uczucia, czy potrzeby nikogo nie obchodzą co jest równoznaczne w tym wypadku z odczuciem upokorzenia. Niezależnie jednak od tego jakie emocje towarzyszą tej praktyce, wg. dr Stosny’ego jej pojawianie się w relacjach wróży ich nieuchronny koniec. I oto mamy właśnie rzeczywisty miernik, o którym wspominała Grażyna i który na szczęście ze Stefanowymi gaciami i batmobilem nie ma wiele wspólnego. Ja jednak uzupełniłbym te proroctwo o jeszcze jedną strategię, która znacznie podbija prawdopodobieństwo rozpadu relacji i to nie tylko w kontekście relacji romantycznych, ale rownież we wszystkich innych. Tym drugim demonem jest to co często następuje bezpośrednio lub do kilku dni po zastosowaniu stonewallingu. To strategia karania ciszą, w której mur braku komunikacji zostaje przedłużony by ukarać partnera, za to, że nie poddał się argumentacji i nie pozwolił na rozwiązanie oczekiwane przez tę stronę, która w efekcie tego braku rozwiązania zbudowała finalnie mur. Karanie ciszą może mieć wiele wersji komunikacyjnych, bo przecież cisza jest w relacji równie silnym komunikatem co krzyk. Jednym z przekazów może być więc komunikat: „biedny ja, skrzywdzony i niedoceniony ja, którego zraniłeś, czy zraniłaś bardziej niż ci się wydaje”. Inny komunikat to: „tak naprawdę nie masz do mnie dostępu, staliśmy się sobie obcy i nie licz na to, że w czymkolwiek możesz uzyskać moje wsparcie”. Tym form komunikacyjnych jest oczywiście bez liku i moglibyśmy na nich zbudować czarną serialową komedię ciągnącą się przez kilka sezonów. Jednak co najważniejsze: te dwie strategie – zarówno stonewalling, jak i karanie ciszą nie zwiastują w jakiejkolwiek relacji niczego dobrego. Agnieszka i Bogdan w najlepszym wypadku się po prostu rozstaną, a w najgorszym zanurzą na lata w toksycznym związku wyniszczając się nawzajem. W firmie Cześka i Darka prędzej czy później obaj wspólnicy zaczną podejmować decyzję i aktywność za plecami drugiego, co spowoduje dużo więcej problemów niż natychmiastowe zakończenie wspólnej działalności. Ewa za konflikt z synem zapłaci coraz większą izolacją i zgorzknieniem, a Franek przepotężnym poczuciem winy, z którym będzie się zmagał przez lata. Tutaj niestety nie ma dobrych scenariuszy. Tym bardziej więc warto zaobserwować te dwie strategie. Jeśli w danej relacji druga strona je stosuje, to uczciwiej będzie od razu tę relację zerwać niż się w niej męczyć, bo z czasem będzie jeszcze gorzej. Jeśli zaś w danej relacji te strategie pojawiają się w twoim zachowaniu, to… rozwiązanie znajduje się w poprzednim zdaniu. Chyba, że ci na tej relacji naprawdę zależy. Wówczas po prostu tych strategii nie stosuj.

Pozdrawiam

#288 Dlaczego coraz mniej „umiemy w relacje”?

Dlaczego coraz mniej „umiemy w relacje”?

Oto obserwujemy scenarzystów nowego reality show, między którymi właśnie trwa gorąca dyskusja mająca na celu ustalenie tego, w której minucie programu obserwowana przez widzów dwójka bohaterów ma się pokłócić. „Kto dzisiaj wysiedzi aż do piątej minuty bez konfliktu – narzeka jeden ze scenarzystów – musimy podkręcić atmosferę od samego początku. Wchodzą, poznają się, rąsia, buźka, goździk i od razu awantura.” „No nie – mówi drugi – to tak od razu nie przejdzie – stwórzmy pozory że coś tam ich łączy, niech na początku znajdą jakąś wspólną rzecz, jakieś podobieństwo”. „Dobra – mówi trzeci – to zacznijmy tak – spotykają się, podają sobie ręce, uśmiechają i jeden mówi <a ja znam twojego wujka>, na co drugi <ja też, to straszna menda>. „Dobre – przyznaje pierwszy – ale musimy użyć jakiegoś mocniejszego słowa, bo kogo dzisiaj rusza menda?”. Następnie do pokoju scenarzystów wchodzi reżyser show i ponagla „No szybciej, bo zaraz kręcimy show „Jak się umówić na kolację bez majtek?”. A nie zaraz, dzisiaj piątek, to dzisiaj „Warszatowe odloty, czyli jak ekspert ci zarżnie firmę w trzy dni”. „Ale myśmy pisali scenariusz do „Jak omamić matkę z dwójką dzieci” – dziwi się jeden ze scenarzystów. „Dawaj skrypt – wrzeszczy reżyser – przecież to żadna różnica”. 

Dr Isabelle Morley, psycholożka kliniczna specjalizująca się w terapii par z lękiem klinicznym jednego z partnerów zauważa zjawisko, które może być odpowiedzialne za to, w jaki sposób jesteśmy dzisiaj medialnie karmieni wypaczonym modelem relacji, który nie ma nic wspólnego z życiem, ale za to ma wiele wspólnego z poziomem oglądalności najprzeróżniejszych reality show. Jej zdaniem w modelu, który jest nam serwowany przez telewizyjne produkcje celowo pomijany jest jeden z kluczowych etapów budowania relacji, ponieważ uznawany jest przez scenarzystów za mało atrakcyjny dla widzów. Ten zabieg jednak powoduje, że oglądając telewizyjne relacyjne zmagania budujemy w sobie błędne przekonanie co do zasad budowania relacji. I co najważniejsze – tu pozwolę sobie znacznie rozszerzyć wniosek dr Morley – nie dotyczy to wyłącznie relacji romantycznych, ale wszystkich. Całej przestrzeni budowania interakcji – przyjacielskich, zawodowych, rodzinnych i wszelkich innych. Zanim jednak przejdziemy do tego, by przyjrzeć się katastrofalnym dla rozumienia relacji skutkom tego telewizyjnego przekłamania musimy najpierw przypomnieć sobie, z jakich elementów budowana jest docelowo trwała relacja na osi czasu. Pierwszym elementem jest oczywiście samo poznanie się dwóch osób, w którym kluczowym faktorem jest coś, co moglibyśmy nazwać zaiskrzeniem. To trochę tak, jak ze sprawdzaniem znalezionego w szopie starego motocykla. Kiedy już upewniamy się, że podłączony nowy akumulator podaje prąd, pierwszym krokiem jest sprawdzenie podstawowego warunku odpalenia silnika, czyli tego, czy na świecy pojawia się iskra. Jeśli tak, to istnieje spora nadzieja że ten silnik odpali i będziemy mogli ruszyć na przejażdżkę tym odkrytym cudeńkiem. W relacjach jest bardzo podobnie – jeśli pojawia się iskra, przez niektórych nazywana również chemią, to oznacza, że istnieje spora szansa na to, że relacja z daną osobą będzie miała szansę się pozytywnie rozwinąć. Kiedy ten etap mamy już za sobą i zarejestrowaliśmy w nim pojawienie się iskrzenia najprawdopodobniej przejdziemy do kolejnego etapu, który najczęściej nazywany jest etapem euforycznym. To w tym momencie opowiadamy znajomym o nowo poznanej osobie, cieszymy się na kolejne spotkanie i czujemy ekscytację tym, co nowa relacja przyniesie w przyszłości. W związkach romantycznych często używa się tutaj zwrotu faza miesiąca miodowego, ale pamietajmy, że ten etap, oczywiście w różnym natężeniu – pojawia się rownież w innych relacjach. Na przykład wtedy kiedy po nowej znajomosci sobie wiele obiecujemy, kiedy wiąże się ona dla nas z otwierającymi się możliwościami, czy też kiedy uznajemy że nowa znajomość może wnieść konkretny, pozytywny wkład w zmianę naszej dotychczasowej aktywności. Trzecim etapem jest tzw wczesna faza przywiązania, w której mija już początkowa euforia i pojawiają się pierwsze kroki budowania zaufania, próby konstruowania wzajemnego zrozumienia, czy zalążki przyszłej bliskości. To etap inwestycyjny, w którym rozpoznajemy relację jako rokującą na przyszłość i jesteśmy gotowi do konkretnych, podejmowanych w zaufaniu działań, w których znacznie się odsłaniamy ufając, że druga strona odpłaci nam tym samym poziomem energetycznej inwestycji. Można powiedzieć, że ten etap jest tak naprawdę pierwszym etapem służącym rzeczywistemu poznawaniu się, który nie jest już obarczony błędami wynikającymi z zamglonego euforią obrazu. To więc pierwszy racjonalny etap, na którym hura optymizm zostaje zastąpiony zdrowym rozsądkiem. Trudno jednoznacznie wskazać jak długo trwa wczesna faza przywiązania, bo jest to uzależnione od bardzo wielu indywidualnych czynników. Jedno jest jednak pewne – nie da się jej przejść w kilka godzin czy dni. Potrzebne jest dużo więcej czasu, bo ta faza wymaga poznania się w relacji w wielu różnych obszarach oraz doświadczenia interakcji w obliczu wielu okoliczności, w których zdobywamy o sobie nawzajem konkretną wiedzę. To właśnie na tym etapie liczy się to, jak reagujemy w obliczu nieprzewidzianych okoliczności, jak radzimy sobie zarówno z dobrymi, jak i złymi wiadomościami oraz to w jaki sposób potrafimy zejść na kompromis, czy też walczyć o swoje. Wszystkie te mini sprawdziany w końcu jednak prowadzą do kolejnej, nieuniknionej relacyjnej fazy, która często jest nazywana etapem kryzysu. To czas, w którym niezgodności w końcu zostają ze sobą skonfrontowane. To moment – jak wskazuje dr Morley – w którym zaczynamy kwestionować tę relację, chociażby z tego powodu, że dotychczasowe słodkie i niewinne dziwactwa zamieniają się w niedopuszczalne wady. To co wcześniej było wybaczane i na co przymykaliśmy oczy teraz już kłuje w oczy z całą siłą. Turystyka zamienia się w emigrację. Wspólne beztroskie wczasy w we wspólne gospodarowanie, w którym już nie wydaje się kasy tylko na lody, ale też na czynsz. Pojawiają się różnice zdań w kwestiach, które wcześniej nie były brane pod uwagę. Nagle się okazuje, że uczestnicy relacji wyznają inne wartości, mają inne potrzeby, inaczej rozumieją swoje obowiązki i oczekują innych nagród. I w końcu nie wiadomo, czy ten związek ma w ogóle szansę przetrwać. Część relacji więc na tym etapie kończy swoją aktywność i się rozpada, ale na szczęście są i tacy, którym udaje się ten etap wspólnie przejść i pokonać, co zazwyczaj czyni ich silniejszymi i bardziej dojrzałymi niż wcześniej. Wtedy dopiero otwierają się drzwi do najbardziej właściwego etapu relacji, czyli do fazy głębokiego przywiązania, w której tworzą się związki, przyjaźnie czy też bliskości potrafiące przetrwać dowolne katastrofy i burze i to przez całe dekady. Tak oczywiście w telegraficznym skrócie wygląda proces relacyjnej integracji rozłożony w czasie. Teraz spróbujmy go porównać z tym co się nam wciska przez ekran telewizora. Otóż w zdecydowanej większości przypadków otrzymujemy drastyczny scenariuszowy skrót, w którym najważniejsza i oceniana jako najbardziej przyciągający uwagę widzów jest faza konfliktu. Na resztę raczej szkoda czasu, więc z relacji usuwa się przede wszystkim etap wczesnego przywiązania, a ewentualny etap głębokiego przywiązania zostawia się już w domyśle widza, który – jeśli relacja według scenarzystów ma przetrwać, ma się posłużyć formułą „i żyli długo i szczęśliwie”. Jednak w większości wypadków nie ma takiej potrzeby, bo obrażony kucharz rzuca talerzem i odchodzi klnąc pod nosem na telewizyjnego eksperta od prowadzenia restauracji. Bo zdradzona, czy też obgadana plażowa nimfa przez swojego niedoszłego apsztyfikanta obraca się na pięcie i finalnie nie przechodzi do kolejnego odcinka. Bo para remontująca mieszkanie nie wytrzymała próby konfliktu o kolor kafli w kiblu i sugestii telewizyjnego mistrza wystroju wnętrz by wzięli siódmy kredyt. Scenariusz ma być prosty, szybki i spełniać tylko dwa wymogi: mają się poznać, a potem dać sobie po ryju. Wtedy grzeje. Wtedy się ogląda, komentuje i udostępnia. Tyle, że z prawdziwym budowaniem relacji w prawdziwym życiu nie ma to wiele wspólnego. Oto więc rozżalone Natalia przechodzi trzeci już w tym roku zawód miłosny, a równie rozczarowany Boguś zwierza się kumplowi, że z tymi babami to chyba da sobie jednak spokój. Przypomina to trochę sytuację, w której Natalii czy Bogusiowi oferujemy zupę. Tyle, że żeby nie tylko była pożywna i smaczna, ale w ogóle się ją dało zjeść musi się ją najpierw ugotować. Bo sam akt wrzucenia do garnka odpowiednich składników i zalania ich wodą jeszcze nie tworzy zupy – niezależnie od tego, czy jest to jarzynowa czy ramen. Tymczasem nasi bohaterowie oceniają zupę nie dawszy jej najmniejszych szans na to, by zaczęła bulgotać, po czym wnioskują, że tego dziadostwa nie da się nawet przełknąć. I kiedy chcemy im wytłumaczyć, że na pożywną zupę trzeba trochę poczekać nie mogą w to uwierzyć, bo przecież serialowi, czy też biorący udział w reality show Natalia i Bogdan na nic nie czekali. Poznali się, chwilę pogadali, a potem zanim jeszcze cokolwiek zabulgotało przeszli do rękoczynów. A dzieje się tak – na co wskazuje dr Morley – ponieważ w reality tv nie ma czasu na śledzenie par. Czasu starcza tylko na to, by z euforycznego etapu nie miesiąca, ale zaledwie miodowego dnia zepchnąć parę wprost w kryzys. Na przywiązanie nie ma czasu, kiedy jest się stawianym wobec niezwykłych okoliczności i scenariuszowych zachowań, których celem jest jak najszybsze wywołanie konfliktu, ku uciesze oglądającej to widowisko gawiedzi. Czy istnieje jakieś remedium na to szaleństwo, które by pozwoliło młodym i nie tylko młodym ludziom zweryfikować, że to co widzą na ekranie nie jest tym co dzieje się w życiu? Nie przychodzi mi tutaj na myśl nic innego, jak memorandum nieodżałowanego filozofa i awanturnika Maksymiliana Paradysa, który był łaskaw kiedyś zauważyć „Uwaga, to może być sztuczne”, co szczerze polecam w kontekście oglądania kolejnych niby reality show.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/love-them-or-leave-them/202301/why-do-we-enjoy-watching-couples-in-crisis

#289 Przerzucanie lęku

Gra w gorącego ziemniaka, czyli przerzucanie lęku

Oto wyobraźmy sobie grę, w której bierze udział 6 osób ustawionych w parach: Andrzej i Beata, Czesiek i Danka, Edek i Felicja. Pary stają na przeciw siebie, w odległości na wyciągnięcie ręki i otrzymują następujące zadanie – za chwilę zostanie im wręczony pewien przedmiot, którego mają jak najszybciej się pozbyć przekazując go drugiej osobie. W trakcie tej gry będzie zaś odmierzany czas – jednak w sposób niewidoczny dla par – po którego zakończeniu usłyszą głos dzwonka sygnalizujący koniec rozgrywki. Przegrywa ten, kto w momencie zakończenia gry będzie trzymał w dłoniach wcześniej przekazany im przedmiot. Żeby zaś przyśpieszyć zabawę i uczynić ją bardziej atrakcyjną dla postronnych obserwatorów przedmiotem tym będzie gorący ziemniak. Czas start i kartofel trafi na początek w ręce losowo wybranej osoby z danej pary. Ta zaś w obawie przed przegraną natychmiast przekazuje gorącego ziemniaka drugiej osobie, która ledwo zdąży go przejąć, a już go oddaje z powrotem, by po chwili znowu go otrzymać. I tak trwa ten szalony wyścig z czasem, bo przecież nie wiadomo kiedy pojawi się dzwonek i kto się okaże przegranym. W tym momencie zróbmy stop klatkę w tym morderczym wyścigu i przyjrzyjmy się koncepcji psychologa Dr Weisa, specjalizującego się w psychologii relacji autora książki „Mężczyźni bojący się kobiet”, który proponuje spojrzeć na rozgrywkę z kartoflem jak na rodzaj relacyjnej gry zachodzącej pomiędzy heteroseksualnymi małżeńskimi parami, których interakcyjne poczynania dr Weis śledzi od wielu lat swojej psychologicznej praktyki. W tej koncepcji uznajmy więc, że osoby A, B, C, D, E oraz F, to osoby pozostające ze sobą w małżeńskich związkach. Zaś do rozgrywki z gorącym ziemniakiem dr Weis wprowadza zasadniczą zmienną i każe nam się zastanowić, jaki byłby jej emocjonalno psychologiczny efekt, gdybyśmy zkartofla zastąpili lękiem. Zatem w tej wersji gry to co partnerzy usiłują sobie jak najszybciej przekazać i się tego pozbyć to jakiś rodzaj konkretnego lęku, którego akurat doświadczają. Stan lęku jest przez daną osobę doświadczany tak samo wysoce dyskomfortowo jak parzący w dłonie ziemniak, a więc pozostawienie go jedynie we własnym posiadaniu według członków tej relacyjnej rozgrywki nie tylko powoduje ból związany z oparzeniem dłoni, ale też finalnie, biorąc pod uwagę całość relacyjnej równowagi czyni przegranym. Tutaj jednak dzwonek nie pojawia się po upływie określonego czasu, ale jest jakby aktem oceny całej relacyjnej rozgrywki, w której to ocenie ten który najgorzej poradzi sobie z lękiem jednocześnie finalnie gorzej na tym wychodzi. To dlatego właśnie małżonkowie w parach dr Weisa uznają, że najlepszą strategią jest zmniejszenie dyskomfortu wynikającego z lęku uzyskiwane za pomocą przerzucenia go na drugą stronę. Wtedy lęk nie jest już problemem jednej osoby, ale staje się „parzącym ziemniakiem”, z którym po udanym przerzuceniu głównie musi sobie poradzić druga strona. Co więcej te epizody, w których jedna ze strony relacji oddaje ziemniaka przynoszą jej chwilową ulgę, ponieważ z jednej strony zmniejszają poziom dokuczliwości działania lęku, a z drugiej strony powodują, że pojawia się poczucie „nie jestem z tym sam, a więc jest mi trochę w tej niedoli raźniej” lub w skrajnych przypadkach „weź ten lęk i coś z nim zrób jak jesteś taki mądry czy mądra”. Ten rodzaj relacyjnej interakcji może również przybierać wiele form i to zarówno łagodnych, jak i już znacznie utrudniających wspólne życie. Dr Weis posługuje się tu przykładem z kategorii łagodnych, w którym, dajmy na to Danka gdzieś w środku nocy budzi Cześka, ponieważ doświadczyła jakiegoś sennego koszmaru. Opowiada więc swojemu mężowi o tym, co się jej przyśniło, dzięku czemu czuje rodzaj ulgi, w efekcie czego może już teraz w miarę spokojnie zasnąć. Problem w tym, że to akt przerzucenia gorącego ziemniaka, który powoduje, że Czesiek już teraz nie może zasnąć, przewraca się z boku na bok i już wiadomo, że rano wstanie bardziej zmęczony, niż się położył. I to nawet nie chodzi o to, że Czesiek zalicza bezsenną noc, bo dręczą go te same co Dankę koszmary, ale o to, że przerzucenie tego kartofla spowodowało wprowadzanie do systemu Cześka na tyle dyskomfortową zmianę energetyczną, że uniemożliwia mu ona ponowne zaśnięcie. Przykładem zaś z gatunku hardcorowych może być sytuacja, którą opisywałem w odcinku 120, w której na drugą osobę przerzuca się wszystko, ponieważ zabranie się za jakąkolwiek czynność wymaga pokonania lęku, który wydaje się nie do pokonania. I to co warto podkreślić – w tej relacyjnej rozgrywce, nie chodzi o to, by zwracać się do swoich partnerów po wsparcie w sytuacjach odczuwania dyskomfortowego lęku ale o to by się go pozbyć, czy też obniżyć ich kosztem. Warto tu dodać, na co po wielu latach praktyki wskazuje Dr Weis, że mężczyźni i kobiety znacznie się różnią w strategiach pozbywania się ziemniaka, co wynika z różnic wzorców społecznych implementowanych płciowo przez wciąż obowiązującą kulturę. W niej zaś zaburzenia lękowe diagnozuje się dwukrotnie częściej u kobiet niż u mężczyzn, ale pamiętajmy że to tylko badawcza diagnoza, która wcale nie musi być zgodna z rzeczywistością, w której mężczyżni mniej chętnie przed innymi, ale również przed samymi sobą przyznają się do doświadczania lęków i niepokojów. Z drugiej strony pamiętajmy o tym co wykazały badania Gottmana, a mianowicie że kobiety wciąż mają więcej powodów do odczuwania niepewności, wciąż są bardziej narażone na porzucenie i z natury rzeczy dodatkowo czują się bardziej odpowiedzialne za los potomstwa przez dużo silniejsze biologiczne związane, co też często generuje większy lęk o przyszłość oraz radzenie sobie z wyzwaniami rzeczywistości. Co więcej rodzinny ciężar martwienia się o wszystko zdaje się wciąż przechylać na stronę kobiet, a więc staje się silniejszym źródłem potencjalnych lęków. Z kulturą też związane są wg dr Weisa różne strategie obsługi lęku. U mężczyzn bowiem obserwuje się tendencję do obsługi lęku poprzez przekształcenie go w gniew, co wydaje się im bardziej społecznie akceptowane, ponieważ gniew sprawia wrażenie posiadania większej kontroli nad rzeczywistością niż lęk. Ponadto lęk wydaje się być wyposażony w komponent bezsilności, a więc domniemanej słabości, która wciąż jest dla wielu mężczyzn źródłem pogardy przypisanej do doświadczeń „nie męskich”. Stąd w wielu związkach, w których przerzuca się gorące ziemniaki lęku kobiety traktują lęk jako narzędzie zwrócenia uwagi swoich partnerów na ich potrzeby emocjonalne, a mężczyźni przyjmują postawę osoby odpowiedzialnej za zarządzanie lękiem partnerki więc przejmują ziemniaka jednocześnie próbując się go natychmiast pozbyć przez uruchomienie całego wachlarza destrukcyjnych dla relacji emocji, co niestety w żaden sposób nie rozwiązuje problemu. Ziemniak wraca więc za każdym razem do gry i wydaje się że nigdy nie zamierza na tyle wystygnąć, by przestać parzyć dłonie. 

A teraz zostawmy dr Weisa i jego badania nad płciowymi różnicami obsługi lęku i spróbujmy wrócić do naszej szóstki, czyli trzech par. Jednak z tą różnicą, że przypiszmy im zupełnie inne interakcyjne role. Niech teraz Andrzej będzie dorosłym synem już samotnie spędzającej emerytalne życie Beaty, niech teraz Cześka i Dankę będzie łączyła zależność służbowa, w której Danka jest szefową, a Czesiek jej zaufanym pracownikiem. Edek i Felicja z trzeciej pary niech tym razem będą dwójką bliskich przyjaciół ale jednocześnie bez jakichkolwiek konotacji romantycznych czy seksualnych. Czy teraz, kiedy już wyszliśmy w tych relacjach poza małżeńskie ramy coś w rozgrywce w przerzucanie lęku się zmieniło? Otóż niezbyt wiele i to z prostego powodu. Gra w ziemniaka nie jest reprezentatywna jedynie dla związków romantycznych ale w różnych natężeniach pojawia się w ogólnej dynamice relacji. We wszystkich jej odmianach i formach niezależnie od tego, jaką relacyjną konfigurację byśmy sobie wymyślili. Problem jedynie w tym, że jest dokładnie tak samo destrukcyjna dla danej relacji niezależnie od tego, na jakim fundamencie ta relacja została zbudowana. Kiedy przekazujemy ziemniaka drugiej osobie, by dzięki temu się go pozbyć, czy też sobie ulżyć, to ten akt jeszcze nie powoduje, że temperatura ziemniaka się zmniejszy i że przestanie on nas parzyć. I owszem – przecież prawa fizyki są nieubłagane – w końcu ziemniak wytraci swoją temperaturę i nie będzie już tak dotkliwy jak na początku. Jednak do tego czasu może wywołać już tyle szkód w relacji – a mówiąc obrazowo tyle oparzeniowych bąbli na dłoniach – że przyjacielskie uściśnięcie ręki nie będzie już możliwe. Kluczem do rozwiązania jest nie to, że jedna strona przegrywa, a druga wygrywa, bo wtedy oceny zwycięstwa i czy przegranej trzeba by było dokonać jedynie na podstawie wielkości i objętości poparzeń czyli szkód. W tej rozgrywce tak naprawdę nie może być wygranych i przegranych – wszyscy przegrywają. Problem bowiem nie tkwi w tym jak się pozbyć ziemniaka, przerzucając go na relacyjnego partnera, ale jak wspólnymi siłami solidarnie obniżyć jego temperaturę, czy też uzbroić się wspólnie w odpowiednie rękawice, które będą chroniły dłonie. Zresztą rodzaj przybranej strategii nie ma tu takiego znaczenia, jak jej skuteczność mierzona wspólnym wysiłkiem. Bo najszybciej obniżyć temperaturę kartofla można wtedy, kiedy dmucha się na niego wspólnie.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/from-fear-to-intimacy/202302/why-some-couples-play-hot-potato-with-anxiety

https://www.empik.com/siedem-zasad-udanego-malzenstwa-gottman-john-m-silver-nan,p1100356020,ksiazka-p

#290 Lepki umysł

Lepki umysł: skłonność do zamartwiania

„Spotkałam dzisiaj Aśkę – mówi Grażyna do Stefana po powrocie z pracy – To się w głowie nie mieści jak ta dziewczyna ma pod górkę. Zostawił ją facet, wywalili ją z roboty i została z niespłaconym kredytem. Do tego chyba ma jakieś zaburzenia. To znaczy nie wiedziała że ma dopóki jej psychoterapeutka nie powiedziała. I jak się dowiedziała o tych zaburzeniach to sobie kupiła taki specjalny tajny notes, że by je notować i teraz ten pierwszy już a cały zapisany i musiała sobie kupić trzy kolejne”. „A czemu trzy?” – ze stoickim spokojem zapytał Stefan podnosząc głowę znad kolorowej gazety. „Trzy, bo akurat była promocja – odpowiedziała Grażyna – a ta psychoterapeutka to się podobno dopiero rozkręca”. Grażyna usiadła zrezygnowana na kanapie jakby jej odcięło zasilanie „Wiesz Stefan – jak ja słyszę takie coś, to mi się to od razu przykleja i potem myślę i myślę i już sama nie wiem czy nie kupić notesów, bo wiesz ta promocja jeszcze trwa.” „A ty znasz tę Paulinę, co to ma własny biznes, trzepie kasiorę i już trzecią furę se w tym roku kupiła? – zagadnął Stefan. „No pewnie że znam – odpowiedziała Grażyna – chodziłyśmy razem na roraty.” „Ciekawe, że jej przygody jakoś ci się nie przyklejają, nie? – odpowiedział Stefan przerzucając kolejną kolorową stronę komiksowego wydania dzieł zebranych Calvina i Hobbesa.

Termin „lepki umysł” najprawdopodobniej po raz pierwszy ujrzał światło dzienne za sprawą pary psychologów – dr. Martina Seif i dr Sally Winston, współautorów wydanej w 2014 roku książki zatytułowanej: „Co każdy terapeuta powinien wiedzieć o zaburzeniach lękowych” niestety w Polsce wciąż niewidzialnej. Czym zatem jest „lepki umysł”? To rodzaj powtarzającego się zapętlenia myślenia połączonego z tendencją do pogrążania się w zmartwieniach, które to faktory są na tyle silne że nie tylko wzmacniają siebie nawzajem, ale tworzą w umyśle coś w rodzaju na tyle głośnego i natarczywego strumienia myśli, że zagłusza on wszystko inne. Najprawdopodobniej jest efektem ponadnormatywnej aktywności przedniej kory obręczy naszego mózgu przez którą przechodzi neuronalne połączenie pomiędzy ciałem migdałowatym a korą przedczołową i to właśnie ta część mózgu według wspomnianych badaczy wywołuje zapętlone doznania lękowe u osób, które wykazują się tą cechę mentalnej aktywności, czyli czymś co nazwano „lepkim umysłem”. Osoby z tą cechą wykazują wyższą tendencję od innych do tworzenia kompulsywnych rozmyślań o negatywnym podłożu, w efekcie których pojawia się w systemie trwały i nasilający się z czasem niepokój, a w dłuższej perspektywie coraz silniejszy lęk, co trochę przypomina sytuację, jakby ludzie ci napawali lękiem samych siebie przez wałkowanie tych samych myśli, które z każdym kolejnym przetwarzaniem wydają się coraz bardziej mroczne i niepokojące. Jak twierdzą doktorzy Seif i Winston „Ludzie z takimi predyspozycjami są tak przyzwyczajeni do martwienia się i rozmyślania, że po prostu postrzegają siebie jako niespokojnych ludzi.” Uznają, że trwanie w stanie nieustannego zmartwienia i wywołanego nim niepokoju jest częścią ich osobowości, do której na tyle się przyzwyczajają, że trudno im uwierzyć, by była to cecha nabyta a nie wrodzona. Co więcej są w dużo większym stopniu skłonni uznać, że to cecha związana z jakimś zaburzeniem, czy też jednostką chorobową, a nie jedynie, wprawdzie silna, ale wyłącznie tendencja do kreowania konkretnych emocjonalnych stanów, której można się pozbyć, czy też znaczniej osłabić jej destrukcyjnych wpływ na ich samych czy też całe otoczenie. I tutaj pojawia się kolejny problem, ponieważ osoby wykazujące tę cechę najczęściej nie zdają sobie z sprawy z tego jak silnie ich zachowanie wpływa na ich otoczenie i to za równio na poziomie infekcji emocjonalnej jak i interakcyjnej energii. Z czasem dla swych bliskich stają się niestety toksyczni, bo pozbawiają ich energii i uznają, że do opisu rzeczywistości powinny być stosowane jedynie czarne barwy, a jeśli ktoś nie podziela ich sposobu myślenia, to reagują irytacją, gotowi są posądzać innych o krótkowzroczność, bezrefleksyjność czy wręcz głupotę i ignorancję. Na dłuższą metę są nie do wytrzymania, wiec prędzej czy później tracą związki, relacje czy znajomych, których wewnętrzne emocjonalne systemy w końcu się buntują przeciwko stałemu odbieraniu życiowej energii. Problem mają jednak ci ich najbliżsi, którzy z różnych powodów – na przykład rodzinnych – nie zdecydują się na ucieczkę i pozostawienie ich samym sobie, bo to jednocześnie jest równoznaczne z poddaniem się stałemu obniżającemu samopoczucie wpływowi, który prędzej czy później odbija się na zdrowiu.

Jednak pogląd o nieodwracalnej cesze osobowości jest mylny, o czym najlepiej świadczy dosyć istotne obserwacja. Otóż lepkość umysłu nie utrzymuje się w czasie zawsze na tym samym  czy też konsekwentnie wzrastającym poziomie. Okazuje się, że ma charakterystykę epizodyczną, w której okresy natężenia zależne są od kilku obserwowalnych czynników. Cecha ta przybiera na sile kiedy na przykład pojawia się większe zmęczenie, przeciążenie systemu wynikające z przedłużającej się sytuacji konfliktowej czy działania przedłużającego się stresu. Jest rownież zauważalnie większe na drugi dzień po spożyciu alkoholu i nie chodzi tu nawet o jego duże, wywołujące solidnego kaca ilości, ale również o te dużo mniejsze, którym zazwyczaj nie przypisujemy żadnych późniejszych efektów. Co więcej lepki umysł staje się bardziej lepki również w efekcie brania sterydów lub u kobiet w okresie poprzedzającym miesiączkowanie. Ale działa to też w drugą stronę, co wykazały prace badaczy. W tych wszystkich sytuacjach, w których badani nauczyli się prawidłowo relaksować, wyciszać, wytracać napięcie emocjonalne i uspokajać, tendencje do lepkości umysłu znacznie malały. 

Skąd się jednak tak naprawdę bierze cecha lepkiego umysłu i czy aby na pewno jest to cecha, w którą zostaliśmy wyposażeni przez naturę wraz z przyjściem na świat? Otóż Seif i Winston przekonują, że w głównej mierze odpowiedzialny jest efekt rodzinnego dziedziczenia strategii emocjonalnych, które nabywamy nie wraz z urodzeniem, ale podpatrując w tym względzie to, w jaki sposób ze swoimi emocjami radzili sobie nasi opiekunowie i to na najwcześniejszych etapach naszego życia. Mówiąc inaczej – jeśli nasi rodzice, lub któryś z nich – wykazywali cechę lepkiego umysłu, to istnieje olbrzymie prawdopodobieństwo, że to właśnie od nich nauczyliśmy się tego rodzaju psychicznego funkcjonowania. A zatem to nie nasza cecha, ale przekazywana przez przodków kolejnym pokoleniom i mamy po prostu pecha, że załapaliśmy się na ten koszmarny łańcuszek. Na tym jednak kończy się pech, bo jeśli nic z tym nie zrobimy i pielęgnujemy w sobie ten system przez resztę życia to już sami przyczyniamy się do tego, że natarczywe podbudowane lękiem i zmartwieniami myśli nie dają nam spokoju.

Czy istniej wyjście z tego labiryntu, w którym goni nas sprezentowany w dzieciństwie myślowy minotaur? I owszem, ale nie znajduje się ono tam, gdzie byśmy się go spodziewali, czyli w farmaceutykach na uspokojenie czy w korzystaniu z promocji na notesy, by zapisywać wszystkie swoje domniemane zaburzenia. Jedno ze skutecznych rozwiązań znajdziemy zamiast tego w mechanice kwantowej, a dokładniej mówiąc w efekcie obserwatora, w którym sama obserwacja pomiaru wpływa na jego wynik. Tyle, że tutaj zamiast słowa obserwacja podłużmy słowo świadomość.  W tym celu nie potrzebujesz trzech notesów – wystarczy jedna kartka papieru i zapisanie na niej wszystkich obserwacji własnego lepkiego umysłu. Zapisania tego kiedy jest najbardziej aktywny, co go pobudza i stymuluje, kiedy się pojawia i jakie bodźce go wywołują, czy też nasilają jego aktywność. Co powoduje że w tym trybie – jak wskazują badacze – zaczynamy przedkładać wartość obsesyjnych wątpliwości nad zdrowy rozsądek? Co i kiedy sprawia, że idea „to się na pewno wydarzy” wygrywa w głowie z ideą „istnieje jedynie takie prawdopodobieństwo i to niezbyt duże”? Kiedy tak się dzieje, że zbudowane w głowie historie wydają się bardziej rzeczywiste od realnego świata? Co wywołuje schemat dawania pierwszeństwa domniemaniom pochodzącym z zasłyszanych obcych historii nad własnymi rzeczywistymi doświadczeniami? Kiedy i na skutek czego zdrowo rozsądkowa perspektywa zmienia się w lęk podsycany narastającym zmartwieniem, które tak naprawdę nie jest osadzone w faktach, a jedynie przesłankach tworzonych w głowie? Kiedy już twoje uwagi świadomego obserwatora zostaną zanotowane spróbuj sobie przypomnieć z przeszłości, czy aby jakaś osoba z twojego najbliższego, najczęściej rodzinnego otoczenia nie posługiwała się podobnymi myślowymi schematami. Jeśli tak, to spróbuj porównać to co zapamiętałeś z tych schematów ze swoimi. Jeśli odkrywasz podobieństwo to właśnie namierzyłeś tego, kto ci zamontował w głowie ten rodzaj myślenia. 

Czy zapisana kartka rozwiązuje ten problem? Raczej nie. Stanowi ona jednak pierwszy, niezwykle ważny krok na drodze do tego, by się swoim lepkim umysłem zająć i nie zostawiać jego harców samym sobie, bo to najgorsze co możemy zrobić. Tym bardziej, że Stefanowe komiksowe przygody Calvina i Hobbesa są od naszych zapętlonych zmartwień dużo ciekawsze. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/living-with-a-sticky-mind/202302/how-a-sticky-mind-leads-to-anxiety

#291 Kompatybilność z innymi

Kompatybilność z innymi

Czy to nie zastanawiające, że ci sami ludzie którzy kiedyś świetnie się ze sobą dogadywali w związkach, w pracy, w rodzinie, czy wśród znajomych po jakimś czasie tracą kompatybilność i z każdym rokiem wydają się coraz bardziej od siebie oddalać? Oto młody Franek rozpoczyna pracę w firmie X, gdzie szybko łapie kontakt nie tylko z szefami, ale też pozostałymi współpracownikami. Całość zaś tego relacyjnego układu jest przez lata zanurzona w tej samej rzeczywistości. Wszyscy więc zmagają się z tymi samymi wydarzeniami – zarówno dobrymi, jak i złymi, zarówno takimi, które dają nadzieję na lepsze jutro, jak i tymi, które ją odbierają. Przechodzą razem przez koniunkturę i dekoniunkturę, przez zmiany przepisów i ewaluację umów o pracę. Są jednakowo obecni i zaangażowani w to co im przynosi otaczająca rzeczywistość. Wydawało by się więc, że zmiany, które nastąpią u Franka będą mniej więcej przebiegały w tym samym kierunku co zmiany w pozostałych osobach w jego firmie niezależnie od ich pozycji, a okazuje się, że z każdym kolejnym rokiem Frankowi zaczyna być z resztą coraz mniej po drodze. Drugi przykład – oto Bożena i Paweł, którzy ołówkiem na kawiarnianej serwetce kreślą plany na wspólną przyszłość. Ich uczucie, przyjaźń i dopasowanie mają przetrwać cokolwiek w życiu by im się nie przytrafiło. Potrafią się porozumieć bez słów, prawie że czytają sobie w myślach i wydaje się że doświadczają duchowego połączenia na najgłębszym poziomie. Potem przychodzi życie, które wprawdzie obfituje w niespodzianki i co rusz skłania do weryfikacji planów, ale przecież przechodzą przez to wszystko razem. Są względem siebie lojalni, uczciwi i nie kombinują niczego na boku, a jednak mimo to z każdym kolejnym rokiem wydają się coraz to bardziej od siebie oddalać, by w końcu tak naprawdę stać się sobie obcymi. Przykład trzeci: teraz obserwujemy życie ojca i córki, które to życie nie tylko na rodzinnych zdjęciach wygląda jak przedsionek raju. Po jednej stronie mamy więc córeczkę tatusia, księżniczkę poza którą ojciec świata nie widzi, oczko w głowie i cud cudów. Po drugiej stronie wspierający autorytet, obrazek mędrca i rycerza na białym koniu w jednym, którego słowa wydają się tak święte, że rozwiewają każdą wątpliwość. Ale lata lecą i okazuje się, że dawna księżniczka coraz częściej kwestionuje zdanie taty uznając, że jej wizja siebie w świecie znacznie odbiega od tego, co jest na nią projektowane. Już nie da się tak dogadać jak dawniej, bo żadna ze stron niespecjalnie ma ochotę na porządne wysłuchanie drugiej. Ścieżki się rozchodzą, a beztroskie i pełne żaru uśmiechy pozostały już tylko na zdjęciach. I tu również została utracona kompatybilność, którą Robert Taibii, licencjonowany pracownik socjalny z 48 letnim doświadczeniem i autor kilkunastu książek definiuje w kilku pytaniach, na które odpowiedzi z jednej strony pozwalają nam sprawdzić na ile jesteśmy spasowani z inną osobą, czy osobami, ale też na ile nasze dotychczasowe spasowanie odeszło już do historii. Jedno z tych pytań jest zaskakująco proste i jednocześnie dosyć brutalne. To pytanie, czy czujesz się bezpiecznie rozmawiając z daną osobą, przy czym to bezpieczeństwo nie oznacza własnej fizycznej ochrony, ale dotyczy przede wszystkim tego, czy to co mówimy zostanie na pewno zinterpretowane tak jak chcemy i czy nasze słowa nie zostaną kiedyś wykorzystane przeciwko nam i to nawet w najdrobniejszych a czasem wyłącznie żartobliwych sytuacjach czy komunikatach? Czy na przykład możesz bezpiecznie powiedzieć drugiej osobie jak się czujesz wobec jej zachowania, słów czy oczekiwań? Czy ten brak poczucia bezpieczeństwa właśnie czasem nie sprawia, że wahasz się czy coś powiedzieć, a czasem wręcz rezygnujesz by zabrać głos w sprawach, które z różnych powodów są dla ciebie ważne? Czy czujesz się bezpiecznie odsłaniając rzeczy, które nie powinny zostać podane dalej jakiejkolwiek innej osobie – i tu ponownie – nawet w żartach? Jeśli odpowiedzi na powyższe pytania bez cienia wątpliwości potwierdzają bezpieczeństwo, to wydaje się, że o kompatybilność nie powinniśmy się w danej relacji martwić. Co jednak, kiedy towarzyszy im nawet drobny rodzaj cienia? Już jedno małe i wydawało by się niewinne słówko „ale” potrafi dużo zmienić, prawda? A to dopiero początek sprawdzianu, bo nawet jeszcze nie przeszliśmy do pozostałych pytań stawianych przez Roberta Taibii, a dotyczących realizacji potrzeb, podzielania tych samych wartości, wspólnego i co najważniejsze satysfakcjonującego rozwiązywania konfliktów, czy wspólnych zainteresowań. Niestety wiele relacji po latach nie zdaje powyższego testu, bo okazuje się, że to co stanowiło fundament spasowania, zaczęło kruszeć z każdym kolejnym rokiem trwania relacji. I tu dochodzimy do najważniejszego pytania: dlaczego tak się dzieje, skoro na przestrzeni trwania relacji znajdujące się w niej osoby podzielały te same doświadczenie, przechodziły przez te same trudności czy też funkcjonowały w tym samym układzie odniesienia? Najprawdopodobniej odpowiedzi udzielają ostatnie badania, których wyniki opublikowano już w grudniu 2022 roku i które zostały przeprowadzone przez psychologów Amandę Write i Joshue Jacksona z Uniwersytetu Waszyngtona na potężnej grupie, bo aż 25 tysiącach uczestników. W grupie tej śledzono przez kilka lat wskaźniki pięcio czynnikowych cech neurotyzmu, ugodowości, sumienności, otwartości i ekstrawersji przed oraz po kluczowych wydarzeniach życiowych. Założenie było następujące – chciano ustalić, czy konkretne wydarzenia życiowe wywierają wpływ na zmianę naszych cech osobowości i jak duży jest to wpływ. Pokażmy to na przykładzie – oto wyobraźmy sobie kilka osób, które doświadczają bardzo podobnych życiowych zdarzeń o silnym emocjonalnym markerze –  na przykład utraty pracy, śmierci kogoś bliskiego, wypadku samochodowego zakończonego kilkumiesięczną hospitalizacją i tym podobnych. Następnie próbujemy sprawdzić, w jaki sposób bardzo podobne wydarzenia wpłynęły na tak konkretne cechy osobowości, jak na przykład odczuwanie potrzeby ugodowości i deeskalacji konfliktów. Jeśli w grupie badanych w tym obszarze zaszły zmiany – to znaczy poziom ich konkretnej osobowej cechy w danym obszarze różni się po zdarzeniu i przed, to możemy wnioskować, że silne życiowe wydarzenia, stanowiące rodzaj zwrotu akcji w powieści zwanej życiem, mają wpływ na zmianę naszej osobowości. Jeśli tak, to teraz należałoby odpowiedzieć na pytanie na czym ten wpływ polega, jak jest duży i czy utrzymuje się na tym samym poziomie u wszystkich badanych. I tutaj naukowcy wprowadzili termin spójności osobowości, który stosuje się w przypadkach, w których nie zaobserwowano istotnych zmian w cechach osobowych po silnych wydarzeniach życiowych. Mówiąc inaczej: im mniejsze reakcje danej osoby na życiowe zmiany pod kątem stabilności cech osobowych notowanych przed zmianą tym większa spójność osobowości. Wnioski z badań wskazały jednak, że spójność osobowości jest cechą indywidualną i można notować w niej spore rozbieżności nawet w tych wypadkach, gdy dwoje ludzi przeżywa wydawałoby się identyczne wydarzenia o tak samo silnym emocjonalnym znaczeniu, które wprowadzają do życia tak samo silne i daleko idące zmiany. Nasze reakcje na planie cech osobowości w tych zmianach przypominają trochę gałąź drzewa, od której odrastają mniejsze gałęzie,. U każdego z nas więc te mniejsze gałęzie reprezentujące zmianę cech osobowości po jakimś wydarzeniu finalnie będą się znajdowały w różnych odległościach od pierwotnej gałęzi. Dla jednej osoby więc zmiana spowoduje spory odchył cech, ale po jakimś czasie te różnice będą na tyle małe, że system odzyska większość ze swych dawnych wskaźników osobowości, czyli jak można by powiedzieć spójność osobowości zostaje w dużej mierze przywrócona. Jednak w innych przypadkach – mimo upływu sporego czasu od danego wydarzenia taki powrót nie następuje. Nie wszyscy wewnątrzsystemowo w taki sam sposób radzimy sobie z życiowymi zmianami i to właśnie wyjaśnia powiększającą się z każdym rokiem utratę kompatybilności w konkretnych relacjach rodzinnych, przyjacielskich, zawodowych czy romantycznych. Tym zaś bardziej będzie tracona kompatybilność im mniej będziemy w danej relacji przechodzić razem przez pojawiające się po drodze przeszkody i wzywania. W im większym stopniu nie doceniamy lub lekceważymy to, że ta sama zmiana z którą my sobie poradziliśmy dla drugiej osoby jest dużo trudniejsza do ogarnięcia, tym z biegiem czasu bardziej obcy się stajemy sobie nawzajem. Stąd – wracając do koncepcji bezpieczeństwa komunikacji w relacji  – warto się dwa razy zastanowić, zanim powiemy bliskiej nam osobie: „co ty się tak przejmujesz” czy „nie mów że jeszcze sobie z tym nie poradziłeś” i wskazywać swój przykład jako wzorcowy do rozwiązywania problemów. W takiej sytuacji po poczuciu bezpieczeństwa komunikacji po drugiej stronie nie zostaje śladu, co z dużym zaskoczeniem możemy odkryć dopiero po latach, kiedy kompatybilności nie da się już uratować.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fixing-families/202302/7-questions-to-help-you-know-if-youre-compatible

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/fulfillment-at-any-age/202302/how-well-do-you-bounce-back-from-lifes-twists-and-turns

#292 Pomniejszenie w trójkącie stresu

Pomniejszenie w trójkącie stresu

Tym razem w ramach przykładu użyjemy filmu, skoro scenarzyści wykonali już kawał fabularyzacyjnej roboty i tym samym zdjęli nam jej ciężar z ramion najprawdopodobniej nie do końca zdając sobie sprawę tego, jaka psychologiczna mechanika za ich pomysłem stoi. Chodzi zaś o film Aleksandra Payne’a „Pomniejszenie” z 2017 r. Dla tych którzy nie widzieli telegraficzny skrót bez spojlerów. Oto główny bohater Paul Safranek, grany przez Matta Damona korzysta z nieodwracalnej technologii pomniejszenia przenosząc się do miniaturowego świata, w którym może odmienić swe życie. Względnie niewielkie pieniądze w świecie dużym, zapewniają mu spokojne, bezstresowe życie w otoczeniu luksusowych rzeczy w wielkim domu i bez potrzeby osiągania dochodów. Kiedy przed pomniejszeniem Safranek ogląda prezentacje tej nowej technologii gwarantującej lepszy świat jest zachwycony – mniejszy rozmiar, to wielokrotnie mniejsze zużycie zasobów, mniejsza emisja spalin, mniejsza produkcja śmieci. Zalety można by wymieniać w nieskończoność – od rozwiązania problemów z przeludnieniem, po trwałe podniesie standardu życia. I tu się zatrzymajmy pozwalając by pozostała część filmowej fabuły poszła swoją drogą. To co dla nas jednak kluczowe to sam układ odniesienia, który spróbujmy pokazać na przykładzie rozmiarów głównego bohatera i perspektywy, która tym rozmiarom towarzyszy. Otóż kiedy duży Safranek patrzy na swoje duże życie, to przestrzeń jego obserwacji ma konkretne mierzalne wymiary. Dotyczy to nie tylko otaczających go przedmiotów i ludzi, ale też rzeczy niematerialnych. I pośród nich właśnie posłużmy się dwoma życiowymi aspektami. Pierwszym niech będą problemy, z którymi mierzy się bohater tej historii, a drugim priorytety. Nadajmy teraz każdemu z tych aspektów jakiś początkowy poziom, który jest adekwatny do życia Safranka. Skoro zaś nasz bohater szuka rozwiązań, które pozwoliłyby mu radykalnie zmienić dotychczasowe życie, to musimy założyć, że w tych poszukiwaniach zmiany jednym z najsilniejszych motywatorów jest pozbycie się problemów z obecnym życiem związanych. Drugi aspekt nie może być zatem tak dominujący, bo przecież uświadomienie sobie priorytetów raczej działa w drugą stronę – raczej nas z naszym życiem wiąże, a nie staje się powodem, żeby od niego uciekać. Stąd więc możemy wnioskować początkowe wartości u kogoś, kto szuka pilnych życiowych rozwiązań i jakiejś dużej zmiany, w których problemy swoją siłą dominują priorytety. Pokażmy to najpierw na poziomej osi, w której zarówno problemom, jak i priorytetom przypiszemy wartości mierząc je od ustawionego na środku punktu zero. Niech więc problemy będą odmierzane w lewo od punktu zerowego, zaś priorytety w prawo. Mamy więc wykres początkowy, w którym mamy wyraźnie widoczne duże problemy oraz w dużo mniejszym stopniu zaprzątające uwagę priorytety. Teraz do tego wykresu dodajmy punkt obserwacji, czyli w filmowej wersji startową pozycję Safranka patrzącego na swoje życie, które mu nie pasuje, w którym nie jest szczęśliwy i od którego chce uciec, a w wersji życiowej mierzącego się z życiowymi problemami każdego z nas. Otrzymujemy w ten sposób trójkąt o wierzchołku bliskim punktu zerowego, co jest reprezentacją krótkiej perspektywy oraz długim bokiem sięgającym do dużej wartości odpowiadającej dużemu znaczeniu problemów i krótkim bokiem obejmującym w tej perspektywie niskie znaczenie priorytetów. W ten właśnie sposób, dzięki graficznej reprezentacji odkrywamy zależność wielkości naszego życiowego stresu od perspektywy problemów i priorytetów. Im dłuższy bok naszego trójkąta w lewo i jednocześnie krótszy w prawo, tym większym stresem, niezadowoleniem i epizodami przygnębienia musimy za to zapłacić.

Te koncepcję dwóch wektorów, czyli problemów i priorytetów znajdziemy w idei profesora Grega Levoya, byłego adiunkta na Uniwersytecie Nowego Meksyku oraz byłego felietonisty i reportera USA Today, a obecnie autora bestsellerów dotyczących poszukiwań życiowej autentyczności. Profesor Levoy wskazuje, że w naszym życiowym stresie oraz tym, w jaki sposób oceniamy poziom satysfakcji z naszego obecnego życia kluczową rolę odgrywają te właśnie dwa wektory, które narysowaliśmy pomiędzy punktem zerowym a problemami i priorytetami. Ich proporcje względem siebie oraz to jaki konkretny dystans reprezentują na dany moment jak i to, czy wykształciliśmy w naszym życiu umiejętność regulowania tego dystansu jest ściśle związane z tym jak dużej ilości stresu będziemy doświadczać i jaką strategię radzenia sobie z własnym życiem jesteśmy w stanie wypracować. Jednym z najbardziej użytecznych tropów, który możemy wykorzystać, jest wg Levoya trop znajdujący się w psychologicznej koncepcji „downsizingu”, który to termin jak dotąd znamy z raczej niechlubnych handlowych chwytów marketingowych, w których zmniejsza się faktyczną objętość, a więc zawartość opakowania nie zmieniwszy ceny produktu. „Downsizing” pojawia się również w obszarze rynku motoryzacyjnego, która to technika polega na wyposażaniu kilkuletnich samochodów w mniejsze pojemnościowo, ale za to podrasowane silniki, co pozwala przy tych samych osiągach znacznie przyoszczędzić na paliwie. Jednak psychologiczny „downsizing” to zupełnie inna para kaloszy i dotyczy konkretnego narzędzia zmiany perspektywy widzenia. I tutaj wróćmy do filmu „Pomniejszenie” i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co wpłynęło na decyzję Paula Safranka by poddać się zabiegowi nieodwracalnego pomniejszenia. Otóż była to perspektywa z której obserwował przykłady życia pomniejszonych ludzi i sam siebie stawiał na ich miejscu, czyli wyobrażał sobie, jakby wyglądało jego pomniejszone życie. I co jest ważne – powodem decyzji było samo patrzenie z innej perspektywy, a nie jej rzeczywiste doświadczenie. Bo gdyby nasz bohater miał możliwość przeniesienia się do mniejszego świata na próbę, to bardzo szybko by odkrył, że niewiele się zmienia, bo wraz z pomniejszeniem siebie i owszem zmniejsza się również skala trójkąta stresu, ale wyłącznie z perspektywy tego, kto obserwuje to z własnej niezmienionej pozycji. Z perspektywy małego Safranka dystans do problemów, jak i priorytetów zachował swoje proporcje, więc dla niego w ogóle się nie zmniejszył. Był mniejszy tylko wtedy, kiedy duży Safranek wyobrażał sobie swoje pomniejszone życie, a nie wtedy kiedy rzeczywiście go doświadczył. I tu właśnie znajduje się esencja idei profesora Levoya, w której wpływ na zmianę dystansu wektorów ma nie zmiana pozycji czy rozmiaru obserwującego ale wyłącznie sama zmiana perspektywy. Dodajmy więc do naszego wykresu inną, o wiele wyższą perspektywę, co oznacza, że wierzchołek trójkąta znajdzie się o wiele wyżej od poprzedniego. Im wyżej zaś go umieścimy tym proporcje dystansu obu wektorów zaczną się zmieniać. Wektor znaczenia priorytetów zacznie się wydłużać kosztem skracania się wektora problemów. I ten system można również odkryć, kiedy zamienimy perspektywę przestrzeni na perspektywę czasu. Z im większego czasowego dystansu widzimy nasze przeszłe życiowe zmagania tym ostrzej widzimy priorytety i tym mniej wyraźnie problemy, których wtedy doświadczaliśmy. Z perspektywy czasu problemy wydają się dużo mniejsze niż ocenialiśmy je w przeszłości, zaś priorytety wydają się dużo bardziej widoczne, a co za tym idzie nabierają istotności. Z dzisiejszej perspektywy zdajemy się widzieć rzeczy zupełnie inaczej, tak jakby zmieniła nam się nie tylko rozdzielczość obrazka, ale jakby do tamtej wąskiej perspektywy widzenia obecnie dołączyło odpowiednio szerokie widzenie peryferyjne. Levoy utrzymuje, że w perspektywie nie pomniejszonej wykazujemy tendencję do tego by zadręczać się rzeczami, które z perspektywy pomniejszonej w ogóle na to nie zasługują albo też jesteśmy tak pochłonięci tym co robimy, że zapominamy dlaczego to robimy, co jest prostą definicją dominacji problemu nad priorytetem. Bo nie da się dobrze oszlifować diamentu, kiedy trzyma się nos tuż przy nim. Dopiero odsunięcię wzroku na określoną odległość pozwala dostrzec odpowiednią ilość szczegółów, by móc wywiązać się z tego zadania w efektywny sposób. Oczywiście im jesteśmy starsi tym łatwiej nam przychodzi ta umiejętność, ale to nie oznacza jeszcze, że należy bezczynnie czekać, aż sama pojawi się wraz z odpowiednim wiekiem. Można nad jej zdobyciem pracować w każdej chwili bo na szali stoi ilość życiowego stresu, niepokoju czy niezadowolenia, których doświadczamy. Bo paradoksalnie – na co również zwraca uwagę Levoy – jedną z podstawowych korzyści z umiejętności szerokiego obrazowania jest łatwiejsze osiągnięcie odpowiedniego skupienia i odzyskanie odpowiedniej sprawczości w strefie zero, czyli tam gdzie się obecnie znajdujemy, ale z odnowioną jasnością i świadomością. Im zaś większy obraz naszego życia jesteśmy w stanie objąć perspektywą naszego widzenia i w im większym układzie odniesienia jesteśmy go w stanie dostrzec – tu zacytujmy pana profesora – „tym bardziej prawdopodobne jest, że zrozumiemy, dlaczego stawianie rzeczy w perspektywie jest mistrzowską umiejętnością, zdolną pokazać nam, co naprawdę jest ważne, a co nie, co znajduje się pod naszą kontrolą, a co nie, i jak radzić sobie z wyzwaniami w naszym życiu.”

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/passion/202302/zooming-out-the-power-of-putting-things-in-perspective

#293 Zewnętrzny sposób na notoryczną samokrytykę

Zewnętrzny sposób na notoryczną samokrytykę

Samokrytyka, wewnętrzny głos który nas negatywnie ocenia, zdarza się nam częściej niż można by sądzić. Pojawia się tak często że moglibyśmy uznać, iż jest stałym elementem naszego emocjonalnego krajobrazu. I samo jej pojawienie się jeszcze nie koniecznie musi być problemem, bo przecież jeśli się nie pojawia to istnieje spore prawdopodobieństwo że przez ten systemowy wyłom, jak przez dziurkę od klucza może zaglądać do środka jeden z trzech przedstawicieli Mrocznej triady, którzy ustawiają się w kolejce do przejęcia kontroli nad systemem i to od narcyza począwszy. Samo pojawienie się samokrytyki może mieć również wartość informacyjną, która dobrze wykorzystana może stanowić ważny aspekt ewaluacji systemu, czyli po prostu wzrostu. Jednak problem pojawia się, kiedy samokrytyka jest obecna zbyt często i w zbyt okazałej formie przejmują dominację nad sposobem w jaki myślimy o sobie. Jej podstawą najczęściej w taki sytuacjach jest poczucie jakiegoś rodzaju niekompetencji, czy niedoskonałości lub braku albo też poczucie winy czy wstydu. Wówczas przybiera formę negatywnej autooceny za jakiś konkretny aspekt naszej aktywności lub krytyczne ocenianych cech, co powoduje że tracona jest aprobata zarówno dla tego kim się jest, jak i dla tego co się robi. Takie notoryczne i częste negatywne postrzeganie i ocenianie siebie wiąże z coraz to wyższym dyskomfortem psychicznym i wywołuje trwały stres oraz poczucie niepokoju związanego z przewidywaniem, że przyszłość w tym względzie nie przyniesie żadnej poprawy sytuacji, a raczej – z każdą kolejną aktywnością – jej pogorszenie. To trochę tak, jakbyśmy uznawali siebie za wadliwą zmywarkę, która z każdym kolejnym użyciem pozbawia nas coraz to nowych elementów stołowej zastawy. Z każdym więc pakowaniem nowej porcji naczyń uświadamiamy sobie, jak szybko kurczą się nasze zasoby, co jedynie potęguje poczucie beznadziei, bo nie widzimy wyjścia. Wobec takiego autorozgrywania siebie system prędzej czy później, a raczej prędzej zacznie pogrążać się w coraz większym przygnębieniu i autodeprecjacji powodując, że na coraz żwawiej zbliżającym się horyzoncie pojawi się depresja. I ten właśnie związek pomiędzy samokrytyką a depresją został udowodniony badawczo w wielu różnych badaniach, ale chyba najbardziej znane są te z 2020 roku połączonych sił naukowców z trzech uniwersytetów: Standforda, Nowego Jorku oraz McGill. Wykazano w nich że istnieje ścisła zależność pomiędzy samokrytyką wynikającą na przykład z niezaspokojonego perfekcjonizmu w dążeniu do osiągnięcia celów, a objawami depresji, które pojawiają się w ciągu zaledwie kilku miesięcy od zaistnienia przyczyn zachowań samokrytycznych i niskiej samooceny wynikającej z braku realizacji oczekiwań wobec zakładanych osobistych standardów. W innym badaniu – tym razem przy współudziale badaczy z Uniwersytetu Carleton przeprowadzonym w 2019 roku próbowano sprawdzić, w jaki sposób u studentów pierwszego roku, którzy przychodzą na uczelnie z silnym oczekiwaniem od siebie perfekcji przebiega radzenie sobie z emocjami w sytuacji, kiedy ich pobyt na uczelni negatywnie weryfikuje ich oczekiwania. Okazało się, że im wyższe były początkowe oczekiwania perfekcjonistyczne względem siebie, tym częściej pojawiało się w tych przypadkach zjawisko spiralnego modelu pogorszenia stanu psychicznego, w którym samokrytycyzm prowadził do wystąpienia a później nasilania się objawów przypisywanych depresji i utrzymujących się przez wiele kolejnych miesięcy. 

Czy istnieją jakieś sposoby na udzielenie wsparcia osobie, która dryfuje w stronę coraz to głębszego przygnębienia, będącego wynikiem zawiedzionych oczekiwań wobec samej siebie, które stały się podstawą nękającego ją wewnętrznego autokrytycyzmu? Kilka dni temu – na naszym rodzimym rynku prasowo internetowym pojawiły się artykuły inspirowane komunikatem Polskiej Agencji Prasowej powołującym się na teksty zamieszczone w British Journals of Sport Medicine oraz norweskim serwisie Forsning, które opisują wyniki australijskiej kwerendy badawczej obejmującej ponad tysiąc badań z udziałem 128 tys. uczestników. We wnioskach z tych badań czytamy, że w wielu populacjach dorosłych, zarówno zdrowych, jak i chorujących – tych ze zdiagnozowanymi zaburzeniami zdrowia psychicznego, czy cierpiących na choroby przewlekłe zanotowano związek pomiędzy zmniejszeniem objawów stresu, lęku oraz depresji, a wprowadzeniem aktywności fizycznej. Komentatorzy badań – i to zarówno australijscy, jak i europejscy, w tym polscy, są zgodni co do tego, że należy rozważyć włączenie ćwiczeń fizycznych jako uzupełnienie terapii w przypadkach osób zmagających się z depresją, bo efekt poprawy samopoczucia i obniżenie objawów depresji nie tylko jest bardzo wyraźny, ale też natychmiastowy. Istnieje jednak pewien haczyk, o którym już w polskich artykułach nie przeczytamy, a przynajmniej ja tej informacji nie znalazłem, ale która i owszem jest obecna we wnioskach z australijskich badań. Otóż okazuje się, że aktywność fizyczna jako interwencja antydepresyjna ma rzeczywiście wysoką skuteczność, ale niestety zmniejsza się ona wraz z jej trwaniem. A to oznacza, że w początkowym okresie przynosi duży i ważny efekt, jednak ten efekt zmniejsza się wraz z czasem, co powoduje, że stała aktywność fizyczna nie stanowi depresyjnego antidotum przez cały czas i prędzej czy poźniej system przestanie wykazywać w tym względzie oczekiwaną reaktywność i problemy z dołem i depresją niestety wrócą jak bumerang. Czy zatem istnieje inny sposób, by powstrzymać destrukcyjny wpływ na nasze samopoczucie, który sobie fundujemy utrzymując samokrytykę na wysokim poziomie i pozwalając by była obecna w naszym życiu na tyle często by stanowić stały element wewnętrznego folkloru? Oczywiście problem należy rozwiązać na poziomie źródła, które go generuje, a jednym z silnych generatorów tego problemu jak się okazuje jest postawa innych, czyli najbliższego otoczenia osób samokrytycznych i ich reakcji na ten proceder. I tutaj warto przywołać kolejne badanie, które co do rodzaju wsparcia w tym względzie nie pozostawia wątpliwości. Przeprowadzono je w 2020 roku a badacze rekrutowali się z tego samego zespołu, który wcześniej badał efekt perfekcjonistycznego rozczarowania świeżo upieczonych studentów pojawiających się w murach uczelni. W badaniach tych ustalono, jaki rodzaj wsparcia bliskich może mieć konkretny wpływ na pogłębienie objawów depresji, a jaki na ich złagodzenie. Mówiąc inaczej chodziło o to jakie zachowania naszych bliskich dodają, a jakie odbierają moc naszemu wewnętrznemu krytykowi. Ustalono węec bez cienia wątpliwości, że nasz wewnętrzny krytyk żywo reaguje na konkretny rodzaj udzielanego nam wsparcia. Jeśli jest ono dyrektywne, to krytyk zyskuje na sile, kiedy zaś przybiera ono formę wsparcia autonomicznego, to krytyk zostaje osłabiony co ma silny i konsekwentny wpływ na złagodzenia objawów depresji. Czym różnią się te dwa modele wsparcia? Otóż w telegraficznym skrócie we wsparciu dyrektywnym inni zalecają nam co mamy zrobić, jak rozwiązać problem, jak się zachować kierując się albo wytycznymi obowiązującymi w danym środowisku czy kulturze albo przykładem innych ludzi, którzy takim wytycznym się podporządkowali. To więc sytuacja, w której słyszymy „zrób to tak jak ci mówię”, „czemu nie możesz być jak inni na twoim miejscu”, „powinnaś sobie z tym poradzić tak jak cała reszta”, „zastosuj się do obowiązującej normy”, „kieruj się tym co my wszyscy”. Im więcej takich wspierających komunikatów usłyszymy tym bardziej ochoczo nasz wewnętrzny krytyk otworzy kolejnego szampana wykrzykując swoją ulubioną mantrę „a nie mówiłem, że jesteś do niczego!” Wsparcie autonomiczne jest przeciwieństwem wsparcia dyrektywnego i polega na zachęcaniu do dokonywania własnych wyborów, kierowania się własnymi kierunkowskazami i czynienia tego, co dana osoba uważa za najlepsze dla siebie. I jednocześnie – co jest niezwykle istotne – we wsparciu autonomicznym otrzymujemy wyraźny komunikat, że dokonywane przez nas autonomiczne wybory nie będą kwestionowane i będą szanowane niezależnie od tego, czy się komuś spodobają czy też nie. Badacze dowiedli, że autonomiczne wsparcie to najskuteczniejszy sposób zatrzymania spirali pogorszenia psychicznego samopoczucia i co najważniejsze jego efekt nie słabnie z czasem. Jak przekonuje jeden z komentatorów wspomnianych badań neuropsycholog Arash Amzadech: w efekcie autonomicznego wsparcia uzyskuje się spokój w byciu tym kim się jest, co umożliwia maksymalne wykorzystanie własnego potencjału. A to z kolei musi budzić przerażenie wewnętrznego krytyka, który traci możliwość ataku, który jest przecież zbudowany na niespełnionych aspiracjach bycia kimś, kim się chce być a kim się nie jest. I tę zasadę warto mieć zawsze z tyłu głowy ilekroć chcemy kogoś naprawdę wesprzeć w depresyjnych zmaganiach. 

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/340065973_The_Role_of_Goal-Related_Autonomy_A_Self-Determination_Theory_Analysis_of_Perfectionism_Poor_Goal_Progress_and_Depressive_Symptoms

https://www.researchgate.net/publication/333701616_Perfectionism_in_the_transition_to_university_Comparing_diathesis-stress_and_downward_spiral_models_of_depressive_symptoms

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-a-new-home/202301/how-to-overcome-self-criticism-and-perfectionism

#294 Poczucie winy ocalałego

Poczucie winy ocalałego

Zacznijmy od przykładu: oto Zosia pochodząca z bardzo małej miejscowości. Takiej w której się wszyscy znają, wszyscy ciągną swoją uprzęż życia pod doskwierającą górkę i w której jak się ktoś wybierze pobiegać, po czym potknie i zwichnie nogę to wszyscy o tym wiedzą, zanim jeszcze ten ktoś wybrał się pobiegać. Nie ma lekko, jak mówi klasyk, więc większość młodych ludzi tylko patrzy jak stąd zwiać nawet nie tyle do dobrobytu, ale do czegokolwiek lepszego. Zosi się udaje, raczej nie tylko przypadkiem, ale też dzięki samozaparciu. Jako jedyna z bliskich znajomych urządza się w mieście – żyje bez żadnych fajerwerków, ale i tak wyraźnie lepiej od tych, którzy zostali. Przychodzą święta, Zosia przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, czego nie da się nie zauważyć. Co rusz też słyszy pytania o to jak jej się żyje, jak daje radę, jakie sukcesy odnosi i jak to wszystko sobie zgrabnie i szczęśliwie poukładała. Jednak Zosia odpowiada tak, by swoje miejskie życie odkoloryzować. Przemilcza kilka rzeczywistych sukcesów, nie mówi wszystkiego, stara się nie pokazywać po sobie niczego co mogło by pogorszyć dobre samopoczucie słuchaczy. Nie dlatego, że nie chce by jej zazdrościli, ale dlatego, że nie chce by jej opowieść spowodowała, że ktoś w swoim życiu poczuje się jeszcze gorzej. Kiedy bowiem Zosia porównuje siebie z dawnymi koleżankami i bliskimi nie czuje się na ich tle lepiej. Czuje się gorzej, czuje się winna tej sytuacji, tej różnicy pomiędzy sobą a innymi. Przykład numer dwa: Andrzej spotyka się z kumplami przy piwie. W sumie nie wiadomo czemu tak długo trwa ta ceremonia wspólnych spotkań co kilka miesięcy ciągnąca się już od niepamiętnych czasów, w których kumple byli ze sobą naprawdę zżyci. Teraz życie każdego z nich potoczyło się zupełnie inną drogą usianą nieudanymi próbami biznesu. Małymi działalnościami gospodarczymi, których jak nie pogrążyła szaleńcza społeczna covidowa reakcja, to galopująca inflacja lub koszty ogrzewania. Okazuje się, że z tej gromadki dawnych fajterów tylko Andrzejowi udało się utrzymać firmę, nie popaść w długi, a w konsekwencji nie stracić rodziny, oszczędności i poczucia własnej wartości. Jednak rozmowa się nie klei, chociaż piwo dobre. Andrzej unika jak tylko może odpowiedzi na pytania jak mu idzie i na pewno nie powie kumplom, że właśnie stawiają w firmie drugą halę, bo wynegocjowali okrąglutki kontrakt, dzięki któremu zamiast zwalniać ludzi rozgląda się za powiększeniem załogi. Andrzej czuje dziwne ściśnięcie w dołku. Bo przecież biegł na to spotkanie by się pochwalić tym jak sobie radzi mimo tego co się dzieje na około, ale kiedy zorientował się że radzi sobie tylko on czuje duży dyskomfort emocjonalny i na pewno nie ma już początkowego dobrego humoru. Ze zdumieniem odkrywa, że zamiast opowiadać o swoich sukcesach, tak jak wcześniej zamierzał teraz się ich wstydzi. Trzeci przykład. Tym razem obserwujemy Monikę i jej męża Zbyszka, u którego właśnie zdiagnozowano ciężką, nieuleczalną chorobę, z którą będzie musiał się już zmagać do końca życia, co dosyć poważnie zmienia ich dotychczasowe przyzwyczajenia. Od czasu diagnozy Monika w swej pracy odniosła sporo sukcesów i awansowała. To jej wymarzona praca, do której się doskonale nadaje i w której się też doskonale sprawdza. Jednak Zbyszek nie wie o żadnym jej sukcesie. Monika zataja przed nim te informacje, bo sądzi, że pokazywanie radości, cieszenie się z sukcesu, czy w ogóle z jakichkolwiek zawodowych osiągnięć byłoby w tej sytuacji nie na miejscu. Odczuwa dość specyficzne i dziwne poczucie winy za to, że ją życia nagradza, podczas gdy jej bliskich karze. Dlatego zamyka się w sobie, a przygnębienie i smutek stają się stałymi elementami ich relacyjnej dynamiki.  

Często uznajemy, że syndrom ocalałego i jego psychologiczne konsekwencje dotyczą wyłącznie sytuacji rzeczywistego ocalenia z jakiejś katastrofy, w której inni nie mieli już tyle szczęścia. Wymienia się tutaj też często traumatyczne doświadczenia żołnierzy, którym udało się przeżyć, podczas gdy ich towarzysze broni zostawili swoje życie na polu walki. Jest również obecny – i to częściej niż moglibyśmy sądzić – wśród uchodźców, którym udało się wydostać z kraju opanowanego wojną i którzy przez lata borykają się z efektami wspomnień i rozmyślaniem o tych, którzy nie mieli tyle szczęścia. Badając tego typu przypadki zaobserwowano, że syndrom ocalałego wiąże się z tymi samymi objawami, co zespół stresu pourazowego: pojawiają się obsesyjne i natrętne myśli, senne koszmary, bezsenność czy inne problemy ze snem, zmiany nastroju, problemy z koncentracją, gniew, drażliwość czy utrata motywacji. Jednak – na co zwraca uwagę profesor psychologii Lynn O’Connor, z Wright Institute w Berkeley – kostruujące syndrom ocalałego poczucie winy pojawia się również tam, gdzie się go wcześniej nie spodziewaliśmy lub też tam, gdzie doświadczenia osób w tym zakresie wydają się nieporównywalne z doświadczeniem wojny, katastrofy czy innego okropieństwa. Zanotowano jego wyraźny społeczny wzrost po pandemii, kiedy w jej efekcie załamał się rynek wielu małych firm lub jak moglibyśmy powiedzieć, kiedy w jej efekcie nie wszystkim drobnym przedsiębiorcom udało się uratować swój biznes. Rozmiar problemu wypłynął również przy okazji badań nad syndromem oszusta, który jest wciąż obecny wśród pracowników korporacji. I tam okazało się, że jego fundamentem jest często właśnie poczucie winy ocalałego wynikające z poczucia prześcigania innych. Tym elementem jednak, który chyba najbardziej zaskoczył badaczy jest odkrycie poczucia winy ocalałego w tzw segmencie rynku wiedzy, czyli na przykład zarówno u pracowników IT, jak i kadry akademickiej. Obecnie uznaje się zatem, że ta emocjonalna dysfunkcja we współczesnych społeczeństwach występuje o wiele powszechniej niż do tej pory mogliśmy sądzić. Problem w tym, że wciąż nie wiadomo gdzie jeszcze się pojawi i czy zdołamy ją zauważyć na tyle wcześnie by móc wypracować skuteczne narzędzie wsparcia, czy też będzie toczyć społeczną tkankę w ukryciu by zaskoczyć nas w kolejnych latach jeszcze bardziej. Wprawdzie trzy początkowe przykłady występowania poczucia winy ocalałego – Zosi odwiedzającej rodzinną małą miejscowość, przedsiębiorcy Andrzeja, czy Moniki i jej chorego męża powstały by zilustrować ich szersze występowanie, ale czy aby na pewno nie znajdziemy ich nigdzie indziej. Myślę że tak, więc najwyższa pora inaczej spojrzeć na samych siebie oraz otaczających nas ludzi i odpowiedzieć sobie na pytania: czy czasem czujemy się winni temu, że w czymkolwiek innych prześcigamy? I pamiętajmy to może być wyłącznie jeden mały obszar naszej aktywności przy jednoczesnym istnieniu wielu innych, w których to inni prześcigają nas. Ale już ten jeden mały skrawek jest w stanie wygenerować poczucie winy, z którym możemy mieć z biegiem czasu coraz większy problem. Czy istnieje skuteczny sposób na pozbycie się poczucia winy ocalałego, kiedy tylko uda nam się namierzyć je w systemie chociaż w najmniejszej formie? O’Connor mówi, że samo przechodzi, kiedy w obszarze, w którym jej odczuwamy doświadczymy porażki. A to oznaczało by że w naszych przykładach problem zostałby rozwiązany, kiedy Zosia straciła by pracę i z podkulonym ogonem wróciła by do swoich rodzinnych stron, Andrzej jednak nie uratowałby firmy i również ją stracił, a Monika również by zachorowała. Dopiero kiedy sobie to uświadomimy widzimy jak absurdalny to mechanizm – bo przecież dopiero wówczas ego otrzymało by odpowiednią dawkę cierpienia by wyłączyć  poczucie winy. Problem w tym, że kiedy tak by się stało, to wraz w kojącą ego porażką pojawiłoby się poczucie pustki albo krzywdy, które mogą się okazać jeszcze bardziej nie do zniesienia niż poczucie winy ocalałego. Profesor O’Connor podaje tutaj jedyne jej zdaniem skuteczne rozwiązanie – to akceptujące współczucie, które możemy skierować do naszego wnętrza i którym obejmujemy siebie oraz medytacja. A przynajmniej to rozwiązanie zadziałało w jej przypadku, kiedy sama zmagała się z poczuciem winy ocalałego. Ja jednak – podążając tropem Crystol Raypole – redaktorki Healtline i autorki kilku artykułów o problematycznym poczuciu winy ocalałego w dzisiejszym społeczeństwie – dodałbym do tego jeszcze jeden aspekt. Otóż ocalenie to przecież również dar. Rodzaj prezentu otrzymanego od życia. A za prezent wypada podziękować. Najlepiej zaś to zrobić – jak pisze Raypole – zamiast karać się za swoje własne przetrwanie wyposażając się w odpowiednią dozę empatii i troski wobec innych. Bo wsparcie innych, tych którzy nadal walczą z przeciwnościami losu może być asumptem do odkrycia większego sensu naszego przetrwania. Bo przecież ci którzy ocaleli – we wszystkich możliwych obszarach – ocaleli po coś, prawda?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/our-empathic-nature/202303/feeling-like-a-fraud-survivor-guilt-and-imposter-syndrome

https://www.healthline.com/health/mental-health/survivors-guilt#takeaway

#295 Self-Gaslighting

Self-Gaslighting, czyli automanipulacyjna hodowla potworów

Tym razem zacznijmy od przykładu – a co tam, niech to będzie taki trochę psychologiczny thriller. Oto jesteśmy w Toskanii i śledzimy przygody Małgosi, która rochę oszczędzała, trochę pożyczyła od dzianych rodziców a resztę dorzucił bank swoim krwiożerczym kredytem. W każdym razie nasza bohaterka kupiła właśnie dom. Mały ale śliczny i umeblowany i do tego z obłędnym widokiem na malownicze wzgórza, za którymi wystarczy przejechać jakieś dwadzieścia kilometrów by znaleźć się na jednej z cudownych plaż. Małgosia organizuje więc swoje nowe wyśnione życie w nowym domu nie posiadając się ze szczęścia. Kilka dni później już po rozpakowaniu gratów przy myciu podłogi zauważa, że u dołu jednej ze ścian odstaje rąbek tapety. Na szczęście jest w domu klej do tapet, więc do dzieła. Trzeba trochę więcej oderwać tapety, by było miejsce na sowite podklejenie i w tym właśnie momencie Małgosia się orientuje, że w tej ścianie znajdują się zaklejone tapetą drzwi. Kiedy mija szok, Małgosia bez zastanowienia zakleja odstający róg tapety i domek znowu wygląda w całości jak z bajki. Jednak tej nocy trudno jej zasnąć, bo myśli zaczynaja wędrować do tych ukrytych drzwi. Ale Małgosia wymyśla na to radę i ilekroć wraca myślami do tajemniczego przejścia tylekroć mówi sobie, że problemem nie są ukryte drzwi, ale to ona sama. „Po co tam zaglądasz? – mówi jej wewnętrzny głos. Chcesz zburzyć tę perfekcyjną toskańską sielankę. I te całe dziwne odgłosy, które dochodzą stamtąd nad ranem – to tylko twoja chora wyobraźnia. W ogóle coś z tobą musi być nie tak, skoro chcesz drążyć coś co jest pewnie wyłącznie efektem twojego przewrażliwienia.” Od tej pory Małgosia już nigdy nie spojrzy w kierunku tej wzorcowo podklejonej tapety, a wszelkie zakusy by to zrobić obróci w swojej głowie przeciwko sobie, jakby na podświadomym poziomie czując, że kiedy zaanagażuje się w wyjaśnienie tej zagadki, to jej perfekcyjne śliczne życie straci swoją urodę, a wraz z tą utratą Małgosia utraci wszystko co ma. 

No dobra – słaby scenariusz nawet jak na film klasy D, bo przecież każdy porządny scenarzysta w końcu kazałby bohaterce filmu sprawdzić co znajduje się za tajemniczymi drzwiami. Jednak problem z nami jest taki, że już w prawdziwym życiu, a nie w filmie, nie zawsze jesteśmy porządnymi scenarzystami. I częściej niż chcielibyśmy się do tego przyznać stosujemy względem samych siebie mechanizm nazywany self-gaslightingiem, w którym wolimy uznać że coś z nami jest nie tak, skoro uznajemy, że nasze życie nie jest tak kolorowe, jak chcemy w to wierzyć, niż babrać się w czymś, czym nie da się nie ubrudzić. A teraz opuśćmy tę jakże okropnie malowniczą Toskanię i wróćmy na naszej rzeczywistości. I spójrzmy na kolejne  – jednak już nie filmowe przykłady. Oto Marta, która nigdy nie pyta swojego męża Michała czemu czasem nie odbiera telefonu i gdzie się podziewa te kilka godzin, kiedy wiadomo że musiał już wyjść z pracy ale jeszcze nie dotarł do domu. Po co burzyć ten idealny układ, który przecież dla wszystkich znajomych i rodziny, ale przede wszystkim dla Marty wygląda jak z bajki. „Co z tobą jest nie tak? – mówi Marta do samej siebie, kiedy pojawia się w jej głowie choć najmniejsza iskra wątpliwości, czy ten kolorowy obrazek aby na pewno nie ma ani jednej szaroburej plamki. Teraz przyglądamy się Bartkowi, który zauważa, że jego dorastający syn ma nowe ciuchy, na które raczej nie powinno go być stać. Ale przecież syn to oczko w głowie tatusia, jest grzeczny ułożony i na pewno dostanie się na super uczelnię. To przecież chodzący ideał ,którym można się chwalić wśród rodziny, znajomych i w sieci. „Czy nie jesteś przewrażliwiony? – mówi Bartek do samego siebie, kiedy przyuważył u syna najnowszego iPhona – „nie potrafisz docenić tego szczęścia, które zesłał ci łaskawy los?”. Trzeci przykład: teraz widzimy Joannę, która wreszcie dostała wymarzoną robotę. Zarobki ok, obowiązki super, fajna ekipa. Na reszcie można trochę odżyć i jakoś też przyszłość nie wygląda tak ponuro jak dotychczas. A to że szef coś dziwnego sugerował. „E – mówi Joanna do samej siebie – chyba źle zrozumiałaś tę sytuację. Chcesz to wszystko zniszczyć, bo masz jakieś zwidy?” Psychoterapeutka Kaytee Gillis i autorka książek poruszających tematykę przemilczanej przemocy domowej wskazuje, że problem self-gaslightingu jest bardziej powszechny niż może nam się wydawać. Można go zdefiniować jako zaprzeczenie rzeczywistości lub wersji wydarzeń, które pochodzi z wewnętrznego krytycznego głosu, który broniąc oficjalnej wersji gotowy jest nam samym wmawiać, że to coś z nami jest nie tak, skoro jej usiłujemy zaprzeczyć, a więc możliwe że utracić wszystko to co nam dobrego oferuje kosztem wykrycia jakiejś niewygodnej prawdy. W efekcie tego mechanizmu pojawia się internalizacja zwątpienia w siebie, by w ten sposób doświadczenia związane z wątpliwościami zostały zmarginalizowane lub zagłuszone. W konsekwencji dana osoba jest w stanie odrzucać lub ignorować własne emocje kompensując sobie dysonans za pomocą przerzucania odpowiedzialności na swoje przewrażliwienie, złe zrozumienie sytuacji, czy wnioskowanie. Taka osoba będzie więc gotowa nawet zaprzeczyć temu co widzi, bo woli uznać się za przyczynę problemu, niż za tego problemu świadka. Bo kiedy sama uznaje się za przyczynę własnych wątpliwości to nie wymaga to dokonywania żadnej zmiany w otaczającej rzeczywistości. Jednak kiedy przyznała by rację swoim wątpliwościom i zaczęła się nimi kierować, to musiało by się to nieuchronnie wiązać z wywróceniem do góry nogami dotychczasowego życia. A przecież kiedy uznaje je za wspaniałe, perfekcyjne czy wzorcowe to byłoby zbrodnią z niego rezygnować, czy je zakłócać! Trochę to przypomina amerykańskie okropnie kiczowate oświetlenie domu zewnętrznymi girlandami żarówek – co mistrzowsko wyśmiał swego czasu film o świętach u Grizwoldów. Kiedy zachwycony właściciel domu podziwia swoje oświetlenie to jego uwaga skoncentrowana jest na tym co jest świątecznie rozświetlone a nie na tym, czego w tym blasku nie widać. A nie widać odrapanej ściany, brakujących cegieł czy nie dających się zmyć plam po niezbyt udanej imprezie. Światełka świecą jasno w oczy i jednocześnie zasłaniają cały niechciany brud. Żeby go dostrzec, trzeba by było najpierw zgasić światełka. Ale wówczas już nie było by tak pięknie, prawda? Jednym z ostatnich seriali, który świetnie pokazuje ten mechanizm są „Małe ogniska” na jednej ze streamingowych platform. Tych którzy mają taką możliwość zachęcam do obejrzenia bo wciągająco pokazuje jak i dlaczego nie chcemy często dostrzec tego co mamy przed samym nosem. 

Czy można wydostać się z matni self gaslightingu? Tak, ale żeby to było możliwe trzeba uświadomić sobie prostą, ale często pomijaną zasadę: można zmienić tylko to, czemu się nie zaprzecza. Kiedy udajemy – szczególnie przed samymi sobą – że coś, czego tak naprawdę się wstydzimy, nie istnieje, to jednocześnie pozwalamy temu czemuś, by nie niepokojone mogło się rozwijać i rosnąć w siłę. A to oznacza, że w końcu przyjdzie taka chwila, kiedy największy nawet dywan nie będzie w stanie pomieścić upychanego pod nim wstydu. I wtedy zawsze obraca się przeciwko temu, kto najbardziej okazale udawał że problem nie istnieje. Im zaś więcej czasu upłynie od pierwszych wątpliwości do eksplozji tym będzie można bardziej oberwać i to w dwójnasób. Po pierwsze tym, że ustalony dotąd porządek stanie się już niemożliwy do utrzymania, a po drugie niedającym się już niczym ukryć faktem, że od dawna widzieliśmy co się święci i niczego nie zrobiliśmy. 

Jeśli w toskańskim domu Małgosi za drzwiami przykrytymi tapetą mieszka potwór, to im mniejszy jest kiedy się z nim zmierzyć, tym większe szanse to daje na zwycięstwo i zaprowadzenie właściwego stanu rzeczy. Kiedy jednak cichcem podklejamy tapetę, by ukryte drzwi nie raziły w oczy to potwór za nimi rośnie sobie w najlepsze. I z każdym dniem nabiera siły i mocy, by coraz trudniej go było pokonać. Bo ukryte potwory karmią się naszym zaprzeczeniem i podskakują z radości za każdym razem, kiedy by ich nie dostrzec pytamy samych siebie co z nami jest nie tak.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/invisible-bruises/202205/do-you-engage-in-self-gaslighting-heres-how-to-help

#296 Sposób na perfekcjonizm: optymalizacja

Sposób na perfekcjonizm: optymalizacja

Oto Grażyna rozłożyła właśnie na stole niezliczone ilości folderów, ulotek biur podróży i wizytówek hoteli. Poukładała to wszystko równiutko według wielkości i przy okazji też kolorystycznie – wyszło tak pięknie, że aż żal było ruszać. Kiedy Stefan skorzystał z zapraszającego gestu i usiadł za stołem Grażyna nie wytrzymała: „Wyobraź sobie, że wypłacili nam jakieś zaległe zyski, ekwiwalenty czy inne jakieś coś, ale nie pamiętam jak się nazywa, bo najważniejsze jest to, że postanowiłam za te dodatkową kasę wyjechać nas na majówkę.” „A nie mogłabyś wyjechać kogoś innego zamiast mnie – nieśmiało dopytał Stefan, ale piorunujący wzrok Grażyny nie pozostawiał wątpliwości co do możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu z jego strony. „Postanowiłam, że to będzie idealny weekend. Romantyczny, z kolacjami przy świecach, z zachodami słońca, ładną pogodą, uśmiechniętymi ludźmi, szumem fal. Będziemy spacerować po plaży, trzymać się za ręce. Musi być idealnie, perfekcyjnie, zachwycająco i wzorcowo. Dlatego musimy się bardzo przyłożyć do całej organizacji”. „No nie wiem – westchnął Stefan wytrzymując na sobie coraz cięższe spojrzenie Grażyny. – Bo mam jedną małą wątpliwość.  Do majówki zostało jeszcze sporo czasu i jeśli zdecyduję się poświęcić cały ten czas na analizę tego, jakie byłyby najlepsze możliwe wakacje, nagrodą byłoby to, że istnieje niewielka szansa, że nieznacznie zwiększę swoje szanse na wybranie wspaniałych wakacji. Zapewnię sobie jednak tym samym ogromny koszt stresu, niepokoju i zmarnowanego czasu. To ryzyko mocno przewyższa tę nagrodę i nie jest tego warte. Dodatkowo ryzyko jest znacznie bardziej prawdopodobne niż nagroda. Dlatego wolałbym poświęcić tylko trochę czasu na ustalenie, gdzie powinniśmy pojechać na wakacje; a resztę pozostałego czasu wolałbym spędzić razem z tobą w dużo fajniejszy sposób”. Na te słowa Grażyna wstała od stołu, zgarnęła wszystkie przygotowane foldery i ulotki do kosza, po czym strzeliwszy koncertowego focha zamknęła się w kuchni. Stefan został ze swoimi myślami, których tym razem nie było zbyt wiele. 

Póki co zostawmy te parę samym sobie, bo przecież doskonale wiemy, że się w końcu pogodzą. Jeśli nie nastąpi to przed końcem dnia, to już później w sypialni raczej na pewno. My tymczasem przyjrzyjmy się koncepcji Stefana, którą zaczerpnął z idei psychologa klinicznego, dr Michaela Steina, założyciela organizacji Anxiety Solution z Denver. Stein dowodzi, że jedną z cech perfekcjonizmu jest strategia oceny ryzyka oraz zysku, która jest elementem analizy działań i która – co jest perfekcjonistycznym wyróżnikiem – jest zazwyczaj obarczona dużym błędem. Otóż wg. badań organizacji Anxiety Solution perfekcjoniści bywają bardzo analityczni, zaś przedmiotem ich analiz jest m. in. ustalenie, czy to jak się czują w danej sytuacji odpowiada temu, jak uważają że powinni się czuć. W tym celu planują czynności i zamierzenia w taki sposób, by pod tym względem uzyskać maksymalną możliwą zgodność. Podejmują więc decyzję i dokonują wyborów, by uniknąć lub obniżyć napięcie wynikające z różnicy pomiędzy założonym efektem działań a efektem rzeczywistym, bo wiedzą że ta właśnie różnica będzie stanowiła podstawę ich dyskomfortu. To z kolei – przeczucie, że coś pójdzie nie tak jak zaplanowali – jest źródłem dokuczliwego niepokoju, którego próbują się pozbyć oddając się skrupulatnemu planowaniu i przewidywaniu tego co ma się wydarzyć. Pokażmy to na prostym przykładzie. Oto Monika planuje swój ślub. Z jej perspektywy to wymarzony ceremoniał, w którym chce się poczuć wyjątkowo i który w związku z tym musi być pod każdym względem perfekcyjny. Kiedy bowiem jakikolwiek szczegół miałby zaburzyć te perfekcję, to wraz z tą skazą pojawi się destabilizacja zakładanego poczucia wyjątkowości. Im więc planowane rzeczywiste wydarzenie przybliży się do założonego ideału, tym w większym stopniu zostanie zrealizowana zgodność pomiędzy tym jak Monika zamierza się w trakcie tego wydarzenia poczuć, a tym jak się rzeczywiście poczuje. Na samą myśl o mogących wystąpić różnicach w Monice pojawia się więc napięcie i towarzyszące mu uczucie niepokoju. Jedynym zaś sposobem by sobie z tym niepokojem poradzić, jest dla niej takie zaangażowanie się w organizację tego wydarzenia, by przewidzieć w nim wszystko w najdrobniejszych szczegółach. W powyższym przykładzie mamy więc cały system obejmujący sposób działania perfekcjonisty. Znajduje się tutaj zarówno szczegółowa analiza zamierzenia, jak i rachunek zysków i strat. Tyle że ten ostatni jest solidnie przekłamany przez pojawiający się niepokój o zgodność odczuwania przy założonym efekcie z odczuwaniem przy efekcie rzeczywistym. To przekłamanie znacznie obniża percepcję straty na korzyść percepcji zysku. Mówiąc inaczej – by poradzić sobie z niepokojem o zgodność odczuwania Monika będzie w stanie zainwestować nieadekwanty wysiłek, energię i czas (co we wzorze Steina jest rozumiane jako koszty) by osiągnąć oczekiwany efekt, czyli docelowy zysk. I to jest główny problem, z którym mierzą się perfekcjoniści – używają wadliwego równania, które Stein nazywa równaniem ryzyko – nagroda. W tym równaniu koszty są zawsze niedoceniane, a zysk przeceniany, co jest wykładnią braku solidnej oceny rzeczywistego ryzyka w stosunku do możliwość pojawienia się oczekiwanej nagrody. To tak jakby rzeczywiste ryzyko było ignorowane, a nagroda zaś traktowana jako o wiele większa niż w rzeczywistości mogła by być. 

Co więcej istnieją tu jeszcze dodatkowe koszty uboczne, których zazwyczaj perfekcjonista nie bierze pod uwagę. Pierwszym jest tracony czas. Pokażmy to na kolejnym przykładzie i wyobraźmy sobie kogoś, kto wybrał się na krótki weekendowy urlop nad morze, ale zamiast korzystać z plaży siedzi wciąż w hotelowym pokoju i do tego wyjścia na plażę się przygotowuje w taki sposób, żeby wszystko było idealne – dokładnie takie jakie sobie zaplanował. Przymierza więc godzinami kolejne stroje kąpielowe, zastanawia się nad wyborem ręcznika, sprawdza w internecie który środek do opalania byłby najwłaściwszy. Mijają minuty i godziny, urlop zaczyna się kurczyć i kiedy w końcu ten ktoś decyduje się wyjść na plażę zostaje mu na niej już tylko godzina, bo reszta czasu zeszła na przygotowania. I owszem ta jedna godzina może być absolutnie perfekcyjna i cudowna, ale nie zmienia to faktu, że z boskiej plaży ten ktoś skorzystał jedynie przez godziną zamiast wylegiwać się na niej bite trzy dni. Kolejnym kosztem są inni, a dokładniej mówiąc ci, którzy z różnych powodów zostali zmuszeni przez perfekcjonistę do uczestnictwa w tym procederze. I nawet nie chodzi o to, że Bartek, przyszły mąż Moniki musi z nią na rok przed ślubem objechać wszystkie sale weselne w promieniu dwustu kilometrów, ale na przykład o to, że przez te dwanaście miesięcy do godziny zero Monika nie mówi o niczym innym, a przecież zostali parą głównie dlatego, że mieli tak wiele wspólnych tematów i zainteresowań. Trzecim kosztem – który nie jest brany przez perfekcjonistów pod uwagę i który niestety w równej mierze dotyczy ich otoczenia co ich samych jest stres, którego doświadczają egzystując w podgrzanej niepokojem atmosferze o to czy aby na pewno wszystko się uda, tak jak ma się udać. Bilans energetyczny tego strasu jest zawsze ujemny, co oznacza, że nawet najdoskonalsze wydarzenie nie jest w stanie go zrekompensować nie mówiąc już o kosztach zdrowotnych, które przyjdzie zapłacić później, kiedy już opadnie kurz bitwy, niezależnie od tego czy z perspektywy perfekcjonisty będzie ona wygrana czy przegrana. 

Czy istnieje zatem jakiś sposób na to, by poradzić sobie z takimi perfekcjonistycznymi strategiami? Tak, to optymalizacja, czyli takie zarządzanie energią by przywrócić właściwe proporcje ryzyka i nagrody w podejmowaniu dowolnych zamierzeń. Problem w tym, że kosztem jest tutaj foch perfekcjonisty, który trzeba jakoś przetrwać, bo to i tak dla niego lepsze niż dręczenie się niepokojem przez kolejne tygodnie do wspomnianej godziny zero. Bo, jak mówi Stefan, jeśli mamy siebie to nie musimy niczego specjalnego organizować żeby było nam ze sobą fajnie. Fajnie może być od zaraz. Tu i teraz. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/understanding-the-anxious-mind/202303/are-you-a-life-optimizer-what-to-do-about-perfectionism

#297 Samarytanin ofiarą

Kiedy dobry Samarytanin zamienia się w ofiarę?

Na początek krótkie zastrzeżenie: wspieranie i niesienie pomocy innym, szczególnie wówczas kiedy znajdują się w potrzebie to jedna z najchlubniejszych rzeczy świadcząca o naszym człowieczeństwie. Akty pomocy są szczytowymi elementami duchowej ścieżki we wszystkich systemach mistycznych niezależnie od ich kolorytu, swojskości czy egzotyki. Dzisiejszy materiał nie ma na celu powstrzymania kogokolwiek od tego by takiej pomocy udzielał, a jedynie, by czynił to z odrobinę większą uważnością. By zilustrować ten mały kruczek posłużmy się kilkoma przykładami. Oto Paweł zatrzymuje swój samochód na stacji benzynowej i kiedy już ma się brać za tankowanie widzi, jak kilkanaście metrów dalej pewna kobieta, która kupiła sobie kawę oraz czekoladowy baton stara się go pochłonąć w biegu, bo ewidentnie bardzo się jej śpieszy. Niestety potyka się o krawężnik, oblewa gorącą kawą i na domiar złego tak nieszczęśliwie próbuje przełknąć spory kawałek batona, że zaczyna się krztusić. Upada tuż przy swoim samochodzie i nie potrafi zaczerpnąć powietrza. Paweł bez zastanowienia rzuca się na ratunek, podnosi kobietę z ziemi po czym sprawnym ruchem obejmuje ją w pół próbując za pomocą uścisku spowodować wyplucie batona i odkrztuszenie. Po kilku próbach ta sztuka się udaje. Można odetchnąć z ulgą, bo kobieta może już oddychać a kolor jej twarzy wskazuje, że naprawdę przez chwilę było groźnie. Paweł wraca więc do swojego samochodu i odkrywa, że kiedy udzielał pomocy, z tylnego siedzenia zniknął laptop. Zdarzenie numer dwa. Oto Cynthia, która według relacji policji zatrzymała swój samochód na drodze 94 w Minnesocie i pobiegła ratować wyczołgującego się z auta kierowcę, którego samochód dachował na jezdni. Kiedy Cynthia przyklęka nad nim by sprawdzić jak może mu pomóc ten przykłada jej do głowy broń, po czym porywa ją jej własnym samochodem. Porywacza udaje się zatrzymać dopiero po wielokilometrowym pościgu i rozbiciu kolejnego samochodu – tym razem tego, którego właścicielem jest Cynthia i z którego niestety prawie nic nie zostaje. Na szczęście bohaterka tej historii wychodzi z kraksy tylko z drobnymi obrażeniami. W trzeciej historii wracamy nad Wisłę gdzie tym razem Bożena przygarnia do swojego mieszkania pewną dalszą i dawną znajomą, jeszcze z czasów podstawówki, z dwójką małych dzieci, która nie ma ani środków do życia, ani też się gdzie podziać. „Zostaniecie tu tak długo jak będzie trzeba – mówi Bożena do swojej nowej lokatorki – aż w końcu znajdziemy ci jakieś zajęcie i powoli staniesz zna nogi”. Następnego dnia, kiedy Bożena wraca z pracy z zakupami dla całej gromadki odkrywa, że mieszkanie zostało splądrowane i skradzione zostały nie tylko najcenniejsze drobiazgi, ale pod jej nieobecność wyniesiono nawet telewizor. Profesor Dale Harley, psycholog z Uniwersytetu West Wirginia w swoich badawczych pracach dowodzi, że dobrzy Samarytanie są narażeni na doświadczenia bycia ofiarą dokładnie w takim samym stopniu, jak osoby, którym udzielają pomocy. Twierdzi, że historie dobrych Samarytan dzielą się na dwa rodzaje – w pierwszym opowieść dotyczy tego, jak udzielający pomocy jej udzielał, a w drugim tego, jak sam stał się ofiarą. Czy zatem dokładnie połowa udzielających pomocy sama staje się ofiarami. Tego nie jesteśmy w stanie ani dociec ani sprawdzić. Natomiast jesteśmy w stanie – i to ze sporym prawdopodobieństwem – odkryć przyczyny takiego stanu rzeczy. A leżą one w kilku efektach, którym podlegamy. Profesor Harley wskazuje tutaj na co najmniej dwa kluczowe. Za pierwszym stoi teoria pobudzenia, w której to stan aktualnego pobudzenia motywuje nas do określonych działań i która zakłada, że to emocje są odpowiedzialne za chęć udzielania pomocy innym i to również w sytuacjach wysokiego ryzyka. To dlatego, kiedy komuś dzieje się krzywda, a my jesteśmy jej świadkami nasz system emocjonalny zaczyna reagować działaniem na podwyższonym energetycznie poziomie. Oczywiście dana sytuacja musi spełniać jeszcze wiele określonych warunków, ale upraszczając ten schemat możemy powiedzieć, że po pierwsze to emocje popychają nas do bycia dobrym Samarytaninem, ale też te same emocje przesłaniają nam jasność widzenia i ocenę sytuacji. Potwierdzenie tych założeń znajdziemy w wielu czasem również zaskakujących obszarach naszej aktywności. Ostatnio trafiłem na fragment telewizyjnego serialu Złodzieje, w którym – jak reklamuje ten serial stacja – były policjant i nawrócony złodziej pokazują sytuację, w których sami się prosimy o to, by stać się ofiarą złodziei. We wspomnianym fragmencie dwaj panowie siedzą w samochodzie i obserwują klientów stacji benzynowej starając się przewidzieć, która z podjeżdżających do tankowania osób była by najlepszym kąskiem dla czyhających złodziei. Czy wybierali tych, którzy wysiadali z najdroższych modeli samochodów? Otóż nie – kierowali się zupełnie innym kryterium. Wybierali kandydatów do kradzieży na postawie ich stanu emocjonalnego. Np zaabsorbowania jakimiś czynnościami, pośpiechu, czy wręcz widocznych emocji. Zanim połączymy te dwa klocki naszej układanki, dodajmy do niej trzeci. W 2015 roku na łamach magazynu Psychologii Eksperymentalnej pojawiły się wyniki badań naukowców z Uniwersytetów Stanforda oraz Michigan, z których wniosek wyraźnie wskazywał, że kiedy udzielamy pomocy w sytuacjach zagrożenia doświadczamy jednocześnie silnego wartościowania, którym się kierujemy. W tym wartościowaniu obszary materialne, takie jak ochrona własności ustępują miejsca dużo silniejszym wartościom, które przypisujemy do ratowania życia, bezpieczeństwa czy zdrowia. Autorzy badań utrzymują, że wykazujemy w takich sytuacjach tendencję do zawężonego widzenia, tak jakbyśmy systemowo wyostrzali konkretne obszary i rozmydlali, czy też pomijali inne. I to wydaje się również potwierdzone przez nasze życiowe doświadczenia. Kiedy biegniemy na pomoc komuś, kto dajmy na to nagle się przewraca i krztusi, to ostatnią rzeczą którą się w tym momencie przejmujemy jest to co się dzieje z torebką czy torbą tej osoby, czy też to czy zanim ruszyliśmy na pomoc odpowiednio zabezpieczyliśmy swoje własne mienie. Teraz spójrzmy na wszystkie elementy układanki i podsumujmy to, do jakich wniosków nas prowadzą. Otóż kiedy zmotywowani jakimś rodzajem silnego emocjonalnego pobudzenia rzucamy się komuś na pomoc, jednocześnie sami stajemy się łatwym celem. Nasze myślenie w pomocowym działaniu jest bowiem często fragmentaryczne i nie obejmuje całości zdarzeń, w tym racjonalnej i chłodnej oceny naszej własnej sytuacji i zagrożeń, które pomijamy lub nie doceniamy i które mogą dotyczyć tych obszarów, które uznajemy w danym momencie za mniej istotne, jak na przykład nasze własne bezpieczeństwo czy własność. To właśnie dlatego – zdaniem profesora Harleya – tak wielu dobrych Samarytan zamienia się w ofiary. I tutaj niestety pojawia się efekt wysokich kosztów ubocznych, których głównymi składnikami nie są żal, wstyd, czy złość na całą sytuację. Ale przede wszystkim to, że wiele osób parzy się na udzieleniu pomocy i stają się jednorazowymi dobrymi Samarytanami. Udzielili pomocy raz, w dobrej wierze, jednocześnie odsłaniając swoje słabe punkty, po czym ktoś to wykorzystał i zamienił ich w ofiary, w efekcie czego przy kolejnych tego typu sytuacjach już nie udzielają nikomu wsparcia mimo, iż mogli by to zrobić. I to najgorszy scenariusz jaki sobie sami fundujemy – z ludzi skorych do wspierania innych stajemy się na taką potrzebę obojętni i przestajemy reagować, pomagać czy wspierać. Paweł, Cynthia i Bożena z naszych przykładów w kolejnych podobnych sytuacjach najprawdopodobniej zachowają się zupełnie inaczej niż do tej pory. Paweł nie pobiegnie na pomoc krztuszącej się osobie, Cynthia nie zatrzyma samochodu widząc wypadek, a Bożena nie udzieli już nikomu schronienia. Tym sposobem świat stracił trzech dobrych Samarytan, a przecież każde z nich jest na wagę złota. 

Co zatem zrobić z tym fantem? Jak pomagać by samemu nie stać się ofiarą? Oczywiście nie możemy przewidzieć wszystkich sytuacji i wszystkich scenariuszy zdarzeń. Nie możemy też całkowicie wyzbyć się ufności w to, że po świecie chodzą również dobrzy ludzie. Jednak to co możemy zrobić, to mieć cały czas świadomość, że emocje są bardzo złym doradcą w udzielaniu komuś pomocy i pamiętać, że nie bez powodu w instrukcji zachowania w czasie lotniczych problemów maskę tlenową zakłada się najpierw sobie. Jednorazowy zryw pomocowy może być niezwykle szlachetnym aktem, jednak największą przegraną Samarytanina jest stanie się Samarytaninem jednorazowym. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/machiavellians-gulling-the-rubes/202304/why-good-samaritans-are-prone-to-becoming-victims

#298 Narcyz w samochodzie

Uwięzieni w samochodzie, czyli forma narcystycznego znęcania się

Zacznijmy od przykładu. Twój znajomy oferuje ci podwiezienie samochodem do pracy. Jest wczesny poranek w centrum dużego miasta. Tak samo duży ruch, jak i duża nerwowość kierowców, bo przecież wszyscy się śpieszą a budowniczowie naszych miast w najśmielszych snach nie przewidzieli, że będziemy mieli aż tyle samochodów. Przeciskacie się więc przez kilka zakorkowanych miejsc, a sama jazda składa się z epizodów stania oraz epizodów samej jazdy, w której kierowcy nadmierną szybkością starają się nadrobić utracony czas. Twój znajomy jest czarującym towarzyszem podróży, więc by pokonać niepokój o spóźnienie do pracy ucinacie sobie miłą pogawędkę o empatii. Nagle, po minięciu kolejnego zakorkowanego miejsca i wydostaniu się na trochę swobodniejszy odcinek drogi tuż przed was bezceremonialnie wtranżala się inny samochód prawie ocierając się o zderzak. Hamujecie więc z piskiem opon i o mały włos kolejny samochód, tym razem jadący za wami nie przywala wam w tył. W tylnym lusterku widzicie jak kierowca samochodu za wami wściekły coś wykrzykuje, a ten przed wami zaczyna się już szybko oddalać. „O ty gnoju” – twój znajomy rzuca w stronę uciekiniera i rusza za nim w pościg. Zaczyna się zabawa: „ja ci jeszcze pokażę” znana też pod takimi nazwami jak „ja tego tak nie zostawię”, czy „zapłacisz mi za to fajfusie”. Ze zdumieniem obserwujesz, że twój znajomy z miłego rozmówcy zamienił się z żądną krwi bestię, niczym dr Jeckyl w pana Hyde’a. Usiłując dogonić kierowcę, przez którego czuje się upokorzony zaczyna łamać większość przepisów, a swoją Multiple, która przecież jak wiemy z Top Gear wygląda jakby była na coś chora, zaczyna traktować jak kaszlący bolid formuły pierwszej. Zaczyna się drogowy cyrk, a ty wbrew swojej woli znajdujesz się w samym środku tego szaleństwa. Zaczyna cię boleć brzuch, skacze ci ciśnienie a nerw błędny zdaje się odmawiać posłuszeństwa. A na domiar złego twój znajomy, czyli obecnie pan Hyde kompletnie nie reaguje na twoje prośby by odpuścił i zwolnił szybkość. Przykład numer dwa: tym razem siedzisz na miejscu pasażera w samochodzie prowadzonym przez bliskiego ci członka rodziny: to może być mąż, ojciec, wujek, dorosły syn. Zostańmy przy płci męskiej, bo chociaż w psychologicznym efekcie ma ona tutaj mniejsze znaczenie jakoś dziwnym trafem mężczyznom ten mechanizm przydarza się częściej. Wróćmy do samochodu. Jedziecie z punktu A do B, a odległość między nimi wskazuje, że spędzicie w tym samochodzie razem co najmniej dwie godziny. Rozpoczyna się rozmowa i niestety już po chwili schodzi na jakiś mocno drażliwy temat, w którym ty i kierowca samochodu macie skrajne odmienne zdanie. Zrazu powoli, ale z czasem coraz bardziej żwawo zaczyna się awantura. W końcu dosadna wymiana zdań coraz częściej przypomina pyskówkę, w której głośność wypowiedzi ma na celu podkreślić istotność argumentacji. W końcu masz tego dosyć na tyle, że mówisz: „zatrzymaj samochód, ja wysiadam” na co kierowca żywiołowo reaguje przyśpieszając i jadąc przed siebie właściwie na oślep. Widać, że puściły mu emocje, nad którymi nie panuje. Zaczyna krzyczeć, że to on decyduje, kiedy ktoś będzie wsiadał czy wysiadał z jego samochodu i nieustannie dociska pedał gazu przewracając stojące na drodze plastikowe słupki i stojący obok kosz na śmieci. Tutaj przerwijmy te scenę, bo przecież jak tak dalej pójdzie skończy się czołowym spotkaniem z przydrożnym drzewem. 

Dr Elinor Greenberg, autorka książki „Adaptacje borderline, narcystyczne i schizoidalne: pogoń za miłością, podziwem i bezpieczeństwem” łączy powyższe zjawiska w jeden model zachowań, który nazywa „samochodową dramą”, w której nieradzący sobie z emocjami kierowca samochodu zaczyna go używać jak broń, którą zamierza wywalczyć sobie przywrócenie godności po odczuwanym upokorzeniu, przegranej rywalizacji, czy domniemanej krzywdzie której doświadczył. I to niezależnie od tego, czy z jego perspektywy powodem pojawienia się u niego destrukcyjnych emocji jest jego pasażer, czy też inny użytkownik drogi. W „samochodowej dramie” kierowca jest w stanie zaryzykować bezpieczeństwo nie tylko swoje, ale też swoich pasażerów, bo w efekcie swojego rozwścieczenia przestaje myśleć jasno i racjonalnie. Chęć odzyskania utraconej kontroli nad sytuacją, czy chęć postawienia na swoim wydaje się koncentrować jego uwagę na wąskim tunelu widzenia rzeczywistości, w którym jego cel nie tylko staje się nadrzędny, ale też odbiera mu możliwość widzenia czegokolwiek innego. Co więcej w tej irracjonalnej chwili emocjonalnego przejęcia władzy nad kierowcą, wykorzysta on wszystko to czym dysponuje w danej chwili by dopiąć swego, a ponieważ jedyne czym dysponuje to trzymana w rękach kierownica  łącząca go z konstrukcją samochodu, sam samochód staje się dla niego narzędziem, za pomocą którego może odzyskać władzę. To w efekcie tego właśnie mechanizmu, wg dr Greenberg w takich sytuacjach tak często słyszymy „nie mów mi co mam robić”, „nie wtrącaj się” albo „zamknij się bo cię wysadzę”. W sytuacjach samochodowej dramy metalowa klatka samochodu zamienia się  psychiczną klatkę, w której zostajemy uwięzieni i pozbawieni możliwości decydowania o własnym losie i zdani wyłącznie na działania wściekłego kierowcy. Pozostaje więc jedynie się modlić, by emocje kierowcy odpuściły, zanim ten spowoduje wypadek, w którym może się nam stać krzywda. Bo niebezpieczne narzędzie, jakim jest w tym wypadku samochód aktualnie spoczywa w rękach szaleńca. Jednak z punktu widzenia kierowcy jego zachowanie nie jest szalone i zawsze jest gotów wytłumaczyć je jednym z następujących powodów i to nawet kiedy już emocje opadną i wydaje się że jego racjonalny ogląd rzeczywistości powrócił i pan Hyde na powrót stał się Dr Jeckylem. Wśród padających wówczas powodów wcześniejszego zachowania pojawia się sześć następujących. Wściekłość, która ma tłumaczyć to, że chwilowo kierowcy nie obchodziło to czy na jego działaniu ktoś ucierpi – to tłumaczenie w stylu: „byłem tak zły na tę sytuację, że straciłem panowanie nad sobą”. Kolejny to obrona dominacji, czyli przekonanie, że pozostawienie tego co się stało bez reakcji spowoduje poczucie utraty przewagi, czyli wzór „nie pozwolę by ktoś mnie traktował w ten sposób”. Na kolejnym miejscu plasuje się kontrola, a dokładniej mówiąc schemat jej odzyskania po domniemanej utracie, czyli model „muszę kontynuować to co robię, dopóki przeciwnik się nie podda, bo w przeciwnym razie wyjdę na słabego”. Następne w kolejce jest zwycięstwo, czyli koncept wyjęty z przekonania, że świat dzieli się jedynie na zwycięzców i przegranych, generujące schemat myślenia „jeśli się poddam, to przegram i z nieba zwyciezców zostanę strącony do piekła przegrywów”. Kolejny to zaprzeczenie, w którym kierowca przekonuje nas, że to wcale nie było tak niebezpieczne jak myśleliśmy, a w ogóle to przecież żartował i nie mówił poważnie, kiedy kazał nam wypieprzać z jego samochodu. Ostatnim jest przerzucenie winy na zewnątrz z jednoczesnym zdjęciem jej z własnych barków. Tutaj pojawia się komunikat w stylu: „to jego wina, że musiałem się do tego posunąć” albo „to ty mnie sprowokowałeś, widzisz do czego doprowadziłeś”. Te sześć wyróżników reakcji i post reakcji naszego samochodowego ciemiężyciela jest o tyle istotne, że to właśnie dzięki nim możemy prześledzić konstrukt jaki dana osoba buduje w głowie i w którym odsłania swoje relacje ze światem i sobą samym. I tutaj niestety nie chce wyjść inaczej: wszystkie powyższe przykłady wskazują na występowanie cech klasyfikowanych jako narcystyczne zaburzenie osobowości. Dr Greenberg klasyfikuje tą diagnozę na podstawie występujących razem lub osobno czterech podstawowych deficytów charakteryzujących narcyzów, czyli zaburzenia postrzegania obiektów w pełnym spektrum i dzielenia ich na podstawie wyłącznie wartości skrajnych, takich jak dobry, zły, przyjaciel, wróg, mądry, głupi. W tym obszarze narcyzi często w definicji sytuacji, w której się znajdują pomijają środkowe pole spektrum, czyli wszystkie odcienie szarości pomiędzy czarnym i białym. Drugi deficyt dotyczy zdolności utrzymania uczuć wobec bliskiej osoby pomimo uczucia zranienia, rozczarowania, złości czy frustracji. Innymi słowy to cecha, która powoduje, że zraniony w swoim przekonaniu narcyz zdaje się zapominać co go łączy z bliską mu osobą, i potrafi ją zranić bez najmniejszych skrupułów. Trzeci deficyt powoduje, że wobec braku empatii emocjonalnej system narcyza musi posłużyć się empatią poznawczą, która nie jest dostępna w chwilach silnego wzburzenia. Ostatni zaś dotyczy poczucia własnej wartości, które u narcyzów zazwyczaj jest na tyle słabe że musi być wspomagane przez zewnętrzne wartościowanie, co jest jedynym regulatorem samooceny. 

Co zatem wynika z powyższych zestawień zachowań oraz ich źródeł? Otóż kiedy jesteśmy świadkami samochodowej dramy, to możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że jej animator jest narcyzem, bo to właśnie te cechy skrywają się za tego typu zachowaniami. A urażony narcyz za kierownicą samochodu, który traktuje jako przedłużenie swojej władzy, dominacji czy sprawowania kontroli może być szczególnie niebezpieczny. Nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla swoich pasażerów oraz innych uczestników ruchu niezależnie od tego czy też są narcyzami czy też nie. Ale nie koniec na tym – diagnoza narcyza za kierownicą odsłania jedynie wierzchołek góry lodowej, bo jeśli ktoś ucieka się do takich zachowań za kółkiem, to możemy się również spodziewać, że jego destrukcyjnych dla otoczenia narcystycznych zapędów możemy być pewni również w pozostałych sferach życia. W relacjach rodzinnych, zawodowych, przyjacielskich, czy romantycznych. W żadnych nie będzie z nim lekko. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/understanding-narcissism/202210/have-you-been-the-victim-narcissistic-car-drama

#299 Niesitniejące wzorce

Nieistniejące wzorce, niszczące nasze relacje

Zacznijmy od przykładu: oto spotyka się kilkoro znajomych rozpoczynających nasiadówę od odpowiedzi na pytanie co u ciebie słychać. Najpierw zabiera głos Aneta: „Mój chłopak wczoraj tak się dziwnie zamyślił w pewnym momencie i myślę, że jednak długo razem nie pociągniemy”. „A wczoraj był 27 maja – dodaje Beata – co razem z rokiem daje trzydzieści dziewięć – a to liczba sugerująca duże zmiany w życiu”. „Ja wczoraj niechcący stłukłem lusterko – odpowiada Czesiek a i te skrawki na podłodze ułożyły się w twarz”. „To zależy jaka twarz – wtrąca się Danka – bo jak, patrząca bykiem, to może być za dużo energii ognia, musisz więcej pić i więcej jeść słodkiego”. „No właśnie – do rozmowy włącza się Edek – zauważyliście jak te ciastka na talerzu zostały dziwnie ułożone? Jak by był pewien wzór. Jak moja była układała tak ciastka to zawsze się potem kłóciliśmy”. Czy właśnie wysłuchaliśmy relacji z próby czytanej do teatralnego spektaklu „Wszyscy mamy nierówno pod sufitem i palimy zioło”. Otóż nie! Wszystkie powyższe przykłady – mimo iż przytaczane w nich wypowiedzi osób od A do E wydają się dotyczyć czegoś zupełnie innego – odsłaniają wzorcowość, czyli problem, który może w naszym życiu zebrać naprawdę niebezpieczne żniwo i dość poważnie zniweczyć nasze dotychczasowe relacje oraz to w jaki sposób usiłujemy budować nowe. Wzorcowość, jak sama nazwa wskazuje, to schemat poznawczy, w którym nasz mózg skanując bodźce, na podstawie których ocenia rzeczywistość poszukuje w nich powtarzających się schematów, których sam fakt powtarzania nadaje im nowe, konkretne znaczenia. To rodzaj organizowania postrzeganej rzeczywistości w określone ramy czy modele poznawcze, dzięki którym skracamy oraz ułatwiamy sobie proces rozumienia znaczenia informacji i powodujemy, że ich interpretacja staje się łatwiejszym zadaniem. I to jest nasza naturalna cecha przypominająca układanie książek w bibliotece, w taki sposób by można je było później znaleźć, ale również tak, by były ułożone tematycznie. Dzięki temu nasza wewnętrzna biblioteka staje się łatwiejsza do ogarnięcia, a jej sposób uporządkowania pozbawia ją chaosu, z którym wiąże się rodzaj poznawczego niepokoju. W nieuporządkowanej bibliotece czulibyśmy się jak w obcym kraju, obcym mieście, w nieznanym otoczeniu, w którym czujemy presję wykonania jakiejś czynności, ale nie wiemy w którą stronę się udać, więc z niepokojem usiłujemy uporządkować to co wiemy o zastanej rzeczywistości, ale żaden z jej elementów nie pasuje do kolejnego. Wzorcowość więc pozbawia nas takiego właśnie rodzaju niepokoju powodując, że postrzegana rzeczywistość jest łatwiejsza w obsłudze. Jednak nasza naturalna tendencja do poszukiwania wzorców ma też swoje wady – może prowadzić do błędów poznawczych, w których interpretujemy rzeczywistość i owszem zgodnie z wzorcami, ale wbrew temu czym rzeczywiście jest lub też takich, w których układamy we wspólne klastry przypadkowe podobieństwa, zdarzenia czy symbole tworząc na ich podstawie nieprawdziwe interpretacje. Co więcej, kiedy poddamy się bezrefleksyjnej wzorcowości a natkniemy się na informacje, które nam nie pasują do zbudowanego wcześniej wzorca, będziemy odczuwali rodzaj dyskomfortowego napięcia, którego system będzie chciał się pozbyć. W tym celu nasz mózg zacznie dopasowywać informacje do wcześniejszego wzorca, ignorując to że same w sobie temu wzorcowi przeczą. Wtedy wciskamy na biblioteczną półkę książkę z zupełnie innego obszaru niż pozostałe, ale by uzasadnić nasze działanie wskazujemy, że na jej okładce znajduje się plama po kubku z kawą, której kształt odpowiada grafice na jednej z pozostałych książek. Ale asymilacja informacji by pasowały do wzorca to nie jedyne przekłamanie procesu wzorcowości. Kolejnym zaczyna być widzenie elementów potwierdzających wzorzec, które tak naprawdę nie istnieją lub nie są obecne w postrzeganej rzeczywistości. A wtedy już robi się grubo, bo jeśli na to pozwolimy umysł będzie coraz bardziej pogrążał się w tym schemacie poznawczym a przykłady wzorcowości będą coraz bardziej absurdalne,. Oczywiście dla zewnętrznego obserwatora, bo dla nas wciąż wszystko do siebie będzie idealnie pasowało. Dr psychologii, Jessica Koehler z Uniwersytetu Maryland podaje listę najczęściej pojawiającej się wzorcowości. Znajduje się pośród nich oczywiście apofenia, czyli szukanie związków tam gdzie ich nie ma ze swoją najbardziej znaną przedstawicielką, czyli pareidolią – skłonnością do odnajdywania w obserwowanych kształtach układu twarzy. Schemat wzorcowości zawiera również tzw backmasking, czyli słyszenie ukrytych wiadomości w muzyce, które najprawdopodobniej zaczęło się od poszukiwania spiskowych wyjaśnień przyczyn domniemanego zniknięcia Paula McCarneya, kiedy to fani zarzekali się że w puszczonej od tyłu jednej z piosenek Białego Albumu Beatlesów słychać słowa „Paul nie żyje”. Przy czym w większości przypadków backmaskingu odwrotne odtwarzanie daje zestaw dziwnych dźwięków, które mózg interpretuje właśnie w modelu wzorcowości dodając to czego nie ma do tego co jest, by finalnie usłyszeć to co się chce, co oczywiście zostało sprytnie wykorzystane marketingowo przez wiele zespołów heavy matalowych, które celowo zaczęły nagrywać takie przekazy by podkręcić sprzedaż swoich płyt. Na tym jednak nie wyczerpuje się wzorcowość. – Dr Koehler wymienia tu jeszcze wiarę w przesądy, astrologię, numerologię, korelację iluzoryczną czy widzenie wzorców w losowości. Wszystkie te odmiany wzorcowości z jednej strony oparte są na tym samym mechanizmie poznawczym, ale z drugiej strony wprowadzają i z biegiem czasu wzmacniają wzorcowość jako styl postrzegania rzeczywistości niezależnie od kontekstu sytuacyjnego, czy warunków środowiskowych. A to oznacza, że wprawiony w perspektywie wzorcowości umysł w jednym obszarze będzie jej prędzej czy poźniej poszukiwał w innym. Na przykład wszędzie tam, gdzie pojawi się zbyt mało informacji by należycie zinterpretować określoną sytuacją. Pamiętacie serię memów z siedzącymi na kanapie panem i panią, w których to memach mocno zamyślony pan budzi niepokój u swojej partnerki? Jej próba wyjaśnienia jego zamyślenia jest zazwyczaj ilustrowana chmurką reprezentującą jej myśli: „Jest nieobecny i zamyślony więc na pewno ma romans i nie chce już ze mną być”. Tymczasem chmurka reprezentująca myśli pana wygląda następująco: „Jak ja do cholery naprawię zerwany gwint w głowicy silnika mojego motocykla?” Tu od razu zastrzegam by ustrzec się podpowiedzi: w moim motocyklu naprawiłem specjalistycznymi sprężynkami. Jednak wróćmy do wzorcowości, w której powyższy mem wprawdzie banalnie, ale dosyć dobrze ilustruje jak schematy wzorców przenoszone są na nasze relacje, w których jakiś rodzaj nierozpoznanych, czy niepokojących zachowań zaczynamy interpretować zgodnie z tym mechanizmem. A pamiętajmy, że jednym z jego elementów jest dopasowywanie znaczenia w taki sposób, by pasowało do wzorca oraz tworzenie nieistniejących przesłanek, by potwierdzały przyjęty wcześniej wzorzec. Czy to może być krzywdzące i destrukcyjne? I owszem, ale co najważniejsze może prowadzić do wielu relacyjnych konfliktów, których w łatwy sposób można by uniknąć, gdybyśmy byli świadomi jak do wielu naszych ocen i osądów zachowania i motywacji innych ludzi wkradła się wyćwiczona w innych obszarach wzorcowość. A dzieje się tak szczególnie w tych sytuacjach, w których dana osoba uznaje że jej kontrola nad sytuacją zaczęła się zmniejszać. I ten ostatni mechanizm potwierdzają badania wykonane przez naukowców z Uniwersytetu Teksańskiego Jennifer Whitson oraz Adama Galińskiego w 2008 roku. W sześciu kolejnych eksperymentach badawczych ustalono, że przeświadczenie o utracie kontroli zwiększa iluzoryczne postrzeganie wzorców, dzięki czemu badani tworzyli w swoich głowach spójne zależności między zestawem losowych i niepowiązanych bodźców. Co więcej badanie to potwierdziło, że mimo istnienia wielu rożnych form percepcji wzorców wszystkie one mają wspólny fundament. A to oznacza, że wszystkie osoby posługujące się wzorcami, których przykłady podałem na początku – mimo iż każda z nich od osoby A począwszy a na osobie E skończywszy posługuje się percepcją wzorcową w innym obszarze, z czasem zacznie jej poszukiwać również w swoich relacjach. Nie tylko romantycznych, ale też zawodowych, rodzinnych i wszystkich pozostałych, co samo w sobie znacznie te relacje utrudni a w skrajnych przypadkach może doprowadzić do ich zerwania. 

Jak zatem sobie poradzić z wzorcowością i odebrać jej moc wpływania na budowanie zdrowych i efektywnych relacji? Oczywiście jak zawsze należy zacząć od uświadomienia sobie tego, w jakim stopniu, w jakich obszarach i jak bardzo się tym mechanizmem posługujemy. Następny krok podpowiada dr Koehler. Kiedy już więc uświadomimy sobie jakimi schematami widzenia rzeczywistości się posługujemy i zdobędziemy odpowiedni poziom refleksji poznawczej, pora na wyćwiczenie się w poszukiwaniu alternatywnych perspektyw widzenia zdarzeń i zachowań oraz alternatywnych ich wyjaśnień. I nie chodzi tu oto by jedno wzorcowe wyjaśnienie zastąpić innym, które z czasem może się okazać kolejną odsłoną następnego wzorca. Chodzi o to, by wykształcić w sobie takie postrzeganie rzeczywistości które z góry zakłada, że dana sytuacja może mieć kilka wyjaśnień a nie tylko jedno, nawet jeśli nie mamy do nich wszystkich dostępu czy wystarczającej wiedzy, by każde z nich sprecyzować. Już samo to założenie i oczywiście wykształcenie w sobie umiejętności utrzymywania jego stałej obecności pozwala znacznie obniżyć tendencje do wzorcowości i z nieco większego dystansu spojrzeć nie tylko na nasze relacje, ale też na całe nasze życie. Bo nie idzie tu o to, że ukryte korelacje nie istnieją, ale o to, by wiara w ich istnienie nie przejmowała kontroli nad całym naszym życiem. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/beyond-school-walls/202304/are-you-seeing-patterns-that-dont-exist

https://psycnet.apa.org/record/2008-15124-002

#300 Pytania

Pani Ewelina

1. Czy socjologia to dobry zawód na przyszłość dziecka i czym tak w ogóle zajmuje się socjolog i gdzie może szukać pracy?

Pan Darek

2. Dlaczego w Polsce tak mało się wie i mówi o psychologii transpersonalnej?

Pani Iwona

3. Publikuje pan regularnie dwa filmy w tygodniu. Ile zajmuje Panu praca nad tym?

4. Z jakich dotacji i środków utrzymuje się państwa fundacja i czy można jakoś ją wesprzeć niefinansowo, bo chciałabym jakoś pomóc ale nie stać mnie na darowizny

Pan Tomasz

5. Czy imię psa Satia pochodzi ze starożytnego języka od sati uważność? Jeśli tak, czy wiąże się z tym jakąś anegdota?

Nie, Satya pisane z „y” w sanskrycie oznacza prawdę, esencję. W filozofii jogi satya jest jedną z pięciu cnót – yam i oznacza cnotliwą powściągliwość przed fałszem i zniekształceniem rzeczywistości w ekspresji i działaniach. Jest też imieniem bez konotacji płciowej, czyli nadającym się zarówno dla dziewczynek, jak i chłopców, którego nadanie oznacza „pamiętaj, by zawsze być wiernym sobie i podążać ścieżką prawdy”. Nie ma anegdoty może poza memem Lhasa Apso stay

6. Zdarzają się Panu śmieszne/ciekawe przygody związane z rozpoznawalnością np zdanie w hotelowej windzie „jestem Pana idolem”? Tak, Rudi Schubert w Hotelu w Olsztynie. Ważyłem wtedy 140 kg

7. Ile waży zatankowany, zapakowany GS z JG na pokładzie i ile km w takiej konfiguracji pokona na jednym baku?

228 kg plus 33 kg paliwa plus 95 kg JG plus zazwyczaj ok 20 kg bagażu = 379 kg. Na jednym baku ok 500 – 600 km zależy od fantazji jazdy:-) Mój rekord rano przed 9:00 śniadanie z żoną na tarasie w Katowicach, godz. 19:00 kąpiel w morzu w Bibione we Włoszech. 

8. Bardziej prośba niż pytanie o motocyklową anegdotę w stylu BMW GibaS

Wszystkie zawarłem z MP40. Anegdota – jak wróciłem z alpejskiej trasy na Glocknocker, gdzie kamerą GoPro na kasku nagrałem film z przejazdu serpentynami nad nad kilkusetmetrowymi urwiskami, to bardzo chciałem pokazać film żonie, żeby się pochwalić. Obejrzała kilka minut i musiałem wyłączyć film, bo żona miała lęk wysokości. Nie jadąc, ale oglądając film. 

Pan Piotr

9. Temat za który Pan mnie chyba nie lubi:  Pierścienie na palcach. Raz jeden, raz 2. Coś z Buddyzmem związane?

Węglik wolframu.

10. Często po Pana wykładzie mam problem by przekazać wiedzę komuś. Pan potrafi przekazać, powołać się na wcześniejsze wykłady. Jestem pod wrażeniem Pana wiedzy oraz pamięci. Jakieś magiczne sposoby na lepszą pamięć ;)?

Ćwiczyć

11. Z czego Pan się angielskiego uczył?

Z niczego. Lepiej czytam niż mówię. Czasem świetnie znam zapis słowa i jego znaczenie ale wypowiadam je źle

12. Niektórzy mówią, że Biblia nie uznaje medytacji, ale są też wzmianki mówiące coś innego. Kiedyś Pan pochylał się nad tym tematem ?

Kaplan, Medytacja w biblii – NK 111 Kaplan Aryeh – Meditation and the Bible-1

13. Czy myślał Pan o kilku odcinkach wprowadzających do medytacji. Klaudia Pingot przykładowo ma kilka filmików pomagających w medytacji (muzyka+jej głos mówi jak się relaksować). Na jednym z wykładów „rozprawił się” Pan z Ubuntu. Ja szczerze też jej nie oglądam już, jednak kilka lekcji o medytacji, by każdy z nas mógł się zrelaksować w tym szaleństwie dnia.

Kurs i książki Doroty

14. Jaki ma Pan motocykl?

Historia mojego GSa – film Ivan McGregor i Charlie Borman, From 14 April 2004 to 29 July 2004, Ewan McGregor, Charley Boorman, 30,396 km

Pan Andrzej

15. Gdyby kupowałby pan drugi motocykl – a wielu motocyklistów o tym marzy – to co by pan kupił?

Moto Guzzi V7 z 2013 ale muszę nazbierać kasę:-)

Pan Łukasz

16. Jak i czym pan nagrywa audiobooki? Sam przymierzam się do podcastu i jak już mam wydać pieniądze na sprzęt to wolę na taki, który mi pan poleci.

#301 Syndrom abdykacji

Syndrom abdykacji

W im trudniejszych czasach przychodzi nam żyć, im trudniej jest się w nich odnaleźć i im trudniej jest uzyskać ekonomiczną samodzielność tym jako społeczeństwo jesteśmy łatwiej sterowalni. I dotyczy to każdej skali – tej w której sterowalność może objąć olbrzymie grupy społeczne, jak i tej, w której jeden człowiek, idea czy grupa ludzi mogą przejąć kontrolę nad sposobem myślenia innego człowieka. Zabrzmiało złowieszczo Orwelowsko? Niestety ten trend jest jak najbardziej badawczo zauważalny i obecnie dyskutowany, przy czym wielu specjalistów bezradnie rozkłada ręce niespecjalnie znajdując sposób na to by go powstrzymać. W czym zaś leży problem? Oto wyobraźmy sobie jakąś zupełnie obcą i nieznaną planetę odległą od nas o stulecia świetlne. Widzimy tam rozpoczynającego swoją polityczną karierę delikwenta, który stara się zdobyć zwolenników za pomocą idei antyelitarnych, czyli kogoś kto za trudną sytuację, której doświadczają ludzie obwinia stojące u władzy elity, ich sposób rządzenia, podejmowane decyzje, które z jednej strony utrudniają życie zwykłym ludziom, a z drugiej strony ułatwiają życie elitom. A zatem przedmiotem kampanii bohatera tej historii jest sprzeciw wobec takiego trochę odwrotnego robinhoodyzmu, w którym nakładane podatki czynią biednych jeszcze biedniejszymi i następnie pod postacią najprzeróżniejszych synekur wracają do bogatych, bogacąc ich jeszcze bardziej. Szczytna idea sprzeciwu wobec takiej sytuacji pociąga więc za sobą tłum rozczarowanych rzeczywistością, który z miesiąca na miesiąc staje się coraz większy. Im zaś więcej wyznawców tym więcej przychodów, bo zasłuchani w płomienne wystąpienia naszego lidera zwolennicy składają datki na jego działalność. Zwolenników zaś i datków z każdym dniem przybywa, co powoduje, że nasz antyelitarny lider na wiece dojeżdża coraz to lepszym autem, ma coraz ładniejsze garnitury i coraz ładniej wypielęgnowane paznokcie. Już na tym etapie znacznie odstaje od swoich wyznawców, bo zaczyna mieć to czego oni nie mają, czyli pieniądze. W końcu lider zdobywa wystarczające poparcie by znaleźć się wśród ludzi u steru władzy, czyli dokładnie pośród tych, których w swoich wystąpieniach piętnował, czyli mówiąc w skrócie antyelitarysta stał się członkiem elity. Teraz obserwując tę – pamiętajmy jakże odległą od ziemi obco planetarną sytuację – spodziewamy się, że tłum przejrzy na oczy i dostrzeże, że ich wybranek stał się właśnie tym, co sam negował i obarczał odpowiedzialnością za sytuację tłumu. W tej sytuacji oczywiste jest że tłum powinien wywieźć delikwenta na taczce zsyłając na plantację pieprzu, który gdzieś na tej planecie na pewno też rośnie. Tymczasem tak się nie dzieje – tłum zostaje przy swoim liderze i z zaszklonymi oczyma łyka jego kolejne przemówienia jak przysłowiowy pelikan. Im, czyli jego zwolennikom nie przestaje być źle. Jemu, czyli ich liderowi zaczyna być dobrze, a mimo to wydają się oferować mu swoje bezwarunkowe oddanie. I od tego momentu nie ma już znaczenia jak zachowa się lider i jakich farmazonów nie będzie pociskał, jego zwolennicy zawsze znajdą uzasadnienie, aby zachować obraz jego nieomylności. Co za okropna opowiastka science fiction, prawda? Uff, jak dobrze że takie rzeczy dzieją się tak daleko od nas w jakiejś odległej galaktyce. Niestety, to mechanizm dużo bardziej powszechny niż się wydaje i pojawiający się na całym świecie jak świat długi i szeroki. Za jego powstawanie odpowiedzialnych jest kilka efektów, z których najbardziej znamiennym wydaje się syndrom abdykacji. To termin, który najprawdopodobniej został po raz pierwszy użyty przez dr Steve’a Taylora, wykładowcę psychologii na Uniwersytecie Leeds Beckett w Wielkiej Brytanii i autora kilkunastu bestsellerowych książek. W tym ostatniej zatytułowanej „Disconnected” i poświęconej kultowi patokracji, czyli rządom psychopatów, która jest wg dr Taylora wciąż najpowszechniejszą formą rządów na świecie. Syndrom abdykacji to zjawisko, w którym jego uczestnicy zrzekają się odpowiedzialności za swoje życie jednocześnie oddając ją w ręce swoim liderom, co powoduje powstanie stanu świadomości podobnego do hipnozy, ale takiej, w której nie występuje potrzeba samodzielnego myślenia, ponieważ i tak lider zna wszystkie odpowiedzi. To stan, w którym wyznawcy nie potrzebują się już o nic martwić, bo są przekonani, że ich guru zapewni im wszystko czego potrzebują. W takiej konfiguracji dochodzi do swoistej wymiany potrzeb. Lider potrzebuje być czczony, a wyznawcy pragną kogoś czcić, które to potrzeby wzajemnie w tym układzie zostają uzupełnione. Taylor twierdzi, że syndrom abdykacji ma swoje źródło w nieświadomym pragnieniu powrotu do czasów wczesnego dzieciństwa i zapewnienia bezpieczeństwa przez nieomylnego i wszechmocnego rodzica, który z jednej strony chroni, a z drugiej kontroluje przejmując na siebie pełną odpowiedzialność, co jednocześnie z takiej odpowiedzialności zwalnia dziecko. W syndromie abdykacji pojawia się – cytując Taylora – abdykowany stan świadomości, w którym gloryfikowane jest wszystko co mówi lider i jednocześnie żadnej z jego idei się nie podwarza, co powoduje, że każda, nawet najmniejsza zgłoszona sprzeczność jest odbierana jako atak, co samo w sobie kasuję potrzebę używania jakichkolwiek argumentów. To tak, jakby ktoś ze stuprocentowym przekonaniem utrzymywał że zawsze świeci słońce. Kiedy wskazać takiej osobie, że przecież właśnie pada deszcz odbierze te wskazanie jako atak i od tego momentu, to czy świeci słońce czy pada deszcz przestaje mieć dla niej znaczenie, bo liczy się tylko to, że została zaatakowana i to teraz wyłącznie temu poświęcana jest jej uwaga. To dlatego, z osobami dotkniętymi syndromem abdykacji tak trudno się dogadać. Taylor nie podaje rozwiązania, a jedynie wskazuje, że najprawdopodobniej nie jest możliwe, bo związek zwolenników ze swoim liderem opiera się na patologii po obu stronach: z jednej mamy „odlepionych od prawdziwej rzeczywistości” liderów, a z drugiej strony niedojrzałych psychicznie ich zwolenników, chociaż ja tutaj zamiast takiej diagnozy wolałbym użyć terminu niższego poziomu świadomości. 

Niestety syndrom abdykacji w przestrzeni publicznej jest obecny od wielu lat i dekad, a ostatnio dodatkowo rośnie w siłę za sprawą efektu nazywanego trybalizmem cyfrowym. Na to zaś z kolei zwraca uwagę dr psychologii Jessica Koehler z Uniwersytetu Maryland wskazując, że rozwój mediów społecznościowych ułatwił i upowszechnił trybalizm (ten, który znamy ze społeczności plemiennych), w ramach którego obserwujemy silną identyfikację i lojalność wobec konkretnych osób lub grup, dzięki czemu użytkownik otrzymuje wzmocnienie swoich przekonań z jednoczesnym zamknięciem się na inne idee, perspektywy czy dowolną różnorodność. Fundamentem tutaj jest potrzeba przynależności społecznej i efekt akceptacji warunkowanej podzielaniem przekonań, co ułatwia kontakt z podobnie myślącymi ludźmi i utrudnia kontakt z myślącymi inaczej. Dodatkowym wzmocnieniem staje się tu efekt konfirmacji, czyli koncentracji uwagi jedynie na tych ideach, które potwierdzają dotychczasowe przekonania i ignorowanie tych idei, które im przeczą. Co jednak podkreśla dr Koehler – to zjawisko nie dotyczy wyłącznie świata polityki, ale również podejścia do zdrowia, odżywiania, religii, stylu życia, odmienności czy tożsamości kulturowej. We wszystkich tych obszarach trybalizm tworzy grupy wyznawców jednej konkretnej idei, czy przekonań, którzy wielbią swoich guru powierzając im odpowiedzialność za sposób swojego myślenia i jednocześnie pozostają zamknięci na cokolwiek innego. Oni również dowolnemu zdaniu przeciwnemu przylepiają etykietę ataku, co zwalnia ich z argumentowania koncentrując uwagę wyłącznie na samym ataku. W trybalizmie cyfrowym również możemy zaobserwować efekt braku potrzeby samodzielnego myślenia, bo wszelkie tropy myślowe zostają wyznaczone przez lidera, guru, czy też główną ideę, skupiającą wokół siebie jej wyznawców. I tutaj również mamy do czynienia z poziomem świadomości, który jest niski nie dlatego, że nie mógłby się rozwinąć w wyższy ale wyłącznie dlatego, że strategia guru jest tak pomyślana, by świadomość wyznawców nie była się w stanie samodzielnie rozwijać. 

Czy istnieje zatem jakieś światełko w tunelu, które mogło by nieść nadzieję, że obecny również we współczesnym trybalizmie cyfrowym syndrom abdykacji mógłby nieco odpuścić zamiast stawać się coraz to bardziej powszechnym zjawiskiem? Otóż nadzieje te są raczej wątłe i takie pozostaną, dopóki będziemy uznawali, że walka z naszymi przeciwnikami idei, przekonań czy poglądów powinna polegać na tym, by przekonać ich do naszego punktu widzenia rzeczywistości, co jednocześnie oznacza, że powinni zrezygnować ze swojego. Kiedy posługujemy się taką strategią doprowadzamy jedynie do tego, że jednego guru zastępuje inny, że jedna elita zostaje wymieniona inną, że jeden lider przegrywa z innym, a więc ustępuje miejsca zwycięzcy, co trwa jedynie do czasu kiedy nie pojawi się kolejny zwycięzca, kolejny i jeszcze kolejny. W ten sposób umacniany jest jedynie magiczny zamknięty krąg, który im szybciej się kręci tym trudniej jest z niego wyskoczyć. Być może jedyną – jak na razie nie ma bowiem innego pomysłu – możliwością jest nie tyle zastępowanie jednej idei drugą ile promowanie narracji, w której podkreśla się możliwość istnienia wielu idei jednocześnie, co nie zawsze musi oznaczać konieczność występowania konfliktu między ich wyznawcami. Samo uświadomienie sobie, że istnieją również inne opcje to już ważny krok, bo wraz z tą świadomością orientujemy się że nasza opcja nie jest jedyna. A skoro istnieją, to samo ich istnienie jeszcze nie oznacza zaatakowanie naszej.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/out-of-the-darkness/202305/the-abdicated-state-of-consciousness

https://www.psychologytoday.com/us/blog/beyond-school-walls/202304/tribalism-in-the-age-of-social-media

#302 Fałszywa autodiagnoza

Fałszywa autodiagnoza, czyli błąd Kolumba

„Uwielbiam ten film” westchnął z zachwytem Stefan, kiedy dzierżąc pilota i skacząc po kanałach przypadkowo natrafił na „Superprodukcję”. „No weź daj spokój – odpowiedziała przerażona Grażyna – nie mów, że będziemy teraz oglądać film, który widzieliśmy już z dziesięć razy i który znamy na pamięć”. „Teraz cicho – powiedział Stefan nic sobie nie robiąc z utyskiwań Grażyny – za chwilę będzie mój ulubiony fragment”. Na te słowa Grażyna obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju mijając wiszącą na ścianie gitarę i zastanawiając się, czy jej nie zdjąć ze ściany i z rozmachem rąbnąć nią Stefana w łeb, tak żeby finalnie zamieniła się w gustowną gitarową kryzę na jego szyi. I dokładnie w momencie, w którym o tym pomyślała sprzed telewizora rozległ się bojowy okrzyk Stefana, który wydawał z siebie za każdym razem kiedy w swoim ulubionym filmie oglądał ulubioną scenę. Okrzyk oczywiście brzmiał: „no właśnie, oddać im Indie!” „No nie – nie wytrzymała Grażyna i stanęła z powrotem przed Stefanem ale tym razem z gitarą uniesioną nad Stefanową głową, tak jak kat unosił topór na chwilę przed ścięciem skazańca. „Ja mam przygnębienie teraz – wydarła się Grażyna – a ty zajmujesz się jakimiś bzdetami. A jak mam przygnębienie to przecież oznacza, że coś mnie przygnębiło, czyli że życie z tobą jest przygnębiające, ćwoku. Nic mi nie masz na to do powiedzenia?” zapytała Grażyna groźnie unosząc gitarę coraz wyżej. Stefan spojrzał na nią terapeutycznie, zamrugał oczkami i cicho wyszeptał: „nie popełnij błędu Kolumba!” I już prawie gitara lądowała na głowie Stefana by stać się kryzą u jego szyi, gdy Grażyna zauważyła, że wypowiadając te słowa Stefan wskazuje na trzymaną w dłoniach książkę „Podstawy psychologii” profesora Jeffreya Nevida. 

W swojej książce Newid zamieszcza wiele intrygujących koncepcji i jednej z nich spróbujemy się dzisiaj przyjrzeć, by wyjaśnić, czy rzeczywiście przygnębienie Grażyny jest efektem otaczającej rzeczywistości. Bo być może nasze przygnębienia mają tyle wspólnego z przygnębiającą rzeczywistością, co wyprawa Krzysztofa Kolumba w celu odkrycia morskiej drogi do Indii z rzeczywistymi Indiami, czyli delikatnie mówiąc niewiele. Profesor Newid posługuje się właśnie przykładem błędu Kolumba, który skrywa się za schematem, w którym łączymy nasze przewidywanie powstałe w wyniku przekonań tylko z jednym zakładanym możliwym efektem jednocześnie nie biorąc pod uwagę innych, co powoduje, że kiedy diagnozujemy samych siebie najczęściej popełniamy błąd co skutkuje usiłowaniem poszukiwania rozwiązań naszych problemów tam, gdzie nie da się ich znaleźć. Krzysztof Kolumb w 1492 roku dowodząc trzema statkami pod Kastylijską flagą wyruszył na poszukiwanie morskiej drogi do Azji, którą w jego czasach nazywano ogólnie Indiami i po przebyciu oceanu Atlantyckiego przybił do brzegu krainy, którą od razu nazwano Zachodnimi Indiami. I wszystko by było super, gdyby nie to, że to miejsce od Azji dzielił cały kontynent i kolejny ocean. Kolumb był jednak w stu procentach pewny, że znalazł się w Indiach. Kiedy prześledzimy jego wyczyn pod kątem jego przekonań, to możemy wytyczyć konkretną sekwencję związaną z przekonaniami. Najpierw więc pojawia się przekonanie, że A prowadzi do B. Następnie w efekcie tego przekonania cokolwiek by się nie pojawiło w następstwie A i tak nazwiemy to B, wierząc że to musi być B, skoro wcześniej założyliśmy że to będzie B. Nie bierzemy pod uwagę, że w następstwie A może się pojawić na przykład C lub D, więc jeśli się pojawiają, to by utrzymać spójność naszego przekonania i tak uznamy, że to B. Bo wtedy wszystko nam się zgadza. Problem w tym, że zgadza się tylko dla nas podczas gdy w rzeczywistości domniemane Indie nie są Indiami, a więc tubylcy nie mogą być mieszkańcami Indii. A skoro uznajemy ich za takowych i nie bierzemy pod uwagę żadnej innej możliwości, to by dalej się nam wszystko zgadzało i by być konsekwentnymi powinniśmy tym tubylcom oddać to co im się należy. A z naszego rozumowania bezdyskusyjnie należą im się Indie. A zatem, powtarzając za filmem i Stefanem – Indie powinny zostać oddane swoim prawowitym właścicielom czyli, jak wynika z tego rozumowania, rdzennym mieszkańcom krainy nazwanej przez Kolumba Zachodnimi Indiami!

Problem w tym, że kiedy podajemy przykład tego modelu wykorzystując do jego zilustrowania pomyłkę Kolumba to dość łatwo jest nam wychwycić absurd tej sytuacji i całego modelu. Dużo trudniej jest dostrzec nam to, jak często sami ten błąd powtarzamy na przykład w sytuacji, kiedy łączymy nasze emocjonalne reakcje z ich domniemanymi źródłami jednocześnie pomijając możliwość, że przygnębienie Grażyny może być efektem zupełnie innych mechanizmów czy okoliczności niż, tutaj ją zacytujmy: „przygnębiające życie z ćwokiem”. Niestety większość z nas wykazuje tendencję do uznawania, że nasze przekonania są tym samym co stwierdzanie faktów, zamiast uznawać je jedynie za nasze opinie czy interpretacje, które wcale nie muszą być prawdziwe. Profesor Newid podaje prosty przykład pochodzący z jego doświadczeń uniwersyteckiego nauczyciela, w którym najtrudniejszym jego zdaniem zadaniem dla studentów jest – tutaj zacytujmy: „wygenerowanie choćby jednej alternatywnej hipotezy dla danego zestawu ustaleń”. A dzieje się tak dlatego, że kiedy oczekujemy konkretnego wyniku, jesteśmy tak na tym oczekiwaniu skoncentrowani, że nie bierzemy pod uwagę, że otrzymany rezultat może mieć inne przyczyny, niż te które w naszych oczekiwaniach przyjęliśmy za jedyne. Jednak w ten sposób – popełniając błąd Kolumba – nie da się zrozumieć nie tylko zasad funkcjonowania świata, ale przede wszystkim również tego, w jaki sposób na planie psychicznym, emocjonalnym czy mentalnym sami funkcjonujemy. Kiedy tak się dzieje stajemy się autonienaprawialni. Czego dowodzi sam logiczny system, w którym by cokolwiek naprawić najpierw trzeba zrozumieć jak to działa, dotyczący nie tylko lodówki, odkurzacza czy komputera, ale również nas samych. Kiedy nie wiemy w jaki sposób coś działa to ewentualna naprawa będzie nie tylko przypadkowa ale też nietrwała, ponieważ działając na oślep zmniejszamy prawdopodobieństwo by dane ustrojstwo móc również skutecznie naprawiać w przyszłości. Warto teraz przełożyć tę zasadę na nas samych – kiedy na przykład nie rozumiem co wywołuje konkretną emocję czy problem nie specjalnie jestem w stanie cokolwiek z tym zrobić. I dotyczy to również tych sytuacji, w której emocja wygląda na irracjonalną i nieadekwatną i pojawia się w sytuacjach, w których nie jesteśmy w stanie odkryć jej źródła. Ale nawet wówczas samo uświadomienie sobie jej irracjonalności jest już pierwszym krokiem do odzyskania nad nią kontroli. Kiedy jednak dochodzi do błędu, który profesor Newid nazywa błędem Kolumba i w którym uznajemy, że emocja, czy problem z którym się zmagamy ma konkretne źródło, przyczynę czy wyzwalacz i jednocześnie nie bierzemy pod uwagę, że nasza autodiagnoza może być błędna to nie tylko nie jesteśmy w stanie rozwiązać danego problemu, ale najprawdopodobniej go pogłębiamy. 

Jak zatem unikać błędu Kolumba w odnajdowaniu przyczyn naszych problemów? Tutaj profesor Newid ma kilka rad. Po pierwsze, by unikać sztywnego systemu myślenia stanowiącego mentalną pułapkę, w którą wpadł również Kolumb warto w każdej sytuacji zmagania się z dowolnym psychicznym problemem zadawać sobie następujące pytani: Czy moje przekonania są na pewno prawdziwe, czy tylko tak się wydaje? Czy mogą istnieć inne sposoby myślenia, które byłyby dla mnie bardziej pomocne w radzeniu sobie z wyzwaniami, przed którymi stoję?

Czy moje przekonania są wyryte w kamieniu, czy też są otwarte na testy? Jakie nowe sposoby myślenia mogę wypróbować? I co najważniejsze zamiast myśleć Kolumbem czasem warto pomyśleć Spokiem ze Star Treka, który jest kolejnym ulubionym filmem na Stefanowej liście i którego przykład znajdziemy również w pracach Newidy – czasem po prostu warto zaufać logice i rozumowi, a nie emocjom w pracy z własnym emocjonalnym systemem. Nic lepiej nie przewietrza bowiem zatęchłego od przekonań systemu niż wystawienie tychże przekonań na próbę i sprawdzenie czy aby na pewno to co bierzemy za niepodważalny pewnik okaże się Indiami naprawdę czy jedynie z nazwy. A jakby nie patrzeć, nie mierzyć i nie liczyć Zachodnie Indie od Indii właściwych dzieli odległość kilkunastu tysięcy kilometrów.

Pozdrawiam

#303 Zaokrąglone zakończenie

Zaokrąglanie zakończeń

„To nie jest takie głupie – zainteresował się Stefan podgłaśniając telewizor – chodź Grażyna – zawołał – i obczaj gościa” Grażyna przysiadła obok Stefana i zagadnęła: „na co patrzymy?”. „To jest koleś, który sobie robi kamper z jakiegoś autobusowego gruchota”. „No nie Stefan – westchnęła z rezygnacją Grażyna – już to wałkowaliśmy: nie kupujemy kampera, nawet gruchota bo nas nie stać na gruchoty, nie remontujemy go, bo masz dwie lewe ręce i zanim coś naprawisz to to zepsujesz i się zniechęcisz i trzecie nie: nie chcę do końca życia mieszkać w starym autobusie nawet jakbyś tam wmontował złoty kibel i codziennie było by z okien widać ocean.” „Ale czekaj – żachnął się Stefan – patrz na tego gościa jak on wszystkie rogi zaokrągla w tym kamperze. Co ma róg, to ciach i na okrągło, bo facet twierdzi że ma dyspraksję, czyli takie dziadostwo, że jak przechodzi obok czegoś co wystaje to na pewno się na to nadzieje i się tym charatnie”. „Ty czekaj, Stefan – ożywiła się Grażyna – no przecież ja to mam, tylko nie wiedziałam że to się jakoś nazywa. Zawsze se krzywdę zrobię, a to przez róg biurka, a to przez róg szafki, a to przez te wystające ze ściany kanciate półki.” „No właśnie – wykrzyknął Stefan – od teraz też będziemy wszystko w naszym życiu zaokrąglać”.

Efekt zaokrąglonych zakończeń nie dotyczy jedynie bezpieczniejszego i łatwiejszego poruszania się w ciasnych pomieszczeniach, ale – na co zwrócili uwagę badacze, dotyczy również charakterystyki naszej aktywności życiowej, a mówiąc precyzyjnie tego, w jaki sposób możemy za jego pomocą ułatwić sobie funkcjonowanie lub pozostawiając to co ostre bez finalnego zaokrąglenia znacznie to życie sobie utrudnić. Badanie przeprowadził zespół psychologów z Uniwersytetu w Nowym Jorku oraz Uniwersytetu w Hamburgu. Przedmiotem zaś samego badania był efekt zaokrąglonych zakończeń w kontekście łatwiejszego radzenia sobie z fazą życia następującą bezpośrednio po poprzedniej – tej, której dotyczył efekt zaokrąglonego zakończenia. Wprawdzie w badaniu tym wykorzystano szereg narzędzi badawczych – od pogłębionych wywiadów dotyczących jakości zakończeń kluczowych życiowych zdarzeń z przeszłości, aż po ocenę umiejętności zarządzania opóźnieniem w efekcie Stroopa, czyli tym w którym badani mają wskazać w teście kolor atramentu używanych słów a nie to jakie kolory dane słowa opisują. Co jednak szczególnie istotne to badawcza definicja zaokrąglonych zakończeń, która stała się fundamentem wspominanych badań. Według niej zaokrąglone zakończenie to takie zakończenie konkretnej życiowej sprawy, projektu, zmagań czy sytuacji, które wiąże się dla danej osoby z poczuciem zamknięcia. To zaś oznacza, że dana osoba ma poczucie, iż zrobiła wszystko co było możliwe do zrobienia, bo podomykać sprawy, ukończyć coś w pełni pozostawiając wszystkie wątki sprawy w taki sposób, w którym nic już nie wymaga żadnej ingerencji. Kiedy mamy do czynienia z tego typu zakończeniem to poczucie niedokończonych spraw a wraz z nim jakiś rodzaj żalu albo się nie pojawiają, albo są minimalne, ale co najważniejsze: nie są dyskomfortowe, doskwierające czy też nie zalegają w naszej pamięci jako sytuacje, które rozpamiętujemy jako te, których zakończenie mogliśmy lepiej rozegrać. Tutaj badacze wskazują takie przykłady, jak opuszczenie swojej rodzinnej miejscowości a wraz z nim zakończenie wielu bliskich relacji po przeniesieniu się do innego kraju czy odległego miasta. Można to zrobić bez słowa pozostawiając wszystko i wszystkich za sobą niezależnie od tego, jakie zaszłości były z tym związane. Ale można też podokańczać sprawy – przeprosić kogo trzeba, pooddawać ewentualne długi, wyjaśnić to co uwierało i nigdy nie doczekało się wyjaśnień i w końcu po prostu się pożegnać. Okazuje się, że różnica pomiędzy tymi dwoma rozwiązaniami ma niezwykle istotny wpływ na to, w jaki sposób będzie przebiegało nowe życie w nowym miejscu i z jakiego wachlarza emocji będzie obsługiwane. Mówiąc wprost – im bardziej domkniętą przeszłość za sobą w takiej sytuacji zostawimy, tym sprawniej, łatwiej i z bardziej pozytywną energią urządzimy się w nowym miejscu. W badaniach okazało się, że te osoby, które dokonały zaokrąglonych zakończeń były bardziej pozytywnie nastawione do minionego czasu, mniej żałowały niedokończonych spraw, a poczucie straconych szans nie stawało się motywatorem ich przyszłych działań. I co ciekawe ten mechanizm działa dla wszystkich zakończeń. Sprawdzano to na przykład obserwując rozmowę, którą badacze organizowali za pośrednictwem Skypa pomiędzy dwiema wcześniej nieznającymi się osobami. Kiedy połowę uczestników tych rozmów poinformowano w trakcie ich trwania że zostały już tylko dwie minuty i trzeba spróbować zakończyć rozmowę, to ta właśnie grupa, czyli ci którzy zaokrąglili zakończenie rozmowy uzyskała dużo wyższe wyniki w kolejnym teście mierzącym umiejętności związane z funkcjami wykonawczymi. We wnioskach badań naukowcy wskazują, że to w jaki sposób radzimy sobie z zakończeniami konkretnych sytuacji czy okresów w naszym życiu jest równie istotne jako to, w jaki sposób koncentrujemy się na przygotowaniach do rozpoczęcia nowych projektów czy wyzwań. Dr Schwörer z Uniwersytetu w Hamburgu, która kierowała zespołem badawczym mówi wprost, że nie warto się śpieszyć z zakończeniem poprzednich spraw, bo jeśli poświęcimy odpowiednią uwagę na zaokrąglenie ich zakończeń, to będziemy dużo lepiej przygotowani na kolejne wyzwania i będą one dla nas dużo łatwiejsze. I dotyczy to również naszych relacji, a nie tylko życiowych wyzwań. Dr Jerome, specjalizująca się w psychologi relacji wskazuje, że problem zaokrąglonych zakończeń widać jak na dłoni w zjawisku ghostingu, które pojawiło się w odcinku 130. Kiedy nasze relacje zostają gwałtownie zerwane bez słowa wyjaśnień, czy też obracają się w konflikt, to z jednej strony zaczynamy nosić w sobie potrzebę nadmiernej koncentracji na ochronie, co utrudnia nasze kolejne związki, a z drugiej strony musimy poradzić sobie z gniewem, smutkiem i żalem, pozostawionymi niejako w spadku po poprzedniej relacji. Ale ghostnig jak wiemy jest obusiecznym mieczem, bo po stronie ghosta pozostawia niezdrowy wzorzec relacyjnych interakcji, w którym konstruowane są fałszywe oczekiwania co do relacji kolejnych, które w efekcie nigdy nie okazują się wystarczające, skazując docelowo ghosta albo na wiele prób nawiązania nowych relacji, za każdym razem kończących się niepowodzeniem lub na zanik możliwości wchodzenia w relacyjne interakcje pojawiający się w efekcie utraty podstawowych zdolności interakcyjnych jak empatia, umiejętność aktywnego słuchania czy wiele innych. Pozostawienie ostrych zakończeń niestety zawsze jest jednoznaczne z tym, że możemy się na nich zranić i to nawet wówczas, kiedy wydaje się, że pozostały już daleko w tyle. Ale tutaj pojawia się jeszcze jednej problem, który spróbujmy zilustrować takim oto przykładem. Oto wyobraź sobie że wchodzisz do ciasnego i dość zagraconego pomieszczenia, w którym masz do pokonania konkretną wijącą się wśród sprzętów ścieżkę, by finalnie opuścić to pomieszczenie. W pomieszczeniu tym większość ustawionych w bezładzie gratów ma ostre wystające rogi, co powoduje że i owszem przejście pomiędzy nimi bez zrobienia sobie krzywdy jest możliwe, ale wymaga odpowiedniej dawki uwagi i ostrożności i raczej nie da się tamtędy przelecieć w radosnych podskokach. Teraz wyobraź sobie wprowadzenie dwóch zmiennych. W pierwszej masz do wykonania następujące zadanie: trzeba przejść przez to pomieszczenie niosąc w rękach stos kilkudziesięciu talerzy. Drugą zmienną jest przygaszenie świateł w tym pomieszczeniu w taki sposób, by zapanował w nim półmrok. Teraz spróbuj ocenić różnicę w przejściu przez to pomieszczenie przed wprowadzeniem zmiennych, jak i po i spróbuj udzielić sobie odpowiedzi na pytanie, czy i w jaki sposób wzrośnie prawdopodobieństwo tego, że za drugim razem możesz się nadziać na jakiś wystający ostry róg i dotkliwie zranić? Kiedy mamy do czynienia z samymi ostrymi kantami stołów czy szafek, to przejście pomiędzy nimi i owszem wymaga ostrożności i jedynie spowalnia nasz marsz. Kiedy jednak warunki znacznie się pogarszają, bo musimy dodatkowo zadbać o równowagę by nie potłuc kruchych talerzy i jednocześnie wytężać wzrok, by odnaleźć w półmroku wszystkie przeszkody, to samo przejście przez wyznaczone pomieszczenie zaczyna być nie lada wyczynem do pokonania. I to zdaje się najważniejsza zasada dotycząca zaokrąglonych zakończeń. Kiedy w naszym życiu pozostawiamy za sobą sprawy niedokończone, czyli życiowe ostre kanty, to rzeczywista skala problemu ujawni się najprawdopodobniej wówczas, kiedy nasze nowe wyzwania czy zamierzenia będą wymagały odpowiedniej równowagi, zdolności do zarządzania trudnymi emocjami, czy wytężenia wzroku, by dostrzec rzeczy nieoczywiste, których na pierwszy rzut oka nie widać. Wtedy niezaokrąglone zakończenia z przeszłości będą dodatkowym obciążeniem znacznie utrudniającym to, co już samo w sobie jest trudne. I to dlatego właśnie warto zaokrąglać zakończenia. Tak samo w ciasnym kamperze, jak i w naszym życiu.

Pozdrawiam

https://www.medonet.pl/zdrowie,dyspraksja—objawy–diagnoza–leczenie,artykul,1730377.html

https://psycnet.apa.org/doiLanding?doi=10.1037%2Fmot0000126

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-stories-we-tell/202305/the-narcissism-of-ghosting

https://www.psychologytoday.com/us/blog/between-the-lines/201905/good-endings-promote-better-beginnings

#304 Utrwalacz

Jak nie być utrwalaczem cudzych problemów?

Zacznijmy od przykładu. Oto rozmowa dwóch bliskich sobie osób sprowokowana tym, że jedna z nich – niech to będzie Agata albo Andrzej wróciła lub wrócił do domu w niespecjalnie radosnym nastroju. Osobą B, może być mąż Bartek, żona Beata, przyjaciółka Bożena, kumpel Błażej, mama Barbara, czy ojciec Bronek. W każdym razie B dostrzega, że coś przykrego musiało się przytrafić A, bo emocjonalnego napięcia nie da się ukryć. B więc postanawia wesprzeć A w rozwiązaniu problemu, bo przecież zależy nam na tym, żeby nasi bliscy nie przypominali plażowej piłki ze spuszczonym powietrzem, szczególnie wówczas, kiedy zaplanowaliśmy wspólny radosny wieczór. Zatem zdołowanie A staje się niepokojącą drzazgą wbitą w dobre samopoczucie B. B więc rusza na ratunek i wypowiada pierwszą mantrę: „Opowiedz mi proszę co się stało, ale koniecznie z najdrobniejszymi szczegółami”. No w sumie czemu nie, przecież od czegoś ma się wspierających bliskich, prawda? A nie ma specjalnej ochoty na roztrząsanie przyczyn swojego bieżącego doła, ale ustępuje namowom B i opowiada o scenie spięcia pomiędzy A i C, która miała miejsce zaledwie kilka godzin wcześniej. Tutaj oczywiście pod osobę C możemy wstawić szefową Celinę, nauczyciela Cezarego, znajomą Czesławę, czy współpracownika Cześka. Tutaj chwilę się zatrzymamy by podsumować dotychczasowy interakcyjny układ: oto doszło do jakiegoś rodzaju starcia lub konfliktu pomiędzy osobą A i osobą C, które to zdarzenie po kilku godzinach osoba A relacjonuje osobie B zaniepokojonej skutkami, jakie w systemie emocjonalnym osoby A to zdarzenie wywołało. Ta interakcja układa nam się wiec w trójkąt o wierzchołkach A, B i C. Teraz, przygotowawszy sobie czipsy i piwo wróćmy do rozmowy pomiędzy  A i B, bo w tym momencie jazda dopiero się zaczyna. Kiedy A opowiada o zdarzeniu, B co rusz prosi o więcej szczegółów za pomocą kolejnej mantry, która brzmi: „chcę dokładnie zrozumieć co się stało, więc niczego nie pomijaj”. Tu pojawia się pierwsze ognisko cierpienia w systemie A, w które, jak w żywą ranę wpycha swój ciekawski palec B. Samo zaś cierpienie bierze się stąd, że potrzeba uszczegółowienia opowieści o konflikcie powoduje, że osoba A jest niejako zmuszona do przeżycia intensywnych i bolesnych emocji po raz kolejny. Najbardziej bolesne dla A okazują się te szczegóły konfliktu, w których A zachowała się w konkretny sposób, mimo iż już teraz wie, że mogła się zachować inaczej, lepiej, bardziej skutecznie, bardziej asertywnie, czy stanowczo. Cierpienie jest w takiej sytuacji wynikiem dysonansowego napięcia w A pomiędzy tym co się wydarzyło, czyli jak sprawy wyglądały, a tym co powinno się wydarzyć, czyli tym, że A opowiadaną sytuację mogła rozegrać inaczej. Nie trzeba być superspecjalistą by wychwycić te momenty w opowieści, bo widać to od razu na przykład wówczas, kiedy utrata pewności siebie oraz poczucie winy pojawiają się pod postacią zawahań, drżenia głosu, zniżenia tonu i pod wieloma innymi postaciami, kiedy opowiadamy komuś to jak się zachowaliśmy, wiedząc, że mogliśmy się zachować inaczej. I oczywiście wszystkie te momenty w opowieści A natychmiast są wychwytywane przez B i jednocześnie stanowią powód do przerwania opowieści trzecią mantrą. To komunikaty w stylu: „trzeba było wtedy zrobić to” lub „czemu mu nie odpowiedziałaś że…?”, „w tej sytuacji od razu trzeba było zareagować tak…” albo „ja bym od razu, już w tym momencie zrobił/zrobiła to”. W naszym interakcyjnym trójkącie pojawia się więc kluczowa zmienna, w której osoba B zaangażowana w uszczegółowioną relację z konfliktu wskazuje osobie A co powinno się na konkretnym etapie konfliktu zrobić, co powiedzieć i jak zareagować. I tu następuje ciekawy paradoks – otóż mamy sytuację, w której osoba B chce wesprzeć osobę A, ale efekt który uzyskuje jest dokładnie odwrotny do zamierzonego. Zamiast wsparcia następuje pierwszy efekt utrwalacza…. Tutaj musimy na chwilę przerwać i by wyjaśnić mechanikę tego modelu przenieść się do fotograficznej ciemni. Wszyscy, którzy pamiętają dawne czasy montowania powiększalnika marki Krokus w łazience i wymianę żarówki na czerwoną wiedzą o co chodzi. W każdym razie, kiedy już dokonaliśmy łazienkowego naświetlenia papieru fotograficznego z wybranej klatki filmu pozostaje zanurzyć papier w dwóch kuwetach. W pierwszej jest roztwór wywoływacza, dzięki któremu na papierze po chwili zanurzenia pojawia się odbity obraz naszego zdjęcia. W drugiej kuwecie znajduje się zaś roztwór utrwalacza, którego zadaniem jest sprawienie by wywołany na papierze obraz na nim już pozostał kiedy łazienkową czerwoną żarówkę ponownie zmienimy na zwykłą. Dlaczego przywołuję tu proces wywoływania zdjęć? Bo dokładnie tak samo działa to w omawianym trójkącie interakcyjnym, w którym osoba A jest reprezentowana przez papier fotograficzny, osoba C przez wywoływacz, a osoba B przez utrwalacz. Konflikt, czy jakakolwiek nieprzyjemna sytuacja wywołuje w osobie A określony emocjonalny stan, w którym kluczowymi punktami są braki w możliwościach operacyjnych – na przykład w zarządzaniu emocjami, w przygotowaniu komunikacyjnym, w pewności siebie, elementy niskiego poczucia własnej wartości, braki merytoryczne – cokolwiek, nawet najmniejsza rzecz, którą osoba A rozegrała w taki a nie inny sposób i co do której sama ma uzasadnione przekonanie, że można było to rozegrać inaczej. Ale samo wywołanie wprawdzie sprawia, że na papierze pojawia się obraz, jednak ten obrazek nie jest trwały. I wtedy na scenę wkracza osoba B, czyli utrwalacz, która przy pomocy wymienionych wyżej mantr utrwala obraz osoby A w osobie A, jako kogoś kto nie poradził sobie w trudnej sytuacji w wystarczająco satysfakcjonujący sposób. I tak właśnie domniemane wsparcie osoby B zamienia się w koszmar osoby A. Nie dość, że sam fakt opowiadania szczegółów, o których najchętniej chcielibyśmy zapomnieć jest bolesny, to jeszcze wskazywanie rozwiązań w stylu „czemu tak nie zrobiłaś/zrobiłeś i ja bym tak zrobiła/zrobił” jedynie umacnia osobę A w przekonaniu, jak źle sobie poradziła i jak do niczego się okazała. Ale na tym nie koniec. Osoba B, czyli nasz utrwalacz zazwyczaj na tym nie poprzestaje, bo kiedy uznaje, że jej pomoc jest świetna, że rozkminiła sytuację konfliktu i doskonale wie co w takiej sytuacji robić, to postanawia galopować na swym rumaku dalej i wali czwartą, oczywiście najgorszą mantrę, która brzmi: „następnym razem zrób tak!”. Oto jej zdaniem naprawa się dokonała, można wiec odkasać rękawy i zasiąść do kolacji.

Teraz dopiero mamy komplet zbrodni: którego działanie najlepiej widać na osi czasu. Trzy pierwsze mantry wypowiadane przez osobę B stanowią presję przeszłości, zaś czwarta jest presją przyszłości. We wszystkich zaś czterech mamy do czynienia z mapowaniem tego, w jaki sposób sytuacja, wydarzenie czy konflikt zostałby obsłużony przez osobę B jednocześnie podawanym osobie A jako zachowanie wzorcowe. Dr Erin Leonard z Uniwersytetu Michigan i autorka kilku książek z zakresu dysfunkcjonalnych emocjonalnych strategii relacyjnych wskazuje, że właśnie takie działanie utrwalacza jednocześnie komunikuje, że osoba której udzielane są tego typu rady nie jest w stanie samodzielnie rozwiązać problemu, co z jednej strony obniża jej poczucie własnej wartości, a z drugiej podważa pewność siebie sugerując, że następnym razem również sobie nie poradzi. W ten sposób próba wsparcia i udzielenia pomocy przez osobę B i owszem wspiera ale jedynie wewnętrznego krytyka osoby A. Coś co miało spowodować poprawę nastroju osoby A, sprawia, że czuje się ona jeszcze gorzej niż czuła się zanim do akcji wkroczyła osoba B. Bo z perspektywy osoby A rady osoby B są ewidentnym dowodem na to, że osoba A sobie kiepsko radzi i skoro ma się zastosować do poleceń B rownież w przyszłości, to musi oznaczać, że sama nie jest uważana przez osobę B za kogoś zdolnego do samodzielnej obsługi wyzwań stawianych przez życie. Mówiąc inaczej osoba B przypomina hydraulika, który przychodzi naprawić jedynie kapiący kran, a po którego wyjściu trzeba teraz remontować całą łazienkę. 

Co zatem zrobić w takiej sytuacji będąc osobą B, by jej nie pogorszyć, kiedy osoba A ma za sobą trudną sytuację, co do której sama wie, że nie rozegrała ją najlepiej? Po pierwsze zmienić – tu posłużmy się ponownie przykładem fotograficznym – ogniskową. A to oznacza, że zamiast skupiać się na szczegółach zaistniałej sytuacji oraz na tym, w jaki sposób my byśmy daną sytuację rozwiązali, jak się w niej zachowali, co powiedzieli i jak sobie poradzili skupić się na połączeniu z emocjami osoby A. A to oznacza skupienie się nie na przeszłości czy przyszłości, ale na tym, co teraz, w tym właśnie momencie czuje osoba A. Zrozumienie emocji drugiej osoby, poczucie połączenia z jej emocjonalnym stanem jednocześnie komunikuje jej szacunek zawarty w przyznaniu prawa do odczuwania tego co czuje. A kiedy szanujemy czyjeś uczucia, rozumiemy je i respektujemy czyjeś prawo do ich odczuwania, to dopiero wówczas udzielamy wsparcia. Kiedy udzielamy komuś rad – najczęściej o nie nie proszeni – jak ktoś powinien był się zachować, czy też jak ma się zachować następnym razem, to zamiast oferować komuś poczucie bezpieczeństwa po prostu mu je odbieramy. Kiedy zaś pojawia się brak bezpieczeństwa, to wraz z nim prawdopodobieństwo uczenia się na własnych błędach będzie znikome. Dopiero kiedy emocjonalny ogień zostaje ugaszony empatyczną wodą otwierają się drzwi możliwości samodzielnego wyciągania wniosków i dokonywania takich zmian, by w przyszłości w sytuacjach trudnych radzić sobie coraz lepiej. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/peaceful-parenting/202305/how-to-stop-being-a-fixer

#305 Łatwoobrażalność

Łatwoobrażalność

Pamiętacie ostatnią część przygód Austina Powersa? Jest tam piękna scena, w której najpierw Doktor Zło instruuje złoczyńcę znanego jako Gold Member co do angielskiej wymowy słowa ojciec, bo co by nie powiedzieć słowo „fazia” może kłuć w uszy nie tylko Brytyjczyków, a później stanowczo odmawia propozycji pozłocenia mu wiadomo czego, co jest ulubioną rozrywką Gold Membera. Jednak kluczem w tej scenie nie jest niezrozumiała wymowa słowa „father” czy złożenie niecnej propozycji ale to w jaki sposób Gold Member reaguje na odmowę Dr Zło. Otóż odwraca on głowę w bok jednocześnie nieco ją zadzierając w górę, co wydaje się być międzynarodowym gestem informującym otoczenie o tym, że jego wykonawca właśnie strzelił epickiego focha, czyli się obraził. Scena jak scena, jak i cały film – nieco to przygłupawe, ale przecież wciąż śmieszy. Jednak kiedy spróbujemy przyjrzeć się temu bliżej to dopiero wówczas zaczynamy dostrzegać w obrażaniu się pewną ciekawą właściwość. Mechanizm ten pełni kilka komunikacyjnych funkcji, które przynoszą rodzaj ulgi obrażającemu się delikwentowi, któremu ta technika przychodzi z pomocą, kiedy nie ma pomysłu jak wyjść z twarzą z mało komfortowej sytuacji. Jedną z takich funkcji jest zamknięcie komunikacji. Oto pojawiają się komunikaty, czy sytuacja z którą sobie delikwent nie jest w stanie poradzić, bo uświadamia sobie, że dalsze brnięcie w temat spowoduje, że będzie się pogrążał coraz bardziej, więc za pomocą obrażenia się zamyka komunikację. Pamiętajmy jednak, że nagłe zamknięcie komunikacji jest również komunikatem, który może oznaczać, „więcej nie rozmawiamy, bo dopuściłeś się niewybaczalnej zbrodni, która mnie zapiekła do żywego”. Czyli to ta sama zagrywa jak tekst: „no nie, w ten sposób nie będziemy ze sobą rozmawiać”, który jak świat szeroki ucina dyskusję w momencie, w którym ucinającemu właśnie zabrakło argumentów. Kolejną funkcją jest irracjonalność zamknięcia komunikacji. To co nas szokuje, kiedy ktoś obraża się z niezrozumiałych dla nas powodów, dla tej osoby pełni bardzo istotną rolę a im bardziej wydaje się to irracjonalne tym czasem lepiej. Dzieje się tak, ponieważ zaczynamy się wówczas zastanawiać czy nie powiedzieliśmy czegoś zupełnie nieświadomi, że mogło to być obraźliwe i ten właśnie akt naszego zastanawiania się służy obrażonemu, bo de facto przenosi naszą koncentrację z argumentacji i merytorycznego nurtu na poszukiwanie w naszej wypowiedzi powodów do tego, czy ktoś miał się o co obrazić czy też nie. Im bardziej zaś jesteśmy zaskoczeni i im bardziej nie potrafimy znaleźć wytłumaczenia dla czyjejś obrazy, tym bardziej z perspektywy fochmena znika z pola widzenia rzeczywista podstawa naszej dotychczasowej komunikacji czyli ta, z którą sobie fochmen nie był w stanie poradzić. I pamiętajmy – mowa tutaj o sytuacjach, w których obrażenie się jest stosowane jako mechanizm obronny który ma ochronić czyjeś zranione ego, a nie o sytuacjach, w których ktoś posługuje się treściami obraźliwymi związanymi z nacją, kolorem skórym tożsamością płciową itd. Mowa tu jedynie o strategii obrażania się w reakcji na treści, które są odbierane jako dyskomfortowe, bo ich akceptacja wymagała by przyznania się do tego, do czego za żadną cenę ktoś, kto się obraża nie chce się przyznać. Stąd też pośród bodźców powodujących obrażenie się często znajduje się po prostu prawda. I w tym miejscu sięgnijmy do słów Satoshiego Kazanawy, psychologa ewolucyjnego i autora bestsellerów, który stawia następującą tezę: „jeśli prawda obraża, to naszym zadaniem jest obrażać!” Przy czym Kazanawa stosuje tę retorykę w kontekście nauki i jej akademickiego środowiska, w którym prawda staje się obraźliwa dla zadufanych w swoich teoriach naukowców uznających, że w swoich dotychczasowych osądach nigdy się nie mylą. Wszystko więc co zagraża i przeczy ich nieomylności uznają za obraźliwe. I to, że treści z którymi są konfrontowani są prawdziwe nie ma znaczenia – bo znaczenie ma jedynie to, że ich akceptacja była by jednoznaczna z obaleniem ich wielkości. Czyż to nie jest ten sam mechanizm, z którym mamy do czynienia u narcyzów , którzy kierują się zasadą „twoja racja nie ma znaczenia, w konfrontacji z moją, bo – cytując klasyka – „moja mojsza, jest najmojsza”. Gold Memeber nie strzela focha dlatego, że Doktor Zło mu odmawia, ale dlatego, że ta odmowa uderza w jego wspaniałość, kwestionując jej zasadność.  Kazanawa mówi wprost, że dzisiejsza ocena wniosków naukowych na wielu uczelniach pomija to, czy są one prawdziwe a koncentruje się na tym, czy są obraźliwe. Uznanie ich za obraźliwe chroni więc ego tych, którzy zbudowali siebie na kwestionowanych właśnie przesłankach, a prawda ma tutaj najmniejsze znaczenie. 

Ten sam model obserwujemy w mechanice obrażania się. Tyle, że tutaj idzie to odrobinę dalej, bo obrażenie się stało się wypracowaną strategią w sytuacjach, w których dla danego delikwenta staje się jasne, że nie da się już utrzymać własnej wersji wobec wersji prawdziwej. Wtedy właśnie na pomoc przychodzą te dwie wspomniane wyżej funkcje – zamkniecie komunikacji oraz irracjonalność tego aktu. I tę wykładnię obrażalstwa potwierdza April Eldemire z Istytutu Gottmana, która mówi, że ludzi można podzielić na dwa obozy – tych, którzy się łatwo obrażają i całą resztę. I nie chodzi tutaj o usprawiedliwianie sytuacji związanych z celowo bolesnymi zachowaniami – chodzi jedynie o taką cechę, którą Eldemire definiuje jako „łatwoobrażalność” i tutaj dodajmy: najczęściej z byle powodu. Wśród przyczyn tej cechy badaczka wymienia niezagojone problemy emocjonalne, poczucie zagrożenia honoru, pozycji, przekonań oraz wizerunku i w końcu mentalny nawyk odbierania wszystkiego zbyt osobiście z jednoczesnymi niskimi umiejętnościami widzenia spraw z perspektywy innej niż własna. Co ciekawe – powyższa lista jest zaskakująco zbieżna z cechami towarzyszącymi narcystycznemu zaburzeniu osobowości. Głównym zaś imperatywem postaw, osądów oraz aktywności takiej osoby jest – podobnie jak u narcyzów – permanentne poczucie niepewności. 

Wg badań przeprowadzonych w 2018 roku przez włoskich psychologów istnieje ważny czynnik, który skutecznie przeciwdziała łatwoobrażalstwu, a jest nim odpowiednio wypoziomowana samoocena. Ludzie, którzy posiadają odpowiednie i (tu posłużmy się definicją Nataniela Brandena) zdrowe poczucie własnej wartości nie wykazują tendencji do łatwego obrażania się. I to kolejna wskazówka, że tendencja ta jest ściśle związana z narcyzami, bo jak wiemy ich poczucie własnej wartości jest jedynie sztucznie napompowanym obrazkiem, którego zadaniem jest mydlenie oczu nie tylko swojemu otoczeniu, ale również samemu sobie. Narcyzi – co przecież starają się z całych sił ukryć – w rzeczywistości zmagają się z niskim poczuciem własnej wartości i całym szeregiem kompleksów skazujących ich na poczucie niższości i bycia gorszym, którym starają się rozpaczliwie zaradzić poprzez zastrzyki podziwu i uznania wspaniałości, które mają zagłuszyć koszmar niskiej samooceny, z którym się wewnętrznie zmagają. Co więcej jedną z ich strategii jest projekcja, w którym to mechanizmie wmawiają innym cechy, których nie akceptują w sobie samych i która wyjątkowo często dotyczy właśnie obrażania się. To sytuacja, w której jeden delikwent oskarża drugiego o obrażenie się, bo to dla niego jedyne wytłumaczenia zachowania wobec konkretnych zdarzeń, których sam nie potrafi inaczej obsłużyć. To tak, jakbyś usunął ze znajomych na Facebooku jakąś osobę kierując się wyłącznie tym, by w przyszłości nie musieć oglądać jej nie najwyższych lotów komentarzy, co powoduje, że usunięta osoba tłumaczy sobie, że się na nią obraziłeś, bo to w jej przekonaniu jedyne wyjaśnienie tego co się stało. Ty tymczasem po prostu nie masz ochoty na promowanie śmieciowych treści na swoim profilu, co z obrażeniem się nie ma nic wspólnego. Jednak ten mechanizm wskazuje, że wraz z tendencją do łatwego obrażania się występuję również tendencja do oskarżeń o obrażanie się wymierzanych w stosunku do innych osób, we wszystkich tych wypadkach, w których, jak u Gold Memebera, naruszona została konstrukcja własnej wspaniałości. 

Jak zatem skorzystać z wiedzy o występowaniu zjawiska łatwoobrażalstwa? Otóż działa to w dość prosty sposób. Kiedy w twoim otoczeniu pojawia się łatwoobrażalny czy łatwoobrażalna, to jej zachowanie można porównać do wręczenia ci jednocześnie wizytówki z pełnym zestawem narcystycznych cech, których możesz się w kontakcie z taką osobą spodziewać. A trzeba przyznać że takie informacje i idąca za nimi wiedza są bezcenne szczególnie na początku znajomości. Ale jednocześnie warto pamiętać, że działa to też w drugą stronę – jeśli sam czy sama wykazujesz tendencje do łatwoobrażalności to tym samym wszystkim świadkom twojej obrazy taką wizytówkę wręczasz.

Pozdrawiam

https://www.frontiersin.org/articles/10.3389/fpsyg.2017.02221/full

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-scientific-fundamentalist/200802/if-the-truth-offends-it-s-our-job-offend

https://www.psychologytoday.com/us/blog/couples-thrive/202306/are-you-easily-offended

#306 Trzy matryce emigracji

Trzy matryce emigracji

„A gdyby tak rzucić to wszystko w diabły i wyjechać jak najdalej stąd” – westchnął Stefan. „Od czego chcesz uciec? – Zapytała Grażyna – ci z ZUSu i skarbówki i tak cię znajdą. Gdybym ja prysła, to zaraz ktoś by mnie telepatycznie namierzył  i wysyłał by mi koszmary. Podobno jak się gdzieś emigruje, to podłączają cię do takiej magicznej rury, którą ci przesyłają koszmary żebyś się nie miał za fajnie’. „E tam – ponownie westchnął Stefan – musi być jakiś sposób żeby zatkać te rurę. Nie takie wyzwania żeśmy ze szwagrem wciągali nosem, nie?” „Przecież ty nie masz szwagra – Grażyna zaczęła drążyć”. „Oj tam oj tam – na emigracji zawsze się jakiś ziomek przypałęta”. Cóż tu dopowiedzieć do tej uroczej rozmowy naszych ulubieńców: wszyscy czasem myślimy o emigracji, szczególnie kiedy niespecjalnie nam się podoba to co się dookoła nas dzieje! Jednak trzeba nam wiedzieć, że to nie jest łatwa zmiana. I tym razem właśnie takiej zmianie spróbujemy się przyjrzeć.

Istnieją trzy matryce przemieszczania się. I wszystkie trzy podlegają podobnym zasadom związanym zarówno z ograniczeniami, jak i możliwościami. Pierwsza określa zorientowaną horyzontalnie przestrzeń, w której możemy dokonać zmiany naszej lokalizacji i która ograniczona jest jedynie do połowy obwodu kuli ziemskiej. Odległość jest tutaj istotna z prostego powodu – im dalej się udajemy tym nasz mózg percypując dystans w przestrzeni stworzy wrażenie odłączenia się od dotychczasowego miejsca, a więc tym samym od repertuaru emocji z nim związanych. To dlatego właśnie kiedy wyjeżdżamy gdzieś daleko na wakacje odczuwamy rodzaj nie tylko fizycznego, ale przede wszystkim psychicznego dystansu, co sprzyja refleksji, zobaczeniu spraw z większej perspektywy czy zmianie samopoczucia. O ile nie pozwolimy oczywiście na to, by nasz umysł zniszczył ten dystans nawykową paplaniną myśli generowanych przez problemy, którymi żyliśmy tam, skąd właśnie uciekliśmy. Mówiąc inaczej: dostrzeżony dystans w przestrzeni ułatwia umysłowi zachowanie dystansu mentalnego. Jednak jest tu pewien haczyk. Bo niestety to wspomaganie dystansu mentalnego nie jest trwałe i słabnie z każdym dniem oswojenia się w nowej rzeczywistości. Wakacje są zazwyczaj zbyt krótkie by ten efekt pojawił się z całą mocą, ale już kilkumiesięczne przebywanie w nowym miejscu to wystarczający czas, by początkowy mentalny dystans szybko zaczął się kurczyć, a proces ten zależy od tego, w jaki sposób sami jesteśmy w stanie zaprząc do roboty nasze zdolności adaptacyjne. Tutaj jednak na przeszkodzie stoją dwie pozostałe matryce. Pierwsza jest matrycą również związaną z przestrzenią, ale bardziej przypomina oś wertykalną niż horyzontalną i zawiera dwa wektory – pierwszy jest skierowany na zewnątrz, drugi do wewnątrz. Ten pierwszy odpowiada m. in. za nasze umiejętności integracyjne z nowym otoczeniem, nowymi ludźmi, za budowanie nowych interakcji społecznych oraz za to, jak szybko i czy w ogóle w tym nowym miejscu poczujemy się jak u siebie. Drugi wektor matrycy wertykalnej jest skierowany do naszego wnętrza i zarządza naszą wewnętrzną relacją z nami samymi, więc m. in. również tym, w jaki sposób będziemy zdobywać lub blokować umiejętności radzenia sobie z samymi sobą. I tutaj – jedną z podstawowych przeszkód jest trzecia matryca odpowiedzialna za naszą relację z czasem. Ta matryca zarządza więc wszystkimi procesami związanymi z obsługą wspomnień przeszłości oraz wyobrażeń i planów na przyszłość. Podsumowując – to czy twoja emigracja okaże się docelowo trafionym pomysłem i zmieni twoje życie na lepsze zależy od tego, w jaki sposób będziesz w stanie zestroić ze sobą wszystkie trzy wymienione matryce. I w tym zadaniu pojawia się kilka przeszkód do pokonania. Pierwszą z nich jest efekt zniekształcania wspomnień, który został odkryty przez połączone siły naukowców z Oksfordu oraz Sorbony, którzy w 2020 roku rozpoczęli pracę od analizy danych zebranych od 20 tys. badanych i przyjrzeniu się powiązaniom pomiędzy kilkoma zmiennymi w obszarze mierzenia satysfakcji z życia w porównaniu do oceny wystawionej przed rokiem. Odkryto w tym badaniu, że większość uczestników w znacznym stopniu fałszowała obraz tego, jak w rzeczywistości oceniali poziom satysfakcji z życia przed rokiem. Ci, którzy uznawali że ich poziom życia się poprawił przeceniali pozytywne aspekty jakości życia w przeszłości, zaś ci, którzy wskazywali pogorszenie jakości życia, czynili to na podstawie również zafałszowanych wspomnień, tyle że w drugą stronę, czyli oceniając przeszłość jako gorszą niż w rzeczywistości była. Żeby potwierdzić to odkrycie naukowcy sięgnęli do wyników podobnych badań przeprowadzonych wcześniej na 18 tysiącach osób we Francji oraz 11 tysiącach osób w Niemczech. Jak piszą we wnioskach badacze wszystkie wyniki ujawniły istnienie dwóch przeciwstawnych wzorców: ludzie zadowoleni z obecnej sytuacji mają tendencję do widzenia swojej przeszłości również jako zadawalającej a ludzie niezadowoleni ze swojego życia wykazują tendencję do widzenia swojej przeszłości w dużo czarniejszych barwach, niż rzeczywiście by na to zasługiwała. Jeśli teraz wyniki tych badań przełożymy na doświadczenia emigracyjne otrzymamy wzorzec, w którym uwolnienie się od traum przeszłości będzie nam przychodziło tym łatwiej im większego zadowolenia z życia na emigracji uda nam się doświadczyć i to pod każdym możliwym względem – zawodowym, rodzinnym, czy towarzyskim. Im gorszy jednak wynik osiągniemy tym większe prawdopodobieństwo, że dodatkowo pogorszymy nasz stan psychiczny wyolbrzymiając niezagojone rany, przeszłe negatywne doświadczenia i toksyczne wspomnienia.

Jednak efekt zniekształcania wspomnień to nie jedyna przeszkoda na drodze do prawidłowego zestrojenia trzech wspomnianych wcześniej matryc. Kolejnym problemem jest obecna moda na traumę. I to nie jest mój złośliwy żarcik, ale obserwacja brytyjskiego lekarza dr Gabora Maté, którą zawarł w swoim artykule „Niewidzialne dziedzictwo. Wszechobecność traumy” napisanym dla magazynu Psychoteraphy Networker. Dr Mate zwraca uwagę, że obecnie przeważająca część pacjentów odwiedzających psychoterapeutyczne gabinety w Wielkiej Brytanii zaczyna swoje wizyty od wyznania, że w przeszłości doświadczyli jakiegoś rodzaju traumy, czyli jakiegoś psychicznego urazu, w którego efekcie w ich psychicznym funkcjonowaniu pojawiła się trwała zmiana. Innymi słowy – to już tak powszechna autodiagnoza, że wstyd przychodzić do terapeuty z czymś innym, a to oznacza, że autodiagnozując naszą przeszłość już dzisiaj z automatu poszukujemy w niej traum. A to z kolei powoduje, że by dopasować się do dzisiejszych konwenansów każde odnalezione w przeszłości negatywne zdarzenie dobrze jest rozdmuchać do wymiarów traumy, by samemu przed sobą było co roztrząsać. Pamiętajmy przy tym, że stanowisko dr Mate nie przeczy temu, że wielu ludzi rzeczywiście w swej przeszłości doświadczyło traum a jedynie zwraca naszą uwagę, że obecna moda skłania wiele osób do nadawania drastycznie negatywnych znaczeń wydarzeniom z przeszłości, pompując ich wielkość do rozmiarów, na które tak naprawdę nie zasługują. Im zaś większy rozmiar traumy tym w efekcie wydaje się być trudniejsza do pokonania, prawda? Czyli mówiąc inaczej: kiedy dziesięć lat temu nowy emigracyjny Stefanowy ziomek narąbał się na imprezie i wywalił zanurzając w ponczu, to na drugi dzień przepraszał, obiecywał skruchę i przyznawał że przesadził. Obecnie po dokładnie takiej samej akcji z zanurkowaniem w ponczu ziomuś też przeprasza, ale jednocześnie wskazuje, że za tym wszystkim może stać trauma z dzieciństwa. Trzeci problem niestety jest już mniej zabawny. Wskazuje nań dr Sussanne Babbel specjalizująca się w leczeniu traum w San Francisco, która analizując losy emigrantów obecnie przebywających w Stanach Zjednoczonych przekonuje, że wiele przypadków dotyczyło emigracji na skutek nie tyle ucieczki z kraju od złych warunków ekonomicznych czy środowiskowych ku lepszemu światu, ale przede wszystkim ucieczki od nadużyć doświadczanych od najbliższych, w tym najczęściej rodziców. I to w sytuacji, w której nikt nie reaguje na przemoc psychiczną, bo albo rodzina nie chce tego dostrzec i w to uwierzyć, albo też przymyka na to oko, bo przecież „wszystko powinno zostać w rodzinie”. Tymczasem osoby, którym udało się wyzwolić z takiej przemocy i emigrują w poszukiwaniu wreszcie spokojnego życia często w takich wypadkach doświadczają dokładnie tych samych objawów, które towarzyszą pourazowemu stresowi, czyli PTSD. Pojawiają się więc obniżone zdolności koncentracyjne, często pojawiające się znikąd poczucie strachu i bezradności, zwiększone reakcje zaskoczeniowe czy senne koszmary, co sumarycznie obniża jakość naszego funkcjonowania. Reaguje też układ nerwowy, który przywykł do funkcjonowania w trybie przetrwania, co powoduje stałe uwalnianie hormonów stresu, a stąd już prosta droga do wielu groźnych chorób. I tu już nie obowiązuje żadna moda, bo to nie żadne nadmuchane traumy, ale rzeczywiste koszmarne dziedzictwo wyniesione z miejsca, od którego się uciekło i które pozostawia swój ślad nie tylko na naszej psychice ale również potrafi zrujnować zdrowie. W takiej sytuacji powrót do zrównoważonego funkcjonowania wymaga troski, czasu i sama psychoterapia werbalna nie wiele tu zdziała, bo jak przekonuje dr Babbel nie obejdzie się tutaj też obez współpracy psychoterapeuty psychosomatycznego z lekarzem specjalizującym się w tzw. biofeedbacku. Stąd też zadanie sobie emigracyjnego pytania przed czym chcesz uciec lub przed czym uciekasz i udzielenie sobie nań uczciwej i głębokiej odpowiedzi pełni kluczową rolę w tym, czy proces synchronizacji wszystkich trzech matryc będzie możliwy do osiągnięcia. Bo proces ten – jak wskazuje inny badacz, psycholog dr Jim Taylor – zawiera najważniejszą składową, którą jest cierpliwość, a to oznacza że i owszem emigracja może rozwiązać wiele problemów, ale po prostu nie dzieje się to od razu. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/somatic-psychology/201205/escape-emotionally-and-verbally-abusive-father

https://www.psychologytoday.com/us/blog/invisible-bruises/202305/why-is-everything-about-trauma-lately

https://www.psychologytoday.com/us/blog/insight-therapy/202306/are-you-happier-now-than-last-year

https://www.econstor.eu/bitstream/10419/216478/1/dp13166.pdf

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-power-of-prime/202306/the-power-of-patience-for-positive-life-change

#307 Mroczna empatia

Mroczna empatia

Zacznijmy od przykładu. „Był taki współczujący – żali się Ela opowiadając o swoim szefie, kiedy jeszcze pracowała w firmie, z której delikatnie mówiąc poproszono by odeszła – Zawsze potrafił mnie wysłuchać, zawsze rozumiał jak się czuję, zawsze miał dla mnie czas, a poza tym lubiłam jego złośliwy dowcip i to jak potrafił rozładować sytuację. A potem okazało się, że na szczeblu wyżej moje pomysły zawsze przedstawiał jako swoje.  Brał nawet mojej raporty i analizy i te również podpisywał sam, jakby tylko on je robił, a ja przy nich zaiwaniałam w weekendy. Kiedy się zorientowałam i poszłam do szefostwa wyjaśnić to wszystko i upomnieć się o swoje, to powiedzieli że w ich firmie nie ma miejsca dla kłamczuchy, która potrafi tylko oskarżać najlepszych pracowników. Jak to możliwe, że ktoś z tak dużą empatią okazał się takim wykorzystywaczem?” Przykład drugi. Teraz przysłuchujemy się temu, jak Krzysztof opowiada o swojej mamie. „Kiedy zorientowałem się, że jej współczucie służyło tylko temu, żeby mnie wykorzystywać było już za późno.  Wydawała się taka rozumiejąca i czuła, ale tylko wtedy kiedy wszystko układało się po jej myśli. Tak jakby dokładnie wiedziała w jakich emocjach mnie utrzymywać, bym się jej nigdy nie sprzeciwiał. Nie ułożyłem sobie własnego życia, bo czterdzieści lat żyłem w przekonaniu, że nie znajdę nikogo kto by mnie tak rozumiał jak ona”

Słowo empatia kojarzy nam się najczęściej pozytywnie. Kiedy je wypowiadamy widzimy kogoś, kto poświęca czas innym, potrafi ich wysłuchać, zrozumieć i wczuć się w ich sytuację. Potrafi współczuć i kiedy poświęca innym swoją uwagę podziela ich emocje. Po przeciwnej stronie, czyli tam gdzie empatii nawet nie podejrzewamy stawiamy wszystkich przedstawicieli Mrocznej triady, czyli psychopatów, narcyzów i manipulatorów. Ci skubańcy wykorzystują nas do swoich celów, manipulują i mają za gorszych od siebie. Ostatnią rzeczą, o którą ich podejrzewamy to empatia, prawda? By przyjrzeć się temu czy powyższe przekonanie jest zawsze słuszne najpierw musimy się pochylić nad samą empatią. Otóż najczęściej mamy do czynienia z trzema głównymi typami empatii. Pierwszą nazywamy empatią afektywną i określamy tym terminem zdolność do odczuwania emocji, których doświadcza inna osoba. To umiejętność podzielania uczuć innej osoby i rodzaj synchronizacji emocjonalnego współbrzmienia. Sytuacja, w której nie potrzeba żadnych słów, żadnego wytłumaczenia, by dostrzec, że empata czuje dokładnie to samo co my. Drugi typ empatii to empatia poznawcza, czyli umiejętność pełnego rozumienia czyichś emocji i przeżyć z jednoczesnym brakiem potrzeby podzielania tego, co druga osoba czuje. To rodzaj zdolności precyzyjnej diagnozy odczuć drugiej osoby, ale z jednoczesnym powstrzymaniem swojego systemu przed wejściem w ten sam emocjonalny stan. Ten drugi typ empatii jest niezwykle istotny w tych wszystkich sytuacjach, w których wobec konkretnych doznań drugiej osoby potrzebne jest zachowanie trzeźwego umysłu, w którym to procesie na przykład pogrążenie się w bólu innej osoby mogło by zakłócić przebieg racjonalnego myślenia i obiektywnej oceny sytuacji. Trzeci typ nazywany jest empatią współczującą i definiuje się go w sytuacjach, w których do dwóch poprzednich typów dochodzi jeszcze konkretne działanie wspierające. Czyli to sytuacja, w której nie tylko precyzyjnie rozumiemy drugą osobę (jak w typie drugim), czy odczuwamy dokładnie to co ona odczuwa (jak w typie pierwszym) ale jeszcze uzupełniamy naszą empatię odpowiednią operatywnością. Jakimś rodzajem konkretnego zachowania, czy działania, które ma na celu udzielenie konkretnej pomocy. Jednak w świecie badaczy zaburzeń osobowości, szczególnie tych, którzy koncentrują swoją uwagę na delikwentach z pod znaku ciemnej triady coraz częściej wskazuje się na istnienie czwartego typu empatii, który został nazwany mroczną empatią, a osoby wykazujące takie cechy mrocznymi empatami. Uznaje się, że odkrycie mrocznej empatii zwróciły uwagę głośne badania nad inteligencją emocjonalną, które przeprowadził zespół badaczy pod kierunkiem Emanuel Fino z Uniwersytetu Nothingam. W badaniach tych chciano sprawdzić, czy przedstawiciele tzw. mrocznej tetrady, czyli zestawu uzupełnionego o osoby wykazujące skłonności sadystyczne wykazują się ponadprzeciętnym poziomem umiejętności i cech z zakresu inteligencji emocjonalnej, co mogłoby być przez nich wykorzystywane do manipulowania innymi, dokonywania na nich oszustw czy innych antyspołecznych zachowań. Wprawdzie badania nie potwierdziły przyjętych założeń i okazało się, że wymienione wyżej zaburzenia osobowości nie wykazują pod względem inteligencji emocjonalnej odstępstw od średniej, to zwróciły uwagę naukowców na inny czynnik, który pojawił się niejako przy okazji. Okazało się bowiem, że wbrew temu co myśleliśmy wcześniej osoby z mrocznej tetrady wcale nie są pozbawione cech empatycznych. Jak podaje Dr Suzanne Degges-White, profesor z Uniwersytetu Północnego Illinois osoby te często wykazują duży wyższy od innych wskaźnik empatii poznawczej. I właśnie ta cecha jej zdaniem umożliwia im niecne zachowania wobec innych, więc jeśli jak mówi pani profesor znajdujemy się na ich celowniku, to właśnie ta umiejętność będzie przez nich wykorzystywana by zdobyć nasze zaufanie poprzez tworzenie wrażenia empatii. W sukurs tej tezie przyszły inne badania, również przeprowadzone przez badaczy z wydziału psychologii Uniwersytetu Nothingam, ale tym razem pod kierunkiem Nadyi Heym. I te badania właśnie uznaje się jako pierwsze, które w pełni zidentyfikowały tzw mrocznego empatę i przy okazji wykazały, że posiadacze tej cechy wcale nie muszą być jednocześnie przedstawicielami mrocznej tetrady. Jednak to co jest dla tej grupy charakterystyczne, to podwyższony poziom ekstrawersji oraz ugodowości. Mroczni empaci nie stronią również od pośredniej agresji – są wyjątkowo uzdolnieni do knucia za plecami i do wykorzystywania innych do tego, by za ich pomocą karać czy upokarzać swoje cele. Badania wykazały też że ich ulubioną techniką jest wywoływanie poczucia winy, a jedną z najczęstszych cech jest bardzo złośliwe poczucie humoru. Co ważne – w badaniach tych ustalono również występowanie istotnych różnić pomiędzy mrocznym empatą, a przedstawicielami mrocznej triady. W przeciwieństwie więc do psychopaty, narcyza, czy manipulatora mroczny empata dysponuje wysokimi umiejętnościami z zakresu inteligencji emocjonalnej, które wykorzystuje do swych antyspołecznych zachowań i co znamienne zazwyczaj doświadcza dużo lepszego samopoczucia od ciemnotriadowców, wykazuje się niższym poziomem lęku oraz dużo rzadziej doświadcza stanów anhedonicznych, związanych z utratą zdolności do odczuwania przyjemności. Jest bardziej adaptacyjny i potrafi się dużo łatwiej zasymilować w dowolnym środowisku, gdzie właśnie dzięki wysokim umiejętnościom z obszaru empatii poznawczej jest w stanie szybko zdobywać zaufanie swojego otoczenia. Dzięki niej dużo łatwiej mu przychodzi zorientowanie się co dokładnie powiedzieć, jak się zachować aby w absolutnie perfekcyjny sposób manipulować swoim celem i osiągać dokładnie takie korzyści na jakich mu zależy. Trudno jeszcze dzisiaj zakładać, że część naukowo badawczego świata uzna mrocznego empatę za równie groźne i destrukcyjne dla otoczenia zaburzenie osobowości by umieścić go w mrocznej tetradzie. Wówczas, tak jak po dołączeniu sadysty triada stała się tetradą, tak po dołączeniu mrocznego empaty tetrada musiała by się zamienić w mroczną pentadę. Co nie oznacza jedynie smutnej konstatacji, że wraz z rozwojem psychologicznych prac badawczych przybywa nam drani, ale co najważniejsze będzie to miało istotny skutek w przyszłych badaniach zaburzeń osobowości, w których dotąd siedzący w ukryciu mroczny empata może zostać lepiej poznany i sklasyfikowany pod względem cech, czy strategi zachowań. Nam do tego czasu jednak pozostaje wyłącznie jedno – dużo szersze otwieranie oczu i czujność na tych delikwentów czy delikwentki w naszym bezpośrednim otoczeniu, którzy zdobywają nasze zaufanie wykazując się wysoką empatią dla naszych doznań, odczuć, czy zrozumienia sytuacji, w których się znajdujemy i znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy aby na pewno robią to bezinteresownie.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/lifetime-connections/202306/how-to-identify-a-dark-empath-4-

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0191886923000156dangerous-traits

DOI:10.1016/j.paid.2020.110172

#308 Destrukcyjna hiperniezależność

Destrukcyjna hiperniezależność

Zacznijmy od przykładu: oto towarzyszymy Julii, która właśnie na swoim nowym, wymagającym stanowisku w firmie stoi przed jeszcze bardziej wymagającym wyzwaniem. Julia bardzo chce udowodnić, że jej awans był zasłużony  – w końcu walczyła o niego od dłuższego czasu – więc wie, że zadania, które jej powierzono nie może schrzanić. Ale wie to również firma, bo tak się akurat składa, że od efektów jego wykonania zależy los premii całego wydziału. „Z jednej strony fajnie, że Julka jest taka zawzięta – mówi do swoich koleżanek na przerwie Aśka – ale jak da ciała, to będzie po premii, a tego byśmy raczej chyba nie chcieli”. W efekcie tych słów delegacja koleżanek udaje się do Julki z ofertą wsparcia. „Wiemy, że jesteś nie do zarąbania – mówi więc delegatura zatroskanych – ale to ważna akcja i my bardzo chętnie zostaniemy po godzinach, żeby ci w tym zadaniu pomóc”. Jednak Julka odrzucę tę ofertę. Kiedy po kilku dniach już wiadomo, że ekstra kasa przeszła załodze koło nosa w firmie przestaje być wesoło.

Przykład drugi: teraz śledzimy małżeństwo Wieśka i Ireny, w którym co tu dużo mówić nie układa się najlepiej. Wiesiek prowadzi jednoosobową działalność co w dzisiejszych czasach oznacza połączenia pływania w kisielu z balansowaniem na wiotkiej linie skręconej z papieru. Dodajmy: z piętrzących się papierów zaległych faktur. Irena już po raz kolejny przekonuje Wieśka, że jedynym sposobem na uratowanie ich źródła dochodów jest to, by wzięli się do roboty razem, bo tak jak w surwiwalu w dżungli – trzymanie się razem zwiększa szanse na przetrwanie. Jednak Wiesiek uznaje, że firma to wyłącznie jego odpowiedzialność, jego brocha i jego zmartwienie, przez co goni w piętkę zawalając nawet najbardziej oczywiste kontrakty, co powoduje, że powiększający się chaos jeszcze dolewa oliwy do ognia. „Naprawdę uważasz – pyta Wieśka Irena, że mając w domu bezrobotną zawodową księgową wciąż lepiej jest wynajmować zewnętrzne biuro rachunkowe?” Na co zawsze słyszy te samą odpowiedź: „nie wtrącaj się, ja to ogarnę, a ty się zajmij swoimi sprawami”. 

Dr psychologii Anna Tanasugarn specjalizująca się w psychoterapii wczesnych traum wskazuje, że poziom naszej dorosłej niezależności jest efektem parentyfikacji i można go podzielić na trzy rodzaje. Pierwszy to deficyty niezależności, czyli  sytuacja, w której ludzie są uwikłani w uzależnienie od innych co jest finalnie destrukcyjne dla naszego poczucia własnej wartości ale też często staje się podłożem trwałego niepokoju. Drugi rodzaj to zdrowa niezależność, którą moglibyśmy nazwać rodzajem harmonii pomiędzy umiejętnością radzenia sobie samodzielnie z przeciwnościami losu ale też umiejętnością przyjęcia wsparcia w sytuacjach, które tego wymagają. Trzecim rodzajem jest hiperniezależność, w której przyjęcie jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz nie wchodzi w grę, co często przynosi fatalne skutki i staje się destrukcyjne dla nas samych, bo odbywa się kosztem utraty efektów, które na zdrowym poziomie niezależności są łatwe do zdobycia i często oczywiste. Problem w tym, że w hiperniezależności sam fakt bycia niezależnym od nikogo i niczego staje się ważniejszy od skutków działań, racjonalnej oceny sytuacji czy po prostu zdrowego rozsądku, co w efekcie może prowadzić do tego, że by utrzymać hiperniezależność jednocześnie potrafimy zrujnować sobie życie – zarówno zawodowe, jak i prywatne. Wg. badań dr Tanasugarn oraz jej doświadczeń w pracy z pacjentami, hiperniezależność najczęściej pojawia się jako konsekwencja destrukcyjnej parentyfikacji. Zanim przejdziemy dalej musimy najpierw nieco rozjaśnić ten termin. W olbrzymim skrócie możemy powiedzieć, że to mechanizm, w którym role rodzica i dziecka zostają odwrócone, a więc dziecko przejmuje atrybuty zachowań rodzica wobec własnego rodzica. Przyjmuje się, że głównie dzielimy parentyfikację na instrumentalną oraz emocjonalną. W tej pierwszej dziecko przejmuje fizyczne zadania rodzica w rodzinie – na przykład fizycznie opiekuje się chorym rodzicem, wykonuje działania za rodzica, który na przykład na skutek problemów z alkoholem nie jest w stanie ich realizować – takie jak płacenie rachunków, przygotowywanie dla rodziny posiłków czy przejęcie opieki nad młodszym rodzeństwem. W parentyfikacji emocjonalnej dziecko przyjmuje na siebie rolę emocjonalnego katalizatora regulującego emocjonalne energie – na przykład przejmując na siebie potrzebę rozwiązania rodzinnych konfliktów, powiernika problemów, czy mediatora. Staje się jedyną osobą w rodzinie, na której spoczywa brzemię radzenia sobie z emocjami, z którymi nie radzą sobie jego rodzice. Od czasów wydanej przed dwudziestu pięciu laty książki amerykańskiego psychologa Gregorego Jurkovica „Utracone dzieciństwo” badawcze zainteresowanie parentyfikacją przyciągnęło uwagę również wielu innych naukowców, co poskutkowało odkryciem kolejnych poziomów parentyfikacji. Warto tu wspomnieć chociażby parentyfikację narcystyczną, w której dziecko przyjmuje na siebie wyidealizowaną projekcję rodzica, czyli mówiąc innymi słowy zamiast realizować własne życie realizuje cechy rodzicielskiego ideału by stać się ucieleśnieniem rodzicielskich zawiedzionych oczekiwań w stosunku do własnego życia. Niestety późniejsze koszty tego mechanizmu już w dorosłym życiu dawnego dziecka są dużo większe niż można by przewidywać, a spectrum ich wpływu jest naprawdę olbrzymie. Uznaje się, że najczęściej pojawiają się pod postacią zmniejszonych kompetencji społecznych, podwyższonego ryzyka depresji, niepokoju, niskiej samooceny, czy nawet myśli samobójczych. Jednak badacze wymieniają tutaj najczęściej efekt utraty dzieciństwa, poświeconego na przyjęcie na siebie zbyt dużej, obciążającej odpowiedzialności za dorosłych, czemu towarzyszy brak wsparcia i uznania innych. I co istotne ten efekt pojawia się na skutek destrukcyjnej parentyfikacji a nie jej wersji adaptacyjnej, która według Jurkovica w swojej naturalnej formie sprzyja rozwojowi dziecka. Przy czym warto dodać że adaptacyjna parentyfikacja tym różni się od destrukcyjnej, że pojawia się w życiu dziecka rzadko i nie trwa długo, bo na przykład jest efektem zdarzeń losowych, ale co najważniejsze temu typowi parentyfikacji towarzyszy wsparcie i szacunek innych. Jednak w jej destrukcyjnej formie dziecko zdane jest tylko na siebie i ten właśnie model funkcjonowania zostaje przenoszony w dorosłe życie pod postacią hiperniezależności. Gdybyśmy się więc w naszych przykładach mogli cofnąć się w czasie i przyjrzeć dzieciństwu Julii i Wieśka niechybnie odkrylibyśmy destrukcyjną parentyfikację, której doświadczyli w dzieciństwie i która teraz tak naprawdę dyktuje im to w jaki sposób się zachowują czy tworzą relacje z innymi. I to jednocześnie czyni ich po prostu nieszczęśliwymi, bo jak pokazał ostatni raport dotyczący poczucia szczęścia jego poziom czy w ogóle występowanie w naszym życiu są ściśle związane z występowaniem społecznego zaufania i poczuciem wsparcia. W przypadku ofiar parentyfikacji ani o zaufaniu do drugiego człowieka ani też o wsparciu nie ma mowy. I nie dzieje się tak dlatego, że już w dorosłym życiu osoby godne zaufania czy też gotowe do udzielenia wsparcia się nie pojawiają, ale dlatego, że dawna ofiara parentyfiakcji odrzuca taką możliwość jako nie pasującą do przyjętej przed laty strategii funkcjonowania. I tutaj wróćmy do dr Tanasugarn, która twierdzi, że destrukcyjna hiperniezależność nie jest wyrokiem wydanym na ofiary parentyfikacji, z którym muszą się zmagać do końca życia. Istnieje bowiem furtka, którą można wydostać się z tego potrzasku. Światełko w tunelu pojawia się wtedy, kiedy Julia i Wiesiek zorientują się i będą potrafili przed samymi sobą przyznać, że ich strategia hiperniezależności tak naprawę przynosi im więcej szkody niż pożytku – niweczy plany zawodowe, niszczy relacje i powoduje, że sprawy zaczynają podążać w złym kierunku. Mówiąc inaczej to zorientowanie się co do tego, że wypracowana w dzieciństwie strategia niezależności i owszem wtedy była jedynym możliwym mechanizmem przetrwania ale już w dorosłym życiu stała się nie tylko nieaktualna i nieadekwatna do obecnej rzeczywistości i na domiar złego jest rodzajem więzienia, na które skazuje przyjęta w dzieciństwie rodzicielska rola. Można to przyrównać do sytuacji, w której usiłujemy przy zmianie komputerów na coraz nowsze wciąż korzystać w nich z systemu Windows 95 i wkurzamy się, że po podłączeniu do komputera nowego smartfona te dwa urządzenia nie chcą ze sobą współpracować i nawet się nie widzą. Jedynym sposobem na rozwiazanie problemu jest uaktualnienie oprogramowania, by było kompatybilne z resztą współczesnego sprzętu. Dokładnie to samo dzieje się w relacjach czy w ogóle funkcjonowaniu osób z hiperniezależnością wypracowaną w efekcie destrukcyjnej parentyfikacji z dzieciństwa. Po prostu trzeba zaktualizować strategię, a pierwszy potrzebnym krokiem do uruchomienia tej procedury jest zorientowanie się, że dotychczasowa strategia nie tylko nie działa, ale niestety też szkodzi.  

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/understanding-ptsd/202306/hyper-independence-is-it-a-trauma-response

https://www.psychologytoday.com/us/blog/where-women-govern/202306/2023-world-happiness-report-happiness-is-a-movement

#309 Klątwa „Ja wam jeszcze pokażę”

Klątwa „Ja wam jeszcze pokażę”

Zacznijmy od przykładu: oto Karolina, która właśnie odkryła, że ludzie wokół niej nieco mniej ją cenią, niż była o tym przekonana. Właściwie to miała być niewinna szkoleniowa zabawa, której zadaniem było wprowadzenie nieco rozluźnienia i oddechu pomiędzy kolejnymi modułami warsztatów z wdrożenia nowego systemu. Gra polegała na tym, by biorąc pod uwagę zmyślone sytuacje wskazać tę osobę, która w różnych okolicznościach mogła by przejąć ster nad zachowaniem całej grupy. Coś w stylu – kiedy będzie pożar to uratuje nas Agata, a kiedy będziemy grali w rzutki przeciwko innemu wydziałowi to kapitanem drużyny będzie Elka, a kiedy w zawody grillowaniu bananów to tylko pod wodzą Zdziśka. Zabawa trwała dość długo i wydawało się, że w końcu i Karolina zostanie przez grupę swoich koleżanek i kolegów uhonorowana miejscem lidera w dowolnym czymś, ale tak się jednak nie stało. Zabawa, zabawą, ale zapiekło do żywego. Kiedy Karolina wróciła ze szkolenia do domu – walnęła torebką o ziemię i od razu zabrała się do odkorkowywania pękatej butelki wina z bojowym okrzykiem na ustach: „Ja tym złamasom jeszcze pokażę”. Przykład drugi: teraz obserwujemy wkurzonego Sławka, który właśnie dowiedział się, że jego zgrana ekipa przyjaciół spędziła ostatni weekend na dobrej wspólnej zabawie, tyle że bez niego. Nikt się nawet nie zająknął żeby go zaprosić na ubaw, mimo że jak się okazało towarzystwo ustawiało tę wspólną imprezę już od jakiegoś czasu. Cóż tu dużo mówić – taka akcja to jak nóż wbity w Sławkowe plecy, bo przecież do tej pory sądził, że jest jednym z nich. Przecież trzymali się razem jeszcze od zakończenia szkoły i wielokrotnie przed innymi znajomymi przechwalał się zgraną i nigdy się ze sobą nie rozstającą paczką przyjaciół, super teamem rozumiejącym się bez słów a tu nagle taki zonk. Im dłużej o tym myślał tym w większym stopniu bólowi odrzucenia zaczynał towarzyszyć gniew, by nie powiedzieć wściekłość. Tym większe im bardziej przypominał sobie jak wiele energii i lojalności poświęcił przez lata tej paczce znajomych mimo, iż różnie przecież w życiu bywało. „Ale skoro tak – Sławka aż roznosiło ze złości – to ja im jeszcze pokażę”. Tu miał być trzeci przykład, ale zdaje się, że u Stefana i Grażyny właśnie ma miejsce rozmowa sprowokowana wysłuchaniem dwóch poprzednich przykładów. „Ale tak się przecież nie mówi” – obruszyła się Grażyna, kiedy Stefan zaproponował własną wersję tytułowej groźby. „A właśnie że się mówi – odparował Stefan – skoro ja tak mówię, to się mówi”. „No przecież słyszałam wyraźnie – nie dawała za wygraną Grażyna – jak było powiedziane „ja im jeszcze pokażę” a nie jak ty to teraz mówisz…” „Ja sobie jeszcze pokażę – dokończył za nią Stefan”. „Ale przecież to w ogóle nie o to chodzi – Grażyna usiłowała zawzięcie wytłumaczyć Stefanowi pomyłkę. „Przecież Karolina i Sławek w tych przykładach mówią, że im pokażą. Tym co ich odrzucili.”  „E tam… machnął ręką – takie tam przykłady z czapy. Mi bardziej leży wersja <<ja sobie jeszcze pokażę>>” i zobaczysz, jak gość zaraz wytłumaczy, że to lepsza wersja.”

No cóż, wersję Stefana promuje tym razem nie psycholog czy socjolog, ale znana pisarka bestsellerów Caroline Leavitt – której takie hiciory jak „Szczęście w twoich oczach”, czy „Kim jesteś Jimmy” znamy również z polskich księgarń i która bryluje na liście bestsellerów New York Timesa, za powieści „Picture of you” czy „Is this tomorrow”. Tym razem jednak Leavitt pojawiła się na łamach Psychology Today z esejem na temat znanej ogólnoświatowej mantry „ja wam jeszcze pokażę”, gdzie zwraca uwagę na to jak zwodnicze może być takie właśnie mantrowanie. Przyjrzyjmy się mu zatem. Kiedy rozbierzemy tę pogróżkę na czynniki pierwsze, to zauważymy, że zawsze  – niezależnie od konfiguracji, w której występuje zawiera dwa podmioty: narratora, czyli autora groźby oraz jakichś docelowych innych, umieszczanych w drugiej lub trzeciej osobie liczby mnogiej. To zawsze jacyś „wy” lub jacyś „oni”. Mamy tam też słowo „jeszcze”, które sygnalizuje jakiś ciąg dalszy dotychczas niezbyt udanej relacji oraz operat czasu, który wskazuje, że narrator zamierza się rozprawić ze wspomnianymi innymi w jakiejś nieokreślonej, ale pewnie życzeniowo niedalekiej przyszłości. Jedak pisarka Leawitt zauważa, że istnieje tam jeszcze jeden ukryty element: to ocena, jakiś rodzaj osądu który występuje tam nie jeden, ale w zasadzie dwa razy. Pierwsza dotyczy tego, jak według narratora został on oceniony przez owych „innych” i jak ta ocena jest dla niego nieakceptowalna, niesprawiedliwa czy też mylna. Ta pierwsza ocena prowokuje więc narratora do podjęcia działań niejako w zemście, by w ich efekcie mogła powstać druga ocena, w której narrator również zostanie oceniony przez innych, ale tym razem już według niego właściwie, co ma zostać udowodnione w realizacji zamierzeń narratora, które do ponownej oceny mają doprowadzić. Zdaje się że już teraz nie tylko Stefan dostrzega absurd tego mechanizmu. Ale to co w nim najgorsze to systemowe wzmocnienie uzależnienia własnej wartości od oceny innych, bo w pierwszej ocenie najpierw inni, jako oceniający są punktem odniesienia tego co się nie udało i co w zemście chcemy zmienić. Zaś w drugiej ocenie efekt zmiany ma być również uzależniony od innych – narrator „wyjdzie na swoje” pod warunkiem, że innym oko zbieleje z podziwu, a więc również oceny, tyle że życzeniowo pozytywnej. W ten sposób powstaje koncept udowodnienia swojej wartości, w którym sędziami są zawsze inni – ci sami, którzy najpierw tej wartości nie docenili. Przy czym – co podkreśla Leawitt – tak naprawdę cała akcja spod znaku „ja wam jeszcze pokażę” osadza się na fundamencie spełnienia oczekiwań, co zawiera w sobie spory ładunek spełniania zewnętrznych norm czy wytycznych pochodzących z zewnątrz. W efekcie tego procederu ma się pojawić uznanie w oczach innych, jako najważniejszy miernik wartości, a jednocześnie poczucie własnej autentyczności siłą rzeczy schodzi na drugi plan. Własna ścieżka staje się coraz mniej widoczna, bo zostaje zadeptana przez odciski stóp zmierzających tam, gdzie kieruje nas potrzeba akceptacji. 

Czy rzeczywiście wydawałoby się całkiem niewinne powiedzenie „ja wam jeszcze pokażę” jest w rzeczywistości aż tak groźne i wyniszczające dla nas samych. We wspomnieniach pisarki czytamy, że zaczęła sobie zdawać sprawę, jak w istocie wyczerpujące były każde nawet najmniejsze zwycięstwa, które zawsze dotyczyły tego, co ktoś inny miał o niej myśleć i wiedzieć, a nie tego, co czuła i wiedziała o sobie. Czy czasem nie mamy tutaj do czynienia z nieustanną walką o przynależność i udowadnianie innym swojej wartości? Życie w dyktacie „ja wam jeszcze pokażę” niezauważenie wpycha nas w ramiona przeniesienia odpowiedzialności za to jak się czujemy z sobą na to, w jaki sposób inni uznają, że możemy się czuć z nimi. Jak świat długi i szeroki w imię konceptu „udowodnię ci jak jestem wartościowy” ludzie popełniali niezliczone głupoty i grzęźli w coraz bardziej wyczerpującym marszu po uznanie. Problem jednak w tym, że kiedy implementujemy do systemu ten sposób myślenia to jednocześnie skazujemy się na wyścig, który nie kończy się nigdy, bo zawsze znajdą się tacy, którym wciąż będzie mało naszych starań. Co więcej w tym pościgu stajemy się łatwo manipulowalni, bo dla manipulatora zwrot „ja wam jeszcze pokażę” jest jednocześnie sygnałem otwierającym możliwości prostego sterowania delikwentem, do którego nawet nie trzeba przechodzić przeszkolenia obsługi konsoli  sterującej. By to pokazać przyjrzyjmy się pewnemu przykładowi: oto wycieczka szkolna we wczesnych latach osiemdziesiątych, zorganizowana przez szkołę żebyśmy my dzieciaki z jednego miasta mogli zobaczyć jak wygląda miasto inne. Zatem nuda, że hej. I pośrodku tej nudy i przy okazji wokół miejskiej fontanny zebrała się grupa cwaniaków dyskutująca o tym, jak stalowe nerwy i odwagę trzeba mieć, żeby w takiej jesiennej zimnicy zażyć fontannowej kąpieli. Dyskusja stawała się tym ostrzejsza im bardziej kolega Heniek, znany ze swego towarzyskiego brylowania i usiłowania robienia wrażenia na płci pięknej na każdym kroku jej się przysłuchiwał. W końcu kiedy już zostało ustalone, że zanurzenie się w fontannie wymaga hartu ducha superbohatera dyskusja zmieniła nieco tory i tym razem zaczęła dotyczyć tego, że nie każdy znalazłby w sobie tyle odwagi, siły woli i charakteru i tak dalej,. Im bardziej Heniek się interesował tym silniej była akcentowana kwestia rzadkości występowania takich cnót wśród normalnych ludzi. I w końcu banda złoczyńców postanowiła sfinalizować ten festiwal manipulacji zwracając się bezpośrednio do Heńka: „Ty na przykład Heniek, to nie dałbyś rady”. I jak się można spodziewać w niecałą minutę później Heniu już siedział w lodowatej wodzie po szyję, gdyż okazało się, że fontanna była głębsza niż zakładano. Czy na pewno ta, zapamiętana z dzieciństwa historia nie ma nic wspólnego z udręką, jaką potrafimy sami sobie zgotować przekonując siebie, że trzeba coś komuś udowodnić? 

Jak zatem sobie poradzić z tym fantem, kiedy aż nas wyrywa żeby obserwująca nas gawiedź wreszcie miała powód do zebrania szczęk z podłogi? Najlepszym sposobem, jest strategia Stefana polegająca na zamianie drugiego podmiotu z drugiej lub trzeciej osoby liczby mnogiej, na pierwszą osobę liczby pojedynczej. Bo wówczas, jeśli już koniecznie chcemy cokolwiek komuś pokazywać i udowadniać, to najlepiej zrobić to samemu sobie. Dzięki temu zabiegowi możemy zmienić punkt naszych odniesień, porównań i ocen na siebie samego. Wyzwanie „ja sobie jeszcze pokażę” jest rzucane sobie i uniezależnia nas od oceny innych czy zdobycia ich uznania i nie musi oznaczać konieczności zrezygnowania z podążania własną ścieżką. Więc jeśli już musimy rywalizować, to najzdrowiej jest robić to z samymi sobą. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/runs-in-the-family/202306/for-me-ill-show-you-meant-ill-show-me

#310 Osobowość wszechwiedząca

Osobowość wszechwiedząca

Często w artykułach przedmiotowych znajdziemy również termin osobowość wszystkowiedząca, który stosuje się wymiennie z osobowością wszechwiedzącą i co najprawdopodobniej jest próbą znalezienia właściwego polskiego tłumaczenia angielskiego określenia know-it-all personality. Jak do tej pory nie ustalono jednoznacznie jakie przyczyny stoją za tego rodzaju cechami osobowymi. Jedni skłaniają się tutaj do poszukiwania odpowiedzi w narcystycznym zaburzeniu osobowości, inni szukają przyczyn w tzw syndromie prymuski. Tu celowo używam formy żeńskiej, bo mimo iż zjawisko dotyczy obu płci, zdaje się że częściej jest obserwowane u kobiet, w efekcie czego równie częściej jego nazwa będzie przybierała żeńską formę. Tu z kolei łączy się osobowość wszechwiedzącą z hodowanym od dziecka perfekcjonizmem, który zazwyczaj jest jakimś rodzajem reaktywnej strategii mającej ukryć jakiś rodzaj dokuczliwego i jednocześnie wstydliwego deficytu, który staje się motywatorem by oczekiwać od siebie perfekcji we wszystkim. Kiedy zaś demon perfekcji nie jest w stanie być odpowiednio karmiony przez swojego żywiciela domaga się pokarmu od innych przez co perfekcjonista potrafi być nie do zniesienia nie tylko dla samego siebie, ale też dla całego swojego otoczenia. Jednak dwa powyższe tropy – pierwszy wiodący do narcyzmu, drugi do osobowości perfekcyjnej zdają się nie wyczerpywać całego spektrum problemu, bo osobowość z pod znaku know-it-all wcale nie musi być ani narcyzem, ani też perfekcjonistą. I tu celowo używam słowa „musi”, bo związane jest ono z konkretną charakterystyką takiej osobowości, w której pojawia się pewien rodzaj wewnętrznego przymusu. Osobowość wszechwiedząca czuję potrzebę narzucenia innym swojego punktu widzenia i jednocześnie w ogóle nie bierze pod uwagę ani tego, że ów punkt widzenia może nie być poprawny, ani też tego, że mogą istnieć inne, czasem równouprawnione punkty widzenia. Psycholog Hanan Parveza w swoim artykule na Psychmechanics prezentuje listę 23 cech rozpoznawczych pozwalających nam namierzyć, czy czasem nie mamy do czynienia z osobowością wszechwiedzącą. Pojawia się wśród nich oczywiście charakterystyczna dla syndromu prymuski skrywana niepewność, w efekcie której występuje kompensata poczucia niższości za pomocą poczucia wyższości. Takie osoby są na tyle związane z własnymi opiniami, że muszą dominować w rozmowach, bo w przeciwnym razie ich ego mogło by zostać narażone na bolesny cios weryfikacji przekonań, co jest dla nich systemowo nie do zniesienia. Mówią zamiast słuchać, a najlepiej czują się w kłótniach, które – jak pisze Parveza dosłownie łowią, bo to pozwala im wytaczać działa argumentacji i udowodnić że są lepsi od swoich oponentów, co skutkuje rozwinięciem swoistego talentu do przekształcania nawet najmniejszych nieporozumień w kłótnię. Co więcej można ich rozpoznać również po tym, że udają że wiedzą, kiedy czegoś nie wiedzą. Kiwają wtedy głową byśmy myśleli, że to co właśnie słyszą jest dla nich oczywiste i od dawna znane. Nie wierzysz? To zrób eksperyment i w sytuacji rozmowy z wszechwiedzącą powołaj się na nieistniejące badania przeprowadzone przez nieistniejącego naukowca a z dużym prawdopodobieństwem usłyszysz, że te badania to nic odkrywczego a ich wyniki są wszechwiedzącej doskonale znane. 

Jednak to co najbardziej charakterystyczne to relacja wszechwiedzy z rzeczywistymi życiowymi osiągnięciami. Logika podpowiada, że jeśli osoba wszechwiedząca rzeczywiście wie wszystko lepiej i poucza innych jak mają się zachowywać, to jej życie powinno być przykładem braku błędnych decyzji, nietrafionych wyborów a wszelkie działania powinny układać się we wzorzec dla innych. A to oznacza, że jeśli wszechwiedząca Basia poucza swoich znajomych co do tego, w jaki sposób działa na przykład świat biznesu, rynek oraz jakimi prawami rządzi się zarabianie pieniędzy, to sama powinna w tym świecie osiągać nieprzerwane pasmo sukcesów – jej kariera zawodowa powinna być podręcznikowem przykładem doskonałości, a forsy powinna mieć tyle, by sobie nią wytapetować nie tylko wucet z pozłacanym kiblem, ale też całą resztę rozciągających się w siną dal hangarów swojej posiadłości. Jeśli Arek poucza innych w jaki sposób dajmy na to zdobywać popularność w internetach, to sam powinien mieć miliony subskrybentów i rozkręcony biznes sieciowego krezusa. Jeśli zaś Kasia zawsze wie lepiej jak radzić sobie z emocjami, czy rozwiązywaniem psychicznych problemów, to oczekiwalibyśmy że sama będzie przykładem emocjonalnego ładu i harmonii, a jej głowa niedoścignioną oazą spokoju, równowagi i braku choć najmniejszych kompleksów, czy najdrobniejszych oznak niepokoju. Problem w tym – i to najprawdopodobniej cecha łączna dla wszystkich wszechwiedzących jak świat długi i szeroki, że jest dokładnie odwrotnie – ich życie nie jest nawet w najmniejszym stopniu reprezentacją wiedzy, którą wciskają innym. I tu kłania się porzekadło z brodą długą po sam pas: „skoro jesteś taki mądry, to czemu nie jesteś taki bogaty?”

Błąd który zazwyczaj popełniamy polega na tym, że uznajemy, iż w efekcie naszego przegranego starcia z osobowością wszechwiedzącą wychodzimy w jej oczach na kogoś głupszego, przegranego i mniej wartościowego. Dobra wiadomość jest taka, że możemy sobie od razu dopuścić tego typu myślenie, bo w oczach osobowości wszechwiedzącej i tak jesteśmy głupim przegrywem i żadna toczona z nią batalia tego przekonania nie zmieni. Jeśli zaś za wszelką cenę chcemy tę potyczkę wygrać, to pamiętajmy że wygrać możemy jedynie bitwę a nie wojnę, bo nawet kiedy odniesiemy argumentacyjne zwycięstwo osobowość wszechwiedząca wykorzysta strategię ukrytego narcyza, w której będzie tak długo knuć przeciwko nam często za naszymi plecami i deprecjonować nas wobec innych, aż w końcu dokona stosownej jej zdaniem zemsty. Problem w tym, że kiedy się wycofujemy uznajemy że tracimy wartość. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie – chronimy ją, bo przestajemy grać w grę, w której karty rozdaje osoba wszechwiedząca. Kiedy jednak damy się podpuścić i wchodzimy w dyskusję z osobowością wszechwiedzącą to prędzej czy później się zorientujemy, że z taką osobą nie da się dyskutować, bo sposób w jaki to robi przeczy zasadom dyskusji. Ona nie jest zainteresowana tym co masz do powiedzenia i często nawet nie jest w stanie wysłuchać do końca twojego pojedynczego zdania by zanegować to co mówisz, I nie ma znaczenia czy przypisuje ci rzeczywistą tezę czy jedynie jej swoją projekcję. Znaczenie ma wyłącznie to, że ty się zawsze i we wszystkim mylisz, podczas gdy ona zawsze i we wszystkim ma rację. Co więcej kiedy już się zorientujesz, że właśnie wdałeś się w dyskusję z osobą wszechwiedzącą i wobec odkrycia braku dalszego sensu dyskutowania po prostu rezygnujesz z kontynuowania sporu zostanie to odebrane jako twoja porażka i dowód na to, że jedyna racja od samego początku była po stronie wszechwiedzącej. Niezależnie od tego, czy przerwiesz dyskusję milczeniem, czy też wprost obwieścisz, że dalsze bicie piany nie ma sensu. W oczach osoby wszechwiedzącej przegrywasz, co oczywiście dla niej od samego początku było jasne. I owszem możesz spróbować pójść na całość i kontynuować spór, ale prędzej czy później pojawią się argumenty ad personam, w stylu ”myślałam, że jesteś bardziej inteligentny” oraz wmawianie ci rzeczy, których nie powiedziałeś, czy sposobu myślenia, który tak naprawdę nie reprezentujesz – a wszystko w jednym celu. Otóż wszechwiedząca w ogóle nie bierze pod uwagę, że może się mylić, tak jak nie bierze pod uwagę tego, że w ogóle ktoś może mieć inne zdanie, inne spojrzenie, czy inne wartości. Dlatego właśnie większość autorów opisujących ten rodzaj osobowości zauważa, że wchodzenie w dyskusję z taką osobą to najgorszy możliwy scenariusz, bo w ten sposób jedynie podpalamy stos, na którym musimy spłonąć. A musimy, bo wszechwiedząca trenuje się we wszechwiedzy od lat, a więc ma wyćwiczoną czasem absurdalną argumentację, która bywa na tyle zaskakująca, że zaskoczonej logice trudno się nawet do niej odnieść. 

Co zatem zrobić? Jak wyjść z tego impasu i czy aby na pewno nie da się osobie wszechwiedzącej pomóc? Otóż problem w tym, że jeśli ktoś wie wszystko lepiej, to wie również lepiej, że to z nami ewentualnie jest coś nie tak, a na pewno nie z nią. Żeby osoba wszechwiedząca mogła dokonać zmiany i uwolnić się z zaklętego kręgu wszechwiedzy musiałaby najpierw przyznać, że nie wie wszystkiego lepiej, a to nie mieści się w ramach jej struktur pojęciowych. Przyznanie się do niewiedzy to przecież jej największy demon, którego pokonanie najczęściej stanowi wyzwanie ponad siły. A co zrobić, kiedy namierzymy taką osobę w naszym najbliższym otoczeniu. By odpowiedzieć na to pytanie przywołajmy krótką opowiastkę z mędrcem Nasrudinem w roli głównego bohatera. Otóż pewnego razu w pewnym małym miasteczku zerwał się z uprzęży narowisty ogier. Koń zatarasował wąski, ale główny trakt i nie dało się ani tamtędy przejść ani też do wkurzonego ogiera podejść. Wierzgał, kopał, gryzł i oferował wiele innych podobnych atrakcji. Wokoło zebrał się tłum mieszkańców, którzy bezradnie rozkładali ręce, bo nie wiedzieli jak sobie z tą sytuacją poradzić. Nagle jeden z zebranych wypatrzył na horyzoncie zbliżającego się do miasteczka mułłę Nasrudina. Wykrzyknął więc zachwycony: „oto jesteśmy wybawieni, bo do miasta zbliża się wielki mędrzec Nasrudin, który na pewno znajdzie wyjście z tej sytuacji”. Nasrudin przydreptał w końcu do miejsca akcji, rozejrzał się, sprawdził co się tu wyrabia i… wybrał inną drogę. Bo czasem po prostu nie warto kopać się z koniem. 

Jeśli więc mamy do czynienia z połączeniem osobowości wszechwiedzącej, syndromu prymuski i ukrytego narcyzmu w jednym, to nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba sp…. z pełną konsekwencją jak najszybciej się oddalić. I to rozwiązanie wcale nie jest takie rzadkie, o czym świadczy kolejna cecha łącząca ludzi z pod znaku osobowości wszechwiedzącej – otóż z biegiem czasu mają coraz mniej znajomych, bo nikt z własnej nieprzymuszonej woli nie chce się skazywać na tego typu rozrywkę. 

Pozdrawiam

https://www.wysokieobcasy.pl/Instytut/7,163393,23794361,wszystkowiedzacy-sa-wsrod-nas-jak-z-nimi-zyc.html?disableRedirects=true

https://www.psychmechanics.com/characteristics-of-a-know-it-all-personality/

https://manufaktura-radosci.pl/syndrom-prymuski/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/toward-less-egoic-world/201807/living-know-it-all

#311 Osobowość ścierna

Osobowość ścierna

Pod ostatnim mini-wykładem dotyczącym osobowości wszechwiedzącej pojawiło się sporo komentarzy wskazujących na to, że po pierwsze ludzi, którzy sprawiają nam podobne problemy interakcyjne w naszym otoczeniu wcale nie jest marginalnie mało. Po drugie wobec mnogości i wymienności występujących cech osób uprzykrzających nam czasem życie pojawia się swoisty rozgardiasz w ich rozpoznaniu i sporo domniemanych nieporozumień, w których jednego delikwenta piętnujemy bez najmniejszych wątpliwości i jednocześnie kolejnego bronimy, z argumentem, że skoro nie wyczerpuje wszystkich cech na przykład osobowości wszechwiedzącej to wara od niego. Przy okazji oczywiście, kiedy okazuje się, że o pewne właściwości podejrzewamy o samych siebie, to najlepszym sposobem na poczucie ulgi jest przywalenie temu, z czyjej winy w systemie takie podejrzenie się pojawiło, któremu to mechanizmowi zresztą poświeciłem odcinek 121 o atakowaniu posłańca. Sam mechanizm oczywiście prowokuje w sumie zabawne sytuacje, jak na przykład ta z jednego z maili: „wczoraj pokazałam pana filmik wszystkowiedzącej koleżance i szkoda  że pan nie słyszał, jaki bluzg poleciał w pana stronę, bo miałby pan gotowy materiał na kolejny odcinek”, czy ta w której ewidentnie zatroskana o mnie osoba pyta jak śmiem występować publicznie będąc takim bezczelnym ignorantem. Czyli delikatnie mówiąc nieco się zagotowało. W dzisiejszym odcinku spróbujmy trochę przykręcić palnik byśmy mogli wspólnie bardziej kontrolować bulgocącą zupę. Zacznijmy zatem od interakcyjnych podstaw: otóż nasze życie nie toczy się w społecznej próżni – o ile oczywiście nie zrejterowaliśmy na jakieś samowystarczalne pustkowie lub nie bawimy się aktualnie w Szymona słupnika, przy czym temu ostatniemu ktoś przecież donosił żarcie, nawet jeśli je podawał na długim kiju. W każdym razie w życiu – czy nam się to podoba czy też nie – doświadczamy interakcji z całą masą napotykanych na jego różnych etapach osób. Jedne z tych interakcji są bez znaczenia, inne zaś mają znaczenie kluczowe dla tego czym się zajmujemy, z czego i gdzie żyjemy i jak funkcjonujemy. W świecie idealnym kluczowe interakcje wiążą nas wyłącznie z sympatycznymi ludźmi, którzy nam dobrze życzą i od których otrzymujemy pakiety dobrej energii. Niestety życie nie jest idealne powierzając kluczowe interakcje w ręce tych, którzy nie spełniają żadnego z powyższych warunków. Tych, którzy mówiąc najbardziej ogólnikowo psują nam krew. I tutaj ciekawostka – otóż z punktu widzenia procesu odbierania nam energii dużo mniejsze znaczenie ma to, kto konkretnie zapewnia nam taką życiową wątpliwą rozrywkę, niż to w jak dużym stopniu aktywność czy cechy takiej osoby utrudniają nam życie. W tym kontekście nie mają już znaczenia takie kwalifikacje jak płeć, wiek, pozycja społeczna, czy zależność rodzinna lub służbowa, bo utrudnianie życia to utrudnianie: odbiera nam energię, niweczy plany, dezorganizuje porządek, wywołuje niechciane i destrukcyjne dla systemu emocje itd. Z tej perspektywy nie ma aż tak dużego znaczenia, czy za tym procederem po drugiej stronie interakcji stoi narcyz, psychopata, manipulator, osobowość wszechwiedząca z poprzedniego odcinka, osobowość dokuczliwie dręcząca z odcinka 202, drama queen z odcinka 165, czy ktokolwiek inny z mrocznej galerii cieni. Znaczenie ma jedynie to, że pewne ludzkie zachowania i sposoby komunikacji, które wynikają z konkretnych cech osobowości po prostu wysysają z nas energię. Moglibyśmy zatem powiedzieć, że istnieje pewien rodzaj zespołu cech osobowych, które czasem występują wspólnie, czasem rozłącznie, a czasem wymiennie, które tworzą osobowość, która w interakcjach z nami nie jawi nam się jako pluszowa. Jeśli zaś posłużymy się metaforą słodkiego pluszaka, jako zobrazowaniem czegoś przyjemnego i miłego, do czego fajnie jest się przytulić, to idąc tym tropem po drugiej stronie tego wzorca musielibyśmy umieścić coś o dokładnie odwrotnych cechach. Coś, co nie jest miłe w dotyku i do czego się przytuliwszy co najwyżej można sobie zrobić krzywdę. W tym celu po drugiej stronie pluszaka postawmy gruboziarnisty papier ścierny. I to nie jest moja metafora, ale termin pojawiający się w badaniach i dotyczący osób, o określonych cechach osobowości, które moglibyśmy określić jako dalece nieprzyjazne w stosunku do innych. Wprawdzie moglibyśmy tu użyć określenia szorstki, ale to wydaje się zdecydowanie zbyt słabe na rodzaj rozrywki zapewnianej nam przez takich delikwentów i delikwentki. Dlatego proponuję pozostać przy terminie osobowości ściernej. 

Oto właśnie pojawiły się wyniki badań połączonych sił naukowców z kilku amerykańskich i europejskich uniwersytetów, które to badania miały wyjaśnić obszar wciąż tajemniczego dla nauki pewnego wymiaru psychopatologii, który naukowcy nazywają antagonistycznym spektrum eksternalizacji. Chodzi o takie postawy i zachowania, które stwarzają największe problemy interakcyjne, i które wg profesor Susan Krauss Withbourne tworzą tzw. osobowość ścierną. W badaniach tych pochylono się nad wynikami testów blisko dwóch i pół tysiąca osób z różnymi cechami. Wśród badanych 70% procent osób wykazywało cechy patologii osobowości a 30% tendencje do zachowań antagonistycznych. Chciano ustalić, czy istnieje jakiś zestaw wzorcowych cech, które są wspólne dla nich wszyskich i po których występowaniu (zarówno razem, jak i oddzielnie) moglibyśmy ich w miarę skutecznie rozpoznawać, jednocześnie orientując się jakie tak naprawdę cechy stoją za tym, że uznajemy interakcje z tymi osobami za trudne, odbierające energię czy wręcz toksyczne. W odkrytym zestawie cech pojawiło się sześć kluczowych, które w osobowości ściernej występują jedna lub więcej. Jako pierwszą naukowcy wymienili antyspołeczność, czyli tendencję do zachowań, w których nie bierze się pod uwagę ani szkodliwości społecznej swoich czynów, jak i emocji czy krzywdy innych. Na przykład na jednym krańcu skali znajdują się tu już konkretne przestępstwa, jak kradzież, a na drugiej zaledwie wydawałoby się niewinne kłamstewka, służące realizacji własnych celów bez oglądania się na utrudnianie życia innych. Druga cecha jest zorientowana wokół stałego poziomu gniewu, objawiającego się różnymi formami agresji wobec innych, w tym również agresji biernej czy mikroagresji. Na trzecim miejscu znalazło się poszukiwanie uwagi, w którym z jednej strony pojawiają się zachowania prowokacyjne, a z drugiej strony przesadzone emocje, obliczone na wywołanie konkretnego skutku na otoczenie, w którym dany delikwent czy delikwentka dążą do uznania przez otoczenie, że ich emocje mają większą wartość od emocji innych. Czwarta cecha ma swoje źródła w zachowaniach narcystycznych, w których dana osoba promuje i domaga się uznania własnej wspaniałości, za co oczekuje przywilejów oraz podziwu innych. Jako piątą cechę badacze wskazali dominację wrogości, czyli kultywowanie postawy antagonistycznej, w której sam sprzeciw czy niezgoda są dużo bardziej istotne niż to przeciwko czemu się zwracają. No i ostatnia, szósta cecha to nieufność, w której prym wiedzie podejrzliwość wobec innych podszyta elementami paranoi, w której dana osoba jest przekonana, że inni spiskują na jej szkodę i to nie zależnie od tego jak wielką skalę spisku dostrzega – czy to zmowa kilku znajomych, czy też połowy świata. Mamy zatem sześć kluczowych cech osobowości ściernej, które z jednej strony wskazują, jakie zachowania osób, z którymi wchodzimy w konkretne interakcje stają się dla nas na tyle dyskomfortowe, że odbierają nam energię i wpływają na znaczne pogorszenie nastroju w wyniku tej interakcji. Jednak to co warte odnotowania, to fakt, że zdaniem naukowców te cechy wcale nie muszą występować wspólnie, bo w większości badanych przypadków wykrycie jednej z nich wcale nie przesądzało o istnieniu kolejnej. Niestety badania zatrzymały się na samej klasyfikacji cech, ale już nie wynika z nich ani to, w jaki sposób możemy mieć wpływ na zmianę takich osób ani też to jak możemy sobie z takimi osobami radzić, więc póki to nie zostanie odkryte, wciąż powszechnie promowanym rozwiązaniem jest: uciekaj, jak najszybciej i jak najdalej. Jednak zanim podejmiemy taką decyzję, lub też zanim pogrążymy się w rozpaczy wobec braku możliwości jej podjęcia warto zwrócić uwagę, na jeszcze jedną cechę – tę, która nie pojawiła się w badaniach i na którą zwraca uwagę psycholog Sarah Kristenson. To cecha, która – jak dla mnie znakomicie rozróżnia osobowość szorstką od osobowości ściernej, bo przecież sama szorstkość obycia nie wydaje się jeszcze tak dokuczliwa jak ścierność. Różnica bowiem przebiega nie tylko w samej nazwie, ale na osi pasywny aktywny. Przyjmuje się że osoba szorstka, to osoba ujawniająca swoją szorstkość w reakcji na interakcję. A to oznacza, że jej szorstkość pojawia się dopiero wówczas, kiedy po prostu czegoś od niej chcemy. Zatem w takim przypadku im mniej od niej oczekujemy i im bardziej pozostawiamy ją samą sobie, tym mniej jesteśmy narażeni na nieprzyjemną interakcję z jej strony. Przy odpowiedniej konfiguracji towarzyskiej, zawodowej czy rodzinnej da się zatem tak ustawić współistnienie, by zminimalizować jego dyskomfort. Prawdziwy jednak problem pojawia się w interakcji z osobowością ścierną, którą tym różni się od szorstkiej, że sama inicjuje wrogą interakcję. Bo jak podaje Kristenson skrywana niska samoocena i brak pewności u takich osób generują tak wielki strach przed krytyką, że na zasadach mechanizmu obronnego uderzają jako pierwsi. Wolą wyprzedzić domniemany atak, bo to daje im poczucie kontroli i jednocześnie wydaje się chronić ich słabość. Ścierne osoby są więc wyjątkowo groźne, bo same z siebie szukają powodów do zaczepki, konfliktu, wsadzania komuś szpilek, czy konfrontacji i to w każdej z sześciu wyżej opisanych cech. Jedynym zaś sposobem, by się przed nimi chronić w sytuacji, w których nie jesteśmy w stanie przed nimi uciec jest świadomość, że w ich atakach wbrew wszystkim pozorom tak naprawdę nie ma nic osobistego. Zazwyczaj wymierzają je we wszystkich, którzy akurat znajdą się w ich pobliżu, bo problem w ich wypadku nie leży po stronie atakowanego tylko atakującego, co oznacza, że cokolwiek byś nie zrobił czy nie zrobiła, to na atak ścierny nie masz po prostu wpływu. Ich atak, ścierność czy prowokacja to efekt ich wewnętrznej walki z sobą, którą usiłują zagłuszyć walcząc z innymi. I nie mówię tego dlatego, byśmy nagle zaczęli ich wszystkich przytulać. Ale wyłącznie dlatego, byśmy mogli się również zreflektować, czy czasem nasze zachowanie wobec innych, nawet te wydawało by się najbardziej niewinne nie jest efektem podobnego mechanizmu. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202307/understanding-the-abrasive-individual

https://www.happierhuman.com/abrasive-personality/

https://psycnet.apa.org/record/2023-02636-001

#312  Wiedza ukryta

Wiedza ukryta

Stefanowi właśnie włączył się tryb refleksyjny nad ugniataniem ciasta. „Wiesz Grażyna – powiedział nie przestając ugniatać – w sumie potrafiłbym sobie wyobrazić świat bez produktów Lamborgini, Versace, czy Gucci, ale nijak nie jestem w stanie sobie wyobrazić świata bez focacci.” „Ty lepiej powiedz cwaniaku – odpowiedziała Grażyna – czemu jak ja ją próbuję robić ściśle według przepisu to mi nie wychodzi taka jak tobie”. „I to jest moja droga właśnie największa tajemnica świata – westchnął Stefan – która skrywa się w różnicy pomiędzy „wiedzą o” a „wiedzą jak” i której ja niestety nie potrafię wytłumaczyć”.

Problem, z którym zmaga się Stefan wcale nie jest taki odlepiony od rzeczywistości jak by się mogło wydawać. Zdaje się, że po raz pierwszy wypłynął w 1945 r. kiedy to Gilbert Ryle, w swoim artykule dla londyńskiego Towarzystwa Arystotelesowskiego wykazywał, że nie każda wiedza może podlegać intelektualnemu opisowi, a samo posiadanie wiedzy na temat jakiegoś zjawiska czy mechanizmu jeszcze nie oznacza, że potrafi się to zjawisko efektywnie kontrolować. Ryle’emu za tę potwarz przylepiono łatkę antyintelektualisty, ale niedługo potem, bo w roku 1958 pojawił się kolejny śmiałek, który w równie wielkim stopniu podpadł światowi nauki. Był nim brytyjsko węgierski badacz Michael Polanyi, który w swej książce zatytułowanej „Wiedza osobista” i wydanej w chicagowskiem wydawnictwie uniwersyteckim rozwinął koncepcję Gilberta Ryle. Uznał, że i owszem – jak wskazywał Ryle istnieje rodzaj ucieleśnionej wiedzy, która różni się od intelektualnego poznania, ale dodatkowo to wiedza, którą się posiada, mimo iż nie można jej wyrazić środkami werbalnymi. Mówiąc inaczej: Polanyi utrzymywał, że to, że nie potrafisz czegoś wytłumaczyć, jeszcze wcale nie oznacza, że wiedza, którą w tym zakresie posiadacz jest mniej wartościowa. I to właśnie za jego sprawą pojawił się termin wiedza milcząca, który stosuje się do dzisiaj wymiennie z terminem wiedza ukryta. Zanim zastanowimy się jak ważną rolę pełni w naszym życiu musimy się jeszcze przyjrzeć, w jaki sposób jest najczęściej definiowana. Uznaje się więc, że to rodzaj wiedzy zawartej zarówno w umiejętnościach, jak i pomysłach, których nie da się w łatwy sposób wyrazić czy też przekazać innym lub w pełni skodyfikować. To wiedza, której nie da się zdobyć bez doświadczania i praktyki, zaś w jej zdobyciu i owszem potrzebne jest podpatrywanie innych, ale jednocześnie by ją zdobyć od innych nie trzeba się z nimi komunikować za pomocą języka mówionego, czy pisanego. Skoro jest to wiedza, której nie da się wyrazić słowami, to samo opowiedzenie o tym, czym ona jest, też jest niestety dość trudne, ale spróbujmy podjąć to wyzwanie i posłużmy się najprostszym przykładem z możliwych, czyli wiedzą o wbijaniu gwoździ. W tym celu wyobraźmy sobie kogoś, kto wie na temat wbijania gwoździ naprawdę dużo – od materiałoznawstwa, po kinetykę ruchu ludzkiego ramienia. Jednak jednocześnie – tutaj znowu posłużmy się wyobraźnią – nasz ekspert od wiedzy o wbijaniu gwoździ nigdy osobiście żadnego gwoździa jak dotąd nie przybił. Czy naszym zdaniem, kiedy damy mu do ręki młotek i gwoździe to od pierwszego uderzenia przybije je idealnie? A teraz wyobraźmy sobie, że oddajemy naszego eksperckiego bohatera w ręce ślusarskiego majstra. Tyle, że majster jest Japończykiem i mówi jedynie po japońsku, a kolega ekspert pochodzi z Richmond i mówi wyłącznie cockneyem. Mimo to, szansa, że japoński master nauczy nowego czeladnika wbijania gwoździ jest wciąż duża, prawda? I warto też dodać, że wiedza ukryta bywa mylona z intuicją – najprostszym zaś rozróżnieniem jest oddzielenie tego, co w intuicji moglibyśmy określić jako przeczucie czy też rodzajem płynącej z naszego wnętrza podpowiedzi od tego, co uznajemy że wiemy z całą pewnością i co nie ma z przeczuciem nic wspólnego. To subtelna, ale jednak różnica pomiędzy odkryciem w sobie rodzaju drogowskazu podpowiadającego którędy zmierzać, od całkowitej pewności gdzie się udać, bez potrzeby kierowania się jakimikolwiek drogowskazami. 

W naukowych opracowaniach dotyczących różnic pomiędzy wiedzą intelektualną a ukrytą oprócz przykładu z gwoździami używa się jeszcze przykładu jazdy na rowerze, prowadzenia samochodu, czy gry na instrumencie. Jednak to tylko przykłady, które za pomocą prostych czynności mają nam zobrazować ten mechanizm. Sama zaś wiedza ukryta sięga daleko bardziej poza najprostsze czynności i często dotyczy skomplikowanych systemów, które im większym stopniem skomplikowania się wykazują, tym więcej kłopotów sprawiają, by wyjaśnić za ich pomocą ideę wiedzy ukrytej. Dr Gary Klein, psycholog z Uniwersytetu w Pittsburghu podaje przykład oficera brytyjskiej marynarki wojennej, który obserwując radar w trackie Pustynnej Burzy w 1991 roku prawidłowo rozpoznał profil irackiego pocisku, mimo że był identyczny jak amerykański A-6, co pozwoliło w porę zareagować i uratować życie wielu żołnierzy i czego do dzisiaj nikt ze specjalistów, łącznie z samym zainteresowanym nie potrafi wytłumaczyć. Kolejny przykład, którym posługuje się Klein to przykład lekarza, który potrafi prawidłowo rozpoznać chorobę, mimo że wszystkie dostępne dane i wyniki badań wskazują na zupełnie inną diagnozę, co jest kluczowe w tych przypadkach, w których liczy się każda minuta prawidłowej interwencji medycznej. I sam lekarz nie jest w stanie wytłumaczyć w jaki sposób dokonał prawidłowego rozpoznania, bo nie występowały żadne przesłanki, mogące go naprowadzić na właściwy trop. 

No dobrze, ale w jaki sposób w naszym codziennym życiu możemy wykorzystać fakt istnienia wiedzy ukrytej? I tutaj odpowiedź może być zaskakująca. By z niej w pełni skorzystać po pierwsze musimy pozbyć się fałszywego przekonania, że ta wiedza pojawia się jedynie w nielicznych przypadkach. Prawda jest zgoła inna – otóż według wielu badaczy wszyscy dysponujemy tym rodzajem wiedzy. Nie jest ona zarezerwowana jedynie dla wąskiej grupy specjalistów w danej dziedzinie, ale towarzyszy nam w naszym rozwoju przez cały czas tyle że… I tu pojawia się po drugie. Po drugie zatem zostaliśmy w taki sposób wyedukowani, że przesiąknęliśmy powszechną w naszej edukacji ideą, podług której coś czego się nie da wytłumaczyć musi mieć z automatu mniejszą wartość do tego, co wytłumaczyć się da. Z tego powodu albo nie zwracamy uwagi na ten rodzaj wiedzy uznając, że jest mniej wartościowa, a więc być może nie zasługuje na wykorzystanie, albo też jej wartość deprecjonujemy w myśl zasady, że wartościowe jest jedynie to, co da się wyczerpująco opisać czy wyjaśnić. I tutaj wracamy do koncepcji Gilberta Ryle z 1945 r, którą wkurzył ówczesny mu świat nauki. Widzimy bowiem, że minęło osiemdziesiąt lat a tzw racjonalne, naukowe umysły dalej idą w zaparte. Tymczasem im bardziej bagatelizujemy ukrytą wiedzę, która jest w posiadaniu innych ludzi tym ciaśniej zamykamy sobie drzwi do możliwości własnego rozwoju. Im bardziej zaś bagatelizujemy i nie doceniamy tej wiedzy w sobie samych, tym bardziej zawężamy sobie pole wglądu w siebie umożliwiające nam procesy samopoznania i samoświadomości. Klein i inni badacze, którzy z zapałem co jakiś czas wracają do koncepcji różnic pomiędzy intelektualną czy naukową „wiedzą o” czy „wiedzą dlaczego” a ucieleśnioną, ukrytą, czy milczącą „wiedzą jak” dają nam cenną wskazówkę w poszukiwaniu fundamentów naszego poczucia własnej wartości, które są stabilne i mocne jeśli znajdujemy je w sobie, a nie na zewnątrz – na przykład w opiniach i ocenach innych ludzi. Stąd tak ważne jest by po pierwsze nie odrzucać tego co się po prostu wie i potrafi, szczególnie wówczas kiedy nie potrafi się tego ani opowiedzieć ani wytłumaczyć. A po drugie właśnie te obszary mogą być dla nas bezcenną wskazówką, kiedy poszukujemy odpowiedzi na pytanie co powinniśmy w życiu robić, czym się zajmować i jaki zawodem parać, by to co robimy nie tylko przynosiło nam odpowiednie dochody, ale było też przyjemnie łatwe. I nie koniecznie musi to być kręcenie ciasta, ale tutaj się ze Stefanem zgadzam. Dużo łatwiej jest mi sobie wyobrazić świat bez Lamborghini czy torebek Gucci, niż bez focacci.

Pozdrawiam

https://pl.wikipedia.org/wiki/Wiedza_ukryta

https://en.wikipedia.org/wiki/Tacit_knowledge

https://www.psychologytoday.com/us/blog/seeing-what-others-dont/202307/unpacking-tacit-knowledge

#313 Dlaczego ludzie są coraz bardziej wrogo nastawieni i… wredni

Dlaczego ludzie są coraz bardziej wrogo nastawieni i… wredni

Jakiś czas temu niechcący podsłuchałem rozmowę dwóch młodych dziewczyn. Stałem w kolejce w sklepie, a one stały tuż przede mną i trudno było nie słyszeć o czym mówią, tym bardziej, że ze swoją rozmową jakoś specjalnie się nie kryły. Sama zaś rozmowa dotyczyła powodów, w efekcie których obydwie nie chciały się zdecydować na posiadania dziecka. Nie tylko w najbliższej przyszłości ale w ogóle. Pierwsza mówiła, że napawa ją przerażeniem myśl o tym, na jaki świat swoje potencjalne dziecko miała by zaprosić. Z jednej strony to świat z roku na rok coraz większych problemów klimatycznych i coraz gorszej kondycji ekonomicznej. „Skoro mnie już nie stać na wakacje – mówiła – to tym bardziej moje dziecko takiego słowa jak wakacje, w ogóle nie będzie znało, nie wspominając już o tym, że kiedy byłoby dorosłe to najprawdopodobniej nie będzie już gdzie i po co na wakacje jechać.” Byłem pewien, że druga podchwyci wątek ekonomiczno klimatyczny. Tymczasem powiedziała coś innego: „Ja sobie nie wyobrażam jak będą wyglądały relacje ludzkie za dwadzieścia lat, skoro z każdym rokiem ludzie są coraz bardziej wrogo do siebie nastawieni i niestety coraz bardziej wredni. Kiedy wrogość i wredota będą rosły w tym tempie co do tej pory to za dwadzieścia lat nie będzie już do kogo ust otworzyć”. Po tych słowach wokoło zapadła cisza, bo wszyscy którzy słyszeli tę rozmowę chyba zaczęli się zastanawiać, czy autorka tych słów czasem nie ma racji. Można by oczywiście machnąć ręką i usłyszane argumenty uzna, za fanaberie, fantasmagorie, czy też nie mające większego społecznego znaczenia marudzenie w sklepowej kolejce. Tymczasem wielu badaczy kondycji współczesnych społeczeństw od dłuższego czasu dostrzega problem i bije na alarm. Tyle, że nikt ich nie chce słuchać. Jednym z nich jest Ronald Riggio, profesor przywództwa i psychologii organizacyjnej z kalifornijskiego Claremont Mckenna College. On wprawdzie nie używa słowa wredota, ale zastępuje je chyba bardziej dosadną podłością i stawia tezę, zgodnie z którą z roku na rok stajemy się jako społeczeństwo coraz bardziej niecierpliwi, źli i mniej tolerancyjni wobec innych. Coraz częściej sięgamy po broń by strzelać do siebie nawzajem, coraz częściej poddajemy się aktom drogowej wściekłości, coraz częściej przez nasze niewłaściwe zachowania na pokładzie trzeba zawracać samoloty oraz coraz częściej mamy gdzieś uczucia innych i kierujemy się podłością z każdym kolejnym rokiem uznając, że nie ma w tym niczego czego powinniśmy się wstydzić. I co najważniejsze – wnioski pana profesora nie dotyczą wyłącznie Stanów Zjednoczonych. Bo ten wzrost ludzkiej wredoty ma miejsce na całym świecie. Wg profesora Riggio te zjawiska zaś przybierają na sile i rosną w takim tempie, że najwyższy czas powołać do życia nową gałąź psychologii społecznej, którą nazywa psychologią gniewu, okrucieństwa i nieumyślności. 

Dr Nathan Heflick z wydziału psychologii na Uniwersytecie Lincoln w Wielkiej Brytanii wskazuje, że problem z ludzką podłością nie jest zjawiskiem nowym. Wprawdzie gdyby ludzie ze sobą nie współpracowali to żadne społeczeństwo generalnie nie mogło by istnieć, jednak na obrzeżach tego mechanizmu zawsze znajdowały się jednostki skore do krzywdzenia innych. Wg Heflicka wynika to z kilku przyczyn. Na pierwszą wskazuje teoria tożsamości, zgodnie z którą zawsze istniała i będzie istniała konkurencja pomiędzy grupą własną a obcą, w której obcy są postrzegani zawsze mniej pozytywnie niż swoi, co pozwala utrzymać tożsamość grupy własnej i co najważniejsze ochronić w ten sposób poczucie własnej wartości jako członka grupy swoich. Druga przyczyna jest wyjaśniana przy pomocy teorii porównań społecznych, w której akt naturalnego porównywania się z innymi poprawia lub pogarsza nasze samopoczucie. Poprawa samopoczucia zaś następuje częściej kiedy zostaje dokonane porównanie się w dół, czyli kiedy w akcie porównania dana osoba uznaje się za lepszą od tych, do których się porównuje. By więc czuć się lepiej z samymi sobą ludzie poddają się dużo silniejszej tendencji do poniżania innych, czy też takiego ich wartościowania, by nadać innym niższą wartość od samych siebie. Kolejna przyczyna wg. Helficka leży w zagrożeniu ego, które sprawia, że zagrożona samoocena jest kompensowana wzrostem agresywnych zachowań wobec innych. Powyższe teorie i owszem tłumaczą mechanizmy odpowiedzialne za wrogie nastawienie do innych, ale nie tłumaczą tego, że w ostanim czasie obserwujemy tak wielkie nasilenie tego zjawiska, które wydaje się postępować z każdym kolejnym rokiem. Co zatem stoi za przyśpieszającą i rosnącą w siłę wrogością i wredotą? Odpowiedź pojawia się w pracach wspomnianego wcześniej profesora Riggio. Sugeruje on, że stoją za tym cztery zjawiska. Pierwszym jest coraz silniej się rozkręcająca kultura strachu, która rozprzestrzenia się na coraz więcej obszarów. Notujemy ją już nie tylko w reklamie i marketingu, gdzie za pomocą motywacji lękiem nakłania się konsumentów do określonych decyzji zakupowych. Rozgościła się też na dobre w mediach, gdzie plansze prognozy pogody kapią krwistą czerwienią prezentując temperatury, które jeszcze przed paru laty ilustrowano jedynie kolorem zielonym, co dobrze ilustruje to, w jaki sposób media operując lękiem starają się zdobyć większą oglądalność i klikalność. Jest obecna również w polityce – i to na całym świecie – gdzie cyniczni politycy zorientowali się, że straszenie społeczeństwa dowolnym demonem ułatwia wyścig po władzę. I niestety na tym nie koniec, bo według wielu badaczy tego zjawiska kultura strachu z każdym rokiem opanowuje kolejne społeczne przestrzenie. Im więcej zaś lęku, tym więcej nieufności i niechęci do drugiego człowieka, do odrębności, innych poglądów czy obcych idei. Na drugim miejscu Riggio wymienia powiększającą się przepaść ekonomiczną pomiędzy uprzywilejowanymi grupami władzy, biznesu czy celebryctwa a resztą, w którym to zjawisku notowany jest nieustanny wzrost poczucia niesprawiedliwości psychologicznej, o której opowiadałem w odcinku 275. A to społeczna beczka prochu, której wybuch może zainicjować nawet drobna iskra, który to scenariusz doskonale pokazywał film „Joker” z 2019 r. Trzecie miejsce w tym zestawieniu zajmuje rosnąca polaryzacja, czyli nieustannie podsycany przez polityków i media rozdźwięk pomiędzy grupą „my” a grupą „oni”, który stał się już normą nie tylko na ulicznych protestach czy demonstracjach, ale również – co podkreśla Riggio – podczas rodzinnego wymieniania poglądów przy świątecznym stole. Czwarte zjawisko to zwiększająca się dynamika zmiany norm społecznych zachowań. Najłatwiej to zilustrować prostym przykładem – gdybyśmy dysponowali wehikułem czasu i wysłali samym sobie sprzed dziesięciu laty dzisiejsze fragmenty programów telewizyjnych na przykład prezentujące sceny z udziałem napadających na siebie polityków, to zaledwie przed dekadą bylibyśmy przekonani, że to jakaś parodia, kabaret, czy kiepska ustawka. Tymczasem to nasza dzisiejsza rzeczywistość, która już nawet przestała nas dziwić. To co jeszcze do niedawna było społecznie nieakceptowalne – dzisiaj stało się normą. I to w wielu obszarach – nie tylko polityki, ale też obyczajowości, autopromocji, budowania się na hejcie, czy rozrywki. W tym niestety również w kontekście agresji i niechęci do innych. A każda nowa społeczna norma otwiera drzwi zachęty, by również z niej skorzystać, bo wydaje się bardziej bezkarna i mniej piętnowalna niż do tej pory. Kiedy więc nową promowaną normą staje się zwiększona agresja i niechęć do drugiego człowieka, to trudno się dziwić jak wielu osobom w tym zakresie puszczają hamulce. 

Powyższe tezy wygłaszane przez profesora Riggio jednym mogą się wydawać przesadzone, innym zaś za zbyt ostrożne i delikatne. Jednym dwie rozmawiające w sklepowej kolejce dziewczyny wydadzą się naciąganym przykładem, którego nie powinienem używać, bo przecież nie może być reprezentatywny dla całego społeczeństwa, a inni uznają, że sam przykład jest zmyślony, bo gdyby taka rozmowa miała naprawdę miejsce, to musiało by w niej być  odpowiednio dużo przekleństw i wulgaryzmów. Jedni uznają, że ten mini-wykład wpisuje się w kulturę strachu a inni że nawet nie dotknął rzeczywistego problemu. I cóż to będzie oznaczało? Niestety wyłącznie to, że profesor Riggio ma rację. Nie tylko wówczas, kiedy zauważa rosnącą wrogość ale również wówczas kiedy cytuje słowa Franklina Delano Rooswelta mówiącego, że tak naprawdę nie mamy się czego obawiać poza samymi sobą.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/cutting-edge-leadership/202307/how-can-people-be-so-mean

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/the-big-questions/201306/why-are-people-mean-part-1

#314 Emocjonalny Muppafone, czyli kiedy robi się gorzej gdy robi się lepiej

Emocjonalny Muppafone, czyli kiedy robi się gorzej gdy robi się lepiej

Mam nadzieję, że pamiętacie Muppet Show, bo do zilustrowania tematyki dzisiejszego odcinka niestety nie znalazłem lepszego i bardziej precyzyjnego przykładu. W tym celu musimy sobie przypomnieć niebieskiego ziomka Marvina Suggsa z krzaczastymi brwiami i obłędem w oczach. Pojawił się po raz pierwszy w odcinku 105, gdzie na swoim instrumencie Muppafone miał zagrać pewną melodię. Muppafone to instrument, na który składają się kolorowe puchate i przerażone kulki, z których dźwięk wydobywa się za pomocą walenia ich młotkiem, w czego efekcie wydają krótki okrzyk bólu. Wystarczy je odpowiednio poustawiać, żeby nutki się zgadzały i można rozpocząć grę, jak na tradycyjnym ksylofonie. Co ciekawe zespół Jima Hensona twórcy muppetów z biegiem czasu ulepszył puchate kulki powiększając im oczy, by spotęgować efekt przerażenia podczas oczekiwania na uderzenie młotkiem. Trochę makabryczne, ale tak się składa, że to właśnie w ten sposób moje pokolenie żegnało lata siedemdziesiąte i wkraczało w osiemdziesiąte, bo Muppet Show był emitowany od 1976 do 1981 roku. W każdym razie dla nas kluczowy jest sam instrument Muppafone oraz oczywiście Marwin wywijający pałeczkami lub młotkiem. Działanie tego instrumentu można by przełożyć na psychologiczną sekwencję samopoczucia. Wówczas była by ona następująca: nigdy nie wiesz, kiedy dostaniesz młotkiem w łeb, ale z pewnością nastąpi to na tyle szybko byś nie zdążył się przyzwyczaić do dobrego samopoczucia. Teraz pozostawiwszy z tyłu głowy pamięć o Muppafonie przejdźmy do przykładów. Oto Monika, która właśnie sobie uświadomiła, że jak tak się dobrze zastanowić i wszystko podliczyć, to można by stwierdzić, że jak dotąd zrealizowała wszystkie swoje plany na ten rok: w domu układa się wszystko po jej myśli, a w pracy jak dotąd sprawy idą w dobrym kierunku. Ze zdrowiem i relacjami też wszystko ok. I to nie żadne toksycznie pozytywne pierdololo tylko naprawdę nie ma na co narzekać. Po tej konstatacji Monika czuje jak jej nastrój zaczyna się przyjemnie zaokrąglać, a z twarzy zaczyna znikać standardowa maska bitch face ustępując miejsca uśmiechowi. I dokładnie w tym momencie – jakby w efekcie tej kiełkującej radości pojawia się silne uczucie niepokoju, wrażenie że coś musi być nie tak, że to jakaś niezasłużona ściema, która i tak za chwilę zostanie wyjaśniona przez kogoś lub coś, co przywróci normalny stan systemu czyli psychicznego doła. Monika jednak jest zawziętą obserwatorką swojego systemu emocjonalnego i usiłuje odkryć, co tak naprawdę spowodowało ten gwałtowny spadek nastroju. Być może wylazło spod dywanu jakieś wspomnienie czy refleksja że wcale nie jest tak fajnie jak wygląda. Może coś się w międzyczasie wydarzyło, pojawiła się jakaś negatywna informacja, która wszystko zmienia. Jednak emocjonalne śledztwo Moniki utyka w miejscu – nic się nie wydarzyło, nic się nie przypomniało, nie zaistniał żaden powód, który by wyjaśniał to, że kiedy na moment poczuła się dobrze ze sobą, to błyskawicznie potem poczuła się źle. Dużo gorzej niż wcześniej sprzed epizodu radości. A zatem to musi oznaczać, że powodem dla którego poczuła się źle jest samo to, że przez chwilę poczuła się dobrze. Drugi przykład: teraz wchodzimy do głowy Jacka, ostro zaiwaniającego na pracy nad sobą. Jedna terapia, druga, krąg wsparcia i do tego sporo psychologicznych poradników z tysiącem kolorowych zakładek. Wszystko po to, by jakoś nie zwariować i nie poddać się wspomnieniom koszmarnego dzieciństwa i wyniesionego z niego dramatycznie niskiego poczucia własnej wartości. Jego zmagania przypominają nieco jazdę na górskiej kolejce. Po każdym pikowaniu w dół z mozołem wdrapuje się pod górę i kiedy jest na wznoszącej wydaje się że rzeczywiście coraz to lepiej sobie radzi. Głowa wydaje się coraz częściej odpoczywać od biegunki koszmarnych myśli, zaczyna kontaktować się z ludźmi od czego normalnie stroni i wiele wskazuje, że z tego swojego doła będzie wstanie się jakoś wykaraskać. I kiedy wagonik jego kolejki górskiej jest już na samej górze i pojawia się świadomość, że właściwie jest już dobrze, życie opanowane i wszystko zmierza ku dobremu, to nagle i niespodziewanie wagonik rusza z impetem w dół nurkując w beznadziei i deprecjacji własnej samooceny. Jacek wertuje tony swoich poradników i nie znajduje tam wyjaśnienia tej sytuacji. Wygląda na to, że jedynym powodem tego, że wagonik zjeżdża w dół zamiast pozostać na górze jest to, że… się na tej gorze pojawił. A to oznacza, że najprawdopodobniej jedynym powodem że robi się gorzej jest to, że zrobiło się lepiej. Psychoterapeutka Jennifer Lock Oman i autorka wielu publikacji poświęconych radzeniu sobie z trudnymi emocjami mówi, że te zmiany, w których duma z siebie zamienia się w przygnębienie, radość w smutek, poczucie pewności siebie w drastycznie niską samoocenę potrafią się dokonywać w czasie liczonym w milisekundach. Samo zaś ich pojawienie się wydaje się nie mieć swojego źródła i przychodzi znienacka, jakby gdzieś z poza przestrzeni, którą jesteśmy w stanie objąć naszym postrzeganiem. I teraz już się chyba wyjaśniło dlaczego użyłem przykładu Muppafonu. Kiedy jesteś puchatą kulką z dużymi oczami wystarczy że uświadomisz sobie swoją rozkoszną puchatość, by nie zdążyć się nią nacieszyć. Bo oto z twojej perspektywy niewiadomo skąd nagle spada na twoją puchatość uderzenie młotem, by ci jej beztroskę odebrać. Z perspektywy puchatej kulki widać tylko własny puch i kulki siedzące z nią na tej samej grzędzie. Nie widać operatora młota, więc wydaje się, że młot spada przypadkowo a jedyne co wywołuje jego pojawienie się, to twoje dobre samopoczucie. Z perspektywy kulki z oczami nie widać, jednak że młotem operuje szalony Marvin Suggs a jego uderzenia nie są przypadkowe, tylko wygrywają melodię, którą ktoś kiedyś rozpisał na symfonię uderzanych młotem kulek. I tutaj się na chwilę zatrzymajmy, bo żeby uderzenia młotem, czyli nagłe zwroty nastroju i nurkowanie w dół były zgodne z tą koncepcją nie mogą się brać z nikąd. Kieruje nimi napisana wcześniej partytura. Pytanie tylko kiedy została napisana i kto jest jej autorem. Trop wskazuje wspomniana wcześniej Jennifer Lock Oman mówiąc, że jedną z przyczyn są przykre doświadczenia z dzieciństwa, w których radość, duma, czy osiągnięcia były deklasyfikowane przez naszych rodziców, opiekunów, nauczycieli lub rówieśników, którzy nie radząc sobie z własnymi trudnymi emocjami regulowali własne napięcie emocjonalne poprzez obniżanie nastroju swoich podopiecznych, To m. in. taki schemat, w którym rodzic komentuje na przykład przyniesioną z dumą ze szkoły piątkę słowami: „Co ci tak wesoło? Zamierzasz osiąść na laurach? Kiedy nic z ciebie nie będzie zobaczymy czy ci tak będzie do śmiechu”. To mechanizm, w którym duma z własnych osiągnięć jest gaszona przez szyderstwo opiekunów, bo jest przez nich odbierana jako sygnał nadciągającego zagrożenia ich dominacji. Idealnie pokazujący ten mechanizm przykład to sytuacja, w której Asia z siódmej B wygrywa konkurs miejscowej gazety, w efekcie czego na jej łamach opublikowany zostaje artykuł, którego siódmoklasistka jest autorką. Następnego dnia Asia triumfalnie wkracza na lekcję polskiego by pochwalić się przed klasą swoim osiągnięciem, ale zamiast gratulacji zostaje przez nauczycielkę wyrwana do odpowiedzi i przez pół godziny gnojona przed tablicą, żeby nauczycielka mogła udowodnić, że Asia wciąż nie dorasta jej do pięt. W tych wszystkich sytuacjach – a w różnych konfiguracjach przydarza się ich nam w dzieciństwie całkiem sporo – dziecko uczy się, że z poczuciem dumy, radości czy satysfakcji z osiągnięcia wiąże się niechybna kara. Bo kiedy się pokazuje swój dobry nastrój, nie daj Panie Boże wynikający jeszcze z jakichś osiągnięć, to zawsze się znajdzie ktoś komu to będzie nie w smak. Kto wbije szpilę, kto zgani i przywoła do porządku, kto zdeprecjonuje sukces lub kto się zemścić tylko za to, że jemu samemu się takie osiągnięcie nie przydarzyło. Żeby więc ustrzec się tej kary system uczy się stosować radykalne rozwiązanie, a mianowicie wymierza karę sam sobie. Bo skoro radość naraża na niebezpieczeństwo ukarania, to kiedy zastępujemy ją smutkiem chronimy się przed obcą karą. I w ten właśnie sposób powstaje emocjonalny autosabotaż, w którym już w dorosłym życiu wystarczy by choć na chwilę pojawiła się koncepcja „jest dobrze”, a w jej efekcie natychmiast pojawia się koncepcja „jest źle”, niejako wyprzedzając spodziewaną w systemie nieuchronną karę za koncepcję „jest dobrze”.  

Czy istnieje jakieś wyjście z tego szaleństwa? Podpowiedź znajdziemy w przywoływanym wcześniej instrumencie Muppafone. Marvin Suggs, który bezlitośnie wali młotkiem w pluszowe puchate kulki jedynie odtwarza partyturę napisaną przez nasze środowisko w mrokach naszego dzieciństwa. A to oznacza, że cios młotkiem w puchową kulkę nie bierze się znikąd – jest zaprogramowaną pamiątką z przeszłości, w której autorami są ludzie, którzy deprecjonowali nasze emocje nie mogąc sobie poradzić z własnymi. My tak naprawdę nie mamy z tym zbyt wiele wspólnego. To rodzaj obcego oprogramowania, które niszczy system jak komputerowy wirus. Sama świadomość tego, że to nie nasza sprawka już sama w sobie jest uwalniająca, bo umożliwia zakończenie obwiniania za przypadłość zwaną emocjonalnym autosabotażem. Ale jest jeszcze druga podpowiedź, którą znajdziemy w przykładzie z Muppafonem, tyle że by ją dostrzec musimy w naszym życiowym Muppet Show przesiąść się z widowni za kulisy. Zobaczymy tam, że puchate pluszowe kulki w rzeczywistości poruszają się, bo w każdej z nich znajduje się dłoń lalkarza, animatora przedstawienia. Z tej perspektywy widzimy, że o tym, czy pojedyncza puchata kulka otrzymuje cios młotkiem nie decyduje Marvin, ale właśnie animator i to w jego mocy jest przerwanie tego procederu: by uniknąć uderzenia obcym młotkiem wystarczy że cofnie swoją rękę, prawda? I to właśnie wykonuje najważniejszą robotę. Bo kiedy już wiemy co zrobić, to pozostaje się jeszcze tylko dowiedzieć jak, czyli poznać odpowiednie narzędzia, których naprawdę jest całkiem sporo.

Pozdrawiam 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/knowing-feeling/202308/emotional-self-sabotage

#315 Toksyczna odpowiedzialność

Toksyczna odpowiedzialność

To termin, który określa strategię zachowań pochodzącą z większego obszaru, który brany jest pod badawczą lupę i który jest określany mianem toksycznej hojności. Jednak tym razem spróbujmy się przyjrzeć samej toksycznej odpowiedzialności, bo zdaje się, że ten sposób zachowania raczej traktujemy jako czyjąś cechę charakteru, związaną z nadmierną troską o innych i zamartwianiem się o ich los, a często nie bierzemy pod uwagę tego, jak destrukcyjny efekt przynosi zarówno dla otoczenia takiej osoby, jak i dla niej samej. Czym zatem jest toksyczna odpowiedzialność? To przejmowanie na siebie obowiązku takiej organizacji rzeczywistości, by sprawy toczyły się w zamierzonym kierunku w sytuacjach, w których nikt tego nie wymaga, nie oczekuje i w których tak naprawdę nie ma takiej potrzeby. Pokażmy to na przykładach: oto mamy dwie koleżanki: Anię i Beatę i widzimy scenę, w której Beata usiłuje zapłacić swoje rachunki korzystając z internetowego systemu bankowego. Niestety nie idzie jej to najsprawniej: co rusz naciska nie ten przycisk który trzeba, albo wpisuje błędny, zbyt krótki numer rachunku i system nie chce przyjąć transakcji, albo też wpisuje dane do niewłaściwych rubryk. Całość tych starań obserwuje Ania, która w końcu nie wytrzymuje i mówi: „Dawaj ja to zrobię, bo nie mogę patrzeć jak się z tym certolisz?” i odpycha Beatę sprzed komputera zakasując rękawy do pracy. Tego samego dnia po południu Ania i Beata spotykają Celinę, która w szczerej rozmowie zwierza się, że jej związek z nowym chłopakiem, wspólnym długoletnim znajomym całej trójki, nie specjalnie się układa, bo gość to i owszem uroczy luzak, ale nie myśli chyba wystarczajaco poważnie o ich wspólnej przyszłości. Celina się angażuje, a jej chłopak ma raczej frywolny stosunek do rzeczywistości. Kiedy Ania i Beata żegnają się z Celiną Ania chwyta za telefon i dzwoni do chłopaka Celiny z reprymendą, by ten w końcu wydoroślał i zdjął z brody wikinga te okropne koraliki z runami. Następnego dnia już w pracy, w której dwie przyjaciółki razem pracują okazuje się, że ich dział nie wyrobił się na czas z przygotowaniem raportu. Co robi poirytowana Ania? Oczywiście bierze do domu pracę za wszystkich ze słowami: „Jak ja tego nie przypilnuję, to oni tego nigdy nie zrobią, a jak zrobią to i tak będę musiała to poprawić”. Myślę że wystarczy tych przykładów, bo można ich mnożyć w nieskończoność, a to i tak nie zmieni faktu, że Ania i setki jej podobnych zadręczają swoje otoczenie przejmowaniem odpowiedzialności za wszystkich i wszystko dookoła. Tutaj można by się zreflektować, że skoro Ania wykonuje tak wiele rzeczy za innych, to de facto ich wspiera i wyręcza, a bez jej ingerencji wszystko nie wyszło by właściwie, co oznacza, że przecież jej otoczenie na jej zaangażowaniu korzysta. Skąd zatem termin „toksyczna” dołożony do terminu „odpowiedzialność”? Czy czasem nie powinniśmy raczej uznać, że Ania jest zesłanym z niebios aniołem, z zadaniem ratowania ludzkości, albo przynajmniej superbohaterką w fikuśnej pelerynce wykorzystującą swoje super moce by jej otoczenie w ogóle mogło jakoś sobie radzić z czynnościami, które je przerastają? Niestety termin „toksyczna” pojawia się tutaj nie bez powodu, bo Ania w takiej dynamice relacji z innymi, nie tylko im nie pomaga, ale wręcz szkodzi, ale co równie ważne – szkodzi też sama sobie. Jak mówi Krystyna Adams, psychiatra z Louissville i autorka książki „Żyjąc na autopilocie” taka odpowiedzialność jest szkodliwa dla jej autora, m. in. dlatego, bo skutkuje zaniedbaniem własnych potrzeb, a dla odbiorcy tego typu zachowań jej szkodliwość polega na zaspokajaniu potrzeb, które odbiorca może i powinien zaspokajać samodzielnie. Przyjrzyjmy się tym dwóm aspektom – wywieraniu negatywnego wpływu na innych oraz na samego siebie. W tym drugim obszarze osoba toksycznie nadodpowiedzialna usiłuje w ten sposób obniżyć emocjonalne napięcie, które wynika z dość zadziwiającego mechanizmu, na co zwraca uwagę inna autorka  – dr Ilene Cohen z Uniwersytetu Barry’ego. Otóż napięcie pojawia się w momencie, w którym dana osoba nie radzi sobie z akceptacją tego, że ktoś inny ma prawo doświadczać swoich własnych emocji w swój indywidualny sposób. Zamiast ten akceptacji pojawia się najpierw zazwyczaj nietrafiona diagnoza uczuć, a w jej efekcie napięcie wynikające z silnej potrzeby ich korekty. Pokażmy ten schemat na przykładzie. Oto siedzisz sobie przy biurku i w ramach odsapnięcia od komputera bierzesz się za sklejenie rozłażącej się książki. Niestety nie masz zadatków na introligatora, ale książka to twoja ulubiona powieść, przy której zrywałeś czy zrywałaś ze śmiechu boki jeszcze w czasach szczenięcych. Masz taśmę klejącą, nożyczki i zapał wynikający z sympatii i sentymentu do tej lektury. I nagle obok pojawia się toksycznie odpowiedzialna osoba, która widząc twoje zabiegi operowania taśmą i pencetą prawie wyrywa ci te książkę z rąk mówiąc: „Bierzesz się za to źle i jedynie to jeszcze bardziej zepsujesz. Dawaj, bo nie mogę znieść jak się z tym męczysz”. Zwróćmy uwagę co się pojawiło w tym komunikacie: otóż osoba toskycznie odpowiedzialna sama wyjawia przyczyny swojej ingerencji mówiąc, że nie może znieść tego, jak się z tym męczysz. Z jednej więc strony widzimy że nie radzi sobie z wewnętrznym napięciem – stąd komunikat „nie mogę znieść”, a z drugiej strony zakłada nieomylność swojej diagnozy dotyczącej tego, co obecnie dzieje się w twoim wnętrzu – stąd komunikat: „się z tym męczysz”. A przecież ta czynność i owszem może nie wyglądała na super profesjonalną, ale wcale nie była dla ciebie męką. Nie towarzyszyło jej żadne wewnętrzne napięcie. I tutaj otrzymujemy ważny trop – osoba toksycznie odpowiedzialna projektuje na swoje otoczenie te same napięcia, z którymi sama sobie nie radzi i usiłuje znaleźć ulgę w rozwiązaniu problemów za kogoś. To właśnie schemat, którego fundamentem jest branie odpowiedzialności za to jak się czuje druga osoba, by przejąć kontrolę nad jej napięciem. Problem w tym, że tak naprawdę nie ma żadnego napięcia w drugiej osobie, a jedynym napięciem jest to, z jakim zmaga się osoba toksycznie odpowiedzialna. To trochę tak, jakbyśmy wyobrazili sobie kogoś, komu zimno w uszy, więc żeby sobie z tym dyskomfortem poradzić nakłada wszystkim spotkanym po drodze ludziom na głowy wełniane czapki uznając, że im na pewno też jest zimno w uszy. Jednak jak się okazuje ta strategia nie działa, bo mimo nałożenia czapki na obce uszy we własne dalej jest zimno. No więc by pokonać ten dyskomfort czapkę nakłada się kolejnej osobie i tak trwa ten festiwal czapkowania bliźnich bez końca. Jak widzimy ten mechanizm odsłania błąd popełniany przez osoby toksyczno odpowiedzialne, w którym przypisują swoje emocjonalne zmagania innym błędnie rozpoznając cudze emocje. I to niestety ma swoje dość destrukcyjne konsekwencje. Jedną z nich jest życie z podniesionym poziomem stresu, co w konsekwencji – według badań naukowców z Uniwersytetu Northwestern, których wyniki ogłoszono w 2021 r. – prowadzi do większej śmiertelności z wszystkich przyczyn w porównaniu z grupami badanych ze zrównoważonym tzw. balansem dawania i przyjmowania, obejmującym również przyjmowanie nadmiernej odpowiedzialności za wszystko dookoła. Dzisiaj trudno jednoznacznie wskazać przyczyny takich zachowań – psychologia schematu podpowiada, że ich źródła znajdują się w dzieciństwie, w którym mogło dochodzić do nakładania zbyt dużej odpowiedzialności przez opiekunów na dziecko, co edukuje mu schemat, w którym bez jego odpowiedzialności świat się zawali. Inną przyczyną mogą być – nabyte również w dzieciństwie – deficyty umiejętności pochodzących z trzeciego kwadrantu Inteligencji emocjonalnej dedykowanemu prawidłowemu rozpoznaniu emocji innych osób. Można również tłumaczyć to zachowanie za pomocą teorii dysonansu i wypracowania błędnej strategii obniżenia własnego napięcia. Jednak niezależnie od tego badacze są dzisiaj zgodni, że ten typ zachowań jest silnie destrukcyjny dla ich autora. Niestety ma to również negatywne konsekwencje dla relacji z innymi, bo nie tylko odbiera im sprawczość, samodzielność czy zaburza wykształcenie prawidłowych struktur decyzyjnych, ale co najważniejsze odbiera energię i chęć do samodzielnego rozwiązywania własnych problemów. I to niezależnie od ich życiowej istotności, jak i obszaru naszej aktywności. Stałe wchodzenie w interakcje z osobą toksycznie odpowiedzialną jest po prostu wyniszczające i powoduje, że prędzej czy później zaczyna się szukać sposobu i okazji by takich osób unikać. A najgorsze co możemy zrobić to uznać, że ktoś tak po prostu ma i machnąć ręką przyjmując, że to wprawdzie wkurzająca, ale przecież cecha charakteru, z którą nic się nie da zrobić. Da się i nie ma co zwlekać.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/living-on-automatic/202308/people-who-give-too-much

https://www.psychologytoday.com/us/blog/your-emotional-meter/202308/how-not-to-get-pulled-into-the-problems-of-others

https://www.pnas.org/doi/10.1073/pnas.2024770118

https://www.psychologytoday.com/us/blog/living-on-automatic/202308/people-who-give-too-much

https://www.psychologytoday.com/us/blog/your-emotional-meter/202308/how-not-to-get-pulled-into-the-problems-of-others

#316 Czepianie się

Czepianie się

Kiedy widzimy długotrwałą relację, którą oceniamy jako udaną i spełnioną zazwyczaj stawiamy ją sobie za wzór. I niekoniecznie chodzi tu o relacje romantyczne, ale też rodzinne, przyjacielskie czy inne o dużym poziomie bliskości. Zdajemy się podziwiać ludzi, którzy są ze sobą przez wiele lat, znają się od podszewki i tworzą rodzaj niezwyciężonej drużyny, która potrafi pokonać wszelkie przeciwności losu trzymając się niepodzielnie razem. Publikujemy memy, na których dwoje staruszków trzyma się za ręce podczas wspólnego spaceru z podpisem mającym dokumentować, że tak właśnie powinien wyglądać relacyjny cel: być z sobą po kres swoich dni udzielając sobie wzajemnego wsparcia, obdarzając się niesłabnącym zaufaniem i dzieląc się bliskością. Kiedy jednak stawiamy takim relacjom zasłużone pomniki nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego jaki koszt został po drodze do tego słodkiego obrazka zapłacony, ile trzeba było pokonać ziejących ogniem smoków i jak bardzo walczyć ze sobą w wyprawie po relacyjne złote runo. Dzisiaj przyjrzymy się jednemu z takich potworów stojących na drodze do szczęśliwego zakończenia, który według badaczy pojawia się w większości związków romantycznych i to nawet po wielu latach wspólnego życia, a ja ze swojego doświadczenia w pracy z ludźmi dopowiem, że to nie tylko kwestia związków romantycznych, ale też wszystkich pozostałych, w których dwoje ludzi pozostaje w długotrwałej relacji. Tego potwora nie da się zamieść pod dywan, zostawić samemu sobie czy przemilczeć, bo wówczas rozwali związek. I to nie koniecznie w sposób, który spowoduje zerwanie relacji, ale również w sposób, w którym dalej wspólnie będą egzystowali zupełnie obcy sobie i tak naprawdę nieznoszący się ludzie. 

Stephen Betchen, dr psychologii z Uniwersytetu Pensylwania i autor książki „Magnetyczni partnerzy” nazywa to zjawisko mało eleganckim psychologicznie terminem „czepianie się siebie nawzajem” i przy tym terminie proponuję pozostać. By to pokazać użyjmy przykładów – jednak tym razem takich, których sam byłem świadkiem i to zaledwie w ciągu ostatniego tygodnia. Obydwie sceny miały miejsce podczas zakupów w dwóch różnych hipermarketach.  Pierwsza para to najprawdopodobniej małżeństwo – oboje w okolicach sześćdziesiątki. Stali tuż za mną w kolejce do kasy. Ona pchająca wózek, a on wykładający zakupione towary na kasową taśmę. Ona krzyczy na niego i się bardzo denerwuje. On patrzy na nią ze wściekłością i tylko wstyd przed innymi ludźmi powstrzymuje go od równie dynamicznie negatywnej odpowiedzi. Ona go karci za to jak układa zakupy na taśmie, więc przez sklep przebiegają rącze okrzyki w stylu: „po co to tak kładziesz”, „przesuń to inaczej”, „och jak ty jesteś niezdarny”. On z zaciśniętymi ustami ciska na ladę towary z coraz większą wściekłością i widać, jak się w nim wszystko gotuje i aż strach pomyśleć jak wybuchnie, kiedy tylko zostaną sami. Generalnie on według niej wszystko robi źle, ona zaś według niego przynosi mu wstyd itd w nieskończoność. Nerwy, zaczerwienione ze wściekłości twarze, jazgot i awantura. Druga scena innego dnia w innym sklepie. Tym razem również zdaje się że małżeńska para, ale sporo młodsza. Jakieś okolice czterdziestki, może pięćdziesiątki. Weszli do sklepu w tym samym momencie co ja, więc mogę śledzić całą akcję od samego początku. Zapomnieli przed wejściem o wózku. Krótka wymiana spojrzeń i lecą pierwsze oskarżenia: „Czemu nie wzięłaś wózka” pyta on zdradzając brzmieniem głosu, że ta kwestia go zasadniczo wnerwia. „Ja przykładałam kartę do czytnika, ty powinieneś wziąć” odparowuje ona raczej zaczepnie niż spolegliwie, po czym dodaje „znowu wszystko na mojej głowie” i odwraca się na pięcie by wyjść ze sklepu po wózek. W tym czasie on zauważa wózek, który stoi pusty obok alejki z regałami i przyciąga go do siebie ignorując to, że może ktoś ten wózek zostawił tylko na chwilę, by zaraz umieścić w nim przyniesione z regałów w rękach zakupy. Mimo, że ona jest już kilkanaście metrów dalej on krzyczy: „Regina gdzie leziesz, mam wózek”. Regina jednak się nie zatrzymuje a jedynie odwraca i również krzyczy: „Zostaw to, to nie nasz wózek”. On już z wściekłością się drze: „Regina wracaj”. Regina już tylko macha ręką i wychodzi ze sklepu, na który to widok, on z wściekłością popycha wózek w regały. Dalszej części tej sceny już nie widziałem, ale aż strach pomyśleć co się między nimi wydarzy, kiedy Regina wróci do sklepu z drugim wózkiem. Zwróćmy uwagę, że w obydwu tych z życia wziętych przykładach ci ludzie pokłócili się o kompletne pierdoły. Drobiazgi, które tak naprawdę w ich życiu nie mają najmniejszego znaczenia. Ale istota problemu tkwi w tym, że i owszem czepianie się zazwyczaj dotyczy właśnie drobiazgów, natomiast same czepianie się już relacyjnym drobiazgiem nie jest. Dr Betchen wskazuje, że ten relacyjny efekt pojawia częściej niż rzadziej, a nie zwracamy na niego uwagi, bo „czepianie się siebie nawzajem”, nie pojawia się nagle i znikąd, ale jest efektem innego, dużo mniej drastycznego zjawiska, które Betchen nazywa narzekaniem na partnera i które stało się już na tyle powszechnie akceptowaną społecznie normą, że zaczęliśmy je traktować jako stały element dynamiki relacji. Nawet komicy w swoich występach, czy to w naszym rodzimym kabarecie, czy też w stand upach właśnie na narzekaniu na partnera budują swoje komediowe narracje. Śmiejemy się w więc z wytykanych przywar, cech charakteru, nieporozumień itd. A kiedy się śmiejemy to niepostrzeżenie oswajamy narzekanie jako coś, co w naturalny sposób towarzyszy bliskiej relacji, czy wręcz jest jej konsekwencją. Jednak od dowcipnych opowieści w stylu „nie uwierzycie co odwaliła moja dziewczyna” lub „ostatnio mój facet już naprawdę przegiął” do związkowego czepiania się droga jest krótsza niż by się mogło wydawać. Bo rzeczy, które na początku relacji wydają się nawet śmieszne, zabawne i służą jako fundament towarzyskich opowieści z biegiem czasu stają się irytujące i są wytykane partnerowi czy partnerce wprost, tyle że już bez cienia dowcipu. W koncepcji wynikającej z psychologicznego doświadczenia Betchena czepianie się pojawia się wówczas, kiedy jeden z parterów relacji zaczyna atakować wiele aspektów osobowości drugiego partnera i to, tutaj zacytujmy: „w większości przypadków z bezsensownym, nieodpowiednim i rosnącym wigorem”. Zaś – co najczęściej okazuje się dopiero po czasie, kiedy część z tych par decyduje się na terapię – pod spodem czepiania się znajduje się tak naprawdę jakiś rodzaj niezadowolenia z samego siebie, co jest powodem rosnącego z wiekiem napięcia, które zostaje strategicznie regulowane, poprzez atak na druga osobę. Taka strategia pozwala zagłuszyć dyskomfort potrzeby mierzenia się z własnymi niedoskonałościami. Koncept Betchena możemy jednak znacznie rozszerzyć, bo niezadowolenie z siebie i konieczność przyznania się do niedoskonałości nie są jedynym powodem czepiania się. To również napięcia wynikające z rozczarowania z życia, zawiedzionych oczekiwań, nieradzenia sobie z własnymi emocjami, czy żalu o to, że sprawy przybrały niewłaściwy obrót i nie da się już ich biegu odwrócić. Wówczas znajdujący się pod ręką partner staje się łatwym celem na wylanie własnych frustracji, co pozwala przekierować gniew, by uniknąć bolesnej samodeprecjacji. Czepianie się działa więc tutaj jak magiczna pigułka przeciwbólowa, po której zażyciu już nie bolę siebie ja, bo teraz bolisz mnie ty. W takiej sytuacji projekcja porażki, wady, czy niedoskonałości chroni projektora, który rozdrażniony partnerem czy partnerką może na chwilę zapomnieć, jak w rzeczywistości drażni sam siebie. Jednak ta strategia działa jak obosieczny miecz. Po stronie projektora nie rozwiązuje problemu, a jedynie na chwilę uśmierza ból, co nie sprawia że problem nie zaczyna z czasem narastać. Po stronie ofiary projekcji wprowadza przekonanie, że jakaś część zarzutów jest prawdziwa, a więc zostaje przyjmowana jako część własnej tożsamości. To z kolei buduje dokładnie taką samą frustrację, jak te opisane wyżej, których napięciowe negatywne konsekwencje są łagodzone przez – te samą strategię, czyli czepianie się partnera. Wtedy pojawia się projekcyjna pętla: jedna strona relacji by zagłuszyć dyskomfort własnych irytacji projektuje ich powody na drugą stronę relacji. Ta strona przyjmuje część tych projekcji jako potwierdzenie własnych irytacji, i by je zagłuszyć projektuje je na partnera, który w ochronie własnej stosuje te samą strategię i tak trwa ten taniec czepiania się bez końca zamykając obydwie strony w szaleńczej matni, której jedynym efektem jest nieustannie rosnąca niechęć do drugiej strony. Finał tego makabrycznego mechanizmu zazwyczaj może być dwojaki. W pierwszym przypadku partnerzy się w końcu rozstają, bo nie są w stanie dłużej wytrzymać tej energetycznej degradacji systemu emocjonalnego. I to się niestety dzieje rzadziej. Częściej para dalej zostaje parą, tyle że obcych i nienawidzących się nawzajem ludzi. Żaden z tych scenariuszy nie jest optymistyczny, prawda? Czy istnieje trzecie wyjście? Tak, ale jest wyjątkowo trudne, bo wymaga od partnerów przyznania przede wszystkim przed samymi sobą, że powód czepiania się nie leży w zachowaniu czy komunikatach partnera, ale czymś, czego nie potrafią zaakceptować w sobie. By to zrobić trzeba pokonać własne ego, trenowane przez lata w przeświadczeniu, że najlepszą obroną jest atak i tym, że wystarczającym sposobem na to by śmieci nie kłuły w oczy jest zamiecenie ich pod dywan. Bo zaufania w relacjach nie zdobywa się za pomocą konceptu „ty zrób coś z sobą, by przestać mnie wkurzać”, tylko za pomocą konceptu „moje irytacje to przede wszystkim mój problem i potrzebuję twojego wsparcia by sobie z nim poradzić”. I dopiero wtedy na horyzoncie pojawia się zrazu nieśmiałe światełko nadziei, że kiedyś to my staniemy się staruszkowymi bohaterami rozczulających memów ze szczęśliwym zakończeniem w tle.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/magnetic-partners/202308/why-do-spouses-pick-on-each-other

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fixing-families/202308/maybe-its-time-for-your-relationship-check-up

https://www.psychologytoday.com/us/blog/staying-sane-inside-insanity/202308/love-vs-values

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-attraction-doctor/202308/4-factors-for-building-trust-in-relationships

https://www.psychologytoday.com/us/blog/magnetic-partners/202308/why-do-spouses-pick-on-each-other

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fixing-families/202308/maybe-its-time-for-your-relationship-check-up

https://www.psychologytoday.com/us/blog/staying-sane-inside-insanity/202308/love-vs-values

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-attraction-doctor/202308/4-factors-for-building-trust-in-relationships

#317 JOMO, czyli radość z przegapiania

JOMO, czyli radość z przegapiania

Mniej więcej rok temu opublikowałem odcinek 270, w którego tytule pojawił się akronim FOMO mający swe źródło w koncepcji opublikowanej przed ośmiu laty w artykule Patricka James McGinnisa z Harvard Business School. Chodziło o dostrzeżone przez McGinnisa zjawiska lęku przed utratą, jednak nie tyle samego lęku przed utratą tego co się posiada, ale raczej tego, że inni mogą mieć jakieś satysfakcjonujące doświadczenia, podczas których jest się nieobecnym. Zilustrowałem wówczas to zjawisko przykładem Kazika, który spróbujmy ponownie przywołać: oto Kazik zauważa w mediach społecznościowych posty znajomych podekscytowanych udziałem we wspólnej imprezie, co jest dla Kazika również sugestią tego, że w zapowiadanym wydarzeniu wezmą udział wszyscy ci, którzy się towarzysko liczą. Ba…., Kazik jest przekonany, że będzie to jedna z tych imprez, po której na profilach społecznościowych jego znajomych pojawią się dziesiątki zdjęć dokumentujących, jak zarąbiście tam było. Problem w tym, że Kazika nie zaproszono i nie specjalnie mu wypada się tam wkręcać, a przecież aż go nosi, bo z pewnością kiedy tam nie pójdzie, to w jego towarzyskim życiu utraci coś ważnego. Z każdym więc kolejnym publikowanym postem, który gloryfikuje udział w tym wydarzeniu, Kazik zacznie odczuwać coraz silniejsze uczucie niepokoju, w końcu przeradzające się w dosyć destrukcyjny lęk. Tak m. in. działa FOMO, czyli właśnie strach przed utratą, który to mechanizm od pewnego czasu jest coraz częściej obserwowany nie tylko wśród młodych ludzi. Potwierdziły to też badania przeprowadzone w 2021 roku przez naukowców z Uniwersytetu Florenckiego, w których wykazano, że zjawisko to jest ściśle związane z częstotliwością korzystania z mediów społecznościowych, zaś najbardziej podatne na ten rodzaj lęku są osoby niespokojne i neurotyczne, zmagające się z lękiem przed negatywną oceną oraz takie, które wykazują tendencje do popadania w przygnębienie. 

Teraz na chwilę zatrzymajmy pochylanie się nad FOMO i powróciwszy pamięcią do wczesno szkolnej edukacji przypomnijmy sobie epoki literackie, bo w ten sposób będzie nam najłatwiej złapać to, co jest m. in. przedmiotem zainteresowań socjologii wiedzy. Otóż zwróćmy uwagę, że epoki literackie zmieniały się w dość specyficzny sposób – tak jakby tymi zmianami zarządzało jakieś magiczne wahadło. Kiedy wahadło jest w górnym wychyleniu po jednej stronie mamy średniowiecze, z dość zamkniętym światopoglądem utytłanym w dogmatyczne prawdy wyższe. Jednak wahadło w końcu zaczyna swój ruch w drugą stronę, by w końcu pojawić się w kolejnym maksimum swojego wychylenia przynosząc pełny rozkwit renesansu, ze swoim humanizme i powrotem do idei antycznych. Następnie wahadło znowu rusza w drugą stronę, by mógł pojawić się barok, ze swoim mistycyzmem, a potem znowu z powrotem by pojawiło się oświecenie i racjonalizm. Ten mechanizm pokazuje, że żaden ekstremizm nie jest wieczny i jak uczymy się z prawa rytmu, które opisałem w Księdze ukrytych praw, każdy wychył wahadła w jedną stronę w końcu zostanie zrównoważony wychyłem w drugą. Czy to prawo może mieć zastosowanie do omówionego wcześniej mechanizmu FOMO? Czy zatem lęk przed przegapieniem to jedynie jedna strona wychyłu wahadła i w końcu możemy się spodziewać pojawienia się czegoś odwrotnego? Spróbujmy to pokazać na przykładzie zderzywszy wspomnianego wcześniej Kazika z – mam nadzieję naszym ulubionym Stefanem. „To na pewno będzie super impreza, na której będą wszyscy fajni ludzie, a jak mnie tam nie będzie, to o fajności będę mógł sobie pomarzyć przeglądając ich foty na insta” – wzdycha Kazik siedząc w knajpce na przeciwko Stefana. „Jakaś impra się szykuje?” – pyta Stefan raczej z grzeczności, niż zainteresowania. „No nie ściemniaj, że nie wiesz, bo przecież ja z kolei wiem – ekscytuje się Kazik – że cię zaprosili”.  „Nic mi nie jest wiadomo w tym względzie” – odpowiada Stefan. „No weź telefon i sprawdź – Kazik nie daje spokoju – to Anka organizuje. Na pewno ci napisała priva.” Stefan bierze do ręki telefon, bo widzi, że Kazik się raczej nie odczepi i sprawdza wiadomości. „O widzisz – Kazik wyrywa Stefanowi telefon – jest. To Anka napisała. Mogę przeczytać?” „A czytaj se” – wzdycha zrezygnowany Stefan chcąc mieć już ten incydent za sobą. Kazik czyta wiec wiadomość: „Stefanku, błagam musisz tam być. Będzie super. Trzy serduszka. Słodziaku przyjdźcie z Grażynką. Pięć serduszek i aniołek. Kocham was. Znowu trzy serduszka. Buziaki. I na koniec balonik”. Kazik kończy czytać wiadomość i podsuwa Stefanowi telefon – no weź sam zobacz!” „Daj spokój gościu – odpowiada Stefan – przecież tego nie da się potem odzobaczyć!” „Czy to znaczy – kipi ze zdziwienia Kazik – że się tam nie wybierasz?” „Nie, nie wybieram się, i odczuwam olbrzymią radość na myśl o tym, że ta wspaniała impreza mnie ominie” – opowiada Stefan nawet nie zaglądając do telefonu.

19 lipca 2012 roku, czyli w osiem lat po sformułowaniu terminu FOMO przez Ginnisa, amerykański bloger i przedsiębiorca Anil Dash na swoim blogu umieścił tekst, w którym napisał: „czasem nie idziesz na to niesamowite wydarzenie, ponieważ po prostu zostajesz w domu i poczytasz książkę zdając sobie sprawę że przegapiłeś moment. I to jest radość z przegapienia.” I te właśnie słowa oraz oczywiście koncepcja Dasha zaczęły robić coraz większą karierę wpisując się w szerszą filozofię życia, którą określa się terminem slow life. W 2023 roku ujrzały światło dzienne wyniki badań naukowców z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Waszyngtońskiego, w których ustalono, że wprawdzie efekt JOMO jest wciąż rzadkością – a badano ludzi w wieku od 18 do 59 lat, ale kiedy już się pojawia to jego pojawienie się wiąże się z wysokimi ocenami satysfakcji z życia oraz osiąganiem stanu pozytywnego postrzegania siebie. Jednak zjawisko JOMO w ciągu ostatniej dekady znacznie rozszerzyło swój operacyjny zasięg. Dzisiaj już nie oznacza wyłącznie rezygnacji z uczestnictwa w popularnych, czy reklamowanych w mediach społecznościowych towarzyskich wydarzeniach ale w ogóle rezygnacji z używania mediów społecznościowych, scrolowania ekranów telefonów oraz ich wyłączania, by celowo być poza zasięgiem informacyjnym i komunikacyjnym. Autorzy raportu opublikowanego w 2019 przez serwis Wattpad wnioskują że efekt JOMO jest coraz bardziej powszechny w tzw pokoleniu Z, czyli ludziach, którzy zupełnie niedawno pojawili się na rynku pracy. To właśnie za pomocą JOMO wielu z nich reguluje właściwe proporcje pomiędzy zaangażowaniem społecznym, a czasem dla siebie. I właśnie ten rodzaj regulacji staje się u nich mechanizmem obronnym przed natłokiem informacyjnych bodźców zewnętrznego świata. I nawet nie chodzi oto, by się izolować od wszystkich wydarzeń czy całego społecznościowego świata ale o to, by pozostawić sobie uczestnictwo w tym, co nas uszczęśliwia i jednocześnie zrezygnować z tego, co nas przede wszystkim stresuje. Uznaje się dzisiaj, że radość z przegapiania może mieć dużo więcej do zaoferowania niż by się mogło wydawać. Pozwala odpocząć i naładować społeczne baterie, nabrać dystansu do codziennego biegu spraw i własnego życia. Umożliwia zablokowanie dystraktorów, które odwodzą nas od naszych głównych zamierzeń i dążeń. Sprawia, że w naszej codziennej aktywności pojawia się więcej czasu, bo nie jest on tracony na bezproduktywne śledzenie tego co robią, czy co komunikują inni. Pozwala się wyciszyć, skoncentrować na sobie i odzyskać utraconą w zgiełku rzeczywistości energię. I generalnie czyni nas szczęśliwszymi ludźmi. Jest tylko jeden problem – JOMO to zgodnie z prawem rytmu przeciwieństwo FOMO, co oznacza, że jest to zjawisko, w którym upatruje się zastąpienia wciąż toczącego ogrom ludzi strachu przed przegapieniem. Problem jednak w tym, że FOMO wcale tak łatwo nie chce odpuścić. W badaniach nad korzystaniem z mediów społecznościowych, smartfonów czy innych pożeraczy czasu wykryto, że wciąż większość badanych odczuwa niepokój, kiedy wymusi się na nich wyłączenie smartfona czy kiedy celowo odetnie się im dostęp do sieci. A to oznacza, że FOMO zaciekle walczy o to by nie stracić swojej pozycji i to nie tylko wśród młodych ludzi, ale i całej populacji. Oczywiście większość z ludzi nie chce się przyznać ani przed światem ani też przed samymi sobą, jak bardzo smartfon i obsługiwane przezeń media społecznościowe organizują im czas i życie. Więc kiedy pojawia się temat radości z przegapiania większość ludzi chętnie deklaruje, że od dawna to robią. Jednak rzeczywistość jest zgoła inna – JOMO to wciąż malutka wysepka na oceanie FOMO. Ale za to spokojna, zdrowa i pełna bujnej zieloności. Wspaniałe miejsce do rekonwalescencji naszej psychiki i jeśli nawet miała by się pojawić w naszym życiu tylko z powodu mody, nowego trendu czy innego temporalnego zachłyśnięcia to warto ją propagować, by stała się coraz częstszym nawykiem w naszej aktywności. Bo akurat nie każda moda jest mało warta. Moda na JOMO jest tego najlepszym przykładem. By z niej skorzystać wystarczy chociaż na krótko wyłączyć telefon, choć raz przegapić to się nam wciska jako „niedoprzegapienia”, choć na kilka godzin odciąć się od napływających ze świata bodźców. I poczuć radość zanurzenia się w chwili dnia, który w naszym życiu już się przecież nie powtórzy.

Pozdrawiam

 

https://doi.org/10.1016/j.teler.2023.100054

https://brands.wattpad.com/hubfs/GenZreport_JOMO_Wattpad.pdf?hsLang=en

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-seekers-forum/202308/the-joy-of-missing-out

https://noizz.pl/spoleczenstwo/coraz-wiecej-osob-odczuwa-jomo-nie-potrafia-zyc-jak-wczesniej/dk7t2tn

#318 Stawanie się mniejszym, by ktoś mógł poczuć się większy – droga do autodestrukcji

Życie w za ciasnych majtkach,

czyli stawanie się mniejszym, by ktoś mógł poczuć się większy

Gdybyśmy byli zawsze w pełni świadomi rzeczywistych i długoterminowych skutków naszych zachowań, najprawdopodobniej nigdy byśmy ich nie stosowali i ostrzegali przed tym również innych. Doraźne strategie – nawet te, które wydają się służyć naszemu przetrwaniu w konkretnej, zazwyczaj trudnej konfiguracji społecznej, po pewnym czasie mogą skumulować się w efekt, w którym finalnie czynimy samym sobie więcej szkody, niż problem, przed którym próbujemy się chronić. Tym razem przyjrzymy się właśnie jednej z takich strategii, do których trudno jest nam się przyznać nie tylko przed światem, ale też przed samymi sobą. Pokażmy ją na kilku wydawało by się całkiem błahych przykładach. Oto Agnieszka, bystra i oczytana dziewczyna i jej mąż Arek, który podobno ma inne zalety. Arek i owszem jest niczego sobie, ale ma tę przypadłość, że nie specjalnie rozkminia odpowiedni moment i okoliczności, by zabłysnąć i zwrócić na siebie uwagę. Na jednym z ważnych dla Agnieszki firmowych spotkań, gdzie Arek robił za towarzyszącą ozdobę nieco wyszedł z roli racząc prezesa firmy z małżonką rubasznymi dowcipami, przy których poziom towarzyskiego zażenowania sięga sufitu, a poziom intelektu potrzebny do ogarnięcia gdzie jest śmieszne głębokiego dna. Arek jednak z własnego dowcipu roześmiał się na cały głos i kiedy krztusił się ze śmiechu zaczął klepać przy okazji po plecach żonę prezesa na tyle siarczyście że jej ukryte we włosach spinki podtrzymujące perukę wpadły do ponczu. Razem z peruką ma się rozumieć. I tylko Agnieszka się śmiała, a raczej uśmiechała się nieśmiało, bo robi tak zawsze w swoim małżeństwie, by Arek mógł poczuć się przy niej większy. Pozwala by jej coś tłumaczył, kiedy tak naprawdę to ona powinna to wytłumaczyć jemu. Nie oponuje, kiedy Arek myli pojęcia, terminy czy definicje, jak również kiedy wyjaśnia jej działanie świata, ze zdolnością czterolatka, oceniającego jak działają głębokie mechanizmy psychologiczne przy pomocy analogii do pokemonów. W każdym razie Agnieszka się zmniejsza, by Arek mógł poczuć się większy. I tak od lat. Kolejny przykład: oto Bogdan, pracujący jako osobisty asystent menadżerki Beaty, która się rozpycha w karierze i zgarnia awansowe żniwo, głównie dzięki tupetowi i bezrefleksyjności oraz odporności na zażenowanie, szczególnie wówczas, gdy sama staje się jego powodem. Generalnie tak naprawdę zaiwania za nią Bogdan, podsuwając co rusz dobre pomysły i taktyczne manewry, z których Beata zawsze wychodzi obronną ręką. Niestety jej intelekt nie jest jej mocną stroną chyba że za mocną stronę uznamy sporo pustej przestrzeni pod kopułą, po której hula wiatr i to niezależnie od pogody. Jednak Bogdan nauczył się takiej obsługi swojej szefowej, by nie miała powodu do zakwestionowania swojego geniuszu. On ją wspiera, ona nim trochę gardzi. On za nią myśli, ona mu czasem przyzna premię. On trzyma organizację w garści, ona w garści najczęściej trzyma szminkę i jego. On wielokrotnie staje się mniejszy, by ona mogła poczuć się większa. 

Powyższe przykłady można mnożyć, bo pojawiają się nie tylko w życiu rodzinnym czy zawodowym, ale również wśród znajomych, a nawet przyjaciół, chociaż wydaje się to dosyć kuriozalne. Co więcej pojawiają się we wszystkich możliwych konfiguracjach – płci, wieku, środowiska czy wzajemnego związania, zależności czy dokonanego życiowego wyboru. Różnią się motywacją tych, którzy czynią się mniejszymi oraz korzyściami tych, którym ci mniejsi pozwalają poczuć się większymi. Każdy z przypadków jest pewnie inny, ma inną historią otwarcia i całą masę zewnętrznych oraz wewnętrznych czynników utrzymujących go w aktywności. Ale tego typu strategie łączy zawsze i niezmiennie jedna rzecz – otóż konsekwencje takiej relacyjnej dynamiki są w dłuższej perspektywie destrukcyjne dla obu stron. Dla tych, którym pozwala się poczuć większymi prędzej czy później oznaczają bolesną weryfikację, kiedy trafią na inny relacyjny obiekt, który nie będzie już tak łaskawy i okaże się, że pompowane przez lata przekonanie o własnej wartości nie jest tak naprawdę podzielane przez nikogo innego. A to co wydawało się być niepodważalne zostało zmiażdżone przez weryfikację rzeczywistego talentu, umiejętności poznawczych czy prawdziwego poziomu intelektu, którą dostarcza bezduszne i okrutne życie, kiedy w nim zaczyna brakować dotychczasowego opiekuna wielkości. Taki upadek jest tym bardziej drastyczny i bolesny z im większej wysokości własnego ego się upada. Ale – co może się wydawać sporą niespodzianką – największą cenę ze tego typu strategię zachowań będzie musiał zapłacić dotychczasowy umniejszać siebie. Konsekwencje następujące po stosowaniu strategii autoumniejszania, by ktoś poczuł się lepiej, opisuje profesor Bruce D. Lee. Jednak mimo zbieżności imienia i nazwiska, nie ten od Kung-Fu i wściekłych pięści, ale profesor Miejskiego Uniwersytetu Nowojorskiego, specjalizujący się w obliczeniowym modelowaniu matematycznym, w kontekście zdrowia, medycyny i podejmowania decyzji w tych obszarach,. Lee jednak swoimi tezami uderza równie mocno co jego niezapomniany imiennik i wymienia kilka kluczowych i jednocześnie najbardziej destrukcyjnych konsekwencji, które prędzej czy później czekają osobę, która w danej relacji umniejsza siebie w omówionym wcześniej mechanizmie. Pierwsza z nich mówi, że nie pokazując światu tego, kim naprawdę jesteś, co naprawdę myślisz i ile naprawdę jesteś wart w zamian otrzymasz nie to na to, co naprawdę zasługujesz, ale jedynie to na co zasługuje twój umniejszony obraz siebie, który tworzysz. Wielu ludzi nie dostrzeże tego, jaki czy jaka naprawdę jesteś i potraktuje cię zgodnie z własnym wyobrażeniem, które na twój temat tworzą w swoich głowach. Lee mówi: wtedy nigdy nie otrzymasz tego, czego tak naprawdę chcesz i czego oczekujesz. Kolejna przestroga brzmi: uważaj, bo w ten sposób jedynie tracisz czas na wchodzenie w interakcję z niewłaściwymi ludźmi, przy których albo w ogóle się nie rozwijasz, albo też twój rozwój jest znacznie ograniczany i spowalniany. Zastanów się więc, czy swojego życiowego czasu masz wystarczająco dużo na takie marnotrastwo. Następna dotyczy utraty życiowej energii i mówi, że ciągłe przekształcanie siebie w zbyt niskie oczekiwania innych po prostu odbiera energię i czyni zmęczonym powodując, że wypalenie towarzyskie, zawodowe, czy w ogóle życiowe zapuka do twoich drzwi dużo szybciej niż można byłoby przewidywać. A wtedy stracisz możliwość uzyskania od życia tego, co mogłoby być dostępne, gdyby twoja energia została wykorzystana we właściwych kierunkach i obszarach. Inną konsekwencją takich strategii jest wg dr Lee utrata zaufania do samego siebie i zamiana go na coraz częstsze  kupowanie tego, co o tobie myślą inni. I to zadziała jak samospełniające się proroctwo, w którym to opinia innych będzie coraz bardziej definiowała to jak się czujesz i kim w swoich własnych oczach będziesz się stawał. Im zaś bardziej utracisz zaufanie do siebie i będziesz się kierować ufnością w to, że inni wiedzą jaki czy jaka jesteś, tym częściej zaczniesz się w ten sposób zachowywać. To rodzaj spirali w dół, z której coraz trudniej się wydostać. Nieco złośliwy dr Lee przywołuje tutaj metaforę zbyt ciasnych majtek i mówi, że z czasem „nie nosisz już zbyt ciasnej bielizny, ale zbyt ciasna bielizna nosi ciebie”, co jest wyjątkowo męczące. I w końcu jako ostatni efekt pojawia się rodzaj silnej i rosnącej z każdym rokiem urazy. Nie tylko do świata i innych ludzi, ale przede wszystkim do samego czy samej siebie. I tutaj aż się prosi o przypomnienie sobie modelu SCARF Davida Rocka, autora książki „Twój mózg w działaniu”, w którym wymienia się pięć aspektów doświadczenia społecznego, które mózg postrzega tak, jakby wiązały się z naszym przetrwaniem i których zagrożenie stanowi podłoże najbardziej destrukcyjnego ataku na naszą tożsamość. Pośród nich znajduje się również doświadczenie naruszenia autonomii, a to oznacza, że kiedy jest nam ona odbierana, czy też kiedy stoimy w obliczu możliwości jej utraty będziemy musieli sobie poradzić z towarzyszącymi temu zjawisku silnymi i pustoszącymi system emocjom – takim jak złość, lęk, czy przygnębienie. Jaki zaś może być efekt strategii umniejszania siebie, w którym de facto sami sobie odbieramy poczucie autonomii? Aż strach pomyśleć, prawda? 

Strategia umniejszania siebie, by ktoś mógł poczuć się większy to strategia, która jawi nam się jako skuteczny sposób na przetrwanie w sytuacjach, w których uświadamiamy sobie jak bardzo jesteśmy różni od innych, tych którzy stanowią bieżący krąg naszego społecznego otoczenia. Jednak kiedy ta strategia z krótkoterminowej staje się długoterminowa, to ewentualny profit przetrwania rozmywa się w katastrofalnych skutkach, które fundujemy sami sobie. To piekło na zamówienie. Dodajmy – własne zamówienie. Jeśli zaś ktoś znajduje w sobie wystarczająco dużo energii by składać takie zamówienie, to jest w stanie wykorzystać te samą energię, by takiego zamówienia nie składać. Jeśli ktoś dysponuje odpowiednim sprytem, intelektem i motywacją, by potrafić skutecznie umniejszać siebie, by ktoś inny mógł się poczuć lepiej, to oznacza, że może ten sam spryt, intelekt i motywację wykorzystać do tego, by tego nie robić.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-funny-bone-to-pick/202308/do-you-make-yourself-smaller-to-help-others-feel-bigger 

#319 Będziesz u facetki

„Będziesz u facetki” czyli kariera kapusia

Gdybyśmy wykonali prosty eksperyment i sięgnęli pamięcią do obrazków z dzieciństwa i pierwszych kroków w szkole i zrobili listę dziesięciu zdań, czy komunikatów które słyszeliśmy najczęściej w pośród szkolnych murów, to czy na tej liście znalazło by się zdanie: „to się powie pani” albo w mniej archaicznej formie „będziesz u facetki”. Tym, którzy mają to szczęście że nigdy podobnych zdań nie słyszeli należy się wyjaśnienie cóż one mogą znaczyć. Oto wyobraź sobie, że zrobiłeś coś nieregulaminowego, antysystemowego. Na przykład z premedytacją nie wziąłeś gaci na wu-ef, by wobec konieczności ganiania po sali gimnastycznej w samych rajtach zostać z niego zwolnionym. Twój zaś niecny plan na oszukanie systemu wyszedł na jaw, kiedy pochwaliłeś się swoją przebiegłością w szatni, budząc z jednej strony podziw i zawiść, że inni na to nie wpadli. I nagle niespodziewanie z tłumu słuchaczy wyłania się ktoś, kto wymierza w ciebie swój oskarżycielski palec i zapowiada, że twój niecny czyn zostanie zgłoszony wyższym instancjom, żeby cię przykładnie ukarać, żebyś już nie był taki mądry, więcej nie brylował i nie podnosił ręki na system. Właścicielem oskarżycielskiego palca jest zaś strażnik cnoty, który nie może znieść twojego cwaniactwa i zamierza zadenuncjować cię nauczycielce (ksywa „facetka), żebyś musiał się przed nią ukorzyć i wysłuchać stojąc na baczność jak straszliwym łotrem jesteś i jak nie ma się co spodziewać by mogło cokolwiek z ciebie wyrosnąć. Przy czym to całe zajście ma dodatkową siłę rażenia, bo właśnie sobie uświadamiasz, że oto mamy dopiero połowę września, co oznacza, że przewidywania jak w pozostałych miesiącach roku szkolnego kapuś z szatni jeszcze ci utrudni życie wymykają się jakimkolwiek ramom. A to oznacza, że zwrot „będziesz u facetki” usłyszysz jeszcze wielokrotnie i to za cokolwiek, co strzegącemu regulamin i cnotę kapusiowi może się nie spodobać. Mija trzydzieści lat. Siedzisz na sali konferencyjnej otoczony wianuszkiem managerów, gdy jeden z nich informuje cię, że po raz kolejny twój wniosek o awans i podwyżkę został odrzucony, bo jak słusznie oburzona koleżanka donosi wczoraj na firmowym przyjęciu wznosiłeś toasty za zdrowie prezesa firmy. I w sumie same toasty nie są jakimś wykroczeniem, jednak koleżanka zgłaszała, że w trakcie ich wznoszenia za każdym razem nazwisko prezesa poprzedzałeś słowem na „ch…” W tej sytuacji uświadamiasz sobie, że w twoim życiu tak naprawdę jedno jest pewne: zawsze się w pobliżu znajdzie jakaś łajza wypowiadająca w twoim kierunku słowa: „będziesz u facetki”.

Art Markman, bloger Psychology Today i autor książki Smart Thinking wydanej u nas pod tytułem „Myśleć efektywnie” nazywa takie osoby spod znaku drobne konfidencji ”społecznymi policjantami” i wskazuje, że źródeł takich zachowań powinniśmy poszukać w młodości a nawet w dzieciństwie. Już wówczas może się pojawić rodzaj niepokoju w obliczu sytuacji, w której dziecko nie wie jak się zachować, kiedy odkrywa, że ktoś z rówieśników nie do końca wpisuje się w obowiązujący, narzucony z góry regulamin. By poradzić sobie z tym niepokojem dziecko wchodzi w rolę moralnego sędziego i jednocześnie odkrywa, że ta rola umieszcza je w centrum uwagi, Pojawia się więc dodatkowy bonus – z jednej strony zostaje obniżony niepokój, a z drugiej strony można w ten sposób niejako zareklamować siebie, jako kogoś, kto może być moralnym wzorem dla innych. I tu pojawia się atrybut bycia lepszym, który bohater czy bohaterka tej opowieści mogą wykorzystać do podniesienia samooceny, a co za tym idzie poczucia własnej wartości. To motyw: ja bym nigdy nie zrobiła czy nie zrobił czegoś takiego, bo to uczyniło by mnie gorszą lub gorszym od ciebie. A skoro ty to robisz, więc to ty jesteś gorszy. Zwracając ci na to uwagę nie tylko więc piętnuję two że jesteś gorszy ode mnie, ale też umacniam poczucie bycia od ciebie lepszym” Trochę pokrętna idea, ale z perspektywy dostępnej dla kilku latka, jej pokrętność nie wydaje się dyskwalifikująca. Najważniejsze że działa i pozwala osiągnąć pozycję społeczną wśród rówieśników, która w inny sposób była by nie do osiągnięcia. Dzięki temu autor czy autorka słów „będziesz u facetki” staje się automatycznie kimś ważnym, a to że ta ważność jest okupiona strachem innych przed tym, kogo jeszcze i za co jest w stanie podkablować, nie ma już takiego znaczenia. Bo jak mawiał klasyk, siła pozytywów nie jest w sanie zostać przesłonięta przez te drobne negatywy.  

Jednak kiedy zajrzymy nieco głębiej w taką strategię zachowań dostrzeżemy, że przedmiotem niepokoju nie tyle jest to co nieodpowiedniego robią inni, ale to, że oni sami albo byli by to takich nieregulaminowych zachowań zdolni, albo wręcz mają na nie sporą ochotę. Tym bardziej więc trzeba ten niepokój zdusić w zarodku, więc z perspektywy dziecka najlepszym na to sposobem, jest oskarżenie o niecne czyny innych, bo wówczas istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo, iż ktoś odkryje, że to o co oskarża oskarżyciel równie silnie pociąga samego oskarżyciela. Mamy więc strategię denuncjacji, która ma za zadanie ukryć przed światem i sobą własne lęki o możliwość podobnych zachowań, do tych, które stanowią przedmiot denuncjacji. Ale to nie koniec rozrywek, bo prawdziwy problem zaczyna się dużo później, kiedy ta wypracowana w dzieciństwie strategia zostaje również przeniesiona w dorosłość. I nie chodzi tu o sytuacje, w której zgłasza się przestępstwa, przemoc czy dowolne inne praktyki krzywdzące innych – co jest moralnie zasadne. Chodzi tu najczęściej o drobiazgi, których ujawnienie wyrządza sporą szkodę innym i jednocześnie takie, których brak ujawnienia nikomu by tak naprawdę ani pomógł ani nie zaszkodził. W ten sposób – jak mówi Markman – znaczna część ludzi staje się aktywistami przeciwko temu, co ich niepokoiło w przeszłości, co wciąż pozwala im utrzymać odpowiednią samooceny, w kontekście posiadania elementu, którego się wstydzą”. Warto zwrócić tu uwagę na istotną charakterystykę takich zachowań w dorosłym życiu. Otóż kiedy wyniesione z dzieciństwa strategie obniżania poczucia niepokoju zostaną skonfrontowane z meandrami dorosłego życia następuje zderzenie sprzeczności, z którym dosyć trudno jest sobie poradzić. Bo przecież w końcu odkrywamy brutalną prawdę, że to co korzystne z punktu widzenia systemu, czy obowiązującego regulaminu wcale nie musi być korzystne w naszym indywidualnym wymiarze. By zaś ogarnąć te sprzeczność dawni kapusie w krótkich spodenkach czy w warkoczykach dokonują niezwykłej wolty: otóż zaczynają postrzegać zachowania innych w bardzo konkretny sposób, podczas gdy zachowania własne w tym samym obszarze widzą już na bardzo abstrakcyjnym poziomie. I właśnie to pozwala im mieć zupełnie inną taryfę oceny dla kogoś, kogo z chęcią i zapałem denuncjują i jednocześnie wielce ulgową taryfę dla samych siebie, dzięki czemu niejako czują się zwolnieni z denuncjowania ich samych. David de Steno – psycholog społeczny z Northeastern University, mówi, że właśnie ta strategia pozwala im zdobywać kapitał społeczny i docenianie przez grupę, więc oceniają innych aby egzekwować normy grupy, ale jednocześnie w tej ocenie pomijają siebie. A to z kolei pozwala im ukryć rzeczywistą niską samoocenę i poczucie niepewności, dzięki budowaniu siebie kosztem kogoś innego. Amy Cooper Hakim, dr psychologii specjalizująca się w psychologii organizacji mówi, że tego typu postawy stają się naprawdę groźnie w świecie firm i korporacji, gdzie donoszenie na innych staje się dodatkowo efektem frustracji wynikającej z niemożliwości przejścia do następnego poziomu w hierarchii awansowej. Wówczas wcielenie się w rolę informatora o nieprawidłowościach, czy jakichkolwiek zachowaniach na bakier z regułami obowiązującymi w danej organizacji pozwala zdobyć przewagę nad innymi i powalczyć o awans, który byłby inną drogą nie do zdobycia. To dlaczego korporację akceptują i promują takie postawy opisałem w dwóch książkach. Kluczem jednak jest dostrzeżenie prostej zależności – takie postawy nie byłyby możliwe, gdyby nie były społecznie akceptowane. I tutaj właśnie pojawia się odpowiedź na pytanie jak sobie z takim problemem społecznie radzić – otóż jedynym sposobem jest duszenie tego typu tendencji w samym zarodku. Na najwcześniejszym etapie. I najlepiej w tym względzie oddać głos postaci Franka Slide’s, emerytowanego pułkownika granego przez Ala Pacino w „Zapachu kobiety”, kiedy mówi, że szkoła nie może być statkiem dla donosicieli i skarżypytów, a jeśli miała by być to – tu zacytujmy pułkownika Slide’a – powinno się w niej złożyć wizytę z miotaczem ognia, by nie pozwolić na dokonywanie egzekucji duszy młodych ludzi.  Od premiery tego filmu minęło 31 lat i pewnie dzisiejsza polityczna poprawność już by nie zaakceptowała tak mocnych słów. Ale przekaz wciąż pozostaje niezmienny. Nauczyciel w szkole, rodzic w domu i lider motywujący swoich podwładnych zamiast skupiać się wyłącznie na informacji dostarczanej przez usłużnych donosicieli mogą również zwrócić uwagę na indywidualną korzyść, jaką informator spodziewa się odnieść i na społeczną stratę, jaką tego typu osobowość w przyszłości zaserwuje innym. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/articles/201203/field-guide-the-goody-two-shoes

https://www.psychologytoday.com/us/blog/working-with-difficult-people/202309/is-your-subordinate-a-snitch

https://www.vocabulary.com/dictionary/tattletale

#320 Niszczące poszukiwanie aprobaty

Poszukiwanie aprobaty, czyli sztuka strzelania we własne kolana

Zacznijmy od przykładów. Oto obserwujemy grupę znajomych siedzących przy kawiarnianym stoliku i omawiających wspólną strategię rozwiązania konfliktu z kontrahentem franczyzodawcą. W sumie sprawa wydaje się prosta, bo zniknął on z kasą pozostawiając francyzobiorców: zawalonych kredytami marzycieli o własnym biznesie. Jednak decyzja co dalej już do prostych nie należy – jedno jest jednak pewne – trzeba działać wspólnie. „A za którym z rozwiązań by Państwo optowali?” – zwraca się jeden z oszukanych przyszłych właścicieli domów do młodego małżeństwa Arka i Moniki siedzących w rogu stołu. „No my się podporządkujemy do decyzji większości” – odpowiada Arek. „No ale nie ma takiej decyzji, bo każdy ma inne preferencje i zdanie – naciska pytający – a my chcemy poznać Państwa stanowisko”. „No, to tak trudno zadecydować – mówi nieśmiało Monika – bo było by nam łatwiej już jakbyście Państwo już się skłaniali ku jakiemuś rozwiązaniu, bo my nie jesteśmy pewni czy nasz wybór byłby właściwy. Bo wiecie, my jesteśmy w takiej sytuacji pierwszy raz”. „My też!” – wykrzykuje prawie chórem reszta zebranych – „ale muszą mieć państwo przecież jakieś zdanie”. „No nie wiem – Arek błagalnie patrzy na Monikę – co myślisz?” „A jakbyś ty chciał zrobić? – wzrok Moniki utkwiony w Arku wydaje się nie mniej spanikowany. Zostawmy tę scenę i przenieśmy się do innego przykładu. Oto widzimy Roberta, który właśnie przymierza się do zakupu ukośnicy, za pomocą której zamierza realizować swoją nową stolarską pasję. Pasja w jego życiu pojawiła się wraz z nową pracą. Nie na stolarni, ale w dziale logistyki pewnej firmy. Jak się okazało właśnie w tym dziale koledzy dają upust swojemu popołudniowemu majsterkowaniu w drewnie jako odskoczni od zawodowego napięcia. Robią szafki, półki i inne drewniane cuda a potem w przerwie nie rozmawiają dosłownie o niczym innym. Pojawienie się na rynku nowej turbo wyrzynarki jara ich bardziej, niż koleżanki z sąsiedniego działu niezależnie od długości ich spódniczek. Koleżanek, nie kolegów. No więc Robert teraz też będzie piłował deski swoją ukośnicą i jeśli sobie przy okazji nie poobrzyna paluchów, to będzie mógł również dołączyć do dyskusji o omijaniu sęków. Przykład trzeci – teraz śledzimy parę na wakacjach – Maćka i Bożenę. On z nadreprezentacją zaimka ja w każdym zdaniu, ona wyciszona, niepewna i rozpoczynająca każdą komunikację od słowa „przepraszam”. Przeprasza więc, że nie wie czy zamówić bezę, czy bezglutenową wodę z kranu, przeprasza, że się wtrąca mimo, że nikt nic nie mówi kiedy ona usiłuje coś powiedzieć i przeprasza, że w Grenlandii są gejzery, skoro powszechnie wiadomo że powinny być tylko na Islandii. Generalnie przeprasza świat za siebie.

Co łączy wszystkie powyższe przykłady? Otóż zdaniem Richarda Brouillette, speca od psychologii schematu, tym bardziej lub mniej zakamuflowanym łącznikiem jest poszukiwanie aprobaty. Brouillette w swoim artykule na łamach Psychology Today przekonuje, że zgodnie z psychologią schematu poszukiwanie aprobaty przyjaciół, bliskich czy współpracowników ma swoje źródło w doświadczeniach emocjonalnego zaniedbania z dzieciństwa. Niestety ten schemat wyczerpuje znamiona uzależnienia: osoba, która się nim posługuje nigdy nie ma dosyć i zawsze szuka coraz większego potwierdzenia że jest akceptowana, czy kochana i z każdym kolejnym razem stara się uczynić coraz więcej by aprobatę w swoim środowisku zdobyć. To wg Brouillette smutna oznaka wyjątkowo niskiej samooceny i poczucia bycia niewystarczającym, w tym jakim się obecnie czuje. Psycholog terapeuta wymienia tutaj 9 oznak poszukiwania aprobaty, które pojawiają się w naszych zachowaniach razem lub oddzielnie i które mogą stanowić sygnalizację, że oto poddajemy się temu schematowi i to często nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy.  Przytoczmy te 9 oznak w całości:

1. Mówienie tego, co sądzisz, że ludzie chcą usłyszeć

2. Doświadczanie trudności w podejmowaniu decyzji, jeśli nie ma obok kogoś, kto podejmie taką samą decyzję

3. Poczucie niepewności w ustaleniu jakie się ma prawdziwe preferencje, gusta, czy upodobania

4. Przyjmowanie i powielanie hobby osób bliskich w uznaniu, że własne są gorsze lub kiedy własne nie zostały wytworzone

5. Poczucie zranienia i dyskomfortu, kiedy inni nie podzielają tych samych opinii, osądów czy idei

6. Doświadczanie trudności kiedy zachodzi potrzeba odmowy, czy powiedzenia „nie”.

7. Zbyt częste używanie słowa „przepraszam”

8. Zogniskowanie swojej uwagi na wyławianiu komplementów i poczucie złości, kiedy się nie pojawiają

9. Doświadczenie urazy wobec niezdobycia wystarczającej aprobaty z czyjejś strony. 

Wg psychologii schematu poszukiwania aprobaty, jest kompensacją brakującej informacji zwrotnej, która jest spodziewana a jednocześnie nie otrzymywana od opiekunów w dzieciństwie. Kiedy dziecko nie dostaje potwierdzenia, że postępuje właściwie i że jest kochane zaczyna jej aktywnie poszukiwać na zewnątrz. To trochę tak, jakbyśmy rozwiązywali matematyczne zadanie i od nauczyciela nie otrzymali najmniejszej informacji o tym, czy zadanie zostało rozwiązane prawidłowo. Wówczas pojawia się napięcie i jedynym sposobem na pozbycie się go jest zdobycie tej informacji gdzie indziej. Gdzie? Otóż gdzie się tylko da, by się dowiedzieć czy to zrobiliśmy ma sens i czy należy nam się za to aprobata. Kiedy takie potwierdzenie jest trudne lub niemożliwe do zdobycia w najbliższym otoczeniu prędzej czy później zaczniemy się zastanawiać czy w ogóle istniejemy. Bo, pal licho matematykę – brak reakcji świata na to co robimy może przecież podważyć sens naszej aktywności oraz być powodem do uznania się za osobę w jakimkolwiek obszarze wartościową. Ten model opisuje właśnie doświadczenia dzieci, które nie otrzymały potwierdzenia od swoich opiekunów tego, czy są aprobowane czy też nie. W efekcie więc rzucają się na rozpaczliwe łowy takiego potwierdzenia od wszystkich innych, których spotkają na swojej drodze i ten proceder przenoszony jest również w dorosłość. Niestety ma on swoje poważne konsekwencje. W dorosłych już relacjach jak podaje Brouillette w poszukiwaczu aprobaty rodzi się złość i frustracja, gdyż aprobata jaką otrzymuje od swojego partnera, partnerki czy jakiejkolwiek innej bliskiej osoby zawsze wydaje mu się niewystarczająca. To zaś powoduje, że poszukiwanie aprobaty z czasem staje się coraz bardziej nachalne i uciążliwe dla najbliższego otoczenia. To zaś otoczenie czuje się przytłoczone presją udzielania aprobaty, wiec reaguje… powstrzymywaniem się od udzielania aprobaty, co z kolei powoduje, że poszukiwacz aprobaty staje się jeszcze bardziej rozgoryczony i przy okazji jeszcze bardziej rozczeniowy w tym względzie. Ale ta niekończąca się pętla to nie jedyny problem związany z poszukiwaniem aprobaty. 

W lipcu tego roku ukazały się wyniki badań naukowców z Brigham Young University zatytułowanych „Co o mnie myślisz? Jak zewnętrzna percepcja siebie i poczucie siebie są związane z intymnością emocjonalną”. W badaniach tych i owszem potwierdzono, że osoby posługujące się mechanizmem poszukiwania aprobaty mają znacznie zaniżone poczucie własnej wartości, ale dodatkowo wykryto istnienie związku pomiędzy poszukiwaniem aprobaty a zdolnością do odczuwania intymności w dowolnych innych relacjach. A to oznacza, że takie osoby traktują same siebie jako nadmiernie zależne od innych i jednocześnie doświadczają trudności by móc podzielić się swoimi uczuciami z inną osobą. Same siebie oceniają na podstawie wyłącznie tego, jak w ich przekonaniu widzą ich inni i spędzają nieadekwatnie sporo czasu nad zastanawianiem się w jaki sposób myślą inni ludzie. Wówczas ich własne życie, emocje, myśli czy poglądy zdają się tracić na znaczeniu, co dodatkowo obniża poczucie zarówno własnej wartości, jak i pewności siebie. Koło się zamyka, a życie z roku na rok staje się coraz większym koszmarem. 

Czy da się pokonać ten mechanizm. Oczywiście ale jak zawsze należy zacząć od uświadomienia sobie, że danemu schematowi się poddajemy. Wraz z tą świadomością powinna się pojawić świadomość, że jedną z najczęstszych przyczyn takich zachowań jest strategia wypracowana przed laty przez małe dziecko, które nie otrzymało odpowiedniej atencji w wieku, w którym jej najbardziej potrzebowało. To trudny moment, bo trzeba się zmierzyć z demonem przeszłości i jednocześnie uznać, że czas jego dominacji w systemie minął. Nie ma już dzieciństwa i rozpaczliwie poszukującego aprobaty dziecka. Jest teraz dorosła osoba i czas najwyższy przejąć kontrolę nad swoim dorosłym życiem. A to między innymi oznacza, że nie potrzebujemy niczyjej zgody na własne myśli, własne emocje i własne życie. Bo ono jest przede wszystkim własne a nie cudze i to jedyna możliwość i jednocześnie fundament do zbudowania wewnętrznego poczucia tożsamości.

Pozdrawiam  

https://www.psychologytoday.com/us/blog/flipping-out/202301/3-ways-approval-seeking-is-a-threat-to-love-relationships

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202308/why-constantly-seeking-approval-is-bad-for-your-relationship

https://www.researchgate.net/publication/372467022_What_Do_You_Think_of_Me_How_Externalized_Self-Perception_and_Sense_of_Self_are_Associated_with_Emotional_Intimacy

#321 Rozdrażnienie

Rozdrażnieni ludzie drażnią świat

Tym razem przykład z życia i scena, której byłem świadkiem zaledwie kilka dni temu. Jest bardzo wczesny poranek, nieco deszczowy i zimny. Ósme piętro i winda. W niej ja, czyli forma i pusta winda czyli pustka. Mniej więcej w okolicy szóstego piętra byłem już prawie pewny, że sutra serca się nie myli mówiąc że pustka nie jest różna od formy i odwrotnie. I wtem na piętrze piątym winda staje i wchodzą do niej dwaj gentelmeni, choć to chyba zbyt łaskawe określenie. Jeden z nich chcąc przyśpieszyć zamykanie drzwi zaczyna naciskać na jeden z guzików. Jednak to jedynie opóźnia zamkniecie drzwi. Wtedy ten od naciskania wychodzi na korytarz zobaczyć czy tam nie ma rozwiązania problemu. „Właź z powrotem – drze się do niego drugi – co ty wyrabiasz”. „Bo jakaś franca nas ściągnęła, mówię ci” odpowiada ten pierwszy, po czym wchodzi do windy i już pięścią wali w guzik od zamykania drzwi. W tym mniej więcej momencie już zaczynam podejrzewać, że od sutry serca są wyjątki, bo te dwie coraz bardziej nakręcające się formy z pustką mają tylko tyle wspólnego że zdają się ją mieć pod kopułą. „Przestań walić w ten guzik, debilu” drze się ten drugi. „Jak mnie wkurzają takie ludzie, co cię ściągają we windzie” odpowiada pierwszy i wali w guzik już tak, że zaraz będzie po wycieczce. Wtedy ten drugi chwyta go za rękę i wyciąga za nią na korytarz. „To dziadostwo zepsute jest” mówi ten pierwszy. „Tam jest druga winda” wykrzykuje drugi i znikają mi z pola widzenia, a drzwi windy po chwili zamykają się i winda rusza w dół. Nie wiem czy kiedy mówię te słowa, ci dwaj gościa dalej siedzą na piątym piętrze tego budynku uwięzieni w swoim szaleństwie, ale sądząc po ich porannej zapalczywości do windowej „don kichoteri” istnieje spora na to szansa. A wszystko zaczęło się od maleńkiej wydawałoby się niedogodności, w której drzwi windy zamykają się z niewielkim opóźnieniem. Kiedy jednak taka niedogodność przytrafia się osobie podatnej na rozdrażnienie, to skutków takiej sytuacji do niewielkich już raczej nie można zaliczyć. 

Czym jest rozdrażnienie? To rodzaj stanu podwyższonego napięcia emocjonalnego, w którym pojawia się nadwrażliwość na wszelkie bodźce związane z rzeczywistością układającą się w niespodziewany, niezgodny z oczekiwaniami sposób. Kiedy system znajduje się w stanie takiego pobudzenia wystarczy mała iskierka, coś co układa się nie po myśli operatora systemu, by wzbudzić w nim reakcję nieadekwatną do zaistniałej przyczyny i uruchomić wzburzenie emocjonalne, którego główną cechą jest eskalacja towarzyszącego mu napięcia. Zaczyna się od niewielkiej reakcji na zaobserwowaną niedogodność czy niekorzystny układ zdarzeń, by w jej efekcie rozkręciła się reakcyjna spirala kolejnych wzburzeń, z których każde następne jest coraz mniej racjonalne i które zamiast rozwiązywać problem, uspokajać system i obniżać napięcie, wywołuje dokładnie odwrotny skutek i system zaczyna się gotować coraz gorzej sobie radząc z kolejnymi wzburzeniami. Reakcje stają się nie tylko nieadekwatne do rzeczywistych zdarzeń ale również nieobliczalne, co kończy się emocjonalnym wycieńczeniem i co jest wyjątkowo destrukcyjne i toksyczne nie tylko dla całego otoczenia, wszystkich świadków takich wzburzeń ale również dla samego ich autora. Chociażby przez nadprodukcję kortyzolu, czyli hormonu stresu, za co prędzej czy poźniej trzeba będzie zapłacić zdrowiem. Ten zabójca nie przychodzi pod osłoną nocy i nie ucieka się do podstępnego toczenia organizmu wtedy kiedy nie widać. Jest krzykliwy, hałaśliwy, tryska uderzeniowymi falami koszmarnej energii i zbiera swoje żniwo w blasku reflektorów przerażenia całego otoczenia. Ilu specjalistów tyle różnych przyczyn stałego rozdrażnienia się wymienia. Na liście najczęściej pojawiają się takie jak częsta i długotrwała aktywacja części układu nerwowego w doświadczeniu zarówno stałego, jak i temporalnego stresu. Znajdziemy tam rownież stałe odczuwanie wewnętrznego niepokoju związanego albo z trudnymi doświadczeniami z przeszłości albo z antycypacją przyszłości o podłożu lękowym. Wymienia się tu również niewłaściwe, wręcz toksyczne środowisko pracy, czy nawet reakcję organizmu na określone stany pogodowe wskazując, że długotrwałe doświadczenie okresów deszczowych czy silnych wiatrów w końcu może również mieć znaczenie w pojawiającym się rozdrażnieniu. Czasem na liście przyczyn rozdrażnienia znajdziemy również niepełnione życiowe oczekiwania, nieudane wyczerpujące relacje czy ogólny brak poczucia sensu własnej aktywności na planie swojego życia. I warto też wspomnieć że wielu specjalistów na liście źródeł rozdrażnienia umieszcza również konkretne zaburzenia psychiczne. Najczęściej zaś sposobem zalecanym na rozwiązanie problemu jest usunięcie lub znaczne ograniczenie bodźców wywołujących rozdrażnienie – zmiana środowiska, pracy, czy społecznego otoczenia. Niestety to zazwyczaj mało realne rozwiązanie, bo w nowym środowisku, nowej pracy czy wśród nowych ludzi prędzej czy poźniej pojawią się nowe iskry zapalne, z których rozwinie się najpierw ognisko a później spektakularny pożar. A dzieje się tak dlatego ponieważ prawdziwym problemem nie są eskalacje emocjonalnych wzburzeń w reakcji na bodźce, które informują osobę rozdrażnioną że sprawy idą nie po jej myśli, ale sam utrzymujący się w tej osobie stan rozdrażnienia. Problemem nie jest to, że coś konkretnego – małego czy też dużego – cię rozdrażniło, ale to, że znajdujesz się w stanie, w którym coś w ogóle cię może rozdrażnić. Żródło rozdrażnienia nie znajduje się na zewnątrz, ale wewnątrz. Podobnie ma się rzecz z eskalacją wzburzenia powstałego w efekcie działania bodźców na rozdrażniony system. To nie obecność bodźców dokonuje tej eskalacji, ale właściciel rozdrażnionego systemu, kiedy rozpaczliwie próbuje sobie poradzić z emocjonalnym napięciem w sposób, który przynosi odwrotny do zamierzonego skutek. A to zawsze przypomina próbę gaszenia ognia za pomocą ognia. Tymczasem najlepsze efekty osiąga się – tutaj zastosujmy ponownie metaforę gaszenia pożaru – kiedy ogień gasi się wodą. By to zrobić trzeba najpierw – jak zawsze – uświadomić sobie, że znajdujemy się w stanie rozdrażnienia. W stanie, w którym wykazujemy podwyższoną podatność na wzburzenie. Samo pojawienie się takiego stanu może mieć tysiące przyczyn i jeszcze nie musi być czymś, co powinno nas zaniepokoić. Skoro istnieją setki przyczyn i możliwych źródeł rozdrażnienia to powinniśmy uznać je za stan, który może się pojawić w systemie i za pomocą którego system czasem reaguje na rzeczywistość. Ale to jeszcze nie oznacza, że musimy się temu stanowi poddać i że jesteśmy bezsilni wobec tego cyrku, który na każdym kroku może nam urządzić. Zatem zaakceptujmy ten fakt i uznajmy, że po prostu czasem w systemie pojawia się rozdrażnienie i już. Ta świadoma akceptacja swojego stanu jest niezbędna do drugiego kroku w poradzeniu sobie z rozdrażnieniem. Polega on na tym, by zamiast w rozdrażnieniu kierować uwagę na zewnątrz w oczekiwaniu na bodźce, na które jesteśmy wówczas wyjątkowo wyczuleni, przekierować naszą uwagę do wewnątrz. Kiedy uda nam się to zrobić spróbujmy w kolejnym kroku poszukać w systemie czegoś, co zazwyczaj umyka naszej uwadze, a mianowicie cierpliwości. Zauważymy wówczas, że jej brak to jeden z kluczowych aspektów rozdrażnienia, szczególnie kiedy pomiędzy zarejestrowanym bodźcem a reakcją systemu nie dajemy sobie ani ułamka sekundy na to by się zorientować, czy nasza reakcja jest na pewno adekwatna do tego co się wydarzyło. A cierpliwość to ta umiejętność, która jest stosunkowo łatwo osiągalna pod warunkiem, że to właśnie na niej skoncentrujemy swoją uwagę. Wystarczy zaś odrobina cierpliwości by pomiędzy pojawiający się bodziec a reakcję systemu na ten bodziec włożyć chwilę pauzy. Czasem wystarczy kilkanaście sekund powstrzymania się od jakiejkolwiek reakcji by odkryć, że napięcie, które chcieliśmy rozładować reagując na bodziec wzburzeniem zaczyna się zmniejszać i z każdą kolejną chwilą zaczynamy sobie uświadamiać, że początkowo planowana silna reakcja nie jest wcale konieczna, a już na pewno nie wymaga zakładanej wcześniej siły. Im zaś dłużej uda nam się skoncentrować na cierpliwości tym mniejszego napięcia będziemy doświadczać. Idealna sytuacja to zaś taka, w której brak reakcji na irytujący bodziec zaczyna sprawiać, że bodziec traci swoją irytujący znacznik. I wbrew pozorom wcale nie trzeba cierpliwie nie reagować przez nie wiadomo jak długi czas, bo odczuwalny spadek napięcia pojawia się dużo szybciej niż sądzimy. A kiedy technikę obserwacji własnej cierpliwości nieco poćwiczymy to zadowalające efekty zaczną się pojawiać nie w ciągu minut, ale sekund. Bo z rozdrażnieniem bywa jak z guzikiem w windzie. Najczęściej wystarczy tylko chwilę poczekać, by sytuacja z dyskomfortowej niedogodności zamieniła się w obojętną przewidywalność. Można sobie wówczas w miarę komfortowo jechać w swojej życiowej windzie znajdując czas na rozmyślania nad sutrą serca, co jest zawsze fajniejsze niż nerwowe naciskanie dowolnego guzika.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/what-mentally-strong-people-dont-do/202309/7-effective-ways-to-reduce-irritability

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-bipolar-lens/201512/manic-irritability-the-new-normal

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-bipolar-lens/201712/irritability-the-new-abnormal

#322 Wiyncyj

Haj „wiyncyj”, czyli przyśpieszony kurs autodestrukcyjnej obsesji

Zacznijmy tym razem od przykładu. Oto klinika chirurgii plastycznej z lekarzami specjalizującymi się w poprawianiu skutków nieudanych operacji plastycznych przeprowadzanych przez niedouczonych szarlatanów. Widzimy konsultację młodej kobiety, która przeszła już ponad siedemdziesiąt operacji. Zmieniła w sobie wszystko by upodobnić się do postaci z kreskówki. Między innymi usunęła dolne żebra, przez co jej talia ma teraz szerokość patyczka do lodów, zmniejszyła nos do rozmiarów przez które nie jest już w stanie oddychać, w taki sposób poprawiła wygląd ust i szczęki, że nie potrafi już wyraźnie mówić i powiększyła piersi do rozmiarów piłek do koszykówki. Ważą po pięć kilo więc kładzie się spać już o siedemnastej, bo jej kręgosłup nie potrafi dłużej znosić takiego ciężaru. Kiedy lekarz pyta co jej najbardziej uprzykrza życie i od poprawy której części jej zdewastowanego chirurgicznie ciała chce zacząć, by zapewnić sobie i organizmowi choć odrobinę funkcjonalności i zmniejszyć obecny ból odpowiada, że przyszła tu w innym celu. Ona chce jeszcze większych piersi, jeszcze mniejszego nosa i usunięcia kolejnych żeber. Kiedy chirurg odmawia takiego zabiegu mówiąc, że już teraz ociera się o śmierć, która przy kolejnych plastycznych szaleństwach jest niemal pewna, ona odpowiada, że znajdzie sobie innego lekarza i że i tak to zrobi. Przykład drugi: teraz śledzimy losy Amelii, która z każdym miesiącem coraz bardziej wydaje się odpływać na chmurce od rzeczywistości. Zaczęło się od wydawałoby się niewinnych sporadycznych odlotów przy dźwiękach kryształowych mis i indiańskich bębenków. Kiedy misy i bębenki wypełniły już cały pokój, który teraz nazywa się kwantową świątynią pojawiły się świeczki hopii w uszach, runy, amulety oraz odpromienniki pola. Po kolejnych kilku miesiącach Amelia przestała chodzić, bo zaczęła kroczyć, przestała normalnie mówić, bo zaczęła nieść przesłanie i jedyną jej troską wydaje się to, czy aby na pewno ktoś jest w stanie docenić czystość jej aury. Zachowuje się jak zagorzały guru i członek jednosoobowej sekty bez sekty. Jej bliscy są coraz bardziej przerażeni bo właśnie postanowiła żywić się wyłącznie energią słońca, a nieuchronnie nadchodzi zima, wiec słońca będzie jak na lekarstwo. I nie da się do niej dotrzeć bo jej jedyny kontakt ze światem zewnętrznym to filmiki w sieci z pod znaku rozpłyń się w energii kwantum.

Przykład trzeci: oto Emil, który jest uzależniony od haju. Niestety nie tego po ziole, ale tego, który zapewnia mu kroczenie po i zdobywanie władzy. Od zawsze jej pragnął, bo czyniła go większym, silniejszym i dzięki temu wreszcie pewnym siebie. Wspina się więc po jej szczeblach sięgając coraz wyżej. Kiedy kariera szefa, kierownika i w końcu dyrektora departamentu coraz większego urzędu przestały mu wystarczać ruszył w politykę, bo tam władza wisi na drzewach jak dojrzałe jabłka. Tylko więc ona się liczy, a skoro tak, to nie ma takich ofiar, których nie warto w tym marszu poświęcić. Powoli więc ale konsekwentnie poświęcane są ideały, przekonania i w końcu twardość kręgosłupa. Równocześnie na ołtarzu zdobywania władzy składani są przyjaciele i znajomi i nie ma takiego świństwa i podłości, które mogły by zatrzymać Emila. Im wyżej się wspina, tym bardziej okrutny i zapatrzony w siebie się staje. Im wiekszą zaś władzę zdobywa tym bardziej uznaje, że to dopiero początek drogi. Haj działa, haj odbiera zmysły i ten sam haj czyni go w swych własnych oczach niezwyciężonym.

Zaraza, zaraz. Czy czasem w tych przykładach nie popłynąłem zbyt daleko zestawiając ze sobą monstrualne piersi, duchowy by-pass i znienawidzonego polityka? Otóż dr Jeremy Sherman specjalizujący się w epistemologii rewolucyjnej i autor książki „O co chodzi z dupkami?: Jak ich wykryć i powstrzymać, nie stając się jednym z nich.” przekonuje, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z tym samym rodzajem ekstremizmu, w którym dana osoba zaczyna kompulsywnie zwiększać to, co uznaje za własną identyfikacyjną wartość, która odróżnią ją od innych pozwalając jej poczuć się kimś większym, lepszym, doświadczającym czegoś, co dla innych jest niedostępne. To tendencja do zmaksymalizowania doświadczeń z pogranicza haju dostarczającego organizmowi endorfinowych bomb, co zaczyna z każdym kolejnym zwiększeniem odczuć być coraz bardziej uzależniające i podobnie jak się to ma w przypadku uzależnień wymagające coraz to większych endorfinowych dawek, bo dotychczasowe przestają być wystarczające do odczuwania tych samych, tak bardzo pożądanych emocji. Jak twierdzi Sherman dla tego typu osobowości nie istnieje coś takiego jak nadmiar, przedobrzenie czy granica, a w ich słowniku nie występuje zwrot: „już wystarczy”. Ten wyścig nie ma nigdy końca, bo z każdym kolejnym wzrostem rodzi się apetyt na jeszcze większy wzrost. Z każdym trofeum system odczuwa potrzebę zwielokrotnienia swoich doznań. Jednak co charakterystyczne dla tego typu haju spod znaku imperatywu „wiyncyj” ten mechanizm nie jest zarezerwowany jedynie dla konkretnych wybranych obszarów ludzkiej aktywności. Pojawia się więc nie tylko w sytuacjach transformacji ciała, takich jak operacje plastyczne mające upodobnić ich amatora do bohatera kreskówki, czy uwielbianego celebryty. Czy takich jak pokrywanie coraz to większej powierzchni ciała niekończącymi się tatuażami, przekłuwanie czego się da, czy chirurgiczne umieszczanie pod skórą gwiazdek, rogów czy innych kolców. Tego typu proces jest przecież od razu widoczny, podobnie jak to ma miejsce z coraz to bardziej ekstremistycznymi zachowaniami – niezależnie od tego czy chodzi o pseudo duchowy odlot czy bycie coraz bardziej zaciekłym zwolennikiem konkretnych przekonań czy idei. Istnieją jednak strategie oparte na tym samym mechanizmie, które mniej rzucają się w oczy na początkowym etapie rozwoju, jak na przykład wzrastający z czasem do absurdalnych rozmiarów hedonizm, perfekcjonizm czy narcyzm. Dr Sherman podaje tutaj jeszcze przykłady nie tylko pozostałych ciemnotriadowców, ale też ekstremistów poglądowych, gaslighterów, tyranów i dyktatorów wskazując, że w tych obszarach również pojawia się coraz to większy apetyt na „wiyncyj”, którego nigdy niczym nie da się zaspokoić, bo karmi się jedynie iluzją, w której uznaje się, że głód zgasi to, tak naprawdę jedynie go wzmaga. Tu aż się prosi o przywołanie postaci Głodnych duchów, pojawiających się w idei Samsary, których cierpienie wynika z braku możliwości nasycenia się, przy jednoczesnym przekonaniu, że pokonanie głodu jest możliwe jedynie przez spożywanie coraz to większej ilości pokarmu. Jednak prędzej czy później głodny duch staje się karykaturą samego siebie. Najczęściej kiedy spotykamy go na swej drodze, jego dążenie do zwielokrotnienia endorfinowych przyjemności doprowadziło go już do takiego stanu, w którym wydaje się być jedyną istotą na ziemi nie dostrzegającą tego, jak wielką krzywdę czyni sam sobie. To co go kręci i czego manifestację usiłuje zwielokrotnić jednocześnie już zazwyczaj jest tym, co coraz skuteczniej pozbawia go społecznych kontaktów i to we wszystkich obszarach, w których to swoje „wiyncyj” rozwinął. W tej fazie tego szaleństwa powrót do normalności jest wyjątkowo trudny, a często po prostu niemożliwy i gra już nie toczy się o to by odwrocić to co się stało, ale o to by zatrzymać proces autodestrukcji. Bo sprawy zazwyczaj zaszły już za daleko. Jak to się zatem dzieje, że otoczenie delikwenta, te bliskie, zatroskane, które mu dobrze życzy orientuje co do powagi problemu, kiedy już tak niewiele można robić? Odpowiedź jest niestety prosta – początki tego szaleństwa są zazwyczaj na tyle niewinne, że albo umykają uwadze otoczenia, albo też są przez nie bagatelizowane przez brak umiejętności właściwej oceny prawdziwego ryzyka. To powoduje, że na początku swojej kariery rozkręcania się w procesie „wiyncyj” nie pojawia się żaden, ani wewnętrzny ani też społeczny hamulec, który by na najwcześniejszym etapie mógł wyhamować ten przyśpieszający pęd do samozatracenia. A sytuację dodatkowo utrudnia społeczny wzorzec, w którym promowana jest idea podług której pomiędzy posiadaniem czegokolwiek więcej, a szczęściem, spełnieniem, czy w ogóle celebrowaną wartością stawia się znak równości. Dopóki będziemy społecznie – czy to medialnie, czy edukacyjnie – promować takie równianie, dopóty temu zjawisku nie będzie końca, a ekstremistów spod znaku „wiyncyj” będzie jedynie przybywać.

Sherman jest podobnego zdania. Również twierdzi, że to kwestia społecznego wdruku, w którym wychowano nas na łowców afirmacji i kiedy nie otrzymujemy jej w odpowiedniej dawce od innych, to albo usiłujemy ją zdobyć na zewnątrz, albo zapewnić ją sami sobie znajdując niewyczerpywalne źródła i powody do tego, by poczuć się wyjątkowo i uciec depczącemu po piętach peletonowi. Niestety na mecie tego wyścigu zawsze czeka autodestrukcja i im szybciej ku niej zmierzamy, tym sam wyścig trwa krócej.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/ambigamy/202309/extremists-radicals-fanatics-the-better-term-is-more-on

#323 Czy wolność to warunek rozwoju?

Czy wolność to warunek rozwoju?

Wyobraźmy sobie uczniów w dwóch różnych szkołach. Żeby nas nie kusiły porównania umieśćmy szkołę A na planecie A w niewidocznej gołym okiem galaktyce, zaś szkołę B w galaktyce dokładnie po drugiej stronie wszechświata. Szkoła A działa w systemie otwartego nauczania, w którym na podręczniki, przekaz nauczycieli, czy program nauczania nie ma wpływu żadna ze znanych ideologii, perspektyw widzenia rzeczywistości czy wierzeń. A to oznacza, że uczniowie obserwowanej przez nas szkoły mają dostęp do pełnego spektrum przekonań, a wybór którą ze ścieżek chcą w swym edukacyjnym życiu kroczyć został pozostawiony ich decyzji, która następnie jest szanowana przez ich szkolnych opiekunów na wszystkich szczeblach. Dla odmiany w szkole B (o miliony lat świetlnych dalej) programem nauczania zarządza jeden wybrany system przekonań, a inne są albo pomijane, albo deklasowane. We wszystkich przedmiotach podkreśla się więc dominującą wizję świata, przekonania i wiarę i jednocześnie wyśmiewa i umniejsza znaczenie innych, uznając je za błędne i niewłaściwe. To z kolei oznacza, że uczniom nie jest pozostawiany wybór, ponieważ możliwość zdobywania wyników promujących do kolejnego szczebla edukacji jest uzależniona od zdobywania takiej wiedzy, która potwierdza zasadność obowiązującej wykładni. Przekładając to na nasze ziemskie przykłady moglibyśmy to zobrazować za pomocą takiej sytuacji, w której w szkole A uczniowie sami decydują w jakiej medycynie chcą się specjalizować ale mogą uczyć się jednocześnie medycyny zachodu, chińskiej, ajurwedyjskiej itd, bo żadnej się nie klasyfikuje jako dominującej, zaś uczniowie w szkole B uczą się wyłącznie medycyny zachodniej i jednocześnie inne tradycje medyczne są uznawane za szamanizm i wyszydzane. Albo inny przykład do zobrazowania tej różnicy – mogliśmy powiedzieć, że uczniowie w szkole A uczą się historii na podstawie obiektywnych faktów historycznych, które nie wybielają żadnej ze stron i gdzie nie ukrywa się żadnych, nawet najbardziej niewygodnych historycznych zdarzeń. Tymczasem w szkole B uczniowie uczą się wyłącznie historii napisanej przez zwycięzców, czyli przodków dzisiejszych decydentów, którzy tworzą podręczniki historii według swojej wykładni – nie ważne że nieprawdziwej, ważne że pasującej do obowiązującej i promowanej narracji. Oczywiście takich przykładów można by mnożyć, ale pora już wrócić do naszych galaktycznych szkół. Teraz spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy i w jaki sposób obydwa systemy będą miały wpływ na proces rozwoju w obydwu szkołach, czyli mówiąc inaczej, którą ze szkół opuszczą w finale swojej edukacji bardziej rozwinięci i inteligentni absolwenci? Odpowiedź wydaje się niezbyt trudna, bo gdzieś z tyłu głowy tli się jakiś rodzaj przekonania, że światełko oświaty w szkołach ideologicznie otwartych pali się jaśniej niż w pozostałych. Jednak w rzeczywistości odpowiedź na to pytanie jest nieco bardziej skomplikowana co pokazały ostatnie badania. Ale zanim przejdziemy do omówienia ich nieco zaskakujących wyników, najpierw spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego uważamy że w kontekście rozwoju swoich podopiecznych szkoła A zanotuje wyższe wyniki niż szkoła B. Najprawdopodobniej odpowiedzi na to pytanie udziela teoria samostanowienia sformułowana w ubiegłym wieku przez Edwarda Deci i Richarda Ryana. Według niej, za motywację do działania odpowiedzialne są między innymi: potrzeba autonomii oraz kompetencji. W tej pierwszej zawarta jest swoboda wyboru, dzięki której rośnie prawdopodobieństwo, że człowiek zaangażuje się w rozwój kompetencji w tych obszarach, które go najbardziej interesują i których eksploracja dostarczy mu najwięcej satysfakcji i przyjemności. I ten wybór nie tylko poprawia samopoczucie i utrzymuje je w procesie edukacji na niesłabnącym wysokim poziomie ale również powoduje, że sam proces uczenia stanie się szybszy i bardziej efektywny. Wtedy też pojawia się wewnętrzna motywacja odpowiedzialna między innymi za poziom skuteczności, która ułatwia osiąganie wytyczonych sobie zamierzeń. Zatem wychodzi na to, że im więcej damy komuś autonomii tym wyższy stopień kompetencji osiągnie. Niestety nie działa to w ten sposób, bo – co po latach pokazują badacze weryfikujący teorie samostanowienia – sama autonomia, czyli wolność wyboru nie tworzy kompetencji. Czy zatem nie jest tak, że jedynie znacznie wzmacnia kompetencje już istniejące pozwalając się rozwinąć najbardziej uzdolnionym i utalentowanych jednostkom, a w przypadku tych pozbawionych uzdolnień raczej nie przyniesie jakichkolwiek efektów? Ten dylemat usiłowano rozstrzygnąć w badaniach, których wyniki ogłoszono we wrześniu tego roku i które zostały przeprowadzone przez zespół badawczy Uniwersytetu im. Radbouda w Holandii. W trakcie badania grup studentów, u których wcześniej zmierzono poziom kompetencji w konkretnych obszarach, manipulowano dwiema zmiennymi – trudnością wykonywanych zadań oraz możliwością dokonywania swobodnego wyboru ich obszaru. W efekcie okazało się, że w tych przypadkach, w których początkowy poziom kompetencji był niski wolność wyboru traciła swój korzystny wpływ zarówno na efektywność odpowiedzi, jak i na nas proces zapamiętywania. Jedna z autorek badań podsumowała to w następujący sposób: „Jeśli brakuje Ci kompetencji, wolność wyboru traci swój korzystny wpływ, ponieważ nie możesz w pełni nauczyć się tego, czego pragniesz. Zaś zaleta posiadania opcji wyboru naprawdę rozkwita, gdy już posiadasz pewien poziom umiejętności w danej aktywności”. Przełóżmy to teraz na rzeczywiste znaczenie na naszym przykładzie dwóch międzygalaktycznych szkół. Otóż szkołę A, tę która oferuje pełną wolność wyboru nie opuści finalnie więcej przyszłych inżynierów, lekarzy, czy innych specjalistów niż szkołę B, czyli tę promującą edukację bez możliwości wyboru opcji. Jednak ci specjaliści, którzy będą absolwentami systemu edukacji oferowanego w szkole A, będą po prostu bardziej wybitni, dokonają większych odkryć, stworzą więcej patentów i wynalazków i generalnie to właśnie oni będą się przyczyniali do cywilizacyjnego i naukowego rozwoju społeczeństwa. Absolwenci szkoły B niestety będą raczej przeciętni i dużo mniej możemy się po nich spodziewać. Różnica polega na tym, że system oferowany przez otwartą na różne opcje szkołę A ułatwi niejako wyłowienie z tłumu przeciętności jednostek wybitnych i zaoferuje im najbardziej optymalne warunki rozwoju. Zamknięty ideologicznie system szkoły B nie stworzy wybitnym takich możliwości, chociażby dlatego, że nie będą w takim samym stopniu jak ci ze szkoły A mogli odkryć wszystkich obszarów, w których mogli by rozwinąć kompetencje i finalnie ich po prostu nie rozwinąć. Mówiąc w skrócie – otwarty system szkoły stanowi odpowiednie podłoże do tego, by wybitni mogli swoją wybitność skutecznie rozwinąć. Zamknięty system szkoły wybitnych oraz niewybitnych umieści w tym samym równym rządku, w czego efekcie wybitni staną się tak samo przeciętni jak pozostali często nawet nie odkrywszy tego, czym mogli by się w życiu zająć, do czego mają talent i predyspozycje. 

A teraz już wróćmy z międzygalaktycznych podróży do naszej rzeczywistości. Zwróciliście uwagę, jak często słyszy się opowieści o przykładach ludzi, którzy dopiero za granicą rozkwitają jako wybitni specjaliści. Po sieci krążą zdjęcia nerdów, których w rodzimych okolicznościach pokazywano sobie jako przykład obciachu, a po latach te niby nerdowskie obciachy robią kariery w świecie nauki zajmując się na swoich zachodnich uniwersytetach i firmach technologiami, które u nas wywołują jedynie opad szczęki. Często wskazuje się w tych przykładach, że dzieje się tak za sprawą wyłącznie pieniędzy, które są tam przeznaczane na naukę, badania czy wynalazki w dużo większych kwotach. To z pewnością ma znaczenie, ale holenderskie badania których wyniki przywoływałem wcześniej dowodzą, że to nie tylko kwestia pieniędzy. To kwestia otwartości systemu edukacyjnego, w którym podręczniki nie są pisane przez ideowych aparatczyków, ale przez rzeczywistych fachowców w danej dziedzinie. Systemu, w którym przedmiotem nauki są obiektywne odkrycia i ustalenia, a nie jej wizja spreparowana w taki sposób, by odpowiadała na przykład religijnym fundamentalistom i to spod sztandaru dowolnej religii. Systemu, który oferuje otwartość zainteresowań i nie przekreśla konkretnych obszarów wiedzy tylko dlatego, że ich pojawienie się w oficjalnym naukowym paradygmacie wiązało by się z naruszenie zmurszałej uniwersyteckiej struktury, która bardzo pilnuje, by nowe odkrycia czy idee nie stały się przyczynkiem do wyrzucenia do kosza wielu książek i przekonań. I dotyczy to wielu dziedzin: od psychologii po archeologię. To czy zapewnimy przyszłym pokoleniom edukację w trybie otwartego czy zamkniętego systemu będzie miało decydujący wpływ na to, czy przez kolejne dziesięciolecia będziemy podziwiać jedynie rodzimych naukowców robiących karierę gdzieś za granicą, czy też sami skorzystamy z tego, że mieliśmy szczęście, że na naszej ulicy, w naszej szkole opatrzność zesłała nam odpowiednio utalentowaną osobniczkę czy osobnika. Bo to, który z tych systemów finalnie zwycięży w naszej edukacyjnej rzeczywistości jest kwestią wyłącznie naszych decyzji. Naszych wyborów. 

Pozdrawiam

https://psyarxiv.com/aw6yh/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/why-so-curious/202310/why-we-thrive-differently-given-freedom

#324 Breadcrumbing

Breadcrumbing: manipulacja dużo groźniejsza niż się wydaje. 

Jeszcze do niedawna uznawano, że breadcrumbing to zjawisko dynamiki relacyjnej dużo mniej groźne i przynoszące znacznie mniej destrukcyjne psychicznie skutki od gaslightingu. Przypomnijmy sobie na chwilę co oznacza ten drugi termin zanim jeszcze pochylimy się nad pierwszym. Gaslighting to forma drastycznej manipulacji drugą stroną relacji (partnerem, partnerką, ale też na przykład podwładnym), której osoba manipulowana ma finalnie uznać, że wszystkie dowody na brak relacyjnej równowagi, przewinienia po stronie manipulatora, czy dowolne inne akty świadczące o działaniu na niekorzyść tej osoby nie są rzeczywiste i prawdziwe a są jedynie wynikiem przewrażliwienia, błędnej oceny sytuacji, czy w skrajnych przypadkach szaleństwa. W gaslightingu ofiara tego procederu utwierdzana jest w przekonaniu, że jeśli wykrywa cokolwiek niepokojącego, to w rzeczywistości to z nią jest coś nie tak. To niezwykle perfidna i groźna forma relacyjnej przemocy, w której celowo niszczony jest trzeźwy osąd sytuacji, poczucie wartości drugiej strony czy jej system emocjonalny. Na tym tle jeszcze do niedawna breadcrumbing wydawał się jedynie rodzajem mody na randkowanie, w którym osoba go uprawiająca nie chcąc się zaangażować w związek rzuca jedynie swojemu partnerowi czy partnerce okruchy uwagi i zainteresowania, co ma na celu dostarczenie sobie odpowiedniego poziomu zaangażowania z drugiej strony przy minimalnym zaangażowaniu własnym. To przypomina rodzaj trzymania danej osoby na wyciągnięcie ręki, na tyle blisko by nie była do końca pewna, czy coś z tej relacji wyjdzie i łudziła się nadzieją i na tyle daleko, by samemu nie musieć się ani obecnie ani też w przyszłości w taką relację poważnie zaangażować. Stąd w breadcrumbingu epizody relacyjnej aktywności – na przykład wysyłania smsów, kontaktu poprzez media społecznościowe są przedzielane epizodami ciszy i braku reakcji. W badaniu z 2020 roku, które przeprowadzili nad zjawiskiem breadcrumbingu naukowcy z hiszpańskiego uniwersytetu w Almerii okazało się, że jedną z technik tej manipulacji jest bombardowanie miłością z jednoczesnymi epizodami braku zainteresowania by w ten sposób móc kontrolować drugą osobę, rozbudzając w niej z jednej strony nadzieję, a z drugiej uczucie niepewności co do wspólnej przyszłości i możliwości zbudowania trwałej relacji. W tym badaniu naukowcy skoncentrowali się na breadcrumbingu w mediach społecznościowych i ustalili, że autorami tych strategii często są posiadacze egocentrycznej a nawet narcystycznej osobowości, którzy leczą w ten sposób problemy z poczuciem własnej wartości przy pomocy realizacji potrzeby przyciągania i utrzymywania uwagi innych oraz ci, którzy za pomocą utrzymywania kontroli nad innymi usiłują karmić swoje ego poczuciem zdobytej w ten sposób władzy. Kiedy jednak przyjrzano się temu zjawisku uważniej odkryto jego obecność nie tylko w fazie randkowania, flirtowania czy ogólnie samych początkach potencjalnej relacji, ale również w relacjach już istniejących i to nie zawsze romantycznych. Bo okruchy zainteresowania w relacjach nie spadają wyłącznie ze stołu, który kojarzymy z motylami w brzuchu, zakochaniem czy nadziejami na wspólną romantyczną przyszłość. Potrafią spadać również z pańskiego stołu szefa, który w ten sposób za pomocą utrzymywania pracownika w niepewności co do znajdowania się w obszarze łaski, zapewnia sobie kontrolę nad zarządzanym zespołem. W takim breadcrumbingu pracownik nigdy nie zdobywa pewności co do tego, czy znajduje się w kręgu zainteresowania szefowej czy szefa, a wiec czy jego zawodowa pozycja jest stabilna, co rokowało by nadzieję nie tylko na stałe związanie się z daną organizacją, ale również na otrzymywanie przewidywalnych nagród pod postacią premii czy otwarcia ścieżki awansu. A zatem zjawisko to zaczęło obejmować swoim zasięgiem już nie tylko randki, czy społecznościowe flirtowanie uznawane, za potencjalną możliwość zbudowania przyszłego związku, ale pojawiło się jako skuteczna strategia relacyjnej manipulacji. Stąd też obecnie uznaje się, że breadcrumbing, podobnie jak gaslighting powinno się traktować jako przestępstwo, ponieważ skutki psychiczne, które wywołuje w swoje ofierze są druzgocące. Jak wskazuje Jourdan Travers, psychoterapeutka, absolwentka psychologii Uniwersytetu Maryland specjalizująca się w leczeniu lęku, ofiary breadcrumbingu doświadczają całego wachlarza destrukcyjnych psychicznych efektów, takich jak zwątpienie w siebie, stałe poczucie niepewności, wycofanie społeczne, permanentne odczuwanie niepokoju, doświadczenie wstydu i drastycznego spadku samooceny. Do tego dochodzą problemy z zaufaniem w kolejnych związkach, trudności z wyrażaniem emocji a nawet objawy depresji. Zmniejsza się satysfakcja z życia i pojawia się bezradność oraz doświadczenie osamotnienia. Mówiąc w skrócie: znalezienie się w obszarze działania breadcrumbinu nie wróży niczego dobrego: wyniszcza system emocjonalny jak najbardziej niebezpieczny wirus i skutki takiego procederu nie zawsze są odwracalne a ich złagodzenie wymagać będzie olbrzymiego wysiłku w pracy nad sobą. 

Wszystkie powyższe mroczne efekty sprawiły, że świat badawczy zaczął się przyglądać temu zjawisku coraz to uważniej. W badaniach, których wyniki ogłoszono w lutym 2023 i które zostały przeprowadzone przez połączone siły specjalistów z Wydziału Edukacji i Psychologii, Uniwersytetu w Barodzie w Indiach oraz Wydziału Edukacji i Nauk Humanistycznych, Uniwersytetu Kastylii-La Manchy w Hiszpanii odkryto, że breadcrumbing można rozpoznać po pięciu etapach, które zazwyczaj występują w podobnej kolejności i które jednocześnie pokazują w jaki sposób przebiega cały proces i na czym tak naprawdę polega jego manipulacyjny charakter. Jako pierwszy etap wymieniono tutaj podążanie za urokiem, czyli strategia tzw sporadycznych zachowań zalotnych. To rodzaj wabienia swojej ofiary – dawanie komplementów, bycie miłym i okazywanie zainteresowania. Można to określić próbą zawładnięcia emocjami ofiary poprzez tworzenie własnego atrakcyjnego wizerunku, jako kogoś wzbudzającego nadzieję na rozwój relacji. W romantycznych związkach byłby to etap rozkochiwania w sobie ofiary a w relacjach na przykład zawodowych wzbudzanie nadziei na to, że zostało się dostrzeżonym, ocenianym jako wybitnie wartościowy pracownik, przed którym w ten sposób roztacza się nadzieję na szybki awans i bycie we właściwym miejscu, w którym potrafią nas odpowiednio docenić. Drugim etapem jest utrzymywanie napięcia, czyli taka manipulacja ofiarą, w której w jej przekonanie o możliwości zbudowania szczęśliwej i spełnionej relacji wkrada się jakieś „ale”. Pojawia się jakiś rodzaj wątpliwości, które nie są nigdy do końca rozwiewane co pozwala utrzymać napięcie niepewności i rozbija poczucie że stoi się na stabilnym gruncie. Wydaje się, że są momenty, w której zainteresowanie manipulatora słabnie i to najczęściej pod fałszywymi pretekstami. Część spotkań jest nagle odwoływana, wiadomości zaczynają się pojawiać wyraźnie rzadziej, wspólne plany są nagle odkładane, a rozmowy telefoniczne krótsze. Za każdym razem jednak breadcrumber znajduje na to jakieś wyjaśnienie, co tworzy pozory, że w sumie z tą relacją nie dzieje się nic niepokojącego, ale jednocześnie i paradoksalnie chodzi o to, by w ofierze tego procederu pojawił się właśnie niepokój związany z niepewnością co do przebiegu budowania relacji. Trzeci etap przebiega pod znakiem niespójności, w której ofiara otrzymuje sprzeczne sygnały płynące z zachowań po drugiej stronie relacji. Można by powiedzieć, że nagle okazuje się, że osoba, w której pokładane są nadzieje co do zbudowania relacji potrafi być jednocześnie ciepła i zimna. 

Badacze mówią tutaj o sytuacji, w której ofiara zaczyna podejrzewać, że prawdziwe intencje partnera dotyczące związku są niezgodne z jego słowami i czynami. To na tym etapie wg. Jourdan Travers breadcrumber potrafi jednego dnia obsypać partnera czułymi słówkami i planami na wspólną przyszłość, a następnego dnia zniknąć bez wyjaśnienia i nie podejmować kontaktu przez kilka godzin a nawet i dni. W breadcrumbingu zawodowym to sytuacja, w której szef obiecuje pracownikowi złote góry, których realizacja ma nastąpić już za chwilę, po czym na kolejne dni staje się nieuchwytny i pojawia się podejrzenie, że celowo i z premedytacją unika kontaktu. Zazwyczaj takie zachowanie staje się wprowadzeniem do czwartego etapu, w którym pojawia się unikanie intymności i zaangażowania. Nawet w sytuacjach, w których wydawało by się, że wreszcie można będzie zweryfikować obietnice twarzą w twarz, zamiast tego pojawia się mur obojętności i unikanie konfrontacji oraz odpowiedzialności za swoje wcześniejsze zachowania czy deklaracje. Te zaś zachowania które się pojawiają są szybko przez ofiarę rozpoznawane jako mające na celu jedynie jej uspokojenie i kontynuowanie fałszywego obrazu zainteresowania i zaangażowania. Patrząc na to z zewnątrz nie ma już wątpliwości, że po drugiej stronie mamy do czynienia z grą obliczoną na kontrolę i manipulację.

Ostatnim etapem, jest podejmowanie takich działań przez breadcrumbera by jak najdłużej utrzymywać swoją ofiarę na haczyku. Z jednej więc strony breadcrumber będzie unikał wszelkich zobowiązań ale z drugiej strony będzie je obiecywał. Z jednej strony będzie rozbudzał nadzieję, że wszystko się ułoży a z drugiej strony unikał aktywnych zachowań, które miały by to „ułożenie się” zagwarantować. To rodzaj gry, w której oprawca uznaje, że ofiara jest już dostatecznie omotana i posługuje się wyłącznie takimi technikami, które w tym omotaniu mają ją jak najdłużej utrzymać. I na tym etapie breadcrumber  – na co wskazują badania – jest gotowy do skorzystania z innych technik maipulacyjnych – takich jak na przykład gaslighting – byle tylko jak najdłużej utrzymywać kontrolę nad sytuacją i wodzić za nos swoją ofiarę. I jak się można domyślać ten etap takiej relacji jest dla jej ofiary najbardziej wycieńczający i generuje największe psychiczne koszty, które prędzej czy później trzeba będzie za taką relację zapłacić – jak te wspominane wcześniej: lęki, stały niepokój, zniszczenie poczucia własnej wartości, wstyd, poczucie winy kierowane do samego siebie, za to że daliśmy się usidlić i olbrzymia projekcja nieufności na nasze kolejne relacje. Przypomnijmy – każde, a nie tylko romantyczne. 

Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie w jaki sposób wyzwolić się z takiej relacji i jak nie dopuścić do tego, by zasiała w naszym psychicznym systemie tak katastrofalne żniwo na przyszłość. Otóż istnieje tylko jeden sposób: czasem trzeba zdjąć z oczu różowe okulary fascynacji nową znajomością i zacząć dostrzegać tzw czerwone flagi, które w tego typu relacjach pojawiają się od samego początku, o czym najlepiej świadczy wykryta w badaniach sekwencja pięciu etapów sypania okruszków. Im szybciej się zorientujemy, tym szybciej będziemy zdolni do zrewidowania naszych oczekiwań i wyzwolenia się z tej piekielnej matni. Najgorsze zaś co możemy zrobić to mimo dostrzegania czerwonych flag udawać że ich nie ma lub deprecjonować ich znaczenie wmawiając sobie, że wszystko się przecież jeszcze ułoży. To jedynie tworzenie iluzji i karmienie się nią i jednocześnie to właśnie to, na co breadcrumber najbardziej liczy. 

Pozdrawiam

https://www.mdpi.com/1660-4601/17/24/9548

https://www.mdpi.com/2075-4698/13/2/41

https://www.psychologytoday.com/us/blog/hard-cold-research/202310/a-breadcrumber-follows-these-5-steps-to-lure-in-a-target

#325 Zatrucie studni

Zatrucie studni

Natrafiłem ostatnio w sieci na tekstowego mema (pewnie fake’owego ale to akurat tutaj bez znaczenia), w którym znajdujemy taki oto opis sytuacji. Córka, zatwardziała zwolenniczka diety vegańskiej gotuje warzywną zupę i kiedy dzieło jest już prawie na ukończeniu do kuchni wkrada się na paluszkach jej nieco złośliwy ojciec i wykorzystując chwilę nieuwagi córki wrzuca do zupy kawałek mięsa z triumfalnym okrzykiem „teraz to moja zupa!”. Z wegetariańskiego punktu widzenia to dosyć skuteczna aneksja zupy, co poświadczam sam będąc niejadaczem mięsa od jakichś kilkunastu lat. Oczywiście zjedzenie mięsnej zupy raczej wegetarianina nie zabije, ale jeśli skutecznie odzwyczaił organizm od mięsnej diety, to jej spożycie oznacza ból brzucha, złe samopoczucie i szereg innych jelitowych niekoniecznie atrakcji. Ale zostawmy wojnę mięsożerców z roślinożercami i przyjrzymy się samemu aktowi aneksji zupy, w którym dołożenie do niej jednego małego czegoś skutecznie odstrasza od niej jej dotychczasowych amatorów. Sprawia, że zaczynają oni traktować te zupę, jak coś zatrutego, z czego rezygnują w całości. A to oznacza, że sprawy nie jest już w stanie rozwiązań sprytne wyłowienie niechcianego dodatku za pomocą kuchennej chochli. Od tej pory zupa z perspektywy córki przestała być pożywnym, pełnowartościowym daniem i oddaje ją ojcu bez walki, bo bo to co oddaje straciło walor, dla którego ta walka miałaby jakikolwiek sens. Ten mechanizm jednak nie dotyczy tylko zup – jest znany również w interakcjach społecznych pod nazwą „zatrucie studni”. Pokażmy go zatem już nie na kulinarnym przykładzie. Oto mamy firmowe spotkanie załogi, w którym dochodzi do różnicy zdań pomiędzy dwiema członkiniami tego zespołu: dwudziestoparoletnią Julią oraz pięćdziesięcioparoletnią Agatą. Najpierw przysłuchajmy się wystąpieniu młodszej Julii. „Ona, tu Julia wskazuje Agatę, zupełnie nie rozumie nas młodych, jest już w tym wieku, że jej doświadczenia i ogląd świata są na tyle archaiczne i nieaktualne, że w ogóle nie przystają do obecnej sytuacji. Jesteśmy zespołem, którego 90% stanowią ludzie przed trzydziestką. Nie możemy nie brać pod uwagę specyfiki naszego myślenia, działania i potrzeb.” Teraz oddajmy głos starszej Agacie „Ona, tu Agata wskazuje Julię, wytykając mi nieaktualne doświadczenie sama nie posiada żadnych doświadczeń. Kieruje się jedynie tym, jak sobie wyobraża rozwiązanie problemu i nie bierze pod uwagę tego, że jej brak doświadczenia nie jest tutaj zaletą ale poważną wadą”. Co zrobiły obydwie obserwowane przez nas panie? Otóż posłużyły się mechanizmem zatrucia studni. Polega on na tym, by oprzeć swoją stronniczość wobec danej osoby lub tego co głosi o domniemaną wadę tej osoby, która staje się podstawą do podważenia zaufania do niej, w myśl zasady, że skoro dana osoba ma jakąś wadę, to wszystko co mówi, jest również obarczone tą wadą, a więc nie może być brane pod uwagę jako właściwe, logiczne czy wręcz poprawne. Oczywiście zatrucie studni może mieć wiele form i odmian, ale zawsze posługuje się generalną zasadą zdyskredytowania zdania osoby A, z którą osoba B, czyli stosująca ten mechanizm się nie zgadza, poprzez ujawnienie otoczeniu jakichś prawdziwych lub zmyślonych informacji na temat osoby A, co ma spowodować, że wszystko co w danej materii wypowie osoba A traci swoją istotność, znaczenie, czy też oparcie w prawdzie. 

Uznaje się, że nazwa „zatruwanie studni” w opisie tego celowego błędu logicznego została użyta po raz pierwszy przez Johna Henry’ego Newmana w swoim dziele „Obrona własnego życia”, w którym w 1864 roku broniąc swoich poglądów religijnych, ten anglikański wikariusz odpowiadał na oskarżenia formułowane przez przedstawicieli Kościoła Anglii. W dziele tym czytamy, że przeciwnicy chcący podważyć wyznawaną przez niego doktrynę dopuszczają się wykroczenia poprzez używanie słów podwójnego znaczenia, po to, by pozostawić nieszczęsnego słuchacza by wziął z nich, które może wybrać. W dalszej części tekstu leci trochę bluzgów, które sobie darujemy i w końcu Newman wyjaśnia, że orężem jego oponentów, jest tchnięcie w wyobraźnię odbiorców podejrzliwości i nieufności do wszystkiego co mógłby powiedzieć. Przy czym sam termin Newman zapożyczył z taktyki wojskowej, w której cofająca się armia zatruwa studnie, by zdobywający oddane tereny wróg nie miał dostępu do pitnej wody. 

Obecnie uważa się, że technika zatrucia studni może wykorzystywać zarówno jakiś wskazywany konkretny argument przeciwko oponentowi, jak i argument sugerowany czy dorozumiany. I jak się łatwo domyśleć to jeden z często wykorzystywanych narracyjnych tricków w polityce – od prawa do lewa niezależnie od półkuli na której toczy się ich zażarty spór. „Skoro nie podzielacie naszego zdania, to znaczy że nie jesteście patriotami, a jako nie patrioci nie możecie rościć sobie prawa do wypowiadania się w jakiejkolwiek kwestii dotyczącej przyszłości naszego kraju”. Czyż nie brzmi to wystarczająco znajomo? Albo „zanim mój przeciwnik zabierze głos przypomnijmy sobie, że jeszcze niedawno w tej kwestii się kompromitował, więc nie marnujmy nawet czasu na wysłuchanie tego co ma do powiedzenia”. Trochę to przypomina następującą i dość karkołomną sztuczkę argumentacyjną. „To co ugotował kucharz Kazik na kolację, nie może być dobre, bo Kazik jest chudy. Gdyby Kazik gotował dobre rzeczy, to by w trakcie gotowania je podżerał, a wtedy byłby gruby” lub „To wiadomo że Aśka, w przeciwieństwie do mnie, nie nadaje się do tej pracy, i niech pan szefie uważa na to co ona mówi, bo jest w stanie powiedzieć dowolne kłamstwo, żeby pana przekonać że jest odwrotnie”.

Dwa profesorowie psychologii: Todd Nelson z Uniwersytetu Kalifornijskiego oraz Michael Olson z Uniwersytetu Tennessee w swej wspólnej książce „Psychologia uprzedzeń”, której trzecie już wydanie ujrzało właśnie światło dzienne wskazują na powszechność stosowania obecnie techniki zatrutej studni i to w najprzeróżniejszych okolicznościach, na którą już po prostu przestaliśmy zwracać uwagę. W jednym z przykładów pojawia się rozmowa o rodzicielstwie, w której lekceważone jest to co mówi jedna ze stron, tylko dlatego, że jest bezdzietna, a więc sugeruje się, że jej wiedza na temat wychowania dzieci może być kwestionowana poprzez brak rodzicielskiego doświadczenia. Tak jakby wszyscy ci co mają dzieci dzieci byli superspecjalistami w ich wychowaniu. W innym przykładzie pojawia się kwestionowanie fachowej wiedzy terapeuty pracującego z osobami uzależnionymi od alkoholu wobec informacji, że terapeuta sam nigdy nie zmagał się z problemem alkoholowym, więc uznaje się, że nie może wiedzieć jak ten problem wygląda z perspektywy osoby uzależnionej. 

O tym, jak ważny i jednocześnie niedoceniany to problem społeczny świadczy zainteresowanie badawcze. W 2020 roku ukazały się wyniki badań psychologów z Uniwersytetu Connecticut zatytułowane „Uprzedzenie wobec świadczeniodawców o wyższej wadze ciała”, w których, w serii pięciu badań, wykazano, że pracownicy służby zdrowia o widocznej nadwadze byli przez pacjentów oceniani bardziej negatywnie i to zwłaszcza w tych sytuacjach, w których specjalność medyczna ocenianego lekarza czy osoby z personelu medycznego była w jakiś sposób związana ze sprawami żywienia, zatruć pokarmowych czy chorób serca. Co więcej porady, diagnozy czy wskazania takich osób były przez pacjentów uznawane za mniej wiarygodne czy wiążące, co skutkowało brakiem przestrzegania ścisłych zaleceń, w efekcie czego proces leczenia okazywał się nieskuteczny lub wydłużał się. Kolejne badanie przeprowadził już na rynku europejskim zespół badaczy połączonych sił Uniwersytetów Leeds, Amsterdam i Curtin, a wyniki poznaliśmy w lutym tego roku. Tym razem zbadano skuteczność terapii i wiarygodność ocenianą przez pacjentów w przypadku, kiedy osoba odpowiedzialna za leczenie ma nadwagę i w jaki sposób osoba z nadwagą jest stygmatyzowana przez pacjentów, co wpływa na proces ich leczenia. Co ciekawe tym razem zbadano interakcje pomiędzy dwoma specjalistami: psychologiem i dietetykiem a ich pacjentami oraz tym, czy istnieją różnice w stygmatyzacji w zależności od płci. Okazało się, że i owszem nadwaga zarówno w przypadku psychologa, jak i dietetyka ma wpływ na wiarygodność w ocenie pacjentów, ale występują różnice płciowe. Pacjenci w większym stopniu pod tym względem wybaczają nadwagę kobietom niż mężczyznom, co oznacza, że dietetyk czy psycholog z nadwagą jest w oczach pacjentów mniej wiarygodny, niż dietetyczka czy psycholożka, co niestety ma poważny wpływ na przebieg terapii i ich współpracę z pacjentem. 

Jak widać „zatrucie studni” – a w przypadku powyższych badań dwaj profesorowie psychologii od wspólnej książki nie mają wątpliwości, że kwestionowanie czyjeś wiarygodności z uwagi na odkrytą wadę, wpisuje się w ten efekt – to mechanizm, który może pojawiać się w takich obszarach, w których byśmy się go nie spodziewali i wywierać konkretny, negatywny wpływ na nasze społeczne interakcje, a jeśli chodzi o obniżenie skuteczności medycznych interwencji to już trzeba uznać, że żarty się w tym miejscu kończą. Podobnie katastrofalne skutki może przynosić efekt zatrucia studni w którym odmawia się komuś prawa do głosu, czy w ogóle możliwości upominania się o należny szacunek, swobodę wyrażania poglądów czy po prostu rację. Niestety jako słuchacze sprytnych manipulatorów zatruwających studnie nader często i nader bezrefleksyjnie poddajemy się temu zjawisku i jednocześnie niespecjalnie jesteśmy zainteresowani tym, by je zakwestionować. I to niestety z krzywdą dla siebie oraz innych. Profesorowie Nelson i Olson przestrzegają przed tym społecznym błędem i występują z apelem byśmy baczniej przyjrzeli się retoryce nie tylko kłótni społecznych, ale nawet niewinnie wyglądających dyskusji i nie dali się na ten błąd nabierać. Ale co najważniejsze, byśmy sami zrewidowali swoje podejście do tych, z którymi się nie zgadzamy, czy też z którymi nam nie po drodze i nie prowokowali innych do kwestionowania ich wiarygodności. Bo nawet kiedy wskazywana wada, ułomność czy błąd są prawdziwe to jeszcze nie oznacza, że ktoś nie może mieć racji, wiedzy, umiejętności czy w ogóle czegoś istotnego do powiedzenia. 

Pozdrawiam 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/us-and-them/202310/how-poisoning-the-well-hurts-everyone

https://www.newmanreader.org/works/apologia65/preface.html

https://doi.org/10.1111/jasp.12655

https://www.researchgate.net/publication/368543264_Effect_of_health-care_professionals%27_weight_status_on_patient_satisfaction_and_recalled_advice_a_prospective_cohort_study

#326 Zaśmierdła kanapka zwrotna

Zaśmierdła kanapka zwrotna

„Wiesz Grażyna, świetnie gotujesz i wiesz, że jestem fanem twoich kulinarnych umiejętności – powiedział Stefan odkładając na stół łyżkę i odsuwając od siebie talerz zupy po zaledwie jej skosztowaniu – Akurat tej zupy to więcej nie rób, ale muszę ci powiedzieć, że jak kilka dni temu zrobiłaś ten wegetariański żurek, to najpierw i owszem ciągnąłem łacha na Instagramie, ale po spróbowaniu uczciwie przyznam, że bym go wtrząchnął teraz z z poczuciem spełnienia i satysfakcji.” „Ty masz jakieś zaburzenie teraz?” – zapytała Grażyna przybierając dość dwuznaczną pozycję z uniesioną chochlą w ręku, co nigdy nie wróży niczego dobrego – „Czy może włączył ci się tryb manipulacyjny.” „No wiesz – wzdrygnął się Stefan – to sprawdzona metoda komunikacji w sytuacjach trudnych – tu Stefan wskazał na odsunięty talerz z zupą”. „Ja ci zaraz zrobię tak trudną sytuację, że ci będą chochlę z oka wyciągać na OIOMie – teraz Grażyna zamachnęła się chochlą i to dość zamaszyście – lepiej pokaż cwaniaku, co tam teraz czytasz, a na pewno się dowiemy, co z ciebie za mądrala.” Grażyna sprytnym ruchem i znienacka podniosła ze stołu książkę, którą Stefan miała zamiar czytać do obiadu i wykrzyknęła triumfalnie: „O tu nawet zaznaczone jest. No to przeczytajmy: <Bez względu na to, co krytykujesz, musisz znaleźć coś dobrego do powiedzenia – zarówno przed, jak i po. To się nazywa technika kanapkowa.> A któż to taki mądry jest zapytała Grażyna po zacytowaniu zaznaczonego fragmentu książki zaglądając na okładkę w poszukiwaniu nazwiska autora. „Pani, Mary Kay Ash. A książka pochodzi z roku 1989 r.” wykrzyknęła Grażyna „A teraz mamy 2023 ty ćwoku – tu zwróciła się do Stefana, ale tego już tam nie było gdyż czmychnął w popłochu.

Niestety nie wszystkie teorie i metody komunikacji wytrzymały próbę czasu. Większość z nich delikatnie mówiąc nie najlepiej się zestarzała – szczególnie, jeśli proces starzenia trwał ponad trzydzieści cztery lata jak to ma miejsce w przypadku słynnej, a dzisiaj już nawet możemy powiedzieć że sławetnej negatywnej informacji zwrotnej formułowanej pod postacią kanapki. Przypomnijmy sobie na czym polega ta metoda: otóż kiedy mamy komuś do przekazania negatywną informację zwrotną, dotyczącą na przykład działania tej osoby, to by złagodzić jej potencjalny odbiór i osłodzić jej recepcję uznaje się, że powinniśmy tę niemiłą dla tej osoby informację czy opinię opatulić dwiema pozytywnymi informacjami umieszczającąc jedną z nich na początku wypowiedzi, a drugą na końcu. W ten sposób informacja negatywna zostaje niejako opakowana w dwie pozytywne, co ma znacznie obniżyć dyskomfort tej osoby ochronić jej uczucia, ułatwić usłyszenie trudnych dla niej treści i sprawić by poczuła, że wciąż jest ceniona i aprobowana. Ten komunikacyjny model rzeczywiście pochodzi z lat osiemdziesiątych i najprawodpodobniej czytana przez Stefana, a cytowana przez Grażynę założycielka Mary Kay Cosmetics nie jest jego twórcą, ale rzeczywiście w jej książce Mary Kay On People Menagement z 1989 roku znajdziemy opis kanapki informacyjnej. Tyle, że – podobnie jak ma się rzecz z wieloma modelami motywacyjnymi kanapka informacyjna po trzydziestu kilku latach nieco się zaśmierdła. I to delikatne słowa w porównaniu z wypowiedzią Bena Horowitza, kultowego już przedsiębiorcy, założyciela wielu technologicznych firm i autora bestsellerów New York Timesa, który bezceremonialnie używa nazwy „shit sandwich”, czyli po prostu gówniana kanapka. Im więcej bowiem czasu upłynęło od jej wymyślenia tym częściej uznawano, że pomysł ten ma więcej wad niż zalet, a dzisiaj mówi się już o tym bez ogródek, że zaśmierdła kanapka, ma tak naprawdę wyłącznie wady. Wydawałoby się, że dewaluacja kanapki zwrotnej to sprawa dotycząca jedynie środowisk zawodowych zawężona do komunikacji zwrotnej pomiędzy przełożonymi, a podwładnymi. Po prostu jedno z narzędzi komunikowania organizacyjnego, które ma niewiele wspólnego z pozaorganizacyjną codziennością. Problem w tym, że przez te trzy dekady osoby stosujące te technikę wobec swoich pracowników nie działały w próżni. Po pracy wracały do domu, wychowywały dzieci, budowały swoje relacje z życiowymi partnerami, a w wolnych chwilach spędzały czas z przyjaciółmi. A to również okoliczności, w których czasem trzeba powiedzieć komuś coś, co zawiera jakiś rodzaj negatywnej informacji zwrotnej, co nie jest do końca dla kogoś miłe lub co nie chce przejść przez gardło, gdyby miało zostać wypowiedziane wprost. Skoro zaś w środowisku zawodowym został wypracowany model, który nie tylko osładza krytykę krytykowanemu, ale też zdejmuje z ramion osoby krytykującej ciężar bycia okrutnym sędzią, to czemu nie wykorzystać tego modelu również w innych sytuacjach. I tak kanapka zwrotna trafiła pod strzechy i zaczęła się pojawiać w komunikacji rodziców z ich dziećmi, nauczycieli z uczniami, życiowych partnerów, znajomych czy przyjaciół. Przestała być już jedynie zamkniętą poufną techniką zarządzania ludźmi i stała się powszechnym sposobem ochrony zarówno krytykowanego, jak i krytykującego. Wraz zaś z tym przejściem ze świata organizacji do interakcji społecznych we wszystkich pozostałych obszarach kanapka zwrotna zabrała ze sobą dokładnie te same wady, które dzisiaj się jej bezpardonowo wytyka. Moglibyśmy powiedzieć, że w naszym pozazawodowym życiu, jest tak samo nieskuteczna jak w życiu zawodowym lub używając poetyki Horowitza, że jest tak samo gówniana. 

Jakie zatem przypisuje się jej obecnie wady? Pierwszą z nich jest sama oczywistość tej formuły, która sprawia, że kanapka zwrotna jest błyskawicznie rozpoznawalna przez tych, którzy są nią częstowani. Uznaje się, że wystarczy ją zastosować zaledwie dwa, trzy razy dla tej samej osoby, by za kolejnym razem osoba ta nie dawała się nabrać na zapewnienia o swojej wartości czy o tym że jest ceniona. Zaczyna się bowiem orientować, że te dwie informacje pozytywne z przodu i z tyłu to czysta ściema mająca jedynie na celu osłodzić dyskomfort usłyszenia o sobie rzeczy niemiłych lub trudnych a więc taka, która z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. To zaś oznacza, że te dwie pozytywne informacje, w które zapakowana jest informacja negatywna są stosowane wyłącznie manipulacyjnie, a więc ich działanie jest odwrotne do zamierzonego. Tak naprawdę dodatkowo obniża samopoczucie oraz głębiej deprecjonuje w myśl domniemania: „skoro stosujesz na mnie te technikę, to oznacza, że masz mnie za osobę, która nawet nie jest w stanie zaakceptować prawdy”. Druga wada leży w samej konstrukcji tej metody: docelowe osłabienie informacji negatywnej poprzez opatulenie jej dwiema pozytywnymi w rzeczywistości często bagatelizuje tę negatywną. Tym częściej im bardziej osoby, które stosują te technikę chcą złagodzić przekaz, by same nie musiały poradzić sobie ze zbyt dużym dyskomfortem mówienia komuś czegoś mało sympatycznego. To powoduje, że stosujący kanapkę sami przeginają w łagodzeniu efektu całości przekazu doprowadzając go często do takiej formuły, w której w końcu nie wiadomo, czy to co negatywne, rzeczywiście było aż tak negatywne, bo głównie koncentrują się na dwóch pozytywnych informacjach, niejako pomniejszając jednocześnie znaczenie tej środkowej. To tak jakby komuś zaserwować następującą kanapkę: „Jesteś super i generalnie nie mogę wyjść z podziwu, jak dobrze się sprawdzasz w naszej firmie, a to że wczoraj zapomniałeś w ofercie dopisać jednego zera i cały nasz towar został wyprzedany za 10 procent swojej wartości, przez co właściwie bankrutujemy, to w ogóle mały pikuś, niech cię to nie zrazi, do dalszego rozwoju i motywowania innych, jak to wspaniale do tej pory robisz”. Kolejna wada wynika z poprzedniej a jej fundamentem, jest to, że odbiorcy kanapek nie tylko bagatelizują środkową informację negatywną, ale w ogóle ją ignorują. I ten efekt  pokazały badania z 2010 roku, przeprowadzone przez Ayelet Fishbach, profesor nauk behawioralnych Uniwersytetu Chicago. W tym eksperymencie konstrukcję kanapki powierzono grupie badanych, więc sami decydowali o tym w jaki sposób i jakimi informacjami opakować informację negatywną przekazywaną innym. Kiedy zmierzono efekt kanapki zwrotnej okazało się, że ponad połowa badanych, tych którym serwowano kanapkę w ogóle nie zarejestrowała informacji negatywnej, ponieważ dwie pozostałe pozytywne informacje zostały podane w tak sugestywny sposób, że rozmydliły znaczenie informacji negatywnej, której znaczenie i treść zostały zapomniane lub niezauważone. Oznacza, to że często efekt jest taki, że ktoś dostaje od ciebie kanapkę w której pomiędzy dwiema kromkami chleba znajduje się ostry chrzan, po czym w naturalny sposób wywala ten chrzan i idzie w świat pałaszując pyszny chlebuś zupełnie zapomniawszy, że kiedyś pomiędzy tymi kromkami cokolwiek się znajdowało.  

Dzisiaj wielu specjalistów od komunikacji zdaje się zgodnych co do tego, że właściwa komunikacja zwrotna ma istotne znaczenie nie tylko w sytuacjach zawodowych, ale w ogóle we wszystkich naszych interakcjach – wszędzie tam, gdzie po prostu chcemy by ktoś przestał robić to co robi, skoro jego działanie przynosi szkodę otoczeniu, jak i jemu samemu, czy też tam, gdzie uznajemy że warto wyciągać wnioski z popełnianych błędów nie tylko po to, by ich więcej nie popełniać, ale też po to, by po prostu się rozwijać i wzrastać. Jednak zgodność specjalistów idzie o drobinę dalej i coraz częściej w prasie fachowej oraz badaniach przejawia się ich donośny zgodny chór wykrzykujący, że to co powinniśmy zrobić na pewno, to zrezygnować z częstowania innych zaśmierdłymi kanapkami. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają i zmienia się także poziom rozumienia tego, w jaki sposób działa człowiek na planie psychicznym. Warto śledzić te zmiany i zamiast tkwić w jednym modelu, którego się kiedyś nauczyliśmy sprawdzić, czy czasem się niezbyt ładnie zestarzał i czy współczesna wiedza nie podsuwa nam innych modeli – które są nie tylko bardziej skuteczne, ale też bardziej przystają do naszych czasów. A przecież dysponujemy takimi modelami i to od lat. Jest pośród nich i ten, który omawiałem w odcinku 60-tym, jak i takie modele jak CORE czy HIP Feedback, które warto poznać, by uczynić naszą komunikację z innymi – szczególnie tę która nam sprawia kłopot – dużo bardziej skuteczną. A  zaśmierdłe kanapki odłożyć tam gdzie ich dziejowe miejsce. Do kosza. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mindful-professional-development/202310/say-goodbye-to-the-feedback-sandwich

https://www.forbes.com/sites/alisacohn/2017/06/20/please-stop-using-the-feedback-sandwich/?sh=1363443a7945

https://www.radicalcandor.com/blog/feedback-sandwich-praise-criticism/

https://blog.idonethis.com/sandwich-feedback-performance-management/

Ben Horowitz – gówniana kanapka

https://a16z.com/author/ben-horowitz/

Badanie:

https://www.researchgate.net/publication/228668339_How_Positive_and_Negative_Feedback_Motivate_Goal_Pursuit

#327 Rozproszenie: nasz największy oprawca

Rozproszenie: nasz największy oprawca

Na początek wyobraźmy sobie spory ogrodzony teren, po którym właśnie biega przesympatyczny kudłaty owczarek w oczekiwaniu, aż pojawią się na tym terenie owce, którymi trzeba się będzie zająć. Niech to będzie owczarek podhalański, żeby było bardziej swojsko. My zaś stoimy za płotem i przypatrujemy się wyczynom obserwowanego psiska. To zaś co obserwujemy generalnie bardziej nazwalibyśmy chaotycznym miotaniem się po wybiegu, niż jakąś zorganizowaną strategią. Podhalan bowiem to podbiegnie do ogrodzenia i szczeknie. Ale tylko raz, by już po chwili postanowić biec w dokładnie przeciwną stroną. Ale ledwie po kilku metrach nagle psisko rzuca się w bok, bo dojrzało coś w trawie. Jego zainteresowanie trwa tylko chwilę, bo znowu coś go zaniepokoiło przy płocie więc leci by szczeknąć. Jednak już w połowie drogi przypomniało mu się, że dobrze by się było czegoś napić. I tak dalej i tak bez końca. Z pozycji bezstronnego obserwatora zaczynamy powoli odkrywać kilka charakterystycznych efektów takiego zachowania. Widzimy więc, że z każdą minutą tego szaleństwa owczarkowy język zaczyna coraz to bardziej zwisać, co jest precyzyjnym sygnałem rosnącego wyczerpania. Widzimy również, że mimo tak wielkiego wkładu energetycznego owczarek nie ukończył żadnej czynności, za którą się zabierał. Czasem rezygnował z niej tuż po jej rozpoczęciu, a czasem nawet nie zdążył rozpocząć realizacji zamierzonego planu, bo zanim dotarł do miejsca jego rozpoczęcia jego uwagę zwróciło coś innego, w kierunku czego się rzucał rezygnując z wcześniejszych planów. A to oznacza, że nasz pies w swoich działaniach nie tylko jest wysoce nieskuteczny, ale też coraz bardziej zmęczony co niweluje szanse na to, by w kolejnych zamierzeniach mógł osiągnąć choć najmniejszą sprawczość. A przecież czekamy na pojawienie się owiec, czyli czynności właściwej – tej dla której w ogóle owczarek się na obserwowanej przez nas łące znalazł. Teraz opuśćmy w naszej wyobraźni ten teren i pozostawiwszy sobie w tyle głowy obrazek rozbieganego owczarka przyjrzyjmy się już konkretnym przykładom. „Nigdzie nie potrafię sobie znaleźć miejsca – mówi Anka – nie wiem za co się zabrać, a przecież termin oddania raportu zbliża się nieuchronnie.” „Jakiś taki jestem rozkojarzony, że wszystko mi leci z rąk – narzeka Robert – wchodzę do łazienki i nagle sobie uświadamiam, że nie wiem po co”. „Przygniata mnie to wszystko, nie wiem za co się zabrać – narzeka Karolina – jeszcze się dzień nie zaczął a ja już jestem zmęczona”. Jaki energetyczno emocjonalny stan próbują nam właśnie zdefiniować podsłuchiwane przez nas postacie? Oczywiście, każda z nich doświadcza go na swój indywidualny sposób, ale w ogólnym ujęciu moglibyśmy to nazwać doświadczeniem rozproszenia. Czasem w materiałach dotyczących rozumienia mindfulness pojawia się informacja, że przeciwieństwem uważności, czyli stanu pełnej obecności w tu i teraz, w którym swoją uwagą obejmujemy wszystko to co się w okół nas dzieje i jesteśmy w pełni świadomi naszej obecności w tym miejscu – i to zarówno fizycznej, jak i mentalnej – jest skupiona koncentracja na jakiejś jednej pojedynczej czynności, jednym wycinku rzeczywistości. Tymczasem tym co tak naprawdę znajduje się na drugim biegunie uważności jest właśnie rozproszenie. Jedną z definicji tego stanu podaje Nir Eyal, wykładowca marketingu w Stanford School of Business, autor kilku książek specjalizujący się w psychologii zarządzania. W swojej książce „Nierozłączny. Jak kontrolować uwagę” z 2019 roku wskazuje, że najprostszą definicją rozproszenia, jest stan nieustannego działania, które odciąga nas od tego co zamierzamy zrobić. Brzmi trochę dziwacznie, ale jak się przyjrzymy temu zjawisku głębiej to rzeczywiście pojawiają się w nim nieustanne działania, które odciągają naszą uwagę od tego co zaplanowaliśmy i to działania funkcjonujące w nieustannej sekwencyjnej pętli. Najpierw więc pojawia się impuls do zrealizowania planu A, ale zanim dochodzi do jego realizacji naszą uwagę odciąga impuls do podjęcia realizacji planu B. Plan B jednak nigdy nie zostaje zrealizowany, bo na drodze staje impuls uwagi, skłaniający nas do realizacji zamierzenia C. I tak bez końca. Przy czym najczęściej nie chodzi tutaj o jakieś duże zamierzenia, olbrzymie plany czy skomplikowane zestawy czynności. Rozproszenie bowiem zazwyczaj operuje na małych planach, prostych czynnościach i nieskomplikowanych łatwych zamierzeniach. Takich, które wydają się łatwe i szybkie w realizacji, więc przyciągają naszą uwagę nęcąc nas wizją sprawnego wykonania. Najczęściej więc nie chodzi tu o czynności w stylu: „zrób raport”, „wyremontuj samochód”, czy „napisz książkę”. Ale o czynności spod znaku zrób herbatę, podlej kwiatek, odpisz na sms Stefana, wstań, usiądź, umyj okulary. I nie dość tego, że rozproszenie najczęściej pojawia się w kontekście małych czynności, to – zgodnie z obserwacją Nira Eyala poprzedza rzeczy duże, które mają się wydarzyć w bezpośredniej przyszłości – na przykład wieczorem tego samego dnia, czy też w dniu następnym. 

Wydawałoby się, że te epizody rozproszeń nie przynoszą nam jakiejś specjalnie dużej szkody, poza stratą czasu i energii, a co za tym idzie chwilową utratą sprawczości oraz energetycznym wyczerpaniem. Jednak jak się okazuje ich rzeczywisty wpływ na nasze funkcjonowanie jest daleko większy i niestety groźniejszy. Udowodniono to w badaniach – na przykład tych z 2006 roku, w których zespół naukowców z Wydziału Anestezjologii i Medycyny Okołooperacyjnej, New Jersey Medical School sprawdzał wpływ rozproszenia poznawczego w okresie przedoperacyjnym. W badaniu wzięło udział 112 dzieci w wieku od 4 do 12 lat, które oczekiwały na operację i którym zmierzono najpierw skalę lęku. Następnie badanych podzielono na trzy grupy: kontrolną, w której nie zastosowano żadnych ingerencji oraz grupę, w której podano lek przeciwlękowy i grupę, w której uczestnicy przed operacją grali w grę video, koncentrującą ich uwagę na konkretnych zadaniach. Okazało się, że dzieci z trzeciej grupy były jedynymi, które w drugich badaniach lęku tuż przed operacją wykazały jego najniższy poziom. Co więcej anestezjolodzy odkryli, że w ich przypadku dawka znieczulenia podczas zabiegu mogła być mniejsza by osiągnąć ten sam efekt. We wnioskach z badań czytamy, że odpowiednio dobrana gra video może być łatwą do wdrożenia i skuteczną metodą zmniejszania lęku przedoperacyjnego oraz w kontekście indukcji znieczulenia, bo zamienia rozproszenie uwagi w jej zogniskowanie na przyjemnej i znanej aktywności. A to oznacza, że w stanie rozproszenia uwagi nasz organizm funkcjonuje zupełnie inaczej – na przykład pod względem radzenia sobie ze stresem czy lękiem. Można by się oczywiście doczepić, że zacytowane badanie nie może być w pełni miarodajne bo przecież brały w nim udział wyłącznie dzieci. Jednak w 2011 roku podobne badania przeprowadzono na dorosłych. Naukowcy z Centrum Badań Rzeczywistości Wirtualnej z Uniwersytetu Waszyngtońskiego zaprojektowali specjalną grę video, której zadaniem było odwrócenie uwagi pacjentów od swojego obecnego stanu i skupienie jej na (tutaj cytuję) „innym zestawie okoliczności”. Chodziło zaś o sprawdzenie, czy taka manipulacja uwagą będzie miała wpływ na poziom odczuwania bólu w trakcie zabiegów czyszczenia ran. Okazało się, że ci pacjenci, którzy w trakcie zabiegu grali w grę odczuwali o 50% mniej bólu od pozostałych. W przypadkach obydwu opisanych wcześniej badań zadaniem gry było pokonanie rozproszenia, co przyniosło niezwykły efekt w funkcjonowaniu organizmu. A to przecież jedynie badania związane z bólem doświadczanym w trakcie zabiegu medycznego, czy lękiem przed takim zabiegiem. Jak dotąd nie wiemy gdzie jeszcze nasze rozproszenie uwagi zbiera swoje negatywne żniwo i w jaki sposób jego pokonanie może ułatwić i polepszyć nasze życie. Ja stawiałbym tutaj na takie obszary jak deficyty w zarządzaniu emocjami, natłoki myśli, czy zamartwianie się. We wszystkich tych mechanizmach, a podejrzewam, że również w niezliczonej ilości innych, zmniejszenie, ograniczenie czy w ogóle wyeliminowanie rozproszenia mogło by się okazać celnym strzałem ułatwiającym radzenie sobie z wieloma problemami. Rozproszenie jest dla nas stanem, w którym jest nam sobie najtrudniej poradzić z tymi destrukcyjnymi mechanizmami, z którymi bez rozproszenia moglibyśmy się uporać w dużo łatwiejszy i szybszy sposób. Jeśli użylibyśmy tutaj metafory pływania. To różnicę można by zobrazować porównując pływanie w basenie z czystą wodą o idealnej temperaturze z pływaniem w podgrzanym kisielu. 

Wspomniany wcześniej Nir Eyal przekonuje, że to właśnie w umiejętnościach radzenia sobie z rozproszeniem tkwi klucz do zdobycia umiejętności radzenia sobie z tym, z czym do tej pory mamy kłopot by sobie poradzić. Bo nasz mózg w rozproszeniu zachowuje się dokładnie tak jak owczarek z początkowego przykładu. Jest nieustannie prowokowany do działania, które porzuca przed jego ukończeniem, bo ulega pokusie kolejnych prowokacji do działania. To właśnie zajmowanie się wszystkim i niczym, niepotrafienie sobie znaleźć miejsca, rozkojarzenie czy przygniecenie wyborem, w którym nie wiadomo za co się zabrać. Czyli stan, w którym jesteśmy drastycznie nieskuteczni i stajemy się szybko wyczerpani zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zamiast więc rozpaczliwie poszukiwać tego, za co tu się teraz zabrać proponuję w pierwszej kolejności zabrać się za… opanowanie rozproszenia, do czego – jak pokazują badania pierwszym krokiem nie musi być od razu zanurzenie się w pełnej uważności. Wystarczy przekierować swoją uwagę na wyłącznie jedną rzecz i konsekwentnie ją na tej rzeczy utrzymać. A wtedy okazuje się, że rozproszenie pryska i przestaje mieć władzę nad naszym umysłem. 

Pozdrawiam

https://www.nirandfar.com/indistractable/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/automatic-you/202310/the-crucial-difference-between-distraction-and-diversion

https://doi.org/10.1111/j.1460-9592.2006.01914.x

https://link.springer.com/article/10.1007/s12160-010-9248-7#auth-Hunter_G_-Hoffman-Aff1-Aff3

#328 Kiedy czujesz się nierozumiana/y

Kiedy czujesz się nierozumiana/y

„Ty w ogóle mnie nie chcesz zrozumieć” – to mantra wypowiadana w tysiącach relacji od zarania dziejów. Wypowiadali i wypowiadają ją niedawni kochankowie, którzy po minięciu okresu ekscytacji i fascynacji zwanego motylami w brzuchu próbują ułożyć sobie prozę wspólnego życia. Dorastające dzieci do swoich rodziców w nadziei na to że różnica pokoleń nie będzie stanowiła za każdym razem muru, którego nie tylko nie da się przebić głową ale i pneumatycznym młotem. I oczywiście zaawansowani wiekiem rodzice do swoich dorastających dzieci z dokładnie taką samą nadzieją. Mantrę tę wypowiadali do swoich szefów pracownicy niosący pudła z drobiazgami ze swoich biurek, kiedy ostatniego dnia pracy rzucali im papiery na stół. I oczywiście szefowie do swoich odchodzących do konkurencji pracowników, którym często ego nie pozwalało przyznać się do błędu. Co więcej: gdybyśmy zrobili ranking sentencji zapowiadających zakończenie relacji, to właśnie słowa: „ty mnie nie chcesz zrozumieć” zajęły by wysoką pozycję na liście najczęściej wypowiadanych. Jeśli więc przyjmiemy założenie, w którym brak realizacji potrzeby zrozumienia staje się na tyle dysfunkcyjny, że wiedzie nas do zakończenia relacji, to musielibyśmy założyć, że na drugim końcu osi, czyli tam gdzie znajdują się rzeczy scalające relację i odpowiedzialne za jej długotrwałe spełnienie znajduje się zrozumienie. I nie chodzi tutaj wyłącznie o rozumienie wypowiadanych komunikatów, istoty przekazu, świata przekonań, wartości czy potrzeb. Chodzi również, a często przede wszystkim o rozumienie emocji. O uznanie do nich prawa w konkretnych kontekstach sytuacyjnych, rozumienia ich pochodzenia i źródeł oraz tego w jaki sposób są organizowane i powstają w emocjonalnym systemie drugiego człowieka. 

Wielu badaczy od lat utrzymuje, że poczucie zrozumienia, na przykład w relacjach romantycznych, jest o wiele ważniejsze niż miłość. Na przykład Dr Leon Seltzer, psycholog z Uniwersytetu Cleveland State i autor bestsellera „Paradoksalne strategie w psychoterapii” mówi, że jeśli nie doświadczamy lub nie możemy doświadczać innych jako rozumiejących nas – kim jesteśmy i o co nam chodzi – to wszystkie inne nasze pragnienia nie tylko schodzą na drugi plan, ale też nie będą mogły zostać zrealizowane. Według niego poczucie zrozumienia jest warunkiem wstępnym spełnienia naszych innych pragnień, zaś kiedy doświadczamy deficytu poczucia zrozumienia, to może to sprawić, że poczujemy się beznadziejnie wyobcowani z reszty ludzkości. Brak zrozumienia prowadzi do poczucia pustki i przygnębienia, zaś świadomość izolacji od innych – co podkreśla Seltzer – sprawia, że nasza egzystencja jawi nam się jako fikcja, a stąd już tylko krok do depresji. 

W 2014 roku opublikowano wyniki badań naukowców z Departamentu Psychologii Uniwersytetu Stanforda zatytułowanych „Podstawy neuronalne odczuwania zrozumienia i niezrozumienia”, gdzie okazało się, że poczucie zrozumienia aktywuje obszary mózgu związane z nagrodą i połączeniem społecznym (tj. prążkowie brzuszne i środkowe), podczas gdy brak poczucia zrozumienia aktywuje obszary związane z doznaniami silnie negatywnymi. 

We wnioskach z badań czytamy, że „Uczucie zrozumienia sprawia, że jednostki czują się cenione, szanowane i zatwierdzane… i prowadzi do ważnych zmian w doświadczeniu afektywnym i poczuciu więzi społecznej”. Ale wróćmy do dr Seltzera, który wymienia dziesięć konkretnych efektów poczucia zrozumienia, dzięki którym budowane jest nie tylko poczucie więzi społecznej, ale też akceptacji oraz własnej wartości. Znalazły się wśród nich takie punkty, jak potwierdzenie tożsamości, przynależności, upoważnienia do dbania o własne potrzeby i wartości czy w końcu doświadczenie większej satysfakcji w relacjach. Mamy tutaj zatem dość precyzyjne wskazanie jak ważna jest potrzeba zrozumienia i jak destrukcyjny dla nas może być jej brak. Wobec zatem powyższego powinniśmy szukać takich relacji w naszych życiu – niezależnie od ich rodzaju – by w maksymalny możliwy sposób dostarczały nam realizacji potrzeby zrozumienia. Szukać takich ludzi, którzy nas rozumieją i to nie tylko w związkach romantycznych, ale też we wszystkich innych relacjach: zawodowych, czy przyjacielskich. I jednocześnie stronić od tych, którzy nie oferują nam odpowiedniego poziomu zrozumienia, bo przecież według dotychczasowych ustaleń badaczy koszty deficytu zrozumienia są w naszym życiu zbyt poważne, by je bagatelizować. No chyba, że… I tu właśnie mamy do czynienia z moim ulubionym momentem w nauce, w którym pojawiają się nowe badania, które delikatnie mówiąc stawiają nowe karty na stole lub – mówiąc już bardziej dosadnie – każą nam zrewidować dotychczasowe przekonania. Tym razem za kwestie zrozumienia i niezrozumienia wzięli się badacze z Wydziału Psychologii i Neuronauki Uniwersytetu Duke z Karoliny Północnej a wyniki ich badań opublikowano w kwietniu 2022 r. Najpierw badawczo sprawdzono jakie emocje pojawiają się efekcie poczucia niezrozumienia, co poskutkowało stworzeniem ich konkretnej listy. Znalazły się tam: zranione uczucia, zazdrość, poczucie osamotnienia, poczucie winy i wstydu, niepokój społeczny połączony z zażenowaniem oraz smutek. I ta część badania zdaje się potwierdzać dotychczasowe przekonanie o silnym destrukcyjnym wpływie braku zrozumienia na nasz system emocjonalny. Jednak na tym nie koniec. Bo kiedy sprawdzono w jaki sposób badani radzili sobie z tymi emocjami okazało się, że wszystkie one mają również silny potencjał motywacyjny – tutaj zacytujmy raport z badań – do zachowywania się w sposób, który ma na celu zachowanie wartości relacyjnej i ochronę relacji poprzez ostrzeżenie o zagrożeniach i skłonienie do podjęcia działań ochronnych. A to oznacza, że wymienione wyżej bolesne emocje stanowią rodzaj ostrzeżenia o spadającej wartości relacyjnej i jednocześnie motywują do podjęcia takich działań, które mają temu zapobiec. W tej perspektywie emocje pojawiające się w konsekwencji braku poczucia zrozumienia służą nie do tego, by nas jeszcze dobić i dodatkowo utrudnić życie, ale pojawiają się jako silny katalizator zmiany. To rodzaj ostrzeżenia: „jeśli czujesz się niezrozumiany, niezrozumiana to coś z tym trzeba zrobić – cokolwiek co pomoże ci ochronić swoją wartość.” To może być zarówno zmiana stylu komunikacji, przewartościowanie oczekiwań, jak i zrewidowanie czy aby na pewno obecne relacje w których doświadczasz poczucia niezrozumienia są właściwe i warte ich kontynuacji. Tara Denneny, psychoterapeutka i psychoterapeutyczny szkoleniowiec oraz autorka bloga „Życie w okresie przejściowym” używa tutaj sformułowania „błogosławieństwo w przebraniu” i mówi, że poczucie niezrozumienia napędza rozwój i podróż ku samopoznaniu. „Wzywa nas do zbadania głębi naszej świadomości, nawigowania po dyskomforcie i wyłonienia się po drugiej stronie z bogatszym poczuciem siebie”. 

Poczucie braku zrozumienia, którego od lat tak bardzo chcemy uniknąć i przed którym przestrzegali nas psycholodzy przed ukazaniem się wyników badań pod kierunkiem Marka Leary’ego z Uniwersytetu Duke wcale nie musi oznaczać społecznego wyroku permanentnego odrzucenia i skazywać nas na odchłań wyobcowania, izolacji i coraz to bardzie przybitej samotności. Kiedy spojrzymy nań z innej perspektywy możemy potraktować je jako niezwykle ważny sygnał, który jednocześnie staje się zalążkiem korekty kursu i silnym motywatorem do tego, by zająć się sobą. Przemyśleć, przewartościować i ruszyć w życie z nową strategią – niezależnie od tego, czy ta strategia będzie miała na celu zmianę konfiguracji interakcji w dotychczasowych relacjach, czy też odważne otwarcie się na znalezienie relacji nowych. I co najważniejsze – ostatnie naukowe prace nad kwestiami zrozumienie i niezrozumienia zdają się w końcu odpowiadać na często stawiane sobie pytanie: po co nam trudne emocje. Właśnie po to, byśmy dostawali za ich pośrednictwem odpowiednio mocnego kopa do dokonania konkretnych zmian w naszym funkcjonowaniu, byśmy uzyskiwali jasność widzenia potrzeby korekty i precyzyjne wytyczne co zmienić, by wraz z tą zmianą pojawiła się znaczna poprawa jakości naszego życia. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/life-in-transition/202311/this-counter-intuitive-self-growth-tactic-works-everytime

https://www.psychologytoday.com/us/blog/evolution-of-the-self/201706/feeling-understood-even-more-important-than-feeling-loved

doi: 10.1093/scan/nst191

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.31887/DCNS.2015.17.4/mleary

#329 Toksyczni krewni, czyli idą święta

„Toksyczni krewni”, czyli idą święta

„Coś taka podkurzona?” zapytał Stefan, kiedy na progu mieszkania Grażyna rąbnęła torebką o kanapę i wyrywając Stefanowi z ręki piwo pociągnęła sporego łyka. „Stało się coś?”. „Spotkałam ciotkę Agatę’. „A tę, co już wystawiła na Fejsa ubraną choinkę i cały świąteczny harmonogram rodzinnych zajęć. Wiedziałaś, że oni już od dwóch tygodni po nocach robią szopkę?” zapytał Stefan. „Szopkę to ona mi zrobiła opowiadając jakie w tym roku zrobią sobie wypasione prezenty, jak będą rodzinnie śpiewać kolędy, jak rodzinnie będą piekli pierniczki z transmisją na Tic Toku, jak będą zanosić wszystkim sąsiadom makówki i jak już montują światełka choinkowe do wszystkich okien”. „Zaraz mnie zemdli – westchnął Stefan – ta żenująca pokazówka rodzinnego ciepełka. W rzeczywistości pewnie się nie trawią”. „Ale wiesz co jest najgorsze – zreflektowała się Grażyna – z każdym jej zdaniem, z każdym pytaniem jak ja zamierzam celebrować ten święty czas czułam się gorsza i winna, że nie mogę się z nią równać, a ona jakby to czuła i właśnie to sprawiało jej większą satysfakcję niż same święta”.

Grudzień za pasem drodzy Państwo, a to miesiąc, w którym uaktywnia się pewne zjawisko, które potrafi dość skutecznie popsuć nam samopoczucie. A dokładniej mówiąc to dwa takie newralgiczne momenty. Pierwszy jest 6 grudnia, czyli tzw Mikołaj stanowiący preludium lub mówiąc inaczej rozgrzewkę zapowiadającą zmasowany świąteczny atak na nasze poczucie winy przy naprzemiennym duecie Mariah Carey i George’a Michaela w swetrach z reniferem. Same zaś zjawisko nazywa się „toksyczni krewni” i jest już odnotowywane w psychologicznych światowych portalach wyliczających poszczególne składowe jego destrukcyjnego wpływu na nasze samopoczucie. I niestety w tym ataku toksycznych krewnych wspierają świąteczne wystroje sklepów, podgrzewanie atmosfery przez prezenterów telewizji śniadaniowych, bilboardy przekonujące do zakupu prezentów na kredyt i wiele innych podobnych atrakcji, których nie da się już nie zauważyć. Wg. Dr Erin Leonard, autorki kilku książek o relacjach rodzinnych pierwsze uderzenie następuje w mediach społecznościowych, gdzie publikowane są treści na pozór mające na celu wyłącznie pochwalenie się własną celebracją świąt, ale jednocześnie takie, które mają wywołać poczucie winy i wstydu u tych, którzy z różnych powodów do tej świątecznej radości nie chcą lub nie mogą dołączyć. To treści, które można by zobrazować przykładem: „My będziemy cieszyć się świątecznie sobą, gdyż bardzo się kochamy i bardzo nam przykro że zostawiła cię dziewczyna i nie masz z kim dzielić świątecznej radości” albo „Ja mojemu mężowi pod choinkę kupuję sportowy zegarek, bo wiesz, on tak strasznie lubi oglądać sport w telewizji i mówię ci że warto skorzystać, bo mają teraz promocję i można już taki dostać za niecałe trzy tysiące. A ty co kupujesz swojemu. A… kapcie. Och jakie to słodkie”. Oczywiście główny społecznościowy przekaz jest konstruowany zgodnie z wzorcem „ja mam tak” i oficjalnie nie ma tam innego przekazu. Jednak ci odbiorcy, do których tak naprawdę jest kierowany łatwo są w stanie odcyfrować przekaz ukryty pod spodem tego oficjalnego i brzmiący „ty tak nie masz”. I pamiętajmy że nie chodzi tutaj o to, że mediach społecznościowych ludzie chcą się dzielić z innymi informacjami o sobie, o tym jak spędzają czas czy jak obchodzą święta. Chodzi tu jedynie o te ekspozycje, które tak naprawdę są motywowane intencją, by komuś zepsuć samopoczucie, pokazać że jest gorszy czy wywołać w nim poczucie winy, czy wstydu. I jakoś tak się dziwnie składa, że wszyscy mamy dosyć sporą łatwość rozróżniania jednych od drugich, prawda? Dr Leonard podaje kilka przykładów takich zachowań rozszerzając ich wachlarz na te, których możemy doświadczyć również poza okresem świątecznym, ale z drugiej strony przyznaje, że właśnie święta są tym okresem w roku, w którym następuje ich zdecydowane nasilenie. Mamy więc tutaj na przykład epatowanie super rodzinną bliskością, która w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej, czy celebrację uroczystości przedstawianej jako wydarzenie, w którym nie wszyscy mogą uczestniczyć. Jednak nie chodzi tutaj o sam przekaz, ale o coś, co Leonard nazywa „widowiskiem”, którego forma, blichtr i ociekanie lukrem mają po prostu walić po oczach. Zawsze w tego typu przekazach, co niestety wychodzi dopiero po możliwości osobistej weryfikacji, jakość rzeczywistości grubo się rozmija z jakością przekazu. Ale problem polega tutaj na tym, że jego adresaci odnoszą się właśnie do niego, a nie do rzeczywistości, której szara strona nie jest już tak chętnie eksponowana. I na podstawie tego właśnie odniesienia pogarsza im się samopoczucie, czy pojawia się poczucie winy lub bycia gorszym. To trochę tak jakbyśmy zazdrościli komuś pięknego i obszernego domu, wypasionego samochodu i regularnych wakacji pod palmami, bo taki obrazek jest nam oficjalnie i raz za razem serwowany. Jednocześnie dostęp do wglądu w rzeczywistą sytuację jest ściśle chroniony, bo wtedy między innymi wyszło by na jaw, że tak dom, jak i samochód są w kredytach i niestety wakacje również, co w prozie życia oznacza mordercze zaiwaniania na ich spłatę i niejednokrotne gęste tłumaczenie się w banku za każde opóźnienie raty. A to zdecydowanie zmienia koloryt oficjalnego przekazu. Ale niestety w większości przypadków do wiedzy o rzeczywistej sytuacji nie mamy dostępu, więc pozostaje tęskne wzdychanie do fejsbookowych postów: „ech… inni to mają świetne życie”. 

Jednak mechanizm „toksycznych krewnych” nie dotyczy jedynie postów publikowanych w mediach społecznościowych i mimo, że pod tym terminem pojawia się w wielu przedmiotowych artykułach, nie dotyczy też wyłącznie krewnych. Generalnie opiera się na prezentacji takich standardów życia, zachowań czy aktywności, które dla innych są nierealistyczne ze względu na inny sposób funkcjonowania albo ze względu na ich niedostępność, co ma na celu wywołanie w kimś zazdrości i podziwu z jednoczesnym poczuciem winy, w którym deprecjonuje siebie za to, że tych standardów nie jest w stanie spełnić. 

Ann Pietrangelo w serwisie Healtline wymienia kilka zachowań krewnych, jak i znajomych, które zarówno jawnie, jak i w ukryciu mogą temu mechanizmowi towarzyszyć. To na przykład wyśmiewanie lub umniejszanie czyjejś sytuacji czy dokonywanych wyborów, którego celem jest uderzenie w poczucie własnej wartości. Bo kiedy ofiara czuje się gorzej, to sam ten fakt sprawia, że oprawca czuje się lepiej. Znamy ten efekt doskonale z charakterystyki wszystkich trzech osobowości zawartych w tzw mrocznej triadzie, czyli psychopaty, narcyza i manipulatora. Jednak tutaj wcale on jeszcze nie oznacza, że w rodzinie czy wśród znajomych właśnie namierzyliśmy jednego z nich. Oznacza jedynie, że komuś z naszych bliskich ta sama technika pozwala czerpać satysfakcję. 

Jak się zatem bronić przed toksycznymi znajomymi czy krewnymi, szczególnie teraz, kiedy już za chwilę się znacznie uaktywnią i to zarówno w mediach społecznościowych, jaki w realnych interakcjach? Tutaj proponuję skorzystać z pewnego tropu, który odnajdziemy w metodzie podawanej przez Dr Cheralyn Leeby, specjalizującą się w terapiach rodzinnych i to od trzydziestu lat. Cała metoda opiera się na dawno już nie używanym terminie „pokój do odpoczynku” w odróżnieniu od ”łazienki”, który został zaniechany, bo w nowoczesnych mieszkaniach scalono te dwa pomieszczenia w jednoznaczne określenie „toaleta”. Chodzi zaś najkrócej mówiąc o skorzystanie z takiego pokoju by zrobić sobie chwilę przerwy od paplających o swych sukcesach przy świątecznym stole krewnych i przemyć twarz zimną wodą, wziąć kilka spokojnych oddechów i pozwolić by narastająca irytacja rozeszła się po kościach zamiast kotłować się we wnętrzu przy robieniu dobrej miny do złej gry. Ja jednak proponuję, by z metody  Dr Leeby zapożyczyć jeden tylko termin, a mianowicie coś, co nazywa ona „uziemieniem”. Możemy tutaj – by precyzyjniej zrozumieć o co chodzi – posłużyć się tym samym uziemieniem, które znamy na przykład z elektrotechniki. Chodzi o takie zabezpieczenie obwodu elektrycznego i korzystających z niego osób, w którym wszystkie odsłonięte i narażone na dotyk jego elementy zostały połączone z ziemią, co zapewnia na tyle swobodny przepływ ładunków elektrycznych, że te elementy obwodu stają się elektrycznie obojętne. Lub stosując inny przykład – tym razem piorunochronu, czyli połączonego z ziemią odsłoniętego przewodu elektrycznego okalającego dach budynku, czyli tę jego część, która jest najbardziej narażona na uderzenie pioruna, by w wypadku takiego uderzenia ładunek elektryczny został odprowadzony do ziemi i rozproszony bez szkody dla budynku i ludzi, którzy w nim w tym czasie przebywają. 

Uziemienie jako strategia radzenia sobie z toksycznymi znajomymi czy krewnymi, szczególnie aktywnymi w okresie świąt działa w identyczny sposób. Najpierw trzeba się psychicznie do takiego kontaktu przygotować, co oznacza przewidywanie jakimi treściami i przez jaką osoęą z naszego otoczenia będziemy epatowani oraz świadomości w jakim celu to będzie robione. To przygotowanie to innymi słowy metaforyczne oplecenie się zabezpieczającym przewodem, których chroni całość ze szczególnym uwzględnieniem najwrażliwszych miejsc, by w razie pojawienia się uderzającego ładunku bez szkody dla nas samych odprowadzić ten ładunek do ziemi. Okazuje się, że sam akt wyobrażenia sobie uziemienia potrafi nas skutecznie zabezpieczyć, bo prawidłowe korzystanie z wyobraźni ma o wiele wiekszą moc niż największe pioruny, co odkryli już starożytni alchemicy tworząc termin „imaginatio”. Technika ta przypomina nieco inną technikę ochronną, którą opisałem w książce „Nie daj sobie spieprzyć życia. Sposoby na toksycznych ludzi” pod nazwą „Sfera ochronna”. Niezależnie od tego jednak jaką technikę zabezpieczającą wybierzemy, warto się zabezpieczyć. Toksyków raczej nie zmienimy, ale samym sobie znacznie ułatwimy życie.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/peaceful-parenting/202311/how-toxic-relatives-weaponize-social-media

https://www.healthline.com/health/toxic-family#The-bottom-line

https://www.psychologytoday.com/us/blog/consciously-creating-your-soul-life/202311/how-to-handle-holiday-stress-during-family

Uziemienie – piorun (ładunek elektryczny) spływa po tobie do ziemi nie wyrządzając ci szkody

#330 Proroctwo NGN

Proroctwo NGN, czyli kiedy to w końcu wszystko p…nie!

Na początek wyobraźmy sobie jakąś zupełnie inną planetę na wszelki wypadek oddaloną od nas o setki lat świetlnych, z zupełnie inną społecznością  Obserwujemy tam cywilizację podzieloną na państwa o rożnych systemach, różnych stylach zarządzania i różnych mentalnościach obywateli, ale jednocześnie taką którą łączy jedna wspólna rzecz. A mianowicie stale powiększająca się przepaść ekonomiczna pomiędzy większością społeczeństwa a grupami uprzywilejowanymi. Stosując znane nam określenia moglibyśmy powiedzieć, że ci pierwsi ciułają od pierwszego do pierwszego, są uwięzieni w pułapkach kredytowych, chorują i cierpią bo nie stać ich ani na zdrowe odżywianie, ani też na służbę zdrowia na odpowiednio wysokim poziomie itd. Ci drudzy to ci, których stać na to wszystko na co nie stać tych pierwszych. Wydają na przyjemności i zachcianki miesięcznie tyle, na ile ci pierwsi musieliby pracować przez dziesięciolecia. Znaleźć ich można wśród ludzi władzy, celebrytów, przestępców oraz ustosunkowanych biznesmenów czy innych landlordów. W każdym razie z roku na rok przepaść pomiędzy tymi dwiema grupami się powiększa, podczas gdy ci drudzy niepokoją się wyłącznie o to, czy są wystarczająco śliczni, cenieni i uwielbiani, a ci pierwsi niepokoją się o wszystko, ale głównie o możliwość przetrwania. Na tej odległej nam planecie mają też naukowców. M. in. i takich którzy zajmują się mechaniką społeczną oraz kondycją psychiczną obserwowaną w obu grupach. Przy czym główne zainteresowanie badawcze skupia się na grupie pierwszej, chociażby dlatego, że stanowi on 99% mieszkańców planety. Dodajmy nie tylko tych, którzy cwaniaczą i uchylają się od pracy, ale również tych, którzy mimo podejmowanych wysiłków i starań wciąż muszą walczyć o przetrwanie, czy o w miarę godne życie. Drugiej grupy nie ma co badać, bo i tak wszyscy wiedzą, z jaką szajbą tam mamy do czynienia. W pierwszej grupie zaś ustalono ponad wszelką wątpliwość, że głównym destrukcyjnym zjawiskiem niszczącym ich kondycję psychiczną jest specyficzny rodzaj stresu związanego z niskim statusem ekonomicznym. To stres przewlekły, który towarzyszy obywatelom z grupy pierwszej nieustannie przez całe ich życie i który jest ściśle związany z trzema konkretnymi przyczynami. Pierwszą z nich jest tzw. dysfunkcja hałasu, czyli zjawisko w którym ludzie mają znaczenie okrojony dostęp do ciszy lub też w ogóle są takiego dostępu pozbawieni. Trochę to przypomina zjawisko znane u nas jako zanieczyszczenie światłem, w którym mamy znacznie okrojony dostęp do naturalnej potrzeby obcowanie z widokiem rozgwieżdżonego nieba poprzez nasycenie światłem naszych miast, co powoduje uczucie dyskomfortu i brak możliwości korzystania z tej formy relaksu, wyciszenia i obcowania z emanacją czegoś większego od nas, co daje możliwość skorzystania z poczucia dystansu do siebie w świecie. Mniej więcej tego samego doświadcza zdecydowana większość mieszkańców odległej planety, tyle że w kontekście ciszy. Naukowcy ustalili, że to zanieczyszczenie ciszy czy też dysfunkcja hałasu ma swoje źródła w życiu w przetłoczonych środowiskach w narażeniu na nieustanne dźwięki, od których nie da się uciec. To zarówno hałas z trwającej za oknami budowy, jak i hałas generowany przez pozostałych mieszkańców zatłoczonego mieszkania – płaczące dzieci, zbyt głośną muzykę puszczaną przez sąsiada za ścianą w kuchni, czy awanturę innych sąsiadów dobywającą się zza ściany dużego pokoju. Do tego hałas pochodzący z nadmiernego ruchu ulicznego, transportu miejskiego czy innego ryku środowiska. Ta dysfunkcja hałasu, jak dowiedziono badaniami, ma olbrzymi wpływ na permanentny stres, utrudnia sen i obniża jego jakość, wpływa na możliwości koncentracyjne i powoduje drażliwość i stałe uczucie wyczerpania. Drugą przyczyną – jak ustalili badacze – jest dysfunkcja domowa, wynikająca z braku odpowiednio komfortowego miejsca do życia, co z kolei wpływa na rozdrażnienie współdomowników, złe relacje rodzinne, częste konflikty i niesnaski. To sytuacja, od której nie da się uciec w ustronne miejsce, by na chwilę pozostać samemu ze sobą, bo nie ma takiego miejsca. Nie da się odizolować socjalnie, bo jest się skazanym na innych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, wraz z ich nawykami, lękami, stresem i problemami. To z kolei moglibyśmy dosyć drastycznie porównać do braku możliwości zaczerpnięcia świeżego powietrza i stałego skazania na korzystanie wyłącznie z powietrza z szatni na siłowni, kiedy właśnie opuściła ją grupa blokowych ciężkoatletów. Trzecia przyczyna została przez naukowców nazwana dysfunkcją ekonomiczną, czyli mówiąc inaczej nieustającymi kłopotami finansowymi, ciągłą walką o takie zarządzanie budżetem, by na wszystko wystarczył, kiedy z matematycznego rachunku wynika że nie jest to możliwe. Do tego dochodzą obawy przed niezapowiedzianymi wydatkami związanymi ze zdrowiem, awariami sprzętów domowych, czy też stres związany z wyborem, czy kupić lekarstwa czy jedzenie. To egzystencja w stałym napięciu ze świadomością, że sytuacja nie idzie ku dobremu ale niestety z roku na rok się pogarsza. Trzy powyższe przyczyny, jak ustalili badacze są fundamentem pierwszego N, rozpoczynającego całą sekwencję przyczynowo skutkową. Za tym zaś inicjałem skrywa się słowo Niepokój. Jednak nie ten, który pojawia się w systemie na skutek jakiegoś konkretnego bodźca, ale niepokój niejako przyklejony do życia, nieustający, stale towarzyszący osobom z pierwszej grupy w jej codziennych zmaganiach z rzeczywistością. Silne dyskomfortowe napięcie, o którym nie da się zapomnieć, które nie daje zasnąć i które związany jest z nieustannym poczuciem zagrożenie i niepewnością co do własnego losu i możliwości egzystencji. Ale litera N, jedynie otwiera sekwencję, bo wystarczy niewielki katalizator, by pojawił się kolejny etap określany literą G oznaczającą w tym wzorze gniew. Katalizatorem zaś jest porównanie, czyli naturalna skłonność do obserwacji innych i umieszczanie siebie na skali „gorzej” lub „lepiej”, by dokonać samooceny własnej pozycji, by na jej podstawie albo budować albo też dekonstruować własne poczucie wartości. I jak łatwo się domyślić wzorem porównawczego odniesienia dla grupy pierwszej jest grupa druga. W ten oto sposób grupa doświadczająca wielowarstwowego ubóstwa porównuje się z opływającymi w luksusy i korzystającymi z nieskrępowanych zachcianek bogaczami: politykami, celebrytami, biznesmenami itp. W konsekwencji do niepokoju dołącza gniew. Wprawdzie uznaje się, że obydwie te emocje mają te same powiązania z popędami przetrwania, jednak z tą różnicą, że niepokój jedynie pozbawia energii, zaś gniew potrafi jej dodać. Gniew magazynuje siłę, która w zamyśle ma zostać wykorzystana jako napęd zemsty skierowanej przeciwko tym, którzy są tego gniewu przyczyną. I kiedy pojawia się ta siła – co przypominam póki co jest tematem badań naukowców z odległej galaktyki – sekwencja zostaje uzupełniona kolejną literą N, która tym razem oznacza słowo nienawiść. I to jest granica, poza którą wszelkie formy czy próby zapanowania nad reakcją tłumu przestają być skuteczne. O ile, kiedy dana grupa znajduje się jeszcze na poziomie gniewu możliwe są interwencje mające na celu uspokojenie sytuacji, o tyle kiedy pojawia się już końcowe N, nie ma już gdzie uciekać. Wydawało by się, że głównym celem zemsty i kary jest w tym wypadku grupa druga, czyli mała garstka żyjąca ponad stan i chełpiąca się swoimi przywilejami. Jednak to tylko pół prawdy, ponieważ tłum w szaleństwie zarządzanym przez nienawiść obraca się również sam przeciwko sobie. Wrogiem tłumu staje się również ten, kto posiada choć odrobinę więcej niż nic. Nikt nie jest bezpieczny, bo nienawiść działa jak ślepy oprawca szlachtujący wszystko co stanie mu na drodze – w tym również towarzyszy broni. Następuje społeczny armagedon, którego nie da się zatrzymać, dopóki nienawiść nie zostanie napełniona okrucieństwem zemsty, co może trwać przez całe dziesięciolecia. Ostatnimi zaś ofiarami tej rzezi stają się sami najgorliwsi liderzy mszczącego się jeszcze niedawno tłumu i dopiero kiedy oni zostaną wybici do ostatniego delikwenta milkną odgłosy wojny i jak mówi klasyk „pole bitwy przysypuje pierwszy śnieg”. I nikt nie wie co przyniesie jutrzenka. 

No dobrze – skoro znamy już sekwencję NGN, to zejdźmy na ziemię, z której tak naprawdę przez cały czas opowieści o meandrach mechaniki społecznej nie oddaliliśmy się nawet na centymetr. Sama zaś podróż na inną planetę miała jedynie na celu nabranie odpowiedniego dystansu i próbę zobaczenia tego mechanizmu bez emocjonalnego filtra. Skoro, na co mam nadzieję, to się udało, spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie: w którym miejscu tej sekwencji obecnie się znajdujemy. Jednak nie tylko w naszym ogródku, ale na poziomie globalnym. Czy to dopiero zalążki pierwszego N, czy już może pojawiło się G. A może jesteśmy jeszcze dalej. Warto pamiętać słowa dr Stosny’ego, wykładowcy Uniwersytetu Maryland i autora wielu psychologicznych bestsellerów, który wskazuje, że „w przeciwieństwie do gniewu, nienawiść opiera się możliwości regulacji emocji (…), a gdy gniew przejdzie granicę, za którą zaczyna się nienawiść wyjątkowo trudno ją zawrócić, ponieważ usprawiedliwia również krzywdy wyrządzone podczas trwania jej samej”. A zatem wydaje się, że kwestia już nie dotyczy tego, czy uda nam się uchronić przed sekwencją NGN, ale tego na jak zaawansowanym jej etapie się znajdujemy i czy istnieje jeszcze jakaś szansa na powstrzymanie jej domknięcia. A badania, już tym razem ziemskie, do których linki zamieszczam na stronie z transkrypcją tekstu, raczej co do prawdziwości założeń sekwencji NGN nie pozostawiają złudzeń. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/happybytes/202311/the-three-faces-of-poverty-related-stress

https://www.psychologytoday.com/us/blog/beyond-mental-health/202311/when-anxiety-shows-up-as-anger

The Poverty-Related Stress Scale: Development and Validation of a Multidimensional Measure Assessing Poverty-Related Stressors

https://www.researchgate.net/publication/374783995_The_Poverty-Related_Stress_Scale_Development_and_Validation_of_a_Multidimensional_Measure_Assessing_Poverty-Related_Stressors

A functional MRI study of human amygdala responses to facial expressions of fear versus anger

https://www.researchgate.net/publication/10632092_Whalen_PJ_Shin_LM_McInerney_SC_Fischer_H_Wright_CI_Rauch_SL_A_functional_MRI_study_of_human_amygdala_responses_to_facial_expressions_of_fear_versus_anger_Emotion_1_70-83

The human emotional brain without sleep — a prefrontal amygdala disconnect

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0960982207017836

Why We Hate

https://journals.sagepub.com/doi/pdf/10.1177/1754073917751229

#331 Syndrom pychy

Syndrom pychy, 

czyli stare zjawisko w nowym natarciu…

Pamiętacie określenie Mroczna triada? Raczej trudno zapomnieć, bo przecież w różnych formach trąbię o tym od lat. Jednak na użytek dzisiejszego tematu musimy sobie w skrócie przypomnieć o co chodzi. Otóż to termin wprowadzony przez dwóch amerykańskich psychologów Delroya Paulhusa i Kevina Williamsa w 2002, po tym, jak badacze zorientowali się, że trzy najgroźniejsze społecznie zaburzenia osobowości łączy sporo wspólnych cech. A mowa tutaj o psychopacie, narcyzie i manipulatorze. W badaniach z 2012 roku przeprowadzonych przez połączone siły kilku uniwersytetów dowiedziono, że wysokie wyniki w diagnozowaniu całej trójki zwiększają prawdopodobieństwo popełnienia przestępstw, powodują zaburzenia interakcji społecznych i stwarzają poważne problemy dla organizacji, zwłaszcza jeśli są na stanowiskach kierowniczych. Mamy więc trzy miejsca na podium zajęte przez wyjątkowo groźne społecznie osobowości. Ale od wprowadzenia terminu Mrocznej triady minęło ledwie 11 lat, by naukowcy – tym razem z Uniwersytetów Kolumbii Brytyjskiej oraz Teksasu w El Paso wnieśli o badawcze rozszerzenie podium drani uzupełniając mroczny zestaw o kolejnego delikwenta – tym razem osobowość sadystyczną, czyli kogoś, kto wykazuje się nieustającym apetytem na okrucieństwo, które potrafi skrupulatnie przygotowywać dla swej ofiary i którego dokonanie przynosi mu rodzaj błogiej satysfakcji i przyjemności. Zatem od 2013 roku możemy już mówić oficjalnie o Mrocznej tetradzie. Ale jak się okazuje na tym nie koniec. Bo minęło kolejne dziesięć lat i zdaje się, że mamy pentadę, czyli poprzednie modele, ale tym razem uzupełnione o piątego demona, czyli właśnie bohatera dzisiejszego odcinka. Zaś to czy ten piąty gagatek kwalifikuje się by zająć miejsce, przy dotychczasowej zgrai złoczyńców oceńcie sami. 

Oto 8 września tego roku na łamach wiodącego magazynu Psychological Medicine specjalizującego się w psychiatrii, psychologii klinicznej oraz naukach pokrewnych ukazał się artykuł cenionego psychiatry i epidemiologa, profesora Jean-Paula Seltena specjalizującego się w badaniach psychozy oraz epidemiologi zaburzeń psychotycznych, w którym to artykule pojawia się silny postulat, by w wianuszku mrocznych osobowości umieścić również osobę z syndromem pychy, bo według pana profesora nie jest wcale mniej groźna i destrukcyjna społecznie od pozostałych. Ale nie chodzi tutaj o coś co moglibyśmy nazwać po prostu postawą przepełnioną pychą, z którą pewnie spotkaliśmy się w naszym życiu niejednokrotnie. Chodzi o dosyć szczególny rodzaj pychy związany z sukcesem lub władzą. Jednym zaś z lepszych przykładów tego typu syndromu jest postać Petera Isherwella z filmu „Nie patrz w górę”, multimiliardera, właściciela firmy Bash. Zanim pojawia się na scenie po prezentacji nowej technologii swojej firmy oczekująca go publiczność jest informowana jak się ma zachować w jego obecności. Otóż nie wolno mu patrzeć w oczy, nie wolno wykonywać nagłych ruchów, kaszleć, czy przybierać negatywnego wyrazu twarzy. Dlaczego? Ponieważ zamożny pan sobie tego nie życzy. Wydawałoby się, że to wyłącznie filmowa fantazja, ale kiedy rozejrzymy się po świecie celebrytów, polityków, czy innych tzw ludzi sukcesu, to znajdziemy tam wiele wskazywanych przez profesora Seltena zachowań, w których osoba o syndromie pychy traktuje innych jak konieczne zło, od którego odgradza się na przykład ochroniarzami lub szpalerem usłużnych policjantów. I oczywiście takie zachowania nie są domeną jedynie jednej części świata ale pojawiają się globalnie wszędzie tam, gdzie ktoś zdobywa władzę i pieniądze, a wraz z nimi przywileje, co do których z dnia na dzień rości sobie coraz większe prawo. Oczywiście same zjawisko nie jest nowe, co słusznie odnotowuje profesor psychologii Uniwersytetu z Armherst Susan Krauss Whitbourne. Znano już je w starożytnej Grecji gdzie nadano mu nazwę syndromu Hybris, które to słowo pochodziło od imienia mitologicznej boginii znanej z „bezczelnego wkraczania w prawa innych”. Za pomocą zaś właśnie tego terminu Hezjod i Ajschylos opisywali kogoś, kto jako śmiertelnik równał się bogom, czy też uznawał siebie za większego od bogów w dowolnym atrybucie. Z kart historii znamy wiele takich kanalii i w sumie tego typu postawa pojawiająca się czasem u ludzi władzy, których władza deprawuje swoją arogancją nie powinna dziwić. Jednak to na co zwraca uwagę profesor Selten postulując wpisanie syndromu pychy do katalogu Mrocznej Pentady, to to że obecnie władza deprawuje szybciej, na wielu różnych poziomach i niezależnie od skali. Powiedzielibyśmy że przykład idzie z góry, ale z drugiej strony obecna powszechność tego zjawiska zdaje się przesuwać społeczną normę biernej akceptacji, w której wystarczy że ktoś liźnie odrobinę pieniędzy lub władzy, byśmy mogli z dużym prawdopodobieństwem wypatrywać oznak pojawiającej się w nim arogancji połączonej z pogardą dla reszty. Oto pani Irena, która awansowała na główną księgową w prowincjonalnej spółdzielni mieszkaniowej zachłystuje się swoim sukcesem i już po kilku tygodniach zaczyna kroczyć korytarzami spółdzielni niczym Hun Atylla, niosąc pożogę i siejąc strach wśród maluczkich. Oto pan Damian – do niedawna starszy szatniarz w Hotelu Patria, a od dwóch miesięcy vice prezes firmy Blablatex usadowiony tam przez szwagra, który dobrze się zna z Iksińskim z jednej lub drugiej garniturowej bandy. Teraz pan Damian chadza wyłącznie w towarzystwie rosłego szofera wynajętego z bokserskiego klubu Rambo i właśnie wydaje okólnik podług którego, nie wolno w jego towarzystwie ani kaszleć, ani robić dziwnych min i oczywiście nie wolno mu patrzeć w oczy, bo pojedzie po premii, wdepta w ziemię i obłoży klątwą. Różnica więc pomiędzy historycznym zespołem Hybris, a obecnym szaleństwem nowych oligarchów jest taka, że to obecne zeszło pod strzechy i pojawiło się również tam, gdzie jeszcze kilka lat temu uznalibyśmy je jedynie za karykaturę, kabaretowy występ czy inne jasełka. Ale to niestety nie rozwodniło problemu, ale jedynie go wzmocniło. Bo im więcej syndromu pychy wokół i im niżej w stratyfikacji społecznie sięga, tym ogólnie społecznie jest bardziej groźny i destrukcyjny. Tym więcej poniżenia, pogardy i niesprawiedliwości dookoła sieje. Tym więcej rujnuje karier i łamie kręgosłupów. Tym więcej cierpienia serwuje innym, bo przecież to właśnie na tych wszystkich zjawiskach się pasie. Profesor Selten sugeruje pilną potrzebę zdiagnozowania takich osobników, bo z roku na rok ich pycha i jednoczesne odlepienie od rzeczywistości stają się coraz to większe. Mówi wprost, że obecnie pycha przybrała już na tyle patologiczne proporcje i na tyle się rozprzestrzeniła wśród ludzi sukcesu czy władzy, że stała się zjawiskiem wywierającym silny negatywny wpływ na społeczne funkcjonowanie nas wszystkich, bo po prostu tacy delikwenci swoją arogancją, oczekiwaniami i urojonymi uprawnieniami utrudniają nam wszystkim życie. Ten szczególny rodzaj pychy skorelowanej z szybkim sukcesem lub szybką władzą profesor Selten ubiera w siedem deskryptorów, których zadaniem jest doprecyzowanie jakie warunki i okoliczności są zazwyczaj spełnione by powstało właśnie to zaburzenie osobowości. Przyjrzyjmy się im przez chwilę, a prawdopodobnie odkryjemy wiele znanych nam sytuacji. Pierwszy deskryptor dotyczy czasu. Selten mówi, że prawdopodobieństwo pojawienia się syndromu pychy ma miejsce najczęściej wówczas kiedy od zmiany rozumianej jako zdobycie władzy czy pieniędzy mijają mniej więcej trzy miesiące. Czyli mówiąc inaczej – palma najczęściej nie odbija od razu, następnego dnia, czy krótko po zaistnieniu sprzyjających warunków. Jednostka najpierw jest w szoku świeżo zdobytej władzy czy majętności i musi się oswoić z nową sytuacją. Jednak już po trzech miesiącach większość hamulców zaczyna puszczać i hulaj dusza. Drugim deskryptorem jest warunek dorosłości. Selten wskazuje, że ten syndrom nie jest wrodzony, czy też raczej nie pojawia się w okresie dorastania. Pojawia się dopiero w dorosłym życiu, kiedy zaistnieją warunki opisywane przez trzeci deskryptor. To oczywiście jakiś rodzaj życiowej zmiany, w efekcie którego jednostka doświadcza sukcesu czy władzy, na które nie jest gotowa. Pan profesor używa tutaj sformułowania „przytłaczający” co sugeruje jakiś rodzaj nie radzenia sobie z nowo zaistniałą sytuacją. W czwartym deskryptorze pojawiają się już aspołeczność wyrażana w kompletnym braku szacunku dla innych oraz brak zahamowań przed podejmowaniem działań, które dotychczas były uznawane na przykład za niegodziwe, czy niemoralne. Obydwie te cechy nie zamrażają się na określonym poziomie, tylko od ich pojawienia się stale rosną. Piąty deskryptor opisuje egocentryzm oraz skrajne, wręcz patologiczne uznawanie własnych uprawnień i coraz mniejszą pobłażliwość dla innych oraz zerową empatię. W szóstym deskryptorze wkracza skrajna nieodpowiedzialność i coraz częstsze działania irracjonalne prowadzące do sytuacji, w której ma się wrażenie, że dana osoba w ogóle traci zdolność do racjonalnego myślenia i planowania. Siódmy deskryptor jednocześnie eliminuje wpływ innych czynników na tego typu zachowania i postawę i mówi, że takiemu syndromowi pychy nie towarzyszą żadne inne przesłanki mogące go wytłumaczyć, jak na przykład inne zaburzenia, uszkodzenie mózgu czy jakakolwiek inna jednostka chorobowa. 

Czy skierowanie naszej uwagi na potrzebę diagnozowania takich osobników cokolwiek zmieni? Wg profesora Seltena tak. Pozwoli wielu specjalistom rozpoznawać to zaburzenie i traktować je tak samo poważnie jak pozostałe pochodzące z Mrocznej Triady czy Tetrady, co w dużej mierze może zapobiec wielu szkodom wyrządzanym innym ludziom. I nie chodzi tu jedynie o wielkie nazwiska z pierwszych stron gazet, które wg Seltena w przypadku popadnięcia w syndrom pychy stanowią zagrożenie dla całej ludzkości. Chodzi też o mikro skalę, w której jedna grupa ludzi wywiera negatywny wpływ na inną, zamieniając jej życie w koszmar. 

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/51738374_A_Meta-Analysis_of_the_Dark_Triad_and_Work_Behavior_A_Social_Exchange_Perspective

https://www2.psych.ubc.ca/~dpaulhus/research/DARK_TRAITS/ARTICLES/PS.2013.Buckels-Jones-Paulhus.pdf

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202311/the-7-clear-signs-of-hubris-syndrome

https://www.cambridge.org/core/journals/psychological-medicine/article/consider-the-hubris-syndrome-for-inclusion-in-our-classification-systems/2BD9CCD92BE816A808C356EF8BCC4D63

#332 Fałszywe poczucie winy

Fałszywe poczucie winy

Tym razem zacznijmy od przykładu. Oto Janek, chociaż może powinniśmy powiedzieć Jan, bo gość ma już grubo po pięćdziesiątce czego zresztą nie ukrywa swoją bujną siwizną. Jan siedzi w pierwszej klasie szybkobieżnego pociągu w otwartym wagonie tuż przy przejściu wiodącym na korytarz prowadzący do wyjścia. Jego wagon jest mniej więcej wypełniony w połowie, rzadko ktoś przechodzi obok jego miejsca, a najbliższe roześmiane i nieco głośne towarzystwo znajduje się po drugiej stronie wagonu, więc bohater tej opowieści wykorzystuje okazję, by przeczytać nadesłane przez studentów mailem prace. Takie zawodowe zboczenie wykładowcy – gdzie siądzie tam sprawdza kolokwia. W pewnym momencie, kiedy do następnej stacji zostaje jeszcze kilkanaście minut dwie panie ze wspomnianego wcześniej towarzystwa postanawiają potowarzyszyć koleżance wysiadającej na kolejnej stacji i razem z nią przemieszczają się w kierunku wyjścia ucinając sobie przy tym dość głośną i rozchichotaną konwersację. Zamiast jednak przejść dalej i zatrzymać się dopiero w tej części korytarza, w której znajdują się drzwi wyjściowe, zatrzymują się tuż obok Jana. Precyzyjniej mówiąc efekt jest taki, że teraz Jan ma tuż nad swoją głową trzy przekrzykujące się panie (na oko w okolicach czterdziestki) i perspektywę, że ten rozgardiasz odbierający mu możliwości skupienia na swojej pracy potrwa jeszcze dobre kilkanaście minut. Jan rozgląda się sprawdzając, czy powodem zatrzymania się przy nim tej hałaśliwej gromadki jest na przykład zatłoczony korytarz. Ale nie, panie wybrały sobie stanie nad jego uchem, bo tak im jest wygodnie i bo – no właśnie – bo chyba w ogóle nie biorą pod uwagę, że ich głośna rozmowa może komukolwiek przeszkadzać. Jan więc postanawia zadziałać. Najpierw układa sobie w głowie to co zaraz powie, by ubrać swoją prośbę w jak najbardziej delikatną i uprzejmą formę. W końcu zwraca się do trzech rozmawiających pań tymi słowami: „Najmocniej szanowne panie przepraszam, ale czy byłyby panie tak łaskawe i rozważyły przejście kilku kroków dalej w stronę pustego korytarza, bo prawdę powiedziawszy przy tak głośnej rozmowie trudno jest mi się skoncentrować na tym co robię. Byłbym naprawdę wdzięczny i zobowiązany”. W reakcji na jego słowa nastaje chwila ciszy, ale po układających się w odwrotną podkówkę ustach wszystkich trzech zagadniętych kobiet widać, że ingerencją Jana poczuły się dotknięte a samo zwrócenie im uwagi uznały za niegrzeczne. Postanowiły więc go zignorować i przez kolejne kilkanaście minut dalej prowadziły ze sobą rozmowę tuż nad jego uchem, ale jakby już nieco ciszej. Cóż tu dużo mówić – widać było, że prośba Jana odebrała im dobre samopoczucie. W końcu pociąg dojechał do kolejnej stacji, jedna z pań wysiadła, a dwie pozostałe wróciły na swoje miejsce rzuciwszy na Jana jedynie krótkie spojrzenie. Ale tyle wystarczyło, by można było odkryć w ich oczach wyraźny niesmak. Jan już nie był w stanie wrócić do poprzedniego zajęcia, bo w jego głowie kołatała się już tylko jedna myśl: „nie potrzebnie się odezwałem, te kolokwia mogły równie dobrze poczekać, nic by się nie stało, gdybym ugryzł się w język, zepsułem komuś radość kierując się własnym egoizmem”. Już wystarczy tej historii, bo zdaje się że w tym miejscu już nie trzeba dodawać z jaką emocją teraz zmaga się Jan. Tak, to poczucie winy podsycane pretensjami do samego siebie za swoje zachowanie. 

Przykład drugi: oto widzimy Anetę, która po ciężkim i wyczerpującym dniu pracy śpieszy się na ważne spotkanie z lekarzem w sprawie diagnozy choroby jej wymagającej już stałej opieki matki. Wsiada do zamówionej taksówki, bo tak będzie najszybciej i najpewniej i podaje docelowy adres. Zmęczenie plus niepewność i lęk o to co usłyszy na spotkaniu nie pozwalają pozbierać myśli, tym bardziej, że radio w taksówce też w tym nie pomaga. Krzyczący spiker, coraz pojawiające się reklamy o poziom głośniejsze od reszty i dudniąca taneczna muzyka znacznie pogarszają sprawę. W końcu Aneta – najuprzejmiej jak tylko potrafi zwraca się do kierowcy: „Przepraszam pana, ale czy byłby pan tak miły i wyłączył radio” Na te słowa kierowca jedynie przycisza odbiornik, ale jazgot, który się z niego dobywa dalej wypełnia kabinę samochodu. Aneta więc ponawia prośbę: „Czy jednak mogła bym prosić o wyłączenie radia, a nie jedynie o jego ściszenie? Z góry bardzo panu dziękuję i proszę o wyrozumiałość”. Kierowca wreszcie wyłącza radio nie zapominając przy tym dodać z wyczuwalną nutą niesmaku: „no skoro to aż tak pani przeszkadza”. Mija kilka chwil, atmosfera w taksówce jest cicha, ale jakby gęsta i Aneta wpada w… No już się domyślamy, prawda? Oczywiście w poczucie winy podszyte pretensją do samej siebie, za to, że zepsuła kierowcy samopoczucie, a być może nawet doprowadziła do sytuacji, w której zrobiło mu się przykro i to z powodu głupiego radia. 

Teraz przez chwilę warto się zastanowić nad tym, czy niezależnie od tego, jak prawdziwe jest to co teraz czuje zarówno Jan, jak i Aneta, czy aby na pewno to poczucie winy jest prawdziwe?

Prawdopodobnie termin pseudowiny w kontekście badawczym pojawił się po raz pierwszy w artykule zamieszczonym w magazynie Journal of Analytic Social Work z 1993 r. Jego autorami byli naukowcy z kanadyjskiego Uniwersytetu Wilfrida Lauriera, którzy w swoich badaniach dowiedli, że pojęcie winy jest często używane jako parasol do przykrywek rozmaitych uczuć i zjawisk, które niejako podszywają się pod poczucie winy posługując się tym samym wewnątrznarracyjnym językiem i tą samą motoryką zachowań. Klaudia Skowron-Eickert, psycholog kliniczny z Uniwersytetu Illinois używa tutaj określenia „fałszywa wina” dzieląc to uczucie na winę wyimaginowaną lub antycypacyjną. Czym więc rożni się rzeczywiste poczucie winy od fałszywego? Podpowiedź znajdziemy w jednym z badań,  przeprowadzonych przez połączone siły naukowców z kilku amerykańskich uniwersytetów w 2012, w których ustalono, że to właściwe poczucie winy, które jest efektem jakiegoś rodzaju wykroczenia, uruchamia wyrzuty sumienia, z powodu określonego działania i staje się motywatorem takich zachowań, które mają na celu naprawę wyrządzonej krzywdy czy negatywnego efektu. Fałszywa wina wywołuje ten sam emocjonalny efekt, jednak nie pojawia się w wyniku faktycznych wykroczeń czy nieodpowiedniego zachowania, ale wówczas, kiedy dana osoba sama sobie przypisuje działania, które w jej ocenie były przekroczeniem jakiejś granicy, której nie jest w stanie do końca zaakceptować. Najczęściej więc fałszywa wina pojawia się jako efekt nie samego złego czynu, ale naszego domniemania, że to co zrobiliśmy nie było do końca właściwe, bo na przykład w efekcie tego co zaszło ktoś mógł się poczuć gorzej, mogliśmy mu zrobić przykrość, czy też sprawić że pomyślał o nas coś nieodpowiedniego. Przy czym to wyłącznie projekcja naszej reakcji na inną osobę, bo oczywiście nie mamy pojęcia jak naprawdę reaguje druga osoba i z czego jej reakcja wynika. A może przecież wynikać na przykład z egocentryzmu, narcyzmu, zgorzkniałości, negatywnego nastawienia do innych i tysiąca innych powodów, z którymi my tak naprawdę nie mamy nic wspólnego. Psycholog kliniczny Klaudia Skowron-Eickert wskazuje, że w jej doświadczeniu w pracy z ludźmi poczucie fałszywej winy najczęściej pojawiało się tam, gdzie ktoś stawiał zdrowe granice mające chronić jego autonomię, czy wartość, nie po to, by kogoś skrzywdzić czy zrobić komuś przykrość, ale wyłącznie po to by chronić siebie. Ale ta początkowa świadomość zostawała szybko ukryta za niepewnością dotyczącą wpływu skutków swoich działań na inną osobę, nawet wówczas, kiedy te skutki działań były jedynie domysłem a nie faktem. A zatem – tu już dokładam własne doświadczenie w pracy z ludźmi zmagającymi się z fałszywą winą – ten problem pojawia się najczęściej tam, gdzie  dana osoba nie radzi sobie z asertywnością lub nie do końca potrafi ją poprawnie zdefiniować. Kiedy asertywność rozumiana jest jako brak szacunku dla innych, a więc jest to rodzaj strategii, której najlepiej unikać by nie wypaść źle w oczach innych. Tymczasem asertywność tak naprawdę nie ma nic wspólnego z brakiem szacunku dla innych, ale ma za to bardzo dużo wspólnego z szacunkiem dla samego siebie. Niestety odróżnienie winy prawdziwej od fałszywej nie jest łatwe, bo na straży tej dystynkcji mogą stać lata społecznych wdruków i nauki mamy i taty kierowanej do małego brzdąca z mantrą „powinieneś” na czele. Bo zawsze, ilekroć w dzieciństwie słyszeliśmy to magiczne słowo, tymi samymi drzwiami implementowano nam do systemu poczucie winy, wynikające z przeświadczenia, że jak zachowamy się w sposób, w jaki nie powinniśmy, to poczujemy się winni. Tym bardziej więc już w dorosłości warto przyjrzeć się swojemu poczuciu winy i dokładnie przemyśleć, czy aby na pewno to czego doświadczamy jest oparte na prawdziwych fundamentach. Bo jeśli tak, to możemy wykorzystać sprawczość tego mechanizmu, który z jednej strony informuje nas o zachowaniach, które traktujemy jako nieodpowiednie, takie, których nie chcemy już nigdy powtórzyć, a z drugiej strony staje się bodźcem do zmian i rozwoju. Fałszywa wina nie jest sprawcza, nie stoi za nią nic z czego moglibyśmy skorzystać z pożytkiem dla naszego wzrostu, a jedynie bezproduktywne samozadręczanie się w imię podstępnego konceptu, w którym ważniejsze staje się to, co ktoś o nas pomyśli, niż to jak potrafimy się samozaopiekować.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-different-kind-of-therapy/202311/what-is-pseudo-guilt

https://www.tandfonline.com/toc/wzsw20/1/4?nav=tocList

https://www.tandfonline.com/doi/abs/10.1300/J408v01n04_03

https://www.researchgate.net/publication/221835509_Guilty_Feelings_Targeted_Actions

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/22337764/

#333 Samowspółczucie – prawdziwa magia świąt

Samowspółczucie

Wyobraźmy sobie taką eksperymentalną sytuację. Oto badamy reakcje pewnej grupy ludzi, będącej reprezentacją społecznych statystyk pod względem płci, wieku, wykształcenia, miejsca zamieszkania i wielu innych podobnych czynników. Grupa ta wykonuje swoje codzienne obowiązki przez określony czas, po którym następuje narzucony odgórnie okres odpoczynku, który należy odpowiednio celebrować. Przez co rozumie się dokładne wysprzątanie miejsca, w którym się mieszka, zadbanie o odpowiednio kolorowy wystrój, w którym migoczące światełka są mile widziane, przyrządzenie odpowiedniej ilości niecodziennych potraw itd. Na ten narzucony odpoczynek od pracy wyznaczono trzy dni, po których wszystko ma wrócić do normy. Jak się będzie zachowywała badana grupa? Otóż istnieje spore prawdopodobieństwo, że na kilka czy kilkanaście dni przed wyznaczonym terminem przymusowej przerwy w pracy dostaną zakupowego szału i będą biegać w gorączce i z rozbieganymi oczyma starając się wyrobić w czasie z wszystkimi planami. To spowoduje, że staną się dużo bardziej wyczerpani niż normalnie, więc niczym w samospełniającym się proroctwie, zakładany trzy dniowy odpoczynek rzeczywiście będzie im potrzebny. Problem w tym, że kiedy już dotrwają do pierwszego dnia tej zakładanej laby dorzucą sobie jeszcze dodatkowy wianuszek zajęć pod postacią wizyt, odwiedzin, spotkań i ceremoniałów, by swój odpoczynek godnie uczcić. Do tego ogólnie mówiąc po pierwsze będą zbyt zmęczeni by odpocząć, a po drugie zamiast skupić się na odpoczynku będą się obżerać i oglądać te same filmy, te same historie i tych samych bohaterów, tyle że granych już przez kolejne pokolenia aktorów. Generalnie mówiąc tym odpoczynkiem tak się zmęczą, że przez kolejne dni – te w których mieli już normalnie funkcjonować – będą niespecjalnie do użytku. Wiadomo więc, że przez co najmniej najbliższy tydzień w prowadzonych przez nich urzędach niczego nie da się załatwić, w biznesach nie będzie co liczyć na żadne wiążące decyzje, podobnie jak w dowolnych instytucjach. Prawdopodobnie dopiero wtedy będą odpoczywać powoli rozkręcając koła swojej codziennej aktywność, by po tych trzech dniach narzuconego odpoczynku jakoś dojść do siebie. A w zamierzeniach te trzy dni miały być dniami wyciszenia, refleksji i spokoju, by nabrać nieco dystansu do siebie, do swoich spraw i swojego życia. No cóż tym razem się nie udało, ale może uda się podczas kolejnych trzech ustawowo wolnych od pracy dni? Czy tym zmyślonym eksperymentem nie zdefiniowaliśmy właśnie świąt. I to niezależnie od tego, w co się wierzy, co się wyznaje i jakie tradycje pielęgnuje. Ogólnospołeczny szał nie oszczędza nikogo, bo trzeba by się było na te trzy dni zamknąć w lodówce by tego nie doświadczyć, a po wyjściu z lodówki i tak się podlega prawu poświątecznej inercji, na przykład jako urzędowy petent, biznesowy kontrahent czy instytucjonalny klient. No dobra, ktoś powie, ale co w takim razie zrobić ze sobą, żeby nie tylko przetrwać to ogólne szaleństwo i nie tylko bardziej się nie zmęczyć, ale rzeczywiście na tym czasie skorzystać? Na pewno zaraz usłyszymy, że najlepiej by było te trzy bite dni siedzieć i medytować? Nie, chociaż, to wcale nie takie złe rozwiązanie. Tym razem jednak proponuję rozważyć coś, co rzadko kiedy pojawia się jako opcja pracy z sobą, a co z drugiej strony – jak pokazują badania – może mieć niezwykle pozytywny skutek w naszym życiu. To tajemnicze coś to tzw. samowspółczucie. I tutaj najpierw sięgnijmy do podstawowych badań odpowiadających na pytanie czym tak naprawdę jest samowspółczucie. Na to pytanie odpowiedzi udzielili psycholodzy z Uniwersytetu Teksańskiego w swoim słynnym opracowaniu z 2010 r. Czytamy w nim o trzech składowych. Pierwszą stanowi otwartość i wrażliwość na własne zmagania z życiem, wliczywszy w to zarówno niepowodzenia, jak i cierpienie. To również doświadczenie troski i życzliwości wobec samego siebie z jednoczesną nieoceniającą postawą wobec własnych niedoskonałości. Drugą składową jest rozpoznanie, że nasze doświadczenia, niezależnie od tego jak bolesne czy trudne, są częścią wspólnego doświadczenia ogółu ludzi i mimo, że odczuwamy je jako osobiste i wyjątkowe, w rzeczywistości inni ludzie również je dzielą. A to oznacza, że w naszych zmaganiach z rzeczywistością nie jesteśmy sami i nie jesteśmy też jedyni, którzy zmagają się z problemami, których doświadczamy. Trzecią składową jest podjęcie na tyle zrównoważonej perspektywy trudnych sytuacji, by pogrążenie się w towarzyszących tym sytuacjom emocjach nie przesłoniło nam racjonalnego oglądu rzeczy. To rodzaj zachowania uważności, bez popadania w emocjonalne wzburzenia na skutek zaistniałych dyskomfortowych, nieprzewidzianych czy wręcz krytycznych sytuacji.

I od razu też wyjaśnijmy czym samowspółczucie różni się od narcyzmu. Otóż w artykule opublikowanym przez naukowców z poprzednio cytowanych badań, ale rok później czytamy, że akt samowspółczucia nie operuje na podniesieniu samooceny, bo jego celem nie jest dążenie do jej podniesienia. W efekcie tego mechanizmu nie pojawia się ani poczucie wyjątkowości, czy ponadprzeciętności ani też potrzeba rywalizacyjnego porównywania z innymi – a jeśli te aspekty się pojawiają, to nie jest to akt samowspółczucia. Tu nie chodzi o to, by przekonywać siebie, że jest się od innych w czymś lepszy, czy bardziej zasługującym na uwagę i podziw, a dokładnie odwrotnie. Że zmagania, których doświadczamy nie różnią nas w niczym od innych, którzy także ich doświadczają. To wewnętrzna troska kierowana do siebie, a nie pompowanie własnego ego. No dobrze, skoro już wiemy czym jest samowspółczucie to najwyższa pora odpowiedzieć na pytanie, dlaczego namawiam do spróbowania przeprowadzenia z samym sobą tego procesu wykorzystując najbliższe dni, zamiast po raz setny oglądać te same filmy i dokonywać rytualnego obżarstwa, po którym nie da się poczuć dobrze? Właśnie dlatego, by poczuć się ze sobą dobrze. I to nie jest jedynie życzeniowe oczekiwanie, ale fakt potwierdzony kilkoma badaniami. W jednym z nich przeprowadzonym w 2011 r., badacze z uniwersytetu Duke ustalili, że badani, którzy wykazywali wysoki poziom współczucia dla siebie o wiele lepiej od innych radzili sobie z trudnymi sytuacjami i stresem. Osiągali również dużo lepsze wyniki w rozwiązywaniu problemów, a nie w ucieczce od nich oraz byli w dużo mniejszym stopniu podatni na rozproszenia uwagi. 

Jak to zatem zrobić? Zawsze warto zacząć od zmiany wewnętrznej narracji. Sposobu w jaki opowiadasz sobie samemu czy samej swoją własną historię. To wychwycenie wszelkich pretensji za nieudane działania czy niespełnione oczekiwania i zamienienie ich w troskę i zrozumienie. Tak, popełniliśmy w życiu sporo błędów, ale zamiast się za nie obwiniać możemy z nich wyciągnąć naukę, by zwiększyć prawdopodobieństwo ich uniknięcia w przyszłości. Tak, wiele rzeczy nam nie wyszło i najprawdopodobniej w większości wypadków nie znajdujemy się w tym miejscu w życiu, w którym przed laty planowaliśmy się znaleźć. To oczywiście generuje bolesne rozczarowania. Ale zamiast zmagać się z tym bólem, udawać że go nie ma, czy też wyrzucać sobie, że zbyt mało zrobiliśmy, czy że okoliczności nie ułożyły się w odpowiednio sprawczej konfiguracji, możemy zaakceptować to kim jesteśmy i gdzie jesteśmy. Bo przecież w tych rozczarowaniach nie jesteśmy sami – inni również się z nimi zmagają. I nie chodzi o to, by odczuwać satysfakcjonującą ulgę że sąsiadowi też ukradli rower, ale by spojrzeć na siebie bardziej życzliwie, z większym zrozumieniem, troską i sympatią. Nie jesteśmy również sami w odczuwaniu wszystkich pozostałych trudnych emocji – tych związanych z porażkami, niedoskonałościami, żalem, zawodem czy wstydem. Ale kiedy zaakceptujemy to, że są towarzyszami naszej życiowej podróży i że pojawiają się w nas szczególnie wówczas, kiedy samo ich pojawienie się potrafi dolać oliwy do ognia i znacznie utrudnić to, co i tak do łatwych nie należy, to sam akt tej akceptacji odbiera im moc i energię i powoduje, że odbieramy im też władzę nad sobą. Dopiero to pozwala na bardziej racjonalny ogląd sytuacji, na perspektywę uważności, w której odkrywamy, że pod obrazem malowanym przez wzburzone emocje znajduje się zupełnie inna rzeczywistość. Tak, która nie jest „nie do ogarnięcia” i wtedy otwierają się możliwości operacyjne. Pojawia się sprawczość i wiele wyjść z sytuacji, które do tej pory nie były widoczne za zasłoną emocjonalnego wzburzenia. Samowspółczucie to praca do wykonania wyłącznie w swojej głowie. Nie potrzebujemy do niej żadnych specjalistycznych narzędzi, kosmicznych technik czy sztabu psychologicznych konsultantów. A czas świąt – niezależnie do tego w co i jak głęboko wierzysz – to idealny moment do tego by chociaż spróbować. To tak nie wiele kosztuje, a może przynieść niewiarygodnie duże profity. Życzę zatem zdrowych, radosnych i przede wszystkim samowspółczujących świąt. I pozdrawiam. 

https://www.tandfonline.com/doi/abs/10.1080/15298860309027

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2914331/#R26

https://compass.onlinelibrary.wiley.com/doi/abs/10.1111/j.1751-9004.2010.00330.x

https://compass.onlinelibrary.wiley.com/doi/abs/10.1111/j.1751-9004.2009.00246.x

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2914331/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/ocd-and-marriage/202312/self-compassion-in-relationships

https://www.psychologytoday.com/us/blog/healthy-minds/202311/nurturing-the-soul-the-power-of-self-compassion

#334 Moja była/mój były to…

Moja była/mój były to…

Zwróciliście uwagę na coraz większą popularność ogólnoświatowej mantry, którą wyśpiewują krewni i znajomi królika i która zawsze zaczyna się od słów: „Mój były, moja była to…” i tutaj w zależności od miejscowych wzorców kulturowych padają albo oskarżenia albo też wyzwiska. Pochwały należą do rzadkości, co jest logiczne bo przyznanie, że nasz wcześniejszy relacyjny partner czy partnerka byli świetni stawia nas w odrobinę złym świetle, bo skoro byli świetni, to co przeskrobaliśmy, że są „byli”. Ponieważ na tym kanale często i gęsto zajmujemy się moim ulubionym przedmiotem, czyli socjologią relacji tym razem również rozumienia relacji nie będziemy zawężać jedynie do tych romantycznych, ale wszystkich – w tym rodzinnych, przyjacielskich, zawodowych i oczywiście również relacji, które budujemy sami z sobą. 

A gdybyśmy tak zadali sobie pytanie, czy wchodzimy w relacje na zasadzie przyciągających się podobieństw, czy też przyciągających się przeciwieństw, to orientujemy się, że odpowiedź na nie może nieść ze sobą wiele konsekwencji, z których nie wszystkie mogą się nam spodobać. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, z którym akurat dziwnym trafem spotykam się ostatnio dość często a mianowicie z westchnieniem „mój były, czy moja była to narcyz”. No więc skoro narcyz (nie tylko jako dawny małżonek, ale też na przykład dawny szef czy współpracownik) pojawił się jako bliski relacyjny obiekt, to czy przyciągnęło go przeciwieństwo, czy też podobieństwo? W tym pierwszym przypadku od razu nasuwa się podejrzenie syndromu ofiary lub na tyle zamglonego ekscytacją wzroku, że konstatacja „widziały gały co brały” trochę traci sens. No bo jak mogły widzieć, skoro widok przesłaniała mgła czaru, bombardowania zainteresowaniem, czy też wizja świetlanej przyszłości wspólnej hodowli jednorożców. W drugim przypadku sprawa wydaje się mieć jeszcze gorzej, bo jeśli przyciągnięte zostało podobieństwo, to czy aby na pewno możemy z pełnym przekonaniem założyć, że relacja nie przetrwała nie tylko dlatego, że narcyz znajdował się po jednej jej stronie, ale często po dwóch? A to dopiero pierwszy z brzegu przykład. Kiedy wejdziemy odrobinę głębiej do tego bajorka pojawią się kolejni delikwenci – co wówczas kiedy „ten” czy „ta” po drugiej stronie relacji okazał czy okazała się psychopatą, manipulatorem, sadystą czy kimś jeszcze gorszym? Odpowiedzi zaś pytanie nie ułatwiają dwa fakty. Po pierwsze znamy przecież przykłady zarówno bliskich relacji ludzi, którzy wykazują zespoły podobnych cech, jak i takie, w których relacyjni partnerzy są tak różni od siebie, że trwanie ich relacji jesteśmy skłonni tłumaczyć wyłącznie tym, w jak wielu obszarach wydają się nawzajem uzupełniać. Po drugie zaś: trzeba niestety tutaj pochylić się nad niedostatkiem nauk psychologicznych, które jak do tej pory – przynajmniej według mojej wiedzy – nie znalazły dominującej wykładni, która badawczo bez cienia wątpliwości udowadniała by przewagę przyciągania podobieństw nad przyciąganiem przeciwieństw czy odwrotnie. Nie mamy też wiążących dowodów, że któryś z tych modeli rokuje dłuższe trwanie relacji, a drugi krótsze. Ba nie mamy również specjalnie przekonujących dowodów, że nasze relacje są zerojedynkowe – czyli tylko takie w których występują wyłącznie podobieństwa lub takie, w których występują wyłącznie różnice. Skoro więc nie istnieją co do tego uzasadnione naukowo wzorce, to warto może odpuścić ich poszukiwanie i zająć się czymś o wiele ważniejszym. A mianowicie tym, czy w naszych relacjach w ogóle jesteśmy tych podobieństw czy różnić świadomi i co z tej świadomości lub jej braku może wynikać. I tutaj warto przyjrzeć się wynikom ostatnich badań opublikowanych w czerwcu 2023 r. w których zestawiono satysfakcję z relacji wobec istnienia w niej cech z pod znaku Mrocznej triady i to u obydwu partnerów. Przebadano ponad 200 par w wieku od 18 do 56 lat pozostających ze sobą w związku średnio sześć lat. Badanie to zorganizowano w taki sposób, że najpierw każdy z badanych wykonywał testy mające wykazać poziom posiadania cech którejś z osobowości Mrocznej triady, a następnie te same testy wypełniał dla swojej partnerki czy partnera. Dzięki temu zabiegowi naukowcy otrzymali wyniki nie tylko testów własnych, ale też cech jakie partnerzy w relacjach przypisują sobie nawzajem. To pozwoliło ustalić z jednej strony poziom występowania cech Mrocznej triady po obydwu stronach relacji, a z drugiej strony to, w jaki sposób partnerzy oceniają siebie pod tym względem jako podobnych, czy też różnych od siebie. Finalnie zmierzono również deklarowany poziom oceny relacji w sześciu obszarach: zaufania, satysfakcji, intymności, zaangażowania, pasji i miłości. Badacze przyjęli wydawałoby się logiczne i poprawne założenie, według którego im wyższy poziom cech Mrocznej triady, tym związek powinien być oceniany jako mniej satysfakcjonujący. No bo przecież wiemy, że związek z psychopatą, manipulatorem czy narcyzem i to w dowolnej konfiguracji płciowej to powinno być piekło na ziemi. Tymczasem w wynikach badań pojawiła się niespodzianka. Tam gdzie występowanie takich cech związanych z Mroczną triadą jak zaniżony poziom empatii, agresja, emocjonalna impulsywność, potrzeba podziwu, poczucie wielkości, nadreprezentacja uprawnień, skłonność do manipulacji, wykorzystywanie itd pojawiało się u obojga partnerów poziom satysfakcji w związku miał się całkiem dobrze, w przeciwieństwie do par, w których tylko jedna strona relacji wykazywała wymienione cechy. Okazuje się więc, że o ile na przykład wspomniana wcześniej relacja podsumowywana mantrą „moja była czy mój były to narcyz”  jest dla nie narcyza wyniszczająca, o tyle już relacja narcyza z narcyzem może trwać dłużej niż moglibyśmy się spodziewać i dawać obu jej stronom przyzwoitą satysfakcję. Podobnie ma to się z innymi mroczno triadowcami: psychopatą i manipulatorem. Susan Krauss Whitbourne, była profesor psychologii Uniwersytetu Massachusetts Amherst i autorka wielu psychologicznych bestsellerów wyjaśnia ten fenomen następującą tezą: w związkach o współwystępowaniu badanych cech partnerzy widzą świat poprzez podobnie zniekształcone okulary co powoduje, że trudności w dogadywaniu się wydają się być zrównoważone, czyli po prostu psychopata z psychopatą łatwiej się dogada niż z niepsychopatą – będą ich satysfakcjonowały te same strategie, to samo będzie ich nakręcać i tak samo będę mieli innych za gorszych od siebie. To zaś powoduje, że poziom konfliktów w takiej relacji wydaje się mieć mniej punktów zapalnych, a te które powstają jest im łatwiej opanować, przez co są ze sobą w stanie dłużej wytrwać. Związki osób nie wykazujących mrocznych cech z osobami, które jej wykazują są na tyle niesatysfakcjonujące i destrukcyjne, że kiedy tylko okazuje się, kto tak naprawdę stoi po drugiej stronie relacji, to po jasnej stronie mocy rozpoczyna się proces poszukiwania możliwości zakończenia relacji i uwolnienia się z wpływów przedstawiciela mocy mrocznej. Jeśli jednak dana relacja trwa sobie w najlepsze przez lata, po czym nagle jedna strona odkrywa, że dłużej z ciemnotriadowcem nie da się wytrzymać, to te wcześniejsze satysfakcjonujące lata sporo nam o tej osobie mówią, prawda? I nie mówimy tu o sytuacjach, w których ktoś pozostaje w destrukcyjnej relacji, bo z różnych powodów nie może lub nie potrafi się z niej wyrwać, ale o sytuacji trwania w takiej relacji przez kilka lat głosząc światu jej wspaniałość. Co, przypomnijmy, dotyczy nie tylko relacji romantycznych, ale też zawodowych, rodzinnych czy przyjacielskich. Nikt przecież nie wykazuje nagle mrocznych cech: większość badaczy i autorów przedmiotowych książek wskazuje, że takie cechy widać w relacji od samego jej początku. 

Co to jednak oznacza dla możliwości udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy w relacjach przyciągamy osoby o cechach podobnych czy też przeciwnych? Czy wyniki przytoczonych badań rewidują nasze zdanie w tym zakresie? Otóż nie, bo powodów przyciągania jednych do drugich może być nieskończenie wiele i mogą one wynikać nie tylko z wykazywanych cech, ale też doświadczeń przeszłości z dzieciństwem na czele. Jednak podobieństwa i przeciwieństwa pozostające ze sobą w miarę bliskiej relacji mogą być dla jej składowych bezcenną wskazówką. Swoistym papierkiem lakmusowym sprawdzającym to, czy dana relacja w dłuższej perspektywie będzie satysfakcjonująca, czy też zabierze nam jedynie energię pozostawiając nas z psującą każdą pogawędkę mantrą „mój były to, a moja była to tamto”. Problem bowiem nie w tym, co nas wcześniej przyciągnęło (a przynajmniej nie jest to problem dzisiejszego obszaru tematycznego), ale w tym, byśmy byli świadomi zarówno podobieństw, jak i przeciwieństw. Bo zarówno jedne, jak i drugie mogą nam nie tylko podpowiedzieć, czego możemy się w danej dynamice relacyjnej spodziewać, ale również tego jacy jesteśmy my sami i czy aby na pewno nie mamy niczego za własnymi uszami. Bo w tym co podobne, jak i w tym co nie spełnia tego warunku nie muszą się znajdować same cudowności, rogi obfitości i gwiazdka z nieba. Skrywa się tam rownież czasem mrok. Świadome odkrywanie podobieństw i przeciwieństw w naszych relacjach jest zaś jedną z najlepszych ścieżek do odkrycia tego co w nas mroczne i do czego tak bardzo nie chcemy się przyznawać. A to jedyna droga, by przejąć nad tym kontrolę i zacząć uzdrawiać relacje w tych wypadkach, w których jest to możliwe i energetycznie uzasadnione i kończyć relacje w tych wypadkach, w których łudzenie się nadzieją na zmianę przynosi jedynie coraz więcej strat?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202312/when-it-comes-to-the-dark-triad-does-like-attract-like

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1111/jopy.12857

#335 Torchlusspanik

Torschlusspanik, czyli strach przed upływającym czasem

Zacznijmy od przykładów: oto Edward, pięćdziesięciolatek z zaokrąglonym brzuchem o ustabilizowanej sytuacji życiowej. Praca biurowa, żona, dorastające dzieci, raz w roku wakacje, dwa razy w roku ostra bania raz na urodziny szwagra, raz na własne i na tym w sumie kończą się rozrywki. Jak rano zwleka się z łóżka to go boli wszędzie, a do roboty wlecze się bez entuzjazmu pokasłując dokładnie tak samo jak jego wysłużony passerati. Pewnego dnia Edzio mija na ulicy grupę roześmianych dziewczyn w przykrótkich szortach i postanawia rzucić swoje dotychczasowe życie w diabły. Zaczyna się szajba: siłownia, farbowanie brody i poszukiwania chirurga plastycznego, który by jakoś odmłodził tę nieznośną gębę. Passerati zostaje wystawiony na OLXie, a Edzio nabywa sportowy wózek od szwagra, rzuca pracę, żonę i dzieci i teraz już ma znowu dwadzieścia pięć lat. Tak przynajmniej mu się wydaje, bo w nowych, zbyt obcisłych ciuchach bez cienia wątpliwości mógłby służyć za wzorzec dzidzi piernik. Ale Edzio dumnie kroczy nową drogą w poszukiwaniu utraconego czasu podrygując w klubach do obcej sobie muzyki w nadziei, że przygoda z przykrótkimi szortami w końcu stanie się triumfem odzyskanej młodości. Przykład drugi: oto Iwona, która codziennie zmaga się z lękiem, czy aby na pewno zdąży? Na co i gdzie chciałoby się zapytać, ale odpowiedź zawsze jest taka sama. Na wszystko. Kiedy ma jakieś zadanie do wykonania w robocie, to motywuje ją lęk oddania pracy w wyznaczonym terminie. Kiedy widzi koleżankę chwalącą się na fejsbooku zdjęciem słodkiego niemowlaka martwi się, czy jeszcze zdąży jakoś ogarnąć się zawodowo na tyle szybko, by założyć rodzinę i też móc się takimi słodziakami w pieluchach w internetach chwalić. Kiedy rozmawia w święta z babcią, która już generalnie rozgląda się za tym żeby wreszcie opuścić ten łez padół Iwona boi się, czy na pewno zdążą sobie opowiedzieć odpowiednio dużo historii, by później nie żałować zmarnowanej szansy na odpowiednie pożegnanie. Przykład trzeci: oto Marek, który kurczowo trzyma się swojej posady mimo, iż w firmie od dawna przebąkuje się o nieuchronnej reorganizacji, w której pracę ma stracić spora część personelu. Ale z miesiąca na miesiąc jakoś cudem udaje mu się pozostać przy swoim biurku i kiedy przychodzi kolejny miesiąc jego myśli zaprząta obawa, czy aby na pewno dotrwa do końca, by wziąć chociaż jeszcze jedną całą wypłatę. Kiedy ostatnio z żoną oglądali po raz setny przygody Indiany Jonesa, przy scenie z zamykającą się ścianą, kiedy Indiana ostatnim zrywem sięga jeszcze po kapelusz Marek się rozpłakał. Bo to sięganie po kapelusz w ostatnim momencie przypomina mu całe jego zawodowe życie. Przez cały czas jakaś ściana się zamyka i pojawia się loteria czy i tym razem uda się chwycić kapelusz i piętnastego wyjść z firmy z kolejną wypłatą. 

Co łączy trzy powyższe przykłady? To rodzaj trwałej paniki pojawiającej się w obliczu nękającego system i nieznośnego pytania, które brzmi: „czy ja na pewno zdążę skorzystać z szansy, która wydaje się topnieć z każdym kolejnym dniem”. Niemcy ukuli tutaj nawet specjalne słowo obrazujące ten stan, to „torschlusspanik” oznaczające strach przed przegapieniem najważniejszego momentu. Kiedy rozbierzemy to słowo na jego trzy składowe to otrzymamy bramę, zamknięcie i panikę. Całość zaś pochodzi z czasów średniowiecznych grodów, kiedy to bramy miejskie zamykano o zmierzchu. Jeśli więc na czas nie wróciło się z wycieczki, to oznaczało to konieczność spędzenia nocy poza miejskimi murami, na którą to okazję czekały nie tylko okoliczne drapieżniki, ale też zbójcy. Kiedy więc zaczynało się ściemniać, a do bram miejskich zostawał jeszcze spory kawałek drogi wędrowcom włączała się panika, która jak się okazywało była najlepszym motywatorem do pognania koni czy też średniowiecznych biegów przełajowych z metą ustawioną dokładnie w miejscu bezpardonowo zamykającej się miejskiej bramy. Później ten termin bywał wykorzystywany do strachu przed staropanieństwem, czy starokawalerstwem i sądząc po obecnym jego wykorzystywaniu właśnie w tych kontekstach znajdziemy go najczęściej. Ale w rzeczywistości ten stan napięcia związanego z przegapieniem szansy ma dużo szerszy zasięg niż jedynie obawa przez nalezieniem sobie partnera na czas. Maggie Rowe, autorka bestsellerowej książki „Grzesz odważnie. Rozprawa o duchowym nieposłuszeństwie” zwraca uwagę na ten szerszy kontekst torschlusspanik, który to stan pojawia się wraz z dręczącą świadomością uciekającego czasu, którego wydaje się być wciąż za mało, by wykorzystać wszystkie pojawiające się po drodze szanse i okoliczności. Trochę to przypomina sytuację, w której wybieramy się pozwiedzać jakieś zabytkowe miasto, trzymając w ręku turystyczny przewodnik z tysiącem atrakcji, ale na to zwiedzanie przeznaczyliśmy wyłącznie jeden dzień. Uznajemy więc, że jedynym sposobem na to, by jak najmniej nas ominęło jest poruszanie się po tymże zabytkowym mieście sprintem przez cały czas kontrolując zegarek i martwiąc się czy aby na pewno starczy nam czasu na zobaczenie   dwunastu wież widokowych, słynnego miejscowego targowiska ciągnącego się dłużej niż Portobelo Road i dobiegnięcie do muzeum średniowiecznych kaczuszek do wanny zanim nam to muzeum zamkną przed nosem. O kurcze, a przecież jeszcze trzeba kupić pamiątki z wycieczki, wrzucić pieniążek do siedmiu fontann i opublikować kilka selfie na fejsie, żeby nikomu nie umknęło że tu byliśmy. Wszyscy ci, którzy zaliczyli w ten sposób choć jedną wycieczkę w swoim życiu wiedzą doskonale, że takie zwiedzanie jest psu na budę, a jedyne co nam z takich szaleństw zostaje to malujące się nieubłaganie pod skórą początki żylaków na nogach. Efektem jest wyczerpany organizm i mętlik w głowie, podsumowywany szczerym westchnieniem: „po co mi to było?” W zwiedzaniu w biegu niczego się nie zwiedza tylko przelatuje mimo i jeśli w tym wypadku podróże cokolwiek są w stanie wykształcić to jedynie twardość łokci od przepychania się w tłumie. Teraz kiedy w powyższym przykładzie podmienimy zwiedzanie zabytkowego miasteczka na nasze życie, to otrzymujemy w miarę precyzyjną definicję torschlusspanik. Stan doświadczany przez wielu ludzi w wielu rożnych obszarach naszej egzystencji, podgrzewany przez nieustający lęk o to czy starczy czasu na to, by w pełni wykorzystać… czas, którym dysponujemy. Ten lęk zaś staje się nieodłącznym towarzyszem wielu aktywności tak, jakby ich wykonywaniu stale towarzyszył zgrzyt jakiejś niewidzialnej zamykającej się bramy, po której zamknięciu ominie nas coś ważnego i które to ominięcie niechybnie uczyni nas życiowymi frajerami. W ten oto sposób zamiast żyć zapieprzamy. Zamiast koncentrować się na odnajdywaniu szczęśliwych i spełnionych relacji jedynie koncentrujemy się na zamartwianiu czy aby na pewno zdążymy je odnaleźć. Zamiast rozejrzeć się za inną pracą, innym zajęciem kurczowo czepiamy się tego jednego, tej jedynej, mimo iż z miesiąca na miesiąc nie mamy najmniejszej pewności czy uda nam się wytrzymać do kolejnej wypłaty zanim nas wywalą. Zamiast rozejrzeć się za innym życiem, kurczowo trzymamy się tego, w którym biegniemy, by zdobyć środki jednocześnie nie zapewniając sobie czasu, by móc je sensownie wydać, albo też biegniemy w nadziei, że w końcu uda nam się zdobyć środki wystarczające na to, by przynajmniej biec z godnością. Jak się zatem wyrwać z tego szaleństwa? Podpowiedź znajdziemy w samym terminie torschlusspanik, a właściwie w jego pochodzeniu. O ile bowiem opisywało nasze średniowieczne zachowania, o tyle warto zauważyć, że już nie ma średniowiecza. A to oznacza, że metaforę wycieczki poza miasto i panicznego zaiwaniania by zdążyć na zamknięcie miejskiej bramy przed zmierzchem powinniśmy zaktualizować. Przedmiotem zaś aktualizacji jest nie tylko zwiększona ilość bram, ale też zwiększona ilość miast. Bo być może i owszem jakaś brama się właśnie zamyka, ale to nie oznacza, że nie ma innych, które w tym czasie wciąż pozostają otwarte. Myślenie o swoim życiu w kategoriach tylko jednej zamykającej się bramy, jest taką samą iluzją, jak sama brama. To złudne przekonanie, że nie istnieje żadna inna możliwość, które w samo w sobie jest błędem logicznym. Możliwości spełnionego doświadczania życia – nawet w tym samym miejscu, w którym się znajdujemy jest zawsze więcej niż jedno, mimo iż uczepienie się tego jednego stara się nas przekonać, że to którego się właśnie uczepiliśmy jest jedyne. Ta reguła jest zaś dokładnie tak samo szeroka, jak szeroki jest obszar w którym w naszym życiu doświadczamy torschlusspanik. Dotyczy naszych relacji, pracy zawodowej, pasji, odnajdywania spełnień i radości, czy też doświadczania porażek i smutku. Możemy i owszem biec wyłącznie ku jednym by uniknąć drugich, ale  to się zawsze kończy żylakami i westchnieniem „po jasną cholerę mi to było?” Pozostaje odpowiedzieć na dwa pytania: gdzie szukać innych bram i jakiego wyboru dokonać. Na żadne z nich nikt za nas nie odpowie, bo nasze życiowe wybory są zawsze indywidualne i własne – w przeciwnym razie nie są nasze. By zaś znaleźć odpowiedź wystarczy się uważnie rozejrzeć po swoim życiu, a im w im większą uważność się uzbroimy tym więcej ścieżek dostrzeżmy i tym trafniej dokonamy właściwego wyboru. 

Pozdrawiam

#336 Iluzja szczęścia

Iluzja szczęścia

Na początek wyobraźmy sobie taki eksperyment: oto obserwujemy właśnie odkrytą małą samowystarczalną osadę, która jakoś dziwny trafem się uchowała zupełnie odizolowana od świata. Wydaje się że czas tam się zatrzymał i to bardzo dawno temu: ludzie noszą wodę ze studni, podgrzewają ją na paleniskach, po zmierzchu oświetlają swoje domy kopcącymi kagankami i oczywiście unikają samotnych spacerów, bo nigdy nie wiadomo komu nie spodoba się nasza gęba. Generalnie średniowiecz że hej. Eksperyment zaś polegał będzie na tym, że najpierw zmierzymy w jakiś w miarę wiarygodny sposób poziom szczęścia naszych podopiecznych, a później powoli będziemy im zwiększać komfort życia za pomocą technologii, która dla nas jest łatwo osiągalna i oczywista, ale dla mieszkańców wioski ociera się o czary. I powiedzmy że w skali oceny szczęścia od zera do dziesięciu początkowy wynik pomiaru wynosi uśrednione pięć. Mamy wiec mieszkańców w środku skali i zaczynamy badania. Najpierw instalujemy im prąd, żeby już nie siedzieli po ciemku i nie dusili się dymem spalanych knotów. Potem instalujemy wodociąg, by już nie musieli popylać z wiadrami przez klepisko, potem zakładamy ogrzewanie, tak, żeby nie tylko mieli dostęp do wody ciepłej ale też mogli tym sposobem ogrzewać domy. Potem tak organizujemy ich zasady życia, by lanie kogoś po mordzie po zmierzchu było zarówno mało opłacalne, jak i delikatnie mówiąc passe. W końcu dajemy im internety, by mogli sobie pogadać oraz by mogli połączyć się z resztą świata i sprawdzić co u tej reszty słychać. Czyli innymi słowy w wiosce pojawia się postęp, technologia, rozwój i kwitnąca świadomość. Następnie wykonujemy ponownie nasz magiczny test na szczęście i aż zacieramy ręce z ekscytacji w oczekiwaniu na to, że tym razem wynik rozwali skalę. A tu niespodzianka, bo wyszło cztery co oznacza, że szczęścia nie tylko nie przybyło, ale nieco go ubyło. Jak to możliwe? Przecieramy więc oczy ze zdumienia i kiedy wychodzimy z szoku bierzemy się za wywiady, kwestionariusze i inne socjologiczne zabawki. Pytamy każdego z osobna, jak to u niego z tym szczęściem jest. Może skubany nie chce być szczęśliwy albo celowo robi nam na złość? Jednak nie. Oni chcą być szczęśliwi i to z roku na rok coraz bardziej, ale problem polega na tym, że również z roku na rok coraz bardziej nie są. Łączą w swoich wypowiedziach szczęście z komfortem życia i nowoczesną technologią, którą ten komfort zwiększą i której wciąż łakną, ale mimo, że jest im wciąż dostarczane to czego pragną i co według ich oczekiwań ma ich uszczęśliwić, szczęśliwi tak naprawdę są coraz mniej. Teraz drapiemy się w naszą socjologiczną łysą głowę i kombinujemy jak ten fenomen wyjaśnić. Ktoś ma jakiś pomysł? A zdaje się już nie trzeba dopowiadać, że nie chodzi o żadną małą odizolowaną wioskę, ale o wioskę globalną, a już na pewną tę, która mieści się w tzw krajach W.E.I.R.D., co jest akronimem od angielskich terminów zachodni, wyedukowany, uprzemysłowiony, bogaty i demokratyczny. I w sytuacji, w której postęp cywilizacyjny, technologiczny i konsumpcyjny jest nieproporcjonalnie większy niż ten w opisanym wcześniej uproszczonym modelu. 

Na zadane wcześniej pytanie odpowiedzi próbuje udzielić dr Mike Brooks, psycholog i autor książki „Tech generation”, który podkreśla brak logiki pomiędzy zwiększającym się postępem i rozwojem cywilizacyjnym a spadającym zadowoleniem z życia i pesymizmem co do przyszłości i wskazuje pierwszego potencjalnego podejrzanego. To cierpienie, którego wraz z postępem na świecie nie ubywa ale przybywa i które wynika między innymi ze współczesnego systemu niewolnictwa przede wszystkim ekonomicznego. Co więcej nowoczesna technologia, która sprawiła, że staliśmy się globalnie połączeni posiadając nieskrępowany dostęp do informacji, w tym wieści z całej globalnej wioski, jednocześnie sprawiła, że cierpienia, które dotyka tak wielu ludzi i na tak wielką skalę nie da się już ukryć. Z jednej więc strony mamy medialną promocję szczęścia związanego z konsumpcjonizmem i jednocześnie świadomość tego, jak wielu ludzi w całej globalnej wiosce znajduje się w sytuacji, w której nie ma mowy nie tylko nawet o najmniejszych szczęściu, ale również o sprawiedliwości i z jaką łatwością dzisiaj można do tej wciąż rosnącej grupy dołączyć. Brooks używa tutaj terminu paradoksu nowoczesności, w którym wiara w to, że dotychczasowy postęp jest gwarancją również przyszłego postępu z każdym rokiem coraz to bardziej traci swą moc. A dzieje się tak bo najprawdopodobniej (tutaj znowu zacytujmy termin użyty przez Brooksa) już jakiś czas temu przekroczyliśmy „punkt przegięcia ludzkości”, w którym ten sam postęp, który usprawnił nasze życie jednocześnie wyrwał nas z błogiej nieświadomości i nakarmił negatywnymi informacjami. Kiedy zaś przejrzeliśmy na oczy, to przytłoczenie tym co odkryliśmy zaserwowało nam jedynie trwałe uczucie niepokoju.  

Na teorię Brooksa warto nałożyć kolejną koncepcję, której autorem jest dr Tsatiris, adiunkt klinicznej psychiatrii na Uniwersytecie Ohio. Według niej szczęście z roku na rok staje się coraz bardziej nieuchwytne, bo jego roztaczane wizje i  potrzeby jego osiągnięcia stają się coraz bardziej sprzeczne z podstawową funkcją naszego mózgu. A nie jest nią niestety osiąganie szczęścia, ale zorganizowanie przetrwania. Z tej perspektywy mózg w przyszłości raczej poszukuje zagrożeń, a nie realizowania tego, co inni wskazują nam jako osiągnięcie szczęścia. Bo jak mówi dr Tsatiris przewidywanie negatywnych skutków to przepis na niepokój a nie na szczęście. O ile zaś mentalność niedoboru była doskonałym motywatorem działań naszych przodków, którzy organizowali swoją aktywność tak, by te niedobory uzupełnić, o tyle już mentalność nadmiaru daje jedynie krótkotrwałą motywację i staje się mocno rozczarowująca, kiedy okazuje się, że wyczerpujący wysiłek nie przynosi dużego efektu. Ba, w większości wypadków nie przynosi żadnego efektu. A to oznacza, że prymat łapania króliczka zamiast napędzać motywację zmian coraz częściej staje się jedynie kolejnym powodem cierpienia. Dodatkowe uderzenie pochodzi z naturalnej potrzeby porównywania się do innych, którą postęp technologiczny i cywilizacyjny zniekształcił w dwójnasób: po pierwsze nie porównujemy się do wszystkich innych tylko do małej grupki znajdującej się na szczycie piramidy sławy i bogactwa, po drugie często porównanie nie dotyczy rzeczywistych osób i ich prawdziwych historii, ale coraz częściej wykreowanych sieciowych czy medialnych wizerunków, które z rzeczywistością mają zazwyczaj niewiele wspólnego. W ten sposób to co jest rozumiane jako poszukiwane szczęście najczęściej jest jakimś rodzajem wykreowanego ideału, który nie istnieje. A skoro nie istnieje to jego zdobycie również jest iluzją. Stąd kiedy nawet osiągamy jakiś krok na drodze ku szczęściu najczęściej mózg podpowiada, że to jeszcze nie to, że to wciąż za mało, że to wciąż nie jest sytuacja idealna, więc należy biec jeszcze szybciej i jeszcze dalej. Ten sprint nie wszyscy wytrzymują, co można zilustrować sytuacją, w której trasę maratonu z każdym rokiem zalega coraz więcej zajechanych niedoszłych zwycięzców, a ci którzy jeszcze biegną wciąż karmią się iluzją, że nie podzielą losu tych którzy teraz leżą pokotem po bokach trasy. 

Przygnębiające tezy, prawda? Wynika z nich przecież że im dalej w las tym większa iluzja, bo z każdym krokiem okazuje się że las nie jest prawdziwy, a drzewa, krzaki i niebo to jedynie symulacja rzeczywistości 3D ze sprytnie ustawionych marketingowych projektorów. Odkrycie że szczęście jest iluzją wielu osobom nie przypadnie do gustu, w wielu obudzi gniew, który najłatwiej skierować na posłańca przynoszącego tę smutną nowinę. Na szczęście są i tacy, dla których ta wiadomość jest rodzajem uwolnienia, albo potwierdzeniem, że mieli rację, kiedy od dawna podejrzewali w tym jakąś ściemę. No ale w takim razie jak tu żyć, panie dzieju? By udzielić odpowiedzi posłużę się dwoma postaciami światłych filozofów, którzy wnieśli niebagatelny wkład w rozwój myśli filozoficznej. Pierwszy to Otis, skryba z „Asterixa i Kleopatry”, który zapytany jak to jest być skrybą z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że to nie jest tak, że dobrze czy niedobrze. Drugi to Józef Szwejk, dzielny wojak „za cesarza, Boga i ojczyznę”, którego postawę zdaje się że najtrafniej skwitował podporucznik Lukas, zauważając że temu bydlęciu jest wszędzie dobrze. Gdybyśmy spytali Szwejka o szczęście najprawdopodobniej odparłby że nie jest ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy. Jest Szwejkiem i to mu w zupełności wystarczy. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/tech-happy-life/202401/the-happiness-illusion-facing-the-dark-side-of-progress

https://www.psychologytoday.com/us/blog/tech-happy-life/202312/is-our-progress-causing-the-world-to-devolve

https://www.psychologytoday.com/us/blog/anxiety-in-high-achievers/202401/why-is-happiness-elusive

https://www.psychologytoday.com/us/blog/liking-the-child-you-love/202401/3-proven-ways-to-be-a-happier-person

#337 Kiedy „niemożliwe” staje się „możliwe”

Kiedy „niemożliwe” staje się „możliwe”

Minęły już trzy tygodnie od noworocznych postanowień, z których – no ktoś to musi powiedzieć na głos – jak zwykle niewiele wyszło. Za chwilę siłownie zaczną pustoszeć, a firmom dostarczającym diety pudełkowe niestety spadną obroty. Możliwe że niektórym nie starczyło zapału i determinacji, niektórym wyobraźni i racjonalnej oceny możliwości a jeszcze inni po prostu wybrali na metody zmiany takie, które się dobrze sprzedają pod postacią poradników, influencerskiej promocji czy społecznościowych reklam, ale ze skutecznością nie mają wiele wspólnego. I to samo dotknęło Stefana, który obiecał sobie i Grażynie zmianę w wielu obszarach – od wagi, przez zmianę podejścia do życia i większą tolerancję dla innych, aż po solenne postanowienie pozbycia się kilku demonów przeszłości, które potrafią znacznie uprzykrzyć ich stefanowo grażynowe pożycie. Oczywiście Stefan już się zorientował, że po raz kolejny w okolicach końca stycznia oczekiwane zmiany nadają się już tylko do przytaczania w dowcipach, więc postanowił tym razem zabrać się do tego naukowo. W tym celu pożyczył od szwagra, mało już przez niego używaną drukarkę 3D, zainstalował sobie program do tworzenia przestrzennych obiektów i zaczął z zapałem projektować. Wprawdzie Grażyna usiłowała mu zaglądać przez ramię, ale Stefan dzielnie strzegł swojego naukowego sekretu. W końcu nadszedł dzień końca prac i drukarka, ku uldze Grażyny, wróciła do swojego właściciela. Stefan zasiadł za stołem i zawołał Grażynę. Kiedy ta usiadła obok domyślając się, że nie będzie łatwo, Stefan postawił na stole plastikową figurkę. Grażyna aż przetarła oczy ze zdumienia, bo zorientowała się, że figurka to mała replika samego Stefana – nawet czapeczkę miała w tym samym kolorze. Jedyną różnicą było to że figurka była znacznie szczuplejsza niż jej pierwowzór. „Czy to jesteś ty?” – nieśmiało zapytała Grażyna. „Nie – stanowczo zaprzeczył Stefan – to jest propozycja mnie a teraz patrz” i po tych słowach postawił na stole kolejną figurkę – tak samo ubraną, nieco mniej szczupłą niż poprzednia, ale wciąż szczuplejszą od siebie i ustawił ją pomiędzy sobą, a figurką pierwszą. „A ten to też ty?” zapytała Grażyna. „Nie – ponownie zaprzeczył Stefan – to, jest możliwość mnie. A teraz będzie najlepsze” – zapowiedział Stefan i zaczął ustawiać na stole kolejne figurki o różnych rozmiarach brzucha i ustawiać je w wianuszku na stole. „To kolejne możliwości. Jedne są dalej ode mnie, drugie bliżej, ale najważniejsze że jest ich sporo.” „Ja już wiem co ty kombinujesz – westchnęła Grażyna – to przecież teoria Markus Nurius i to sprzed prawie czterdziestu lat. Też mi odkrycie!” „Tak, to teoria – odpowiedział Stefan – którą po wielokrotnych porażkach zmiany postanowiłem wprowadzić w życie”.

Koncepcja badań nad połączeniem pomiędzy poznaniem a motywacją w kontekście reprezentacji wyobrażeń jednostek na temat tego, kim mogą się stać, kim chcieliby się stać i kim boją się stać została opracowana przez dwoje psychologów Uniwersytetu Waszyngtońskiego Hazela Markusa i Paulę Nurius w 1986 r. W tej koncepcji odróżnia się pojęcia „ja” proponowanego, od „ja” możliwego, zwracając uwagę na to, że ich dynamika poznawcza wykazuje się specyfiką formy, znaczenia, organizacji oraz kierunku, które wynikają z takich składników jak nadzieja, lęk, cele i zagrożenia. Ale to co chyba najistotniejsze zapewniają inny kontekst wartościujący i interpretacyjny dla bieżącego poglądu na siebie. Wprawdzie koncepcja ta pokazuje wiele form tzw. przyszłościowego „ja” na użytek dzisiejszego tematu uprościmy ją jedynie do dwóch podstawowych. Pierwszym jest „ja proponowane”, czyli to główne „ja” którym chcielibyśmy się stać, kiedy stoimy u progu zaprojektowania zmiany. Drugie to „ja możliwe”, czyli takie, którego specyfika wynika z zasięgu możliwości zmiany na ten moment, w którym oceniamy siebie. Oczywiście „ja proponowane” jest również jednym z możliwych „ja”, ale dzieli je różnica oceny prawdopodobieństwa, lęku, aspiracji czy dużego celu, który jest projektowany do osiągnięcia. Mimo więc tej niedoskonałości lingwistycznej pozostańmy wiec przy tym rozróżnieniu i zanim przejdziemy dalej pokażmy te koncepcję na przykładzie. Wyobraźmy sobie zatem kogoś, kto podejmuje pracę w wysoko schierarchizowanej firmie, w którym jedną z motywacyjnych zachęt do realizacji wyników jest otwarta ścieżka awansowa. Innymi słowy już na pierwszym spotkaniu ze swoim szefem delikwent jest czarowany wizją możliwości zrobienia w tejże organizacji błyskawicznej kariery i dojścia na sam szczyt menagementu, o ile będzie się mocno starał i wypruje sobie żyły w odpowiednio widowiskowy sposób. Wizja zostania jednym z szefów firmy, kiedy zaczyna się w niej pracę od poziomu „przynieś, podaj, pozamiataj” jest jedną z wersji proponowanego ja. Nęcącą i budzącą spore emocje – w tym zarówno nadzieję, jak i lęk. Nadzieja dotyczy potężnej zmiany statusu społecznego, która jest przedstawiana jako będąca w zasięgu, zaś lęk dotyczy wątpliwości, czy delikwent będzie w stanie udźwignąć wysiłek warunkujący to osiągnięcie. Teraz wyobraźmy sobie, że po wyjściu z rozmowy z szefem nasz delikwent spotyka szatniarza, który w zaufaniu go informuje że i owszem ścieżka kariery w tej firmie jest otwarta ale w rzeczywistości polega na tym, że jeśli przy czynnościach „podaj, przynieś, pozamiataj” wykaże się odpowiednią starannością i przy okazji da się poznać jako ktoś bystry i ogarnięty, to istnieje spora szansa na to, że po miesiącu awansuje do obsługi ksero. „A co potem?” pyta nasz delikwent. „Na tym etapie nie ma żadnego potem – łap za miotłę i zaiwaniaj!”. Proszę wybaczyć ten drastyczny i być może rozczarowujący przykład, ale dosyć precyzyjnie ilustruje on ten koncept. By to złapać wystarczy w tym przykładzie podmienić firmę na twój wewnętrzny system zarządzania sobą a ścieżkę awansową na proces dokonywania projektowanej zmiany. Kiedy dokonujemy takiej podmiany i zastanowimy się nad sobą szybko wychwycimy różnice, a jest ich naprawdę sporo. Nie tylko tych oczywistych, jak zmiana prawdopodobieństwa dokonania zmiany, stopień trudności jej osiągnięcia czy poziomy nadziei i lęku, które będą jej towarzyszyć. Różnica polega na tym, że rozszerza się pole celu. Kiedy bohater naszego firmowego przykładu projektuje osiągnięcie pozycji jednego z wiceprezesów firmy, to pole jest dosyć wąskie, bo jest ich raptem trzech. Kiedy jednak projektem zostaną objęte pozycje stojące wyżej od „przynieś, podaj, pozamiataj” to paleta możliwości staje się olbrzymia. Tak samo dzieje się w naszym wewnętrznym systemie. „Ja proponowane” jest zazwyczaj jedyne, zaś „ja możliwego” może być nieskończona ilość. „Ja proponowane” jest trudno uchwytne i rozmazane w mgle przypuszczeń, życzeń i wyobraźni. Dobrze dobrane „ja możliwe” może być na wyciągnięcie ręki. A zatem różnica pomiędzy „ja obecnym” tym, które staje się punktem wyjścia w procesie zmiany, a rozsądnie wybranym „ja możliwym” jest widoczna, realna ale jednocześnie mała, a więc taka, której osiągnięcie dużo łatwiej kontrolować. Zaś żeby dokonać odpowiedniego wyboru należy zrobić dokładnie to samo co Stefan z reprezentującymi go figurkami, tyle że wystarczy nam do tego wyobraźnia i kartka papieru. Punktem wyjścia zaś jest świadome „ja obecne” oraz to co w zmianie już funkcjonuje w naszym systemie czyli życzeniowe proponowane „ja”, którym przecież chcieliśmy się stać – inaczej nie projektowalibyśmy zmiany. „Ja” możliwych szukamy pomiędzy „ja” obecnym, a tym dużym trudno osiągalnym ja proponowanym i namierzamy wszystkie te, które jesteśmy tam w stanie umieścić oceniając prawdopodobieństwo i realność ich osiągnięcia. To nie powinno być trudne, bo skoro nie udało nam się dokonać zmiany innymi metodami, to wiemy już jakie prawdopodobieństwo i jaka realność pozostają tak naprawdę poza naszym zasięgiem. Kiedy zaś już wybierzemy sobie jakieś łatwo osiągalne i krótko zasięgowe możliwe „ja”, staje się ono naszym jedynym celem do osiągnięcia i nową motywacją. Oczywiście ta metoda pracy w dokonywaniu zmiany siebie przypomina Kaizen, jednak jest tutaj dość poważna różnica. W metodzie małych kroków przyjmujemy założenie, że trzeba wykonać małe, najlepiej bezwysiłkowe, ale konsekwentne kroki, które powoli będą nas przybliżać do dużej zmiany. W metodzie opartej o „możliwe ja” nie projektuje się, ani nie przewiduje się żadnej dużej zmiany. Liczy się tylko to najbliższe „możliwe ja”, a dopiero po jego osiągnięciu można ruszyć w dalszą drogę ku kolejnemu najbliższemu „możliwemu ja”. 

Dr John Maier, terapeuta i jednocześnie filozof z Cambridge zwraca uwagę na to, co jest podstawą skuteczności koncepcji zmiany z wykorzystaniem „możliwych ja”. Otóż kiedy pytamy samych siebie, czy w pobliżu istnieją jakieś „możliwe ja”, to zmienia się wachlarz emocji, którymi zaczynamy obsługiwać proces zmiany. Wraz zaś ze zmianą emocji obsługujących te zmianę, zmienia się cała struktura naszego podejścia do zmiany, która stanowi motywacyjną podstawę. By ująć to w skrócie obierając to z naukowych terminów: po prostu zmiana poprzez koncept „możliwych ja” jest o wiele łatwiejsza do osiągnięcia i mniej stresująca. Wystarczy się do niej jedynie dobrze przygotować, które to przygotowanie przypomina trochę ustawianie figur na szachownicy przed rozpoczęciem rozgrywki. Tyle że szachownica reprezentuje zasięg naszych możliwości, biorący pod uwagę, naszą obecną zdolność do wysiłku, odporność, determinację i energię. Figury zaś to nasze „możliwe ja”, z których wybieramy jedną – tą która reprezentuje najbardziej dla nas korzystny balans pomiędzy możliwością osiągnięcia zamierzeń, a wysiłkiem, który na tę chwilę naprawdę jesteśmy zdolni podjąć. Kiedy zaś dokonujemy takiego wyboru pozostałe figury znikają z szachownicy – przynajmniej do czasu, kiedy ten pierwszy etap nie zostanie zakończony i z pełną konsekwencją i możliwościami nie będziemy zdolni do kolejnego. 

Dr. Maier trochę narzeka, że koncepcja „możliwych ja”, mimo iż znana jest już od tak dawna nie doczekała się odpowiednio dużego zainteresowania badawczego, mimo iż jego zdaniem (i dodajmy nie tylko jego) może być świetną alternatywą dla wszystkich tych, którzy projektując zmiany w swoim życiu wciąż nie doczekali się ich realizacji. I co najważniejsze – to metoda na zmianę nadająca się do zastosowania w najprzeróżniejszych obszarach zmiany naszego życia. Od potrzeby redukcji wagi, przez uzdrowienie naszych pogarszających się relacji po możliwość zarówno własnego rozwoju, jak i ścieżki kariery. Jeśli więc borykacie się z chęcią zmiany, która wciąż pozostaje poza waszym realizacyjnym zasięgiem może warto wypróbować coś nowego. Zdaje się, że nie zaszkodzi, a a wielu przypadkach naprawdę może pomóc.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/philosophy-and-therapy/202401/the-philosophy-of-possible-selves

https://psycnet.apa.org/record/1987-01154-001

#338 Przegrani, którzy nie akceptują przegranej

Przegrani, którzy nie akceptują przegranej

Zacznijmy od przykładu: oto rozmawiasz ze znajomym, który twierdzi, że w przestrzeni społecznej, ma miejsce zjawisko X, na przykład opowiada, że ludzie przestali kupować pewien proszek do prania, bo opłacane przez konkurencję producenta media celowo ludźmi manipulują i robią im wodę z mózgu. W dopowiedzi na taki pogląd wyciągasz tablet, łączysz się z internetem i pokazujesz swemu rozmówcy kilkanaście różnych artykułów, z kilkunastoma różnymi badaniami dowodzącymi, że ten proszek nie tylko nie pierze ubrań, ale na dokładkę pozbawia je kolorów. A zatem w przestrzeni społecznej nie zachodzi zjawisko X, tylko Y, czyli ludzie nie kupują tego proszku bo po prostu jest do niczego. Wydawało by się, że twój rozmówca bo konfrontacji z faktami zmieni zdanie. A on tymczasem swoje zdanie wzmacnia i zaczyna wykrzykiwać, że wszystkie te media oraz przeprowadzający na proszku badania naukowcy są w zmowie i uczestniczą w procesie prania konsumenckich mózgów. Co więcej, on teraz jest pewien że i ty należysz do tej zmowy, co tylko utwierdza go w przekonaniu, że to on dysponuje jedyną słuszną i niepodważalną racją. Weźmy inny przykład. Teraz śledzimy losy burmistrza małej, egzotycznie odległej ale dynamicznie się rozwijającej wioski, który tymże burmistrzem został po wygraniu wyborów jakieś dwadzieścia lat temu i od tego czasu cały czas deklasuje w kolejnych wyborach swoich kontrkandydatów. Właśnie kończy się kolejna kampania wyborcza i tuż przed ogłoszeniem wyników burmistrz jest tak pewny swego, tak doskonale wie, jakie dzielnice wsi jak głosują i jaka jest standardowa frekwencja w jakich wioskowych klanach, że nagrywa zwycięskie przemówienie, nastawia je na odtworzenie w wioskowej telewizji tuż po północy, czyli już po ogłoszeniu wyników, a sam idzie spać, bo coż tu zaskakującego może się wydarzyć. Rankiem jednak budzi go telefon asystenta z informację, że tym razem burmistrz wybory przegrał. I tu zaczyna się jazda: wściekłość, zacietrzewienie, pisanie pozwów sądowych i protestów do komisji wyborczej, bo przecież ktoś musiał przy tych wyborach majstrować. „O, ja tak łatwo się nie poddaję – wykrzykuje burmistrz w gaciach i bamboszkach – jeszcze zobaczą kto tu rządzi, ja sobie ich teraz wszystkich wypożyczę. Ja im teraz zrobię taką demokrację jakiej jeszcze nie widzieli.” Na popołudnie tego samego dnia burmistrz zwołuje wielką demonstrację swoich zwolenników, żeby póki co zablokować ratusz, a potem się zobaczy. Niestety na demonstrację przychodzą jedynie, ci którym kazano przyjść pod groźbą wywalenia z pracy i ci, którym asystent burmistrza wlał w gardła na tyle dużo taniego rumu, by nie wiedzieli po co tu przyszli. Burmistrz zaś do tej gromadki wygłasza płomienne przemówienie powtarzając co chwila, że teraz musimy być jeszcze silniejsi i zdeterminowani niż kiedykolwiek. 

Od razu wyjaśniam: przykład burmistrza wobec przegranej w wyborach, w którą nie może uwierzyć i której nie akceptuje pochodzi z artykułu profesora psychologii z Uniwersytetu Stanowego w Nowym Jorku, Glenne Gehera i dotyczy fikcyjnej Gubernator Smith, stworzonej przez pana profesora by pokazać zjawisko, którym się dzisiaj zajmujemy. Efekt ten możemy nazwać – tu zastosujmy również termin użyty przez profesora Gehera „podwójnym wzmocnieniem” swoich przekonań, osądów, czy wnioskowania o otaczającej sytuacji, wobec pojawiających się faktów, które tym przekonaniom, osądom, czy wnioskom przeczą. Kiedy ilustrujemy ten efekt przykładami takimi jak ten z proszkiem do prania lub wyborami burmistrza, jego mechanizm nie wydaje się tak drastycznie nielogiczny, jak wówczas kiedy pokażemy go na przykładzie gry w karty. Niech toi będzie poker, W tym celu wyobraźmy sobie te samą rozgrywkę ale w dwóch wersjach. W pierwszej gracz otrzymuje w ostatnim rozdaniu trójkę asów czyli kombinację, która wygrywa pod warunkiem, że jego przeciwnik nie dysponuje kombinacją niższą. Wobec takiego rozdania nasz gracz ryzykuje i podbija stawkę, dokładając do początkowych stu złotych drugą stówę. Taki ruch jest ryzykowny, bo prawdopodobieństwo tego, że jego przeciwnik ma słabsze karty jest przecież małe ale możemy wyjaśnić taką decyzję, tym, że nasz gracz nie wie, co ma jego przeciwnik, ale wie co ma sam, a sam ma już przecież asy i to aż trzy. Teraz przyjrzymy się alternatywnej rozgrywce. Nasz gracz również finalnie dysponuje trójką asów, ale jego przeciwnik posiada karetę króli, która bije trójkę. Jednak tym razem karty przeciwnika leżą na stole figurami do góry, więc od razu widać, że są silniejsze od kart naszego gracza. Mimo to jednak nasz gracz… podwaja stawkę i z całym przekonaniem kładzie na stole drugą stówę. Jak to możliwe, że w tak oczywistej sytuacji, w której fakty przeczą możliwości jego zwycięstwa on brnie dalej w swoje przekonanie że ma mocniejsze karty i podwaja inwestycję w przegraną sprawę? Odpowiedź na to pytanie kryje się w dysonansie poznawczym. Początek teorii dysonansu poznawczego sięga prac psychologa Leona Festinera, który w swej książce „Teoria dysonansu poznawczego” z 1957 r. analizował środowiska osób wierzących w koniec świata i to w jaki sposób usiłowali wytłumaczyć to, że światy jednak nie skończył się w tedy, kiedy się tego końca spodziewali. Później przeprowadzono wiele eksperymentów potwierdzających efekt dysonansu poznawczego, z których przytoczmy jeden – ten wykonany przez samego Festinera. Otóż zebrał on ludzi do badań, których zadanie polegała na wykonywaniu szalenie nudnej czynności – obracania kołków na planszy – przez godzinę. Następnie ich zadaniem było przekonać nowych uczestników eksperymentu, że to zadanie – przypomnijmy szalenie nudne obracanie kołków – ich tak naprawdę uszczęśliwia. Za to zaś że podejmą się przekonania kolejnych badanych co do swojego szczęścia Festinger oferował zapłatę – połowie grupy zapłacił 20 dolarów, a drugiej połowie jednego dolara. Następnie, już po wykonaniu zadania, zapytał ludzi jak oceniają swój rzeczywistym poziom szczęścia po tym całym eksperymencie. Można było się spodziewać, że ci od dwudziestu dolców uznają się za szczęśliwszych, bo przynajmniej za tę durną czynność dostali jakąś sensowną zapłatę. Jednak tak nie było. Rzeczywiste uszczęśliwienie deklarowali za to ci od jednego dolara. Bo to oni musieli się zmierzyć z napięciem powstałym pomiędzy tym co robili, a a finalną świadomością, że nie dość że zmarnowali swój czas na bezsensowną czynność, to jeszcze dostali śmiesznego dolca, która to zapłata w żaden sposób nie rekompensuje straconego czasu. Mamy tu więc napiętą sprzeczność pomiędzy działaniem, a faktami potwierdzającymi że to działanie nie miało sensu. By więc poradzić sobie z tym napięciem trzeba zmienić jeden z elementów napiętego układu. Nie byli w stanie zmienić wysokości wypłaty do dwudziestu dolarów jak pozostała grupa, co pozwoliłoby zrekompensować stracony czas wysokością wynagrodzenie, więc do zmiany w celu pozbycia się napięcia pozostawał tylko jeden, ten drugi element. A to oznacza, że napięcie znikało jeśli sami sobie zaczęli tłumaczyć, że to wcale nie był zmarnowany czas, bo to kręcenie kołkami rzeczywiście ich uszczęśliwia. A zatem moglibyśmy powiedzieć, że redukcja napicia w dysonansie poznawczym może przybrać obrót takiej operacji na jednym z elementów, które się ze sobą nie zgadzają, by wyjść z twarzą przed samym sobą. To oczywiście spore uproszczenie, ale na tyle wystarczające, byśmy mogli zrozumieć zachowania ludzi z początkowych przykładów – zarówno gościa od proszków, jak i domniemanego burmistrza.  Mimo, iż z perspektywy zewnętrznego obserwatora ci ludzie zachowują się irracjonalnie, to z ich wewnętrznej perspektywy wykonują zabieg zmniejszenia napięcia w dysonansie poznawczym, który jest jedynym sposobem na odczucie ulgi wobec sytuacji, w której dotychczasowe silne przekonanie zderza się z rzeczywistością, która zaczyna dowodzić, jak mylne jest to przekonanie. Zaakceptowanie tego faktu było by zaś dla systemu dużo bardziej bolesne niż redukcja napięcia za pomocą dodatkowego wzmocnienia swego poprzedniego przekonania. Ludzie wybierają więc mniej bolesną dla siebie drogę, co pozwala im – jak już wspomniałem – zachować twarz przed samymi sobą. Problem jednak w tym, że nie da się tego robić w nieskończoność, bo im dalej w las tym więcej drzew pod postacią przeczących przekonaniu faktów. Z każdym kolejnym dniem wybory nie staną się mniej przegrane, a w przypadku proszku do prania pojawi się coraz więcej dowodów na jego niekorzyść. A zatem kiedy się idzie w zaparte, dostarcza się sobie jedynie doraźnej ulgi jednocześnie skazując na tym boleśniejszy upadek im bardziej odwleka się go w czasie. Przypomina to bieg ku nieuchronnej przepaści, w którym wiedząc, że przepaść i tak tam czeka zamiast hamować zaczyna się przyśpieszać. Profesor Geher wyjaśnia ten fenomen, w kontekście przekonań społecznych i poglądów politycznych, tym, że ludzie mają często problem z przykładania tej samej miary poznawczej do rzeczywistości społecznej, co do rzeczywistości fizycznej. Postrzegamy rzeczywistość fizyczną, jako określony ciąg przyczynowo skutkowy – na przykład skoro widzimy drzewo, to wyrabiamy w sobie przekonanie, że pod powierzchnią ziemi musi się znajdować jego korzeń. Tak samo kiedy widzimy zachowania dużej zbiorowości ludzi, to uznajemy, że ich motywacja jest taka, jaka byłaby zgodna z naszym systemem przekonań. Tymczasem ludzie mogą się kierować w swoich wyborach wieloma innymi ukrytymi motywacjami, które wydają się sprzeczne z naszym systemem przekonań. W ten sposób tłumaczymy sobie zjawiska społeczne, tak jak widzimy rzeczywistość fizyczną. I to może być niezwykle mylące i sprzeczne z faktami. Kiedy zaś stykamy się z faktami przeczącymi naszym przekonaniom, czyli de facto doświadczamy napięcia w dysonansie poznawczym, by przyjąć te fakty musielibyśmy sami przed sobą przyznać, że nasze przekonania były błędne. To bolesny proces utraty twarzy. Wolimy wiec zmienić inny element układanki, by osłabić tę sprzeczność: podwajamy siłę naszych przekonań i jednocześnie odrzucamy fakty. Tyle że na końcu tej drogi i tak czeka nas nieuchronne i bolesne poddanie się. Chyba, że tak bardzo boimy się poddać faktom, że do końca naszych dni będziemy wykrzykiwać, że cały świat się myli i tylko my mamy rację, a ten kto w to wątpi jest opłaconym i podstawionym przez zły świat wichrzycielem, którego istnienie tylko potwierdza w naszych oczach wymierzony przeciwko nam spisek. Czyż nie jest to najsmutniejszy koniec historii jaki można sobie wyobrazić?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/darwins-subterranean-world/202401/why-do-people-double-down

https://www.psychologytoday.com/us/blog/hive-mind/202002/dissonant-cognitions

https://www.psychologytoday.com/us/basics/cognitive-dissonance

#339 Pułapka obrony przed samym sobą

Pułapka obrony przed samym sobą

Zacznijmy od hipotetycznego eksperymentu. Oto wyobraź sobie, że jesteś policjantem czy policjantką i pojawiasz się na miejscu samochodowego wypadku. Dookoła miejsca zdarzenia stoi grupa kilkudziesięciu dorosłych osób różnej płci i wieku, którzy byli świadkami tego co zaszło. Widzisz dwa zmasakrowane samochody i pokiereszowanych uczestników zdarzenia. Żyją, ale są pokrwawieni, roztrzęsieni i biegają po ulicy krzycząc na siebie nawzajem i gwałtownie gestykulując. Oczywiście wymagają natychmiastowej opieki medycznej, więc pojawiający się na miejscu ratownicy mają pełne ręce roboty. Ty zaś chcesz jak najdokładniej ustalić co się stało, więc z notatnikiem w ręku przepytujesz po kolei wszystkich świadków zdarzenia i każdego z nich prosisz o to by opowiedział co widział z maksymalną liczbą szczegółów. Ponieważ zaś jesteś nie tylko stróżem prawa, ale też przy okazji pasjonatem psychologi więc dzielisz kartkę w notatniku na dwie połowy, by stworzyć dwie listy relacji i nad jedna z nich wpisujesz tytuł: „reakcje fizyczne”, a nad drugą „reakcje emocjonalne”. Kiedy kończysz zapisywać te kilkadziesiąt szczegółowych wypowiedzi świadków przyglądasz się swoim notatkom i teraz odpowiedz, na której z list udało ci się zgromadzić więcej informacji. Na tej, która była przeznaczona na reakcje fizyczne, czy też na tej przeznaczonej na reakcje emocjonalne? Wystarczy przeprowadzić ten eksperyment wyłącznie w wyobraźni by się zorientować, że z dużym prawdopodobieństwem lista reakcji i zdarzeń fizycznych, będzie o wiele dłuższa, by nie powiedzieć wielokrotnie większa od listy relacji emocjonalnych. Psycholożka kliniczna, dr Geneviève Beaulieu-Pelletier, adiunkt na Uniwersytecie w Quebecu w Montrealu wyjaśnia ten fenomen nawykową i nieuświadomioną tendencją do stosowania mechanizmów obronnych w kontekście rozpoznania, klasyfikacji i obsługi trudnych emocji, które w tym względzie stosuje większość ludzi. Jedną z wypracowanych na planie życia strategii radzenia sobie z trudnymi i uciążliwymi emocjami jest osłabienie towarzyszącego im napięcia poprzez unikanie, odrzucenie, tłumienie czy wyparcie. Taki zabieg chroni naszą świadomość przed naładowaną emocjonalnie treścią, z którą nie potrafimy sobie poradzić. Kiedy przez lata stosujemy ten osłonowy mechanizm lub kiedy nauczyliśmy się go stosować kopiując w dzieciństwie strategie naszych opiekunów, którzy również nie radzili sobie z trudnymi emocjami przyzwyczajamy się do omijania bodźców lub osłabienia reaktywności, które system rozpoznaje jako powiązane z tym, czego akceptacji staramy się uniknąć. Przypomina to trochę spacer przez las, w którym kiedyś na jednej ze ścieżek potykając się o konar boleśnie zraniliśmy się w nogę. W kolejnych spacerach instynkt samoobrony podpowiada nam by omijać te ścieżkę. Można to też zobrazować metaforą lornetki, za pomocą której podziwiamy na wakacjach tylko piękne widoki i jednocześnie nie kierujemy jej na rzeczy, które nam te piękno zaburzają. Kiedy więc przed nami znajduje się wysypisko śmieci, czy cokolwiek co nie pasuje do wakacyjnej idylli tak manewrujemy lornetką by nie musieć tego widzieć i by nic nie mogło zaburzyć nam westchnienia: „och jakżesz tu jest ślicznie!” Jak twierdzi dr Beaulieu-Pelletier „Ta tendencja do unikania bodźców emocjonalnych może wpłynąć na to, w jaki sposób jednostki angażują się w informacje obciążone emocjonalnie i je pojmują, podkreślając potencjalne reperkusje nawykowych strategii unikania emocji.” To zaś powoduje, że zaczynamy się adaptować do świata, w którym to, co emocjonalnie uciążliwe jest z czasem pomijane nie tylko świadomie, ale również na poziomie nieświadomym. Wtedy ten mechanizm obronny, który w swoim założeniu miał nas chronić przed uciążliwym zmaganiem się z niechcianymi emocjami zaczyna nam organizować życie. W tym przede wszystkim niestety też nasze relacje. Wyobraźmy sobie oś interakcji w relacjach, na której jednym końcu znajduje się responsywność, czyli taki system zachowań, w którym w prawidłowy sposób reagujemy na drugą stronę relacji, odpowiadamy wsparciem na potrzeby, potrafimy zachowywać się empatycznie i wykazywać szczere zainteresowanie emocjami drugiej osoby. Na drugim końcu osi znajduje się zaś interakcyjna indyferentość, czyli po prostu przeciwność responsywności, a więc brak wrażliwości emocjonalnej na drugiego człowieka i tendencje do braku odwzajemniania uczuć, wrażliwości czy reakcji na potrzeby. W im większym stopniu naszym życiem, a więc i zachowaniem zarządza mechanizm obronny wypierania, czy unikania trudnych emocji, tym bardziej na tej osi odsuwamy się od responsywności zmierzając w kierunku indyferentności, a to powoduje, że przestajemy być atrakcyjnymi partnerami. I chodzi tu nie tylko o związki romantyczne, ale o wszystkie możliwe relacje – rodzinne, zawodowe, czy przyjacielskie. Im dalej od responsywności, tym inni są po prostu mniej nami zainteresowani i wykazują mniejszą chęć by się z nami przyjaźnić, wchodzić w we wzajemne interakcje, czy też romantycznie wiązać. Ale to nie koniec katastrof. Jeśli w takiej sytuacji jesteśmy opiekunem czy rodzicem dziecka, to zgodnie z modelem teorii uczenia społecznego Bandury stajemy się negatywnym wzorcem modelowanym przez obserwujących nas podopiecznych, którzy na podstawie obserwacji tego w jaki sposób my omijamy trudne emocje uczą się również je omijać. W ten sposób tworzymy nowe pokolenie osób indyferentnych, które będą miały spory problem by już w dorosłym życiu budować satysfakcjonujące relacje. Ale nie dość tego – podopieczni poddani takiej edukacji utracą odporność emocjonalną, a to oznacza, że już jako dorośli nie będą sobie w stanie poradzić nie tylko z bardzo trudnymi emocjami, ale staną się bezbronni i bezradni wobec bardziej intensywnych, ale już niekoniecznie negatywnych emocji. W ten sposób powstaje rozchwiany system emocjonalny, który z biegiem czasu przestanie sobie radzić z najprostszymi wyzwaniami: będzie aspołeczny, samowyizolowany i o dużym poziomie poczucia osamotnienia, żyjący w przekonaniu, że życie jest zbyt trudne, by mogło być w najmniejszym stopniu radosne. Dr. Priya Nalkur autorka książki „Potykając się o przyłączenie” dowodzi, że tak zaburzony system emocjonalny wyklucza osiągnięcie psychologicznej kongruencji, jednego z filarów dobrego psychicznego samopoczucia, czyli równowagi i zgodności pomiędzy wszystkimi elementami tworzącymi naszą istotę. Ta niezgodność zaś pojawia się wówczas, kiedy wychodzą na jaw różnice pomiędzy tym co myśli głowa, a tym jak reaguje ciało. To na przykład sytuacje, w której – proszę wybaczyć banalność przykładu – na imieninach u cioci w podniosłej atmosferze jej czcigodnego jubileuszu zmuszeni jesteśmy udawać, że potrawa, którą tak naprawdę uważamy za obrzydliwą bardzo nam smakuje. Umysł więc stara się ze wszystkich sił pokazywać, że zajadamy się tymi pysznościami, ale ciało wzdryga się z obrzydzenia. Podobnie się dzieje, kiedy żyjemy w niezgodzie z własnymi wartościami – umysł swoje, a cały system emocjonalny swoje. Brak lub zaburzenia w psychicznej kongruencji na dłuższą metę są dla naszego systemu po prostu wyniszczające. I dokładnie tak samo się dzieje, kiedy usiłujemy przepychać się przez życiowe trudne chwile jednocześnie kierując naszą emocjonalną lornetkę jedynie w tę stronę, która pozwala nie dostrzegać tego, z czym emocjonalnie nie potrafimy lub nie chcemy sobie poradzić. Jak przekonuje dr Beaulieu-Pelletier z czasem skutki psychologiczne takich strategi zaczną zbierać coraz większe żniwo i będą coraz bardziej widoczne w naszej aktywności. Pochodzące z mechanizmów obronnych emocjonalne zabezpieczenia staną się zautomatyzowane i to właśnie spowoduje, że dostęp do kluczowych informacji pochodzących z trudnych emocji stanie się utrudniony lub wręcz odłączony. A to z kolei sprawi, że kiedy się przytrafią, taka osoba nie będzie wiedziała w jaki sposób się zachować, jak daną sytuację obsłużyć emocjonalnie i jak z niej wyjść. Do tego dochodzi ryzyko błędnej interpretacji emocjonalnej zarówno emocji własnych, jak i innych ludzi. To wówczas stajemy się emocjonalnie nieczuli – ktoś w naszym towarzystwie płacze, a my mówimy, że to nie łzy, tylko krople deszczu, bo przecież pada. Zaczynamy bagatelizować czyjś smutek, cierpienie, depresję, bo nie wykształciliśmy odpowiednio silnego aparatu poznawczego by wiedzieć, jak kogoś wesprzeć w takiej sytuacji. Ale na tym nie koniec koszmaru – nawykowe stosowanie strategii unikania, tłumienia lub zmiany treści emocjonalnych na mniej trudne powoduje stałe wyczerpywanie ego. To tak, jakby obrona twierdzy była utrzymywana w pełnym pogotowiu od świtu do zmierzchu przez siedem dni w tygodniu. Prędzej czy później nie będzie już w stanie ustać na nogach bo wyczerpanie stanie się większe niż możliwości regeneracyjne zapewniane przez sen. Czyż to nie paradoks, że próbując unikać trudnych emocji, które wydają się nam wyczerpujące, tak naprawdę skazujemy się na jeszcze większe wyczerpanie. 

Cóż zatem zrobić w sytuacji, w której zauważamy u siebie oznaki takich właśnie unikowych emocjonalnych strategii lub też kiedy orientujemy się, że właśnie to stało się podstawą naszej edukacji emocjonalnej w dzieciństwie. Otóż jedynym sposobem jest uświadomić to sobie i przestać uciekać. Życie nieustannie serwuje nam trudne emocje, wiec jest na czym ćwiczyć. Ale to co najważniejsze: tak naprawdę nie da się uciec przed samym sobą i kiedy się co do tego zorientujemy i zaczynamy z sobą zaprzyjaźniać – również w tych najtrudniejszych chwilach pojawia się akceptujące samopoznanie. I dopiero wtedy pojawia się prawdziwa ulga.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/whats-hidden-behind-what-you-do/202401/am-i-defending-my-self-from-myself

Resposnywność w związkach

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-a-new-home/202401/a-guide-to-giving-and-receiving-emotional-support

Model odproności emocjonalnej u dzieci:

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-parenting-playbook/202401/how-to-raise-emotionally-resilient-children

Mechzinzmy obronne

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-parenting-playbook/202401/how-to-raise-emotionally-resilient-children

Kongruencja

https://www.psychologytoday.com/us/blog/202401/building-psychological-congruence-for-mental-well-being

#340 Maskowanie społeczne – katastrofa emocjonalna z opóźnionym zapłonem

Społeczny cosplay – katastrofa z opóźnionym zapłonem

Zacznijmy od przykładu. Oto Monika, która właśnie awansowała w swojej firmie i która teraz uczestniczy w firmowym spotkaniu integracyjnym, na którym m. In. oblewany jest jej awans. Firma zafundowała bufet z całą masą egzotycznych przekąsek, którymi właśnie się wszyscy zajadają. Jest gwarno, wesoło i tłoczno. Pośrodku zaś stoi bohaterka naszej opowieści, której właśnie nałożono talerz smakołyków i nalano kolejny pełny kieliszek wina nieustannie poklepując ją po plecach. Problem jednak w tym, że Monika wie, że jest w stanie znieść takie okoliczności maksymalnie jeszcze tylko półgodziny, bo po pierwsze nie znosi tłumu i źle się w nim czuje. Po drugie ma bardzo delikatny żołądek i wie, że jeśli zje choć jedną z tych przekąsek to skończy nocą z głową nad muszlą klozetową. Co więcej, nie znosi kwaśnego rozwodnionego wina, które smakuje jak zrobione z landrynek i po którym trudno jest się nie krzywić. Jednak to nie cały koszmar – jej awans oznacza pracę na codzień z dużą grupą ludzi i przebywanie wśród nich w hali otwartych boksów, gdzie wszyscy wszystkich widzą, i gdzie się nie da nawet usłyszeć swoich myśli. Ale to awans. Co więcej ci ludzie naprawdę na nią liczą i cieszą się jej sukcesem. Monika więc jedynie co pół godziny znika na chwilę w łazience, żeby choć na chwilę odetchnąć by nie wydało się jak tak naprawdę totalnie się tutaj nie nadaje.

Przykład numer dwa. Oto obserwujemy Maćka, który lekko usztywniony siedzi przy restauracyjnym stoliku na przeciwko boskiej Anki i którego przejęcie wynika z wciąż pojawiającej się wątpliwości czy to aby nie sen, że jego wymarzona smukła i długonoga piękność naprawdę zgodziła się z nim umówić. „E… – tłumaczy sobie Maciek – pewnie jest tylko głodna, obje się, popije i tyle będziemy ją widzieli. Ale Ania twardo siedzi na przeciwko i mimo iż wciągnęła zupę, kluski z roladą i tiramisu dalej siedzi i nawet się uśmiecha w jego stronę. „Albo ma tasiemca – tłumaczy sobie Maciek – albo naprawdę mam szansę. Tylko trzeba dobrze wypaść i jej nie wystraszyć. Najlepiej nie mówić że póki co mieszkam z kumplami dzieląc się kosztami dwudziesto metrowej kawalerki na Ursynowie, żeby było bliżej do Mordoru. Nie powiem też że nie piję alkoholu, bo jeszcze pomyśli że jestem cienias. Dobrze by też było coś takiego powiedzieć co mi przyda męskości. O powiem, że jeżdżę na motocyklu.. Wiatr we włosach, route 66 i że właśnie se robię tatuaż z czachą na podbrzuszu. To się nie wyda, bo przecież ona tam w życiu nie zajrzy!” 

Czy zestawienie tych dwóch przykładów cokolwiek może łączyć? Mimo totalnie różnych skal, poziomów i intensywności łącznikiem może być tutaj model maskowania społecznego. To inaczej mówiąc rodzaj rozbieżności pomiędzy podstawowymi preferencjami a rzeczywistym zewnętrznym zachowaniem, która może być spowodowana chęcią uniknięcia osądu, odrzucenia, lub niezrozumienia. Pojawia się w sytuacjach, w których dana osoba jest przekonana, że przy takiej rozbieżności nie mogła by zdobyć zaufania lub zainteresowania innych, nie mogła by zdobyć partnera, czy też zrobić kariery zawodowej. Masking – i tę jego wersję znajdziemy jako najczęściej przytaczaną w tekstach źródłowych – ma miejsce również w sytuacjach, w których naturalny dla danej osoby sposób bycia i zachowywania się jest sprzeczny z tym, w jaki sposób zachowanie regulowane jest normami społecznymi. I tu bardzo często wymienia się osoby dotknięte autyzmem, które by poradzić sobie z wyzwaniami stawianymi przez otoczenie zmuszają się do zachowań dla nich wyjątkowo trudnych, czy przekraczających ich akceptowalny sposób funkcjonowania. Na przykład zmuszają się do utrzymywania kontaktu wzrokowego wymaganego w trakcie rozmów z przełożonymi w określonych środowiskach pracy albo naśladują gesty i mimikę innych osób, by w ten sposób nie odstawać od reszty. I trudno się dziwić, bo w tych przypadkach maskowanie społeczne, mimo iż zachowują się wbrew sobie pozwala im funkcjonować na równi ze swoim otoczeniem. Dr Laura Hetrick z Uniwersytetu Illinois wskazuje, że z perspektywy osoby autystycznej taka strategia nie jest traktowana w kategoriach oszustwa, ale raczej mechanizmu obronnego, który jest reakcją na życiowe doświadczenia bycia zastraszanym za to, kim się w istocie jest. Wówczas by uniknąć odrzucenia i możliwości przekreślenia przez społeczeństwo uczestnictwa w życiu społecznym czy zawodowym i w pełnej świadomości różnic społecznych stosuje się strategię zachowań akceptowalnych przez otoczenie. Jednak masking to nie jedynie domena osób autystycznych lub takich, które w środowiskowej samoobronie postanawiają ukrywać jakiś rodzaj psychicznego zaburzenia, z którym się zmagają i którego wykrycie mogłoby przekreślić ich szanse na pełnej partycypacji w realizacji życiowych zadań. Ten model zachowania pojawia się również wśród osób zdrowych, które decydują się na takie strategie kierując się społeczną regułą zysków i strat. W pracach dr Hetrik dotyczących maskowania społecznego pojawia się w tym wypadku analogia do cosplayu. Termin ten został najprawdopodobniej użyty po raz pierwszy w roku 1984 przez autora magazynu „My Anime” Noboyuki Takahashiego w relacji z konwentu Worldon w Los Angeles, by nie stosować słowa maskarada, raczej niepasującego do opisu osób, które przebierają się w kostiumy mające ich upodobnić do fikcyjnych postać z gier czy filmów. Cosplay to zbitka słowna pochodząca od słów kostium i odgrywanie roli i to jest dosyć istotny trop, którym warto się posłużyć przy okazji maskowania społecznego. Kiedy bowiem dana osoba zakłada kostium i wciela się w rolę swojej ulubionej postaci, robi to między innymi po to, by przyciągnąć uwagę i zainteresowanie uczestników konwentu lub też użytkowników sieci. Dodajmy taką uwagę i zainteresowanie, których bez założenia kostiumu i wejścia w rolę nie była by w stanie zdobyć. Teraz w powyższym zdaniu podmieńmy słowa „uwaga i zainteresowanie” terminem „akceptacja” i zobaczymy że model takiego zachowania jest obsługiwany przez ten sam system emocjonalnych konsekwencji. Kostium, a więc maskowanie społeczne pełni rolę społecznej akceptacji, która bez roli nie była by do zdobycia. Konsekwencją takiej strategi musi być jakiś rodzaj deprecjacji siebie. To tak, jakbyśmy stworzyli formułę: by być akceptowanym muszę ukrywać siebie, a więc zaprzeczyć temu kim naprawdę jestem. Taki styl zachowań jest energetycznie podwójnie wyczerpujący. Z jednej strony potrzebna jest duża energia by pilnować się przez cały czas, by założony kostium nie odsłonił prawdy, a z drugiej strony odbyć wewnętrzną walkę z sobą spod znaku „przecież ja tutaj tak naprawdę nie pasuję”. Kiedy teraz wrócimy do dwóch początkowych przykładów, to możemy dosyć dokładnie zobaczyć te zmagania. Monika nie tylko sięga po olbrzymie zasoby energetyczne, by się nie wydało, że tak naprawdę bardzo źle się czuje zarówno w tłumie, jak i na świeczniku, ale też ma jeszcze do pokonania wewnętrzną sprzeczność, w której gdzieś w głębi doskonale wie, że z każdym dniem brnie coraz bardziej w sytuacje, których nie znosi, w których się źle czuje i w których z każdym dniem coraz trudniej jej będzie przez nie przebrnąć, bo będzie to ją kosztowało coraz to więcej energii. Podobnie rzecz ma się w przypadku Maćka. Z jednej strony jest oczywiście silny imperatyw wejścia w związek z wymarzoną boginią, ale z drugiej strony tląca się wewnątrz wątpliwość jak długo uda się ukrywać swoją prawdziwą osobowość i coraz głośniejsza konstatacja: „przecież doba ma dwadzieścia cztery godziny – o czym ja przez ten cały czas będę z nią gadał?” Ta utrata energii prędzej czy później musi obrócić się przeciwko osobie stosującej maskowanie społeczne. I co najciekawsze to zjawisko jest widoczne również u osób zmagających się z autyzmem, które korzystają z tego mechanizmu. Tam również pojawia się przeciążenie sensoryczne, które w dłuższej perspektywie skutkuje wycofaniem, frustracją, dezorganizacją i coraz większymi skłonnościami depresyjnymi. Co więcej katastrofalne skutki długotrwałego maskingu zostały potwierdzone wynikami badań, które zostały przeprowadzone w 2017 r. przez zespół naukowców z Instytutu Psychiatrii, Psychologii i Neuronauki King’s College w Londynie. Wykazano, że im bardziej dana jednostka angażuje się w maskowanie społeczne, tym większych trudności zaczyna doświadczać z tzw. regulacją emocjonalną, czyli innymi słowy tym mniejszymi umiejętnościami w panowaniu nad emocjami się wykazuje oraz tym większy stres zaczyna towarzyszyć jej funkcjonowaniu. Dodatkowo u tych osób wykryto również znacznie podniesiony poziom lęku oraz z czasem coraz częstsze objawy depresyjne. 

Wydawało by się, że społeczny cosplay w przypadku osób kierujących się w tych strategiach już nie mechanizmem obronnym ułatwiającym funkcjonowanie (jak na przykład osoby wysoko wrażliwe dopasowujące swoje zachowania by przetrwać w dzisiejszej rzeczywistości), ale jedynie manipulacyjną czy cyniczną regułą zysków i strat wyrządza szkody wyłącznie tym, którzy w ten sposób są oszukiwani co do rzeczywistych potrzeb, wartości, czy tożsamości osób, które de facto udają kogoś kim nie są by zyskać społeczną akceptację. No bo przecież łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś wbrew swoim predyspozycjom, zainteresowaniom czy talentom zajmuje zawodową pozycję komuś, kto w tej samej sytuacji byłby bardziej na swoim miejscu i miast poświęcać energię na wewnętrzne zmagania wykorzystał ją na osiąganie dużo lepszego zawodowego efektu. Łatwo też wyobrazić sobie sytuację, w której po dłuższym czasie związku jedna jego strona orientuje się, że tak naprawdę ten ktoś po drugiej stronie jest zupełnie innym człowiekiem, niż ten za którego się podawał by zdobyć zaufanie, przyjaźń czy miłość. We wszystkich tych sytuacjach postrzegamy społeczny cosplay jako strategię, za pomocą której cosplayowiec może po prostu krzywdzić swoje otoczenie samemu korzystając na swojej przebierance. Jednak istnieje jeszcze druga strona medalu i to równie mroczna. Takie strategie są bowiem wyniszczające dla samego cosplayowca, których koszt pod postacią energetycznego wypalenia i stale towarzyszącego życiu lęku trzeba będzie również zapłacić. 

Pozdrawiam 

https://www.psychologytoday.com/us/basics/masking

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-lived-experience/202401/the-neurodiverse-feeling-safe-being-me

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0149763417301732

#341 Czy trzy selfie dziennie to już zaburzenie?

Czy trzy selfie dziennie to już zaburzenie?

Zacznijmy od prostego eksperymentu. Jeśli oglądasz ten materiał o poranku, to niech eksperyment dotyczy poprzedniego dnia, a jeśli wieczorem to dnia który właśnie masz za sobą. W celu eksperymentu będę cie prosił o zatrzymanie mojego filmu i z kartką gotową do notatek prześledzenie zdjęć twoich znajomych lub obserwowanych przez ciebie osób na dowolnej platformie mediów społecznościowych w poszukiwaniu ich zdjęć typu selfie. Jeśli namierzysz takie zdjęcie to zanotuj imię delikwenta czy delikwentki, a potem wejdź na jej czy jego profil i przejrzyj zamieszczone tam selfie z całego dnia. Po odkryciu każdego takiego zdjęcia postaw przy imieniu danej osoby na twojej liście jednego ptaszka. Po zakończeniu zadania przyjrzyj się swojej liście i sprawdź ile osób namierzyłeś z przynajmniej trzema zdjęciami selfie, które opublikowali na swoim profilu tego samego dnia a ile z nich opublikowało sześć i więcej zdjęć. W ten sposób zorientujesz się – dzięki oficjalnej klasyfikacji Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego z 2014 r. – , czy znajdujesz się w otoczeniu osób psychicznie zaburzonych lub czy wśród obserwowanych przez ciebie osób znajdują się takie które cierpią na zaburzenie psychiczne. W tym miejscu się zatrzymamy na chwilę, by wszyscy ci, którzy rzeczywiście oddali się proponowanemu eksperymentowi mogli wrócić do projekcji mini-wykładu. Skoro już wszyscy wrócili pora na wyjaśnienie – otóż to fake, ściema i nawijanie makaronu na uszy. Nie istnieje wspomniana klasyfikacja zaburzeń psychicznych nazwana selfitis i nie istnieją również stopnie jej intensywności mierzone ilością publikowanych selfie na profilach społecznościowych. Fake’owy artykuł z tymi informacjami ukazał się w 2014 roku na portalu The Adobo Chronicles i wywołał w sieci dosyć sporą reakcję mimo, iż dosyć szybko ustalono, że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. W sumie kupa śmiechu i robienie sobie jaj z osób zamieszczających w sieci swoje selfie. Ale… no właśnie jest jedno a nawet dwa ale. Pierwsze dotyczy ciekawego syndromu medialnego, w którym to szerokość dystrybucji fake’owych informacji jest wielokrotnie większa od dystrybucji ich sprostowań. Podam tylko dwa przykłady. Pierwszy pochodzi z serwisu popularnej telewizji śniadaniowej i został opublikowany 18 stycznia 2022 roku (więc nie w Prima aprilis). Czytamy tam, że na problem zwróciło uwagę Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne w 2014 r. oraz że późniejsze badania na uczestnikach z Indii pozwoliły wyróżnić trzy stadia tego nowego zaburzenia psychicznego. Pierwszym jest stadium graniczne, w którym dana osoba robi sobie trzy selfie dziennie ale ich nie publikuje, drugim jest stadium ostre polegające na publikacji co najmniej trzech selfie dziennie, a trzecim stadium chroniczne kiedy selfie robi się sobie przy każdej okazji i publikuje je co najmniej sześć razy dziennie. Nie wspomina się jednak w tym artykule, że te trzy wskazywane poziomy zaburzenia pochodzą z tego samego artykułu, który tak samo zmyślił tę oficjalną klasyfikację selfitis jako zaburzenia. Drugi przykład to artykuł z polskiego wydania jednego z największych i najbardziej prestiżowych miesięczników prasy kobiecej z 29 sierpnia 2019 roku, który powiela te same bzdury utrzymując że trzy stopniowa skala zaburzenia selfies pochodzi z badań przeprowadzonych w Indiach. Obydwa linki zamieszczam w opisie filmu. 

A jak to było i jest naprawdę z domniemanym zaburzeniem selfitis. Otóż po fake’owym artykule z The Adobo Chronicles dr Mark Griffiths z Uniwersytetu Nottingham Trent ze swoim badawczym zespołem postanowił naukowo dociec jak to jest naprawdę z robieniem sobie i publikowaniem selfie i domniemanym zaburzeniem psychicznym. Griffiths do swoich badań wybrał rzeczywiście Indie, jako kraj, który w roku przeprowadzenia badań miał najwięcej uczestników Facebooka w porównaniu z innymi krajami. Najpierw wybrano grupę fokusową złożoną z 250 studentów by w wywiadach zorientować się co do rzeczywistej skali publikowania selfie w mediach społecznościowych i w tym celu posłużono się właśnie tą fake’ową trzy stopniową skalą by sprawdzić, czy w ogóle ma swoje uzasadnienie. W kolejnych kroku badawczym zrekrutowano 734 studentów z indyjskich uniwersytetów, ale po wstępnym badaniu odrzucono 334 ponieważ nie spełniali oni podstawowego warunku wynikającego z fałszywej skali, czyli nie kwalifikowali się do stadium granicznego, bo w ogóle nie robili sobie selfie. I dopiero to badanie dało nam wgląd w to, dlaczego ludzie, którzy robią sobie selfie i je publikują to robią i co warto podkreślić, dlaczego może nie mieć wiele wspólnego z zaburzeniem psychicznym. Wśród osób, które rzeczywiście łapały się do dwóch fake’owych poziomów, czyli ostrego z publikacją trzech selfie dziennie oraz chronicznego z publikacją sześciu i więcej ustalono sześć obszarów motywujących takie działanie, przy czym w każdym z tych obszarów notowano silniejszy wynik im więcej i częściej badana osoba wykonywała i publikowała codziennie selfie czyli łapała się do stadiów selfitis z fake’owego artykułu. Warto je kolejno prześledzić bo to właśnie ich poznanie pozwala nam się zorientować dlaczego dana osoba umieszcza po kilka selfie dziennie w mediach społecznościowych i jak wiele ma to związku z jej relacjami społecznymi i postrzeganiem siebie w świecie i jak niekoniecznie wiele z jakimkolwiek zaburzeniem. Pierwszy obszar nazwano poprawą środowiska, w którym selfie jest robione w związku ze środowiskiem, w którym ma miejsce. Oznacza to że fotografująca się osoba robi sobie selfie na konkretnym tle przyjemnego otoczenia, by dany moment i miejsce w którym się znajduje można było łatwiej zachować we wspomnieniach. To na przykład sytuacja, w której ktoś robi sobie selfie nad morzem z rozciągającym się za nim pięknym widokiem, by zachować we wspomnieniach to konkretne polepszenie samopoczucie, które to właśnie miejsce w nim wywołało. Drugim obszarem motywacji do selfie jest konkurencja społeczna, czyli wytworzenie wrażenia, że wyprzedza się innych na przykład w dobrym samopoczuciu, atrakcyjności wyrażanej poprzez dobry nastrój i zabawę, czy znajdowaniu się w atrakcyjnych miejscach, do których inni nie maja dostępu. Wówczas selfie ma za zadanie udokumentować ten stan i rozdystrybuować komunikat o jego osiągnięciu jak najszerzej się da. Trzeci obszar to poszukiwanie uwagi. Tutaj selfie ma największy związek z narcyzmem, w którym badacze uznają, że selfie jest jednym z ulubionych narzędzi narcyzów, za pomocą którego chcą przykuć uwagę, by w konsekwencji zyskać upragniony podziw poprzez wystudiowaną autoprezentację i samopodziw, który jej towarzyszy. Jednak warto pokreślić, że nie każda osoba robiąca sobie liczne selfie od razu jest narcyzem, bo w kilku wcześniejszych badaniach zaprzeczono tej tezie wskazując, że motywacją bywa tutaj rownież poszukiwanie i potwierdzanie atrakcyjności społecznej, która jest uznawana za warunek zdobycia partnera. Ale nie zmienia to faktu, że rzeczywisty narcyzm zazwyczaj od selfie nie stroni. Czwartym obszarem motywacji do selfie ustalonym przez badaczy jest modyfikacja nastroju, co oznacza, że dla wielu badanych zrobienie sobie selfie było równoznaczne z poprawieniem własnego nastroju i tutaj właśnie badacze upatrują możliwych związków z uzależnieniem od selfie i wykonywaniem i publikowaniem z czasem ich coraz to większej ilości. Piąty obszar to zdobycie większej pewności siebie i co ciekawe jej wzrost pojawiał się nie tyle dzięki samemu selfie, ale dzięki poprawkom wizualnego efektu wykonywanym po zrobieniu zdjęcia a przed jego publikacją. To na przykład nakładanie filtrów kolorystycznych, wymiana tła na bardziej atrakcyjne czy zastosowania efektów upiększająco – odmładzających , takich jak wygładzanie skóry, czy powiększanie oczu lub korekta mankamentów. Ostatni zaś obszar nazwano subiektywną zgodnością, która związana jest z poczuciem jednostki do przestrzegania zgodności społecznej narzucanej przez środowisko, w którym dana jednostka się znajduje i dzięki której zdobywa się akceptację i przynależność do grupy. Moglibyśmy zdefiniować ten ostatni obszar następująco: robię selfie, bo wszyscy moi znajomi to robią. I w tym towarzystwie stronienie od publikacji selfie uznane by zostało za odstępstwo od normy i izolowanie się od innych, a więc skazanie siebie na bycie marginalnym członkiem tej społeczności lub też z niej wykluczonym. 

Jak widać na powyższych przykładach, co podkreślają autorzy badań nawet częste robienie sobie i ich publikacja jeszcze nie oznacza, że takie działanie wiąże się z jakimś konkretnym zaburzeniem. A więc sam fakt publikacji własnych zdjęć w mediach społecznościowych może mieć różne motywacje, z których jedne bardziej nas przekonują inne mniej, ale w określonym środowisku na przykład badanych indyjskich studentów – mogą mieć swoje racjonalne uzasadnienie. Nie mniej jednak – co również podkreślają naukowcy we wnioskach ze swoich badań – sprawa ilości takich publikacji jednego dnia pozostaje badawczo otwarta i wciąż nie wiemy gdzie przebiega granica pomiędzy zachowaniem nie budzącym wątpliwości pod względem diagnostyki zaburzeń, a takim które nijak za normalne już nie da się przyjąć. Łatwo przecież możemy sobie wyobrazić kogoś, kto wyjechał na upragnione wakacje i trzaska sobie przy różnych turystycznych atrakcjach po kilka, czy kilkanaście selfie dziennie i zdaje się, że składamy to na karb jego wakacyjnej euforii, która wydaje się zrozumiała. Ale już trochę trudniej wytłumaczyć sytuację, w której mimo iż nie zachodzą żadne życiowe okoliczności wyróżniające dany czas czy miejsce w którym się jakaś osoba znajduje, a mimo to jej media społecznościowe spływają kilkunastoma czy kilkudziesięcioma selfie robionymi każdego dnia z tą samą miną i tą samą choreografią spod znaku „Stefan oparty o kwietnik w zadumie nad tresurą chomika i uśmiechający się zalotnie lewą górną szóstką”. A zatem odpowiadając na tytułowe pytanie czy trzy selfie dziennie to już zaburzenie, póki co musimy przyznać, że nie znamy odpowiedzi. Pozostaje z tym rozstrzygnięciem poczekać na kolejne badania naukowców poruszonych kolejnymi fake’owymi artykułami z zakresu psychologii śniadaniowej i co może jak na razie ważniejsze w tej historii dawać mniejszą wiarę w to co o psychologii ludzkich zachowań wypisują kolorowe czasopisma i śniadaniowe tv. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/meaningfull/202402/do-you-know-what-selfitis-is

https://link.springer.com/article/10.1007/s11469-017-9844-x#auth-Janarthanan-Balakrishnan-Aff

https://adobochronicles.com/2014/03/31/american-psychiatric-association-makes-it-official-selfie-a-mental-disorder/

https://link.springer.com/article/10.1007/s11469-017-9844-x

https://www.elle.pl/artykul/selfitis-sklasyfikowane-przez-naukowcow-jako-powazne-zaburzenie-psychiczne-o-co-chodzi#kim-kardashian-10

https://dziendobry.tvn.pl/zdrowie/selfitis-zaburzenie-psychiczne-xxi-wieku-jak-je-rozpoznac-st5564268

https://spidersweb.pl/2017/12/selfitis-zaburzenie-psychiczne.html

#342 Sztuka rozczarowywania innych

Sztuka rozczarowywania innych

Gdybyśmy mieli zrobić nasz osobisty ranking zdań, których nie lubimy słyszeć od innych i takich, których usłyszenia najlepiej było by w życiu uniknąć, to najprawdopodobniej solidne miejsce na tej liście zapewniło by sobie zdanie: „jestem tobą rozczarowany, rozczarowana” lub w krótszej formie: „och, jakżesz mnie rozczarowałeś, czy rozczarowałaś”. Kiedy bowiem słyszymy takie zdanie wypowiadane przez osobę, na relacji z którą nam zależy, czujemy się nieswojo, jakbyśmy nie tylko nie spełnili oczekiwań, nie stanęli na wysokości zadania, ale w ogóle okazali się kimś innym niż wcześniej. Dodajmy o wiele gorszym, mniej relacyjnie atrakcyjnym, czy wręcz kimś kogo się informuje, że właśnie stracił twarz, zainteresowanie czy nawet zaufanie. I oczywiście taka świadomość związana jest nie tylko z dyskomfortem, ale nawet z rodzajem bezsilnego bólu, w którym mamy wrażenie, jakbyśmy zaprzepaścili coś cennego, co będzie bardzo trudno odzyskać lub czego odzyskanie może nawet nie być możliwe. Stąd właśnie – z odczuwania rodzaju straty, którą zafundowaliśmy innym, i którą w konsekwencji zaczynamy odczuwać również sami czujemy się ze sobą gorzej. Czujemy się pozbawieni energii i spada nam motywacja, któremu to zjawisku towarzyszy również spadek dobrego samopoczucia. Nic więc dziwnego, że nie lubimy się mierzyć z tym uczuciem i najchętniej byśmy go uniknęli układając sobie relacje z wszystkimi dookoła w taki sposób, by nigdy nikogo nie rozczarować. A teraz przysłuchajmy się ostatniemu zdaniu jeszcze raz zwracając uwagę jak reagujemy na słowa: „żyć tak, by nigdy nikogo nie rozczarować”. Gdzieś pod skórą czujemy, że to zdaje się nie jest możliwe. Zawsze przecież znajdzie się na naszej drodze ktoś kogo zupełnie nieświadomie i bez najmniejszej premedytacji uda nam się rozczarować. I tutaj pojawia się okrutna prawda: rozczarowanie innych jest nieuniknione. I to nie tylko jedno w skali całego naszego życia ale niestety całkiem spora tych rozczarowań ilość. Podpowiedź że tak się dzieje znajdziemy w lingwistyce samego słowa rozczarowanie. Jeśli przyjrzymy mu się bliżej to zobaczymy, że składa się trzonu opartego na słowie „czarowanie”. Lub też w pełnej wersji „oczarowanie”, czyli rodzaju magi roztaczanej w umyśle jednej osoby i przypisywanej przez nią do cech, zachowań czy nadzieji związanej z drugą osobą, czyli w tym wypadku z nami. Czyż zatem samo słowo „rozczarowanie” nie oznacza, że ten który się nami rozczarował, właśnie pozbywa się z umysłu magii na nasz temat, którą w tym umyśle sam sobie stworzył na podstawie własnych oczekiwań co do tego, kim jego zdaniem powinniśmy być i jakie jego kryteria relacyjnej atrakcyjności spełniać. I oczywiście nie chodzi tu wyłącznie o relacje romantyczne ale wszystkie inne. Dr. Steven Stosny, autor m. in książki „Miłość pozbawiona bólu” postanowił rozebrać tę magię, czy też czar które ludzie budują sobie w głowach na temat innych ludzi na czynniki pierwsze by pokazać, jak zazwyczaj niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, a jak wiele z życzeniami, wyciągania z tej relacyjnej rzeczywistości królika z kapelusza z pełną wiarą, że królik pojawia się w kapeluszu wyłącznie w efekcie czarów. Stosny wylicza osiem takich królików ubierając je w znaczeniowe pary ufności i wyboru opcji, którą uznajemy za najbardziej wygodną dla siebie, w kontakcie z innymi. Pierwsza para odnotowuje, że ufamy że nasi bliscy nigdy nie skrzywdzą nas celowo i wolimy by nigdy tak się nie stało nawet nieumyślnie. Druga wskazuje nasze zaufanie co do tego, że możemy być w naszej relacji bezpieczni pod względem zainteresowania, współczucia czy wierności i wolimy by nasi bliscy nie interesowali się czy nie czuli przyciągania pod tym względem do nikogo innego, co podważyło by nasze poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa. W trzeciej ufamy, że nasi bliscy akceptują nas za to, kim jesteśmy i wolimy aby bliscy podzielali wszystkie nasze wartości, gusta i preferencje. W czwartej ufamy, że nasi bliscy będą zawsze działać zgodnie z naszym najlepszym interesem i wolimy by stawiali nasz interes na pierwszym miejscu we wszystkich możliwych sytuacjach i obszarach. Piąta wiąże się z naszą ufnością co do tego, że nasi bliscy zawsze nas szanują i wolimy aby bliscy nas idealizowali i nigdy nie demonstrowali niezadowolenia z tego co robimy i kim jesteśmy oraz by nigdy nie byli nami rozczarowani. Szósta to ufność, że bliscy wesprą nas w potrzebie. Wolimy, aby bliscy myśleli – i często mówili – że jesteśmy inteligentni, atrakcyjni, utalentowani, że jesteśmy dobrzy w tym co robimy i że odnosimy sukcesy. W siódmej ufamy, że bliscy dbają o nasz komfort, wrażliwość i strzegą nas przed niepokojem i bólem a w razie czego zawsze oferują pomoc. Wolimy, aby bliscy eliminowali nasze negatywne emocje. I w końcu ósmy królik z kapelusza to ten, w którym ufamy, że nasi bliscy chcą, abyśmy byli szczęśliwi i wolimy, aby bliscy nas uszczęśliwiali.

Jak widać z powyższej wyliczanki, z każdą kolejną wypowiedzianą na głos parą zaczynamy zdawać sobie sprawę, że bardzo często od naszych najbliższych oczekujemy niemożliwego, bo niestety egocentrycznie budujemy model relacji jak przedkopernikowski model układu słonecznego, w którym nasi najbliżsi otaczają nas jako punkt centralny wokół którego wszystko zawsze się kręci. Co więcej, ten centralny punkt zainteresowania wszechświata dysponuje w tym przekonaniu najsilniejszą grawitacją co oznacza, że przyciąga nie tylko obiekty bliskie ale również te znajdujące się znacznie dalej od jego centrum. O to z kolei oznacza że często nieświadomie przenosimy oczekiwania wobec bliskich również na tych, którzy nie są nam aż tak bliscy, ale z którymi wchodzimy w społeczne interakcje. I kiedy to czynimy nieuniknione prawdopodobieństwo, że kiedyś nas rozczarują przenosimy również na nich. Teraz kiedy odwrócimy perspektywę z pierwszej osoby liczby mnogiej, czyli „my”, na trzecią osobę liczby mnogiej czyli „oni” zorientujemy się, że ludzie którzy nas otaczają i to zarówno w bliskich relacjach, jak i ci których znamy słabiej, ale z którymi się kontaktujemy, również wierzą w relacyjne króliki wyciągane z magicznego kapelusza. Oni również ufają że będziemy krążyć wokół nich jak słońce wokół ziemi zanim Kopernik nie odwrócił tego układu, bo przecież z ich perspektywy to oni są grawitacyjnym centrum każdej relacji. To oni budują pary oczekiwań złożone z konstruktów „ufam” i „wolę” tyle, że tym razem skierowanych w naszym kierunku, z których nigdy nie będziemy w stanie stuprocentowo się wywiązać, chociażby z tego powodu, że, nawet jeśli w to najsilniej wierzą, to przecież oni nie są centrum naszego wszechświata. Skoro zaś oni ufają i wolą byśmy byli tym, kim oni sobie wyobrażają a nie tym, kim naprawdę jesteśmy i wolą byśmy zachowywali się w sposób, który ich umieszcza zawsze w centrum zainteresowania, emocjonalnej opieki i wsparcia oraz docenienia i relacyjnego bezpieczeństwa to oznacza to, że to, że mogą być nami rozczarowani jest nie do uniknięcia. 

Jeśli tak to musimy zaakceptować to, że na różnych etapach relacyjnych układów i w najprzeróżniejszych relacyjnych konfiguracjach istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ktoś będzie nami rozczarowany i że po prostu stanowi to stałą składową naszego społecznego życia i przejście przez życie naszych kontaktów społecznych w taki sposób, by nigdy nikogo nie rozczarować po prostu nie jest możliwe. Jeśli zaakceptujemy ten fakt, to w końcu przestajemy się łudzić, że zawsze wszyscy będą nas lubili i zawsze myśleli o nas wyłącznie pozytywnie. Czasem ktoś pomyśli o nas okropne rzeczy nie tylko dlatego, że mu w czymś odmówiliśmy czy też nie zachowaliśmy się po jego myśli. Pomyśli tak, bo zorientował się, że nie pasujemy do jego wcześniejszych wyobrażeń na nasz temat. Jak z tym żyć? Jak przetrwać kiedy nie otaczają nas sami sprzymierzeńcy? Jak sobie z tym poradzić? Otóż jedynym wyjściem jest po prostu zaakceptować ten fakt. To że ludzie wokół czasem będą tobą rozczarowani niezależnie od tego jakich starań dołożysz by tak się nie stało. Bo to nie zależy od ciebie, ale wyłącznie od siły konstruktu „oczarowania”, który najpierw w sobie budują wierząc że króliki są zawsze prawdziwe, a potem który w sobie dekonstruują, „rozczarowując” magię, którą sami stworzyli, kiedy orientują się że z tymi królikami to jednak może być ściema. I tak już jest. Po prostu. Oni robią to wobec nas, jak i my wobec nich. Bo tak jest skonstruowany mechanizm relacyjnej integracji bez którego dużo trudniej było by nam poznawać nowych ludzi, zakochiwać się w nich czy w ogóle rozpoczynać interakcje. Sarah Epstein, psychoterapeutka i autorka książki „Love in the time of medical school” przekonuje, że akceptacja rozczarowywania innych jest cenną umiejętnością. Daje innym swobodę noszenia własnych uczuć i ostatecznie prowadzi do bardziej uczciwych relacji, w których każdy oferuje tyle, ile może.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/anger-in-the-age-entitlement/202003/disappointment-vs-betrayal

https://www.psychologytoday.com/us/blog/between-the-generations/202402/how-to-disappoint-others-better

https://www.psychologytoday.com/us/blog/clinical-wisdom-for-a-new-world/202308/strategies-for-handling-outcome-based-disappointment

#343 Czy wielkie relacyjne fajerwerki szybciej gasną?

Co skrywają relacyjne fajerwerki?

Dawno nas nie było u Grażyny i Stefana, więc spróbujmy tam zajrzeć i zobaczyć co u nich. Oto Stefan siedzi ma kanapie w gaciach, gdyż jest niedziela i jak głosi piosenka „w niedziele nie widać go za wiele”. Stefan drapie się po brzuchu zastanawiając się namiętnie czy z tym całym BMI to czasem nie jakaś ściema, a tymczasem Grażyna rzuca w niego jego własnymi spodniami wołając z rozpaczą. „Naciągaj spodzień i zamiast kombinować czy kupić sobie kolejnego drona lepiej mnie gdzieś porwij, żeby było wystawnie i na bogato, żebym choć raz poczuła jak celebrujemy nasz związek”. „A nie możemy pocelebrować zamawiając pizzę – dopytał z nikłą nadzieją w głosie Stefan „O żesz ty bucu gaciowy – zdenerwowała się Grażyna – ty wiesz jak ludzie świętują bycie razem. Wiesz w ogóle jakie pierścionki se kupują na ślub, jakie wystawne i bogate wesela urządzają. Jak dobierają kolor chusteczek do zasłon w sali balowej i ornamentów na talerzach. Ty wiesz jakie to dla nich ważne wydarzenie taki ślub, że przygotowania trwają miesiącami, żeby wszystko było idealne.” „No – westchnął Stefan – a kiedy w rok później ci specjaliści od wesela w kredycie są już po rozwodzie to i tak zamawiają pizzę”

Kto może mieć rację w swojej perspektywie widzenia relacji? Czy ta strona, która mówi, że naturalną potrzebą początków cudownie zapowiadającej się relacji są należne temu zjawisku fajerwerki, czy też ta strona, która twierdzi, że nie trzeba żadnych fajerwerków, bo udana relacja jest wystarczającym fajerwerkiem? I za nim odpowiemy na to pytanie – pamiętajmy, że dylemat nie dotyczy wyłącznie relacji romantycznej, ale każdej nowo powstałej. O co z tymi fajerwerkami chodzi? Pokażmy to na przykładzie – oto osoba A poznaje osobę B i cóż tu dużo mówić te dwie osoby przypadają sobie do gustu. Od tej pory stają się sobą zauroczone, bo przecież świetnie im się ze sobą rozmawia, tak dobrze się rozumieją, wydają się uzupełniać jedna drugą. I to może być sytuacja, w której do zespołu dołącza nowy pracownik i szybko łapie kontakt i porozumienie z jedną z osób. To może być nowo poznany kumpel na przyjęciu, z którym od razu się lepiej gada niż z większością pozostałych. I może to być również związek romantyczny, w którym szybko rosnący zachwyt daną osobą (wzajemny lub jednostronny) dotyczy potencjalnej partnerki czy partnera. W kolejnym kroku jedna z tych osób, zazwyczaj ta bardziej zauroczona lub opcjonalnie obydwie odczuwają rodzaj napięcia, którego głównym fundamentem jest chęć wykrzyczenia światu o tym, że spotkało się na swej drodze tak wspaniałą osobę, z którą czuje się tak wspaniałą więź. To wykrzyczenie światu może jednak przybierać różne formy: oto para zaczyna obnosić się ze swoim związkiem: wszędzie gdzie chodzą trzymają się wyłącznie za ręce, noszą takie same bluzy i czapki żeby nie było wokół najmniejszej wątpliwości jak strasznie do siebie pasują. Oto nowo poznani współpracownicy tak kombinują, by realizować wyłącznie wspólne projekty, pracować przy tych samych zadaniach i po prostu spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Pojawiają się więc fajerwerki – dokładnie takie same jak na wystawnych ślubach, których blask ma obwieścić całemu światu, że oto dwie połówki jabłka spotkały się w chaosie wszechświata, odnalazły nawzajem i emanują szczęściem i uwielbieniem. Kiedy teraz przyjrzymy się takim fajerwerkom to odkryjemy pewien łączący je wzorzec – one wszystkie mają być głośne i emitować oślepiające błyski, bo gdyby się miało okazać, że pośród tego lukru można dostrzec jakąś rysę, jakąś nawet najmniejszą cichutko wyszeptaną wątpliwość, to właśnie fajerwerki sprawią, że albo tego nie będzie widać i słychać, albo też nikt na to nie zwróci uwagi. Im zaś większe fajerwerki, tym łatwiej zagłuszyć i ukryć ewentualne relacyjne mankamenty. W relacjach powstających bez fajerwerków widać wszystko jak na dłoni i dużo trudniej cokolwiek ukryć. By pokazać tę zależność przyjrzyjmy się następującemu przykładowi. Oto Suzan i jej narzeczony Drake, którzy właśnie znajdują się w fazie fajerwerków spędzając ze sobą romantyczny weekend w jednym z hoteli otoczonym palmami. Wiadomo po co ta szopka – Drake się ma tutaj oświadczyć Suzan na co ona czeka z niecierpliwością, tak jak jej wszystkie przyjaciółki informowane gęstymi smsami o przebiegu wydarzeń. Jednak dzisiaj nastąpił pewien zgrzyt. Drake odebrał telefon z firmy, w której pracuje i chyba nie były to dobre wiadomości, bo rzucił o ścianę talerzem i przywalił z buta w nocną szafkę pozostawiając w niej sporą dziurę. Następnie wybiegł na taras i przez kolejne minuty ich nowy związek spowiła niezręczna cisza. Ale już kwadrans później Drake wrócił do pokoju ze swoim dawnym uśmiechem na twarzy i szarmanckim gestem podał Suzan swe męskie ramie prowadząc ją na wystawną kolację, gdzie miało się wydarzyć to długo wyczekiwane coś. W końcu przy dźwiękach wynajętej hawajskiej mini orkiestry Drake na kolanach wręczył Suzan pierścionek z brylantem. Dokładnie taki jakiego się spodziewała i o jakim marzyła od czasów szkółki niedzielnej. Cudowny, błyszczący i przyćmiewający wszystko inne. Jak na przykład tę małą wątpliwość, czy związek z facetem, który nie radzi sobie z emocjami w trudnych sytuacjach to na pewno dobry pomysł. To właśnie fajerwerki rozświetlające mrok i zagłuszające wątpliwości, które w różnych formach i pod różną postacią mają pełnić w wielu relacjach właśnie tę funkcję. 

Skoro już wiemy że istnieją fajerwerki i jakie pełnią w naszych relacjach funkcję, to najwyższa pora przyjrzeć się tezie, zgodnie z którą im większe fajerwerki tym większe prawdopodobieństwo rychłego relacyjnego fiaska. Im większy szum wokół nowo powstałej relacji tym większa zapowiedź, że niewiele z niej finalnie będzie. Im głośniejsze obwieszczenie światu o odnalezieniu drugiej połówki jabłka tym same jabłuszko szybciej zajdzie pleśnią.

W 2014 roku przeprowadzono badania pod wdzięczną nazwą „Diament na zawsze i inne bajki. Związek między wydatkami ślubnymi a czasem trwania małżeństwa”, co wydaje się być mało ciekawe, ale tylko do czasu, kiedy uświadomimy sobie, że przychody z branży ślubnej w samych Stanach Zjednoczonych w 2014 roku, czyli roku badawczym wyceniono na 50 miliardów dolarów, zaś średni koszt ślubu wyliczono na prawie trzydzieści tysięcy dolarów. Badaniem objęto 3151 osób, które weszły w związek małżeński przynajmniej 13 lat przed badaniami i miały mniej niż 60 lat. Okazało się, że wydanie na pierścionek zaręczynowy kwoty większej niż 2000 dolarów wiązało się z dużo większym ryzykiem rozwodu. I podobny wynik dotyczył wydatków na wesele. Ci którzy wydawali na wesele więcej, co czyniło je bardziej wystawnym, rozwodzili się częściej i szybciej, niż ci, którzy wydawali sporo mniej i organizowali mniej walące po oczach przyjęcia ślubne. Celowo użyłem kolokwializmu „walące po oczach”, bo właśnie ten efekt odnotowuje dr Justin Lehmiller z Uniwersytetu Indiana posługując się słowem „bling”, które m. in. oznacza ostentacyjne obnoszenie się z bogactwem poprzez ekspozycję drogich ubrań, biżuterii czy organizację wystawnych przyjęć pozwalających stwarzać wrażenie kogoś o dużo wyższym statusie czy majątku niż można by sądzić. Lehmiller stawia tezę, że nasza współczesna kultura jest przesiąknięta blingiem, co właśnie najlepiej widać po organizacji wystawnych wesel, gdzie celebruje się związek w taki sposób, jakby jego wartość zależała od ilości pieniędzy wpompowanych w przyjęcie czy właśnie pierścionek zaręczynowy, co daje wspomniany wcześniej efekt relacyjnych fajerwerków. Przekonuje też, że im większe fajerwerki, czyli bling na początku związku, z tym większym prawdopodobieństwem można przewidzieć, że dana relacja skończy się szybciej niż mogło by się wydawać. Jaka jest jego zdaniem przyczyna takiej zależności? Otóż Lehmiller wskazuje tutaj po pierwsze to, że w przypadku wielu par efekt fajerwerków jest osiągany przy pomocy zaciąganego długu, co później przekłada się na większy stres związany z potrzebą spłaty zadłużenia, co może być powodem szybkich związkowych niesnasek i konfliktów. Po drugie poddaje pod rozwagę ocenę impulsywność osób, które posługują się blingiem w obwieszczaniu światu swoich nowych relacyjnych sukcesów. Impulsywność oraz bezdystansowe poddawanie się takim emocjom jak euforia, czy ekscytacja wskazuje, że dana osoba nie do końca radzi sobie z zarządzaniem emocjami. Tak samo więc, jak odczuwa potrzebę blingu opartą na mechanizmie rozdmuchiwania przeciętności do poziomu podziwu, czyli przeszacowywania rzeczywistej wartości rzeczy w taki sposób, by ostentacyjnie eksponować ich wyższą wartość niż rzeczywista, będzie również rozdmuchiwała nawet najmniejsze relacyjne nieporozumienia. Bo przecież tendencja do przeszacowywania nie obejmuje jedynie rzeczy przyjemnych, ale całe spektrum relacyjnych interakcji. Skoro więc ktoś odczuwa potrzebę pokazaniu światu i znajomym, że jego związek jest niezwykły, jedyny w swoim rodzaju i ponadprzeciętny, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten sam ktoś w ten sam sposób zademonstruje swoje niezadowolenie w relacji, kiedy nawet najmniejsze sprawy pójdą nie po jego myśli. I ponownie zaznaczmy – że wprawdzie zarówno badania, jak i tezy dr. Lehmillera dotyczą „blingowych”, czy „fajerwerkowych ślubów”, to jednak ta zasada przekłada się na wszystkie typy relacji, niekoniecznie romantyczne. A zatem osoba, która na początku danej relacji z nowo poznanym współpracownikiem, czy znajomym, która tę nową relację ogłasza wszem i wobec za pomocą pokazu relacyjnych fajerwerków najprawdopodobniej odpali ten sam poziom przerysowanej ekspozycji, kiedy na tej swojej relacji się zawiedzie, coś ją rozczaruje, czy też odkryje, że początkowy „bling” skutecznie zasłonił jakąś część niewygodnej prawdy. W ten sam sposób, w jaki fajerwerki zagłuszają wątpliwości czy też powodują, że oślepieni ich blaskiem nie widzimy wszystkiego w pełnej krasie. 

Jaki z tego wniosek? Ano bardzo prosty – jeśli spotykamy na swej drodze kogoś, kto wykazuje skłonności do odpalenia relacyjnych fajerwerków – w dowolnej relacji – również tej romantycznej, to powinna nam się zapalić w głowie mała czerwona ostrzegawcza lampka uruchamiająca czujność, czy czasem pośród tych fajerwerków nie skrywa się coś zamiecionego chwilowo pod dywan, co i tak prędzej czy później wylezie w pełnej krasie i sprawi nam niemiłą niespodziankę. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-myths-of-sex/202402/the-bigger-the-bling-the-shorter-the-marriage

Francis‐Tan, A., & Mialon, H. M. (2015). “A diamond is forever” and other fairy tales: The relationship between wedding expenses and marriage duration. Economic Inquiry, 53(4), 1919–1930.

#344 Pandemia chciwości

Nieposkromione szaleństwo chciwości

Na początek pierwszy przykład. Oto pan ładny, ksywa fliper. Widzimy go gdy wraca w podskokach, bo udało mu się nabyć dwa pokoje z kuchnią z widokiem na architektoniczne koszmary, ale za to prawie w centrum miasta, bo spacerkiem raptem godzinka z hakiem. Fliper bieży uradowany cały, gdyż obmyślił właśnie plan. Po pierwsze się weźmie i wywali ściany, ale bez podpierania stropu, bo przecież na oko powinno wytrzymać. Potem się podzieli karton gipsem…, zaraz zaraz… tutaj dobrze policzmy…. Na osiem pokoików 3 na 2 i pół metra, ale przedtem trzeba kanalizację popodpinać żeby każdy pokoik, a właściwie już teraz małe przytulne mieszkanko miało własny kibel. I w ten oto cudowny sposób z jednego mieszkania zrobi się osiem. Potem się pomaluje, powstawia kuchenki elektryczne i telewizory, żeby było na wypasie. No i co? No i się powynajmuje studentom, zagraniczniakom czy tym ze wsi co przyjechali do miasta na dorobek. No i co? No i elegancko. A tylko jeszcze trzeba tych dwóch staruszków co tam teraz mieszkają jakoś się pozbyć i kaska poleci, jak rwący strumień w każdej z ośmiu spłuczek. Przykład drugi: oto rozmawiają dwaj kumple krawatowcy, na których garnitury niestety wyglądają jednak jak na pierwszym pokoleniu. „No mówię ci Zbychu – przekonuje jeden drugiego – tam weźmiesz ze dwa razy się pokażesz, poznasz rektora Stacha, a to równy gość i lubi se chlapnąć, pokręcisz się trochę i w trzy miesiące wychodzisz z dyplomem”. „Ale to drogo strasznie – odpowiada Zbych – taka kasa za papiur z pieczątką, co oni tam w tych uniwersytetach sumienia nie mają”. „No weź se to policz – odpowiada pierwszy – z takim papiurem to masz od razu trzy rady nadzorcze, to se te inwestycję odrobisz w trzy miesiące. A tymi co tam teraz w tych radach siedzą to się nie przejmuj. Ich się wywali, bo już dość się nachapali, nie? Jeszcze tylko prowizja dla mnie – bo chyba nie myślisz że za darmochę ci te kontakty udostępniam – i potem już kasiora płynie.” Przykład trzeci – „Co ty Elka głupia jesteś – mówi Zocha napompowując i tak już napompowane usta – co ty, za swoje będziesz jeść. Na czasie trzeba być, na bieżąco z trendami wiesz. A trend jest teraz taki, że możesz się dowolnie obeżreć za cudze. Trochę tylko pomrugasz rzęsami, powiedz dwa razy ach i och i jaki jest super facet. To się nazywa foodie calls i to sprytnie wymyślone jest. Ja na takich kolacjach i obiadach zasuwam już trzeci miesiąc i jeszcze ci powiem Elka tak dobrze to nie jadłam. Tylko facetów se mussisz naumawiać według grafika. Normalnie se na tindku napisz, że masz wymagania, żeby pierwsza randka była w fajnym lokalu i niech się ślinią. A ty wtrząchaj”

Wydawało by się, że trzy powyższe przykłady – jedynie trzy bo przecież w tym obszarze moglibyśmy ich przytoczyć o wiele więcej – nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. No może łączą je różne skale definiowania uczciwości, ale to co je łączy napewno to – jak bardzo nieznośnie to słowo zadźwięczy w naszych uszach – to chciwość. Wcale nienowa, ale wciąż umacniająca swoje pozycje zmora naszych czasów. Niestety mimo iż w wielu tradycjach religijnych, w tym oczywiście również w chrześcijańskiej chciwość jest piętnowana, jej obecna powszechność zaczęła sprawiać, że jako społeczeństwo stajemy się na nią mniej wyczuleni i powoli zaczynamy traktować, jako być może niezbyt chlubny ale stały element naszego współczesnego krajobrazu. Co więcej to nie jest tylko milczące przyzwolenie czy też przymykanie oczu ale również takie opinie, zgodnie z którymi chciwość napędza gospodarkę, bo osoby czyniące priorytet swojej egzystencji z niezaspokojonego pomnażania zysków, czy dóbr stanowią koło zamachowe napędzające produkcję, czy w ogóle aktywność sporej ilości dziedzin. Jednak kiedy wczytamy się w tego typu artykuły to raczej nie znajdziemy tam informacji, że ten rozrost jednych czyniony jest kosztem upadku, lub co najmniej blokowania możliwości rozwoju innych. A takie głosy również znajdziemy, tyle, że trzeba poszukać odrobinę głębiej. Jednym z nich jest głos Michaela Austina, profesora filozofii na Uniwersytecie Wschodniego Kentucky, który zwraca uwagę, że w przestrzeni społecznej od zarania dziejów chciwość jednych i wyzysk drugich to zjawiska na trwale połączone. Ta pierwsza zawsze wiąże się z tą drugą i zawsze w tej drugiej zostawia trwały psychologiczny ślad, w którym poczucie niesprawiedliwości społecznej to jedynie wierzchołek góry lodowej. Profesor Austin wskazuje, że nie można zapominać o szczególnym związku chciwości ze sprawiedliwością, w którym dążenie do pomnażania dóbr czy zysków z czasem powoduje coraz większą ślepotę. Tę, w której przestaje się dostrzegać, że kierując się chciwością jednocześnie pozbawia się innego człowieka możliwości realizowania podstawowych potrzeb. I patodeweloperka dzieląca już i tak małą kawalerkę na cztery jeszcze mniejsze jest tutaj doskonałym tego przykładem. Ale, o ile psychologiczne koszty takiej życiowej aktywności są widoczne u tych, którzy na tym tracą i których kosztem taka aktywność się odbywa, o tyle już psychologiczne koszty samej chciwości u tych których czczonym bożkiem sią stała, zazwyczaj umykają naszej uwadze. Jednak chciwość nie jest za darmo. Trzeba będzie zapłacić jej koszty, a niestety nie są one małe. 

Wskazały je badania holenderskich naukowców z Uniwersytetów w Tilburgu oraz w Amsterdamie przeprowadzone w 2022 roku, w których przebadano grupę 2367 osób, w tym 51% kobiet i 49% mężczyzn w olbrzymiej skali przedziału wiekowego, bo od 16 do 95 lat. Hipoteza zaś dotyczyła ewentualnego wpływu chciwości na trzy konteksty życiowej aktywności. Pierwszym był wynik ekonomiczny, w którym chciano sprawdzić, czy chciwi ludzie generują większe przychody i to zarówno w przeliczeniu osobistym, jak i na gospodarstwo domowe. Drugim był wynik ewolucyjny, czyli sprawdzenie, czy chciwość badanych przekłada się na dłuższe związki oraz posiadanie większej ilości potomstwa. Trzecim zaś był wynik psychologiczny, w którym chciano zmierzyć wpływ chciwości na zadowolenie z życia. Po pierwsze okazało się, że to mężczyźni są statystycznie bardziej chciwi od kobiet, podobnie jak równie statystycznie większą chciwością wykazywały się osoby młodsze w porównaniu ze starszymi – im starsi badani tym mniejszą chciwość zarejestrowano. Co ciekawe przy okazji wyszło że chciwość i tzw interes własny zupełnie się ze sobą nie pokrywają, co oznacza, że priorytet własnego interesu, dbanie o własny interes jest czymś zupełnie innym niż chciwość. Pokazały to wyniki ekonomiczne, w których okazało się, że osoby kierujące się chciwością zarabiają więcej, niż osoby kierujące się jedynie własnym interesem. W wynikach ewolucyjnych ustalono, że chciwość wpływa ujemnie zarówno na ilość posiadanych dzieci, jak i na długość związków. Przy czym warto wspomnieć, że przy okazji okazało się że chciwość korelowała dodatnio z ilością partnerów seksualnych co oznacza, że chciwi ludzie doświadczają większej ilości takich przygód i to zarówno kiedy pozostają w związkach, jak i w sytuacji, kiedy nie są z nikim na stale związani. Jednak chyba najważniejsze ustalenia zostały ujawnione w wynikach psychologicznych gdzie wyszło na jaw, że chciwość wiąże się ujemnie z poczuciem dobrostanu. Im bardziej chciwi byli badani, tym ich poczucie zadowolenia z życia było mniejsze, odczuwali w nim mniejszą satysfakcję i uznawali je za mniej udane od osób nie wykazujących chciwości. 

Ale to nie jedyny problem – na kolejny zwraca uwagę profesor Thomas Henricks, socjolog z Uniwersytetu Elon. Mówi on że kiedy chciwość staje się sposobem na życie zaabsorbowane niekończącą się potrzebą zdobywania coraz to większych zysków czy bogactw, to pod spodem, jakby cichcem umieszczone zostaje w systemie dość niepozorne zrazu poczucie, że to co zostało zdobyte tak naprawdę zostało zdobyte niezasłużenie, niesłusznie czy niesprawiedliwie wobec innych. Problem z tym uczuciem zaś polega na tym, że z biegiem czasu coraz trudniej je zagłuszyć, a kiedy tak się zaczyna dziać to temu małemu złośliwemu demonowi zaczyna już stale towarzyszyć jego sporo większy, i już nie biorący jeńców kolega. To strach, który często potrafi być tak duży i miażdżący, że co rusz objawia się elementami paniki. To nieodpuszczający ani na chwilę lęk o to, że ktoś kiedyś może się upomnieć o sprawiedliwość, że ktoś kiedyś weźmie stronę wszystkich pokrzywdzonych po drodze, że ktoś kiedyś wyrówna rachunki i nie tylko odbierze to co zdobyte, ale ustanowi prawo karzące oddać wszystko z należytymi odsetkami. Ten strach właśnie karze montować kraty w oknach nie tylko tych w podpiwniczeniu, ale przede wszystkim w tych, które dotąd zapewniały zachwycający widok. To ten sam strach karze nigdy nikomu nie ufać w obawie przed tym, że może czychać nie tylko na sam majątek, ale przede wszystkim głośno zakwestionować zasadność jego posiadania. I to też ten sam strach finalnie czyni życie piekłem na ziemi. Decyzja, czy warto zmierzać tą drogą pozostaje wyłącznie w naszych rękach.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/cutting-edge-leadership/202403/is-greed-good-or-bad

https://www.psychologytoday.com/us/blog/ethics-everyone/201012/the-grip-greed

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-pathways-experience/201708/greed-and-fear

https://www.researchgate.net/publication/366643899_Greed_What_Is_It_Good_for

#345 Intelektualizacja emocji

Intelektualizacja emocji, czyli klątwa czerwonej włóczki

I tym razem również zacznijmy od przykładu. Oto Agata, która właśnie została oszukana i zdradzona przez swoją najbliższą przyjaciółkę Dankę. Otóż Danka najpierw namawiała ją do tego, by nie przyjmowała umizgów niejakiego Grześka przedstawiając go w jak najgorszym świetle, a kiedy już wystarczająco go Agacie obrzydziła sama zaczęła się z nim prowadzać z czym się nawet nie kryje, franca jedna. Agata zauważywszy ich razem poczuła się jakby ją koń kopnął w brzuch. Świat zawirował przed oczyma, nie wiadomo czy się rozbeczeć na ulicy czy przywalić wszystkim przechodzącym obok facetom z bańki, żeby raz na zawsze zapamiętali jakimi są patałachami. A co zrobić z Danką – nie, no to uczucie jest nie do zniesienia. Zdrada, oszustwo i manipulacja w jednym. Agata czuje coraz wiekszą wściekłość połączoną z rozpaczą i bezsilnością. Jak tu teraz sobie z tym poradzić. „Dobra” – mówi sama do siebie – „muszę dokładnie zrozumieć co się stało i dlaczego Danka to zrobiła. Muszę to wszystko dokładnie przemyśleć i przeanalizować. Muszę rozważyć każdą zmienną, każdy sygnał, który mógł wcześniej ujść mojej uwadze. Muszę zagłębić się w tym jak ci detektywi z netflixowych seriali, co jak rozwiązują sprawę zbrodni to wieszają na ścianie zdjęcia i fragmenty artykułów, a potem łączą, to co się im łączy czerwoną włóczką. Jak wszystko odpowiednio detektywistycznie przeanalizuję, to…. I w tym miejscu swoich rozmyślań Agata poczuła, że strategia dogłębnego przeanalizowania tego co zaszło a właściwie już sama jej zapowiedź spowodowała, że początkowe, niezwykle silne emocje nie są już tak silne. Że można nad nimi zapanować, by się nie rozryczeć na ulicy i nie czuć potrzeby wyżycia się na boguduchawinnych przechodniach. „Tak, to świetny pomyśl – kombinuje Agata – od czego tu zacząć? Najlepiej od kupienia kilku kilometrów czerwonej włóczki”.

Intelektualizacja to silny mechanizm obronny, który został zauważony już przez Zygmunta Freuda, a później już dużo szczegółowiej badany przez jego córkę Annę Freud. W tym mechanizmie wejście w pozornie obiektywną analizę faktów, zdarzeń czy przesłanek pozwala obniżyć emocjonalne napięcie, bo cała uwaga zostaje przekierowana z bieżącego doświadczenia emocjonalnego na próbę zrozumienie towarzyszących tym emocjom okoliczności. W trakcie intelektualizacji ma dojść i na to ten mechanizm jest obliczony, do maksymalnie angażującego procesu przetwarzania danych co odciąga uwagę od odczuwanego emocjonalnego dyskomfortu. Przypomina to sytuację, w której kogoś zaczyna boleć brzuch ponieważ od dłuższego czasu siedzi w przykurczonej, dyskomfortowej dla żołądka pozycji i by poradzić sobie z tym bólem zaczyna przy pomocy telefonu gorączkowo przeszukiwać internety w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jakie są rodzaje bólów brzucha i jacy badacze w historii medycyny zajmowali się tym problemem. Ból wprawdzie nie maleje, ale sam fakt tak dużej koncentracji na internetowych poszukiwaniach sprawia, że łatwiej jest go jakoś przetrzymać i znieść. Intelektualizacja posługuje się dosyć sprytną sztuczką, w której uznajemy, że przecież zajmujemy się bieżącymi emocjami, skoro skoncentrowaliśmy się na wyjaśnianiu wszelkich możliwych okoliczności, w których lub dzięki którym się pojawiły. W rzeczywistości jednak to zjawisko jest po prostu próbą uniknięcia emocji, z którymi nie chcemy lub nie jesteśmy w stanie się zmierzyć. A jednocześnie system jest niejako oszukiwany od środka, bo stwarzane są pozory zajmowania się tym, co go właśnie dotyczy. I to stanowi główną przeszkodę w uświadomieniu sobie poddania się temu efektowi. Innymi słowy – intelektualizując emocje trudno nam uwierzyć w zarzut, że przed nimi uciekamy, skoro przecież tak wiele rzeczy z nimi związanych właśnie zajmuje nam głowę. Kolejnym problemem z intelektualizacją emocji jest to, że z czasem staje się stałym i jedynym sposobem na regulowanie emocjonalnego napięcia, mylonym z rzeczywistym zarządzaniem emocjami. Ten powoli, ale konsekwentnie budowany nawyk, z czasem spowoduje zupełny brak emocjonalnych umiejętności operatywnych na sprawczym poziomie. Organizm po prostu zapamiętuję tę ulgę, którą mu dostarcza intelektualizacja i zaczyna ją traktować jako dostępne rozwiązanie, po które warto sięgnąć i jednocześnie takie, które zapewnia pozór sprawczości. „Jak to ja uciekam od emocji – powie Agata – przecież nic innego nie robię jak tylko myślę, kombinuję i próbuję to rozgryźć. Wciąż przepinam i podwiązuję czerwoną włóczkę na mojej detektywistycznej tablicy zdarzeń i jestem naprawdę w to mocno zaangażowana, wiec chyba przecież daję z siebie wszystko”. Tak i owszem ale to czym się zajmujesz to nie jest zarządzanie emocjami, bo ich faktyczna wartość informacyjno komunikacyjna po prostu w tej analizie ci umyka. Zadajesz sobie setki pytań dlaczego do tego doszło, jak to się stało i jak to zrozumieć, a pomijasz najważniejsze pytania: dlaczego w tej sytuacji ja reaguję emocjonalnie w taki sposób i czego się właśnie o sobie dowiaduję oraz jaką informację otrzymuję, kiedy w systemie pojawia się ta konkretna emocja?  

Niestety w trackie intelektualizacji podążamy za czerwoną włóczką, która skrzętnie omija te pytania i poddajemy się pozornej prawdzie pracy z emocją, której celem nie jest odkrycie rzeczywistego stanu rzeczy ale paradoksalnie uniknięcie tego odkrycia. Psycholog kliniczny z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, dr Rubin Khodam podaje kilka wskazówek, za pomocą których możemy zwiększyć prawdopodobieństwo wykrycia, czy nasza strategia zarządzania emocjami nie opiera się właśnie na intelektualizacji lub też do niej nie prowadzi. Pierwszą wskazówką jest tendencja do nadmiernego myślenia pojawiającego się, kiedy doświadczamy jakichś silnych emocji. Im bardziej zaś w tymże nadmiernym myśleniu pojawia się efekt ruminacji, czyli przeżuwania w kółko tych samych konceptów, wracania do tych samych myśli i tych samych analiz, tym większe prawdopodobieństwo, że wpadamy w sidła intelektualizacji i emocjonalnego unikania. Kolejną jest racjonalizacja, czyli proces w którym próbujemy szukać logicznych wyjaśnień dlaczego czujemy się w określony sposób jednocześnie unikając zaakceptowania tego faktu. Oczywiście w samych poszukiwaniach logicznych wyjaśnień nie ma jeszcze niczego złego, ale kiedy koncentrujemy się wyłącznie na tym, by tym sposobem odsunąć od siebie konieczność zmierzenia się z emocją, to powinna się w nas zapalić czerwona ostrzegawcza lampka. Trzecia wskazówka to minimalizacja, czyli proces bagatelizowania znaczenia emocji i odejmowania im wartości, w którym to procesie celowo unika się rozczytywaniu emocjonalnych informacji w myśl zasady – to nic takiego, czym warto było by się zająć. W tym procesie przypisuje się emocjom dużo mniejsze znaczenie i sam ten akt oparty jest na włączeniu intelektu, jako sędziego wydającego wyroki ważności, co już samo w sobie jest otwarciem bramy do intelektualizacji. Ostatnia wskazówka może być zaskakująca, ale tylko do momentu, kiedy nie przyjrzymy się jej bliżej. Khodam wymienia tu bowiem poczucie humoru, a dokładniej mówiąc strategię, w której niejako zbywa się bieżące emocje komentując je w humorystyczny sposób, co stwarza pozór świetnego radzenia sobie z emocjami, ale najczęściej pod spodem skrywa próbę ich uniknięcia czy wyparcia. 

Kiedy już zatem uda nam się przyłapać nas samych na intelektualizacji zastępującej rzeczywiste radzenie sobie z emocjami to warto mieć świadomość jak groźny dla systemu jest to proces. Jego konsekwencje są w dużo większym stopniu destrukcyjne niż można by sądzić. Kiedy bowiem dochodzi do tłumienia emocjonalnego, co jest nieodłącznym towarzyszem intelektualizacji, nasze problemy emocjonalne pozostają nierozwiązane, co z czasem będzie przybierało na sile zwiększając prawdopodobieństwo pojawienia się w systemie trwałego lęku czy nawet depresji. Wtedy nagromadzone emocjonalne problemy zaczynają przypominać przepompowany balon, który ma swoją wytrzymałość i nie da się go pompować w nieskończoność. Organizm będzie musiał więc jakoś upuścić z niego nadmiar powietrza, co musi mieć swoje konsekwencje w naszym zdrowiu. Tutaj oczywiście różne teorie przypisują różnym typom osobowości różne reakcje, ale niezależnie od tego wizje znacznego osłabienia układu odpornościowego, chorób serca czy potencjalnych nowotworów w żadnym przypadku nie należą do wachlarza życiowych przyjemności. 

Kolejnym obszarem, w którym intelektualizacja zacznie zbierać swoje okrutne żniwo są nasze relacje. Zaczyna się od sporych trudności łączenia z innymi na poziomie emocjonalnej empatii a kończy na niemożliwości zbudowania efektywnych relacji z drugą osobą wobec pogłębiającego się z wiekiem efektu utraty umiejętności rozpoznawania emocji własnych oraz innych i prawidłowej operatywności emocjonalnej. Stajemy się nieczuli, oschli i emocjonalnie ślepi uznając, że wobec czyichś silnych emocji najlepszą kuracją jest namówienie tej osoby do tego, żeby zaczęła głęboko analizować wszystkie okoliczności i koniecznie wielokrotnie i z wszystkimi detalami rozumieć wszystko dookoła z wyjątkiem samej emocji. 

Emocje nie są po nic – ich zadaniem jest informowanie systemu o jego funkcjonowaniu, o zagrożeniach, czułych miejscach i o tym czy dotychczasowe strategie zachowań aby na pewno spełniają swoją rolę. I tę listę emocjonalnych funkcjonalności można by rozszerzać jeszcze długo począwszy od starożytnego systemu Wu-Xing uczącego nas pozyskiwania emocjonalnych informacji z rodzaju energii, która im towarzyszy a skończywszy na ostatnich badaniach, które wydają się nieustannie rozszerzać naszą współczesną wiedzę o emocjach. Najgorsze zaś co możemy zrobić to przegapiać szansę na emocjonalne samopoznanie tylko dlatego, że analityczny umysł może nam zapewnić chwilową i zazwyczaj pozorną ulgę, przy rozwieszaniu pomiędzy faktami czerwonej, intelektualnej włóczki.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/basics/intellectualization

https://www.betterhelp.com/advice/defense-mechanisms/why-intellectualization-is-not-always-healthy/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-addiction-connection/202312/how-to-stop-intellectualizing-your-emotions

#346 Kiedy znajomi nie akceptują, że się zmieniliśmy

Kiedy znajomi nie akceptują, że się zmieniliśmy

„Ależ on się zmienił – narzeka Jadźka – normalnie nie ma już z nim co gadać. Kiedyś rozrywkowy luzak, a teraz jakiś taki mruk. Kiedyś pierwszy do imprezy, mistrz najszybciej wypitych dziesięciu piw, a teraz łazi nocami po lesie i szuka miejsca na rozwieszenie swojego surwiwalowego namiociku na drzewie żeby nocą posłuchać, jak truptają jerze. Kiedyś się cały obślinił na mój widok, a teraz nawet nie spojrzy”. No dobra, może trochę przesadziłem, ale przecież wszyscy wiemy, że istnieje model rozczarowania dotychczasowych znajomych sobą, wobec trudno dla nich akceptowanych i często niezrozumiałych zmian osobowości, które stają się naszym udziałem na planie życia. Niektórzy z nich ten fakt akceptują i po prostu ruszają w swoją stronę bez żalu za dawnymi czasami, których już przecież i tak nie ma bo zostały jedynie we wspomnieniach. Inni pukają się w czoło z westchnieniem „ale żeby tak komuś odwaliło, to się w głowie nie mieści” i również ruszają w swoją stronę z tą jednak różnicą że nigdy nie zapominają poinformować wszystkich spotkanych po drodze, że właśnie zaczęliśmy się staczać po równi pochyłej i nie ma już z nami kontaktu. Jeszcze inni próbują nas zawrócić ze złej drogi i meldują się na wycieraczce tuż przed jedenastą wieczorem z dwiema butelkami wódki w kieszeniach oraz naręczem kiełbasy krakowskiej przewieszonej przez ramię i informują, że przyszli nas wreszcie wyleczyć z tego wegetarianizmu i przekonać, że to jednak alkohol jest w naszym kraju wciąż podstawowym fundamentem budowania relacji społecznych. Mówiąc w skrócie – ludziom trudno jest zaakceptować zmianę, która zaszła w ich dawnych znajomych, ponieważ mimo iż sami się również zmienili wciąż noszą w głowach obraz tych znajomych sprzed zmiany, który zapamiętali jako atrakcyjny i dzięki któremu sami będą mogli w kontakcie z nimi choć na chwilę wrócić do dobrych dawnych czasów. Kiedy jednak orientują się że nie ma już tych, z którymi taki powrót byłby możliwy, a ich miejsce zajęli tak naprawdę inni ludzie, często czują się oszukani, zawiedzeni i co zrozumiałe wyrażają pretensję o tę zmianę. Tymczasem zmieniamy się wszyscy – zarówno my, jak i oni, ale czym innym jest fakt nieuchronnej zmiany cech osobowości, a czym innym jego zaakceptowanie. Co wydaje się szczególnie absurdalne, bo przypomina sytuację, w której kilkuletni Zbysio zawsze przychodził z piłką do kilkuletniego Rysia, po czym obaj ganiali po grząskim boisku nabijając sobie siniaki na kolanach i pompując wizję kariery w Realu Madryt. Trzydzieści lat póżniej w drzwiach dorosłego i dzieciatego Ryszarda staje dawny kumpel Zbigniew ze skrzynką piwa szykując się do obejrzenia meczu ligi hiszpańskiej i jest zawiedziony, że w dorosłym Ryszardzie nie mieszka już mały Rysio, a przynajmniej nawet kiedy tam jeszcze mieszka to już nie zarządza całym systemem. I chciało by się powiedzieć, że w takiej sytuacji mały Zbysio mieszkający w dużym Zbigniewie czuje ból istnienia i złość na kumpla za to, że przypomniał mu, że czas najwyższy marzenia o Realu Madryt rozmienić na rzeczywistość Kucomłotów Dolnych, z całym szacunkiem dla tej uroczej miejscowości. Jednak – czy to ktokolwiek zechce zaakceptować – zmiana cech osobowości jest stałym komponentem osi czasu na planie naszego życia. Mają na nią wpływ na przykład określone kluczowe wydarzenia, co udowodniono w jednych z przekrojowych badań przeprowadzonych w 2023 roku przez naukowców z Uniwersytetu Gutenberga w Moguncji, w których przeanalizowano ponad 40 badań z udziałem ponad 121 tys. uczestników i przyjrzano się zmianom w cechach osobowości tzw. Wielkiej Piątki, zgodnie z pięcioczynnikowym modelem osobowości obejmującym neurotyczność, ekstrawersję, otwartość na doświadczenie, ugodowość i sumienność. Okazało się, że konkretne wydarzenia życiowe, takie jak ukończenie studiów, pierwsza praca, nowy związek, małżeństwo, posiadanie dziecka, czy rozwód wywierają silny wpływ na zmianę osobowości, przy czym najsilniejszymi czynnikami były wydarzenia związane z karierą zawodową, zaś te związane z naszą aktywnością romantyczną i owszem również znacznie wpływały na osobowość, ale zmiany których dokonywały pojawiały się dopiero po jakimś czasie. Dr Theresa DiDonato, psycholog społeczny i profesor psychologii na Uniwersytecie Loyola w Maryland wskazuje dodatkowo na kolejną silną zmienną wywierającą istotny wpływ na dynamikę zmiany naszych cech osobowości. Jest nią środowisko, w którym egzystujemy, a cała sekwencja zmiany przebiega według specyficznego schematu. Najpierw istniejące i określone cechy naszej osobowości skłaniają nas ku pewnym typom ludzi oraz miejsc. A kiedy już zostanie dokonany wybór z jakimi ludźmi i środowiskami zostanie związana nasza najbliższa przyszłość otwiera się rodzaj ścieżki wpływu, w której zarówno wybrani ludzie, jak i środowisko zaczynają kształtować naszą osobowość zgodnie z istniejącymi wśród tych ludzi i w tym środowisku wzorcami. W tym zaś procesie z czasem następuje ewaluacja cech osobowości, w której jedne z nich są niejako wygaszane, a inne wzmacniane lub też pojawiają się nowe, rozkwitające właśnie przy udziale obecnych relacji społecznych i obecnego środowiska. W ten sposób dynamika zmiany cech osobowości wg profesor DiDonato jest nieunikniona i w większym lub mniejszym stopniu dotyczy nas wszystkich. Całość zaś zmiany zostaje dodatkowo uzupełniona lub wzmocniona przez tzw. wpływy kontekstowe związane już nie tyle z samym środowiskiem, co z konkretnymi sytuacjami i wydarzeniami, które w nim mają miejsce. I w ten oto sposób nie ma siły: Zbyszek po czterdziestce nie jest już Zbysiem w krótkich gaciach i z procą zatkniętą za pas, nawet kiedy tak bardzo chciałby nim dalej pozostać. I kiedy Zbyszek spodziewa się u Ryśka, dawnego swojego kumpla od haratania w gałę tych samych konceptów myślowych i takich samych zarówno treści myśli, jak i sposobów ich formułowania, nie jest w stanie się ich tam doszukać. Bo duży Rysiek myśli już inaczej niż mały Rysio. Co więcej, jak przekonuje profesor eksperymentalnych badań mózgu Phil Shane O’Mara z Trinity College w Dublinie nasze bieżące spontaniczne myśli są kształtowane przez społeczność otaczającego nas świata. A to oznacza, że dla dużego Ryszarda otaczającym światem nie jest już trawnik piłkarskiego boiska, ale jego rodzina i praca i to one właśnie mają zasadniczy wpływ na treści i formę tego co pojawia się w jego głowie. Co więcej ta zmiana nie pojawia się jedynie pomiędzy Ryśkiem w krótkich spodenkach, a Ryśkiem po czterdziestce. Ma ona miejsce na dużo krótszych dystansach, bo każde zanurzenie w nowym środowisku, kontakt z nowymi ludźmi oraz bieżące wydarzenia mają na nią wpływ. A to oznacza, że Ryszard czterdziestoletni może być nie tylko innym Ryszardem niż ten, który miał dwadzieścia lat, ale również pod względem cech osobowości różnym od siebie w wieku lat trzydziestu czy trzydziestu pięciu. Żeby zaś uchronić Ryśka w życiu przed tymi zmianami, czyli zachować go z niezmienionymi treściami i formułowaniem myśli na planie całego życia, a więc takiego jakiego by oczekiwał jego kumpel Zbycho musielibyśmy Ryśka na całe życie zamknąć w izolowanej społecznie klatce i pilnować, by w jego klatkowym chowie nie wydarzyło się kompletnie nic, a i tak nie mamy gwarancji że samo zamknięcie nie byłoby już na tyle silnym wydarzeniem, by nie wpłynąć na zmianę jego osobowych cech, A to oznacza, że nie da się w życiu nie zmienić cech osobowości, a więc oczekiwania znajomych że pozostajemy tymi samymi ludźmi co przed laty należy między bajki włożyć. Ale mimo to są wokół nas ludzie, którzy wydają się wciąż tego niemożliwego oczekiwać. Dlaczego tak się dzieje? Wyjaśnieniem może być tutaj model heksagonu relacji, w którym zakłada się, że nasze relacje są tworzone na poziomie awatarów, a nie rzeczywistości. Oznacza to, że w każdej relacji obydwie jej strony tworzą dwa rodzaje awatarów: pierwszym jest wyobrażenie na czyjś temat, czyli obraz w głowie innej osoby reprezentujący to, w jaki sposób ją postrzegamy. Drugi awatar to nasze wyobrażenia na nasz własny temat odpowiedzialne za tworzenie obrazu w naszej głowie reprezentującego nas samych. I sam ten mechanizm jeszcze nie generuje problemów – jest naturalny dla sposobu w jaki tworzymy i utrzymujemy nasze relacje. Jednak problem zaczyna się wówczas, kiedy zmiana na planie rzeczywistym – właśnie to w jaki sposób działa dynamika zmiany naszych cech osobowości – nie jest aktualizowana na poziomie awatarów. A to oznacza, że człowiek i owszem się zmienia, ale już jego wyobrażenia o drugim człowieku oraz wyobrażenia o samym sobie pozostają niezmienne. Takiej osobie trudno jest wówczas zaakceptować zmianę na planie rzeczywistym i woli się odnieść do niezmienionego awatara reprezentującego wyobrażenie o drugim człowieku, jak i o nim samym, który utrzymuje w swojej głowie i który z biegiem czasu coraz bardziej rozmija się z rzeczywistym stanem faktycznym. Czy można jakoś zmienić ten fakt i skłonić ludzi do zmiany awatarów, które zbudowali w swoich głowach na nasz temat? I owszem można, ale po pierwsze sami ci ludzie musieli by zauważyć ten problem i wyrazić chęć stosownej korekty, a po drugie nam samym musiałoby na tym rownież zależeć. A przecież nie zawsze tak jest, że Rysiek widząc w drzwiach Zbyszka z piłką i w krótkich gaciach ma ochotę rzucić wszystko i biegać po grzęzawisku, na którym dwie ułożone cegły udają bramkę. Łatwiej i mniej wyczerpująco jest zaakceptować, że nie jesteśmy już tym, kogo się po nas spodziewają inni, a wybór tego, czy oni sami będą w stanie zaakceptować tę zmianę pozostawić już im samym. Wbrew pozorom to nie utrudnia, ale ułatwia życie. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/meet-catch-and-keep/202403/the-4-relationship-events-that-change-personality

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-interrogated-brain/202403/how-our-environment-shapes-our-thoughts 

#347 Czy świat stoi na progu katastrofy psychologicznej? Kutura lęku: zarażani niepokojem

Czy jesteśmy u progu katastrofy psychologicznej? 

Wyobraźmy sobie taki oto eksperyment, w którym przysłuchujemy się rozmowie dwóch psychologów toczonej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku – starego wygi i świeżo upieczonego adepta, w której to rozmowie uczeń pyta mistrza o to, na co zwrócić uwagę w niesieniu psychologicznej pomocy swoim przyszłym pacjentom. „Jedną z ważnych kwestii jest to – odpowiada mistrz – jakimi ludzie dysponują umiejętnościami radzenia sobie z niepokojem, który się czasem w ich życiu pojawia”. „Czyli jak dobrze rozumiem – dopytuje uczeń – chodzi o to, by ludzie byli zdolni do jak najlepszego radzenia sobie w tych sytuacjach, kiedy będą doświadczali niepokoju, który może się czasem w ich życiu pojawić?”. „Otóż to!” – podsumowuje swoją poradę mistrz. Teraz wyobraźmy sobie alternatywną wersję tej rozmowy, z tą jednak różnicą że odbywa się ona powiedzmy w 2050 roku. Czy na pewno rada starszego psychologa udzielana młodemu brzmiała by tak samo? Otóż wszystko wskazuje na to, że zmieni się operat częstotliwości, a sama wypowiedź najprawdopodobniej będzie brzmiała tak: „Jedną z najważniejszych kwestii jest to czy ludzie dysponują umiejętnościami radzenia sobie z niepokojem, który towarzyszy im w każdej sytuacji i przez cały czas”. To co jeszcze dzisiaj uznajemy za rodzaj sporadycznego dyskomfortu związanego z konkretnym kontekstem sytuacyjnym, już za kilka, może maksymalnie kilkanaście lat będzie stałym towarzyszem życia wielu z nas  i z każdym wkraczającym w dorosłość pokoleniem będzie już nieodłącznym elementem ludzkiego życia – każdego dnia, o każdej porze i w każdej sytuacji. Jeśli teraz do tego dodamy naszą dzisiejszą świadomość dotyczącą tego, jakie zgliszcza w systemie może pozostawić temporalny niepokój, to nie trudno sobie wyobrazić jaką systemową katastrofę może zapewnić silny niepokój odczuwany przez cały czas zamieniając życie w koszmar. Dzisiaj naukowcy już biją na alarm, ale jak to bywa i do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić mało kto ich słucha, a już najmniej ci, którzy tak naprawdę mogą być najbardziej odpowiedzialni za tę zbliżającą się cywilizacyjną psychologiczną katastrofę. I używam tutaj tego terminu celowo, bo właśnie w ten sposób to zjawisko zaczyna już być przez współczesnych badaczy definiowane. Tego terminu używa na przykład dr Eric Maisel, autor ponad 50 książek i wykładowca psychologii wygłaszający wykłady na całym świecie, który przytacza oszałamiające liczby – rzadko publikowane i dotyczące samobójstw, w których zwraca uwagę nie na dokonane samobójstwa, ale na to jak wiele osób planowało targnięcie się na swoje życie oraz jak wiele osób rozważało taką możliwość. W samych Stanach Zjednoczonych w 2023 roku przyjmuje się, że milion siedemset tysięcy osób próbowało popełnić samobójstwo, 3,5 miliona zaplanowało samobójstwo, a 12,3 miliona rozważało samobójstwo. Tylko w zeszłym roku w Polsce życie odebrały sobie 5233 osoby. Jeśli do tej liczby zastosujemy jedynie domniemaną skalę porównawczą z USA, to musiałoby oznaczać, że co najmniej dwa razy tyle zaplanowało taki krok, a cztery razy tyle rozważało targnięcie się na swoje życie. Ale to tylko ułomne porównanie z zupełnie inną kulturą, inną rzeczywistością i sytuacją ekonomiczno gospodarczą. Jeśli byśmy chcieli posiłkować się odkryciami Durkheima, to moglibyśmy założyć, że liczbę dokonanych samobójstw należy pomnożyć przez dwadzieścia i dopiero wtedy otrzymamy mniej więcej przybliżoną liczbę osób, którym taka myśl przeszła przez głowę. A to oznacza, że w 2023 roku mogło to być w naszym pięknym kraju nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi. A to wyłącznie jeden z obszarów prawdopodobnie powiązanych z efektem silnego, nieustającego niepokoju. 

Nie dość tego – w badaniach przekrojowych przeprowadzonych w 2020 roku porównano skalę lęku i niepokoju w kilku przedziałach wiekowych za okres 2008 – 2018. Tym samym wykazano, że z roku na rok poziom odczuwania niepokoju szybko rośnie, ale jego wzrost ma inną dynamikę w zależności od wieku badanych. Najszybciej wzrasta w grupie tzw młodych dorosłych, czyli osób pomiędzy 18 – tym, a 25 rokiem życia, gdzie procent osób odczuwających stałe uczucie niepokoju wzrósł z 8 do niecałych 15. Jedyna grupa, w której nie zanotowano znacznego przyrostu lęku to osoby powyżej 50-tego roku życia. Jeśli ten trend się utrzyma, a wszystko wskazuje na to, że nie tylko się utrzyma, ale w kolejnych latach zacznie przyśpieszać, to możemy się spodziewać stałej obecności niepokoju u wszystkich młodych dorosłych mniej więcej w okolicach 2050 roku, czyli już za ok. 25 lat. Czyli u tych, którzy urodzą się w tym roku i w ciągu kolejnych pięciu. Teraz wyobraźmy sobie jak będzie wyglądało życie obecnych niemowlaków już jako młodych dorosłych, w którym silny niepokój jest obecny przez cały czas i nigdy nie odpuszcza? Dr Maisel przewiduje, że będzie to miało wpływ na olbrzymią ilość obszarów naszego życia. Wykładniczo wzrośnie na przykład liczba uzależnień i to zarówno od alkoholu, jak i substancji psychoaktywnych oraz liczba osób otyłych, szukających ucieczki w zajadaniu lęku, co również dzisiaj często ma już miejsce. I obecne próby rozwiązania problemu z niepokojem poprzez rosnącą ofertę medykalizacji jedynie pogorszą sprawę przyśpieszając liczbą osób uzależnionych od codziennej porcji tabletek. 

Skąd taki szybki przyrost stałego cywilizacyjnego niepokoju i czy w ogóle da się to zatrzymać? By spróbować odpowiedzieć na to pytanie, musimy przez chwilę przyjrzeć się pewnemu atawizmowi, pochodzącemu z czasów jaskiniowych, którym wciąż się niestety posługujemy. W tym celu wyobraźmy sobie jaskiniowców zgromadzonych przy ognisku, do których nagle podbiega ich wystraszony pobratymiec, który właśnie w buszu wypatrzył chwiejące się konary krzewów, z czego wywnioskował, że do ich obozowiska zbliża się jakieś duże zwierze. Delikwent jest w panicznym strachu, cały spocony i zaczerwieniony, a więc w stanie w którym emituje społeczne sygnały lęku, by w ten sposób ostrzec swoich kompanów przed niebezpieczeństwem. Już sam widok tego gościa podrywa pozostałych na równe nogi silnie pobudzając ich strach, by byli gotowi do ucieczki lub walki, który to stan dosyć dobrze znamy z funkcji ciała migdałowatego w naszym mózgu. Mamy więc sytuację, w której jeden wystraszony zainfekował lękiem całe plemię. Dr Cindy Angel, autorka książek o empatii somatycznej wskazuje w tym miejscu ciekawą zależność. Otóż kiedy zapytamy czym tak naprawdę była powodowana ta infekcja strachem jaskiniowych współbraci, odkryjemy, że w głównej mierze, o ile nie jedynej: fikcją, a nie rzeczywistością. W ten sam sposób infekujemy się od innych niepokojem, który powstaje nie tylko w efekcie wykrycia prawdziwego zagrożenia, ale przede wszystkim w efekcie reakcji na niepokój zaobserwowany u innych. Dr Angel przywołuje tutaj badania studentów stomatologii, którzy infekowali się strachem pacjenta siedzącego już na dentystycznym fotelu, które to badania potwierdziły że nasz atawistyczny detektor strachu we współczesnych czasach ma się wciąż doskonale. Kiedy zauważymy niepokój u innych to nasze ciało zaczyna wykazywać te samą reakcję emocjonalną, aktywując te same obszary mózgu, które są ueruchamiane przy rzeczywistym powodzie do niepokoju. Jeśli teraz ten efekt przełożymy na strumień informacji, który dociera do nas każdego dnia, to mamy gotową odpowiedź na pytanie, czy Dr Maisel wieszczący rychłą katastrofę psychologiczną aby choć odrobinę nie przesadza. Kiedy się przyjrzymy zależności pomiędzy niepokojem, którym infekujemy się od innych a naszymi reakcjami nawet wówczas kiedy powód tego niepokoju jest fikcyjny, to odkrywamy, że to może być doskonałe narzędzie kierowania naszymi wyborami. Jeśli więc chcemy na przykład sprzedać innym maść na pryszcze, to najlepszym sposobem jest pokazanie w reklamie zaniepokojonych ludzi, poszukujących rozwiązania pryszczatego problemu. Istnieje wówczas spore prawdopodobieństwo, że ten fikcyjny niepokój, mimo swoje fikcji, i tak zainfekuje wystraczającą część widzów, by zdecydowali się na zakup reklamowanego specyfiku. Ten sam mechanizm ma miejsce przy klikabajtowych nagłówkach – ktoś chce nabić sobie wyświetleń, więc zamieszcza tytuł: „Oni wszyscy zginęli”, po czym kiedy już zaglądamy do tekstu okazuje się, że to hasło to nieudany slogan firmy walczącej z insektami. Ale mimo to i tak klikniemy następny taki tytuł, bo lęk działa jak nakręcający się automechanizm – kiedy się z nim stykamy, to korci nas by dowiedzieć się więcej, nawet jeśli to więcej miałoby się okazać powodem do jeszcze większego lęku. Podobne mechanizmy mamy w polityce, gdzie jedni straszą wyborców drugimi, czy w mediach tradycyjnych, gdzie treści podkręcane niepokojem budzą większe zainteresowanie i wielu innych obszarach życia, w których ktoś na niepokoju po prostu zarabia pieniądze. 

Zresztą w tym mini-wykładzie sam zastosowałem tytuł obliczony na klickabajtowy efekt – ale zrobiłem to nie tylko po to by przyciągnąć uwagę, ale przede wszystkim po to, by rozszerzyć możliwości dystrybucyjne tego przekazu. A przekaz jest prosty: niepokój, którym się infekujemy od innych na prawie każdym już kroku nie jest naszym niepokojem, a wśród jego źródeł stosunek fikcji do rzeczywistych zagrożeń jest przytłaczający na korzyść fikcji. Nasz czuły system alarmowy nakazujący nam się niepokoić w reakcji na sygnały rejestrowane przez nas u innych nie powoduje wyłącznie tego, że sami zaczynamy się niepokoić. Sprawia, że stajemy się również transmiterami niepokoju, którym z kolei będziemy zarażać innych. W ten sposób w ciągu zaledwie kilku dekad sprawimy, że niepokój stanie się stałym elementem życia następnych pokoleń. Jedynym zaś sposobem jest pokonanie tego mechanizmu przy pomocy świadomości ogromu fikcji, która jest jego fundamentem od czasów jaskiniowych. By zaś tę fikcję sobie uświadomić i zawsze o niej pamiętać można się wspomóc prostą techniką: ilekroć pojawia się w nas niepokój spróbujmy zadać sobie pytanie, czy na pewno jest nasz i czy ktoś właśnie na nim nie zarabia pieniędzy.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/rethinking-mental-health/202403/psychological-catastrophe

https://www.psychologytoday.com/us/blog/living-on-automatic/202403/is-universal-anxiety-screening-a-good-idea

https://www.psychologytoday.com/us/blog/another-self/202403/is-your-anxiety-really-yours

https://www.researchgate.net/publication/343805345_Trends_in_anxiety_among_adults_in_the_United_States_2008-2018_Rapid_increases_among_young_adults

#348 Wewnętrzne dziecko vs wewnętrzny rodzic

Wewnętrzne dziecko vs wewnętrzni rodzice

Wyobraźmy sobie taką scenę: znajdujemy się na świeżym powietrzu, na zielonej łące, na której rozstawione ławy zapraszają ludzi do organizacji wiosennych pikników. Tuż przed nami obserwujemy rodzica z dzieckiem. Celowo pomijam płeć bo w tym przykładzie nie ma ona znaczenia. Najpierw przyglądamy się dziecku – co tu dużo mówić dosyć niespokojnemu. A to chce zabawkę, a to się rozbeczy, bo coś mu się przypomni, a to znowu zacznie wydobywać z siebie dźwięk, przy którym miejska syrena alarmowa to mały pikuś. Generalnie dziecko wydaje się nie do ogarnięcia: ma skoki nastroju od euforii po załamkę, od zaciekawienia po totalne znudzenie, od chęci wtulenia się w bezpieczne ramiona rodzica po chęć uczynienia opiekunowi krzywdy bezlitośnie wbijając gdzie popadnie plastikowy piknikowy widelec. Od samego patrzenia współczujemy rodzicowi tej ciężkiej doli, bo my ten cyrk obserwujemy zaledwie od kilkunastu minut, a rodzic doświadcza tego piekła 24 godziny na dobę. Ale kiedy przenosimy koncentrację naszej obserwacji na rodzica odkrywamy, że radzi sobie z tą sytuacją zadziwiająco dobrze. Kiedy dziecko potrzebuje czułości jest mu ona oferowana, a kiedy zaczyna się wydzierać jest karcone spokojnym głosem informującym, że piknik na świeżym powietrzu jest nie po to, by panującą wokół „przyrodociszę” zagłuszać, ale by z niej czerpać energię. Kiedy dziecko dobywa widelec ten jest mu delikatnie ale stanowczo odbierany, a kiedy próbuje strzelać focha, to takie zachowanie jest wystarczająco konsekwentnie ignorowane, by dzieciak nauczył się że takie chwyty na rodzica nie działają. Mamy więc obrazek małego diabełka pod skrzydłami spokojnego, zrównoważonego i roztropnego anioła. Niesforną kulę energii, która z każdą ekspozycją chaosu jest przywracana na drogę porządku. I kiedy to dostrzegamy zaczynamy się orientować, że coś tu musi nie grać, bo przy tak spokojnym i świetnym rodzicu dzieciak nie powinien być taki rozwydrzony. Nagle jednak sprawa się wyjaśnia, bo do obserwowanego przez nas stołu podchodzi rodzić właściwy i okazuje się, że ten którego obserwowaliśmy to jedynie rodzaj rodzica zastępczego, który pilnował dziecko pod nieobecność rodzica właściwego. Co więcej nawet nie trzeba nam dokładnych wyjaśnień, bo po zachowaniu rodzica właściwego – roztrzepaniu, chaosie, skokach nastroju, nieradzeniu sobie z emocjami i wielu innych mamy już wyjaśnienie skąd dziecko jest tak milusio nie do zniesienia i od razu zaczynamy żałować, że dla dobra ich wszyskich rodzic zastępczy nie mógłby się zaopiekować dzieciakiem nieco dłużej. Na przykład do dorosłości. Bo przy nim dziecko zostało by szybko spacyfikowane i samo z sobą poczuło by się wnet znacznie lepiej. 

Teraz rozbierzmy powyższy przykład na trzy osobowości, z których pierwszą nazwijmy chaotycznym dzieckiem, drugą chaotycznym, a trzecią zrównoważonym rodzicem. Następnie ten sam układ interakcji przenieśmy sobie na chwilę w inne miejsce, żebyśmy w dużo łatwiejszy sposób mogli dostrzec interakcyjny wzorzec. Oto teraz znajdujemy się w jakimś wschodnim klasztorze, złożonym z dwóch skrzydeł. W pierwszym jest po staremu – mnisi z wolna ale konsekwentnie zmierzają ścieżką do oświecenia. Niestety drugie skrzydło musiało zostać sprzedane bogatemu inwestorowi, by dzięki tej transakcji pierwsze skrzydło mogło kultywować klasztorną tradycję. Inwestor to rozwydrzony, który de facto zamienił połowę klasztoru w hotel, który wynajmuje filmowcom na kręcenie epizodów serialu „Oaza miłości”. W tym reality show przystojni panowie zalecają się do pięknych kobiet. Wszyscy są śliczni, pięknie opaleni i nigdy nie przeczytali ani jednej książki, stąd podtytuł serialu „Z kamerą wśród dzbanów”. Następnie wyobraźmy sobie, że bogaty inwestor zaprasza do swej nowej inwestycji swego dorastającego syna, dokładnie tak samo rozwydrzonego jak ojciec. Teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, czy dla okiełznania jego młodzieńczego chaosu skrzydło klasztoru, w którym zamieszka będzie stanowiło różnicę? I dodajmy, że młodzieniec wyrywa się do swych opalonych rówieśników i jednocześnie naśmiewa się z medytujących mnichów. 

Tera z kiedy już znamy dynamikę interakcji powyższego przykładu pora na ostatnią część naszego eksperymentu, w której spróbujmy sobie wyobrazić, że nie ma żadnego pikniku ani też klasztoru, a wszystkie trzy osobowości: chaotycznego dziecka, chaotycznego oraz zrównoważonego rodzica mamy w sobie. To trudne wyobrażenie, bo modna internetowo płytka psychologia przyzwyczaiła nas jedynie do obrazu wewnętrznego dziecka i najczęściej nawet się nie zająknie, że te dwa modele rodziców również w sobie hodujemy. W samej psychologii koncepcja wewnętrznego rodzica również nie pojawia się zbyt często, a szkoda, bo moglibyśmy dzięki niej wiele w nas zmienić i wielce skorzystać. Oczywiście jednym z najbardziej znanych nurtów i obecnie coraz szybciej się rozwijającym i budzącym spore zainteresowanie jest system wewnętrznej rodziny, zorganizowany wobec subosobowości proponowanych przez Schwartza, nad którym to modelem pracował od lat osiemdziesiątych i który ujrzał światło dzienne w 1995 roku w książce „Internal family systems therapy.” Ale IFS to nie jedyny model pracujący na poziomie subosobowości – w psychologii transpersonalnej stosujemy znacznie prostszy system komunikacji pomiędzy transpersonalnym „ja” oraz tzw. „osobowościami wzorcowymi” rozszerzając metaforę wewnętrznej rodziny do wszystkich form interakcji relacyjnych: w tym ról społecznych oraz osobowości osadzonych na osi czasu, które np powstały w przeszłości, by na planie naszego życia poradzić sobie z bieżącymi wyzwaniami, za pomocą konkretnych osobowościowych strategii. Sam zaś proces komunikacyjny ma miejsce nie tylko pomiędzy transpersonalnym „ja”, czyli rodzajem bezstronnego moderatora, który działa z poziomu wyżej niż ego, ale również pomiędzy samymi osobowościami, w którym to procesie wykorzystuje się doświadczenie, wiedzę i poziom świadomości danej osobowości, by za pomocą tych atrybutów rozwiązać problemy innej. Na użytek jednak dzisiejszego odcinka znacznie uprościmy ten system i spróbujemy przyjrzeć się konsekwencjom, które miały by miejsce, gdybyśmy w osobowość chaotycznego dziecka zaingerowali z poziomu osobowości zrównoważonego rodzica, a nie jak dotychczas z poziomu osobowości rodzica chaotycznego. Do tego celu posłużmy się przykładem, który przywołuje dr Diane Dreher, autorka bestsellerów jak na przykład książki „Twój osobisty renesans” i profesor Instytutu Duchowości Stosowanej na Uniwersytecie Santa Clara. Oto więc wyobraźmy sobie wewnętrzne dziecko, które mimo przebywania już w ciele dorosłej osoby wciąż posługuje się emocjonalnymi strategiami powstałymi w domu narcystycznych rodziców. Niezależnie od tego którym ekstremum uprawnień się posługuje zawsze domaga się spełnienia oczekiwań wynikających z tego, z jaką relacyjną rzeczywistością miało do czynienia. W ten sposób więc na przykład konstruuje potrzebę podziwu, której spełnienia będzie oczekiwało od swojego otoczenia, krzywdząc je w taki sam sposób, w jaki samo było krzywdzone w swoim rzeczywistym dzieciństwie. To z kolei spowoduje, że nie będzie w stanie nawiązać żadnej trwałej, spełnionej relacji posługując się tak naprawdę technikami interakcyjnymi podpatrzonymi u rodziców, które już w dorosłych relacjach okazują się dużo mniej skuteczne, niż to zostało zaprogramowane w chaotycznym dziecięcym przekonaniu. Teraz spróbujmy do tego wewnętrznego dziecka dołożyć dwie alternatywne wersje wewnętrznego rodzica – chaotycznego i zrównoważonego i odpowiedzmy na pytanie, czy obecność któregoś z nich i powierzenie mu roli komunikacji z dzieckiem wzmocni, czy też osłabi obecne narcystyczne oczekiwania. Samo zadanie poskromienia chaotycznego dziecka jest podwójnie trudne, co dosyć dobrze ilustruje przykład z dwoma skrzydłami klasztoru. Z jednej bowiem strony dziecko dąży do realizacji wypracowanych strategii, co oznacza łatwość wchodzenia w wypracowane zachowania i trudność stawienia im oporu, ale z drugiej strony pojawia się silny imperatyw dążenia do rozładowania napięcia i poczucia ulgi w tych emocjonalnych obszarach, w których system ma już wypracowaną biegłość i w których w ten sposób osiągana ulga została związana z przyjemnością. To dlatego śliczny młodzieniec ciągnie do swoich ślicznych rówieśników uznając, że wobec figli w bikini książki nie mogą stanowić żadnej konkurencji. Do realizacji tej strategii chaotyczne dziecko potrzebuje chaotycznego rodzica, który nie będzie dysponował odpowiednim autorytetem by czegokolwiek mu zabronić. Ten osobnik, będzie kierował się realizacją krótkoterminowych potrzeb obliczonych na szybką ulgę. I w ten sposób krąg piekieł się domyka – system będzie oscylował pomiędzy pojawieniem się potrzeby i ulgą, która ją chwilowo zaspokaja, ale która długoterminowo nie jest zdolna do rozwiązania problemu. By zaś utrzymać te okrutną homeostazę zrównoważony rodzic, również obecny w systemie będzie na tyle skutecznie zagłuszany i niedopuszczany do głosu, by uniknąć dyskomfortu, który się z jego obecnością wiąże. Ale jak pamiętamy z przykładu z piknikiem to właśnie akceptacja jego obecności jest jedynym gwarantem zmiany systemu od środka. Tyle, że to trudna sprawa, bo dużo łatwiej jest powiedzieć, „ja już tak mam, wynika to z moich przeszłych doświadczeń, jestem trwale inny i nic się z tym nie da zrobić”. Dużo trudniej zaś odwrocić ten wektor odpowiedzialności wskazujący wszystko co możliwe na zewnątrz nas i zobaczyć, że może też wskazywać nas samych i znajdującą się w środku odpowiedzialność zrównoważonego rodzica, który doskonale wie jak poskromić wewnętrzne dziecko z długoterminową korzyścią dla wszystkich elementów systemu.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/your-personal-renaissance/202403/how-to-recover-from-narcissistic-parenting

#349 Zbawienna moc rytuału

Zbawienna moc rytuału

Na początek wyobraźmy sobie taki przykład: oto profesor akademicki w jednej z szanowanych uczelni, który na swoich zajęciach zawsze zachęca studentów do dyskusji, które bywają niezwykle burzliwe, bo przecież nie każdy student zgadza się z tezami wygłaszanymi przez pana profesora, jak również raczej się nie zdarza, by grupa dyskutujących była jednomyślna. Oznacza to nie tylko, że atmosfera prowokowanych przez profesora dyskusji bywa gorąca, ale również to, że kierunek, który dana dyskusja przybierze jest zazwyczaj kompletnie nieprzewidywalny. A zatem profesor przed każdymi swoimi zajęciami doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dzisiaj może być naprawdę ostro i jazda bez trzymanki. Jak zatem pan profesor się przygotowuje do takich hardcorowych zajęć? Otóż przez każdymi zajęciami wykonuje pewien zestaw czynności, czyniąc z nich swoisty i niezmienny od lat rytuał. Całość zajmuje mu równo 30 minut, podczas których pan profesor chodzi tam i z powrotem po swoim gabinecie rozmyślając nad różnymi wariantami dyskusji i zapisując wszystkie możliwe dyskusyjne kierunki w swoim segregatorze z czarnej skóry. Przy czym zapiski muszą być dokonywane na żółtych kartkach, a segregator jest ten sam od lat, który kiedyś sprezentował mu ojciec, gdyż używał go każdego dnia sam będąc uczniem. Oczywiście jeśli dreptanie po gabinecie było by krótsze niż dokładnie 30 min, kartki pod profesorskie bazgroły nie byłyby żółte, a segregator in niż ten zabytkowy od ojca, to cały rytuał by się nie liczył, co oznaczało by dla pana profesora, że nie jest odpowiednio przygotowany do zajęć. Co myślimy o takim przykładzie? Niezła szajba, nie? Jest tylko mały problem – otóż to nie wymysł, przykład z czapy czy też moja beztroska mini-wykładowa twórczość. Bo pan profesor istnieje naprawdę. Nazywa się Michael Norton i jest profesorem w Harvard Business School i swój rytuał opisał w książce „Efekt rytuału: od nawyku do rytuału, wykorzystaj zaskakującą moc codziennych działań”, która miała swoją premierę 9 kwietnia tego roku czyli zaledwie trzy dni temu. 

Wielu z nas ma swoje rytuały, do których bardziej lub mniej chcemy się przyznawać przed innymi i które bardziej lub mniej tym innym mogą się wydawać szalone. Pamiętam z dawnych lat, kiedy pracowałem w teatrze i miałem okazję śledzić przygotowania do występu pewnego słynnego muzyka z zespołem. Szkopuł w tym, że teatr był mały i miał tylko jedną – ale za to sporych rozmiarów garderobę. Na dwadzieścia minut przed koncertem przechodziłem tuż obok niej i zobaczyłem, że cały zespół stoi pod drzwiami. Jako organizator wydarzenia natychmiast uznałem, że prawdopodobnie drzwi się zacięły i chciałem ruszyć na ratunek, ale okazało się, że członkowie zespołu celowo opuścili garderobę, by główny maestro mógł spędzić przed koncertem piętnaście minut w ciszy i samotności, bo inaczej nie potrafił się odpowiednio do występu przygotować. Co więcej kiedy zapytałem muzyków czy im to nie przeszkadza, że ich tak wywala na korytarz powiedzieli, że się już przyzwyczaili i że generalnie nawet tak jest lepiej, bo kiedy maestro odbębni swój rytuał to daje lepsze koncerty. Znam też pewnego szkoleniowca i nauczyciela, który mimo iż nie korzysta na swych szkoleniach z żadnych rzutników i innych cudów i wystarczyłoby by się pojawił na sali szkoleniowej tuż przed szkoleniem i tak prosi za każdym razem organizatorów o dostęp do sali na godzinę przed. Siedzi dziwak jeden w pustej sali i nawet nie myśli o tym, co na szkoleniu będzie mówił. Nie analizuje przebiegu interakcji z uczestnikami. Po prostu słucha ciszy w pustej przestrzeni, a jakiekolwiek myśli raczej z rzadka odwiedzają jego głowę. Czyżbym zapomniał dodać, że w powyższym przykładzie chodzi o mnie?

Rytuały nie muszą być związane w wystąpieniem publicznym, chociaż w takich sytuacjach występują dość często – jak na przykład u piłkarzy przed meczem, cyrkowców mających wykonać swój popisowy numer czy celebrytów lub dziennikarzy wchodząc na wizję. Często dotyczą tych aktywności, które stanowią jakiś rodzaj wyzwania, co do wyniku którego nie zawsze dysponujemy stuprocentowa pewnością, bo przecież bieg rzeczy może się ułożyć w różny sposób i sprawy nie zawsze mogą pójść tak, jak byśmy chcieli by poszły. Właśnie wtedy oddajemy się celebracji zrutynizowanych czynności – nawet najbardziej absurdalnych, ale co najważniejsze naszych własnych, do których sami przypisaliśmy niezwykłą moc, która jak magiczny napój we wciąż niepodbitej przez Rzymian wiosce Galów ratuje z każdej opresji. To że rytuał musi być własny jest ważną wskazówką, bo rytuały zaczerpnięte od kogoś, czy podpatrzone u innej osoby już tej mocy nie mają. To dlatego warto przestrzec tegorocznych maturzystów, że zakładanie czerwonej bielizny tylko dlatego że wcześniejsze roczniki to robiły raczej mija się z celem. A co się nie mija? I czy w ogóle jakiekolwiek rytuały mają psychologiczny sens, czy też jedynie skupiają na sobie uwagę naszych myśli co sprawia, że istnieje nieco mniejsze prawdopodobieństwo, że stojąc przed jakimś konkretnym wyzwaniem mniej będziemy się lękać o jego przebieg? Na to pytanie próbowali znaleźć odpowiedź autorzy badań z Wydziału Psychologii Uniwersytetu w Toronto przeprowadzonych w 2017 r. W wynikach tych badań ujawniono niezwykle ciekawą zależność pomiędzy wykonywaniem rytuału a siłą sygnału ERN. Najpierw jednak musimy wyjaśnić co oznacza akronim od error- related negativity. Terminem tym określa się aktywność elektryczną mózgu, którą można zmierzyć za pomocą elektroencefalografii EEG i która pojawia się około kilkudziesięciu milisekund po tym, jak udzielona jest błędna odpowiedź na jakieś pytanie, czy w naszej aktywności popełniamy błąd i orientujemy się, że został on popełniony. Wprawdzie istnieją badania potwierdzające że ERN pojawia się również w mózgu, kiedy popełniamy jakiś nieświadomy błąd, ale jest on wówczas dużo słabszy. Najważniejsze co warto zapamiętać, to to, że nasz układ neuronalny reaguje w ten sposób w sytuacjach, w których odkrywamy że popełniliśmy jakiś błąd – na przykład podjęliśmy niewłaściwa decyzję, dokonaliśmy błędnego wyboru, udzieliliśmy złej odpowiedzi na jakieś pytanie, czy też dokonaliśmy niewłaściwej oceny. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ siła sygnału ERN jest bezpośrednio związana z naszymi umiejętnościami samokontroli. W kolejnych badaniach – tym razem przeprowadzonych w 2021 roku przez naukowców z Wydziału Psychologii oraz Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu w Dreźnie – okazało się, że im wyższa u danej osoby jest aktywność związana z ERN, tym mniejsze ma ta osoba tzw. adaptacyjne możliwości radzenia sobie z wyzwaniami codziennego życia, co oznacza po prostu mniejsze umiejętności kontrolowania swoich emocji, zachowań i komunikacji. Mówiąc wprost – w im mniejszym stopniu radzimy sobie z własnymi błędami, czyli im większy dla nas stanowią one emocjonalny problem, w tym mniejszym stopniu wyciągamy z nich naukę, po to by ich ponownie nie popełnić i tym gorzej w ich efekcie się zachowujemy i tym większe emocje będziemy generować zadręczając się ich popełnieniem. I teraz skoro już znamy związek pomiędzy ERM, czyli elektryczną aktywnością naszego mózgu po popełnieniu błędu a umiejętnościami samokontroli, więc również zarządzania własnymi emocjami pora na powrót do wcześniej wspomnianych kanadyjskich badań nad rytuałami. Okazało się w nich, że ci uczestnicy badań, którzy stojąc przed konkretnym trudnym wyzwaniem stosowali własne rytuały wykazywali się dużo mniejszym poziomem aktywności elektrycznej mózgu ERN, kiedy w trakcie realizacji danego wyzwania popełniali błąd niż ci uczestnicy, którzy rownież w swoich wyzwaniach popełniali błędy ale jednocześnie przed ich podjęciem nie stosowali żadnych rytuałów. Mówiąc wprost – udowodniono, że stosowanie rytuałów wpływa na obniżenie poziomy ERN, czego skutkiem jest lepsze radzenie sobie z przeciwnościami, porażkami, błędami i jednocześnie większy poziom samokontroli zarówno behawioralnej, jak i emocjonalnej. I żeby sprawa była jasna – rytuał nie sprawi że w magiczny sposób w konkretnym trudnym wyzwaniu, przed którym właśnie stoimy nie popełnimy błędów. Sprawi jednak, że dużo lepiej sobie z nimi poradzimy, jeśli się nam przytrafią. Stąd warto pielęgnować swoje rytuały i nie koniecznie chwalić się nimi przed innymi. Bo ludzie zazwyczaj rozumieją jedynie własne rytuały a z rytuałów innych często szydzą.  I nie chodzi tutaj też o to, by stosować tak rozbudowane rytuały, by samo ich wykonanie pochłaniało tyle czasu i energii że już ich nie wystarczy na realizację konkretnego wyzwania. Chodzi jedynie o to, że jeśli już je mamy, to nie uważajmy siebie za szaleńców, z którymi coś jest nie tak, skoro muszą zapisywać swoje pomysły wyłącznie na żółtych kartkach bo inaczej nie będą się liczyć, czy też pluć przez lewe ramie przed każdym wejściem na boisko, albo robić cokolwiek co dla postronnego obserwatora wydaje się idiotyczne. Ważne że działa.

Pozdrawiam

Badania

https://peerj.com/articles/3363/

https://www.frontiersin.org/articles/10.3389/fnhum.2020.614979/full

Ksiązka

https://www.amazon.com/Ritual-Effect-Harness-Surprising-Everyday/dp/1982153024

Artykuł:

https://www.psychologytoday.com/us/blog/actionable-advice-to-help-kids-thrive/202404/how-to-use-rituals-in-stressful-situations

#350 Przywłaszczanie wspomnień

Przywłaszczanie wspomnień

Wyobraź sobie taką oto sytuację: przychodzisz z dobrym znajomym – na przykład do pubu, gdzie spotykacie większą grupę nieco dalszych, ale jakże sympatycznych znajomych. Ludzie jak to w pubie opowiadają sobie różne historie z własnym udziałem – jedne są zabawne, inne zadziwiające a jeszcze inne niosą ze sobą określony morał lub też po prostu są pouczające i przez to ciekawe. W końcu oddalasz się na chwilę od tej grupy by sobie coś zamówić przy barze i kiedy tak stoisz słyszysz za swoimi plecami, jak twój dobry znajomy właśnie opowiada pewną historię. Jest zabawna, zadziwiająca i pouczająca jednocześnie. Towarzystwo więc słucha z zaciekawieniem, po czym po jej opowiedzeniu patrzą z podziwem na opowiadającego. To ci dopiero historia. Takie przeżycie, taka jazda bez trzymanki i tyle w tym jednocześnie życiowej mądrości. Twój znajomy rozgląda się z dumą po swoim audytorium i widać, że posłuch i zaciekawienie jego historią przyniosły mu wiele satysfakcji i ustawiły na podium kogoś, kto ma sporo do powiedzenia i którego warto posłuchać. Jest tylko jeden szkopuł. Otóż twój znajomy opowiedział historię, która tak naprawdę przydarzyła się tobie, a nie jemu. To od ciebie ją usłyszał i to już spory czas temu. On sam zaś nie brał udziału w tych wydarzeniach, a bez twojej opowieści nawet by o nich nie wiedział. Jak to możliwe, że teraz w tym towarzystwie sprzedaje tę historię jako swoją? Co więcej, robi to z taką pasją i tak wiarygodnie, że aż trudno uwierzyć, by historia którą opowiada była tak naprawdę cudza a nie jego. Przecież opowiada ją z taką swadą i przejęciem, jakby sam wierzył w to że wydarzyła się właśnie jemu, nabijając sobie przy okazji w towarzystwie punkty i wywołując wrażenie kogoś interesującego, kolorowego, bardziej towarzysko atrakcyjnego, a przy tym jeszcze dobrego storytellera. Publiczność zachwycona, twój znajomy towarzysko zyskuje, i jedynie ty czujesz delikatnie mówiąc rodzaj niesmaku i konfuzję wobec chęci zepsucia mu tej zabawy i wyznania przed wszystkimi że to tak naprawdę twoja historia. Ale czy ci uwierzą? Czy nie uznają, że próbujesz zepsuć zabawę, bo zazdrościsz znajomemu zaskarbienia sobie uwagi? Ale to przecież do cholery twoja a nie jego historia!

W 2015 roku zespół naukowców z uniwersytetów Duke oraz Southern Methodist pod kierunkiem profesora psychologii Alana Browna przeprowadził badania pod nazwą „Pożyczanie osobistych wspomnień”, chcąc sprawdzić na ile częsty może być fenomen opowiadania cudzych wspomnień jako własnych. Wydaje się bowiem, że i owszem jakiś tam odsetek osób może z rzadka sięgać po taką strategię, ale to najpewniej zupełnie marginalne przypadki. Jakież było zdziwienie badaczy, kiedy odkryto, że do pożyczania wspomnień przyznało się 58% uczestników badań. Większość z badanych – jak piszą autorzy – przyznaje się również do wykorzystywania szczegółów z doświadczeń innych do upiększania własnych opowiadań. Dlaczego to robią? Naukowcy wnioskują, że pośród powodów znajduje się tzw. wzbogacenie własnego zapisu autobiograficznego, czyli schemat, w którym następuje internalizacja cudzej historii powodująca zamazanie świadomości, że jest cudza. Przywłaszczająca historię osoba buduje w ten sposób swoją atrakcyjność wobec samej siebie – postrzega się sama jako ciekawsza, a swoje życie jako bardziej urozmaicone i wartościowe. Kolejny powód to – tu powtórzmy za autorami badań – tymczasowe stworzenie bardziej spójnej lub angażującej wymiany konwersacyjnej mającej zagwarantować lepszą jakość połączenia społecznego. Czyli – mówiąc prostymi słowami – zbudowanie i wzmocnienie lepszych kontaktów towarzyskich przez tworzenie wrażenia bardziej interesującego rozmówcy. Wśród powodów znajduje się oczywiście również funkcja uproszczenia przekazu własnych doświadczeń. To sytuacja w której dana osoba nie potrafi znaleźć odpowiedniego opisu własnych doświadczeń lub uznaje, że jej własny opis byłby mdły, nudny lub nieprecyzyjnie zrozumiany przez innych, więc posługuje się cudzą historią, która pod tym względem lepiej się sprawdza. No i w końcu mamy też motyw wizerunkowy, czyli przywłaszczanie cudzych historii by budować swój społeczny wizerunek dużo atrakcyjniejszy, niż ten który można by było skonstruować na historiach własnych. I co najważniejsze – znaczna część badanych przyznających się do przywłaszczania wspomnień po jakim czasie traciła pewność co do tego, czy wspominane doświadczenie rzeczywiście było cudze czy też własne, dowodząc, że pamięć o przywłaszczeniu z czasem wykazuje tendencje do zanikania, mimo iż samo przywłaszczenie zostaje. Warto też dodać, że – co podaje szef badań prof. Brown – wszyscy, którzy pożyczali wspomnienia robili to nie tylko raz, ale wielokrotnie. Brown jednak w artykule zapowiadającym badania – i to chyba wielka rzadkość wśród naukowców – sam uczciwie przyznaje się do tego, że taki mechanizm zdarzał się również i jemu w czasach młodości i stąd podejrzenie, że występuje on dużo częściej lub wyłącznie u młodych ludzi. Dlatego też w pięć lat po pierwszych badaniach przeprowadzono kolejne, ale tym razem rozszerzając przedział wiekowy badanych do średniej wynoszącej 40 lat. I tu okazało się, że zjawisko przywłaszczania wspomnieć również ma miejsce, bo stwierdzono je u dokładnie jednej trzeciej badanych. Wskazuje to, że wprawdzie ten proceder z wiekiem zaczyna słabnąć, ale jedna trzecia to wciąż bardzo wysoki wynik. Tym razem jednak dodatkowo ustalono, że im częściej badani pożyczali wspomnienia, w tym większym stopniu w ich pamięci zamazywała się świadomość, że to wspomnienia cudze i budowała się wiara w to, że w istocie sami przeżyli to o czym opowiadali. Zaczynali wierzyć, że to im przydarzały się te historie i potrzebna była konfrontacja z rzeczywistymi bohaterami opowiadanych historii, by byli zdolni do podważenia własnej wiary. 

No cóż – chciałoby się powiedzieć – skoro ludzie tak robią i to w aż tak przytłaczającej ilości, to może po prostu my, rodzaj ludzki tak mamy i powinniśmy przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Być może nawet odczuwając satysfakcję z tego, że skoro historia została przywłaszczona, to najlepszy dowód na to, że była naprawdę dobra. Co przypomina mi trochę sytuację z pewnego socjologicznego kongresu, na którym ze stoisk z socjologiczną lekturą ukradziono książkę. Taka sytuacja nie miała miejsca na żadnym wcześniejszym kongresie co spowodowało, że autor skradzionego egzemplarza obnosił się następnie z dumą i informował wszystkich kolegów i koleżanki, że wprawdzie na pewno oni też napisali niezłe książki, ale w końcu ukradziono tylko tę jego, wiec o czymś to świadczy, prawda?

Kiedy jednak przyjrzymy się bliżej całemu mechanizmowi przywłaszczania wspomnień, to zaczynamy dostrzegać, że na tym psychologicznym wybiegu pasie się nie jeden demon, ale całe ich stado. Pożyczanie, czy przywłaszczanie cudzych wspomnień, który to proceder ma przysporzyć złodziejowi towarzyskiej atrakcyjności jednocześnie tymi samymi drzwiami wpuszcza do systemu deprecjację możliwości bycia atrakcyjnym przy korzystaniu wyłącznie z własnych zasobów. To trochę tak, jakby na portalach randkowych posłużyć się cudzym zdjęciem uznając, że opublikowanie fotografii pokazującej jak się naprawdę wygląda spowoduje totalny brak zainteresowania potencjalnych partnerek czy partnerów. W ten sposób delikwent często nieświadomie sam atakuje swój własny system poczucia wartości umacniając podświadome przekonanie, że sam sobą nic atrakcyjnego nie prezentuje. Jednak czasem nie kończy się na przeglądaniu zdjęć i trzeba pójść na rzeczywistą randkę. A tam nie da się już włożyć na głowę papierowej torby z wydrukowanym na niej nieswoim zdjęciem. Podobnie się dzieje w relacjach – kiedy atrakcyjność relacyjnego partnera czy partnerki budowana jest na nie swoich opowieściach, to w partnerze czy partnerce budzi się przekonanie o atrakcyjnym życiu u boku osoby, która doświadcza atrakcyjnych historii. Kiedy jednak życie zaczyna zastępować opowieść, to piękna narracja w końcu musi ustąpić przeżywanym wspólnie rzeczywistym zdarzeniom i szybko okazuje się, że tak zbudowana towarzyska atrakcyjność była jedynie wydmuszką. Czymś zmyślonym na użytek podkręcenia wizerunku, co szybko zostaje zweryfikowane przez prozę życia i tłumaczenie, że atrakcyjność przygód się skończyła wraz z pojawieniem się związku, raczej związkowi kiepsko wróży. Kolejnym hasającym po wybiegu demonem w przypadku przywłaszczania wspomnień jest rosnące z roku na rok przekonanie – nawet jak się wierzy w to, że przywłaszczone wydarzenia są własne – że wszystko co ciekawe w życiu już się wydarzyło, czyli zostało w przeszłości, co czyni teraźniejszość szarą, nieatrakcyjną i nudną. W tej sytuacji pojawia się fiksacja na przeszłości łatwo rozpoznawalna w dowolnej rozmowie, w której delikwent ożywia się i uśmiecha tylko wówczas, kiedy przywołuje przeszłość i natychmiast traci werwę i dobry nastrój, kiedy w rozmowie pojawia się teraźniejszość czy przyszłość. A kiedy się wierzy, że wszystko co dobre już było, to jednocześnie trudno jest uwierzyć w to, że w życiu może się jeszcze pojawić cokolwiek fajnego. Tych biegających po polu przywłaszczania wspomnień demonów można by wymieniać jeszcze sporo, ale najważniejsze jest to, by uświadomić sobie, że bieżące kolorowanie siebie, przynoszące w trakcie opowieści przyjemność i poczucie bycia atrakcyjnym ostatecznie przyniesie dokładnie odwrotny efekt: przygnębienie, wycofanie i deprecjację własnej wartości. A to oznacza, że ta gra tak naprawdę nie jest warta świeczki. Co poddaję pod rozwagę i pozdrawiam.

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-memory-underground/202403/borrowing-others-memories

https://www.researchgate.net/publication/274731926_Borrowing_Personal_Memories

https://www.taylorfrancis.com/chapters/edit/10.4324/9780429264498-2/autobiographical-editing-alan-brown-lindy-fields-katie-croft-cadero-mike-chmielewski-deanna-denman-elizabeth-marsh

#351 Manipulacja na spinacz na ławce

Manipulacja na spinacz na ławce

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację. Wybierasz się z osobą na której ci zależy na tzw miasto, by wspólnie zrobić to co zazwyczaj robi się na mieście – sprawunki, wspólna kawa z obowiązkowym maślanym croissantem, które na szczęście smakują prawie wszędzie tak samo, załatwianie kilku spraw, jakieś spotkanie i takie tam rozrywki. W centrum do którego docieracie znajduje się milusi skwerek z ławką na samym środku. Twój znajomy, czy też znajoma wskazuje ci tę uroczą ławeczkę z widokiem na wszystko co ważne i mówi: „Ty tu sobie posiedź chwilę, a ja tylko coś załatwię”. Zasiadasz więc na ławce, mimo że od razu masz ochotę na kawę i croissanta, ale przecież to nie może potrwać długo więc chwilę wytrzymasz. W tym czasie znajomy, czy znajoma rusza przed siebie, by coś załatwić. Chwilę to trwa, ale właśnie wrócił i już podnosisz się z ławki z nadzieją na wyczekiwaną kawę, gdy tymczasem znajomy mówi: „jeszcze tylko moment, bo muszę gdzieś skoczyć”. Więc znowu siedzisz na ławce, oglądasz widoczki i czekasz. Mija kolejny kwadrans i widzisz jak znajomy biegnie do ciebie i z uśmiechem i pyta: „no co tam u ciebie, jak się masz, ale tu fajnie wyglądasz wiesz. Normalnie pasujesz tu jak ulał” i kiedy chcesz coś powiedzieć, on ucisza cię gestem dłoni i mówi w pośpiechu: „jeszcze tylko jedna rzecz i już do ciebie idę”. I tak trwa ten cyrk – znajomy czy znajoma załatwia sprawy, spotyka się z innymi osobami, robi sprawunki, a ty siedzisz na ławce łudząc się nadzieją, że w końcu napijecie się wspólnie kawy. Ale jedyne co słyszysz, kiedy się przy tobie pojawia to pytanie co tam u ciebie słychać i kolejną prośbę, by poczekać jeszcze tylko jedną chwilę. I to nigdy się nie kończy, kawa się nie pojawia, a jedynie co się pojawia to coraz większa frustracja i zawód, w którym orientujesz się, że ta wspaniale zapowiadająca się relacja, tak naprawdę nigdy się rozpoczyna niejako utykając na progu. Ten rodzaj relacyjnej interakcji przypomina sytuację, w której ktoś zaprasza nas do domu ale zostawia przed otwartymi drzwiami nigdy jednak nie wpuszczając do środka. Drzwi wprawdzie stoją otwarte na oścież i co do tego, że można przez nie wejść nie ma wątpliwości, ale sam akt wejścia nie następuje nigdy, mimo, iż ten który takie zaproszenie wystosował pojawia się w drzwiach co chwila z autentycznym zainteresowaniem co u nas słychać z przyjacielskim i niezwykle czułym poklepywaniem po ramieniu. Niestety na tym się jednak kończy. 

Opisana sytuacja – oczywiście celowo przejaskrawiona i sprowadzona do oczywistego relacyjnego przegięcia występuje w rzeczywistości i stanowi połączenie dwóch manipulacyjnych technik. Jedna to benching, a druga to paperclipping, którym spróbujemy się po kolei przyjrzeć, by zobaczyć, jakie są ich rzeczywiste konsekwencje i dlaczego po ich wykryciu najlepiej jest od razu uciekać. Pierwszy termin pochodzi od angielskiego słowa bench czyli ławka i dotyczy ławki rezerwowych na sportowych boiskach. Określa się nim sytuację, w której osoba A utrzymuje w rezerwie relacje z osobą B, ponieważ w rzeczywistości rozgląda się za kimś innym, w domyśle bardziej atrakcyjnym pod wieloma względami. Jednak w tym konkretnym momencie swojego życia nie potrafi nikogo takiego znaleźć, więc na wszelki wypadek utrzymuje właśnie w rezerwie potencjalną relację z osobą B, trochę na zasadzie którą znamy z powiedzenia „na bezrybiu i rak ryba”. Skoro bowiem na horyzoncie póki co nie pojawia się nikt odpowiedni, kto byłby w stanie spełniać wymagania osoby A, to uznaje ona że na wszelki wypadek warto zostawić sobie na podorędziu osobę B, po którą zawsze można sięgnąć. Jednak mimo, iż osoba B siedzi na ławce rezerwowych i moglibyśmy powiedzieć jest relacyjnie do wzięcia, to i tak nigdy się to nie dzieje, bo osoba A wciąż poszukuje kogoś lepszego. To rodzaj interakcyjnego klinczu, w którym z perspektywy osoby A, sam fakt umieszczenia osoby B na ławce rezerwowych wciąż przypomina o jej niewystarczającej atrakcyjności co oznacza, że jeśli osoba A sięga po relację z osobą B to z jej perspektywy było by to obniżenie atrakcyjności własnej. Pokażmy ten nieco skomplikowany system relacyjnej perspektywy z poziomu osoby A na osobnym przykładzie. Oto Agata szuka kogoś, kto jej zdaniem spełnił by oczekiwania w skali oceny atrakcyjności od zera do dziesięciu gdzie dziesięć to książe na białym koniu a zero to wiadomo dno. Ponieważ Agata od dłuższego czasu nie znajduje księcia sadza na ławce rezerwowych Bogdana, który w jej ocenie relacyjnej atrakcyjności plasuje się na mniej więcej poziomie trzecim. No nie jest to poziom zerowy, ale do dziesiątki księcia na białym koniu sporo mu brakuje. Agata więc chodzi tam i z powrotem wypatrując na horyzoncie białego rumaka i księcia a obok na ławce siedzi Bogdan. Ilekroć zaś Agata zaczyna być zniecierpliwiona brakiem widoku księcia tylekroć odwraca się w drugą stronę i widzi Bogdana. Po czym w głowie słyszy ostrzeżenie: „no nie, tylko nie to, związek z Bogdanem to byłby kompletny upadek, obniżenie lotów i przyznanie przed samą sobą, że żaden książe się mną nie zainteresuje, co stanowiło by potężny cios w poczucie wartości Agaty, z czym mogła by sobie nie poradzić. Z tej perspektywy więc Bogdan w jej systemie jest rodzajem wentyla bezpieczeństwa, który nigdy nie zostanie i nie może zostać użyty. Ma jedynie tam siedzieć, bo to w jakiś sposób uspokaja system, ale nie rozwiązuje żadnego problemu. Co więcej zawiązanie bliższej relacji z Bogdanem nie wchodzi tak naprawdę w grę, bo oznaczało by większą przegraną niż chwilowy brak księcia. Oznaczało by poddanie się z przyznaniem przed samą sobą, że oczekiwania dziesiątki są poza zasięgiem, a skoro zostaje tylko trójka, to samemu również się jest na tym poziomie. Przy czym Bogdan siedzi na ławce rezerwowych bo nie jest świadomy rzeczywistego dylematu w głowie Agaty – bo gdyby był tego świadomy już dawno by czmychnął z tej ławki by nie marnować czasu. Druga strategia manipulacyjna nazywana paperclipping od angielskiego spinacza a użycie jej nazwy – co przypomina profesor Bruce Y. Lee z uniwersytetu nowojorskiego – wzięło się od aplikacji spinacz we wczesnych Windowsach. To ten koleś w formie spinacza z oczami znajdujący w rogu ekranu, który co jakiś czas wyskakiwał jak Filip z konopii z pytaniem co u nas słychać i co było dosyć mocno irytujące. Ta strategia jest bardzo podobna do brenchingu, tyle że stosowana zazwyczaj na odległość i bez przytrzymywania ofiary stale przy sobie. Tutaj manipulator co jakiś czas uaktywnia się w życiu ofiary okazując jej zainteresowanie i przyjazne nastawienie, by w razie czego móc sięgnąć do tej znajomości jeśli jego dotychczasowe znajomości miały by się okazać nieudane. Moglibyśmy to zobrazować przykładem z Agatą i Bogdanem. W tym przypadku jednak Agata jest już w związku z księciem lub takiego związku poszukuje w co jest stale zaangażowana, ale jednocześnie co jakiś czas odzywa się do Bogdana – najczęściej przez media społecznościowe, by nie stracić z nim kontaktu i by w razie czego móc się w miarę szybko do niego zbliżyć. Co jakiś czas więc wysyła mu pytania w stylu „cześć, co u ciebie słychać?”, albo „co tam u ciebie, musimy się w końcu wybrać na tę kawę” itd przy czym to wybranie się na kawę nigdy nie następuje a jedynie zostaje niejako zawieszone w powietrzu jako bieżąca potencjalna możliwość, z której zawsze można będzie szybko skorzystać bez potrzeby przypominania Bogdanowi „cześć tu Agata, pamiętasz mnie, to ta która… itd”. Ja oczywiście w moim początkowym przykładzie połączyłem te dwie techniki manipulacyjne, bo w sumie w ofierze wywołują podobnie drastyczne skutki. Profesor Lee tę drugą technikę nazywa robieniem kopii zapasowej, co wydaje się dosyć dobrą metaforą, bo przecież do większości robionych przez nas kopii zapasowych sięgamy bardzo rzadko, a najczęściej w ogóle i stają się one przydatne dopiero wówczas, kiedy w systemie nie powiedzie się instalacja nowego oprogramowania. I to samo się dzieje w relacjach, kiedy Agacie nie uda się zainstalować oprogramowania spod znaku książe z bajki. Jednak co ważne – obydwie techniki, zarówno brenching, jak i paperclipping nie są stosowane jedynie w relacjach romantycznych czy randkowaniu ale też na przykład w relacjach zawodowych, kiedy szef trzyma swojego pracownika na ławce rezerwowej do awansu, podczas gdy tak naprawdę stale rozgląda się za kimś bardziej odpowiednim i nigdy nie awansuje tego z ławki rezerwowej, bo musiałby wówczas sam przed sobą przyznać, że obniża loty swoich oczekiwań, co zmuszało by go do zmierzenia się z przekonaniem, że awansował kogoś, kogo tak naprawdę nie chciał awansować i teraz musi się z nim borykać, spotykać, rozmawiać i współpracować, co za każdym razem będzie mu przypominało o rozczarowaniu, które w ten sposób sam sobie zafundował. Jednak niezależnie do tego, czy jest to silnie atakujący ofiarę brenching, czy jedynie przygotowujący ją do ataku paperclipping ich stosowanie ma druzgocący wpływ na poczucie własnej wartości. Sam fakt uświadomienia sobie zasiadania na ławce rezerwowych powoduje narastanie przekonania o tym, że jest się dla kogoś, do znajomości z kim aspirujemy, nie wystarczająco dobrym, niewystarczająco atrakcyjnym, kogo trzyma się wyłącznie po to przy sobie, by uspokoić swoje ego zawiedzione tym, że w chwili obecnej nie może nikogo lepszego znaleźć. To musi oznaczać pikowanie w dół własnego poczucia wartości, do którego dochodzi jeszcze destrukcyjna świadomość, że jeśli nawet zostanie się wybranym, to temu wyborowi będzie zawsze towarzyszyło przekonanie o przegranej, że nie udało się znaleźć nikogo lepszego. Jeśli nawet z brenchingu powstanie związek Agaty z Bogdanem, czy awans pracownika przez szefa, który tego awansu tak naprawdę nie chce, to zarówno Bogdanowi, jak i pracownikowi takiej przyszłej relacji wypada jedynie współczuć, bo nie raz i nie dwa manipulator da im dobitnie odczuć, jak bardzo odbiegają od jego oczekiwań. By się chronić należy uciąć taką relację w tej samej chwili, kiedy tylko zorientujemy się, że wplątaliśmy się w brenching, czy też jesteśmy urabiani paperclippingiem, bo z czasem będzie już tylko gorzej. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-funny-bone-to-pick/202405/how-to-deal-with-paperclipping-a-toxic-dating-trend

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-funny-bone-to-pick/202307/the-new-benching-dating-trend

#352 Niewierność finansowa

Niewierność finansowa vs skoki w bok

Wyobraźmy sobie, że oto zostaliśmy postawieni przed zadaniem, w którym mamy ocenić jakie jest prawdopodobieństwo zbudowania długotrwałej i spełnionej relacji w dwóch parach. Niech to będzie para A tworzona przez Anię i Adama oraz para B, złożona z Beaty i Bartka. Żeby zaś dokonać tej oceny w jakiś zadziwiająco magiczny sposób zostaliśmy dopuszczeni do wszystkich tajemnic obu par, nawet tych, a w zasadzie szczególnie tych, które nie koniecznie są tajemnicą obojga partnerów, ale dotyczą tylko jednej strony. Mówiąc inaczej dowiadujemy się o każdej z czterech osób nawet tego, czego nie wiedzą ich partnerki czy partnerzy. Jednak żeby stereotypy płciowe nie przesłaniały nam pola widzenia i nie odebrały możliwości bezstronnej oceny od tej pory już nie będziemy wiedzieli, kto jest mężczyzną a kto kobietą, bo ich tajemnicą będziemy się przyglądali anonimowo. Zanim zaś dokonamy oceny prawdopodobieństwa przetrwania związku dowiadujemy się, że w parze A jedna z osób utrzymuje w tajemnicy przed drugą pewne decyzje finansowe. W taki sposób manipuluje informacjami na temat ich wspólnych finansów, by co jakiś czas bez wiedzy drugiej osoby kupować rzeczy sprawiające jej przyjemność, które następnie ukrywa przed drugą osobą udając, że zostały kupione wcześniej, pożyczone lub odwracając od ich pojawienia się skutecznie uwagę. Czasem wydaje pieniądze nie tylko na zakup rzeczy ale na przyjemności związane z konkretnymi usługami, spędzaniem czasu czy też na własną dalszą rodzinę. W wszystko w tajemnicy przed drugą osobą z party A. I robi to na tyle skutecznie, że ta druga osoba przez cały czas trwania związku A nie orientuje się co do tego procederu. W parze B też istnieje pewna skrywana tajemnica. Jednak nie dotyczy finansów ale intymnych kontaktów z innymi osobami. Nie są to zbyt częste kontakty i większość z nich jest jednorazowa, ale posiadają różną intensywność. Czasem taki kontakt kończy się wyłącznie na flircie – zarówno w rzeczywistości, jak i na przykład w mediach społecznościowych, ale są i takie sytuacje, w których flirt przeradza się intymną przygodę z aktem seksualnym jako wisienką na torcie. Przy czym osoba w związku B, która oddaje się takim skokom w bok zawsze wraca, bo nigdy nie angażuje się trwale w inne relacje i na tyle sprytnie manipuluje informacjami o własnym spędzaniu czasu, że druga osoba ze związku B niczego nie zauważa ani też nie podejrzewa. Mamy więc dwie pary – parę A z tajemnicą finansową oraz parę B z tajemnicą skoków w bok. Teraz przychodzi czas na naszą ocenę potencjału trwałej relacji w obydwu parach. Jak ocenimy prawdopodobieństwo tego, że dana para się nie rozpadnie i przeżyje ze sobą życie do późnej starości w skali od 0 do 10, gdzie zero oznacza w miarę szybkie rozstanie, a 10 wspólne długie życie? Jeśli każdej z par przydzieliliście w podanej skali znacznie różniącą się od siebie punktację, to najprawdopodobniej oceniliście szanse na relacyjne przetrwanie w parze A dużo wyżej niż w parze B. I trudno się dziwić, bo społeczna akceptacja do dynamiki relacyjnej w parze A jest znacznie wyższa niż w parze B. Jednak w kontekście przetrwania związku obydwie dynamiki mają tak samo destrukcyjny wpływ i są jednakowo silnymi predyktorami rozstania. Zanim jednak przejdziemy do badań potwierdzających tę tezę musimy jeszcze zatrzymać się na samej definicji niewierności finansowej. Po raz pierwszy doczekała się poszerzonych zainteresowań badawczych najprawdopodobniej dopiero w 2019 roku za sprawą połączonych sił naukowców z Uniwersytetu Londyńskiego oraz Uniwersytetu Technicznego w Sofii. Zdefiniowano wówczas niewierność finansową jako „angażowanie się w jakiekolwiek zachowania finansowe, które mogą zostać potępione przez partnera romantycznego i celowe nieujawnianie mu tego zachowania”, czyli takie decyzje finansowe i stojącą za nimi aktywność, co do których jedna strona relacji jest przekonana, że wywołają dezaprobatę partnera, w efekcie czego celowo ich nie ujawnia przed partnerem, bo wie że ich ujawnienie z pewnością spowodowało by konieczność zaniechania takich zachowań czy też wycofania się z już dokonanych. Tutaj aż się prosi o przykład Stefana, który wiedziony instynktem wojownika przechodząc obok salonu motocyklowego daje się ponieść zewowi wolności i wpłaca zaliczkę na wymarzony motocykl. Następnie po powrocie do domu i pochwaleniu się Grażynie swoim zamiarem orientuje się, jak wobec jej reakcji osobowość wojownika ustępuje osobowości już dużo mniej wojowniczej, więc zrezygnowany i upokorzony człapie do salonu by odzyskać zaliczkę. Co nie jest niczym nowym dla sprzedawcy bo tylko tego dnia takich stefanowych tymczasowych wojowników zaliczkujących wolność przerobił już z pięciu. Przy czym warto nadmienić, że Stefan nie dał się ponieść niewierności finansowej, bo przecież natychmiast się Grażynie swoim zakupowym wyczynem pochwalił. Według badaczy bowiem niewierność finansowa zachodzi wówczas, kiedy zakup, jakiś wydatek czy obracanie kasą odbywa się w tajemnicy przed partnerem. Ustalono, że skala zachowań związanych z niewiernością finansową obejmuje ich szeroki zakres – znalazły się tam również dyskretne metody płatności, zamawianie przesyłek w sklepach internetowych w nieoznaczonych opakowaniach, by ukryć ich zawartość przed partnerem, posiadanie konta bankowego, którego istnienie utrzymywane jest w tajemnicy, czy trzymanie części gotówki w takim miejscu, o którym partner czy partnerka nie mają pojęcia. Listę tę rozszerzono dzięki kolejnym badaniom. Tym razem przeprowadzonych w 2020 roku przez naukowców z Uniwersytetu Wschodniego Mississippi, w których wykazano, że osoby uprawiające niewierność finansową często korzystają z niej podczas osobnych wyjazdów – zarówno rekreacyjnych, jak i służbowych, gdzie pieniądze są wydawane na rozrywki, restauracje, wieczorne wizyty w pubach, które nie miały by miejsca, gdyby partner miał o tym wiedzieć. Kolejną kategorią są sprawy zdrowotne, czyli sytuacja, w której jeden z partnerów wydaje pieniądze na leczenie lub lekarstwa w tajemnicy przed partnerem, by ukryć swoje problemy zdrowotne. Jednocześnie badacze pochylili się nad motywacją do niewierności finansowej i ustalili, że nie zawsze mamy w takim przypadku do czynienia z egoistycznym wydawaniem pieniędzy na swoje przyjemności, ale może to być powodowane również kłopotami z dalszą rodziną, które dana osoba usiłuje rozwiązać w tajemnicy przed partnerem albo też z długami pochodzącymi jeszcze z okresu poprzedzającego obecny związek. Niewierność finansowa zatem niekoniecznie musi oznaczać złe zamiary, czy premedytację oszusta – może mieć wymiar rozwiązania palącego problemu, w który jedna strona relacji nie chce angażować drugiej. Niezależnie jednak od motywacji zatajanie obrotu finansami przed partnerem zawsze ma niestety negatywne skutki, co wykazały kolejne badania, w których zestawiono niewierność finansową z niewiernością małżeńską, by sprawdzić czy pojawienie się tego typu zachowań w relacji romantycznej przewiduje jej rozpad. Badania te przeprowadził zespół psychologów z Uniwersytetu Brughama Younga w 2022 roku analizując dwa obszary zachowań – ten związany z oszukiwaniem partnera w kwestiach finansowych oraz dodatkowo oszukiwanie partnera w kwestiach wchodzenia w romantyczne relacje pozamałżeńskie, które zestawiono m. in. z dwoma silnymi predyktorami jakości oraz trwałości związku. Pierwszym z nich jest tzw. zaangażowanie moralne, diagnozowane przez poziom wewnętrznego poczucia obowiązku kontynuowania związku i przestrzegania norm, jaki narzuca na obydwie jego strony. Obejmuje on między innymi oczekiwania wzajemnej wierności i lojalności i uznawanie, że złożona przysięga małżeńska jest obowiązującym wyznacznikiem zachowań względem siebie. Drugi predyktor to osobiste zaangażowanie wyrażane poprzez chęć inwestowania w związek i sprawienia, by układał się bez względu na przeszkody. Im zaś silniejsze są obydwa predyktory, tym możemy zakładać, że związek w którym występują one po obu stronach relacji będzie bardziej spełniony, stabilny i trwały. Do badania wytypowano 2000 uczestników, z których finalnie przebadano 946 osób, jako te, które spełniały wymogi badawcze. Okazało się, że pojawienie się w danym związku niewierności finansowej szybko i w znacznym stopniu obniża poziom obydwu predyktorów, czyli zarówno zaanagażowanie moralne jak i osobiste i to w takim samym stopniu jak niewierność małżeńska, czyli wchodzenie w intymne relacje poza związkiem. I dzieje się tak zarówno w przypadkach, w których obydwie niewierności występują jednocześnie, jak i w tych, w których występują oddzielnie. A to z kolei oznacza, że utrzymywanie przed partnerem tajemnic finansowych, operowanie pieniędzmi w taki sposób, by utajnić przed nim te operacje, czy jakiekolwiek inne formy niewierności finansowej – niezależnie od tego jakimi pobudkami jest motywowana – przewidują tak samo silnie rozpad związku, jak niewierność seksualna. I chociaż stereotypowo do obydwu tych zachowań zdajemy się przykładać inną miarę warto zapamiętać wyniki wspomnianych badań, bo nie pozostawiają one złudzeń. Jeśli twój partner czy partnerka nie jest z tobą do końca finansowo szczery czy szczera, to niczego dobrego waszemu związkowi to niestety nie wróży. Nawet wówczas, jeśli ta nieszczerość dotyczy jedynie drobiazgów, bo to tylko kwestia skali, która rozochocona tym, że udało się w drobnych rzeczach utrzymać tajemnicę niestety szybko urośnie.

Pozdrawiam 

DOI:10.3389/fpsyg.2022.1038169

https://link.springer.com/article/10.1007/s10591-019-09516-7

https://www.researchgate.net/publication/338801552_Love_Lies_and_Money_Financial_Infidelity_in_Romantic_Relationships

#353 Toksyczny szef, mentor, nauczyciel, guru i rodzic

Toksyczny szef, mentor, nauczyciel, guru i rodzic

„Ja jestem toksyczny”? – wykrzykuje szef działu do swojego podwładnego Arka. „Panu Panie Areczku, to się robić nie chce i najlepiej byś Pan całe życie kombinował. Pan się lepiej za robotę weźmie, bo mi premie obetną, zamiast mi tu wyjeżdżać z jakimś pierdopsychololo!” Schemat relacji szefa z przykładowym panem Areczkiem lata już po internetach jako mem od tak długiego czasu, że wydaje się że nasza wrażliwość w tym względzie została przytępiona. Uznajemy więc, że szef czy szefowa spod znaku „panie Areczku” czy „pani Grażynko” to po prostu stały element gry zwanej pracą zawodową, który i owszem zapewnia tejże pracy nieco kolorytu, dostarcza nowych wyzwań i produkuje właśnie memy, ale jest po prostu nieodzowny gdziekolwiek byśmy się nie zatrudnili. W sumie pracując z ludźmi spotykałem ten schemat tak często, że sam już nie wiem, czy aby na pewno warto wyciągać go na światło dzienne z tła naszej codzienności. Jednak tego dylematu zdają się nie mieć autorzy oraz badacze zajmujący się relacjami w sytuacyjnych kontekstach rzeczywistości zawodowej, skoro co raz w ich pracach pojawia się magiczne zaklęcie „toxic management”. Gdybyśmy mieli zdefiniować to, co oznacza, to najkrócej było by powiedzieć, że są to takie sytuacje, w których zachowanie naszego przełożonego czy przełożonej, zamiast wzmacniać naszą motywację do pracy i dodawać nam energii powoduje dokładnie odwrotny efekt. Odbiera nam energię i osłabia zapał. Do tej zaś lapidarnej definicji dodałbym jeszcze jeden element, który można by nazwać rodzajem dominującej obojętności, w której szef czy szefowa, czyniąc to co czynią, jednocześnie konsekwencje toksyczne mają kompletnie gdzieś. Niezależnie od tego czy są ich świadomi czy też nie, bo w tym drugim wypadku, kiedy je się im uświadomi niespecjalnie wydają się być tym faktem przejęci. Tymczasem coraz częściej przebąkuje się, że wśród powodów porzucenia pracy szczególnie w najmłodszym pokoleniu – tym, które na rynku pracy dopiero sobie zagrzewa miejsce – to właśnie toxic menagement szybko wspina się na podium podstawowych przyczyn tego zjawiska. Toksyczny styl zarządzania zamienia współpracę w rywalizację, każe zakasywać rękawy i harować tam, gdzie ten sam efekt można by osiągnąć szybciej, łatwiej i przyjemniej. Niszczy poczucie wartości stawiając nie nasz interes jako priorytet aktywności czym jednocześnie rujnuje ostatnie resztki wiary w jakąkolwiek sprawiedliwość. Potrafi zrujnować też życie, odebrać psychiczny dobrostan i przynosi drastyczne skutki – jak w każdym typie toksycznej relacji – jeszcze długo po jej zakończeniu. Jake Breeden, wykładowca biznesu Uniwersytetu Duke oraz Uniwersytetu Południowej Karoliny i autor bestsellerowej książki „Napiwki świętych krów: pozbądź się złych nawyków w pracy, które udają cnoty” opublikował ostatnio artykuł w którym prezentuje siedem grzechów głównych toksycznego zarządzania. Pozwalają nam one uświadomić sobie również te schematy zachowań, które zazwyczaj umykają naszej uwadze lub które już od jakiegoś czasu uznajemy za firmową normę. Zanim jednak przyjrzymy się im bliżej warto podkreślić, że taki schemat interakcji nie zawęża się jedynie do przestrzeni zawodowej, środowiska małej firmy czy też korporacji. Pojawia się wszędzie tam, gdzie nasze relacje definiuje jakakolwiek różnica stratyfikacyjna w kontekście władzy jednej jednostki nad drugą. I to nie koniecznie musi być relacja podwładnego z szefem. Równie dobrze takie zachowania mogą pojawić się w relacji pomiędzy uczniem i nauczycielem, wyznawcą jakiegoś systemu wartości i jego guru, czy pomiędzy dzieckiem, szczególnie tym u progu dorosłości a rodzicem. Pojawiają się również często w tych związkach romantycznych, w których jedna ze stron relacji dysponuje jakimś rodzajem władzy nad drugą: na przykład ekonomicznym, czy wynikającym z emocjonalnego szantażu czy innego rodzaju dominacji. Zatem przyglądając się siedmiu grzechom głównym toksycznego zarządzania sformułowanym przez Breedena miejmy to stale na uwadze i pamiętajmy również, co podaje sam Breeden, że często ludzie władający innymi mogą wykazywać mieszankę zarówno toksycznych, jak i wzmacniających zachowań, tworząc w ten sposób własne unikalne profile, co dodatkowo potrafi uśpić naszą czujność i narazić na dyskomfort.

Pierwszy grzech Breeden nazywa drzwiami obrotowymi, czyli modelem, w którym lider wypowiada mantrę „w dzisiejszych czasach tak trudno znaleźć dobrych ludzi” niejako przerzucając odpowiedzialność za to, że pod jego skrzydłami odbywa się spora rotacja zespołu na zewnątrz i jednocześnie nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że samo to t iż jego podopieczni szybko się zmieniają może wskazywać, że to z nim, a nie z nimi jest coś nie tak. Drzwi obrotowe to więc cecha, w której lider nie widzi po swojej stronie najmniejszego uchybienia czy powodu do zmiany, a tych, którzy odchodzą lub chcieliby odejść obarcza wszystkimi możliwymi winami i wskazuje ich jako główną i jedyną przyczynę wszelkich niepowodzeń. To osoba, która mówi ja jestem niezmiennie ok, podczas gdy ci wszyscy, którzy przeszli przez moje zarządcze dłonie zawsze i niezmiennie byli nie ok. Drugi grzech został nazwany szczęśliwą rozmową i jest formułowany przez lidera jako polityka otwartych drzwi, w których mimo, że zawsze są otwarte na oścież nikt nigdy nie pojawia się z jakimikolwiek pretensjami czy pomysłem na zmianę. Trochę to przypomina sytem trenera klubu Tęcza Rysia Ochóckiego, który umożliwiał pracownikom nagrywanie swoich wątpliwości na magnetofon i który zapytany o to, czy wobec nagrań z samymi pochlebstwami nie podejrzewa, że pracownicy celowo mu kadzą, rozbrajająco odpowiada: „a po co by mieli?” I od razu wiadomo, że właśnie oto chodzi żeby kadzili, więc orientujemy się, że model drzwi stojących otworem jest wyłącznie pokazowy i stanowi zasłonę dymną za którą skrywa się mściwy łajdak, który nie jest w stanie zaakceptować nawet najmniejszej krytyki. No dobrze, ktoś powie – ale gdzie w tych dwóch pierwszych grzechach toksyczne zachowania? Otóż znajdują się pod spodem każdej takiej postawy, bo tworzą jedynie iluzję dobrego szefa, pod której maską zawsze skrywa się indywidualny wachlarz aluzji, insynuacji, niby żartem puszczanych docinków i przytyków. To rodzaj szefa czy lidera, który wygląda jakby stał z otwartymi ramionami w oczekiwaniu na przytulenie swojego podopiecznego, który doskonale wie, że każde zbliżenie się do tych pozornie otwartych ramion wiąże się z oblepieniem cuchnącą mazią, z której długo nie będzie się można domyć. I już sama świadomość posługiwania się tego typu manipulacjami potrafi nam odebrać energię i siły witalne, bo każe egzystować w środowisku, w którym nieustannie trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo w jakiej sytuacji i z której strony dostaniemy kuksańca walącego nas centralnie w poczucie wartości czy godność. Trzeci grzech to manipulacja emocjonalna, której przykład Breeden zamieszcza pod postacią okrągłych wypowiedzi w stylu: „Nie jestem pewien, czy reszta zespoły naprawdę rozumie jak to jest ważne, wiec naprawdę się cieszę, że mam w zespole kogoś takiego jak ty, kto to rozumie”. Już wiemy o co chodzi, prawda? To reglamentacja pochlebstw i umizgów przy jednoczesnym szczuciu jednych na drugich. To takie emocjonalne omotanie swojego podopiecznego, by grać w nim poczuciem winy oraz lękiem przed odrzuceniem, by dostać to co się chce. To nieustanna kontrola nie tylko zachowań swoich podwładnych ale również emocji, których doświadczają i taka ich regulacja by nawet im do głowy nie przyszło się sprzymierzyć, zbratać czy zewrzeć szyki. To nieustanne utrzymywanie napięcia, w którym chodzi o podkręcanie i takie regulowanie konfliktu, rywalizacji i konkurencji, by tworzyć swój własny wizerunek ostatniego sprawiedliwego, który jako bezstronny „dobry wujek” jest jedyną osobą, której można zaufać. Przy czym jest dokładnie odwrotnie, bo ten niby dobry wujek, będzie pierwszym, który podłoży nogę, wbije nóż w plecy i oskarży o własną nieudolność czy machloje. Czwarty grzech nazwany został celebracją poświęcenia i wyraża się w mantrze „bardzo wam dziękuję, za to że poświęciliście dodatkowe godziny na pracę w weekend – właśnie takiego poświęcenia tutaj i teraz potrzebujemy”, co z reguły oznacza, że dodatkowe godziny spędzone na pracy są tak naprawdę efektem jej kiepskiej organizacji i służą do  utrzymywania stałej kontroli nad zaangażowaniem oraz pozwalają grać rolę demiurga wolnego czasu, którego władza zaczyna wykraczać ponad zakładany wcześniej pułap. Ma na celu zaprogramowanie przekazu – to ode mnie zależy to co robisz ze swoim czasem nie tylko tutaj, ale zawsze i wszędzie. Na piątym miejscu Breeden wymienia tzw. mikrozarządzanie w przebraniu, czyli strategię, w której z jednej strony pozwala się na samodzielne decyzje swojemu podopiecznemu ale jednocześnie warunkuje możliwość ich podjęcia przekonaniem szefa do tego, że są zasadne i słuszne. To tak, jakby z jednej strony dawać komuś wolną rękę ale jednocześnie zastrzegać sobie prawo do akceptacji wszystkich możliwych posunięć włącznie z najdrobniejszymi, co w ofierze w rzeczywistości wywołuje jeszcze większe podporządkowanie i świadomość braku samodzielności, ale co z zewnątrz ma wyglądać na umiejętność delegowania zadań i promowanie autonomii. Szóstym grzechem jest patronujący strażnik, który deklarując rozwój i zmianę w rzeczywistości odrzuca wszystkie pomysły, które mogły by na ten rozwój i zmianę wpłynąć. Breeden podaje tu przykład takiej postawy ubranej w jakże często używane zaklęcie: „wiem, że to dla ciebie zupełnie nowy obszar, więc póki co trzymajmy się dotychczasowych rozwiązań, bo przynajmniej wiemy że one działają, a co do nowych rzeczy to będziemy je wdrażać powoli i ostrożnie.” Przy czym to wdrożenie nie następuje nigdy, bo mogło by zburzyć dotychczasowy układ, w którym nasz toksyczny lider czuje się jak ryba w wodzie. Nie trzeba dodawać, jak tego typu strategia w szybkim czasie jest w stanie uśmiercić wszelką kreatywność. Ostatni grzech nazywany jest teflonowym szefem i generalnie polega na tym, by fiasko swoich pomysłów przypisywać innym, a sukces pomysłów cudzych wyłącznie sobie. Kiedy więc szef wymyśla jakiś nowy projekt, który okazuje się porażką, winni są zawsze inni, a nigdy on sam. Kiedy zaś dany projekt odnosi sukces, to autorem sukcesu obwieszcza wyłącznie siebie niezależnie od tego, jaka była prawda i jak wielu autorów nań pracowało. 

Powyższa lista siedmiu grzechów głównych toksycznego zarządzania nie wydaje się kompletna, bo myślę że doświadczenia każdej osoby, która przeżyła przygodę z takim szefem, nauczycielem, mentorem, guru czy rodzicem mogło by ją uzupełnić o kolejne punkty i nie mam pewności czy na pewno skończyło by się na liczbie dwucyfrowej. Ale nie w tym rzecz – otóż lista Breedena pokazuje pewną smutną prawdę: kiedy jedna jednostka zdobywa władzę nad drugą, to w magiczny sposób zdaje się wykazywać tendencję do takich zachowań, które wcześniej sama uznawała za toksyczne, ale które od momentu pozyskania władzy nie wydają się jej już tak destrukcyjne. Bo władza zmienia nie tylko pozycję siedzenia, ale również wynikający z tej nowej pozycji punkt widzenia, z której to perspektywy dużo łatwiej dostrzega się błędy innych niż własne. O czym zawsze warto pamiętać niezależnie do tego jak wysoko się siedzi. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/detoxing-management/202405/the-seven-deadly-sins-of-toxic-management

#354 Relacyjne kłusownictwo

Relacyjne kłusownictwo, czyli kradzież ludzi innym ludziom.

Żeby wyjaśnić tytułowy termin musimy się najpierw posłużyć kilkoma przykładami. Przykład pierwszy: oto podsłuchujemy rozmowę dwóch znajomych mechaników samochodowych, których właśnie przyłapaliśmy na narzekaniu jak trudno dzisiaj o pracownika, który nie tylko mówi, że coś umie, ale rzeczywiście umie. Niech to będą panowie Olek i Kamil i kiedy już sobie ponarzekali nagle Olek zmienia narrację i mówi: „Ale wiesz, ostatnio odkryłem prawdziwy skarb. Gość nie dość że spawa wszystkimi możliwymi metodami, to jeszcze potrafi wyjąć, rozebrać, złożyć i zamontować skrzynię biegów tak migiem, że nawet się nie obejrzysz i oczywiście w punkt. Mówię ci taki magik, że aż trudno uwierzyć.” „No to masz super farta – odpowiada Kamil – bo ja nikogo takiego nigdy nie umiem znaleźć”. Od tej rozmowy mija kilka dni i… okazuje się, że nasz warsztatowy magik nie pracuje już w warsztacie Olka, bo dostał dużo korzystniejszą propozycję finansową od Kamila.

Przykład numer dwa: oto dwie bardzo dobre znajome od wielu lat Olga i Krystyna. Chciałoby się powiedzieć że znają się jak łyse konie, ale chyba nie były by zadowolone z takiej metafory. Pewnego wieczoru wybierają się razem do modnego lokalu by w większym gronie celebrować awans jednej z nich. I tamże Krystyna poznaje równie dobrą znajomą Olgi czyli Monikę, którą zachwyca się od pierwszego wejrzenia. Olga widzi, że Monika bardzo przypadła Krystynie do gustu, bo ta po prostu nie może od niej oderwać wzroku. Krystynie w Monice imponuje wszystko – pozycja zawodowa, znajomości, majętność, elokwencja i atrakcyjność. Wieczór należy do niezwykle udanych – Olga też ma co robić, bo jest rozchwytywana przez innych uczestników biesiady, ale nie da się ukryć, że dla Krystyny główną atrakcją tego wieczoru jest Monika. Mija kilka dni i kiedy Olga przechodzi ulicą w pobliskiej witrynie kawiarni zauważa swoją kumpelę Krystynę i Monikę, jak miło sobie trajkoczą pochylone nad kawą. Wchodzi więc do kawiarni i zadaje niby niewinne pytanie: „dlaczego nie powiedziałyście, że idziecie na kawę – chętnie bym dołączyła”. W odpowiedzi widzi nieco zmieszaną minę Krystyny i słyszy tłumaczenie Moniki: „Przecież Krystyna powiedziała że nie możesz przyjść bo masz coś ważnego do zrobienia”.

Przykład numer trzy: teraz widzimy wiosennego ogrodowego grilla, w którym to przyjęciu uczestniczy kilka par z dziećmi. Dzieci wrzeszczą, panowie popijają piwo, a panie z przejęciem opowiadają sobie o pewnych wspólnych znajomych dziwakach, którzy nie mają termomiksu. Kilka piw i plotek później towarzystwo się przegrupowuje i mamy okazję podsłuchać rozmowę Karola, męża Anety z Beatą, żoną Olafa, z której to rozmowy wynika, że wg Karola Olaf nie zasługuje na taką super babkę jak Beata i że jest zbyt atrakcyjna jak na bycie z tym z kim jest, czego najlepszym dowodem jest to, że Karol najchętniej zanurzyłby się z nią we wspólnej rozkoszy i tak dalej i tym podobne. Domyślamy się już, że Karol próbuje omotać Beatę deklasując jej męża, by tym sposobem zwrócić jej uwagę na siebie, bo a nóż coś z takiej taktyki wyjdzie. Mówiąc krótko Karol zamierza poderwać Beatę nie bacząc ani na swój bieżący związek, ani też na jej. 

Co łączy te przykłady? Termin mate poaching, oznaczający towarzyskie kłusownictwo. Wprawdzie te badania, które przeprowadzono by sprawdzić mechanikę takich strategii dotyczącą głownie związków romantycznych, ale sam mechanizm nie ogranicza się jedynie do nich. Generalnie dotyczy sytuacji, w której ktoś niejako kradnie z kręgów bliskich znajomych czy też bliskiej współpracy jednego człowieka drugiemu. I nie chodzi tu o to by jedynie kogoś sobą zainteresować i stworzyć tym samym nową relację. Chodzi o to, by fizycznie odebrać kogoś komuś, co oznacza stworzenie nowej relacji jednocześnie ucinając możliwość kontynuowania dotychczasowej. I jak się okazuje – co wykazały badania kłusownictwa w kontekście relacji romantycznych – takie zachowania nie są wcale rzadkie. Jak wykazały połączone siły badawcze z Uniwersytetów Oakland i Regent’s w Londynie w 2007 roku średnio 40% badanych przynajmniej raz w życiu zaangażowało się w próbę towarzyskiego kłusownictwa usiłując podebrać relacyjną partnerkę czy partnera innej osobie. Inne badania, tym razem takie, w których w 2004 przebadano przedstawicieli aż 53 narodowości przeprowadzone przez badaczy z Uniwersytetów Kansas oraz Tartu wskazały, że to zjawisko nie ma związku z tradycją, kulturą, geografią czy kolorem skóry, bo obecne jest właściwie pod każdą długością i szerokością geograficzną. Badania te zatytułowano: „Uniwersalne wzorce partnerskiego kłusownictwa w 53 krajach: wpływ płci, kultury i osobowości na romantyczne przyciąganie partnera innej osoby” i były one o tyle przełomowe że wskazały dwie rzeczy: po pierwsze kłusownictwu oddaje się około 60% mężczyzn i 40% kobiet, zaś podatność na zabiegi kłusownicze wykryto u 50% kobiet i aż 60% mężczyzn. No dobrze – skoro dysponujemy społeczną podatnością zarówno na dokonywanie aktów kłusownictwa, jak i na to, by takich aktów stawać się ofiarami, to czy aby na pewno jesteśmy świadomi rzeczywistych konsekwencji takich zachowań? Raczej nie i to z bardzo prostego powodu – otóż zazwyczaj takie kłusownictwo oceniamy wyłącznie z jednej perspektywy związanej z miejscem, które w danej interakcji zajmowaliśmy: jeśli było to miejsce kłusownicze to ocena zazwyczaj opiera się na osiągniętych w ten sposób korzyściach, a jeśli byliśmy ofiarą kłusownictwa, czyli tym komu ktoś w ten sposób został odebrany to w naszej ocenie będzie dominował czynnik straty. Warto jednak pamiętać, że mate poaching, zarówno w wersji romantycznej, jak i w innym relacyjnym układzie zawsze zawiera trzy podmioty, co powoduje, że w precyzyjnej terminologii powinniśmy raczej używać terminu kłusowniczy trójkąt. Trójkąt ten składa się z trzech elementów. Pierwszym jest kłusownik, czyli ten który przejmuje relację, drugim jest łup kłusownictwa czyli w terminologii kłusowniczej zwierzyna, którą kłusownik przejął, a trzecim ofiara kłusownictwa, czyli ta osoba, której odebrano relację, czyli ta która utraciła zwierzynę na korzyść kłusownika. Jednak perspektywa przypisująca wyłącznie zysk konkretnemu elementowi trójkąta a stratę wyłącznie innemu jest zbyt uproszczona i w efekcie błędna. Bo strata – czy też destrukcyjny wpływ – wywierany jest w tego typu relacyjnej dynamice na wszystkie elementy systemu, czego sobie do końca żaden z nich nie uświadamia. Przyjrzyjmy się zatem tej destrukcyjnej sile po kolei. Kłusownik zyskuje jedynie krótkoterminowo. Oto odebrał łup swojej ofierze, czym pokazał nie tylko swoją skuteczność, ale również dominację nad ofiarą. Chwilowo więc pławi się w sukcesie, ale wraz z upływem czasu zaczyna się orientować, że skoro łup – mówiąc kolokwialnie dał się odebrać – to równie dobrze sam kłusownik może w przypadku tego samego łupu stać się ofiarą. Bo przecież zawsze istnieje możliwość, że w okolicy pojawi się sprytniejszy, silniejszy i bardziej atrakcyjny kłusownik, który odbierze mu to, co sam kiedyś komuś zabrał. I tu pojawia się kłusownicze spostrzeżenie wskazujące, że sam akt odebrania komuś łupu jest jednoznaczny z tym, że odebrany łup jest odbieralny. A to czy łatwo go odebrać czy też nie to już tylko kwestia kłusowniczych atrybutów. W ten sposób wraz z tą świadomością w kłusowniku pojawia się lęk o to, czy sam nie stanie się ofiarą wraz z którym nasz kłusownik zaczyna wkraczać w świat stałej niepewności, podejrzeń i zabezpieczeń, co powoduje, że jego nowy związek z pojmanym w ten sposób łupem staje się koszmarem zarówno dla samego kłusownika, jak i dla łupu. Drugi element tej układanki, czyli sam łup też nie będzie miał łatwego życia. Po pierwsze prędzej czy później zorientuje się, że został zmanipulowany, co sugeruje, że nie wszystko okaże się tak kolorowe, jak to było malowane w początkowej wizji. Określone elementy kłusowniczej atrakcyjności okażą się wydmuszką, której celem było wyłącznie zdobycie zainteresowania łupu. I to zarówno te elementy, które miały działać na korzyść kłusownika, jak i te, które miały dyskredytować ofiarę, czyli tę osobę, której odebrano łup. Mówiąc inaczej prędzej czy później warsztatowy magik skradziony Olkowi przez Kamila zorientuje się, że praca u Kamila to nie sam miód, bo pojawią się negatywne okoliczności skrzętnie wcześniej przez Kamila ukrywane. Do tego jak się okaże część wypowiadanych przez Kamila rzeczy na temat dotychczasowego pracodawcy Olka, by go zdyskredytować również okaże się nieprawdziwa, bo była jedynie obliczona na zrobienie konkretnego wrażenia mającego na celu osłabienie dyskomfortu rozstania z pracą u Olka. Ten sam mechanizm półprawd i mydlenia oczu wkrótce odkryje Monika odbita Oldze przez Krystynę, jak i Beata, jeśli zdecyduje się na romantyczną przygodę z Karolem, jednocześnie zdradzając Olafa. Wtedy, wraz z tym przejrzeniem na oczy we wszystkich tych wypadkach, czyli w naszym metaforycznym łupie pojawi się rodzaj coraz bardziej nieznośnego napięcia, które na przykład w świecie zarządzania sprzedażą znane jest jako buyers remorse. To rodzaj wyrzutów sumienia przeplatanych z żalem oraz niepokojem pojawiającymi się w efekcie podjęcia zakupowej decyzji i wątpliwości co do jej zasadności. Tyle, że w przypadku zakupów łatwiej jest oddać to co się kupiło, ładnie przeprosić, przyjąć na klatę smutny wzrok sprzedawcy i zniknąć mu z pola widzenia. W przypadku relacji po akcie kłusownictwa, w którym wzięło się udział w charakterze łupu już nie jest tak łatwo wrócić do stanu wyjściowego, bo są rzeczy których nie da się już odzobaczyć. Destrukcyjny efekt nie omija również trzeciego elementu kłusowniczego trójkąta, czyli ofiary, a więc osoby, która utraciła daną relację w konsekwencji kłusowniczych zabiegów. Jednak nie chodzi o tę oczywistą destrukcyjną energię wynikającą z samego poczucia straty, Działa tu bowiem coś więcej – to z czasem coraz głośniej przebijająca się konstatacja, która niszczy zarówno poczucie własnej wartości, jak i pewność siebie. No bo skoro ofierze skradziono łup, a łup dał się ukraść, to sam ten fakt oznacza, że kłusownik dysponował czymś, czego brakuje ofierze. Na przykład większą atrakcyjnością, ciekawszą osobowością, większymi zasobami – i to być może nie tylko materialnymi, ale może również intelektualnymi. Musiało istnieć coś co przyciągnęło łup, co sumarycznie zdeklasowało to, co sprawiało że przed aktem kłusownictwa łup związał się z ofiarą. Uświadomienie sobie tego może być równoznaczne z obawą, że każda kolejna relacja może być w równie łatwy sposób odebrana i samo to przeświadczenie potrafi zamienić relacyjne życie ofiary w kolejny koszmar pociągający za sobą całą kaskadę trudnych emocji, z którymi jakoś trzeba sobie będzie poradzić.

Trójkąt kłusowniczy niestety nie oszczędza żadnego z trzech elementów, które go tworzą i to właśnie dlatego jest tak społecznie szkodliwy. Tu nigdy nie ma zwycięzców, a są wyłącznie przegrani. Czy to nie jest wystarczającą przestrogą, by w miarę możliwości trzymać się od takich akcji jak najdalej?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/love-digitally/202405/have-you-been-a-target-or-victim-of-mate-poaching

DOI:10.1007/s10508-006-9158-8

https://doi.org/10.1037/0022-3514.86.4.560

#355 Mit „niekonflitowości”?

Mit „niekonfliktowości”

„Ja to bym chciała poznać takiego kogoś niekonfliktowego” – wzdycha jedna psiapsióła do drugiej, kiedy już omówiły z wszelkimi możliwymi szczegółami wszystkie swoje dotychczasowe nieudane próby zawiązania stabilnej relacji – kogoś takiego, co normalnie z samej swej natury jest taki, co to się z nim nie da nigdy pokłócić”. „A nie nudna byłaby taka faja?” – odpowiada druga wydymając zbyt duże usta. „Sama jesteś faja – odpowiada pierwsza – i do tego naprawdę okropne masz te rozstępy”. No i konflikt pomiędzy psiapsiółami gotowy, więc szybko zmieńmy taktyczną pozycję i przysłuchajmy się drugiej rozmowie – oto jeden menager pochylony nad wynikami sprzedaży i z kebabem w ręku żali się drugiemu: „Kurcze, jak mi się marzy taki zespół sprzedawców, żeby choć jeden był taki bezkonfliktowy. Wiesz, żeby nigdy nie miał żadnych wątpliwości i swojego zdania. Żeby robił co ma robić i nie kombinował. Żeby zawsze mu się gęba śmiała, ale nie za bardzo, bo przy klientach to różnie by było widziane, ale generalnie, żebym nie musiał wiecznie interweniować i mógł sobie dojeść choć jednego kebsa do końca”.

Opuściwszy tę jakże intelektualną rozmowę spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy coś takiego jak bezkonfliktowość rozumiana jako cecha charakteru czy też rodzaj osobowości w ogóle istnieje? A może pójdźmy dalej i zastanówmy się, czy w ogóle istnieje taki relacyjny model, w którym nigdy nie pojawiają się żadne konflikty? Związek romantyczny, małżeństwo, relacja rodzic dziecko, czy szef podwładny gdzie nigdy, z żadnego powodu i w żadnych okolicznościach nie pojawiła się chociaż najmniejsza różnica zdań? Teoretycznie w sumie coś takiego mogłoby być możliwe – musiałby jednak zostać spełniony jeden prosty warunek, za to taki, o którego spełnieniu chodzą terapeutyczne mity. Jednak póki co – z tego co mi wiadomo – żaden specjalista nie odnotował choć jednego takiego przypadku. W teorii więc bezkonfliktowa relacja musiała by być tak skonstruowana, by w jej ramach obydwa jej elementy za każdym razem i niezależnie od okoliczności uznawały, że każda, bez najmniejszego wyjątku, indywidualna potrzeba zgłaszana przez jedną ze stron jest rozsądną, uzasadniona i zasługuje nie tylko na szacunek ale co najmniej na podjęcie wspólnej próby jej realizacji. Dr Robert Johansen, psycholog kliniczny i autor m. in, książki „Terapia zarządzania potrzebami” mówi tu nawet o definicji potrzeby jednego partnera traktowanej przez drugiego z „niepodważalną legitymacją”. I tutaj teoria rozmywa się z praktyką, bo oto wyobraźmy sobie Stefana informującego właśnie Grażynę o swojej potrzebie nieposprzątania po sobie, kiedy to za pomocą właśnie zakupionej mini tokarki usiłował wytoczyć kilkadziesiąt szachowych figur, w tym tylko dwie udane, gdyż wymyślił sobie biznes straganowego sprzedawcy szachów. A potrzebę nie sprzątania fruwających po całym mieszkaniu wiórów po toczeniu Stefan motywuje tym, że jego twórcza kreatywność szachowego biznesmena nie może być rozpraszana tak przyziemnymi kwestiami, jak ganianie z odkurzaczem za byle drewnianym wiórem. Wprawdzie możemy sobie wyobrazić, że Grażyna uzna stefanową potrzebę jako rozsądną, uzasadnioną, zasługującą na szacunek, ale dość trudno nam uwierzyć, że w praktyce dnia codziennego Grażyna wobec takiej potrzeby Stefana będzie zdolna zachować zimną krew. I tu pryska czar respektowania wszystkich potrzeb i to za każdym razem zgłaszanych przez relacyjnego partnera, szefa, podwładnego, rodzica czy kogo byśmy do relacji nie wstawili. Nie da się tego zrobić z prostej przyczyny – samo założenie, że każda zgłaszana potrzeba będzie rozsądna jest iluzją, bo my sami w stu procentach zgłaszanych indywidualnych potrzeb nie jesteśmy w stanie tego rozsądku utrzymać, na takim poziomie by nasz relacyjny partner stu procentowo za każdym razem przydzielał rozsądek, tam, gdzie go po prostu mocno brakuje. I w tym, że trafiają nam się nierozsądne potrzeby nie ma niczego złego – jesteśmy tylko ludźmi i w istotę swojego człowieczeństwa mamy wpisane to, że w naszej głowie obok rzeczy wartościowych, czasem pojawiają się również śmieci. 

Czy powyższe oznacza, że nie da się uniknąć konfliktowego napięcia w żadnej relacji? Niestety tak, chociaż czy aby na pewno powinno się w tym miejscu używać słowa „niestety”? I tutaj podpowiedź otrzymujemy od profesor komunikacji na Uniwersytecie Nebrasca-Lincoln Dawn Braithwaite, które przytacza definicję konfliktu z 1978 r. wskazującą, że sam konflikt to sytuacja, która zachodzi pomiędzy dwoma współzależnymi elementami układu, które próbują zrealizować sprzeczne cele wchodząc w jakiś rodzaj walki pomiędzy sobą. Profesor Braithwaite koncentruje naszą uwagę na terminie „współzależne”, który zdaje się podpowiadać, że gdyby nie istniała pomiędzy stronami konfliktu choć najmniejsza współzależność, to konfliktu by nie było. A to z kolei oznacza, że sam konflikt, a raczej samo jego pojawienie się jest silnym wskaźnikiem jakiegoś rodzaju współzależności pomiędzy skonfliktowanymi stronami. Co stanowi rodzaj cennego związania, którego uświadomienie sobie może być silnym motywatorem do tego, by zamiast konflikt zaogniać dążyć do jego rozwiązania, by w ten sposób nie tylko utrzymać to związanie ale z biegiem czasu czynić je coraz to silniejszym. Innymi słowy – jeśli popatrzymy na konflikty w dowolnej relacji z tej perspektywy, to zaczynamy dostrzegać że samo ich pojawienie się jest kwestią chwilowej rozbieżności celów, a niekoniecznie sygnałem niespasowania relacji. Kluczem jest zaś sposób rozwiązywania konfliktów, a nie wiara w to, że możliwe są takie relacje, w których w ogóle nie występują. A mówiąc już najprościej jak się da: konflikty w relacjach to dowód że wciąż nas coś łączy i wystarczy tę informację uznać za priorytet, by zacząć je wykorzystywać do wypracowania takich rozwiązań, by daną relację z czasem coraz bardziej wzmacniać a nie osłabiać. Tyle, że musielibyśmy jeszcze uzbroić się w świadomość tego, do jakiego stylu konfliktowej walki przyzwyczailiśmy samych siebie i w jaki sposób ten wyuczony styl będzie nam w procesie uzdrawiania relacji przeszkadzał i co należy zmienić by tak się nie działo. Tutaj w sukurs przychodzi kolejny badacz, nowojorski psycholog dr Loren Soeiro, który przekonuje, że mimo podręcznikowego występowania wielu stylów walki w konflikcie, w rzeczywistości możemy ten galimatias znacznie zawęzić i zdefiniować cztery podstawowe. Są to agresja, unikanie, uspokojenie i przymierze. Pierwszy styl to sytuacja, w której w konflikcie pojawia się schemat krótkiego lontu wrażliwego na byle iskrę. Kiedy się podpala, prowadzi do wybuchu złożonego zarówno z podniesienia temperatury konfliktu, jak i podniesienia stawki o którą toczy się gra. Agresor tak bardzo lęka się przegranej, że uznaje iż może wygrać tylko wówczas jeśli druga strona przegra. Może wyjść z twarzą przed samym sobą, jeśli taką możliwość odbierze drugiej stronie. Co więcej swój lęk o porażkę usiłuje przykryć rządzą zemsty, która z samej definicji ma przynieść drugiej stronie o wiele większą krzywdę niż, ta za którą zemsta ma zostać wymierzona, by zawrzeć w sobie element odstraszający i przynieść status władcy, na którego nigdy nie wolno podnosić ręki nawet w sytuacji, kiedy to władca się myli. Wtedy też z pola widzenia agresora znika wszystko co nie dotyczy jego. Przestają się wówczas liczyć zarówno cele, jak i potrzeby drugiej strony, ale co najważniejsze przestają się liczyć również jej emocje czy rany. Jak łatwo się domyślić ten pierwszy styl nie ma cienia szansy na to, by wykorzystać konflikt i sposób jego rozwiązania do zbudowania głębszej więzi w relacji. Moglibyśmy więc powiedzieć, że w tym stylu ta szansa zostaje bezpowrotnie zaprzepaszczona, a relacja z każdym takim przypadkiem zaczyna wisieć na coraz cieńszym włosku. 

Drugi styl to unikanie oznaczające najczęściej skłonność do wycofywania się przy pierwszych sygnałach zbliżającego się konfliktu. Wydaje się, że taka strategia ma głównie na celu rozbrojenie konfliktu zanim on nastąpi, ale w rzeczywistości oznacza ignorowanie problemów w nadziei że same się rozwiążą, co niestety nigdy nie ma miejsca. W ten sposób tworzone jest jedynie wrażenie kogoś, kto w trudnych chwilach nie może stanowić najmniejszego wsparcia, bo cokolwiek by się wydarzyło zniknie przykryty kołdrą po same uszy. Co więcej taka strategia będzie wywierała wpływ na wzrost nierozwiązanych nieporozumień, które z biegiem czasu będą już na tyle duże, że po relacyjnym związaniu nie będzie ani śladu. I w ten sposób otrzymujemy na przykład dwójkę żyjących i mieszkających ze sobą obcych sobie ludzi, którzy często dodatkowo nie tylko się nie cierpią ale też przy okazji sobie jeszcze źle życzą. I od razu rozwiejmy ewentualne wątpliwości – wg dr Soerio jednym z wybitnych typów strategii unikania jest intelektualizacja, w której silna potrzeba racjonalnych rozwiązań w oparciu o logikę zazwyczaj pogłębia konflikt, zamiast go rozwiązywać. 

Trzeci styl nazywany jest uspokojeniem i główna koncentracja dotyczy w nim obniżenia gorącej atmosfery i uspokojenia emocji, co oczywiście również niczego nie rozwiązuje., Powoduje jedynie, że chwilowe dyskomfortowe napięcie zostaje obniżone, co samo w sobie mylone jest z rozwiązaniem konfliktu. Kiedy emocje opadają przyjmuje się, że robota została wykonana i nic więcej już nie trzeba robić,. To trochę sytuacja, w której usiłowalibyśmy rozwiązać problem z nożem wbitym w czyjeś plecy za pomocą samego tylko uspokojenia delikwenta i uznalibyśmy, że wszystko zaczyna być w porządku, kiedy delikwent przestaje się drzeć i zanosić łzami i jednocześnie nie zważali na to, że samo zmniejszenie hałasu wywołanego jego wrzaskiem jeszcze nie oznacza, że nóż został wyjęty z rany, a ta opatrzona. 

Ostatni styl to przymierze, czyli taka strategia, która przedkłada osiągnięcie porozumienia ponad możliwość uzyskania sumy zerowej, czyli absolutnego zwycięstwa jednej strony przy równie absolutnej porażce drugiej. Priorytetem jest tutaj długoterminowość samej relacji, co uznaje się za obopólne zwycięstwo w wojnie, niż krótkoterminowe zwycięstwo jednej ze stron, dzięki właśnie wygranej bitwie. Celem jest uzyskanie zdrowej relacji nawet przy rozbieżności indywidualnych potrzeb. To tutaj też pojawia się świadomość trzeciego elementu relacji określanego terminem „my”, który jest postrzegany przez obydwie strony jako cenniejszy zarówno od elementu „ja”, jak i od elementu „ty”. Dopiero wówczas dochodzi się do takiego relacyjnego poziomu – niezależnie od tego jaki charakter ma ta relacja – w którym przyjmuje się, że samo pojawianie się konfliktów jeszcze nie stanowi problemu, bo są one naturalnymi reakcjami na różnicę w perspektywie widzenia zasadności oraz istotności indywidualnych potrzeb czy celów. Kluczem jest zaś sposób ich rozbrajania i wypracowanie takiej strategii w tym zakresie by osiągać przymierze. I w tym właśnie znajduje się odpowiedź na pytanie jak to się dzieje, że niektóre pary potrafią budować spełnione relacje przez wiele dekad, podczas gdy inne rozpadają się przy pierwszej byle awanturze.

Pozdrawiam  

https://www.psychologytoday.com/us/blog/communication-matters/202308/think-you-are-having-a-conflict-with-someone 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-new-gps-for-intimate-relationships/202405/deconfliction-how-to-stop-a-fight-before-it-begins

https://www.psychologytoday.com/us/blog/i-hear-you/202405/whats-your-fighting-style

https://www.psychologytoday.com/us/blog/healthy-communication-in-hard-situations/202405/4-steps-to-compromise-when-youre-stuck

#356 Komunikacyjne bomby głębinowe

Komunikacyjne bomby głębinowe

Zróbmy mały test. Oto wyobraź sobie początek swojej rozmowy z jakąś bliską ci osobą – taką z którą widzisz się na tyle często i którą znasz na tyle dobrze, że wasza komunikacja może być już w miarę bezpośrednia, by wywalać kawę na ławę bez specjalnego krygowania się. To może być relacyjny partner, współpracownik, czy dorastające dziecko. Następnie wyobraź sobie, że rozmowa, którą za chwilę odbędziesz dyktowana jest jakimś rodzajem napięcia, które nie specjalnie ci odpowiada. Coś poszło nie tak, ktoś zrobił coś nie po twojej myśli, czy nie do końca tak, jak się umawialiście. Możliwe też że w powietrzu wisi jakaś pretensja, która leży ci na sercu i którą dobrze by było wyjaśnić. Oczywiście nie masz zamiaru rozpoczynać konfliktu, a jedynie coś naprostować, coś ustalić, czy też po prostu pozbyć się tego nieco dyskomfortowego napięcia. Kiedy już twoja wyobraźnia odpowiednio cię przygotowała do odbycia tego krótkiego testu, weź coś do pisania, byś mógł czy mogła zaznaczyć które z tych formuł, które za chwilę podam pojawiły by się w twoich pierwszych zdaniach rozpoczynających tę rozmowę. Zatem ja podaję przykłady formuł, a ty odhaczasz te, których byś użył czy użyła.

– Nie rozumiem, czemu to robisz…

– Posłuchaj co do ciebie mówię…

– Tylko obiecaj, że się nie zdenerwujesz…

– Musisz zrozumieć, że…

– Uspokój się i posłuchaj…

– Nie sądzisz, że powinieneś wiedzieć, że…

– Czy ty w ogóle słuchasz co mówię…

– Pomóż mi zrozumieć, co tobą kierowało…

– Ile razy już o tym rozmawialiśmy…

– O czym sobie myślałeś, kiedy…

– Powiedz mi dlaczego, to wciąż jest problem…

– Ja na twoim miejscu bym to jednak próbował najpierw przemyśleć…

Powyższe dwanaście magicznych zaklęć to jedynie mały wycinek możliwości, prawda? Bo zdaje się, że po ich wysłuchaniu już jesteś w stanie określić komunikacyjny wzorzec, z którego pochodzą. Ale wróćmy do samego testu: jeśli z tych dwunastu zaznaczyłeś trzy i więcej, to warto się przez chwilę przyjrzeć swoim komunikacyjnym nawykom, bo niestety dla twojej relacji – jakakolwiek nie byłaby jej formuła – nie wróżą one niczego dobrego. Oczywiście kiedy spoglądamy na te komunikacyjne bomby z boku to niektóre wydają się nas nawet bawić – jak na przykład jedna z moich ulubionych brzmiąca „której części zdania nie rozumiesz?”, ale w ostatecznym rozrachunku wpływu na relację niestety już takie śmieszne nie są. A zaczyna się robić już naprawdę mało śmiesznie, kiedy przeprowadzimy ten test jeszcze raz, jednak tym razem zaznaczając te formuły, których używa w rozmowie nasza partnerka, partner, szef, rodzic, czy dowolna inna osoba, z którą komunikujemy się często i intensywnie. Wiesz już, że rozmowa rozpoczynana od takich komunikacyjnych bomb głębinowych do przyjemnych raczej nie będzie należeć i na dłuższą metę takie strategie nie zbudują odpowiednio silnej i bliskiej relacji i raczej was od siebie oddalą niż zbliżą. A dzieje się tak, bo coś co z pozoru wydaje się mało szkodliwe w rzeczywistości odsłania mechanizm, który finalnie może być mocno szkodliwy dla obu stron. By to wyjaśnić musimy się przyjrzeć działaniu tych formuł i to z obydwu perspektyw: tego, który z nich korzysta w komunikacji, czyli nadawcy komunikatu, jak i tego, który jest nimi atakowany, czyli komunikacyjnego odbiorcy. 

Dr Mitch Abblett, psycholog kliniczny i autor kilkunastu książek wskazuje, że używanie tego typu komunikacyjnych formuł pojawia się w sytuacji, w której nadawca takiego komunikatu nosi w sobie jakiś rodzaj emocjonalnego ładunku, którego w ten sposób usiłuje się pozbyć lub przynajmniej obniżyć dyskomfort, jaki w związku z tym ładunkiem odczuwa. Podłożem zaś tego emocjonalnego ładunku może być utrata pewności do swojej pozycji w danej relacji wobec działań czy słów drugiej strony, które wskazują, że komunikujący traci w tej relacji jakiś rodzaj kontroli nad drugą osobą. Ktoś na przykład zachował się nie po jego myśli, nie spełnił konkretnych oczekiwań lub nie wypełnił odpowiednio skrupulatnie przydzielonych mu zadań. Kiedy tak się dzieje komunikujący zaczyna się zmagać z wewnętrznym napięciem wynikającym z rosnącego przeświadczenia, że jego słowa, wytyczne czy zasady, które dla danej relacji ustalił zaczynają się sypać, bo przestają być respektowane przez drugą stronę. W efekcie jego domniemane poczucie posiadania konkretnej pozycji – na przykład dominacji w jakimś obszarze traci grunt pod nogami, co oznacza utratę dotychczasowego znaczenia. By więc obronić swój tracony status taka osoba zaczyna komunikować formuły, których zadaniem jest albo przywrócenie tego statusu, albo też utrzymanie go na dotychczasowym poziomie. Wówczas taki rodzaj komunikacyjnej formuły ma przywołać drugą stronę relacji do porządku i jednocześnie ukarać za złamanie wcześniejszych zasad interakcji. Pokażmy to na przykładzie: oto Zdzisław, szef działu wobec swojego pracownika Andrzeja przyjmuje stabilną wyprostowaną postawę stając na lekko rozstawionych nogach, bierze się pod boki i na cały głos w obecności wszystkich innych pracowników działu zaczyna ze złośliwym uśmieszkiem wypowiadać swoje magiczne zaklęcie: „Posłuchaj Andrzejku, jeśli nie rozumiesz co się do ciebie mówi, to wypisz w te pędy wniosek skierowania na kurs czytania z ruchu warg albo załatwimy ci większe i grubsze cyngle, bo może słyszysz ale słabo widzisz i ci się to pod kopułą nie łączy”. Po czym Zdzisław rozgląda się na boki, by sprawdzić czy efekt został osiągnięty – bo miał nie tylko skarcić i ośmieszyć Andrzeja, ale też sprawić wrażenie, że niewypełnianie jego poleceń się po prostu nie opłaca. Ekipa z biura rży ze śmiechu, Andrzej nie wie co ma zrobić z oczami i wydaje się, że tylko specjaliści od komunikacji oglądający te scenę zza weneckiego lustra nie mają wątpliwości, że w ten sposób Zdzisław obnażył to, jak wielce niepewnie się czuje w roli lidera i jak ten brak pewności usiłuje przykryć komunikacyjnymi zaklęciami. W rzeczywistości zauważają to też wszyscy pracownicy, tyle że by się nie narazić Zdziśkowi wolą tego po sobie nie pokazać. Drugi przykład – oto do domu małżeństwa Marcina i Zosi przychodzą goście. A że aura nas jakoś w to lato nie rozpieszcza, przyszli w kurtkach, które właśnie zdejmują w przedpokoju usiłując je powiesić na ubraniowym wieszaku. Problem jednak w tym, że wieszak zajmują kurtki Marcina, które i owszem miał według instrukcji Zosi schować do szafy, ale zapomniał. Goście więc stoją z kurtkami w rękach a Zosia zamiast ratować sytuację przełącza się w tryb Hermiony i mówi: „Ile razy mam ci Marcinku powtarzać, że wieszak w przedpokoju jest dla gości. Nie sądzisz, że jesteś już na tyle duży, by takie rzeczy ogarniać samodzielnie.” Goście się uśmiechają nieśmiało, bo w tej żenującej sytuacji nie bardzo wiedzą co ze sobą zrobić. Marcin zgarnia kurtki z wieszaka wysypując z ich kieszeni przy okazji wszystkie drobiazgi, a Zosia, a raczej powinniśmy powiedzieć „Żona Zofia” uśmiecha się nieśmiało w przekonaniu, że jakoś może wybrnęła póki co z tej sytuacyjnej matni broniąc honoru pani domu. Przy czym, to co w głowach gości właśnie pojawiło się na jej temat i ilu z nich zamiast ganić Marcina zaczęło mu właśnie współczuć pozostawmy już jedynie w domyśle. 

Warto tutaj zadać pytanie, czy zatem wszystkie cele, które mają zostać zrealizowane przez osobę wygłaszającą w relacji te magiczne bomby głębinowe zostały zrealizowane. Wprawdzie napięcie udaje się nimi jakoś obniżyć, upokorzenie partnera też często odnosi skutek, ale czy aby na pewno stosowanie takich formuł pełni rolę odstraszająco edukacyjną powodując, że po jakimś czasie bombardowana nimi osoba dokonuje zmiany i nie trzeba będzie na niej już takich zaklęć stosować? Niestety nie – bo zamiast efektu edukacyjnego, czyli czegoś co miało by wyraźny pozytywny aspekt i owszem pojawiają się efekty, ale niestety wyłącznie negatywne. A dzieje się tak dlatego, że jedną z podstawowych naszych reakcji na tego typu magiczne formuły czy też głębinowe bomby jest jedynie podpalenie lontu, który prędzej czy później doprowadzi do wybuchu systemu obronnego. I to właśnie dlatego tego typu zachowania nie prowadzą nigdy do zwycięstwa, ale są zapowiedzią relacyjnej klęski. Bo działa tutaj stara wojenna zasada, w myśl której wredny, wyżywający się na żołnierzach dowódca na froncie często ginie od strzału w plecy z broni w rękach krzywdzonych przez niego wcześniej ludzi. Strategie upokorzenia, przywołania do porządku, nauczenia na przyszłość, które mają utrzymać lub zbudować autorytet w rzeczywistości jedynie wskazują na jego brak. Coś co ma udowadniać pewność siebie i posiadanie kontroli wskazuje na poczucie wewnętrznej niepewności i tejże kontroli utratę. Nie wychowuje przeciwnika, a jedynie go antagonizuje. Kiedy Andrzej rzuci robotę i przejdzie do konkurencji wywołując tym samym wściekłość Zdziśka, to jedyną reakcją jego koleżanek i kolegów będzie formuła: „Wcale mu się nie dziwię”. I to samo wypowiedzą znajomi małżeństwa Zosi i Marcina, kiedy Marcin postanowi to małżeństwo zakończyć. Tutaj zacytujmy dr. Abbletta który mówi, że problem ze wszystkimi tego typu komunikacyjnymi głębinowymi bombami polega na tym, że są one przesiąknięte programem kontroli. Polegającym na próbie ochrony własnego komfortu w relacjach innymi poprzez kontrolowanie tego jak inni się zachowują. Ale pływanie w morzu pełnym bomb jest mocno wkurzające niezależnie od tego czy pływamy małą łódeczką czy olbrzymim niszczycielem. Bomby zanurzone w głębinie sprawiają, że morze staje się nieprzyjaznym, wrogim środowiskiem i zawsze generuje dylemat czy aby ich rozbrajanie to gra warta świeczki, czy raczej trzeba rozważyć przeniesienie floty na inne wody. Bomby niczego wówczas nie rozwiązują, a jedynie mogą spowodować, że komuś odechce się w ich towarzystwie pływać. Nie prowadzą do żadnego rozwiązania już i tak trudnych relacji. Zamiast tego jeszcze bardziej je komplikują. Co więcej zdecydowana większość z nich to komunikacyjne nawyki, z których po jakimś czasie relacji komunikujący nawet nie zdaje sobie sprawy. Wyrzuca je z siebie automatycznie przy każdej okazji, kiedy uznaje że jego poczucie kontroli jest zagrożone i wtedy paradoksalnie naprawdę traci kontrolę. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/momentology/202405/stop-jolting-people-in-conversation

#357 Przecież wszyscy tak robią…

Przecież wszyscy tak robią…

Zacznijmy od przykładu. W redakcji pewnej gazety pojawił się świeżo upieczony magister dziennikarstwa w charakterze praktykanta pretendującego do zostania dziennikarzem. Pewien złośliwy łysy redaktor naczelny postanowił zweryfikować efekt edukacyjny uczelni, którą właśnie opuścił rzeczony kandydat i zlecił mu napisanie próbnego tekstu. Na dowolny temat do dowolnego działu, by dać kandydatowi szansę sprawdzenia, w jakiej tematyce poczuje zew kariery. Kiedy tekst był gotowy, naczelny przeczytał na głos fragment jednego z pierwszych zdań w brzmieniu: „uplasował się na fotelu lidera” i zadał niewinne pytanie czy to jakiś żart, czy może jesteśmy w ukrytej kamerze? Na co przyszła gwiazda dziennikarstwa odparła: „ale przecież tak się pisze, wszyscy tak piszą”. I tutaj nasz złośliwy boomer odprawiając praktykanta z redakcji bez kwitka posłużył się żartem z Asterixa „szkoda że nie w Galui”, który to żart jak się okazało w tej sytuacji śmieszył tylko jego. Praktykant zaś wyfrunął z redakcji w przeświadczeniu szykany, za odwagę i młodość. Ta historyjka wydarzyła się w prawdzie 20 lat temu i wydaje się że wszystko się od tego czasu zmieniło poza dwiema rzeczami. Otóż nie zmieniła się łysina jednego z bohaterów tej historii oraz wymówka „przecież wszyscy tak robią”, której się dzisiaj przyjrzymy, bo to wydawałoby się niewinne powiedzenie, w swoich socjologiczno psychologicznych konsekwencjach już takie niewinne nie jest. 

Na początek przyjrzyjmy się jego mechanice. Otóż pojawia się w sytuacji, w której dana osoba próbuje wytłumaczyć się przed stawianym jej zarzutem jakiegoś rodzaju zachowania, które zarzucającemu wydaje się nieadekwatne, dziwne lub niestosowne. W każdym razie takie, nad którym trudno jest mu przejść do porządku dziennego, Zwraca więc uwagę, że tego typu zachowanie nie powinno mieć miejsca. I ten właśnie zarzut jest odpierany argumentem o powszechności tego zachowania, co do której oskarżany jest przekonany i która oskarżającemu umyka. Ten mechanizm wiązany jest z koncepcją wysokich i niskich atrybucji, na którą powołuje się dr Richard Smith, psycholog społeczny z Uniwersytetu w Kentucky. Twierdzi, że im wyższy tzw. konsensus w atrybucji, tym większe prawdopodobieństwo, że dana osoba zachowując się w źle oceniany przez innych sposób odwoła się do argumentu, że inni również tak robią lub że takie zachowanie jest jej zdaniem powszechne. Zanim sprawdzimy zasadność tej tezy i temu jakie z niej wynikają konsekwencje na chwilę zatrzymamy się na samej atrybucji. Samo zjawisko sformułował i opisał jako pierwszy austriacki psycholog Fritz Heider, w swojej rozprawie z 1920 roku, w której złożył podwaliny pod późniejszy konstrukt nazywany psychologią zdrowego rozsądku, w której dane ludzkie doświadczenie (w tym również zachowanie) może być postrzegane jako rodzaj działania wewnętrznego, dyktowanego na przykład cechami osobowości oraz jako rodzaj działania zewnętrznego, dyktowanego kontekstem sytuacyjnym. Te pierwsze działania, czyli wewnętrze oceniane są wówczas jako takie, nad które dana osoba ma wpływ, a więc ma nad nimi kontrolę, zaś zewnętrzne jako takie, na które nie ma wpływu, a więc nie ma również nad nimi kontroli. Moglibyśmy w olbrzymim uproszczeniu więc powiedzieć, że ktoś zachowuje się w określony sposób bo taki już jest, albo też bo takie zachowanie niejako wymusza na nim sytuacja, w której się znalazł. A co wówczas, kiedy obserwator ustali niewłaściwą atrybucję dla obserwowanego zachowania danej osoby i uzna, że jej zachowanie jest na przykład motywowane wewnętrznie, podczas gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z atrybucją zewnętrzną? Taką ocenną pomyłkę nazywamy błędem atrybucji i od razu dodam, że rodzajów tych błędów od czasów Fritza inni badacze znaleźli co niemiara. Jednak błędy atrybucji pojawiają się nie tylko po stronie tego, który daną osobę i jej zachowania obserwuje, ale mogą być wykorzystywane również przez tę ocenianą osobę jako mechanizm obronny. Na przykład w sytuacji, w której przyłapanie na nagannym zachowaniu mogło by obniżyć własną samoocenę, więc by ją ochronić zamienia się atrybucję wewnętrzną na zewnętrzną. To sytuacja, której kierownik kamerlika Wacław przyłapany na niedopatrzeniu tłumaczy, że powodem tego niedopatrzenia nie jest on sam, a więc to że jest zapominalską fleją i słabym kierownikiem, ale wyłącznie jakieś okoliczności zewnętrzne, na które on sam nie miał wpływu, a więc takie, które pozostawały poza jego kontrolą. I co ciekawe tymi okolicznościami zewnętrznymi nie muszą być w atrybucji obronnej konkretne konteksty sytuacyjne ale jak przekonuje dr Smith również to że inni też tak robią, a skoro robią, to musi być ku temu jakiś powód, który usprawiedliwia to że kierownik Wacław też tak robi, mimo że nie jest w swej obronie wskazać jaki to konkretnie powód. 

Tutaj aż się prosi przywołać inną ideę z zakresu psychologii społecznej, a mianowicie społeczny dowód słuszności, który często i gęsto pojawia się w argumentacji osób szukających w zamianie atrybucji wewnętrznej na zewnętrzną sposobu na samoobronę i wybrnięcie z niezręcznej sytuacji. Tym razem na scenę wkracza słynny Robert Cialdini, który jako pierwszy użył tego terminu w swej książce „Wywieranie wpływu na ludzi” z 1984 r. Jednak samo zjawisko zostało dostrzeżone i przebadane już w 1935 roku przez amerykańskiego psychologa tureckiego pochodzenia Muzafera Sherifa i opisuje ono sytuację, w której ludzie albo kopiują działania innych albo powołują się na działania innych w dokonywaniu własnych wyborów jak się zachować. Najczęściej pojawia się w sytuacjach społecznie niejednoznacznych, w których ludzie nie wiedząc jak się zachować zachowują się tak jak inni, kierując się założeniem, że skoro inni się tak zachowują, to znaczy że posiadają jakąś słuszną wiedzę, którą się kierują. Więc kiedy nie wiemy jak się zachować to naśladujemy innych ufając że ich wiedza, do której chwilowo nie mamy dostępu wskazuje właściwy sposób na zachowanie. Im zaś więcej ludzi zachowuje się w określony sposób, tym silniejszy bodziec otrzymuje osoba w społecznym dowodzie słuszności, by sama się tak zachować mimo, iż tak naprawdę nie wie dlaczego. 

Skoro już mniej więcej wiemy o co chodzi w atrybucji oraz w społecznym dowodzie słuszności to możemy wreszcie wrócić do dr Smitha, wskazującego na tzw wysoki i niski kontekst atrybucyjny. Wysoki występuje wówczas, kiedy w głowie delikwenta pojawia się przekonanie, że dużo ludzi może się w dany sposób zachowywać, a niski, kiedy uznaje on, że i owszem ktoś się tak może zachować, ale niekoniecznie jest to spora liczba ludzi. Pokażmy to na przykładzie – proszę wybaczyć jego absurd ale pora trochę rozluźnić akademickość naszych rozważań. Zastanówmy się przez chwilę ile naszym zdaniem osób może maczać spożywane frytki w majonezie, a ile w cukrze? Raczej uznajemy, że tych od majonezu jest znacznie więcej niż tych od cukru. Ale zaraz – czy aby na pewno są na świecie tacy szaleńcy, którzy do frytek dodawaliby cukru? Niestety są – sam widziałem i tego się już nie da odzobaczyć. Mamy zatem całkie sporo frytkowych majonezowców i nielicznych frytkowych cukierników. Nie wiemy tego oczywiście na pewno, ale posiłkując się psychologią zdrowego rozsądku Fritza tak nam się wydaje. Oznacza to, że majonezowcom przypisaliśmy wysoki kontekst atrybucyjny, zaś cukrowcom niski. Cóż zaś twierdzi dr Smith? Otóż kiedy zostaniemy przyłapani na maczaniu frytek w majonezie to dużo łatwiej nam będzie zastosować mechanizm obronny spod znaku „bo inni też tak robią” niż w sytuacji, kiedy zostaliśmy przyłapani na tym, kiedy haniebnie nużaliśmy fryty w cukiernicy. Co więcej – kiedy zachowujemy się w jakiś niepochlebny sposób i zostaniemy na tym przyłapani, to wolimy zwalić przyczynę naszych zachowań na sytuację, a nie na nas samych. Jeśli więc istnieje prawdopodobieństwo, że inni ludzie w swej sporej ilości też się tak mogą zachowywać, to jest nam dużo łatwiej to zrobić, niż w sytuacji niskiego konsensusu, czyli takiej, w której takie prawdopodobieństwo jest znikome. Bo jak twierdzi dr Smith – jeśli większość ludzi zachowuje się podobnie, to uznajemy, że w naszym podobnym do nich zachowaniu przyczyną tego zachowania jest coś w samej sytuacji, w jej okolicznościach czy innych czynnikach zewnętrznych, a nie w nas samych, co używamy jako argument nawet (zgodnie z teorią społecznego dowodu słuszności) jeśli nie potrafimy wyjaśnić dlaczego inni się tak zachowują. Wystarczy sam fakt istnienia domniemanego wysokiego konsensusu atrybucji. To zaś daje nam możliwość posłużenia się silną wymówką, bez potrzeby tłumaczenia się z konkretnego zachowania. Magiczne „inni też tak robią” po prostu załatwia sprawę, odsuwa od nas odpowiedzialność i pozwala ochronić własną samoocenę w sytuacjach, w których zachowaliśmy się niewłaściwie, nagannie czy niepochlebnie. Niestety na tym nie koniec, bo wg dr Smitha gros ludzi przyłapanych na tego typu zachowaniach idzie jeszcze dalej. Kiedy bowiem, nie dysponują wysokim konsensusem atrybucyjnym, to sami go sztucznie podnoszą przekonując, że inni tak robią nawet wówczas, kiedy to w żaden sposób nie odpowiada prawdzie. Problem w tym, że kiedy rzecz dotyczy sposobu jedzenia frytek, to umówmy się społeczna szkodliwość takich zachowań jest raczej mizerna. Jednak, kiedy sztuczne podnoszenie konsensusu atrybucyjnego, czyli zwalanie winy na innych, którzy mają się tak samo zachowywać, co ma usprawiedliwić naganne zachowania własne dotyczy dużo ważniejszych obszarów naszego życia to już robi się nieciekawie. Smith podaje tutaj przykład świata polityki, w którym polityk kłamie jak najęty i jednocześnie argumentuje, że przecież inni też tak robią, bo na tym polega polityka. Ale na polityce się nie kończy. Ten system obecny jest również na przykład w świecie medycyny, czy psychologii, w których pacjentom wciskane są niedziałające medykamenty czy terapie, bo przecież inni też to stosują. Wtedy już naprawdę przestaje być śmiesznie, prawda?

Pozdrawiam 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/joy-and-pain/202406/a-simple-way-to-excuse-embarrassing-behavior

#358 Maniakalne ucieczki od życia

Maniakalne ucieczki od życia, czyli forma samooszukiwania się. 

Zacznijmy i tym razem od przykładu. Oto obserwujemy Agatę, która wydaje się być zawsze w tym samym, nieco euforycznym emocjonalnym stanie. Cokolwiek się wydarza wokół niej, z czymkolwiek się mierzy, to reaguje albo śmiechem albo przekonywaniem nagłos siebie i wszystkich wokół, że wszystko jest ok, sprawy idą w dobrym kierunku a świat jest cudownym miejscem, po którym powinniśmy stąpać z zachwytem. Im jednak dłużej się jej przyglądamy i im dłużej śledzimy jej poczynania zaczynamy odnosić wrażenie, że i owszem Agata agituje wszystkich do szczęścia i spełnienia, ale w tym wszystkim najsilniej wydaje się przekonywać do tego samą siebie. Teraz kierujemy swoją uwagę w stronę Adama, który wszystko co robi, wszelkie czynności czy zadania zdaje się wykonywać strumieniowo, nie pozwalając sobie na nawet najmniejszą przerwę pomiędzy jedną aktywnością a drugą. Ma się wrażenie, że od jednego zadania przechodzi płynnie do drugiego – mniej więcej tak jak działa płynne przejście jednego utworu w drugi, które sobie można ustawić w muzycznych serwisach streamingowych. Jeszcze słyszymy końcówkę poprzedniego utworu, a już pojawia się początek kolejnego nie pozostawiając pomiędzy nimi nawet ułamka sekundy ciszy. To cały Adam, co najlepiej widać w tych sytuacjach, w których zmuszony jest na coś czekać, na przykład w kolejce do lekarza lub na lotnisku. Najpierw rozmawia przez telefon, ale zanim jeszcze zakończy rozmowę, już grzebie w kieszeniach pilnie czegoś szukając. W końcu wygrzebuje z kieszeni słuchawki, ale zanim je jeszcze dobrze założy, już zabiera się za coś innego. I tak bez chwili przerwy – wiecznie w ruchu, wiecznie w zadaniu, wiecznie w aktywności. Kiedy się mu dłużej przyglądamy zaczynamy odnosić wrażenie, że coś musi być nie tak, bo większość z aktywności, które wykonuje nie jest specjalnie istotna i przemyślana, bo wraca do tych samych czynności, mimo że wykonywał je już wcześniej. Trzeci przykład to Jola, która wydaje się być mistrzynią tworzenia niepotrzebnego zamieszania przy byle okazji. Ma wszystko zaplanowane do ostatniego szczegółu, ale każdy ze szczegółów swojego planu jest nie tylko skrupulatnie wykonywany, ale też stanowi powód do odpowiedniego nagłośnienia poprzez zrobienie sceny, znalezienia problemu, którego nie ma, czy nadaniu czynności jakiegoś innego aspektu, który ma sprawić, że kierowniczka Jola po raz kolejny zanurzy się w rozwiązanie nieistniejącego problemu. Kiedy pakuje dziecku śniadanie do szkoły problemem staje się rodzaj papieru, w który owija kanapkę i którego producent powinien się mieć przed Jolą na baczności, za to, że papier nie jest nie takiej jakości co kiedyś. Kiedy Jola prowadzi samochód, to droga jest raz za wąska, raz za szeroka, samochodów na niej jest raz za mało, a raz za dużo, a kiedy parkuje to już do cholery kto to wymyślił, żeby parking był jakiś taki nieporęczny taki. Żadna z czynności nie przebiega gładko, nie idzie jak po maśle i wymaga Joli, która swoim organizacyjnym sprytem oczywiście rozwiązuje wszystkie problemy, ale jednocześnie informując cały świat ale przede wszystkim siebiem, jak wiele tych problemów jest po drodze do rozwiązania i to w najprostszych czynnościach. Co łączy te trzy, wydawałoby się skrajnie różne przykłady? Tu oddajmy głos doktorowi Neelowi Burtonowi, szacownemu psychiatrze z Oxfordu i jednocześnie autorowi kilku ważnych książek – w tym między innym bestselerowego „Meaning of Madness”. Wskazuje on, że tego typu schematy zachowań są związane z maniakalną obroną ego, w której blokowane są dyskomfortowe stany poprzez odwrócenie uwagi umysłu przeciwstawnymi myślami i uczuciami oraz tzw. lawiną aktywności, której celem ma być zagłuszenie tego, czego chcemy uniknąć. Na poziomie umysłu pojawia się więc strategia celowego nakręcania myśli i emocji, by nie dopuścić do pojawiającej się potrzeby zmierzenia się z jakimś rodzajem trudnych myśli czy emocji. Pokażmy to na przykładzie. Wyobraźmy sobie kogoś, kto za wszelką cenę chce uniknąć myślenia powodowanego lękiem, kiedy właśnie przechodzi przez ciemną uliczkę w niebezpiecznej okolicy. Celowo więc stymuluje swój umysł do intensywnego myślenia o czymś innym – na przykład o tym ile rzeczy ma jeszcze dzisiaj do zrobienia, albo o tym jak zaplanować najbliższe wakacje. Nie ma znaczenia co to będzie, byle tylko odpowiednio skutecznie zapełnić umysł, by nie trzeba się było skonfrontować z dyskomfortowym lękiem. Drugi obszar maniakalnej obrony wg dr Burtona może być związany z angażowaniem się w hiperaktywność, w której jedna czynność goni drugą dokładnie w tym samym celu. Bo kiedy jesteśmy czymś bardzo zajęci, a nasz umysł skoncentrowany jest na organizacji czynności i ich wykonywaniu, to tym samym nasza uwaga odciągana jest od problemu z którym nie chcemy się zmierzyć. I tutaj można by posłużyć się następującym przykładem – oto ktoś otrzymuje właśnie jakąś nieprzyjemną wiadomość, w której konsekwencji w jego życiu może się sporo zmienić na jego niekorzyść – niech to będzie wiadomość o utracie pracy. Każda myśl związana z tą wiadomością jest dyskomfortowa, a co za tym idzie uruchamia równie dyskomfortowe emocje. Więc żeby uciec od tego dyskomfortu ktoś rzuca się w wir zadań, czynności, czy aktywności i zaczyna maniakalnie sprzątać mieszkanie, prać te same skarpety dwa razy, czy myć okna lub rozpoczynać remont łazienki, byle tylko nie myśleć o zwolnieniu z pracy i związanych z tym konsekwencjach. Wymienione przykłady wprawdzie pokazują mechanizm maniakalnej obrony, ale nie są do końca precyzyjne, bo opisują sytuacje jednorazowe. Tymczasem największy problem stanowi wg dr Burtona dyktowana tym mechanizmem strategia na życie. To sytuacje, w której maniakalna obrona przed dyskomfortowymi myślami i emocjami stosowana jest każdego dnia i w każdej sytuacji, by uniknąć zmierzenia się z myśleniem o prawdziwej rzeczywistości, w której pozostawia się nierozwiązane problemy lub jak mówi Burton – by uniknąć rozpaczy, wynikającej z odkrycia, że życie nie jest takie jakie miało się nadzieję że będzie. Z dramatycznie bolesnego odkrycia, w którym pojawia się świadomość że na planie wewnętrznym dana osoba nie ma niczego sobie do zaoferowania, a więc kiedy doświadczyła by chociaż chwili ciszy czy spokoju, to ta złośliwa prawda wylezie na wierzch boleśnie raniąc własne ego. Ze świadomości pustki, bezcelowości czy strachu przed niemyśleniem. Tak – dokładnie tych samych rzeczy, które na drodze duchowego rozwoju przyjmują wartość pozytywną, ale które dla osób broniących się przed eksploracją arkan inteligencji duchowej wydają się być koszmarem nie do przejścia. Wówczas jedyną odpowiedzią na ciszę staje się bezradność napędzająca ucieczkę od samego siebie, jako jedyny sposób na ochronę ego. Kiedy zagłuszana jest cisza łatwiej jest uwierzyć że ona nieistnieje. Podobnie kiedy zagłuszane są problemy można udawać że ich nie ma. Czy można tak żyć – nieustannie produkując przeciwstawne myśli lub kontraktywność uciekając od siebie? Niestety tak i to przez długie lata. Ale ten proces ma też swoje koszty. Im dłużej trwa i im intensywniej jest stosowany, w tym większym stopniu ewentualna możliwość jego zatrzymania i zwrócenie się w stronę prawdziwego siebie i życia i ruszenie na przeciw swoim problemom by podjąć wyzwanie zmierzenia się z nimi zaczyna być wiązane z rozpaczą. Bo problemy, szczególnie te nierozwiązane i zamiecione pod dywan lubią się nawarstwiać. Działa to trochę tak jak niezapłacenie czynszu. I owszem można o tym nie myśleć, zagłuszając to co z tym związane celowym generowaniem pozytywnych emocji i lawiny aktywności, ale nie zmienia to faktu, że z każdym miesiącem dług czynszowy będzie rósł. Z każdym kolejnym miesiącem więc jego wzrastająca wysokość będzie wiązała się z wzrastającą rozpaczą i bezradnością, które wynikają nie tylko z samego wzrostu zadłużenia ale również z zagłuszanej świadomości, że nic z tym nie robimy, bo jesteśmy i owszem bardzo zajęci, ale wyłącznie tym, by z tym nic nie robić. A im większa rozpacz tym silniej musi być zagłuszana, więc z każdym rokiem sytuacja wygląda coraz gorzej – przybywa problemów, a te które nie zostały rozwiązane teraz nabrzmiewają i krzyczą o interwencje. Więc z każdym rokiem zagłuszanie musi być coraz silniejsze by sobie z tym poradzić, więc tym samym coraz więcej energii będzie kosztowało. Trudno się nie zorientować dokąd prowadzi taka wycieczka, prawda? Po pierwsze wówczas nawet najmniejsza chwila ciszy staje się nie do zniesienia, wiec w ekstremalnych przypadkach wymyśla się aktywność czy czynności, które nie mają żadnego celu poza samym ich wykonywaniem. Po drugie zaczyna się stosować coraz bardziej nieadekwatne przeciwstawne myśli i emocje, by zagłuszyć te związane z rozpaczą, co z czasem zaczyna przypominać strzelanie z armaty do wróbli. Nawet najmniejsza niedogodność, zmiana planów czy negatywna informacja powoduje wybuch euforii co z obserwowane z boku nie ma nic wspólnego z pozytywnym nastawieniem, ale już czystym szaleństwem. To tak, jakby wdepnąć w psią kupę i zacząć biegać wykrzykując hymny pochwalne za znak z niebios stymulujący nas do rozwoju i afirmacji życia. Raczej żenua, prawda? Ale niestety na tym nie koniec bo w końcu musi nadejść moment, w którym balon zagłuszania siebie ostatecznie pęka. Moment, w którym nie da się już uciekać, żadne wypracowane mechanizmy zagłuszania już nie są w stanie działać i w którym to co było hodowane pod dywanem urosło do takich rozmiarów,  że pomiędzy dywanem a sufitem nie da się już ani przejść ani nawet przeczołgać. Wtedy u drzwi stoi rozpacz w całej swojej okazałości. I wtedy zmierzenie się z nią stanowi naprawdę duży problem, chociażby z tego powodu, że w ciągu całego życia nie została wypracowana nawet najmniejsza na nią odporność. Bo nasze ego – w szczytnym celu ochrony nas samych – wybrało ucieczkę od konfrontacji, co sprawiło że łatwy kiedyś do pokonania wróg w trakcie naszej ucieczki urósł w siłę i zwielokrotnił swoje oddziały. A to się nigdy nie może dobrze skończyć, co warto zapamiętać ku przestrodze ilekroć przyłapiemy się na zrazu wydawało by się niewinnych mini ucieczkach od życia.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/hide-and-seek/202406/ego-defenses-the-manic-defense

#359 Psychoza upału

Psychoza upału

W grudniu 2023 roku na łamach Health Science Reports opublikowany został badawczy przegląd literatury, który wykazał, że istnieje ścisły związek pomiędzy doświadczaniem przez organizm człowieka podwyższonych temperatur w codziennej egzystencji a jego zdrowiem psychicznym. Oczywiście to żadna nowość, bo przecież w upałach nie czujemy się ogólnie najlepiej co wydaje się oczywiste, ale jeszcze nigdy przedtem nie przejrzano tak szerokiego zakresu badań w tak wielu rożnych dyscyplinach i dziedzinach, które by to naukowo potwierdzały. Raport wskazuje nie tylko związek pomiędzy doświadczaniem upałów i pogorszeniem się naszego zdrowia psychicznego, ale wskazuje też proaktywne rozwiązania sugerujące co należy zrobić by się przed tym zjawiskiem chronić. Problem jednak w tym, że po pierwsze na sugerowane rozwiązania stać wyłącznie nielicznych i to nie tylko na naszym podwórku, ale również w tzw bogatym zachodnim świecie. Po drugie sami dodatkowo pogarszamy sprawę angażując się w aktywności, czy też wybierając sposób egzystencji, którym pogłębia problem, zamiast go rozwiązywać..  

Zacznijmy jednak od prostych przykładów. Czy zwróciliście uwagę na to, że kiedy przetacza się przez nasze miasta fala upałów, to zaczynamy się nawzajem ostrzegać o niebezpieczeństwie czyhającym na nas ze strony naszych pobratymców? Oto Grażyna wraca samochodem z zakupów i kiedy przekazuje kluczyki Stefanowi, który wybiera się tymże samochodem na spotkanie instruuje go w następujący sposób: „jedź wyjątkowo ostrożnie, bo ludzie dzisiaj jeżdżą jak wariaci”. Czy to zasadne ostrzeżenie? Statystyki kolizji drogowych wskazują, że w trakcie upałów liczba wypadków drogowych potrafi wzrosnąć o 8% w stosunku do dni z umiarkowaną temperaturą. Powodów jest wiele – rozkojarzenie, ostre oślepiające słońce i oczywiście szok klimatyzacyjny, w którym organizm jest katowany zbyt dużymi skokami temperatury. Bo przecież mało kto przestrzega oficjalnie obowiązującej zasady, że temperatura w samochodzie powinna być jedynie o kilka stopni niższa niż ta na zewnątrz. Jeśli jednak na zewnątrz jest 35 stopni, to przy 30 stopniach w aucie można umrzeć, prawda? Wtedy korci by odkręcić klimę na maksa i niestety robimy to nie bez konsekwencji dla naszego funkcjonowania. Nie tylko fizycznego, ale też psychicznego. A to tylko jeden z wielu przykładów. Inny obszar analizowany w grudniowym raporcie dotyczy ilości zajmowanego miejsca, czyli przestrzeni w której spędzamy czas odpoczywając po pracy, nabierając sił i energii. Mówiąc inaczej powierzchnia naszego mieszkania i jego zagracenie mają niezwykle istotny wpływ, na to w jaki sposób w upałach będziemy funkcjonowali na planie psychicznym. W im mniejszej klitce się kotłujemy, im więcej ludzi nam w tym kotłowaniu towarzyszy i im więcej przestrzeni w tejże klitce będą zajmowały meble czy inne sprzęty, tym gorzej sobie poradzimy na przykład z trudnymi emocjami, tym trudniej będzie nam opanować zaburzenia psychiczne i tym częściej pojawi się prawdopodobieństwo doświadczenia niepokoju, a nawet aktów złości czy wręcz agresji wymierzonej w pozostałych domowników. Stąd też sugestie naukowców by zajmować takie mieszkania czy domy, które oferują dużo więcej powierzchni w przeliczeniu na jednego mieszkańca i w których znajduje się sporo pustych, nie pozastawianych sprzętami pomieszczeń. Aż korci by tym miłym naukowcom pokazać wciąż znajdujące się na szczycie popytu i podaży i stanowiące mokry sen dewelopera tzw. mikrokawalerki, prawda? Ale to nie tylko kwestia mikrokawalerek, ale też sposobu na odpoczynek. Jeśli zaserwujemy go sobie w tłumie, na ciasno wypełnionych innymi ludźmi przestrzeniach to nawet najcudowniejszy kurort all inclusive niczego nie zmieni. Wg raportu otoczeni ciasno innymi w upale będziemy tak samo go źle znosić, jak w nagrzanym samochodzie czy innym ciasnym pomieszczeniu. 

Im wyższa temperatura w upale, tym większy poziom zarówno kortyzolu, jak i epinefryny, czyli hormonu stresu oraz hormonu strachu, a to ma już bezpośrednie przełożenie na sposób w jaki się zachowujemy – wrasta emocjonalna sensytywność co sprawia, że stajemy się dużo bardziej rozdrażnieni, a co za tym idzie dużo łatwiej wyprowadzić nas z równowagi. Reagujemy wówczas nieadekwatnie do sytuacji i byle pierdoła potrafi stać się problemem. Pojawia się podniesiony poziom niepokoju u tych, którzy go wcześniej nie doświadczali, a u tych, którzy z niepokojem się zmagają na codzień zaczyna on drastycznie wzrastać. Stajemy się bardziej niecierpliwi, bardziej podatni na konflikty i mniej chętni do ich unikania, czy wyciszania. Profesor Andrea Bonior, psycholog kliniczny z Uniwersytetu Georgtown dodaje do tej wyliczanki jeszcze zmiany poznawcze: zwiększoną tzw mgłę mózgową, jak i dezorientację, ale też skłonność do fałszywego wnioskowania na temat zdarzeń i sytuacji. Na dokładkę wymienia jeszcze objawy psychotyczne i maniakalne pojawiające się u osób cierpiących na takie zaburzenia, jak na przykład choroba afektywno-dwubiegunowa. 

Przegląd badań pokazuje jasno, że mamy tu do czynienia z rodzajem systemu naczyń połączonych – im ciaśniejsze i bardziej zatłoczone środowisko, w którym funkcjonujemy zawodowo i prywatnie, tym większy negatywny efekt podwyższonych temperatur będzie miał miejsce w naszym psychiczno emocjonalnym funkcjonowaniu. Im większy tłum wokół i im większy hałas, będzie mu towarzyszył – zarówno ten generowany przez urządzenia, jak i głośne rozmowy samych ludzi, tym upały będą dla nas bardziej uciążliwe, a w konsekwencji my również staniemy się bardziej uciążliwi dla innych. Co więcej – tu ponownie sięgnijmy do raportu – dotąd uznawano, że najbardziej na upały narażeni są ludzie starzy i schorowani, których układ odpornościowy nie jest już tak wydolny, jak u młodego człowieka. Jednak opracowanie naukowców ujawniło dotąd pomijaną grupę o równie dużym ryzyku: to ludzie, których nie stać na przestronne mieszkania z odpowiednią cyrkulacją powietrza, klimatyzacją, czy umożliwiające każdemu z domowników znalezienie własnego odpowiednio dużego i odizolowanego od innych miejsca, w którym mógłby się zrelaksować i wyciszyć. Ludzie, których nie stać na przemieszczanie się w luksusowych samochodach zapewniających komfort jazdy we właściwej temperaturze i ciszy. Ludzie, którzy nie posiadają dobrych warunków spokojnej pracy w komfortowych pomieszczeniach. Czyli – nie czarujmy się – w tej nowej grupie ryzyka znajduje się większość z nas. A w takiej sytuacji wg raportu pozostaje tylko jedno wyjście – regularne, tutaj zacytujmy badaczy, schładzanie naszej życiowej przestrzeni. Zaś poza miejscem pracy, czy mieszkania zapewnia to jedynie połączenie trzech czynników środowiskowych mających w miarę skuteczny wpływ na ten proces: przestrzeni, odosobnienia i zielonej natury. W praktyce oznacza to jak najczęstsze przebywanie w lesie, gdzie gęsty drzewostan zapewnia cień i chłód, w otoczeniu, w którym znajdujemy się maksymalnie oddaleni od innych ludzi, gdzie panuje cisza i spokój i gdzie znajdując się nawet w towarzystwie bliskich nam osób potrafimy wspólnie powstrzymać się od rozmowy i generowania jakichkolwiek dźwięków. I tutaj warto odpowiedzieć sobie na pytanie czy aby na pewno potrafimy to zrobić? Wczorajszy spacer w lesie upewnił mnie, że to ciężkie zadanie, bo wszyscy mijani spacerowicze i rowerzyści rozmawiali przekrzykując się nawzajem w towarzystwie krążących wokół nich jak satelity rozwrzeszczanych pociech. A nie da się schłodzić naszej życiowej przestrzeni, kiedy jest przez nas samych nieustanie emocjonalnie podgrzewana. 

Raportowany przegląd literatury i badań koncentruje naszą uwagę na zjawisku dotąd pomijanym – na ścisłym związku wysokich temperatur latem ze naszą psychiką i obsługą emocjonalnego systemu. Jeśli zaś jak dotąd niewiele lub nic z tym nie zrobimy, to wkrótce smsowe alerty o zagrożeniu upałem być może powinny brzmieć: „uważaj, nadciąga fala upałów, jeśli dotąd kiepsko radzisz sobie z emocjami, doświadczasz niepokoju czy jesteś podatny na rozdrażnienia, to w najbliższym czasie nie prowadź samochodu, nie prowokuj konfliktowych sytuacji z innymi, a najlepiej gdzieś się schowaj i przeczekaj ten czas z mokrym ręcznikiem na głowie, który co chwila polewaj zimną wodą. W przeciwnym razie będziesz stanowił zagrożenie dla siebie, w efekcie czego pogorszy się i tak już twój kiepski stan i jednocześnie twoja interakcja z innymi będzie sporym zagrożeniem dla nich.” Brzmi fatalnie, okropnie i złowieszczo, ale jeśli w końcu nie opanujemy sztuki radzenia sobie z emocjami i nie sprawimy, by kolejne pokolenia posiadły tę umiejętność to będzie jeszcze gorzej.

Pozdrawiam

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1002/hsr2.1729

https://www.psychologytoday.com/us/blog/friendship-20/202406/heat-waves-and-your-mental-health

#360 Dlaczego powtarzamy wciąż te same błędy w relacjach?

Relacyjne przyciąganie kopii rodzica?

Oto Stefan i Grażyna wybrali się na przyjęcie. Siedzą przy stole na przeciw znajomych, których już od dłuższego czasu nie widzieli. Pierwszą wtopę zaliczył Stefan, kiedy zapytał siedzącego przed nim męża Moniki jak pozbył się tatuaży, którymi miał przecież pokryte całe ręce, że w ogóle nie zostało po nich śladu. Okazało się, że to drugi mąż Moniki, a ten pierwszy z tatuażami zniknął z jej życia po rozwodzie dwa lata temu. Kolejna wtopa przydarzyła się Grażynie, kiedy w rozmowie z siedzącym obok Andrzejem współczuła mu wieloletniej toskycznej relacji z szefową, o której odpowiadał i okazało się, że od czasu ostatniego spotkania z Grażyną to już trzecia firma Andrzeja i trzecia szefowa. Cóż tu dużo mówić – po tych konwersacyjnych wpadkach rozmowy na przyjęciu przestały się kleić i nasi ulubieńcy wrócili do domu szybciej niż mogli podejrzewać. Teraz siedzą na kanapie i zachodzą w głowę co się właśnie odwaliło. „Przecież byłem pewien – zaczyna Stefan – że ten gość od Moniki to ten sam facet, co z nim się ochajtała lata temu. Taki sam wzrok, te same durne suchary i ten sam pociąg do wódeczki. Nawet tak samo łapczywie zakąszał ogóra po wychyleniu kieliszka jak tamten. Normalnie ten sam typ gościa tylko tatuaży mi brakowało.” „A co ja mam powiedzieć – westchnęła Grażyna. – Andrzej wciąż nawijał o swojej szefowej takie rzeczy jak kiedy się ostatni raz widzieliśmy. Normalnie myślałam, że to ta sama babka – tak samo jest od niej uzależniony i tak samo ona go kontroluje. Skąd miałam wiedzieć, że po raz kolejny z sideł jednej francy wpadł dokładnie w takie same sidła kolejnej cholery”. „Ech, Grażyna – tym razem westchnął Stefan – albo coś z tymi ludźmi jest nie tak, albo już teraz naprawdę zepsuł się Matrix”. 

No właśnie, czy to nie jest czasem błąd w Matrixie, że istnieją ludzie, którzy nieustannie pakują się w relacje z dokładnie tymi samymi typami innych ludzi? I niestety nie są to szczęśliwe i spełnione relacje ale takie, które powielają dokładnie te same problemy, który stanowiły dynamikę poprzednich. I to zarówno w romantycznych związkach, przyjaźniach, jak i w obszarze zawodowym. Oto widzimy osobę A, która swoim znajomym narzeka na relację z osobą B, na to jak jest w niej wykorzystywana, albo niedoceniana, albo traktowana w jakiś nieodpowiedni, destrukcyjny sposób i wciąż opowiada, jak ważne jest dla niej to, by się z tej relacji wreszcie wyzwolić. Kiedy zaś nadchodzi ten moment i osoba B znika z życia osoby A, wszyscy wokół mają nadzieję, że A nareszcie odżyje, odetchnie pełną piersią i ułoży sobie wreszcie porządne relacyjne życie. Po czym mija trochę czasu i nasza osoba A wiąże się z osobą C, która okazuje się dokładną kopią osoby B, co zapowiada, że w tej nowej relacji A z C, A doświadczy dokładnie tych samych problemów, na które narzekała w relacji z B. Nieco dziwne, prawda? Jednak nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Możliwe wyjaśnienie tego fenomenu pojawiło się już w teorii Harville’a Hendrixa z końca lat siedemdziesiątych, zwanej teorią Imago, którą jej twórca spopularyzował w swojej bestsellerowej książce „Otrzymując miłość, której pragniesz” w 1988 roku. Oczywiście teoria ta ma zarówno swoich gorących zwolenników, a terapia zbudowana na jej podstawie jest efektywnie używana przez setki, jak nie tysiące terapeutów w terapiach par na całym świecie, ale nie brak wokół niej również sceptycyzmu czy kontrowersji, wśród których głównym zarzutem jest jej Jungowska prowieniencja i to, że jak dotąd nie do końca precyzyjnie ustalono badawczo mechanikę jej działania, mimo że istnieje sporo badań potwierdzających jej skuteczność. Najpierw jednak musimy wyjaśnić o co chodzi w samej teorii. Otóż Hendrix wykazał, że istnieje w ludziach nieświadoma i jednocześnie powtarzająca się potrzeba poszukiwania i wchodzenia w relację z takimi partnerami i partnerkami w związkach romantycznych czy w ogóle z innymi ludźmi w miarę bliskich relacjach pozaromantycznych, przed którymi stawiane jest uleczenie ran z dzieciństwa, które zostały pozostawione jako wciąż bolesne, lub też konkretnych niezaspokojonych potrzeb wynikających z dynamiki relacji pomiędzy dzieckiem a jego opiekunami, czyli najczęściej rodzicami. A zatem w tej teorii ten poszukiwany ktoś w relacjach stanowi jakiś rodzaj kompozycji cech rodzica z przeszłości, ale w wersji na tyle wyidealizowanej by naprawić to, co ten rodzic w przeszłości zepsuł. Tworzony jest zatem idealny obraz danej osoby, nazywany właśnie Imago, który pozwala na fantazjowanie o tym, że ból odczuwany w dzieciństwie i zapamiętany jako nierozwiązany i wciąż doskwierający problem zniknie. A to oznacza, że w teorii Imago do relacji poszukiwany jest wciąż ten sam typ ludzi, w których rozpoznawane są cechy rodziców. Kiedy już tacy ludzie są znajdywani to niejako podświadomie nakładany jest na nich obowiązek naprawienia przeszłości – na przykład dostarczenie miłości w miejsce jej dawnego braku, zapewnienia zainteresowanie, którego nie dawał rodzic, czy zachowań odpowiedzialnych, które mają zatrzeć cierpienie wynikające z deficytu odpowiedzialności rodziców doświadczanego w dzieciństwie. Oczywiście Imago to wyłącznie iluzja tworzona by zaspokoić doskwierające braki w potrzebach lub odwrócić to, o co dana osoba ma pretensje do swoich rodziców. I jak to się ma z iluzjami i ta również nie spełnia nigdy pokładanych w niej oczekiwań. Więc wówczas taki poszukiwacz wyleczenia przeszłości rusza w drogę by znaleźć kolejną osobę mającą zrealizować to, co nie udało się zrealizować poprzedniej. I w ten oto sposób w relacjach danej osoby wciąż pojawia się dokładnie taki sam typ i cała sekwencja jest powtarzana. Najpierw więc pojawia się fascynacja i przekonanie – to nareszcie ktoś, kogo szukam, kto w magiczny sposób naprawi wszystkie krzywdy z dzieciństwa, zrealizuje obietnice, wypełni luki i braki i sprawi, że zniknie targany z przeszłości ból. Później następuje pierwszy etap związku, nazywany fazą romantyczną. Pojawia się poczucie bliskości, związania a na poziomie podświadomym wiara, że wreszcie z naszym niezaleczonym bólem ktoś się rozprawi a my zostaniemy uzdrowieni. Ale ta faza szybko się kończy, kiedy okazuje się że wybrany do relacji partner czy partnerka (jak również druga strona relacji w relacjach nieromantycznych) nie jest tak idealny do zadania uleczenia bólu, jak się na początku zakładało. W tym miejscu obraz Imago zaczyna trzeszczeć w szwach i nie da się już ukryć, że nie będzie w stanie wygoić tego, co pozostało niezagojone z dzieciństwa. Wtedy faza romantyczna zaczyna się zamieniać w fazę walki o władzę, w której poszukujący uzdrowienia stara się użyć wszelkich możliwych środków by wymusić na drugiej stronie relacji to oczekiwane uzdrowienie. To w tej fazie odstający od idealnego obrazu partner jest zmuszany do nieustannego wpasowywania się w ten ideał, czyli zachowania w dokładnie taki sposób, jak to zostało wcześniej życzeniowo wymyślone. Ale niestety nie chce i najczęściej też nie potrafi tego zrobić, więc coraz częściej pojawiają się w takiej relacji konflikty i różnego typu napięcia. W końcu relacja jest zrywana, a poszukujący uzdrowienia rusza na… poszukiwanie kolejnego idealnego Imago w rosnącym oczekiwaniu, że w końcu musi się znaleźć odpowiednio idealna osoba, która spełni stawiane przed nią zadania regulacji potrzeb i wyleczenia z bólu. I w ten sposób pętla zatacza koło, znowu się ktoś znajdzie, znowu najpierw będzie romantycznie, ale potem pojawi się walka, rozstanie i kolejne poszukiwania. 

Czy da się przerwać ten wyniszczający kołowrót? Harville Hendrix twierdzi że i owszem, ale musi zostać spełniony jeden podstawowy warunek. Otóż trzeba uświadomić sobie w ramach danej relacji, które oczekiwania i zachowania mają tak naprawdę na celu dokończenie niedokończonego lub zaspokojenie niezaspokojonego dzieciństwa – potrzeb, wyobrażeń, oczekiwań, czy czegoś co sprawiło kiedyś ból. To zrozumienie motywacji jednej osoby w relacji zarówno przez drugą osobę, jak i przez nią samą. Dopiero od tego momentu możliwe jest dokonanie zmiany relacyjnej dynamiki i wspólne przejście przez bolesny proces uświadomienia sobie, dlaczego czasem pojawiają się konkretne zachowania i wymagania stawiane drugiej stronie, których ta nie jest w stanie spełnić i tak na prawdę nie to powinno być jej relacyjną rolą. W tym procesie kluczowe jest uświadomienie sobie, dlaczego – z jakich pobudek wybrany został taki a nie inny typ partnera oraz tego, że tworzenie nawet najbardziej idealnego obrazu nie jest w stanie sprawić by mógł wywiązać się z oczekiwań uzdrowienia dzieciństwa. To, możemy zrobić wyłącznie sami. I dopiero, kiedy ten idealny obraz zostanie zastąpiony rzeczywistością – z całym dobrodziejstwem jej inwentarza możliwe jest stworzenie zdrowej relacji, ale już na zupełnie nowych zasadach. 

Pozdrawiam

#361 Pogorszenie charakteru

Pogorszenie charakteru, czyli jak słodki Edzio staje się Edwardem Plugawym

Z badań Carol Dweck wiemy, że na planie naszego życia zmieniają się nasze cechy charakteru. Idąc zaś tropem psychologii zdrowego rozsądku Fritza Heidera, moglibyśmy powiedzieć, że zjawisko zmiany charakteru nie jest niczym szczególnym wobec tego, że przecież im jesteśmy starsi tym zdobywamy więcej doświadczeń, wiedzy i umiejętności – czyli coraz lepiej wiemy co robić, a czego nie robić – więc w efekcie tego po prostu się rozwijamy, a wraz z tym rozwojem charakter powinien nam się raczej kształtować, ulepszać porzucając cechy negatywne i zdobywając z biegiem czasu te coraz bardziej pozytywne. Jednak wystarczy się rozejrzeć wokół po naszej uroczej bieżącej zbiorowości ludzkiej, by się zorientować, że i owszem ludzie się zmieniają, ale te zmiany nie zawsze idą w dobrym kierunku. Bo są przecież i tacy, u których charakter wydaje się zmieniać na gorsze. Są tacy o których do pewnego czasu mówimy „o popatrz na Heńka co to za dobry człowiek” a od pewnego czasu zaczynamy już mówić „ta wredna menda Heniek”, co zdaje się dosyć dosadnie obrazować, że zaobserwowana zmiana cech charakteru Heńka raczej nie poszła w dobrym kierunku. W firmie dawna stażystka Hela, którą pamiętasz jako anioła spod znaku „do rany przyłóż” obecnie złowieszczo popyla po „openoffisie” szukając ofiar, którym można by pojechać po premii i która w kuluarach nazywana jest „Krwawą Helgą”, a jej karykatury zalewają firmowy intranet. Oglądasz dawny album ze szkolnymi zdjęciami a tam Edzio, szkolna fajtłapa i zgrywus z którym można było konie kraść, który po latach zostaje wielmożnym panem prezesem Edwardem Plugawym, który skutecznie eliminuje z otoczenia wszystkich choć o drobinę mądrzejszych od niego nie biorąc jeńców. W końcu przejeżdżając obok postanawiasz odwiedzić swoją starą szkołę i rozglądasz się za swoją ulubioną nauczycielką, w której się przez lata podkochiwałeś i kiedy pytasz obecnych uczniów co u niej słychać, dowiadujesz się, że właśnie zapytałeś o największy postrach szkoły, megierę i furię, która toczy krew licealistów i startuje w zawodach żonglowania piłami łańcuchowymi. Dobra, starczy tych przykładów, których każdy z nas znalazłby ich pewnie całkiem sporo. Dlaczego zatem u jednych i owszem charakter z biegiem kat się krystalizuje w dobrą stronę i z mniej fajnych stają się naprawdę fajni, a u innych ten proces przebiega dokładnie w przeciwnym kierunku? Wciąż w tym temacie nie znajdziemy stuprocentowo celnych, jak i przebadanych wyjaśnień, więc póki co musimy się wesprzeć jedynie teoretyzowaniem i sami ocenić, czy nam się to odpowiednio klei czy też nie. Jedną z takich teorii znajdziemy w książce emerytowanego pułkownika armii amerykańskiej psychologa Jacka Beacha. To twórca Wydziału Nauk Behawioralnych i Przywództwa w Akademii Wojskowej w West Point. I późniejszy konsultant przywództwa w IBM, który swoje doświadczenia z Wietnamu opisał w bestsellerowej książce: „Przywództwo w lusterku wstecznym” z 2012 r. Dr Beach zawarł tam teorię, zgodnie z którą wyznaczył pięć fundamentalnych czynników mających jego zdaniem największy wpływ na ewentualne pogorszenie charakteru danej osoby na przestrzeni lat jej aktywności. Przyjrzyjmy się im po kolei, bo wydają się całkiem sprawnie odpowiadać na pytanie od czego może zależeć to, czy z biegiem naszego życia nasz charakter może się pogorszyć przenosząc nas z jasnej, na ciemną stronę mocy. Pierwszy czynnik Beach nazwał niezrównoważonym życiem, w którym dominuje skupienie na pracy, karierze czy osiąganiu celów kosztem innych obszarów życia – na przykład budowania zdrowych relacji, osiągania harmonii czy zbalansowanego rozwoju. W efekcie czego rośnie izolacja społeczna, bo praca i zdobywanie dóbr wygrywają z tworzeniem społecznych więzi, przez co dana osoba traci dawnych znajomych i przyjaciół a ci ludzie, którzy pojawiają się w jej kręgu zazwyczaj również są skupieni na karierze i parciu do wyznaczonych celów co powoduje, że te nowe relacje są raczej płytkie, nietrwałe i oparte bardziej na rywalizacji niż zaufaniu. Na drugim miejscu Beach wymienia trend, w którym z biegiem czasu pojawia się coraz to większa koncentracja na zadowalaniu samego siebie kosztem rozmywania granicy pomiędzy dobrem i złem. To sytuacja w której podążanie za zaspokojeniem zarówno swoich potrzeb, jak i zapewnieniem przyjemności egzystencji stawiane jest z czasem wyżej od potrzeby rozróżnienia dobra i zła, na przykład w sensie zdobywania korzyści własnych kosztem straty innych. Wówczas z każdym kolejnym rokiem wrażliwość na ten aspekt wydaje mocniej zacierać, aż w końcu dochodzi do sytuacji, w której ewentualna strata czy krzywda innych nie są w ogóle brane pod uwagę. W ten sposób hodowane są bezduszność i obojętność i przestaje mieć znaczenie czy gromadzone dobra zdobywane są w niesprawiedliwy dla innych sposób. Granica pomiędzy dobrem a złem zostaje zatarta przez granicę pomiędzy mniejszym i większym zyskiem oczywiście na korzyść poszukiwania tego drugiego. Trzecie miejsce na liście czynników dr Beacha zajmuje konstruowanie uprzywilejowanego dostępu do zasobów i informacji. Kwestia, która pozwala posiadać większą wiedzę od innych czy też władzę nad innymi, które można wykorzystać do swoich celów, by tych innych przy tym korzystaniu pominąć lub wyprzedzić. Im zaś większy i szybszy dostęp do określonych zasobów czy informacji, tym z biegiem czasu coraz większy rozwój koncepcji korzystania z okazji przed innymi wbrew ich interesowi, a ku interesowi wyłącznie własnemu, w czego konsekwencji często powstaje czwarty czynnik czyli przerost ego połączony ze zwiększonym poczuciem uprawnień. To przekonanie bycia lepszym od innych, wraz z którym utrwala się koncepcja „mi się należy więcej”, czy „mi wolno więcej”. I nie chodzi tutaj wyłącznie o dostęp do dóbr materialnych ale również o domaganie się przywilejów, a czasem też poklasku i podziwu. A stąd już blisko do koncepcji: „jestem od was mądrzejszy i lepszy, więc to ja rządzę wami, a nie wy mną”. Ostatni, piąty czynnik jest naturalną konsekwencją czwartego i wiąże się z fałszywym poczuciem władzy oraz równie fałszywym rozumieniem dyskrecji. Ten pierwszy element polega na uzurpowaniu sobie prawa do posiadania władzy w każdej sytuacji i niezależnie od okoliczności jako czegoś naturalnego, co nie podlega ani dyskusji ani zwrotowi. Kiedy zaś taka osoba ma już władzę, to oczywiście pozwala sobie na jej maksymalne wykorzystywanie nie bacząc ani na reguły i zasady czy też na konsekwencje. Jeśli jednak tę władzę utraci, to stanie pierwsza w szeregu protestujących przeciwko łamaniu zasad i reguł tego, który tę władzę obecnie przejął. Bo fałszywe poczucie władzy wg dr Beacha oznacza przykładanie innej do niej miary kiedy się ją dzierży samemu i zupełnie innej, kiedy się takiej władzy podlega. Drugi element piątego czynnika mówi o fałszywej dyskrecji i wskazuje, że tak jak wcześniej do władzy tak również do dyskrecji przykłada się inną miarę. A to oznacza, że wrażliwymi informacjami na temat innych szasta się na lewo i prawo nie uznając za zasadne, by miały być objęte jakąkolwiek dyskrecją i jednocześnie, kiedy te wrażliwe informacje mają dotyczyć samego zainteresowanego to się ich chroni jak największej świętości grożąc ukamieniowaniem wszystkim tym, którzy mogliby tak rozumianej dyskrecji nie dochować. 

Mamy zatem pięć czynników, które wg byłego wojskowego z WestPoint i psychologa w jednym stanowią fundament do zmiany cech charakteru na gorsze. I w tym miejscu oczywiście spodziewamy się głosów zgłaszających swoje wątpliwości. Bo przecież dr Beach ustalił te czynniki na podstawie swoich doświadczeń w armii, z wojskowymi i to nie tylko w koszarach w czasie pokoju, ale również na froncie – bo przecież ma za sobą służbę w Wietnamie. A  wojsko to dosyć specyficzne środowisko, a do tego, kiedy to wojsko wysłać na front to już w ogóle mogą się w wojskowych głowach odpalać niepojęte rzeczy. Ale kiedy przyjrzymy się tym pięciu czynnikom bliżej, to czy aby na pewno możemy je przypisać wyłącznie środowisku wojskowemu? Czy aby na pewno nie widzimy tam wzorców zachowań ludzi, których kojarzymy z naszych prywatnych znajomości, ze środowisk korporacyjno biznesowych a nawet z pierwszych stron gazet? 

Czy jednak badania i tezy dr Beacha oznaczają, że kiedy w życiu danej jednostki przydarzy się któryś z wymienionych czynników, to taka osoba jest z góry skazana na charakterologiczną porażkę i na to, by krąg jej znajomych w końcu odnotował jej podróż z dobra ku złu? I tutaj warto oddać głos innemu badaczowi. To profesor psychologii Michael Matthews, autor ponad 250 opracowań naukowych i kilkunastu książek, który przekonuje, by spojrzeć na czynniki dr Beacha jak na pułapki, a nie rzeczy, przed którymi nie da się uchronić. Przekonuje on że niezależnie od środowiska, w którym jesteśmy życiowo zanurzeni oraz od tego, jak silne mamy parcie na realizację celów zawodowych czy zdobywanie dóbr możemy nie dać się zwieść tym podstępnym pokusom i nie pozwolić na to, by nasz charakter zawiódł finalnie nasze otoczenie oraz nas samych. Bo to wyłącznie od nas zależy, czy startując z pozycji słodka Helcia wylądujemy na pozycji Krwawa Helga, lub startując z pozycji rozkoszny Edzio wylądujemy zapisując się na kartach historii jako Edward Plugawy. Powodzenia zatem i pozdrawiam!

https://www.psychologytoday.com/us/blog/head-strong/202407/why-do-good-people-sometimes-fail-at-character

#362 Awe, czyli zaskakujący lek na narcyzm

Awe, czyli zaskakujący lek na narcyzm

Zdaje się, że w języku polskim nie znajdziemy dokładnego odpowiednika angielskiego słowa „awe” oznaczającego stan, w którym jednocześnie doświadczamy podziwu i strachu. Poczucia respektu i zdumienia, którym towarzyszy z jednej strony inspiracja, a z drugiej przytłoczenie czymś, co nas w ewidentny sposób przerasta. Najprawdopodobniej termin ten w języku angielskim pojawił się za sprawą wpływów staronordyckich i zyskał kilka znaczeń, w których pojawia się na początku pewnych słów – na przykład słowa „awesome”, oznaczającego wspaniały, czy „awfull”, czyli okropny. Ale podstawowe „awe” to stan, który nie jest jednoznaczny, chociażby z tego powodu, że opisuje pojawienie się w tym samym czasie takich emocji, które wydają się na tyle od siebie odległe, że samo ich zestawienie wydaje się tworzyć zupełnie odmienną i jednocześnie rzadką mieszankę, z którą nie do końca wiadomo co zrobić. Wiedzą to oczywiście narcyzi – i to nie tylko ci w strojach władców, których znamy z kart podręczników historii i którzy od podziwiających ich tłumów wymagali nie tylko podziwu, ale też strachu, by w odpowiednich ryzach tenże tłum utrzymać. To również mokry sen naszych współczesnych, małych narcyzów, którzy najlepiej czują się w wianuszku adoratorów, którzy nie tylko głoszą ich wspaniałość, ale też się ich trochę boją. Bo takich akolitów najłatwiej kontrolować. Połączony ze strachem podziw jest jednym z najbardziej narkotycznych pokarmów dla narcyzów, bo utwierdza ich w poczuciu wspaniałości, górowania nad innymi oraz skutecznego utrzymywania w cieniu tego, czego narcyzi sami się wstydzą lub czego obawiają. Podziw i strach innych są również bazą, na której narcyz buduje podziw dla samego siebie – najlepszy zagłuszacz wszelkich niedoskonałości, o których nie chce myśleć. Stąd często jego życie staje się walką o podziw i strach, w której nie zawaha się sięgnąć do przypisywania sobie zasług innych, czy zmyślania zasług własnych oraz do odpowiednich technik manipulacyjnych, z repertuaru Niccolo Machiaveliego. Warto jednak pamiętać, że w sukurs tej strategii idzie pewna ogólnoludzka cecha, której często sobie nie uświadamiamy – my lubimy podziwiać i jednocześnie trochę przed tym podziwianym czymś zadrżeć, bo jest nam to potrzebne jako jeden z ważnych emocjonalnych regulatorów. Tyle, że ten regulator działa prawidłowo nie wówczas, kiedy podziw jest czymś, co otrzymujemy, ale wówczas, kiedy jest czymś, co dajemy. To dlatego właśnie od zarania dziejów naszemu życiu towarzyszy potrzeba podziwu. Nie tylko innych, specyficznych ludzi – jak gwiazdy muzyki, filmu czy celebryci. Potrzebujemy również od czasu do czasu doświadczać zachwytu wynikającego z podziwu przestrzeni, osiągnięć, idei, sztuki, czy na przykład miejsc i wierzeń związanych z religijnym kultem. I co ciekawe: potrzebujemy nie tylko tego podziwu, który wiąże się z pozytywnymi doznaniami zewnętrznej wspaniałości, ale również tego, który może być związany z zaskoczeniem, czy wręcz z lękiem wynikającym ze świadomości mierzenia się czy konfrontacji z jakimś rodzajem potęgi lub wielkości. To zaś reguluje poziom naszego osobistego narcyzmu, kierując grot wektora szacunku i poczucia wspaniałości poza nas samych i co jednocześnie odwraca naszą koncentrację od wspaniałości własnej. Bez tego  mechanizmu najprawdopodobniej wszyscy bylibyśmy narcyzami uznając, że nic, co inspirujące, nie może się znajdować na zewnątrz nas. Kiedy bowiem coś podziwiamy, stajemy w obliczu jakiegoś rodzaju szacunku, który reguluje naszą pozycję, wskazując z jakiego poziomu wchodzimy w interakcję z czymś większym od nas samych, jak i z czymś, od czego my sami wydajemy się więksi. Do tego dochodzi rola strachu, który stoi na straży własnych wielkościowych zapędów, co staje się suwakiem potencjometru, którym regulujemy nasze ego. Bo awe, jeśli jest właściwie skanalizowane ma moc uzdrawiania systemu. Kiedy zaś występują jego deficyty lub w ogóle nie pojawia się w życiu, to jedyną alternatywą staje się skupienie na sobie, w czego efekcie – jak pokazują badania Jeana Twenge opublikowane w książce „iGen” – to już prosta droga do wyhodowania w sobie bezlitosnego, wewnętrznego krytyka i podatności na ruminację oraz doświadczeń związanych z lękiem i przygnębieniem. Kiedy zaś w życiu pojawia się awe, przekroczona zostaje zarówno samokrytyka, jak i strach przed nieznanym. Badania psychologa społecznego z Uniwersytetu w Memphis, profesora Zhanga wskazują, że doświadczenie zachwytu i podziwu stojące u podstaw mechanizmu awe rozszerza poczucie więzi z innymi, co często skutkuje poświęcaniu innym większej ilości uwagi i czasu, zwiększeniu empatii i jednocześnie odwrócenia uwagi od zaabsorbowania sobą. Inne badania – tym razem naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego dowiodły, że im więcej doświadczeń związanych z podziwem, kierowanym na zewnątrz siebie, tym większa kreatywność, otwartość na poszukiwania nowej wiedzy i zdobywanie nowych umiejętności rozwiązywania problemów. I w końcu – co pokazały wyniki badań zatytułowanych „Awe, małe ja i zachowania prospołeczne” – stan określany jako awe potrafi łagodzić reakcję walki i ucieczki oraz reguluje stres, sprowadzając go do akceptowalnego, kontrolowanego poziomu. Ponadto doświadczane regularnie wpływa na zmiejszenie egocentryzmu, budowania życzeniowości ego i przekierowuje zainteresowanie sobą na motywację do działań prospołecznych. 

Od publikacji książki „Narcyz” minęło już trochę czasu. Od premiery książki odbyłem wiele rozmów, spotkań i otrzymałem całkiem sporo wiadomości od ludzi zaintrygowanych tematem. W zdecydowanej większości tych przypadków najczęstszym tematem była troska o to, czy narcyzm z każdym kolejnym rokiem w naszym społeczeństwie nie ma się coraz lepiej, i czy nowe pokolenia będą przynosiły jego kolejne ekspansje i czy da się ten trend jakoś odwrócić. Jeśli przyjrzeć się mechanizmowi awe i wynikom badań nad tym mechanizmem, to możemy zauważyć, że pomiędzy jego występowaniem we właściwej strukturze i natężeniu, a stanowiącym podstawę współczesnego narcyzmu zaabsorbowaniem na sobie, zachodzi wyraźny związek. Mówiąc wprost: im mniej otwarci jesteśmy na to, by w konfrontacji z tym, co nas przerasta doświadczyć podziwu, nawet tego połączonego z trwogą, tym bardziej skłonni stajemy się do koncentracji na sobie. Im mniejszym szacunkiem obdarzamy na przykład ludzi za ich dokonania, wiedzę i doświadczenia, tym mniej otwarci na innych się stajemy. Im bardziej będziemy się przesuwać w stronę społeczeństwa kofiguratywnego, w którym rację i wartość może mieć tylko to, co rówieśnicze, a to, co reguluje społeczeństwo postfiguratywne, w którym ceni się wzorce kulturowe pokoleń starszych, tym więcej postaw narcystycznych wyhodujemy. Za im większy autorytet uznana zostanie piosenkarka śpiewająca o capuccino, a za im mniejszy profesor z naukowym dorobkiem, któremu każe się kajać przed studentami w obawie przed tym, by nie przyznali mu zbyt małej ilości punktów, tym w większym stopniu życiowe drogowskazy będzie wyznaczało zaabsorbowanie sobą. Im bardziej będziemy przymykać oczy na to, kiedy wartość utożsamiana jest z wyglądem, czy stanem posiadania, a nie z wiedzą i tym co się ma do powiedzenia, tym epidemia narcyzmu będzie zataczała coraz to większe kręgi. I nie chodzi tu jedynie o to, by mechanizm awe miał dotyczyć tylko podziwu kierowanego w stronę innych – tych, którzy na taki podziw zapracowali rzeczywistymi umiejętnościami, życiową ścieżką czy dokonaniami większymi od wykonania piosenki z wokalem poprawionym w autotune i przerobionym elektronicznie tak bardzo, by nie dało się zorientować, że pan śpiewak z reklamy tak naprawdę nie umie śpiewać. Chodzi tu o otwartość na doświadczenia awe związane nie tylko z innymi ludźmi, ale też naturą, architekturą, sztuką, czy duchowością.  I być może to trwoga jest tym niezbędnym komponentem, który ze zwykłego, pustego podziwu, tworzy awe – warunek naszego właściwego rozwoju.

Kiedy na początku naszych rozważań przyglądaliśmy się terminowi awe, wskazując na jego obecność w takich słowach, jak „awesom”, czy „awfull” celowo pominąłem jeszcze jedno źródło, w którym się pojawia. To tradycja celtycka, a dokładniej mówiąc wierzenia i system duchowy druidów. W dziele „Historia Brytów” spisanym przez walijskiego mnicha Neniusza w 830 r. znajdziemy słowo Awen, które oznaczało płynną esencję duchowości – napój i jednocześnie źródło światła niosące trzy poziomy inicjacji: barda, owata i w końcu druida. Według wierzeń i mitów, kiedy druid wypija swój ostatni łyk Awen, czyn ten uwalnia go od strachu przed śmiercią i otwiera na osobisty kontakt z boskością umożliwiający samemu stanie się taką istotą. Podobno druidzi – jak wskazują współcześni badacze tej tradycji – wymawiali mantrę Awen jako zespół trzech dźwięków: ah, oo (przeciągane i przypominające nieco wschodnie om), oraz en. Wtedy otwierali się jednocześnie na podziw i trwogę, by wzrastać. Podziw i trwoga odczuwane jednocześnie stawały się tym, co pozwalało im się rozwijać i stawać kimś lepszym od samych siebie na początku drogi. Czyż to nie jest definicja najbardziej skutecznego lekarstwa na samozaabsorbowanie? Na narcyzm?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-the-right-words/202407/why-we-need-awe-and-8-ways-to-find-it

https://greatergood.berkeley.edu/dacherkeltner/docs/shiota.2006.pdf

https://www.researchgate.net/publication/276849773_Awe_the_Small_Self_and_Prosocial_Behavior

#362 Cyfrowy pebbling w relacjach: blaski i cienie

Cyfrowy pebbling w relacjach: blaski i cienie

Ostatnio przez sieć przewaliło się całkiem sporo artykułów – w tym również w Polsce – poświeconych rzekomo nowemu zjawisku w relacjach romantycznych, które określa się słowem pebbling w jego cyfrowo społecznościowej wersji. Zjawisko to z jednej strony zdaje się budzić ciepłe uczucia niektórych autorów, bo przecież w końcu można napisać o związkach coś pozytywnego, zamiast wyłącznie straszyć potencjalną zagładą czekającą wszystkie relacje. Z drugiej jednak strony możemy przeczytać głosy ostrzeżenia, że oto bezwzględni podrywacze i podrywaczki znaleźli nowy sposób by zadręczać swoje potencjalne ofiary. Tymczasem strategia sieciowych zachowań nazywana tym określeniem jest jedynie narzędziem – w jednych rękach niezwykle efektywnym i przynoszącym pozytywne skutki, w innych rękach niestety wyjątkowo perfidną formą manipulacji, która naprawdę może przynieść niepowetowane relacyjne szkody. By zaś wyjaśnić te zależność najpierw musimy przyjrzeć się samemu zjawisku i źródłu jego nazwy, która zdaje się wszystko wyjaśnia. W nieprecyzyjnym, ale jakże pociesznym tłumaczeniu pebbling mogłoby oznaczać kamyczkowanie, bo przecież pochodzi od słowa kamyk, czy też otoczak, bo chodzi bardziej o kamień o obłych, najczęściej wypłukanych przez wodę kształtach. Samo zaś zjawisko kamyczkowania zauważono u pingwinów i w ich zachowaniach godowych. Otóż wśród pingwinów białobrewych pojawia się zachowanie, w którym rolę pierścionka zaręczynowego odgrywa kamień. Nie byle jaki kamień, ale specjalnie wyselekcjonowany i dobrany w taki sposób, by stał się podstawą przyszłego gniazda pary planującej potomstwo. Musi to być najładniejszy i jednocześnie najbardziej odpowiedni kamień z całej okolicy. Kiedy już zostanie znaleziony jest podsuwany wybrance serca jako zalążek przyszłego wspólnego domostwa. Kiedy zostaje zaakceptowany, jako najwłaściwszy miłosny podarunek, to właśnie na jego podstawie para pingwinów białobrewych zacznie budować swoją najbliższą wspólną przyszłość. I co istotne – obserwatorzy zwyczajów pingwinów uważają, że kamień jest nie tylko darem serca, ale jednocześnie niejako odsłania upodobania i preferencje jego znalazcy. To tak, jakby pingwin tym darem jednocześnie mówił: „uznałem, by odkryć przed tobą to co najbardziej odpowiednie dla mnie w nadziei, że będzie też takie dla ciebie, przez co usiłuję się zbliżyć, byśmy mogli dzielić się tym samym, głębokim poziomem intymności.” Oczywiście ofiarowywanie miłosnych darów nie jest niczym nowym – od przecież zamierzchłych czasów kochankowie ofiarują sobie różne cenne dla nich rzeczy, nie wspominając już o kwiatach, czy biżuterii. I też od zamierzchłych czasów również u ludzi te dary mają odsłaniać ich preferencje i upodobania co jednocześnie zwiększa intymność poznania się nawzajem, sonduje dopasowanie i docelowo ma na celu wzmocnienie więzi. O co zatem chodzi z tą obecną imbą kamyczkowania? Otóż w erze mediów społecznościowych naukowcy dostrzegli nowe zwyczaje społeczno behawioralne, w których przedmiotem podarunku nie jest już wyłącznie przedmiot, czy wartość materialna, ale treść cyfrowa. Przy czym funkcja i mechanika tych podarunków pozostała taka sama, ale przedmioty zostały zastąpione również przez memy. Pokażmy to na przykładzie – oto Stefan w trackie dnia pracy trafia na internetowego mema, który go rozśmiesza do łez, co nie jest zbyt częste, bowiem Stefan jak wiadomo ma dość specyficzne poczucie humoru. Ale dokładnie takie samo poczucie humoru ma jego miłość życia, czyli Grażyna znajdująca się w tym samym czasie w zupełnie innym miejscu i pogrążona w zupełnie innych obowiązkach. Stefan jednak wysyła jej link do mema smsem, bo wie, że treść tego co jej wysłał rozbawi ją dokładnie taka samo jak jego, a może mówiąc kolokwialnie nawet zrobi jej dzień. Wydaje się, że takie zachowanie jest banalne, mało istotne i jednocześnie mało ciekawe, bo przecież stanowi jedynie wewnętrzną interakcyjną grę pomiędzy Stefanem i Grażyną, którą rozumieją i przy której się dobrze bawią tylko oni. Bo to przecież oni, kiedy się spotkają tego samego dnia po pracy wrócą w rozmowie do tego wysłanego mema mniej więcej w taki sposób: „Wiesz, kiedy zobaczyłam to co mi wysłałeś – mówi rozbawiona Grażyna – omal nie oplułam telefonu. Wiesz z czym i kim mi się to od razu skojarzyło?” „No jasne, że wiem – odpowiada równie ubawiony Stefan – przecież właśnie dlatego ci to wysłałem” I od tego momentu rozpoczyna się ich intymna rozmowa, w której komunikują się wyłącznie sobie znanym kodem nawiązując do wspólnych wspomnień. Dlaczego użyłem słowa „intymna” – ponieważ zarówno powstanie wspólnego kodu komunikacyjnego, jak i bazy, z której ten kod czerpie czy do której się odwołuje wymaga intymności opartej na bliskości wspólnych przeżyć i wspólnego rozumienia rzeczy, które dla postronnych obserwatorów nie były by rozumiane w ten sam sposób. Jeśli teraz spojrzymy na tę przykładową parę z tej perspektywy, to zaczynamy zauważać, że to niby niewinne i banalne wysłanie linku do mema pełni w ich związku bardzo istotną rolę. Wywołuje te same skojarzenia, prowokuje do rozmowy i generalnie rzecz ujmując jeszcze bardziej do siebie zbliża już i tak bliskich sobie ludzi. A to tylko jeden z przykładów cyfrowego pebblingu czyli kamyczkowania. Co więcej wysyłane treści nie muszą opierać się tylko na rozśmieszaniu. Mogą to być rownież treści rozczulające, jak krótkie video z gromadką niezdarnych małych pand przewracających się potykając o własne nogi, czy treści wywołujące wzruszenie, bo odwołujące się do głębokiej wrażliwości, czy też prowokujące do refleksji celne cytaty pochodzące z ulubionych książek ulubionych autorów. Dr Mark Travers, psycholog z Uniwersytetu Colorado analizując cyfrowy pebbling wskazuje, że tę cyfrową listę wysyłkową może uzupełniać również muzyka, kiedy bliskie osoby dzielą się na przykład nowo odkrytym wykonawcą na Spotify, który dokładnie wpisuje się w ich wspólny muzyczny gust. Mogą to być również odręczne notatki – to na przykład sytuacja, w której jedna z osób właśnie uczestniczy w szkoleniu czy warsztacie i zanotowała sobie jakąś cenną myśl czy informację, a następnie fotografuje telefonem tę notatkę i wysyła ją swojemu partnerowi czy partnerce, by podzielić się tą perełką wiedzy. Nawiasem mówiąc, gdyby miało się okazać, że wysyłacie sobie linki do moich mini-wykładów byłbym szczerze i wielce zachwycony. W każdym razie cyfrowe kamyczkowanie to z jednej strony podarunek czegoś, co uznajemy za z jakichś powodów istotne, który wysyłamy komuś, z kim czujemy szczególny rodzaj więzi i bliskości, co oznacza, że dzielimy i chcemy z tym kimś dzielić jakiś rodzaj naszej intymności. Z drugiej zaś strony to również proces obnażania siebie i otwierania się na drugą stronę zdradzając nie tylko to, co nas interesuje, bawi czy śmieszy, ale również to, co porusza naszą wrażliwość informując drugą stronę relacji o tym, na co jesteśmy czuli, co nas wzrusza i co powoduje, że czasem zwilżą nam się oczy. To proces odkrywania siebie i dzielenia się tymi obnażonymi cząstkami. I dlatego jest taki istotny w budowaniu relacyjnych więzi. Ale… no właśnie – zawsze musi być jakieś ale. Otóż pebbling ma również swoją mroczną stronę, co wynika samej funkcji tego procesu. Bo przecież by kamyczkowanie wzmacniało relacje i pogłębiało ich bliskość sama relacja musi już znajdować się na odpowiednim poziomie bliskości. Najlepszym zaś moim zdaniem przykładem ilustrującym tę zależność jest pewna cecha komunikacyjna dotycząca wszystkich relacji, nie tylko romantycznych. Otóż zwróćmy uwagę, że na pewnym poziomie relacyjnej bliskości dwoje przebywających razem ludzi może wspólnie milczeć i jednocześnie żadne z nich nie odczuwa potrzeby przerwania tej ciszy, bo nie odbiera jej jako czegoś dyskomfortowego. Oto siedzimy sobie razem w milczeniu i nikomu to ani nie przeszkadza, ani też powoduje jakiegokolwiek poczucia niezręczności. By taki efekt pojawił się w danej relacji, sama relacja musi już przejść pewien poziom bliskości. Jeśli nie przejdzie tego poziomu, to przedłużająca się cisza będzie przez którąś ze stron lub obie strony odbierana jako rodzaj dyskomfortu, który najlepiej jest jak najszybciej przerwać. No bo jeśli pomiędzy ludźmi nie ma odpowiedniego poziomu bliskości, to zawsze istnieje domniemanie, że ta niezręczna cisza może skrywać coś niepokojącego. A może ona się ze mną nudzi, skoro nic nie gada? Może on stracił dla mnie zainteresowanie skoro się nie odzywa? Tego typu troski świadczą przecież o pewnym rodzaju niepewności co do poziomu zaangażowania drugiej strony w relację. Kiedy jednak pojawia się cisza i okazuje się, że żadnej ze stron nie przeszkadza i w żadnej ze stron nie wywołuje najmniejszego niepokoju, to ewidentny znak, że relacja przeszła w swej bliskości na wyższy poziom. Jaki to ma związek z kamyczkowaniem? Otóż ten mechanizm w relacjach o odpowiednim poziomie bliskości jest korzystny i przynosi niezwykle ważne skutki cementujące relację. Kiedy jednak w danej relacji odpowiedni poziomie zaangażowania jeszcze się nie pojawił, to kamyczkowanie będzie przynosiło odwrotny do zamierzonego efekt. Zamiast scalać relację i cementować bliskość, będzie odstręczać od siebie opartą na tym mechanizmie znajomość. Łatwo sobie przecież wyobrazić taką oto sytuację – oto w twojej pracy pojawiła się nowa osoba interesującej cię generalnie pod względem romantycznym płci. I w sumie zamieniliście ze sobą dopiero kilka zdań w windzie i raz w kolejce do ekspresu z kawą, a nagle w twojej skrzynce odbiorczej pojawiają się memy wysyłane przez tą osobę. Nawet jeśli są to przeurocze i nieporadne pandy, czy super śmieszny obrazek, to jednak takie zachowanie raczej odstraszy cię przed tą znajomością, niż zbuduje w tobie odpowiednie romantyczne zainteresowanie, prawda? Tymczasem – co wyczytałem w kilku polskich artykułach przestrzegających przez kamyczkowaniem, mechanizm ten stał się w wielu miejscach sposobem na podryw. Tyle, że w takim przypadku wysyłane treści nie reprezentują tego, co ich nadawca naprawdę czuje, myśli, co mu się podoba i co świadczy o jego wrażliwości, ale są dobierane w taki sposób, by wywołać jedynie takie wrażenie w celu sfinalizowania podstępnego podboju. Podobna manipulacja ma mieć miejsce w sytuacji, w której były partner czy partnerka w ten sposób chcą odzyskać zainteresowanie, wykorzystując do tego wiedzę na temat wrażliwości tego, do którego kierują swoje kamyczki. Tyle że w takich wypadkach, w perspektywie osoby w ten sposób podstępnie obdarowywanej kamyczkowanie może szybko zostać odebrane jako kamieniowanie a to już zupełnie inna kategoria. Cyfrowy pebbling to silny mechanizm relacyjno komunikacyjny – warto zawsze zwracać uwagę, czy aby na pewno pojawia się w relacjach o odpowiednim poziomie bliskości i to zarówno kiedy jesteśmy jego odbiorcą, jak i osobą, która go stosuje.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/social-instincts/202407/pebbling-a-delightful-dating-trend-inspired-by-penguins

#363 Zdechł kontra umarł, czyli wojna postu z karnawałem

Zdechł kontra umarł, czyli wojna postu z karnawałem

Zacznijmy od dwóch rodzajowych scenek. Oto owidzimy dwóch pracowników naukowych obserwatorium korzystającego z teleskopu Pan-Starrs na Maui. „Szanowny panie docencie – tutaj profesor zwraca się do swojego kolegi – jak tam wyniki obserwacji naszego czerwonego nadolbrzyma z galaktyki NGC5731”. „Ja nie wiem co tu się odwaliło panie profesorze – odpowiada docent – ale błysło i zamiast olbrzyma mamy teraz supernową SN 2020tlf”. „Czy to oznacza – upewnił się profesor – że właśnie zarejestrowaliśmy, jak nasz czerwony olbrzym umarł?” „Nie umarł, tylko zdechł, panie profesorze” – stanowczo poprawił docent. „Zaraz zaraz – profesor podrapał się po siwej brodzie – przecież mówi się że gwiazdy umierają, a nie zdychają”. „Słowo umarł – odpowiada docent – jest zarezerwowane dla ludzi, a wiec wszystko co nie jest człowiekiem, nie umiera tylko zdycha?” „A czy ten spór nie dotyczy czasem zwierząt domowych – dopytał profesor?” „I owszem – odpowiedział docent – ale ja się opowiadam po słusznej stronie sporu i do tego postanowiłem się zradykalizować. Więc gwiazda, podobnie jak pies z kulawą nogą zdycha i nie ma dyskusji”. Teraz przenieśmy się do pewnej polskiej miejscowości, do której Stefan z Grażyną wybrali się na weekendowy wypad. Dojechali na miejsce, znaleźli wcześniej wybrany i zarezerwowany pensjonat i już mieli wejść do środka, gdy Stefan zaważył tabliczkę na drzwiach wejściowych. Informowała, że zarówno na terenie pensjonatu, jak i przynależnej doń restauracji obecność psów nie jest akceptowana. „Ja tu nie wchodzę – wzdrygnął się Stefan – musimy poszukać czegoś innego”. „Ale my przecież nie mamy i nigdy nie mieliśmy psa – zdziwiła się Grażyna – nas ten zakaz nie dotyczy”. „Kochana – odburknął Stefan – sama świadomość tego, że będę nabijał kabzę komuś, kto uważa że miejsce psa jest wyłącznie w budzie nie pozwoli mi się w tym miejscu dobrze i komfortowo poczuć czy zrelaksować. Bierz manele, spadamy stąd!”

Ostatnia dyskusja o psach, które dla jednych umierają, dla innych wyłącznie zdychają przypomina nam, że teoria tożsamości społecznej sformułowana przez Henriego Tajfela i Johna Turnera w artykule zatytułowanym „Integracyjna teoria konfliktu międzygrupowego” opublikowanym w 1979 roku wciąż jest aktualna i wciąż dosyć dobrze tłumaczy dlaczego nie potrafimy się ze sobą dogadać. Dlaczego, mimo iż wydawało by się, że na tym etapie społecznego rozwoju dysponujemy umiejętnością zasypywania rowów podziałów, wciąż z wielkim zapalem je wyłącznie wykopujemy. To znaczy nie tylko tworzymy nowe, ale też z oddaniem pogłębiamy dotychczasowe. I dyskusja wywołana definicją zdychania psów i umierania ludzi to tylko kropla w oceanie naszych społecznych różnic, która pokazuje że potrafimy się pokłócić nawet nie tyle o fakty, ale o sposób w jaki o nich mówimy. Oczywiście język, którego używamy w opisywaniu zjawisk ma niezwykle ważne znaczenie, bo reprezentuje nasz sposób myślenia i to właśnie dzięki niemu możemy dostrzec różnice mentalne, kulturowe, czy wręcz cywilizacyjne. Wystarczy pojechać na jakiś czas do innej strefy językowej, pogadać trochę w obcym języku by to dostrzec z całą jaskrawością. Język więc stanowi sygnalizator podziałów pomiędzy jedną perspektywą widzenia świata a inną. I kiedy przyjrzymy się jego regulacjom, to zauważymy że nawet w samym stosowaniu języka zawarty jest już podział na tych, którzy utknęli w niezmiennych regułach i pilnują ich niepodważalności oraz tych, którzy przekonują, że język podlega takim samym zmianom, jak rzeczywistość której doświadczamy. Konflikt „zdycha” kontra „umiera” nie jest więc sporem jedynie o to, czy biblijne „czyńcie sobie ziemie poddaną” rozumiane jako prawo do dominacji człowieka nad naturą, przyznające mu dostęp do nieskrępowanego korzystania z zasobów, w tym również zabijania innych istot powinno wciąż być naszym drogowskazem, czy też tysiące lat po jego sformułowaniu powinno przybrać zaktualizowaną formułę o współkorzystaniu z dobrodziejstw natury przy pełnym szacunku dla wszystkich innych istot, którym do tego korzystania również przyznaje się prawo. Ten konflikt pokazuje dodatkowo, że linie podziałów społecznych nie przybierają jedynie oczywistych polaryzacji pomiędzy prawą i lewą, konserwatywnym i liberalnym. Przebiegają wciąż i nieustannie pomiędzy bogatym i biednym, tym, który płaci podatki i nie należy mu się żadna pomoc państwa, i tym który nie płaci podatków i z tejże pomocy obficie korzysta. Tych osi podziałów jest obecnie już tak wiele, że nawet nie podjąłbym się wyzwania by spróbować wymieć choć te najistotniejsze, bo przy tym wymienianiu zastało by nas Boże Narodzenie. Przy czym dodajmy, że w tym miejscu spodziewamy się od razu protestów tych, którzy uważają, że jednak dużo ważniejsza jest Wielkanoc. 

Teoria tożsamości społecznej ma już 45 lat i wydaje się wciąż aktualna, kiedy zwraca uwagę, że poczucie przynależności do konkretnej grupy społecznej opowiadającej się po konkretnej stronie sporu ma ścisły związek z samooceną, a dokładniej mówiąc stanowi ważne żródło pozytywnej oceny samych siebie. Tajfel i Turner bezczelnie stwierdzili, że budowanie własnej wartości ma dużo mniejszy związek z tym, w co się w danej grupie wierzy, ale już dużo większy z tym, że podziela się tę wiarę czerpiąc z grupowego wzmocnienia. Jak pisze profesor Wojciszke w swoim podręczniku „Człowiek wśród ludzi. Zarys psychologii społecznej” kluczem autowaloryzacji jest faworyzowanie swoich, tych po której stronie się stoi i obrona głoszonych przez tę grupę poglądów i idei. Wtedy rośnie nie tylko wartość, ale też duma z przynależności, a im większe są zarówno wartość, jak i duma, tym mniejsza potencjalna możliwość by kwestionować, a nawet sprawdzać, czy grupa, do której się przynależy i którą się wspiera czasem nie może się po prostu mylić. Nie ma potrzeby weryfikacji poglądów, kiedy nas napawają dumą, prawda? Bo kiedy miało by się okazać, że jednak poglądy są niespecjalnie słuszne, to było by również po dumie. A zatem weryfikacja nie wchodzi w grę. Nie ma takiej potrzeby, a każdy kto ośmieliłby się jej dokonać i wykazać, że dany pogląd stoi na dość chybotliwych fundamentach od razu staje się wrogiem. Zwrócenie więc uwagi, że skoro umieranie przynależne jest jedynie ludziom, to powinniśmy to określenie odebrać gwiazdom również może zagotować krew, prawda? Jednak teoria tożsamości społecznej idzie jeszcze dalej – jej autorzy przekonują, że kiedy ludzie tracą grunt pod nogami, kiedy spada ich samoocena i doświadczają deficytów poczucia własnej wartości to znajdują ratunek nie tylko w faworyzowaniu grupy, którą reprezentują, ale też w deprecjonowaniu tych, którzy są członkami grup o konkurencyjnych ideach czy poglądach. Im głośniej więc krzyczymy, że to my mamy rację, a inni się mylą, tym bardziej odsłaniamy światu, że z naszym poczuciem własnej wartości i samooceną coś jest mówiąc kolokwialnie „nie halo!” Efekt ten dotyczy więc zarówno zradykalizowanego docenta obserwującego galaktykę NGC5731, jak i obrażonego na nie akceptujący czworonogów pensjonat Stefana. Dotyczy wszystkich zidentyfikowanych z daną grupą wyznawców głoszonych przez nią idei, którym przynależność do grupy „odfajkowuje” tożsamość, bo narzucając ją niejako odgórnie jednocześnie zwalnia swych członków z trudnej ścieżki jej indywidualnego odnalezienia. Wiedza kim się jest czerpana jest wówczas z grupowego wzorca, którego nie ma co podważać, bo mogłoby to dodatkowo zachwiać poczuciem własnej wartości. A już wiemy, że jego niski poziom jest korygowany przez wymuszane w grupie porównywanie społeczne, w którym im bardziej inni są gorsi, a my lepsi, tym w większym stopniu pompowane jest poczucie własnej wartości. Z poziomu grupy więc wrogość wymierzona w konkurencję pełni właśnie taką funkcję regulacyjną. Im bardziej w swoich wypowiedziach czy zachowaniach danemu członkowi grupy uda się obniżyć wartość członków grup konkurencyjnych, tym większego wzrostu poczucia własnej wartości doświadczy. I efekt ten, według teorii tożsamości społecznej ma miejsce w każdej z grup, co jedynie dowodzi, że to w co dana grupa akurat wierzy w tym kontekście ma drugorzędne znaczenie. Stąd uprzedzenie do innych jest niejako wymuszane przez samo uczestnictwo w grupie, co daną grupę dodatkowo spaja. 

Niezależnie od wieku samej teorii i nieustannych prób jej rozszerzania, czy uzupełniania wciąż z niej otrzymujemy ważną podpowiedź. Konflikty i podziały pomiędzy nami w społecznej strukturze nie są w głównej mierze konsekwencją tego, że mamy na jakiś temat inne zdanie, nie podzielamy tych samych poglądów czy idei, czy w ogóle myślimy inaczej. Nie potrafimy się ze sobą społecznie dogadać nie z uwagi na różnicę zdań i opinii. Głównym powodem konfliktów jest to, że kiedy jednym doskwiera niższy poziom samooceny, to nie budują jej na wierze w to w co wierzą, ale na tym że ich wiara jest lepsza od wiary innych. To, że odbudowywanie braków w poczuciu własnej wartości jest realizowane nie przez stanie po stronie idei, które się głosi, ale poprzez deprecjację, wyśmiewanie i poniżanie tych, którzy ośmielają się nie podzielać tych samych poglądów, mieć odrębne zdanie i wierzyć w swoje po swojemu. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/beyond-school-walls/202408/how-social-identity-theory-explains-political-polarization

https://www.simplypsychology.org/social-identity-theory.html

#364 Szybka diagnoza toksycznej relacji

Szybka diagnoza toksycznej relacji

Tym razem zacznijmy od krótkiego testu. Za chwilę podam trzy różne podejścia do odczuwania emocji, a waszym zadaniem będzie wyobrażenie sobie osób z waszego otoczenia, które moglibyście przyporządkować do każdego z tych trzech konkretnych sposobów myślenia. Oto pierwsza osoba i jej wypowiedź: „uważam, że każdy ma prawo do szczęścia i cieszenia się życiem. Wszyscy zasługujemy na odczuwanie takich emocji, które pozytywnie wpływają na nasz nastrój. Uważam że zasługuję zarówno na szczęście, jak i na poczucie, że ktoś mnie kocha i że komuś na mnie zależy”. Teraz oddajmy głos drugiej osobie: „Nawet jeśli nic specjalnie złego się nie dzieje ludzie mają prawo czuć się źle, smutni, czy w ogóle negatywnie. Mam prawo czuć się źle przez cały czas i nikogo to nie powinno obchodzić. Jak się czuję źle, to widocznie tak mam i nie muszę od razu szukać do tego jakichś specjalnych powodów. Należy to uszanować.” Teraz przechodzimy do trzeciej osoby, która mówi: „Ja mam pretensję do tych, którzy mnie nie wspierają, kiedy czuję się źle. I w drugą stronę też to działa, bo trudno mi zaakceptować to, że ktoś nie cieszy się moją radością. Kiedy inni nie dzielą mojej radości to czuję że to jest niesprawiedliwe i trudno jest mi im to wybaczyć. Oni nie rozumieją że to mnie krzywdzi.” Teraz kiedy już znamy te trzy postawy to spróbujmy podporządkować do nich nasze rzeczywiste znajomości i na ich podstawie odpowiedzieć na dwa pytania: co je różni oraz którą z tych znajomosci cenimy sobie bardziej, a którą mniej?

Czyż to nie fascynujące, że to w jaki sposób ktoś uznaje się uprawniony do emocji wywiera silny wpływ na to, w jaki sposób chcemy, czy też nie chcemy budować relacji z taką osobą, towarzyszyć w jej życiowych zmaganiach i być świadkiem tego, w jaki sposób będzie od swojego otoczenia oczekiwała realizacji swoich domniemanych uprawnień? Koncepcja osobowości konstruowanej przez uprawnienia, czy też – jak by powiedzieli niektórzy badacze – syndromu uprawnień nie jest nowa. Fundamentu wielu z nich upatruje się w dzieciństwie, jak wskazuje Jeffrey Young, amerykański psycholog, twórca Instytutu Terapii Schematów i autor dwóch książek o jej założeniach, który mówi, że schemat uprawnień powstaje w konsekwencji zaburzonych relacji z naszymi opiekunami. Inni badacze mówią o uprawnienia powstałych na skutek potrzeby niejako wyrównania rachunków ze światem, który w przeszłości czegoś nam odmówił, a teraz domagamy się zadośćuczynienia tej straty. Ostatnio zaś koncepcja uprawnień została badawczo uzupełniona skalą uprawnień emocjonalnych, która w dosyć precyzyjny sposób wskazuje jakie konkretne uprawnienia mogą przewidywać, że w związku z osobą, która je posiada nie czeka nas nic dobrego. Powiedzmy wprost – koszty takiej toksycznej relacji będą dla nas druzgocące i możemy ich doświadczać jeszcze długo po tym jak sama relacja ustanie. I zostało to potwierdzone badaniami przeprowadzonymi już w 2024 r. przez naukowców z Peres Academic Center na próbie 1300 dorosłych osób z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych oraz Izraela. W badaniu tym sprawdzono poziom oraz częstotliwość występowania trzech form emocjonalnych uprawnień: uprawnienia do pozytywnych emocji (które w naszym przykładzie reprezentowała osoba pierwsza, czyli oczekiwanie, że w życiu powinna doświadczać wyłącznie pozytywnych emocji), uprawnienia do emocji negatywnych (to reprezentacja osoby drugiej, czyli oczekiwanie, że życiową emocjonalną dominantą są emocje negatywne) oraz bezkompromisowego uprawnienia emocjonalnego (reprezentowanego przez osobę trzecią, w którym niezależnie od charakteru emocji oczekuje się, że będą one podzielane przez innych). Zatem z całości badanych wyłoniono osoby o uprawnieniach emocjonalnych, które sklasyfikowano w trzech grupach. Osoby z grupy pierwszej wykazywały większą satysfakcję z życia od pozostałych i wykazywały też najmniejszy poziom współczynnika samotności odpowiadającego za jakość i trwałość relacji w ich życiu. Osoby z grupy drugiej, co wydaje się oczywiste, deklarowały niższą satysfakcję z życia i zostały określone jako znajdujące się w największym ryzyku wystąpienia depresji. Najciekawsze jednak wyniki pojawiły się w trzeciej grupie badanych. Okazało się, że priorytetyzowanie swoich potrzeb emocjonalnych oznaczało posługiwanie się nierealistycznymi oczekiwaniami wobec innych, co skutecznie tych innych odstraszało od nawiązywania trwałych relacji z tą grupą. Relacje zawiązywane przez te osoby były burzliwe, toksyczne i kończyły się zadziwiająco szybko pozostawiając tę grupę na pierwszym miejscu w rankingu samotności. To w tej grupie pojawiało się najwięcej oskarżeń wobec innych za niespełnianie oczekiwań, co wobec wszelkich miar toksyczności zdaje się przebijać sufit. Badacze uznali, że ta ostatnia skala emocjonalnych uprawnień, nazwana bezkompromisową stanowi istotny wgląd w patologiczną formę narcyzmu, a to oznacza, że taka postawa nie tylko diagnozuje narcystyczne zaburzenie osobowości, ale też może równie dobrze zapowiadać rozwinięcie się postawy narcystycznej w niedalekiej przyszłości. Co więcej – we wnioskach do badań czytamy, że osoby spod znaku bezkompromisowego uprawnienia emocjonalnego wykazują brak zdolności adaptacyjnych a to oznacza, że po raz kolejny możemy włożyć między bajki huraoptymistyczne przekonanie z gatunku „ja go zmienię”, czy „ona się przy mnie zmieni”. Przy czym – co należy uczciwie dodać – we wszystkich trzech grupach wyłowionych badawczo z uczestników badań znajdowało się więcej pań niż panów, co oznacza, że w zarówno w emocjonalnych uprawnieniach pozytywnych, negatywnych i bezkompromisowych kobiety wydają się wieść prym. Przy najmniej na ten moment, bo być może w kolejnych badaniach ta proporcja się wyrówna czy też odwróci.

Problem z ludźmi spod znaku bezkompromisowego uprawnienia emocjonalnego ma dwa aspekty – z jednej strony ich taktyka polega na oczekiwaniu, że inni będą podzielali ich emocje, a z drugiej strony nie chcą zaakceptować, że tego typu żądanie jest nie do spełnienia. Oto Balbina (żeby pasowało do słowa bezkompromisowa), która oczekuje od swojej koleżanki Oli, że ta będzie zawsze podzielała jej emocje niezależnie od ich znaku. To oznacza, że kiedy Balbina podskakuje z radości to oczekuje, że Ola będzie równie ochoczo wykonywała podskoki. Jeśli zaś – co zostanie skrupulatnie zmierzone suwmiarką podskoki okażą się o centymetr za niskie, czy też ich wykonywanie będzie budziło jakieś wątpliwości co do odpowiedniego poziomu entuzjazmu, to Balbina uzna, że to jest niewybaczalne. Czemu używam tego słowa – bo to termin wyjęty wprost z badań, w których emocjonalnie uprawnieni bezkompromisowcy podpisywali się pod stwierdzeniem: „Trudno mi wybaczyć tym, którzy nie czują się szczęśliwi widząc, że ja jestem szczęśliwy”. Ale nie dość tego, bo „niewybaczalność” u Balbiny to dopiero przedsionek piekła. Kolejny krok to doświadczenie głębokiego poczucia niesprawiedliwości i wejście w rolę skrzywdzonej ofiary. „Nie cieszysz się odpowiednio mocno i szczerze moim szczęściem, to oznacza, że mnie krzywdzisz i tego ci nie będę potrafiła wybaczyć”. Ale bezkompromisowość nie działa tylko w pozytywnie emocjonalną stronę. Takie osoby oczekują równie silnego podzielania emocji negatywnych. Kiedy Bogdan (znowu żeby pierwsza litera się zgadzała z typem osobowości) wraca z roboty do domu w totalnym przygnębieniu, bo właśnie odkrył, że życie nie spływa miodem i mlekiem, to od swojej żony Oliwii oczekuje, że i ona popadnie w smutek, przygnębienie i apatię. Kiedy więc Bogdan siedzi na zydelku w przedpokoju z jednym zdjętym butem w zastygłej postawie rzeźby Myśliciela Rodina i słyszy, jak Oliwia rozmawiając z kimś przez telefon nie prezentuje odpowiednio wisielczego humoru i pogrzebowego nastroju to zaczyna jej zarzucać brak zrozumienia, negowanie jego uczuć, brak szacunku i złośliwość. Bo ten jeden telefoniczny uśmiech pokazał mu jak strasznie jest właśnie krzywdzony przez osobę, która nie podziela jego przygnębienia. I oczywiście awantura gotowa, bo Bogdan oczekuje, że kiedy wraca smutny z roboty, to Oliwia powinna bez zastanowienia natychmiast się rozryczeć i w szale rozpaczy nabluzgać wszystkim, którzy w tak tragicznej chwili ośmielą się do niej zadzwonić. Przy czym zarówno Balbina, jak i Bogdan mają zupełnie za nic, że zarówno Ola, jak i Oliwia mogą mieć swoje sprawy, swoje życie i co najważniejsze swoje emocje. Bo bezkompromisowe uprawnienie emocjonalne nie tylko przyznaje prawo do odczuwania emocji samemu sobie i oczekiwanie ich podzielania przez swoje otoczenie, ale równocześnie odbiera innym możliwość posiadania emocji własnych. Tu obowiązuje więc zasada: ważne i wartościowe jest jedynie to co ja czuję i oczekuję sprawiedliwości społecznje polegającej na tym, że wszyscy wokół będą szczerze i głęboko podzielać mój emocjonalny stan. W takiej sytuacji, to co czują inni nie może być w żaden sposób istotne czy też choć odrobinę wartościowe. 

Bezkompromisowcy, o ile nie wykształcą w sobie odpowiedniego poziomu manipulacji, zapewniającej im skuteczną kontrolę nad innymi, kończą jako osoby samotne, bo trudno znaleźć kogoś aż tak szalonego, kto z własnej nieprzymuszonej woli byłby w stanie znosić taką relację na dłuższą metę. Tym bardziej, że to relacja w stu procentach spełniająca kryteria relacji toksycznej, o której kosztach zarówno bieżących, jak o odroczonych opowiadałem już kilka razy. To jednak co warto zapamiętać to to, że bezkompromisowe uprawnienie emocjonalne to cecha, którą danej delikwentce czy delikwentowi strasznie trudno jest ukryć. Jak tu bowiem ukryć to, że oczekuje się od kogoś podzielania własnych emocji i ma się silne pretensję, jeśli to oczekiwanie nie zostanie w maksymalny możliwy sposób spełnione. Stąd taką osobowość po prostu widać, słychać i czuć z naprawdę daleka. A nie ma lepszej przestrogi przed toksycznym związkiem niż właśnie takie ostrzeżenie.

Pozdrawiam

https://www.verywellmind.com/what-is-a-sense-of-entitlement-5120616

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202408/the-three-faces-of-emotional-entitlement

https://www.psychologytoday.com/us/blog/between-the-lines/201801/what-we-mean-when-we-talk-about-entitlement

https://spsp.org/news-center/press-release/entitled-people-dont-follow-instructions-because-they-see-them-unfair

https://psycnet.apa.org/doiLanding?doi=10.1037%2Femo0001394

#365 Deadpool – przeformułowanie poznawcze

Deadpool, czyli przeramowanie poznawcze

Według co poniektórych złośliwców istnieją trzy rodzaje filmów. Pierwsze to takie które oprócz fabuły, czyli opowiadanej historii niczego pod spodem nie posiadają – to najczęściej te, które można spokojnie obejrzeć dwa razy nie dlatego że są takie fajne, ale dlatego że nie pamiętamy o co w nich chodziło. Drugie to te, które koniecznie chcemy obejrzeć dwa razy: bo wiemy na pewno, że coś pod spodem się tam znajduje, ale mimo zrytej po projekcji bani nijak nie potrafimy tego odkryć. I w końcu trzecie, to te, których nie trzeba oglądać dwa razy, bo to co odkrywamy w nich pod spodem zostaje w nas na dłużej. Deadpool, którego trzecia odsłona właśnie podbija kina wydaje się być poza tą skalą. Oto bowiem czysta rozrywka spod znaku – jak kiedyś śpiewał Piotr Bukartyk – lecących bombowców i walących się wieżowców. Tam przecież nie może o nic więcej chodzić, jak o to, by na dwie godziny i siedem minut przenieść się do fikcyjnego świata, w którym odrastają urwane członki, ból doświadczony w jednej scenie walki wydaje się nie przedostawać do kolejnej, a cytaty z innych dzieł podawane są w taki sposób, jak arcyzłośliwe żarty na benefisie szwagra. I w tej wartkiej akcji, w której dwaj starzy kumple robią sobie z siebie jaja, dokładnie takie same, jak wtedy kiedy jeden publikuje zdjęcie drugiego w swetrze z reniferem, wydaje się umykać coś niezwykle istotnego i co na szczęście nie umknęło komentatorom z rekomendowanych psychologicznych periodyków. Bo ten film, a właściwie wszystkie trzy jego części, to precyzyjna i niezwykle skuteczna instrukcja przeformatowania poznawczego – efektywnej techniki w walce ze stresem. I owszem próbują jej uczyć poznawczy behawioryści na swoich terapiach, ale wystarczy rozejrzeć się wokół i przyjrzeć zdecydowanej większości naszych pobratymców, by się zorientować, że póki co, coś kiepsko im idzie. Tymczasem Deadpool odwala za nich robotę i to zaledwie we wspomniane wcześniej dwie godziny i siedem minut. 

By dowiedzieć się na czym ta technika polega i w czym Deadpoll stał się światowej klasy specjalistą przyjrzymy się pewnym badaniom, przeprowadzonym w 2011 roku przez naukowców z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Stanforda. Badacze wyszli z prostego założenia: skoro istnieją zniekształcenia poznawcze, to oznacza to, że dysponujemy jakimś rodzajem wewnętrznego mechanizmu percepcyjnego, za pomocą którego potrafimy do obiektywnych doświadczeń poznawczych wprowadzić subiektywny indywidualny filtr co skutkuje zmianą postrzegania danej rzeczy. Bo przecież potrafimy wyolbrzymiać, katastrofizować, filtrować tak, by odrzucać pozytywy, umniejszać itd. Skoro więc dysponujemy mechanizmem zniekształającym poznanie z obiektywnego w zniekształcone, to powinniśmy również dysponować mechanizmem, za pomocą którego moglibyśmy na przykład zmieniać nasze widzenie rzeczy nieprzyjemnych, trudnych lub przeciwności losu w taki sposób, by stały się dla nas mniej stresujące, dyskomfortowe czy po prostu mniej trudne. Idąc tym tropem badacze ze Stanforda rozdali grupie uczestników zdjęcia, których treść wywołuje negatywne emocje: takie jak lęk, wstręt czy oburzenie. Następnie w pierwszej odsłonie badania należało precyzyjnie wskazać, jakie konkretne emocje pojawiają się przy oglądaniu konkretnego zdjęcia i w jakim stopniu jest to komfortowe lub dyskomfortowe dla emocjonalnego systemu. W drugiej części badania uczestnicy mieli za zadanie użyć humorystycznych komentarzy do oglądanych zdjęć i to korzystając zarówno z humoru pozytywnego, jak i negatywnego i dopiero wówczas opisać swoje emocjonalne reakcje przy danym zdjęciu. Okazało się, że użycie pozytywnego humoru w największym stopniu przeramowało reakcje emocjonalne niwelując ich poziom dyskomfortu. Tym samym – co naukowcy zaznaczyli we wnioskach ze swoich badań – przeramowanie, czy też jak czasem stosuje się wymiennie – przeformatowanie poznawcze pełni zaskakująco silną funkcję emocjonalnej regulacji. Mówiąc inaczej: kiedy jesteśmy w stanie w trakcie silnie negatywnego emocjonalnego bodźca przeramować jego opis, którym się posługujemy, to to przeramowanie pozwala nam lepiej sobie radzić z emocjami obniżając ich negatywny wpływ na system. By ostudzić odrobinę naukowy entuzjam tego epokowego odkrycia przypomnijmy, że wcale nie jest ani epokowe, ani też nowe, bo znamy te metodę z buddyjskiego modelu dwóch strzał wykorzystywanego z sukcesem do regulacji emocji od setek, jak nie tysięcy lat. Przypomnijmy w skrócie o co w nim chodzi, a opisywałem go już w miniwykładzie nr 15 przed kilku laty. Otóż uznaje się w nim, że każde zranienie, a więc cierpienie można zobrazować wbiciem w serce nie jednej ale dwóch strzał jednocześnie. Pierwsza odpowiada za sam akt powstania rany, druga zaś reprezentuje naszą reakcję na efekt działania strzały pierwszej, za pomocą której możemy zarówno powiększyć, jak i pomniejszyć doznane zranienie, czy też cierpienie. I właśnie ten trick stosuje Deadpool we wszystkich swoich filmach. Co więcej – właśnie na tym mechanizmie zbudowana jest cała jego postać. Pokażmy to na przykładzie. Ale nie konkretnym z filmu, który widziałem wczoraj i do którego obejrzenia zachęcam z małym zastrzeżeniem: nie bierzcie ze sobą do kina dzieci. Musimy stworzyć przykład w stylu Deadpoola ale nie pochodzący z filmu, żeby nie spojlerować. No więc wyobraźmy sobie taką akcję, w której jakiś deadpoolowy przeciwnik wbija mu w walce nóż w brzuch po samą rękojeść. Wtedy Deadpool spogląda oburzony na jegomościa z nożem i mówi: „Ała, trafiłeś głąbie w mój ulubiony tatuaż z orłem, który teraz będzie wyglądał jakby kaczka przeleciała imadło. Jak ja się teraz pokażę w Tańcu z gwiazdami? Nie mogłeś dźgnąć mnie trochę bardziej w lewo, kretynie?” Dostrzegacie w tej scence dwie strzały? Pierwszą jest samo zranienie, drugą reakcja Deadpoola, dzięki której zranienie wydaje się mniej bolesne. Doktor psychologii Jamie Krenn z Uniwersytetu Columbia w swojej analizie przeformatowania poznawczego stosowanego przez Deadpoola wskazuje, że Deadpool właśnie w ten sposób radzi sobie ze stresem emocjonalnym, przeciwnościami losu, porażkami i cierpieniem. Za każdym razem kiedy coś takiego się dzieje Deadpool wygłasza jakiś zaskakujący, czy też mało pasujący do sytuacji komentarz, w którym niejako leczy swoją ranę ciętym, a czasem wulgarnym humorem, co powoduje, że deadpolowski system zaczyna się szybciej regenerować. To właśnie dzięki przeramowaniu możemy podziwiać Deadpoola wchodzącego do każdej kolejnej potyczki na świeżo, bo inaczej suma nagromadzonych cierpień w końcu odebrałaby mu całą energię czyniąc go niezdatnym do walki. Hm… moja żona, która m. in. zajmuje się uczeniem technik radzenia sobie ze stresem nosi koszulkę z Deadpoolem. Przypadek? 

Jednak Deadpool to tylko film, w którym krew i flaki tryskają w powietrzu w prawie każdej ze scen – czy możemy deadpoolowski trick na drugą strzałę przenieść na szarą naszą codzienność i równie szybko co Deadpool regenerować się po każdym zranieniu? Tak, tylko musimy wypracować sobie własny indywidualny system regulacji drugiej strzały. Jaki? Tego nie mogę podpowiedzieć, bo jak to zrobię to nie będzie tak dobrze działał, bo to co mnie bawi, nie koniecznie musi być równie śmieszne dla ciebie. Ale mogę pokazać regulację drugiej strzały czyli przeformatowanie poznawcze w wykonaniu Stefana. Oto wyobraźmy sobie sytuację, w której Stefan został wmanewrowany w robocie w czynność, której szczerze nie znosi, czyli w wystąpienie publiczne. Po prostu z sezonie urlopowym nie było komu tego zrobić, więc to właśnie Stefan został wytypowany, by na zebraniu załogi przed szefostwem zaprezentować wyniki swojego oddziału. Dodajmy niezbyt chlubne wyniki. Kiedy już jest po wszystkim i Stefan jakoś przebrnął przez koszmar mówienia do kilkudziesięciu osób na sali konferencyjnej, z których większość go nie trawi, zszedł ze sceny i już miał czmychnąć be zejść innym z widoku, gdy został trafiony pierwszą strzałą wypuszczoną z łuku swojego bezpośredniego szefa. „Wiesz Stefan – mówi szef otoczony wianuszkiem czekających na ubaw sępów – nie spodziewałem się że pójdzie ci aż tak źle. To było coś strasznie żenującego”. Stefan zastyga w bezruchu, odwraca się w stronę szefa i mówi: „To jeszcze nic. Szkoda że pan nie widział mojego występu na szkolnej akademii. Tam się tak skompromitowałem, że w szkole musieli zatrudnić dodatkowego psychologa, bo dzieci nie były się w stanie potem normalnie uczyć”. Ok, być może mało śmieszne, ale najważniejsze że bawi Stefana i że potrafi przekłuć balon trudnej sytuacji. I nie wiadomo czy Stefana bardziej bawi to co powiedział, czy też mina szefa, któremu po tej wypowiedzi zabrakło języka w gębie. Ważne że przeformatowanie, czyli operowanie drugą strzałą robi swoją robotę. Oczywiście Deadpool z przeramowania poznawczego korzysta w każdej scenie, bo tak jest zbudowana ta postać. Niekoniecznie musimy bezrefleksyjnie podążać tym śladem i za każdym razem wygłaszać śmieszące nas samych komentarze. Nie zaszkodzi jednak od czasu do czasu posłużyć się tym mechanizmem, bo jak wskazuje przykład Deadpoola rany jakoś mniej doskwierają, a i system potrafi się zregenerować błyskawicznie. 

Pozdrawiam

 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/screen-time/202408/what-we-can-learn-from-deadpool-and-wolverine

https://www.researchgate.net/publication/220034542_Humor_as_emotion_regulation_The_differential_consequences_of_negative_versus_positive_humor

https://www.betterhelp.com/advice/therapy/what-is-cognitive-reframing-and-why-do-therapists-use-it/

#366 Jak stres finansowy zabija relacje

Stres finansowy a wydajność poznawcza

Przegląd najnowszych badań dotyczących źródeł naszego stresu wskazuje, że w coraz większej ilości krajów rośnie skala tzw stresu finansowego – jednego z tych zjawisk, które jest najtrudniejsze w opanowaniu, bo jego intensywność jest stale zasilana przez zewnętrzne źródło, na które większość z nas nie ma wpływu. Zatem nie radzimy sobie z tym rodzajem stresu ani w sytuacji, w której sami go doświadczamy, ani też w sytuacji, w której usiłujemy nieść pomoc tym, którzy go doświadczają. Bo to tak, jakby próbować leczyć ranę od dźgnięcia nożem, kiedy nóż wciąż jest w środku. Albo tak jakby próbować leczyć przeziębienie u osoby, na która na mrozie wciąż bierze zimny prysznic. Co więcej, niestety większość porad, które znajdziemy dla rozwiązania takiej sytuacji wśród internetowych psychologów można sobie między bajki włożyć. Bo fajnie się radzi: zacznij oszczędzać i zarabiać więcej, jeśli samemu nie musi się tego robić. Fajnie też się radzi – a taką psychologiczną poradę znalazłem w jednym z popularnych serwisów – weź z kimś o tym porozmawiaj to ci ulży. Problem jednak w tym, że pusta miska nie napełni się treścią samej rozmowy. Pustą michę powinno się napełnić zupą, a nie tekstem: opowiedz co teraz czujesz. Tym bardziej że sytuacja jest dodatkowo utrudniona przez pewien kilka efektów, odkrytych w wielu badaniach, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Jednym z nich jest zjawisko, które moglibyśmy nazwać pętlą niskiej sprawczości. Efekt ten odkryto w badaniach połączonych sił kilku amerykańskich uniwersytetów w 2013 roku, kiedy do jednej z grup badawczych wytypowano rolników, u których mierzono funkcje poznawcze tuż przed okresem zbiorów oraz po nich. Okazało się, że ci sami badani w tych dwóch okresach wykazywali zupełnie inny poziom zdolności związanych z wydajnością poznawczą, jakby przed zbiorami pojawiał się jakiś dodatkowy czynnik pochłaniający zasoby psychiczne i niejako odbierając im pełną moc. Na początku naukowcy wiązali ten efekt ze stresem rolników związanym z martwieniem się o wysokość zbiorów. Ale kiedy przebadano inne grupy społeczne stało się jasne, że występowanie zjawiska pomniejszonych zdolności poznawczych jest ściśle związane z sytuacją finansową, w której w danym momencie znajduje się uczestnik badania. Jak się okazało badani rolnicy przed zbiorami w większości przypadków borykali się ze sporymi trudnościami finansowymi – na przykład zmartwieniem o to, czy w danym miesiącu będzie z czego zapłacić ratę za sprzęt, czy w ogóle utrzymać rodzinę, co mijało po zbiorach, kiedy zaległości finansowe zaczęły być regulowane. I to samo dotyczyło innych grup – we wszystkich tych wypadkach, w których dana osoba zmagała się z problemami finansowymi spadała jej wydajność. A teraz zestawmy ten efekt z kolejną super radą kolorowych magazynów spod znaku podwórkowej psychologii, w której osobom borykającym się z problemami finansowymi doradza się, żeby się wzięli w garść i zwiększyli swoją wydajność, bo przecież skoro mają kłopoty finansowe, to oznacza, że nie są wystarczająco rzutcy, przedsiębiorczy i sprawczy. Ale to nie jedyny efekt, który pojawia się w stresie finansowym. Kolejnym jest zjawisko kumulacji postrzegania negatywnych zachowań partnerów czy partnerek w relacjach lub w ogóle ludzi, z którymi wchodzimy w interakcje społeczne i z którymi niekoniecznie muszą nas łączyć związki romantyczne. Zjawisko to przebadali tym razem naukowcy z kanadyjskiego Uniwersytetu Carleton a wyniki ich badań poznaliśmy w styczniu 2024 r. Okazało się, że ludzie, którzy borykają się z problemami finansowymi, a więc stresem finansowym dużo częściej i w dużo większym stopniu zgłaszają że ich partnerzy w związkach zachowują się w dużo bardziej negatywny i mniej wspierający sposób, niż w przypadku, kiedy badana osoba nie boryka się z problemami finansowymi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jedynym wytłumaczeniem tego efektu jest to, że kiedy popadamy w kłopoty finansowe, to nasze otoczenie zaczyna się zmieniać z przyjaznego we wrogie, bo ludzie przestają być nam życzliwi i stają się wredni. I tak we wszystkich przypadkach. Coś tu chyba grubo nie gra, prawda I tak też pomyśleli badacze postanawiając przyjrzeć się temu mechanizmowi bliżej. Okazało się, że to nie ludzie dookoła stają się mniej życzliwi i wspierający, ale to osoba w stresie finansowym zmienia perspektywę widzenia swoich relacji, a dokładniej mówiąc zaczyna inaczej postrzegać i oceniać zachowania osób, z którymi w takie relacje wchodzi. To tak – stosując tutaj metaforę, której użyli sami badacze we wnioskach do swoich badań – jakby stres finansowy jednocześnie zakładał nam na nos ciemne okulary, przez które widzimy innych ludzi. Wiele ich obiektywnych zachowań zaczynamy wtedy interpretować jako wrogie, ich neutralne postawy zaczynamy odbierać jako atak wymierzony w nas, który ma na celu dodatkowo pogorszyć i tak już nasze złe samopoczucie. A to z kolei oznacza, że stres finansowy jest predyktorem kłótni, konfliktów, nieporozumień, czy w końcu rozpadu relacji. A dzieje się tak m. in. dlatego, że osoba w stresie finansowym staje się dużo bardziej wrażliwa na zranienie, dużo bardziej sensytywna pod względem interakcji, która wietrzy wrogość nawet tam, gdzie jej nie ma i złe intencje tam, gdzie obiektywnie mamy do czynienia z dobrymi. 

Do tej pory wiedzieliśmy, że stres finansowy jako jeden z najsilniejszych wywołuje konkretne negatywne reakcje w ciele, bo stały podniesiony poziom kortyzolu zbiera zazwyczaj ponure żniwo szybciej niż nam się wydaje. Teraz jednak do tego już i tak mało wesołego obrazka musimy dołożyć jeszcze jeden niezwykle ważny aspekt – osoba pod działaniem takiego stresu przestaje się zachowywać i reagować tak, jakbyśmy od niej oczekiwali. Traci zdolności poznawcze, nie dysponuje takimi możliwościami koncentracyjnymi, jakich się od niej oczekuje, nie dysponuje taką wydajnością jaką w obiektywnej ocenie powinna. Staje się rozdrażniona, podejrzliwa i wyczulona na wszelkie zachowania ludzi wokół siebie, wśród których dużo większą koncentrację kieruje na wszystko to, co jej zdaniem mogłoby być skierowane przeciwko niej i dodatkowo pogorszyć jej sytuację. Osoba w tym rodzaju stresu wchodzi na zupełnie inny poziom funkcjonowania zarówno pod względem mechaniki fizycznej, jak i kondycji psychicznej, co powoduje, że nasze interwencje, mogą przynieść efekty odwrotne do zamierzonych. Stąd udzielanie jakżesz prosto brzmiącej psychologiczno kolorowo magazynowej rady „zacznij oszczędzać i zdobądź dodatkowe źródło dochodu” jest często odbierane jako cios w szczękę, a nie obiektywna porada udzielona w dobrej wierze. Co więcej – i z czego nie doświadczając stresu finansowego często internetowe ciocie i wujkowie od dobrych rad sami nie zdają sobie sprawy – efekt obniżenia funkcji poznawczych w stresie finansowym jest często wykorzystywany przez firmy od pożyczek, oferujących szybkie i łatwe rozwiązanie bieżącego finansowego problemu. Oczywiście to niczego nie rozwiązuje a jedynie potęguje problem, bo nie dość że pożyczkę trzeba spłacić, to jeszcze wiele z nich celowo jest tak wymyślonych, by brak terminowej wpłaty wpędzał w naprawdę duże kłopoty często zwielokrotniając sumę długu. Tymczasem osoba w stresie finansowym staje się łatwym celem takich zabiegów właśnie z tych powodów, które odkryto w cytowanych wcześniej badaniach. 

Czy z tego całego galimatiasu jest jakieś wyjście? Najlepszym było by zmienienie sytuacji finansowej osób doświadczających stresu finansowego na taką, w której stres traci źródło swojego zasilania. Niestety – jak pokazuje życie – to rozwiązanie życzeniowe, które najczęściej pojawia się bajkach o pucybutach i milionerach, a w rzeczywistości niestety niezwykle rzadko. Coś jednak możemy zmienić, skoro znamy wyniki badań i wiemy już jak wiele w funkcjonowaniu danej osoby zmienia stres finansowy. Zmieńmy nasze społeczne postrzeganie takich osób i ich sytuacji. Przestańmy bagatelizować problem i uznawać, że dobre rady spod znaku oszczędzaj i zarabiaj załatwiają całą robotę. Bo problem wymaga rozwiązań w skali społecznej oraz zmiany mentalnej nas wszystkich. Przede wszystkim zaś empatycznego dostrzeżenia, że osoba borykająca się ze stresem finansowym nie funkcjonuje w trybie domyślnym, ale awaryjnym co zawsze warto brać pod uwagę.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/financial-matters/202405/what-financial-stress-does-to-relationships

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/35125855/

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC11136612/

https://www.researchgate.net/publication/256291540_Poverty_Impedes_Cognitive_Function

#367 Wyniszczająca mroczna tajemnica

Twoja mroczna tajemnica

Badanie przeprowadzone w 2017 na sporej, bo aż 50 tys. grupie osób wykazało, że skrywanych przez nas tajemnic jest tak wiele, że żeby je badawczo ogarnąć trzeba było je zebrać w konkretnych kategoriach, których stworzono aż 38. Co więcej z pośród wszystkich badanych aż 96% osób deklarowało posiadanie w momencie badania przynajmniej jednej tajemnicy, a rekordziści deklarowali ich aż 13. Czy to oznacza, że praktycznie wszyscy mamy jakieś tajemnice – bardziej lub mniej mroczne?

 Oczywiście „mroczne tajemnice” brzmią na tyle sensacyjnie, że budowanie wokół tego zjawiska medialnego szumu ma się całkiem nieźle, w czym oczywiście królują telewizje śniadaniowe. W jednej z nich usłyszeliśmy, że 10% ojców nieświadomie wychowuje nie swoje dzieci, co by oznaczało, że 10% kobiet, z którymi ci ojcowie dzielą to wychowanie musi skrywać mroczną tajemnicę. W rzeczywistości mediana badań z wielu państw wskazuje, że ten procent jest sporo niższy i waha się od 0,8 do 3,7 procenta. Jednak wyniki te uwzględniają tylko te przypadki, w których na skutek odpowiedniego podejrzenia zostały zlecone badania DNA. A przecież skoro istnieje zjawisko nieświadomego ojcostwa, to musi istnieć wiele takich przypadków, które nigdy nie zostaną wykryte, co oznacza, że tę akurat mroczną tajemnicą udaje się utrzymać w ukryciu przez wiele lat. Zresztą nieświadome ojcostwo to tylko jeden mały wycinek ludzkiej aktywności, a obszarów w których nasze tajemnice się pojawiają – niezależnie od intensywności ich mroku jest przecież o wiele więcej. To zdarzenia z przeszłości związane z wyborami, decyzjami czy zachowaniami, których się wstydzimy, których żałujemy i których ujawnienie mogło by zburzyć w miarę składny obrazek, który z takim mozołem udaje się tworzyć. To zaangażowanie w niewłaściwe relacje, sięganie po niezbyt chlubne używki, z których wielu nawet nie da się pomylić z oranżadą w proszku, czym można by się jeszcze jakoś wytłumaczyć. To też tajemnice zawodowe, dotyczące tych zawiłości kariery, które nie zawsze stawiały nas na podium lojalności, uczciwości czy rycerskiej konkurencji. Sporo tego, prawda? A gdzie tam reszta… 

Jednak niezależnie od tego jaka to tajemnica, czego dotyczy i jak bardzo nie chcemy by ujrzała światło dzienne zawsze stanowi ciężar. A im więcej tajemnic, tym większy ciężar. Kiedy w 2017 r. naukowcy z Uniwersytetu Columbia przeprowadzili serię dziesięciu badań doświadczenia tajemnicy, którymi objęto aż 50 tys osób namierzono wśród badanych aż 13 tys. sekretów. I to zarówno tych błahych i zupełnie nie mrocznych w stylu: „nie chcę żeby się wydało, że tę nową bluzkę poplamiłam rano kawą i muszę jakoś ukryć tę plamę do końca dnia”, jak i tych w stylu „ci ludzie uważają mnie za eksperta i nie mogą się dowiedzieć, że moja edukacja w tym obszarze skończyła się dużo wcześniej niż zakładają”. Jednak to co było przedmiotem koncentracji badaczy to ilość wysiłku, którego zazwyczaj potrzebujemy do pilnowania tego, by dana tajemnica się nie wydała. Okazało się, że posiadanie tajemnicy i koncentracja na jej nie ujawnieniu stanowi dla systemu emocjonalnego olbrzymie obciążenie. I ten efekt zachodzi również w sytuacji, w której osoby, przed którymi dana tajemnica jest skrywana nie są w danym momencie obecne. To oznacza, że systemowe obciążenie tajemnicą nie staje się mniejsze tylko dlatego, że ci, przed którymi chce się ją zachować akurat znajdują się gdzieś indziej i są zajęci innymi sprawami. Sam akt posiadania tajemnicy i potrzeba jej utrzymania wywołuje systemową reakcję przez cały czas. A dzieje się tak dlatego, że – tutaj zacytujmy badaczy – posiadający tajemnicę „przyłapują swoje umysły na wędrowaniu po własnych tajemnicach i ich ustawieniach ukrywania znacznie częściej niż napotykają interakcje społeczne, które wymagają ich ukrywania”. Co więcej w badaniach tych ustalono, że te ruminacje tajemnic w sytuacji, w której nie istnieje bezpośrednie zagrożenie ich ujawnienia są bardziej szkodliwe niż utrzymywanie tajemnicy w interakcji z drugim człowiekiem. Oznacza to, że tak naprawdę utrzymujący tajemnicę stają się własnymi oprawcami, nękając samych siebie natrętnymi myślami o możliwości ujawnienia tajemnicy niezależnie od interakcji z innymi. To mechanizm robala, który zżera naszą koncentrację, bo wymaga nieustannej czujności, której dana osoba wymaga od samej siebie, w czego efekcie powstaje wiele negatywnych konsekwencji. Tutaj naukowcy wyliczają poczucie winy, wstyd, tendencje do izolacji społecznej, poczucie braku autentyczności, niezadowolenie z życia, obniżony poziom dobrego samopoczucia a nawet pojawienie się stałego niepokoju. 

Spróbujmy teraz porównać dwa aspekty psychicznego obciążenia wynikającego z posiadania tajemnicy. Jednym z nich jest wszystko to co negatywnie wiążemy z jej ujawnieniem, a drugim jest to, co będziemy sami sobie robić zachowując czujność i troskę o to, by nigdy nie została ujawniona. Z badań wynika niezbicie, że ten drugi aspekt jest o wiele bardziej systemowo wyniszczający niż pierwszy. Samo ujawnienie może przynieść (ale nie musi) te negatywne konsekwencje, których się obawiamy, ale też wraz z nim pojawia się systemowa ulga zwalniająca nas z obowiązku czujności i zamartwiania się o efekt ujawnienia. W tym drugim aspekcie taka ulga nie pojawia się nigdy, co skazuje posiadacza tajemnicy na doświadczanie wszystkich negatywnych efektów, które zgodnie z odkryciami badaczy wymieniłem wcześniej niestety już do końca życia. Wychodzi więc na to, że z dwojga złego lepiej jest ujawnić tajemnicę, niż się z nią borykać. Ale to niestety nie jest takie proste, chociaż znane są przykłady takich ujawnień, które miały na celu zdjąć z siebie odium zamartwiania się o wynik ujawnienia. Ten mechanizm czasem się pojawia w kontekście politycznych wyborów (niestety nie u nas), w którym to mechanizmie kandydat na dany urząd sam ujawnia na przykład swój wcześniejszy kontakt z narkotykami, z jednej strony dlatego, by tą tajemnicą z przeszłości nikt już nie mógł go szantażować, ale z drugiej strony dlatego, by pozbyć się zamartwiania się tym sekretem i wreszcie się porządnie wyspać. Jednak naczęściej strach przed konsekwencjami ujawnienia tajemnicy wygrywa z chęcią spokojnego śnienia i tajemnice pozostają w ukryciu przez wiele lat, a czasem przez całe życie. Czy zatem nie ma z tej raczej beznadziejnej sytuacji żadnego wyjścia? Otóż jest i podpowiada je – również sprawdzone badawczo – stopniowanie tajemnicy, które w skrócie można by sprowadzić do trzech podstawowych poziomów. Pierwszy poziom jest jednocześnie najbardziej wyniszczający i oznacza posiadanie takiej tajemnicy, której nie tylko nie chcemy nikomu wyjawić, ale którą też próbujemy ukryć przed samymi sobą. To tajemnica, o której najchętniej byśmy zapomnieli, bo samo jej przypomnienie sobie już tworzy spory dyskomfort, którego chcemy uniknąć. Ale im bardziej usiłujemy to zrobić tym de facto częściej o tym myślimy, więc tym częściej tenże dyskomfort serwujemy samym sobie. Na tym poziomie tajemnica toczy swojego nosiciela jak nie dający się przegonić pasożyt, którego obecność tak naprawdę kontroluje system. To poziom, który moglibyśmy określić słowami „nie mówię o tym nikomu, celowo to ukrywam przed innymi i staram się też samemu sobie o tym nie przypominać, więc tak naprawdę celowo ukrywam to również przed samym sobą”. Kolejny poziom tajemnicy to ten, w którym zmienia się tylko jeden element. Na tym poziomie pozostaje więc troska o to, by nikt danej tajemnicy nie przejrzał, ale nie jest to poziom, na którym samemu chce się za wszelką cenę zapomnieć, zakopać, czy zamieść własnej tajemnicy pod dywan. Po prostu dana osoba jest świadoma tego, że ma tajemnicę, nie chce żeby się wydała, ale też nie stara się oszukiwać samej siebie, że to co się wydarzyło się nie wydarzyło, czy też to co stanowi tajemnicę nie istnieje. Ten poziom mogło by więc opisywać zdanie: „nie mówię o tym nikomu i celowo to ukrywam przed innymi, ale jednocześnie nie staram się tego odrzucić czy też ukrywać przed samym sobą”. Trzeci poziom wprowadza korektę do kolejnego elementu, a mianowicie do celowości ukrywania. To poziom na którym w dalszym ciągu dana osoba nie ogłasza wszem i wobec swojej tajemnicy, nie dąży do jej ujawnienia, ale też celowo jej nie ukrywa. To więc poziom który możemy ubrać w zdanie: „nie mówię o tym nikomu, ale też celowo tego nie ukrywam. Jeśli to ktoś wyniucha to oczywiście nie będę zaprzeczał, ale sam z siebie ujawniać tego nie zamierzam”. 

Zwróćmy uwagę jak z poziomu na poziom zmienia się intensywność negatywnych doświadczeń, którymi system atakuje sam siebie. Na pierwszym poziomie ruminacje wydają się największe, bo są wzmacniane nie tylko przez myśli oscylujące wokół tajemnicy i lęku przed jej ujawnieniem, ale również przez próby zablokowania czy odrzucenia takiego myślenia. Na drugim poziomie dyskomfort staje się mniejszy, bo nie ma już prób blokowania świadomości tajemnicy przed samym sobą, a występuje jedynie czujność przed jej zewnętrznym wyjawieniem. Trzeci poziom zdaje się otwierać furtkę do ujawnienia, bo skoro zakłada się na nim, że ktoś może daną tajemnicę przejrzeć, to siłą rzeczy przygotowuje się system na możliwość jej ujawnienia i wszelkie konsekwencje, które z tego mogłyby wyniknąć. Ten trzeci poziom więc jest najmniej wyniszczający i dyskomfortowy. Wprawdzie wciąż daleko mu do emocjonalnej nirwany, ale na bezrybiu i rak ryba, prawda? Zatem operatywny indywidualny sposób na odciążenie zmasakrowanego tajemnicą sytemu polega na tym, by w swoje głowie spróbować po pierwsze odkryć na jakim poziomie tajemnic się obecnie znajdujemy i z odkrytego poziomu wskoczyć zaledwie oczko wyżej. To wprawdzie nie rozwiąże problemu, ale przynajmniej uczyni go bardziej strawnym i może nawet polepszyć nie tylko jakość snu, ale też całego samopoczucia.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/midlife-reimagined/202408/the-weight-of-a-guilty-secret

https://journals.sagepub.com/doi/10.1177/0146167218810770

https://psycnet.apa.org/doiLanding?doi=10.1037%2Fpspa0000085

#368 Coraz rzadsza sztuka powstrzymywania

Pożądanie kontra powściągliwość, czyli wyniszczający pojedynek gladiatorów

Zacznijmy od przykładu. Oto widzimy Rebekę siedzącą w skupieniu i przyglądającą się zawartości postawionego na stoliku przed nią talerzyka, Znajduje się na nim torcik. Wygląda na przepyszny, przybrany lukrem, makowo lodowe mistrzostwo świata. Od razu widać, że cukiernik nie wypadł sroce spod ogona i stoi za nim doświadczenie całego rodu cukierników, którzy z pokolenia na pokolenie doskonalili swą torcikową sztukę. Rebeka dostrzega tę doskonałość i wie, że jej wyczulone podniebienie, które wyrobiła sobie nie tylko oglądając kulinarne programy telewizyjne ale również spożywając w swym życiu nieskończoną liczbę torcików potrafiło by docenić tę maestrię. Czuje się nawet zobowiązana do tego, by nie pochłaniać tortu łapczywie, ale ledwie muskać jego kolejne struktury odkrywając cukierniczy kunszt. I kiedy ma już dziabnąć torcik srebrnym widelczykiem w jej głowie pojawia się na razie ulotna, ale z każdą sekundą coraz to bardziej uporczywa myśl, a właściwie cały tych myśli tabun. Pierwsza mówi, że to już byłby trzeci taki torcik w tej restauracji, a przecież wcześniej też tego dnia nie pościła wtranżalając spagetti, focaccię i tiramizu, bo przecież w tym włoskim bistro przed godziną było tak miło. Druga myśl podsuwa przypomnienie, że waży już więcej niż ten kulturysta, którego podziwiała rano na plaży, a prawda jest taka, że chłop żeby zbudować taką klatę przez lata przerzucił ze sto ton hantli i odważników zalany potem i przekleństwami. Trzecia myśl przypomina, że wbicie się w tę sukienkę, którą dostała trzy miesiące temu w prezencie od nieco złośliwej przyjaciółki jest już praktycznie niemożliwe, no chyba, że za pomocą nożyczek zrobi się z sukienki przewiewne ponczo. Czwarta myśl podsuwa przekonanie, że po tym torcie już na pewno puści pawia, co się już zapowiadało godzinę temu po tym włoskim teramisu. Ale wzrok wbity w torcik nie odpuszcza, bo przecież to takie cudo, a ta wisienka u jego szczytu na pewno rozpływa się w ustach powodując rozkosz, jakiej świat nie widział. 

Dobra dosyć tej męki ornamentowego przykładu – i zanim sobie odpowiemy na pytanie, jaki będzie finał tej historii, przyjrzyjmy się wewnętrznym mechanizmom emocjonalnym buszującym właśnie w Rebece, czyli mówiąc oględnie spróbujmy odgadnąć co tu się właśnie odwala, mając na uwadze, że ten proces nie dotyczy wyłącznie żarcia, ale właściwie calej naszej ludzkiej aktywności. Czyż właśnie nie obserwujemy potyczki pomiędzy pożądaniem, a powściągliwością? A może obserwujemy potyczkę pomiędzy pragnieniem jednocześnie dwóch rzeczy. Pierwsze pragnienie dotyczy tego by coś zdobyć, a drugie pojawia się jako antypragnienie, które nas przed zdobyciem tego co chcemy z jakiegoś powodu powstrzymuje. Sytuacja wydaje się stabilnie łatwa, kiedy pierwsze pragnienie zagłusza drugie – wówczas po prostu robimy to na co mamy ochotę nie oglądając się ani na negatywne konsekwencje takiego wyboru, ani też na koszty z tym związane. To sytuacja, którą można zobrazować przykładem – oto decydujemy się na zdobycie czegoś, na co nas tak naprawdę nie stać. Niech to będzie wypasiona fura zapewniająca lans na dzielni, sto punktów do chwały i propagandowy look naszmalowanego osobnika. Fura błyszczy, nęci pomrukiem widlastej ósemki i mówi „dzień dobry jaśnie wielmożny panie”, kiedy się do niej wsiada. Jednak za tę rozkosz trzeba co miesiąc regularnie wyskakiwać z takiej ilości gotówki, którą najdelikatniej mówiąc oglądasz bardzo rzadko, a już na pewno nie w regularnych miesięcznych odstępach. Kiedy pragnienie posiadania fury zagłusza świadomość konieczności spłaty kredytu fura staje się iluzorycznie twoja, która to iluzja zaczyna pryskać już za trzydzieści dni, kiedy okazuje się, że nie ma najmniejszych szans nawet na spłacenie pierwszej raty. Czy kiedy została podjęta decyzja o zakupie fury te koszty nie były wiadome? Były, tylko pierwsze pragnienie dostatecznie silnie je zagłuszało. Dokładnie tak samo jak w przypadku zjedzenia siódmego ciastka z lukrem zagłuszana jest oczywista prawda, że po takiej wyżerce musi się pojawić kiepskie samopoczucie, ból brzucha, i dodatkowe kreseczki na łazienkowej wadze. W tym wypadku – podobnie jak w przypadku fury – stabilna łatwość oznacza po prostu brnięcie w coś, co finalnie nam zaszkodzi, kierując się pierwszym pragnieniem, które dominuje drugie. Rozważmy jednak ten mechanizm w drugą stronę. I wyobraźmy sobie sytuację, w której za każdym razem to drugie pragnienie, które nazwaliśmy antypragnieniem pojawia się z wystarczająco dużą siłą by zagłuszyć pragnienie pierwsze, przez co skutecznie odwodzi nas od czegokolwiek, czego byśmy nie zapragnęli. Masz ochotę na ciastko – antypragnienie pokonuje pragnienie i w efekcie nie jesz ciastka. Nigdy, żadnego. Masz ochotę na cokolwiek ale antypragnienie zawsze wygrywa i w rzeczywistości nigdy po nic nie sięgasz, nigdy niczego nie zdobywasz, nigdy na nic sobie nie pozwalasz. Przymykasz oczy na chwilę rozkoszując się tą błogością powściągliwości, otwierasz je, rozglądasz się dookoła i okazuje się, że jesteś Szymonem słupnikiem. Mieszkasz na słupie, a urzeczeni twoją ascezą ludzie co jakiś czas podają ci jedzenie na kiju. Jeśli akurat mamy początek czwartego wieku, to przynajmniej przejdziesz do historii, tyle że musisz na tym słupie spędzić czterdzieści lat i istnieje duża szansa, że już po roku zapomnisz po jasną cholerę. Jak widać dwie skrajne formy mechanizmu walki pragnienia z powściągliwością zwracają się finalnie przeciwko nam. Kiedy poddajemy się pierwszej w końcu dopadają nas negatywne koszty, kiedy poddajemy się wyłącznie drugiej, to wprawdzie nie ma kosztów ale nie ma też ani cienia rozwoju, bo przecież pragnienie zdobycia czegoś do takiego rozwoju nas sposobi. Logicznie rzecz biorąc najlepiej byłoby stworzyć taką harmonię w sobie, umiejętność budowania takiej równowagi, w której mogły by ze sobą koegzystować zarówno pragnienie, jak i powściągliwość, oferując systemowi wszystko to co mają do zaoferowania dla naszego dobra. Problem w tym – na co zwraca uwagę psycholog kliniczny Dr Timothy Carey z australijskiego Uniwersytetu Curtin – że w tym mechanizmie doświadczamy konfliktu, bo pragniemy jednocześnie dwóch rzeczy, z których druga jest niekompatybilna z pierwszą. To zaś powoduje napięcie, które należy jakoś rozładować. My zaś wypracowaliśmy błędną formę rozładowania tego napięcia poprzez dominację jednego pragnienia nad drugim. Albo więc wygrywa pragnienia pierwsze, czyli to w którym chcemy coś zdobyć – albo drugie, w którym się przed zdobyciem tego czegoś powstrzymujemy. Wtedy gra staje się zerojedynkowa: istnieje albo zwycięzca albo przegrany – dokładnie jak na pojedynku gladiatorów, gdzie walkę uznaje się za wygraną kiedy jeden żyje, a drugi nie. Przy czym kiedy rozejrzymy się po współczesnym świecie i przyjrzymy narracji dobywającej się z wszystkich możliwych stron, to dostrzeżemy, że w zależności od źrodła przekazu zachęcani jesteśmy albo do jednego wyjścia albo do drugiego. Albo do nieskrępowanego zdobywania tego na co ma się ochotę – to na przykład przekaz marketingowy rynku sprzedaży różnych dóbr, czy influencerskiego segmentu propagandy z pod znaku konsumuj ile wlezie, bo tylko to co zapewnia odpowiednią wartość. Albo do mega powściągliwości spod znaku żyj w ubóstwie, bo tylko ono ci otworzy drogę do życia wiecznego, a wiec jak coś posiadasz, to oddaj swojemu kapłanowi, który lepiej od ciebie wie co z forsą zrobić. Przy czym kapłan może mieć dowolny kolor sukienki i dowolny symbol zawieszony u szyi – ważne że potrafi skutecznie cię zwartościować poprzez ascezę, samemu oczywiście od takiej ascezy stroniąc. To zaś gdzie i jak żyjesz determinuje to w którą stronę tej skali, czyli w kierunku której ze skrajności zmierzasz. Żadna z nich jednak nie zapewnia odpowiedniej systemowej równowagi, co w efekcie sprawia, że wybranie dowolnej drogi spośród tych dwóch jest dla nas finalnie szkodliwe. 

Na szczęście istnieje trzecia możliwość, czyli wyuczenie się takiego funkcjonowania, w którym oddaje się głos zarówno pragnieniu, jak i powściągliwości bacznie pilnując, by żadne z nich nie było systemowo na tyle ferowane, by móc zagłuszyć swojego konkurenta. To zaś postawa, w której uznaje się, że każde z nich pojawia się po coś. Każde z nich ma nam coś do przekazania. Zawiera cenną informację, więc kiedy je zagłuszymy, to jednocześnie tracimy możliwość zapoznania się z tym przekazem. To przyjęcie założenia, że zarówno pragnienie, jak i antypragnienie, czyli powściągliwość nie pojawiają się w nas bez powodu i ich celem nie jest jedynie zaspokojenie zachcianki, czy też jej sobie odmówienie. Bo skoro czegoś pragniemy, to musi to z czegoś wynikać, więc nie wzięło się z próżni. A skoro czujemy potrzebę powściągliwości to za nią również coś stoi. Kiedy wspomniana Rebeka siedzi nad swoim torcikowym dylematem i przyjrzy się każdej z informacji, którą otrzymuje z pojawienia się zarówno pragnienia, jak i antypragnienia, może po stronie pragnienia odkryć, że ochota na torcik może być powodowana fizyczną potrzebą dostarczenia organizmowi czegoś, czego mu akurat brakuje, jak również informacją, że to wyłącznie zachcianka ego, co oznacza, że w kontekście jego ujarzmienia pozostała w systemie jakaś praca do wykonania – jak na przykład potrzeba poradzenia sobie wreszcie z zajadaniem emocji. Antypragnienie może być równie dobrze emisariuszem z przyszłości niosącym informację „to ci tak naprawdę wyłącznie zaszkodzi” ale też sygnałem istnienia w systemie na przykład poczucia winy odpalanego przez zaprogramowany w przeszłości konkretny bodziec. Co jest prawdą? To wie tylko Rebeka. Dla nas nie ma to znaczenia. Ale dla niej ma i to ogromne, bo w ten właśnie sposób – starając się odkryć informacje zawarte wydawało by się zwalczających się uczuciach jest w stanie lepiej zarządzać całym systemem.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/in-control/202408/do-you-ever-have-to-restrain-yourself

#369 Miejsca, które zatrzymują życie

Miejsca, które zatrzymują życie

Oto wyobraźmy sobie dwie osoby, które oferują swoją atrakcyjność na jakimś portalu randkowym. Wspominają o swoich zainteresowaniach, preferencjach, ulubionych zajęciach, czyli tworzą rodzaj mapy oferty swojej osobowości. Oczywiście czynią to w taki sposób, by przedstawić siebie w wystarczajaco korzystnym świetle. Do czego służy nie tylko Photoshop z wachlarzem filtrów wygładzania skóry twarzy i sprytną zamianą zwisających wałków brzusznych na rasowy sześciopak. Filtrowanie ma dużo szerszy zakres, bo podlega mu nie tylko opis swoich zalet, w którym siłą rzeczy pomijane są wady, bo jakoś trudno sobie wyobrazić kogoś, kto szczerze wyznaje że zwykł zaczynać dzień od potężnego beknięcia i puszczenia tak głośnych i dokuczliwych wiatrów, że na wyposażeniu mieszkania musi znajdować się obowiązkowy zestaw masek gazowych. Filtrowaniu również podlegają zalety. I tak jak wady filtrowane bywają w dół, tak zalety w górę, co powoduje, że jeden mały życiowy sukcesik urasta do całego pasma niezwykłych osiągnięć, których nie da się ogarnąć pamiątkowymi medalami, bo musiałyby zajmować całe ściany, a przecież trzeba zostawić na nich miejsce na zdjęcia dokumentujące były i obecny stan posiadania. Mamy zatem dwoje specjalistów od self PR-u – dwoje dlatego, byśmy nie musieli w tym przykładzie ograniczać się do charakterystyki płci. Teraz wyobraźmy sobie, że jesteś potencjalnie zainteresowana czy też zainteresowany wejściem w nieco bliższą relację z jedną z tych osób. Pora następnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy gdyby istniała taka możliwość to chciałbyś, czy też chciałabyś móc zobaczyć listę miejsc, w której obserwowana przez ciebie kandydatka czy kandydat na relacyjne partnerstwo przebywał w ciągu całego tygodnia. Nie chodzi o to co tam robił i po co tam był. Jedynie o listę konkretnych miejsc, w w których z własnej nie przymuszonej woli tych dwoje pojawiło się w ciągu całego tygodnia od poniedziałku do piątku? Widzę po minach sporej części widzów, że nie odmówiliby sobie takiej możliwości wglądu w historię lokalizacji obserwowanej osoby, co oznacza, że właśnie obudziła się w was perspektywa socjologiczna, w której uznaje się, że transakcje pomiędzy osobowością a miejscem przebiegają w obydwie strony – to osobowość człowieka wpływa na miejsca, w których przebywa, ale też miejsca te kształtują osobowość człowieka. A to oznacza, że po liście lokalizacji, w których ludzie dobrowolnie się pojawiają możemy dowiedzieć się o nich więcej, niż z dowolnego opisu cech osobowych, który nam dostarczą. 

Potrafimy wnieść do miejsc naszą energię, ale jednocześnie niejako nasiąkamy energią, którą te miejsca są wypełnione. To trochę przypomina małe urządzenie, które jest jednocześnie transmiterem i odbiornikiem bluetooth. Tyle że tego typu urządzenia posiadają przełącznik, za pomocą którego możemy wybrać tryb transmisji lub tryb odbioru. My zaś o tyle się różnimy od tych urządzeń, że obydwa tryby – zarówno transmisji energii, jak i jej odbioru – mamy włączone jednocześnie. Potwierdziły to badania przeprowadzone przez zespoły badawcze Columbia Business School oraz Uniwersytetu Stanforda, których wyniki ujrzały światło dzienne w 2020 r. Dowiedziono w tych badaniach, że ludzie wybierają środowiska, w których się pojawiają w taki sposób, by dopasować je do swoich cech osobowości i jednocześnie środowiska, które wybierają wpływają na zmianę cech psychologicznych danej osoby i to na trzech poziomach – stabilnych cech osobowości, chwilowych stanów osobowości oraz krótkoterminowych ekspozycji cech osobowości. Okazało się, że konkretne stabilne cechy osobowości – na przykład te pochodzące z tzw Wielkiej Piątki, czyli ekstrawersja, neurotyczność, otwartość na doświadczenie, sumienność i ugodowość są ściśle związane z częstotliwością, z jaką ludzie w swoich codziennych aktywnościach odwiedzają konkretne miejsca. Jak czytamy w raporcie z badań na przykład ekstrawertycy spędzali mniej czasu w domu, a więcej w kawiarniach, barach czy domach przyjaciół. Co więcej konkretne miejsce miało też wpływ na krótkoterminowe ekspresje cech osobowych: badani o cechach introwertycznych po zwiększeniu czasu spędzonego w miejscach publicznych zgłaszali, że czują się dzięki temu bardziej ekstrawertyczni. I ten rodzaj transakcji pomiędzy człowiekiem a środowiskiem dotyczył wszystkich cech wielkiej piątki, a nie jedynie ekstrawersji. Spróbujmy ten efekt pokazać na przykładzie aktora, który każdego dnia wychodzi na scenę teatru, w którym pracuje by grać konkretne role w konkretnych sztukach. Teraz wyobraźmy sobie, że bohater tej opowieści od lat gra w tych samych spektaklach – w jednym siedzi z kumplami przy barze i słucha oraz opowiada właściwie wciąż te same historie. W drugim gra zięcia odwiedzającego z żoną dom jej rodziców, w których za każdym razem rozgrywa się ta sama intryga. W trzecim gra detektywa, który rozwiązuje wciąż te samą kryminalną zagadkę. I tak od kilkunastu, a może kilkudziesięciu lat. Teraz widzimy aktora na terapeutycznej kozetce, który zgłasza następujący problem – mam wrażenie że utknąłem, nie wiem co dalej, jakbym stał przed ścianą, jakbym nie był w stanie postąpić choć jednego kroku do przodu pozostając wciąż w tym samym miejscu. Czy dostrzegamy tutaj związek – pomiędzy problemem zgłaszanym przez aktora, a jego sceniczną aktywnością? 

Dr Wendy Patrick, znana adwokat, mówca publiczny i autorka m. in, bestsellerowej książki „Czerwone flagi, jak rozpoznać przyjacielo-wrogów, podkopywaczy i innych bezwględnych ludzi” w jednym ze swych artykułów dowodzi, że sceny, na które wchodzimy jako aktorzy naszego życia ujawniają kim jesteśmy. To gdzie przebywamy, gdzie nas można spotkać, jakie środowiska wybieramy nie tylko do aktywności, ale też do relaksu mówi o nas więcej niż najbardziej drobiazgowe opisy w c.v. czy na randkowych portalach. I trudno tę opinię podważyć, kiedy uświadomimy sobie, że niektóre sceny wymagają od nas intelektualnej aktywności, a więc stymulują rozwój, a inne kumulują i odsuwają w czasie jedynie efekt stagnacji. Na jednych scenach nasz aparat poznawczy jest prowokowany do aktywności, a na drugich jedynie czujemy się fajnie wśród swoich, tacy sami wśród takich samych, którzy niczego od nas nie oczekują ponadto, byśmy uzupełniali swoją energią tą już tam zastaną. Ale jednocześnie te same sceny powodują, że nasze życia wydaje się najpierw wytracać impet, potem wyhamowywać bieg, aż w końcu zatrzymywać się w oscylacji wokół tych samych rozgrywek, tych samych intryg i tych samych znaczeń. I oczywiście nie chodzi tutaj o to, by nagle zrezygnować ze swojego ulubionego towarzystwa i zacząć katować się operą (przy całym szacunku dla tej wspaniałej sztuki). Tak jak nie chodzi o to, byśmy w tym względzie zdawali się wyłącznie na opinię innych – bo to co dla mnie jest stymulujące poznawczo, niekoniecznie takie samo musi być dla ciebie. Z tego powodu nie da się stworzyć odgórnej listy miejsc, w których należy bywać, oraz takich od których należałoby stronić, bo taka lista musi być zawsze tworzona indywidualnie, według konkretnych predyspozycji każdego i każdej z nas z osobna. Chodzi o to, byśmy na tyle świadomie dobierali sceny do naszej codziennej życiowej aktywności, by zmniejszyć udział tych, które pracują na nasze przyszłe utknięcie i zwiększyć udział tych, które będą kreowały ruch do przodu i to w maksymalnie wielu obszarach naszego życia. Stąd przewijanie propozycji relacyjnych na Tinderze, czyli de facto wchodzenie nieustannie do tego samego baru, w którym otrzymujemy tę samą energię, będzie miało skutek w poczuciu reacyjnego utknięcia. Dokładnie takiego samego, jakiego doświadczy aktor, który od lat gra tę samą rolę w tej samej sztuce. Co z tego że intryga jest ciekawa, skoro znamy ją już na wskroś, od pierwszego po ostatni akt. Żeby nasze życie się nie zatrzymywało, najpierw my sami musimy przestać się zatrzymywać. By nie pojawiała się w nim ściana, sami najpierw musimy przestać się o nią wygodnie opierać. By nie doświadczyć utknięcia warto poszukać swoich miejsc stymulujących rozwój naszego aparatu poznawczego, a nie tych, w których i owszem jest rozpoznawalnie swojsko, ale jednocześnie dramatycznie przewidywalnie i nudno. Tak jak sceny muszą tętnić życiem i okazjami do zmiany, tak życie musi tętnić scenami prowokującymi pozytywne zmiany. Gramy bowiem w grę transakcyjną pomiędzy nami a środowiskiem, która zawsze rozgrywa się w obydwie strony. Transmitujemy nasz życiowy bluetooth i jednocześnie odbieramy ten, który wysyłają do nas miejsca naszej aktywności. A pamiętajmy, że chodzi tu o miejsca – jak wskazują badania – wybierane przez nas z własnej, nieprzymuszonej woli, co oznacza, że kwestia zatrzymania się życia pozostaje wyłącznie w naszych rękach.

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/341939427_Personality-place_transactions_Mapping_the_relationships_between_Big_Five_personality_traits_states_and_daily_places

https://www.psychologytoday.com/us/blog/why-bad-looks-good/202409/scene-selection-you-reveal-who-you-are-by-where-you-are

https://www.psychologytoday.com/us/blog/great-kids-great-parents/202409/introspection-the-key-to-navigating-life-effectively

#370 Pokolenie porównań z życiem syntetycznym

Wzorzec syntetycznego życia

„Ale laska” – westchnął Stefan zapatrzony w ekran komputera i kompletnie nieświadomy tego, że z nad jego ramienia Grażyna również widzi przedmiot jego westchnień. „Ty naprawdę, ćwoku jeden – mówi rozbawiona Grażyna – nie widzisz, że ta panna jest wygenerowana przez sztuczną inteligencję?”. „No coś ty – oburzył się Stefan, a po czym to poznajesz?”. „Po tym gamoniu, że w prawej ręce ma siedem palców a w lewej sześć” – zaśmiała się Grażyna – „Tylko żeby to zauważyć to trzeba było by patrzeć na ręce, a nie na dekolt”. „Ty też nie jesteś lepsza – odciął się Stefan – weźmy pierwszy z brzegi przykład tej twojej influencerki Fiony, co się mizdrzy do obiektywu po siedemdziesiąt razy dziennie. To jest dopiero syntetyczny wytwór Instagrama. Sztuczność level master”. „Co ty wygadujesz – oburzyła się Grażyna – przecież to prawdziwa osoba. Tydzień temu w Empiku podpisała mi swoją książkę o szczęściu!” „Prawdziwe osoby – odburknął Stefan – czasem mają zły humor, czasem się przewrócą i przeklną, czasem wyglądają koszmarnie i czasem robią kupę!”.

We wrześniu tego roku magazyn Rolling Stone poświęcił potężny artykuł nowej popowej super gwieździe Chappel Roan, który jest tak naprawdę niezwykle ciekawym socjologicznym studium relacji paraspołecznych. W relacjach tych potrzeba bliskości, bezpieczeństwa czy zrozumienia jest realizowana jednostronnie, kiedy na przykład fanka śledzi w mediach społecznościowych swoją ulubioną celebrytkę, otrzymując wirtualny zastępczy pakiet emocjonalny, którego nie doświadcza i jednocześnie pragnie we własnym szaroburym życiu. W relacji paraspołecznej dana osoba poświęca swoją energię, uwagę i czas osobie znanej – influencerom czy celebrytom, by w ten sposób na przykład skompensować sobie jakiś rodzaj niedojrzałości, zagłuszyć trudne własne doświadczenia – najczęściej z dzieciństwa – które spowodowały deficyty kompetencji budowania rzeczywistych relacji. Zresztą przyczyn może być wiele, ale najistotniejsze jest to, że fan zaczyna żyć życiem gwiazdy, stawia jej określone oczekiwania i idealizuje jej postać nie przyjmując do wiadomości, że to co widzi i chce widzieć to iluzja życia a nie samo życie. Chappel Roan w Rolling Stone przyznała, że jednym z największych wyzwań, z którym się mierzy jest sprostanie temu, jaką jej fani chcą by była. Tutaj pojawia się efekt iluzji tworzącej syntetyczne życie – z jednej strony to wyznaczane przez pułap oczekiwań fanów, a z drugiej to, które jest efektem starań gwiazdy by tym oczekiwaniom sprostać. Łatwo się domyśleć, że z biegiem czasu oczekiwania staną się coraz większe, a kreowany sztuczny, czyli syntetyczny obraz życia coraz bardziej będzie odbiegał od rzeczywistości, bo tylko takiemu można wirtualnie sprostać. To zjawisko zresztą nie dotyczy tylko tych gwiazd i celebrytów, których popularność została wywindowana jakąś umiejętnością czy osiągnięciami. Dotyczy to również, a może przede wszystkim tych, których jedynym tak naprawdę osiągnięciem, jest kreowanie syntetycznego obrazu życia, wirtualnego awatara osoby, która tak naprawdę w rzeczywistości nie istnieje, bo kiedy zedrzeć zeń wirtualny make up, nie moglibyśmy uwierzyć, że to ta sama osoba. Jednak to, co znajduje się pod tymże wirtualnym make-upem jest najczęściej skrzętnie skrywaną tajemnicą, bo jej odkrycie mogło by obniżyć zyski z sieciowej sprzedaży awatara i w ten sposób to syntetyczne koło samo się nakręca. Fani więc oczekują idealnego awatara, celebryta spełnia te oczekiwania, więc fani podkręceni tym spełnieniem oczekują więcej. I wszystko wydaje się idealnie układać, dopóki nie pojawi się rysa na szkle, która narusza strukturę oczekiwań i przestrzega fanów przed czymś, przed czym uciekają w normalnym życiu: przed świadomością że relacja paraspołeczna z ich idolką czy idolem może być obarczona takim samym rozczarowaniem, jak te relacje, których doświadczyli w swoim życiu i od których tak bardzo właśnie probują uciec. Niestety ten balet fanów i gwiazd ma również swoje mroczne strony, a nawet moglibyśmy powiedzieć, że tych mrocznych jest znacznie więcej. Jednak największy demon gnieździ się w naszym naturalnym wyposażeniu genetycznym, czyli impulsie imitacyjnym. Jeszcze do niedawna sądziliśmy, że aktywność tzw neuronów lustrzanych wspomaga wzajemną sympatię i służy budowaniu więzi społecznych. Kiedy obserwujemy czyjeś zachowania i zaczynamy zachowywać się w podobny sposób, to jednocześnie pomiędzy nami a obiektem wzorcowym powinien się pojawić jakiś rodzaj bliskości. Co jednak, kiedy naśladowany obiekt po pierwsze jest wirtualny, a po drugie nie chce uczestniczyć w tej naśladowniczej grze? Badania przeprowadzone w 2023 roku przez zespół połączonych sił naukowców z uniwersytetów Drew, Ohio oraz Duke wykazały, że tzw. Efekt kameleona występuje również jako czynność nieświadoma i niezwiązana z zamiarem naśladowania, a więc taka na którą nie ma wpływu to, czy ktoś chce z nami wchodzić w taką interakcję czy też nie. I właśnie ta zasada obowiązuje w przypadku relacji paraspołecznych, które z definicji są jednostronne. Co więcej w przypadku takich relacji – które zachodzą pomiędzy obserwatorem czyjegoś życia eksponowanego w mediach społecznościowych – występuje dodatkowy, dominujący w takim układzie efekt porównywania się oraz własnego życia z obiektem obserwacji. W 2011 roku naukowcy z Uniwersytetu Utah przeprowadzili badania zatytułowane „Są szczęśliwsi i mają lepsze życie niż ja”: wpływ korzystania z Facebooka na postrzeganie życia innych, w których okazało się, że ci którzy obserwują innych – w tym celebrytów – w mediach społecznościowych popełniają masowy błąd polegający na przypisywaniu tego co widzą – zdarzeń, sytuacji, czy doświadczeń cechom charakteru obserwowanej osoby a nie okolicznościom, w których dana osoba się znalazła. Można by to ubrać w następującą sekwencję postrzegania wirtualnych przygód swoich idoli: „Te wszystkie fajne rzeczy, które im się zdarzają, zdarzają im się bo są tacy fajni i wspaniali i właśnie dzięki temu że tacy są mają takie wspaniałe i szczęśliwe życie. Życie o wiele lepsze niż moje własne”. Zauważmy że w tej koncepcji ukryta jest istotna idea, w której jeśli uznaje się, że ktoś kogo się obserwuje i podziwia ma lepsze i szczęśliwsze życie, co jest efektem tego jaki jest a nie tego co go spotkało, to musi oznaczać, że obserwujący i podziwiający ma życie gorsze i mniej szczęśliwe, nie dlatego co go spotkało ale dlatego że jest gorszy. W ten sposób wracamy do Chappel Roan i jej obaw o sprostanie oczekiwaniom fanów, którzy w jej karierze i stawianym jej wymaganiom kompensują sobie deficyty własnego poczucia wartości. Stąd każde uchybienie ich oczekiwaniom jest natychmiast krytykowane i hejtowane. Oczywiście zarówno z odpalanymi nieświadomie neuronami lustrzanymi, jak i samym porównywaniem można by było sobie poradzić gdyby nie pewna dosyć istotna zmienia, której działanie pokażmy na samym porównywaniu. Otóż istnieją dwa podstawowe typy porównań, którymi ludzie są najbardziej zainteresowani – to porównywanie w górę, czyli porównywanie swojego życia i siebie z osobami, których życie uznajemy za lepsze a ich samych za fajniejszych od nas. Drugim typem jest porównywanie w dół, czyli do osób, których życie uznajemy za gorsze, a ich samych za mniej uzdolnionych, inteligentnych, zaradnych itd. Oczywiście istnieje jeszcze porównywanie równolegle, ale wydaje się być dla ludzi mniej interesujące. W każdym z tych dwóch głównych typów porównań możemy dostrzec dwa wektory efektowe – negatywny, którego skutki są dla nas finalnie destrukcyjne oraz pozytywny, ze skutkami, które nas motywują. Tutaj oddajmy głos dr Donowi Bale, specjaliście w dziedzinie doradztwa rozwojowego z Uniwersytetu Stanowego Trumana. Jeśli porównujemy się w dół, czyli z kimś kogo uznajemy za gorszego od nas, to oczywiście system otrzymuje temporalną ulgę przypominającą nam, że z naszym życiem nie jest najgorzej, ale jednocześnie stawia nas wyżej od osoby, z którą się porównujemy i korzysta w tej ocenie z tego samego modelu kognitywnego odkrytego w badaniach nad facebookiem, w którym uznajemy że nasza wyższość jest efektem naszych cech, a nie okoliczności. Co oczywiście pozbawia nas empatii, współczucia i raczej nakłania do czerpania satysfakcji z bycia lepszym, niż empatycznego spojrzenia na innych. Istnieje jednak jeszcze pozytywny wymiar porównywania w dół, do którego możemy świadomie sięgnąć, w którym samo porównanie w dół możemy wykorzystać do budowania empatii, zrozumienia, współczucia i prawidłowego współistnienia na planie społecznym, o ile jesteśmy w stanie odwrócić domyślny efekt porównań i zaakceptować, że czyjeś gorsze od naszego życie nie jest winą tego, jaki ten ktoś jest, ale tego że okoliczności, w których przyszło mu funkcjonować nie dały mu takiej szansy na zbudowanie siebie, jaką otrzymaliśmy my sami. W porównywaniu w górę zachodzi ten sam model – możemy uznać że ktoś ma lepsze życie bo jest lepszy, przez co bardziej na to życie zasługuje, a wtedy pojawia się oczywiste poczucie niesprawiedliwości i zazdrość, że mu nie dorównujemy. Możemy też uczynić z przedmiotu naszych porównań cel naszych aspiracji i zacząć się motywować tym, byśmy sami stawali się lepsi i sięgali po realizację coraz większych zamierzeń, które to sięganie inspirowane osiągnięciami osoby, do której się porównujemy może nasze życie i nas samych w znacznym stopniu poprawić. Tyle, że w tym całym modelu jest jeden haczyk, który rozwala to chlubne założenie u samych podstaw. Otóż ten system ma szanse rzeczywiście działać i bylibyśmy zdolni przemodelować nasz sposób myślenia, gdyby porównywanie się z innymi dotyczyło ich rzeczywistego życia, a nie życia syntetycznego, prezentowanego nam w mediach społecznościowych za pomocą zmyślnie opracowanych awatarów, które z rzeczywistością nie mają wiele wspólnego. Bo jeśli porównujemy się do supermana, to i owszem możemy przywdziać jak on niebieskie rajty, a na nie – co zawsze mnie zadziwiało – czerwone majtki i namalowawszy sobie duże stylizowane S na klacie popylać po ulicy w podskokach. Tyle, że kiedy przyjdzie co do czego okaże się, że – w przeciwieństwie do Supermana – że nie potrafimy latać. A okaże się tak, bo życie Supermana jest syntetyczną bajką wymyśloną po tobyśmy kupowali bilety do kina i popcorn. Podobnie jak życie tych setek syntetycznych sieciowych awatarów, którymi staramy się leczyć własne niezagojone rany i poczucie wartości. Czego tak naprawdę nie da się zrobić.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-science-of-fandom/202409/fans-and-celebrities-where-should-the-boundary-be

https://www.psychologytoday.com/us/blog/spontaneous-thoughts/202409/human-see-human-do-we-imitate-even-if-others-dislike-it

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mental-health-nerd/202409/the-2-faces-of-social-comparison

https://www.researchgate.net/publication/263075553_The_Chameleon_Effect_as_Social_Glue_Evidence_for_the_Evolutionary_Significance_of_Nonconscious_Mimicry

https://www.rollingstone.com/music/music-features/chappell-roan-good-luck-babe-fame-fans-1235094314/

https://www.vogue.pl/a/jednostronne-zwiazki-paraspoleczne-dlaczego-zakochujemy-sie-w-gwiazdach-i-celebrytach

#371 Falszywe wspomnienia

Manipulacyjna instalacja fałszywych wspomnień

Kilka miesięcy temu w jednym z mini-wykładów mówiłem o przywłaszczaniu wspomnień, czyli sytuacji, w której ktoś opowiada o sytuacjach, które tak naprawdę zasłyszał od innej osoby tak jakby przydarzyły się jemu, by w ten sposób na przykład uatrakcyjnić swoją przeszłość a więc i samego siebie w cudzych oczach. W efekcie mamy osobę, która posługuje się cudzymi wspomnieniami świadomie je zawłaszczając. Dzisiaj przyjrzymy się sytuacjom, w których również dana osoba posługuje się wspomnieniami zdarzeń, które w jej życiu nigdy nie miały miejsca – ale nie dlatego, że pochodzą one z doświadczeń i przeszłości innych, ale wyłącznie dlatego, że została sprytnie zmanipulowana by zapamiętać coś, co tak naprawdę nie przydarzyło się ani jej, ani też nikomu innemu. Coś co zostało sztucznie stworzone wyłącznie po to, by zainstalować konkretne wspomnienie i to w konkretnym celu. Pokażmy ten model na przykładach. Oto Zenek, który po burzliwym związku z Edytą i finalnym rozstaniu angażuje się w kolejny związek, z Ewą. Wyniesione z dzieciństwa problemy – tym razem darujemy sobie opis jakie – powodują, że Zenek relacyjnie wpada z deszczu pod rynnę – ładując się w związki z tym samym typem przemocowych, bezwględnych i dominujących partnerek. Obserwując niektóre zachowania i przyzwyczajenia swojej nowej dziewczyny Ewy, Zenek orientuje się, że to właściwie ten sam typ osoby, od której dopiero co się uwolnił. Zbiera się więc na odwagę i mówi do swojej nowej partnerki Ewy: „Wiesz, czasem też mnie tak traktujesz jak Edyta”. Na co sprytna Ewa odpowiada „No jak możesz mnie w ogóle do niej porównywać? Już nie pamiętasz, jak ci podbierała pieniądze z konta, jak cię dyskredytowała w oczach znajomych. Tyle razy mi to opowiadałeś. Jak jeszcze z nią byłeś. Jak możesz mieć tak krotką pamięć? Ja na pewno nie robię takich rzeczy jak ona”. Teraz Ewa daje zszokowanemu Zenkowi odsapnąć, odczekuje jeden dzień i następnie mimochodem rozpoczyna niewinną konwersację: „Wiesz, pamiętam taką jedną scenę jak mi opowiadałeś…” Itd itd. Co robi Ewa? Otóż instaluje w pamięci Zenka fałszywe wspomnienia by zdyskredytować jego poprzednią partnerkę na tyle silnie, by pozbył się wątpliwości czy ta ostatnia związkową roszada na pewno była sensowna. Jeśli teraz Ewa systematycznie i w różnych konfiguracjach będzie wzmacniać taką instalację, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zabieg się uda i przynajmniej część z tych zmyślonych sytuacji Zenek uzna w końcu za prawdziwe. A teraz pokażmy ten sam system ale pod Zenka podstawmy Julię, pod Ewę jej nowego szefa w nowej firmie, a pod Edytę szefa z dawnej firmy. Jeśli nowy szef Julii ma ciągoty manipulacyjne, to jednym z zabiegów będzie zainstalowanie w Julii wspomnień, w których jej poprzednia firma nie ma się co równać do obecnej. „A ty wiesz – mówi do Julii nowy szef – że o tej twojej dawnej firmie to ludzie takie rzeczy opowiadają, że głos się jeży na głowie. Jak mi opowiadałaś co tam się wyprawia to nie chciałem wierzyć, ale teraz nie mam najmniejszych wątpliwości. Na przykład to jak opowiadałaś, że…” itd itd. 

Dr Steven Hassan, specjalista zdrowia psychicznego i jednocześnie autor kilku bestsellerowych książek o wpływach kultów na manipulacje umysłami swoich wyznawców wskazuje, że technika którą właśnie opisałem jest z powodzeniem stosowana w wielu sektach. Manipulacja przywódców danego kultu polega w tym modelu na przekonaniu członków swojej społeczności, że ich przeszłość była pełna traumatycznych wydarzeń, których kreatorami byli ich bliscy, z którymi właśnie z tego powodu powinno się zerwać wszelkie więzi. Wszczepiając fałszywe wspomnienia uzyskuje się nieufność wyrażaną przez członków sekty wobec zewnętrznego świata i przekonanie, że bezpieczni są jedynie wewnątrz kultu, by nawet do głowy im nie przyszło by z niego odchodzić. To tak, jakby jedni rodzice odebrali dziecko drugim, i by zabezpieczyć się przed jego ucieczką do dawnego domu wszczepiali fałszywe wspomnienia, że w tym dawnym domu było bite. Straszna manipulacja, prawda? Niestety – co pokazują badania niezwykle skuteczna. Już w 1997 roku, badaczka z Uniwersytetu Stanforda, dr Elizabeth Loftus, w swych badaniach przeprowadzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim wykazała, że plastyczność mózgu powoduje, że fałszywe wspomnienia powinniśmy uznawać, za szczególnie podstępne, ponieważ osoba, w której zostały zainstalowane naprawdę wierzy, że są prawdziwe, co czyni ją odporną na korektę i potencjalnie bardziej podatną na kształtowanie zachowań i wyborów. Już wówczas, pod koniec ubiegłego wieku naukowcy zastanawiali się jak destrukcyjne to zjawisko może mieć konsekwencje na przykład dla systemu sprawiedliwości, kiedy wyroki sądowe wydawane są na podstawie zeznań świadków posługujących się fałszywymi wspomnieniami. Ale nie dość tego, wspomniany wcześniej Dr Steven Hassan wskazuje, że jednym z obszarów, w których do dzisiaj mamy do czynienia z możliwą produkcją fałszywych wspomnień są relacje psychoterapeutów ze swoimi pacjentami, w których ci pierwsi wykorzystują techniki sugestywne nakierowane na odzyskiwanie tzw. „tłumionych wspomnień”. I tutaj Dr Hassan wymienia na przykład narzędzia oparte na hipnozie czy technikę tzw. pytań naprowadzających. W efekcie pacjent poddany takiemu wpływowi fałszywych założeń tworzy fałszywe wspomnienia, by potwierdzić, że założony przez psychoterapeutę problem jest prawdziwy i ma swoje źródła w zdarzeniach, które tak naprawdę nie miały miejsca. Niestety takie praktyki w terapiach są obecne, a wiemy o tym chociażby z głośnej sprawy Nadean Coll z 1997, która w sprawie przeciwko swojemu terapeucie wygrała ugodę o błąd w sztuce na kwotę 2,4 miliona dolarów. Udowodniono wówczas, że terapeuta stosując techniki sugestywne wmówił jej wspomnienia okropnego znęcania się, pobytu w satanistycznym kulcie, gdzie miała być zmuszona do obserwowania rytualnego morderstwa jej przyjaciółki oraz posiadania 130 osobowości w tym aniołów, demonów i kaczki. Nie, to nie moja szalona wyobraźnia – link do opisu tej sprawy znajdziecie w transkrypcji tego mini-wykładu na mojej stronie. Dodajmy tylko, że terapia Nadean Cool trwała pięć lat i kiedy przyjrzymy się jej opisowi analizowanemu przez badaczy z Uniwersytetu Binghampton zaczynamy odnosić wrażenie, że sprytny pan terapeuta dwoił się i troił, żeby tylko znaleźć powody do jej kontynuowania. Niestety badacze zajmujący się efektem fałszywych wspomnień uważają, że to nie jest odosobniony przypadek, skoro w badaniach przeprowadzonych w 1995 roku na ponad dwustu licencjonowanych psychologach z tytułem doktora uprawiających psychoterapię i to zarówno z USA, jak i Wielkiej Brytanii okazało się, że 25% badanych przyznało się do stosowania sugestywnych technik mających na celu odzyskiwanie tzw. „tłumionych wspomnień” swoich pacjentów. 

Ale psychoterapia, czy inne formy terapii to nie jedyny obszar, w którym może dochodzić do instalacji fałszywych wspomnień. Może do nich dochodzić we wszystkich sytuacjach relacyjnych, w których jedna strona relacji – niezależnie czy romantycznej, zawodowej, czy rodzinnej – usiłuje się wybielić, czy też uzyskać efekt uzależnienia strony drugiej. Przecież za pomocą tego typu manipulacji można deregulować czyjeś poczucie własnej wartość i, pewność siebie, czy też operować poczuciem winy co jest przecież ulubioną zabawą makiawelistów. To na tym fundamencie opiera się tak lubiany przez wszystkich przedstawicieli mrocznej triady gaslighting. To również te techniki stają się orężem w rękach wszelkiej maści przywódców, liderów czy guru, którzy utrzymują kontrolę nad swoimi wyznawcami wykorzystując kult, bezwzględne posłuszeństwo czy uzależnione związanie. Pojawiają się również niestety w efekcie policyjnych przesłuchań, gdzie śledczy szukający najbardziej im pasującego wyjaśnienia sprawy próbują łączyć kropki dopasowując konkretne przestępstwo z pamięcią świadków, by to przestępstwo wyjaśnić. Tak przecież się stało w słynnej sprawie opisywanej przez New York Times, w której dzieci przepytywane przez policjantów w sprawie przedszkola Virginia McMartin, zaczęły sobie przypominać satanistyczne obrzędy, picie krwi i składanie dzieci w ofierze mimo, iż zebrane dowody mające potwierdzać te praktyki były na tyle nieprzekonujące, że skończyło się wyrokiem „niewinny” w 52 postawionych zarzutach. 

Jak widać fałszywe wspomnienia mogą zrujnować czyjeś życie, karierę zawodową oraz relacje. Jak się zatem przed tym bronić? Tutaj, jak w wielu technikach manipulacyjnych, istnieje haczyk, który trudno jest ominąć samym manipulatorom. Bo fałszywe wspomnienia nie powstają same z siebie, a są efektem zazwyczaj wielokrotnych prób ich instalacji. Zatem jeśli rozpoznajemy, że ktoś wielokrotnie przypomina nam rzeczy, których sami nie pamiętamy i komu zależy na tym, byśmy sobie koniecznie je przypomnieli, to już samo to powinno nam zapalić małą czerwoną ostrzegawczą lampkę, która z jednej strony powinna uruchomić baczną uwagę i czujność czy czasem nie jesteśmy obiektem manipulacji, a z drugiej strony uruchomić ciekawość i poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego komuś tak bardzo zależy byśmy pamiętali coś, o czym nam tak intensywnie przypomina. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/freedom-of-mind/202409/how-false-memories-can-ensnare-us-in-a-cycle-of-abuse

https://www.researchgate.net/publication/13946572_Creating_False_Memories

https://www.researchgate.net/publication/289130111_Memory_recovery_techniques_in_psychotherapy_Problems_and_pitfalls

https://www.researchgate.net/publication/15591498_Psychotherapy_and_the_Recovery_of_Memories_of_Childhood_Sexual_Abuse_US_and_British_Practitioners’_Opinions_Practices_and_Experiences

https://www.nytimes.com/1990/01/24/us/longest-trial-post-mortem-collapse-child-abuse-case-so-much-agony-for-so-little.html

https://www.researchgate.net/publication/15591498_Psychotherapy_and_the_Recovery_of_Memories_of_Childhood_Sexual_Abuse_US_and_British_Practitioners’_Opinions_Practices_and_Experiences

#372 Jak obniżone standardy tworzą toksyczne relacje

Obniżone standardy w toksycznych relacjach

Zacznijmy od przykładów. Oto nowa nauczycielka Monika pojawia się w szkole podstawowej, czyli swoim nowym miejscu pracy. Czuje się nawet nieźle przygotowana do zawodu i ma w sobie wystarczająco dużo pasji oraz motywacji, więc kroczy przez korytarz w kierunku pokoju nauczycielskiego. Przyszła wcześniej niż miała, bo przecież lepiej być wcześniej niż się spóźnić, więc po wejściu do pokoju siada na wolnym miejscu i od razu zwraca uwagę nieco od niej starszej Bożeny. „Widzę że zaczynasz, to pozwól że cię trochę wprowadzą i opowiem najważniejsze rzeczy” rozpoczyna znajomość Bożena. „Najważniejsze jest to, że żeby się załapać na herbatę trzeba spełnić dwa warunki – dopchać się do czajnika i mieć swoją herbatę”. Nagle drzwi się otwierają dosyć raptownie i do pokoju nauczycielskiego wpada rozwścieczona dyrektorka szkoły i od razu przystępuje do ataku na jednego z nauczycieli siedzącego w rogu: „Ile razy ci mam powtarzać…” i tu zaczyna się awantura, a właściwie jeden, ale za to konkretny i mocny bluzg, w korym dyrektorka na oczach kilku zgromadzonych świadków równa swoją ofiarę z ziemią. Nauczyciel siedzi, ma spuszczone oczy i nawet nie znajduje w sobie odwagi by na panią dyrektor spojrzeć. Widać jak się kurczy i ma się wrażenie, że zaraz zniknie. W końcu dyrektorka kończy połajankę i wychodzi z pokoju trzasnąwszy drzwiami.” Nastaje cisza, nikt nie wie co zrobić z oczami i tylko Bożena zaczyna szeptać do ucha Moniki: „Wiesz, to jeszcze początek roku i ona ma tyle na głowie, jutro już będzie do rany przyłóż, ona nie zawsze się tak zachowuje, a z drugiej strony pokaż mi taką dyrekcję co nigdy nikogo nie ochrzania”. Tutaj zatrzymujemy film pamiętając jednak to co tu się odwaliło i przechodzimy do drugiego przykładu. Oto Michał. Ma dwadzieścia parę lat, najchętniej by już dawno wyfrunął z rodzinnego gniazdka, ale sytuacja ekonomiczna i generalnie mówiąc niezbyt wesołe perspektywy zdobycia własnego lokum zmuszają go do mieszkania z rodzicami. Niestety nie obywa się bez kosztów, a są one głównie związane z atakami wściekłości ojca, który ewidentnie nie radzi sobie emocjonalnie nie tylko z przeciwnościami losu, ale nawet z najmniejszą pierdołą, która idzie nie po jego myśli. Stąd właściwie nie ma dnia, by ojciec nie jechał po Michale i z perspektywy zewnętrznego obserwatora jest jasne, że ojciec się na nim wyżywa i traktuje jak psychiczny worek treningowy zapewniający ujście swojej agresji, Takim zewnętrznym obserwatorem jest Gosia, bardzo bliska znajoma, a może już nawet dziewczyna Michała, która widząc co się dzieje za każdym razem pyta: „Jak możesz pozwalać sobie na takie traktowanie?”. Michał jednak zawsze znajduje jakieś usprawiedliwienie zachowań ojca. „Wiesz – odpowiada Gosi – on wykonuje bardzo stresującą i odpowiedzialną pracę” albo „Akurat dzisiaj to ja go sprowokowałem” albo „On miał w życiu bardzo pod górkę, spotkało go wiele nieszczęść i na jego miejscu każdy miałby rozklekotane nerwy”. Przykład ostatni – teraz przyglądamy się małżeństwu Ani i Bogdana, który co tu dużo mówić przysłowiowo żadnej kiecce nie przepuści. Oczywiście przyznaje się do zdrad jedynie na nich przyłapany, ale tak w ogóle to niespecjalnie uważa, żeby Anię swoimi skokami na bok jakoś mocno krzywdził. No bo przecież zawsze wraca, zawsze w końcu ląduje w domowych pieleszach i zawsze – prędzej czy później latanie za innymi babami zostaje mu w końcu wybaczone. Ania mu wybacza, bo za każdym razem wierzy w jego deklaracje poprawy i tego, że się zmieni. I rzeczywiście po tych aktach przebaczenia Bogdan na jakiś czas się zmienia. Ale niestety kiedy na horyzoncie pojawia się jakaś nowa spódniczka, Bogdan rusza na łowy. I tak trwa ta karuzela zdrad i wybaczania, ale przecież on zawsze wraca, prawda?

Wszystkie trzy powyższe przykłady to przełożone na codzienność efekty tzw obniżonych relacyjnych standardów. Jeśli spojrzymy na dowolne relacje – a w naszych przykładach reprezentują je relacje zawodowe, rodzinne i romantyczne – z perspektywy transakcyjnej wymiany i założymy, że środkiem płatniczym w relacyjnych transakcjach są takie wartości jak lojalność, bliskość, przyjaźń, zaufanie i wsparcie, to zaburzona transakcyjnie relacja oznacza sytuację, w której jedna ze stron otrzymuje więcej niż daje, co stanowi przykład braku ekwiwalentu zbalansowanej wymiany wartości. Taka relacja jest uznawana za toksyczną bo powoli ale wielce skutecznie zatruwa system tej strony, która na transakcyjnej wymianie traci, co skutkuje emocjonalnym dyskomfortem na początek, bo z biegiem czasu skutki stają się coraz gorsze. System emocjonalny pogrąża się w ruinie, aż w końcu coś pęka i relacja się rozpada, po którym to akcie niestety trzeba będzie przez całkiem spory czas jeszcze jakoś dojść do siebie. Efekt obniżonych standardów relacyjnych oparty jest na tym samym mechanizmie, tyle, że tutaj osoba doświadczająca deficytu wymiany wartości w relacji usiłuje rozładować powstałe w ten sposób napięcie, biorąc na siebie odpowiedzialność za wytłumaczenie postępowania drugiej strony relacji. To wydaje się absurdalne, ale z poziomu ochrony systemu emocjonalnego jest rodzajem mechanizmu przynoszącego jakich rodzaj ulgi ułatwiającej przetrwanie w takiej sytuacji. Pokażmy to na czysto absurdalnym przykładzie – wyobraźmy sobie kogoś kto zakupiwszy bilet wsiada do wagonu pociągu klasy de lux i tam się dowiaduję, że jego miejsce jest zajęte, więc jeśli chce jechać to musi sobie przycupnąć na podłodze w przejściu tuż koło wejścia do toalety. Wobec takiej informacji rośnie w tym kimś napięcie wynikające z niesprawiedliwego potraktowania i świadomości że wartość zakupionego biletu jest nieadekwatna do proponowanych mu warunków podróży. Osoba ta może się więc tego napięcia pozbyć na dwa sposoby. Pierwszy jest oczywisty – wysiada z pociągu i zaiwania do biura obsługi by odzyskać kasę za bilet i odpowiednio poustawiać do pionu wszystkich, którzy zawinili tej sytuacji. Jednak przy wyborze tego sposobu wiadomo, że planowana podróż się nie odbędzie, bo pociąg w międzyczasie odjedzie. Drugim sposobem jest odbycie podróży siedząc pod kiblem, ale wówczas by pozbyć się napięcia trzeba obniżyć standardy swoich oczekiwań wobec podróży, co można zrobić za pomocą jednej z trzech technik: uzasadniając tę sytuację obiektywnymi czynnikami, minimalizując rozmiar krzywdy, której się doświadczyło lub po prostu wybaczając sprawcy tej sytuacji z nadzieją, że przecież kiedyś zrozumie swój błąd i się poprawi. Przy czym nie chodzi tutaj o samo wybaczenie, którego przecież nie piętnujemy, ale o wybaczanie bez końca, które nie sprawia, że w partnerze następuje jakakolwiek zmiana. Te trzy techniki wymienia dr Mark Trawers z Uniwersytetu Cornell wskazując, że stanowią one reprezentację zbyt niskich standardów relacyjnych, które odnoszą się do indywidualnych oczekiwań oraz kryteriów dotyczących tego, co jest akceptowalne w zachowaniach relacyjnego partnera a co nie. Travers wymienia tutaj różne aspekty potrzeb, w których osoby w takich relacjach regulują napięcie obniżając swoje standardy – to na przykład potrzeby kontaktu fizycznego, czy poczucia bezpieczeństwa, potrzeby związane z emocjonalnym wsparciem, zrozumieniem, czy empatią oraz potrzeby wynikające z psychologicznej bliskości, takie jak potrzeba wsparcia, czułości, zainteresowania czy lojalności. Kiedy jednak pojawia się dysproporcja we wzajemnej wymianie realizacji potrzeb wówczas mamy do czynienia z sytuacją, w której w jednym lub wszystkich tych obszarach jeden z partnerów relacji przekracza granice postawione przez drugiego partnera i dynamika relacji z funkcjonalnej i zdrowej przeradza się w toksyczną. Iluzorycznym ratunkiem wówczas nie jest obrona swoich granic, ale ich obniżanie, wycofywanie, czy też zapominanie, że kiedykolwiek jakiekolwiek w danej relacji istniały. Działania nakierowane na obniżenie granic, czy też standardów wykonywane są w nadziei na utrzymanie związku, czy też zapewnienie trwania relacji, ale w rzeczywistości czynią ją jeszcze bardziej toksyczną niż była. Chociażby z tego powodu, że z relacji wycofywane są hamulce niejako dając partnerowi przekraczającemu granice ciche pozwolenie na ich dalsze przekraczanie, czyli de facto bezkarność. Kiedy zaś przekraczanie granic staje się bezkarne i niezwiązane z jakimikolwiek kosztami, to z biegiem czasu staje się nie tylko coraz częstsze ale też coraz bardziej śmiałe. I tutaj pojawia się spirala w dół, która będzie pogrążała relację – osoba obniżająca standardy szybko się przekona, że ten proces nie ma końca, bo z każdym kolejnym obniżeniem zachowania przekraczające granice będą wymagały, coraz większego obniżania. Aż w końcu obniżający standardy zaczyna się orientować, że już nie ma czego obniżać i relacja – o ile jeszcze trwa – zamienia się w piekło na ziemi, z którego wyjście już nie jest takie łatwe, nawet wówczas, kiedy po samej relacji nie ma już śladu. 

Obniżenie standardów wydaje się przynosić niejaką ulgę, bo przecież w ten sposób sprawiamy że napięcie pojawiające się w efekcie tego czego doświadczamy wydaje się mniejsze. Ale to tylko pozór, na który naprawdę nie warto się nabierać.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/social-instincts/202409/3-signs-that-your-standards-are-too-low-in-relationships

#373 Zaprogramowane moralne znieczulenie

Zaprogramowane moralne znieczulenie

Kiedy myślimy o rzeczach budzących w nas negatywne reakcje – jak na przykład doniesienia medialne o ludzkiej krzywdzie, niesprawiedliwości czy czyimś haniebnym zachowaniu – uznajemy, że raz wydana negatywna ocena takich treści nie ulega zmianie. No bo jeśli dla przykładu czytamy w mediach historię oszusta, który wyłudził od nieświadomych starszych osób ich oszczędności życia przekonując, że bez jego pomocy ich oszczędności są zagrożone, to raczej nie mamy wątpliwości, że to czyn obrzydliwy, a jego sprawcę powinna za coś tak okropnego spotkać sprawiedliwa i jednocześnie odstraszająca kara. Teraz oceńmy nasze oburzenie takim czynem i to jak silnie negatywne reakcje w nas budzi na skali od 0 do 10, gdzie zero oznaczałoby kompletną obojętność, a 10 maksymalną możliwą negatywną reakcję. Załóżmy – jedynie do celu naszego przykładu – że nasz wynik to 8, czyli wysoka nota na skali naszego emocjonalnego sprzeciwu. Mamy więc silną ósemkę i przekonanie, że raczej nic tej oceny nie może już zmienić. Niestety mylimy się i to bardzo. Wystarczy, że przeglądając internety przeczytamy informacje o kilku innych identycznych sprawach i sprawcach, a nasza ocena najprawdopodobniej zachwieje się w swoim nieporuszeniu i finalnie ta niby niewzruszona ósemka zacznie się zbliżać do siódemki, a potem być może ten proces pójdzie jeszcze dalej. Pojawia się efekt odczulenia na zło, rodzaj postępującego moralnego znieczulenia, w którego konsekwencji coś co zrazu wydawało nam się oburzające, naganne i ohydne, nie zbiera już aż tak drastycznych ocen. Oczywiście nie chodzi tutaj o to, że epatowani informacjami o tego typu przestępstwach zaczniemy w końcu uznawać, je za zachowania właściwe, ale jedynie o to, że nasza ewidentnie negatywna ocena tego typu zachowań wobec częstszej ekspozycji na informacje z nimi związane, najprawdopodobniej z czasem nieco złagodnieje. 

Powyższe wydaje się nieprawdopodobne i nieuzasadnione, bo przecież jesteśmy przekonani, co do tego, że nasz kościec moralny jest niewzruszony. Jednak badania przeprowadzone w 2023 roku przez naukowców z Uniwersytetu Vanderbilta nie pozostawiają złudzeń – nasza moralność jest bardziej plastyczna niż sądzimy i im więcej na przykład codziennie przeglądamy nagłówków zawierających negatywne informacje tym szybciej się moralnie znieczulamy.  W eksperymencie przeprowadzonym z udziałem 607 osób naukowcy przez 15 dni wysyłali na telefony komórkowe badanych spreparowane, fikcyjne wiadomości tekstowe z nagłówkami opisującymi wykroczenia korporacyjne. Na przykład takimi, które ujawniały, że dana firma kosmetyczna została przyłapana na krzywdzeniu zwierząt w swoich laboratoriach. Kiedy porównano wyniki etycznych ocen działań ujawnianych w wiadomościach tekstowych przed i po eksperymencie, okazało się, że po dwóch tygodniach spadały zarówno oceny moralne wydawane przez badanych, jak i ich wrażliwość. Mówiąc wprost – co badacze zawarli we wnioskach z badań – im więcej razy słyszymy o jakimś wykroczeniu, tym mniej nas to obchodzi i tym mniejsze wrażenie w nas wywołuje obniżając jednocześnie wysokość naszej pierwotnej negatywnej oceny danego wydarzenia. Naukowcy wiążą wielokrotne powtarzanie negatywnych informacji ze zmniejszeniem się gniewu wobec ich ekspozycji, a zmniejszenie się gniewu oznacza również wydawanie mniej surowych osądów moralnych. Przy okazji jednak pojawił się jeszcze jeden wniosek – bo jak pamiętamy te wysyłane badanym wiadomości były fałszywe – okazało się, że ich wielokrotna wysyłka, w więc powtarzająca się u badanych ekspozycja na nie spowodowała, że badani zaczęli w dużo większym stopniu uznawać je za prawdziwe niż miało to miejsce na początku badania. A to oznacza, że efekt wielokrotnego powtarzania w konsekwencji czego ludzie oceniają daną treść za mniej nieetyczną niż przy jednorazowej ekspozycji idzie w parze z efektem iluzorycznej prawdy, w którym powtarzanie fałszywej informacji prowadzi do jej uwiarygodnienia i sprawia, że ludzie zaczynają ją postrzegać jako prawdziwą. Naukowcy zwracają też uwagę na to, że celowo wykorzystali w badaniach przekaz bezpośredni na telefony komórkowe badanych ponieważ to smartfony najczęściej – tu zacytujemy raport z badań – przerywają nasze życie wiadomościami o wykroczeniach dokonywanych przez innych ludzi oraz innych negatywnych zjawiskach. Smartfony stały się dzisiaj podstawowym nośnikiem informacji, które są regularnie dostarczane odbiorcy i to nie raz dziennie, ale wiele razy przez cały dzień. Nasze kompulsywne sprawdzanie mediów społecznościowych sprawia zaś, że sami się niejako wystawiamy na ekspozycję takich treści, a co za tym idzie w efekcie tego mechanizmu zaczynamy oceniać konkretne wykroczenia za bardziej prawdziwe (nawet jeśli część ich opisu to wyssane z palca konfabulacje) oraz jako mniej złe. A stąd już tylko krok, by ludzie uznający dane wykroczenia za mniej złe, sami sobie dawali coraz większe przyzwolenie do ich popełniania. 

Czy wyniki cytowanych badań oznaczają, że znaleźliśmy solidny fundament, na którym z roku na rok coraz to bardziej zakwita społeczna znieczulica, która pozwala przechodzić coraz obojętniej wobec ludzkiej krzywdy, niesprawiedliwości czy też stwarzać przestępcom i innym cwaniakom coraz większe możliwości operacyjne dzięki powstawaniu coraz bardziej przyjaznego i pobłażliwego środowiska do ich niecnych procederów? Możliwe że tak, skoro tak często uznajemy – co widać na przykład po  internetowych komentarzach – że ci, którzy oddają się nieuczciwej, czy nielegalnej działaności stają się w swych poczynaniach coraz bardziej śmiali i bezczelni? Być może trudno nam będzie uwierzyć, że to my sami hodujemy ich bezczelność za każdym razem kiedy kompulsywnie przewijamy ekrany swoich smartfonów i czy nam się to podoba czy też nie w tym przewijaniu rejestrujemy nagłówki wiadomości sączące przekaz, zgodnie z którym jesteśmy dosłownie otoczeni złem. Przekaz ten zaś nie musi i zazwyczaj nie jest prawdziwy, bo często negatywne zabarwienie danej informacji jest do niej celowo dodawane żeby się lepiej klikała czy sprzedawała. Stąd często neutralne wydarzenia są pokazywane w świetle skandalu, poszukiwania szwindlu czy niecnych zamiarów. Nawet w plotkarskich serwisach trudno już znaleźć samą informację, że znana pani celebrytka A rozstała się ze znanym panem celebrytą B. Teraz czytamy jeszcze wymiennie, że się rozstali, bo to zła kobieta była, albo że on to łotr szubrawcem podszyty. Bo takie info sprzeda się lepiej niż obiektywne. A to że ma mało wspólnego z prawdą nie ma znaczenia, bo wystarczy je powtórzyć, by zaczęło się jawić jako bardziej prawdziwe. Tutaj oczywiście przychodzi na myśl słynna wypowiedź ministra propagandy Trzeciej Rzeszy o kłamstwie powtarzanym tysiąc razy, które w ten sposób staje się prawdą. Problem w tym, że te prorocze słowa już dawno straciły swoją aktualność. Kłamstwo staje się prawdą dużo szybciej i nie wymaga tysiąca powtórzeń. Jak potwierdzili w 2021 roku naukowcy z Wydziałów psychologii Uniwersytetów San Francisko oraz Georgia efekt uznawania za prawdziwe pojawia się już nawet po drugim powtórzeniu, co oznacza, że proces uznawania fake’u za prawdę przybiera kształt logarytmiczny. Najszybciej rośnie zaraz po drugim powtórzeniu, a później już tylko umacnia przekonanie co do prawdziwości przekazu. Zdaje się, że manipulacja tym, w jaki sposób postrzegamy świat i to co się w nim dzieje jeszcze nigdy nie była tak łatwa do osiągnięcia, Wystarczy dać nam smartfon i wykorzystać to, że gapimy się w niego jak zaczarowani wielokrotnie każdego dnia. W efekcie tego będziemy skłonni uwierzyć w rzeczy wyssane z palca, najbardziej się zaintrygujemy informacjami o negatywnym markerze przekazu i z każdym powtórzeniem danej informacji będziemy coraz bardziej skłonni do obniżenia naszych ocen uznając, że to co odebraliśmy za absolutne zło na samym początku z biegiem czasu zacznie się nam wydawać coraz mniej złe. Zmniejszy się więc nie tylko sama wrażliwość na zło, które przestanie nami tak potrząsać jak powinno, ale zaczniemy dużo łagodniej je oceniać. 

Ostatnio miałem okazję rozmawiać właśnie o tym z pewnym dziennikarzem, który przyznał, że chyba jest już uzależniony od smartfona, poprzez który sprawdza wszelkie newsy z okolicy i świata i to wielokrotnie w ciągu dnia począwszy od samego poranka. „A pan – zapytał mnie dziennikarz – jak zaczyna dzień”. „Od szklanki wody” – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. „Ale przed sprawdzeniem newsów – dopytywał dziennikarz – czy po?”. Zamiast.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/talking-about-trauma/202408/the-more-news-headlines-we-see-the-less-we-care

#374 Jak rozwalić każdą relację?

Jak rozwalić każdą relację?

Tym razem, zamiast przykładu zacznijmy od wykresu. Oto przyjrzyjmy się prostemu wykresowi, na którego osi X umieścimy skalę łatwości popadania w zdenerwowanie, a na osi Y skalę częstotliwości doświadczania zmartwienia. Oznacza to, że zgodnie ze wskazówkami wektorów im dalej w prawo na osi X tym szybciej i łatwiej potrafi nas coś zdenerwować, a im wyżej na osi Y tym częściej się czymś martwimy. Spróbuj teraz na tym wykresie umieścić siebie jako głównego aktora w sztuce pod nazwą twoja relacja. Użyjemy tutaj celowo terminu aktora – co się niebawem wyjaśni – czyli uznajemy, że oczami widza oglądasz teatralną sztukę, czy też film dotyczący twojej relacji, w której z twojej perspektywy to ty jesteś głównym aktorem czy też aktorką. Czyli mówiąc inaczej spróbuj zobaczyć z odpowiedniego dystansu i na chłodno, jak często przydarza ci się w życiu martwienie się oraz z jaką łatwością przychodzi ci się na coś lub na kogoś zdenerwować. Kiedy już ustalisz jakie miejsce tym wykresie byłoby dla ciebie reprezentatywne spróbuj je zapamiętać lub przerysuj ten wykres na kartce papieru i na niej zaznacz odpowiedni punkt, który będziemy teraz nazywać efektem aktora. W drugiej części tego ćwiczenia na tym samym wykresie  – jeśli robisz to na kartce to innym kolorem – zaznacz punkt, który będzie reprezentował efekt tzw. efekt partnera. Ten drugi punkt ma być reprezentacją tego, w jaki sposób ty, czyli z twojej perspektywy główny aktor relacji widzi swojego partnera czy partnerkę w tejże relacji. Tutaj więc postaw kropkę w miejscu, w którym ty widzisz swojego relacyjnego partnera czy partnerkę pod względem łatwości wpadania w zdenerwowanie oraz częstotliwości martwienia się. Teraz oceń odległość postawionych na wykresie kropek od miejsca przecięcia się osi X i Y czyli punktu zerowego wykresu. Im dalej od tego miejsca umieściłeś kropki i to zarówno w efekcie aktora, jak i efekcie partnera tym większy problem macie lub będziecie niebawem mieli w swojej relacji. I ta zasada dotyczy każdej relacji – nie tylko romantycznej, ale też zawodowej, rodzinnej czy towarzyskiej. Trudno temu zaprzeczyć, bo zostało to udowodnione w badaniach przeprowadzonych na potężnej grupie 9560 małżeństw w oparciu o Model Moderacji Współzależnej Aktor – Partner wykorzystywany do analizy tego, w jaki sposób zmienne tzw operatora, czyli osoby badanej w tym modelu wpływają na poziom satysfakcji małżeńskiej i w jaki sposób są skorelowane z tzw samooceną depresji. Dla naszych rozważań kluczowa jest hipoteza czwarta, którą chciano w tych badaniach sprawdzić. Założono w niej, że im wyższy neurotyzm u osób tworzących małżeństwo tym wystąpi silniejszy efekt tendencji depresyjnych oraz mniejsza satysfakcja małżeńska. W badaniach użyto tzw skróconej wersji skali osobowości z pięcio punktową oceną ”często się martwię” oraz „łatwo się denerwuję”. Przebadanie tych prawie dziesięciu tysięcy małżeństw nie pozostawiło złudzeń – im bardziej neurotyczny jest współmałżonek, tym związek z taką osobą oceniany jest jako mniej szczęśliwy czy spełniony. Przy czym – co badacze wyraźnie zaznaczyli we wnioskach – jeśli te dwie skłonności – pojedynczo lub razem – występowały u kobiet, to taka konfiguracja miała większy wpływ na niższą ocenę poziomu satysfakcji w związku  niż w przypadku kiedy występowały one – również pojedynczo lub razem – u badanych mężczyzn. 

Spróbujmy teraz ten mechanizm pokazać na – jak mi się wydaje – bardziej klarownym przykładzie. Wyobraźmy sobie zatem małą chatkę w górach, którą szykujemy na zimę i w której dysponujemy jedynym źródłem energii, czyli agregatorem prądotwórczym o określonej maksymalnej mocy. Według naszych obliczeń moc ta powinna nam wystarczyć, by w mroźną zimę dysponować taką ilością energii z naszego generatora, by starczyło na ogrzewanie, oświetlenie i funkcjonowanie wszystkich zasilanych elektrycznie sprzętów, w tym rownież lodówki, telewizora, czy naszej wypasionej wieży stereo. Przychodzi zima, włączamy generator i widzimy, że sufitowe lampy ledwie świecą, lodówka odmówiła posłuszeństwa, a w chałupie jest zimno, że trzeba siedzieć w kurtce. Coś tu jest nie tak. Generator zaiwania na całego, a wypluwa z siebie zaledwie małą część spodziewanej energii. Zaczynamy więc grzebać w systemie i idąc od generatora do gniazdka sprawdzamy, czy aby na pewno obwód jest w porządku. I nagle napotykamy na zaskakującą złośliwość elektryka, który ten system montował. Otóż okazuje się, że pod podłogą naszej chatki zamontował dwa dodatkowe odbiorniki prądu pod postacią teatralnych reflektorów. I owszem świecą potężnym światłem ale oświetlają jedynie podpodłogowy schowek, czyli tak naprawdę marnują energię w bezużyteczny sposób. Możemy te dwie lampy nazwać energetycznymi pasożytami, które pożerają część energii systemu, potrzebnej do tego, by nasze gniazdko było maksymalnie przytulne i zamieniają je w funkcjonalny koszmar: nic nie widać, zimno jak cholera i do tego nie ma co jeść, ani nie ma co robić z wyjątkiem wymyślania kolejnych wulgaryzmów by opisać tę okropną sytuację. Problem tym większy, że jak się okazuje bez odpowiednich narzędzi nie możemy tak po prostu odciąć dwóch reflektorów od systemu, by natychmiast przestały zakłócać jego pracę. Jedyne co możemy zrobić to siedzieć razem z nimi w tym schowku i przyglądać się napisom znajdującym się na ich obudowie. Na jednym jest napisane ”łatwo się denerwuję” na drugim „często się martwię”. 

Neurotyczność jednego z partnerów jest zatem w naszych relacjach takim właśnie energetycznym pasożytem, który marnuje energię, którą można by z powodzeniem wykorzystać na to, by uczynić dany związek dużo bardziej spełnionym i satysfakcjonującym. Wprawdzie badania, o których wspominałem i które zostały przeprowadzone w 2018 roku obejmowały małżeństwa to jednak nie mam wątpliwości, że podobny wpływ możemy zaobserwować w pozostałych typach relacji – zawodowych, rodzinnych czy towarzyskich. Osoby, które wykazują tendencję do popadania w lęk, zamartwianie się, doświadczania zazdrości czy gniewu lub takie, które gorzej sobie radzą ze stresem i są generalnie rzecz ujmując niestabilne emocjonalnie, będą odbierały energię w relacjach i trwoniły ją na obsługę swojego neurotyzmu. To zaś spowoduje, że dla drugiej strony relacji takie energetyczne ustawienie zasilania z biegiem czasu będzie związane z coraz większym dyskomfortem i coraz mniejszą motywacją by taką relację kontynuować. To rozróżnienie płciowe, które wykryli badacze oczywiście nie sprawia, że to neurotyczne kobiety są największym problemem w relacjach, zaś relacja z neurotycznym facetem to cud, miód i orzeszki. Zgodnie z zarejestrowaną w badaniach różnicą oznacza to jedynie, że relacja z neurotyczną kobietą jedynie przyspieszy destrukcyjny proces niż będzie to miało miejsce w relacji z neurotycznym facetem, bo obydwie te płciowe konfiguracje po prostu relacji nie wróżą niczego dobrego. 

Na pierwszy rzut oka przyglądając się na naszym wykresie odległości kropki ilustrującej neurotyczność od przecięcia się osi X i Y można by powiedzieć, że to przecież nic specjalnie odkrywczego, bo kiedy wyobrazimy sobie relację z osobą, która łatwo się denerwuje i często martwi to samo się nasuwa, że taka relacja jest daleka od szczęśliwej i spełnionej. Problem jednak nie w tym, że wynik badań wydaje nam się oczywisty, ale w tym, że rzadko kiedy w konfliktach w relacjach łączymy odpowiednio kropki i orientujemy się, że to właśnie neurotyczność jednej ze stron jest odpowiedzialna za relacyjną dysharmonię. Kiedy próbujemy rozwikłać istotę relacyjnego konfliktu najchętniej szukamy rozwiązań w tym, że partner nie zachowuje się po naszej myśli, nie spełnia oczekiwać, czy nie radzi sobie z konkretnymi wymaganiami lub też nie potrafi się skutecznie komunikować. Taką przynajmniej wstępną diagnozę problemu słyszymy, kiedy ktoś nam opowiada o tym, dlaczego swoją relację uważa za mniej udaną i z jakimi problemami się w niej zmaga. Dużo rzadziej usłyszmy diagnozę: „nie umiem w relację, bo gro energii marnuję na denerwowanie się i zamartwianie, czym zatruwam mojej partnerce, czy mojemu partnerowi życie spychając to co naprawdę ważne w relacjach i czemu naprawdę warto poświęcić energię na dalszy plan. I niestety jak świat długi i szeroki stwierdzenie: „ja już tak mam, czy on/ona już tak ma” jeszcze nigdy nie rozwiązało żadnego problemu. 

Pozdrawiam

https://bmcpsychology.biomedcentral.com/articles/10.1186/s40359-023-01200-8

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-venn-diagram-life/202410/love-marriage-and-anxiety

https://www.centrumdobrejterapii.pl/materialy/co-to-jest-neurotyzm-czym-charakteryzuje-sie-osoba-neurotyczna/

#375 Samotność osób wysoko wrażliwych

Samotność osób wysoko wrażliwych

Zacznijmy od przykładu: oto obserwujemy dwie pary Agatę i Bartka oraz Celinę i Darka. W pierwszej parze Agata potrzebuje nieustannego towarzystwa i wypełniania przez partnera czasu. Generalnie jak jest sama, to się jej ze sobą nudzi, więc domaga się od Bartka stałej obecności, robienia wszystkiego razem i tego by praktycznie nie odstępował jej na krok. Taka w sumie słodka przylepa, ale naprawdę trudno ją od siebie oderwać. Bartek oczywiście spełnia jej wymagania i już nie wiadomo czy z zaangażowania w związek, czy też ze strachu przed jej fochem, więc towarzyszy jej praktycznie 24 godziny na dobę. Dzielnie trwa na stanowisku nieodłącznego towarzysza tłumacząc sobie potrzebę swojej nieustannej obecności przy Agacie jej wysoką wrażliwością. W związku Celiny i Darka obserwujemy dokładnie odwrotną dynamikę. Darek wprost i wielokrotnie wyjaśniał Celinie, że potrzebuje czasu dla siebie. I owszem zależy mu na niej, jest z nią związany i jak deklaruje zakochany, ale przychodzi taki moment dnia, w którym zamyka się w swoim garażu by pobyć sam ze sobą. Czasem wychodzi też na samotne spacery, co ich znajomym wydaje się dziwne, bo przecież to taka mająca się ku sobie para. Ale Celina szanuje jego potrzebę spędzania czasu bez niej, zaakceptowała ten styl funkcjonowania i jedynie tłumaczy go sobie tym, że Darek raczej należy do bardziej oziębłych ludzi, co najprawdopodobniej ma związek z jego dzieciństwem i relacją z rodzicami, o czym jednak para ze sobą woli nie rozmawiać. Celina uznaje po prostu, że Darek już jest taki… delikatnie mówiąc chłodnawy. Co da się jakoś znieść, bo przecież nie wszyscy muszą być tak nierozerwalnie przylepieni do partnera czy partnerki, prawda? Czy Bartek uznając, że Agata jest osobą wysoko wrażliwą, a Celina, że Darek jest dokładnym przeciwieństwem wrażliwości mają rację? Niestety nie, bo akurat w tych dwóch przypadkach jest dokładnie odwrotnie. Często uznajemy, że empatia u osób wysoko wrażliwych, czyli HSP, przynosi efekt potrzeby bycia z drugim człowiekiem, pewnej socjalnej lepkości, potrzeby przywiązania realizowanej przez nieustanne towarzystwo drugiego człowieka. Spodziewamy się przecież, że w relacjach osoba wysoko wrażliwa, będzie wykorzystywała swoją wrażliwość do zbudowania głębokiej więzi realizowanej m. in, za pomocą dążenia do częstego, trwałego kontaktu. Kiedy tak się dzieje uznajemy, że takie zachowanie jest spójne z wysoką wrażliwością, zaś kiedy tak się nie dzieje to w pierwszy rzędzie uznajemy to za efekt jakiegoś braku właśnie wrażliwości. I to przekonanie dla osób HSP jest niestety wysoko krzywdzące. A nie są to pojedyncze rzadkie przypadki, bo według obecnego stanu naukowej wiedzy statystyczne szacunki podają, że osoby wysoko wrażliwie stanowią do 15 do 20% populacji, a jedne z ostatnich badań – których wyniki ogłoszono w grudniu 2022 roku i które zostały przeprowadzone przez zespół badawczy z Wydziału Psychologii Klinicznej i Zdrowia z Uniwersytetu Autonomicznego w Barcelonie wykazały, że cechy HSP mogą pojawiać się u 30% populacji, co oznacza, że co trzecia osoba może dysponować jakąś formą wysokiej wrażliwości. To wystarczająco dużo osób, byśmy w końcu mogli zacząć pozbywać się wielu mitów na ich temat: a jednym z takich mitów jest przekonanie, że ich wrażliwość przeczy potrzebie doświadczania epizodów samotności. Zaledwie przed dwoma miesiącami ukazały się wyniki badań naukowców z Wydziału Psychologii Middlebury College, w których dowiedziono, że u osób, u których występują cechy związane z wysoką wrażliwością odnotowuje się wyższą częstotliwość potrzeby bycia samemu w życiu codziennym oraz dłuższy czas trwania takich samotnych epizodów. Dr Virginia Thomas, adiunkt wydziału psychologii z Middlebury College i jednocześnie autorka wspomnianych badań tłumaczy ten mechanizm za pomocą trzech potrzeb, które stale towarzyszą osobowości wysoko wrażliwej i dzięki uświadomieniu sobie których możemy lepiej zrozumieć ich świat oraz to co przeżywają. Pierwsza potrzeba związana jest z przetwarzaniem informacji gromadzonych w ciągu codziennej aktywności, które u tych osób są absorbowane na głębszym poziomie od innych. HSP doświadcza więc w ciągu dnia nagromadzenia wielu informacji związanych ze swoim funkcjonowaniem, interakcjami z innymi ludźmi, znaczeniem i celowością wykonywanych czynności itp. Już samo tak głębokie gromadzenie wielu informacji buduje napięcie, które domaga się rozładowania poprzez proces ich przetworzenia. Ten drugi proces, z uwagi na głębokość doznań i wrażliwość nie może występować jednocześnie z procesem gromadzenia, więc wymaga osobnego epizodu izolacji od informacji. Mówiąc inaczej – osoba wysoko wrażliwa na tyle głęboko wchłania informacje pochodzące z codziennego aktywności, że potrzebuje epizodu samotności by być w stanie w sposób satysfakcjonujący je poukładać, przemyśleć czy zdobyć na ich podstawie odpowiedni wgląd w znaczenie tego co się dzieje, co często wiąże się również z potrzebą percepcji zdarzeń oraz interakcji również z perspektywy innych uczestników przetwarzanych informacyjnych zasobów. Druga potrzeba związana jest z nadmierną stymulacją, która wynika między innymi z umiejętności wyczuwania subtelnych sygnałów emocjonalnych, które zazwyczaj umykają innym ludziom. Bo ten sam mechanizm, który w ich systemie poznawczym niejako wpuszcza informacje na głębszy poziom, równie głęboko ingeruje w system emocjonalny. Stąd bierze się u nich mechanizm samoobronny, który jest sygnalizowany poczuciem przytłoczenia, które działa jak czerwona lampka zapowiadająca, że oto poziom emocjonalnej absorpcji został przekroczony i należy jak najszybciej odłączyć działania emocjonalnych bodźców, by system był zdolny do odzyskania emocjonalnej równowagi w swoim tempie i na swój sposób. Stąd osoby wysoko wrażliwe szukają pretekstów do fizycznych ucieczek od świata bodźców i czują się bardzo dyskomfortowo, gdy w przytłaczającym przebodźcowaniu nie jest to możliwe. Trzecie potrzeba ma również związek z systemem emocjonalnym ale jej fundamentem jest stres, a dokładniej mówiąc potrzeba pozbycia się jego bieżącego nadmiaru. Stres sytuacyjny związany zarówno z codzienną aktywnością, jak i z interakcją z innymi podlega u takich osób silnym mechanizmom regulacyjnym, w których określona dawka stresu wiąże się z określoną strategią odstresowania po jej przekroczeniu. Dr Thomas przekonuje, że w sytuacji, w której poziom stresu został przekroczony osoby wysoko wrażliwe, tu zacytujmy: „odnoszą wrażenie jakby ich układ nerwowy miał za chwilę eksplodować”. Stąd potrzeba regulacji stresu poprzez ucieczkę w samotność, odcięcie się od bodźców zarówno sytuacji, jak i innych osób, które z występowaniem tego stresu są związane. I tutaj od razu wyjaśnijmy, że ten mechanizm nie dotyczy wybranych osób, ale wszystkich. Co oznacza, że osoba wysoko sensytywna będzie potrzebowała epizodów społecznej izolacji również od swoich najbliższych i również wówczas, kiedy jest z nimi silnie emocjonalnie związana. 

Wysoka sensytywność to nie słabość, ułomność czy jakiś rodzaj społecznje dysfunkcji. Znam wiele takich osób, których nigdy nie nazwałbym słabymi, a wręcz odwrotnie. Potrafią świetnie funkcjonować i radzą sobie często lepiej od innych pod warunkiem, że pozwoli im się na funkcjonowanie na ich własnych warunkach w sposób, jaki uznają za najwłaściwszy dla siebie. Pośród tych warunków – jak widzimy z badań – znajduje się potrzeba pobycia przez jakiś czas w samotności, w oddzieleniu od bodźców, od stresu czy innych ludzi. Dopiero wówczas odzyskują zdolności samoregulacyjne. Odbieranie im tej potrzeby, na przykład za pomocą podejrzeń, że szukają samotności bo są samolubne, czy też dlatego, że im na nas nie zależy jest po pierwsze niesprawiedliwe i głęboko krzywdzące, a po drugie niestety czysto egoistyczne, bo demonstruje wyłącznie nasz egocentryzm i brak empatii, którą akurat HSP dysponują w nadmiarze i której od nich raczej powinniśmy się uczyć. Potrzeba bycia czasem samemu ze sobą nigdy nie powinna być przywilejem, ale prawem. I dotyczy to nie tylko osób wysoko wrażliwych ale nas wszystkich, bo wprawdzie u osób HSP tej potrzeby nie da się nie zauważyć, ale w moim przekonaniu na pobyciu czasem samemu z sobą możemy skorzystać wszyscy.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/solitude-in-a-social-world/202410/3-reasons-highly-sensitive-people-need-more-time-alone

https://www.uab.cat/web/newsroom/news-detail/uab-researchers-study-how-and-why-some-people-are-highly-sensitive-1345830290613.html?detid=1345877026169

https://www.psychologytoday.com/intl/basics/highly-sensitive-person

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1111/jopy.12970

#376 Gra w ciasteczka

Gra w ciasteczka, czyli efekt równi pochyłej

https://www.psychologytoday.com/us/blog/liking-the-child-you-love/202411/one-of-the-biggest-mistakes-couples-make

Wyobraźmy sobie taką oto, raczej nietuzinkową parę małżeńską, która ma już określony staż i w której od samego początku pojawiał się pewien rytuał. Otóż kiedy jeszcze ledwo się poznali jedno nich – tutaj celowo nie podaję płci, żebyśmy się na niej na zafiksowali – raz tygodniu piekło dla drugiego ciasteczko. Małe, słodziutkie, puchate ciasteczko. W sobie tylko znanej recepturze, nie do zdobycia w cukierniach i takie pyszne że klękajcie narody. Każdego niedzielnego poranka jedno z nich, niech to będzie osoba A, stawiała na talerzyku przed drugim, którą to osobę nazwiemy B to kuszące słodkie cząsteczkowe niebo w gębie. Z czasem okazało się, że ich relacyjny rytuał był bardziej konsekwentny niż można było przypuszczać – ciasteczko pojawiało się każdego niedzielnego poranka niezależnie od pogody, nastroju, bieżących kłopotów, czy innych absorbujących spraw. Choćby nie wiem co się działo niedziela zaczynała się zawsze od ciasteczka przyrządzonego uprzednio przez A dla B. Mijały tygodnie, miesiące i cała masa szaroburych reprezentacji życia, ale ciasteczko było zawsze. W końcu para postanowiła zalegalizować swój związek, osiedlili się w docelowym mieszkaniu i ciężko pracowali, żeby im się w życiu jakoś w miarę wiodło. Po jakimś czasie, kiedy spłacili już telewizor i termomix zaczęli nawet wyjeżdżać na wakacje – ale tam również w każdą wakacyjną niedzielę osoba A znajdowała jakiś sposób, by wywiązać się ze swego rytuału i postawić przed osobą B ciasteczko. Spodziewamy się, że ta historia za chwilę zrobi się żenująco łzawa, więc przerwijmy ją w tym miejscu na chwilę by przyjrzeć się osobie B i jej reakcji na ciasteczko. W pierwszej fazie ich relacji osoba B reagowała zachwytem pomieszanym z wdzięcznością. Bo przecież cokolwiek się między nimi działo zawsze w niedzielę pojawiało się ciastko, co dla B stało się jednoznaczne z wyznaniem miłości przez A, dowodem zaangażowania w związek oraz świadomością „będę się troszczyć o ciebie zawsze cokolwiek nie miało by się stać”. Kiedy przyjrzelibyśmy się jednak zachwytowi osoby B rozłożonemu na linii czasu to niechybnie zwrócilibyśmy uwagę, że jego intensywność z biegiem czasu zaczęła nieco przygasać. No bo jednak, jakby nie patrzeć niedzielne poranki i owszem były cudowne, ale przecież nie były już w żadnej mierze zaskakujące. Zaskoczenie i owszem pojawiało się czasem w sytuacji na przykład wakacyjnego wyjazdu lub podczas wizyty rodziny, kiedy przecież mimo naturalnych utrudnień osoba A jakoś dawała radę przygotować ciasteczko. Ale to zaskoczenie raczej już nie wiązało się z samym ciasteczkiem, lecz z tym, że okoliczności utrudniające zadanie nie przeszkodziły w jego przyrządzeniu. W każdym razie zachwyt z biegiem czasu już nie był tak świetlisty jak na samym początku, bo niedzielne ciasteczka po prostu stały się ich relacyjną rutyną. Malał więc zachwyt, a z każdą taką jego redukcją do postrzegania całej tej sytuacji z perspektywy osoby A wkradała się coraz to większa powszedniość. Zarąbiste są te ciasteczka, ale umówmy się skoro są zawsze i nieodwołalnie to w sumie się człowiek do nich przyzwyczaja, prawda? Zachwyt ma zaś to do siebie, że kiedy jest szczery i żywiołowo to to po nas widać. Kiedy zaś maleje, to nawet jeśli założymy że wszyscy jesteśmy dobrymi aktorami – a przecież nie jesteśmy – to coraz trudniej go zagrać w taki sposób, by nie było po nas widać, że osłabł i że zachwytowe fajerwerki mamy już za sobą. Zgodnie więc z oczekiwaniami osoba B co niedziela rano wykazuje nieco mniejszą reakcję na ciasteczko. I owszem wcina je jak Reksio szynkę, ale jednocześnie traktuje już jak stały element relacyjnej gry. Skoro zaś nie da się już ukryć reakcyjnej różnicy w osobie B, to widzi tę różnicę również osoba A, do której głowy teraz się przenieśmy i spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wobec różnicy detekcji reakcji osoby A obdarowywanej ciasteczkiem w osobie B nie zmniejszy się z czasem zapał do tego obdarowywania? Odpowiedź wydaje się oczywista, więc już tylko kwestią czasu jest to, by niedzielne ciasteczka pojawiały się coraz to rzadziej. Aż w końcu ich pojawianie się odejdzie w mrok historii. No bo po co się starać, kiedy ktoś tego nie docenia. Ale to nie koniec historii, bo kiedy teraz jeszcze tylko na chwilę wskoczymy z powrotem do głowy osoby B, to znajdziemy tam z dnia na dzień silniejsze przekonanie, że osobie A już chyba coraz mniej zależy na ich relacji. Od tego momentu jedno wycofanie napędza drugie. Im bardziej osoba B przyzwyczai się do powszechności ciasteczek i im mniejszą reakcję będą w niej budzić, tym mniejszą motywację do ich przygotowywania zaliczy osoba A i tym rzadziej będzie je przyrządzać. To zaś z kolei spowoduje, że osoba B zacznie budować w sobie przekonanie o coraz to mniejszym zaangażowaniu osoby A w związek i w ten sposób pętla wygaszenia relacyjnej namiętności zacznie się coraz bardziej zaciskać a każde jej kolejne kółko osłabi tę relację.

I co ciekawe efekt ciasteczka można zaobserwować nie tylko w relacjach romantycznych ale każdych innych. Również tych zawodowych, rodzinnych czy przyjacielskich. Zmienia się tylko to, co jest ciasteczkiem, a mogą to być rzeczy które z pozoru wydają się banalne i oczywiste. Weźmy pierwszy przykład z brzegu i niech naszym ciasteczkiem będzie zainteresowanie, wyrażone najprostszym pytaniem „co u ciebie słychać?”, którym jedna ze stron relacji co jakiś czas, ale za to regularnie częstuje drugą. Za tym banalnym wydawałoby się komunikatem może się skrywać magiczne zaklęcie „jestem wrażliwy czy wrażliwa na to w jaki sposób doświadczasz rzeczywistości, co się dzieje na twoim wewnętrznym emocjonalnym planie i czy wszystko tam jest poukładane w satysfakcjonujący cię sposób, bo jeśli miało by tak nie być, to służę wsparciem”. Jeśli przyjmiemy takie założenie to oto zdefiniowaliśmy ciasteczko zainteresowania, które jest niezbędne do tego, by dana relacja mogła być budowana trwale i przynosić satysfakcję obydwu jej stronom. Oczywiście musimy wziąć również pod uwagę transakcyjność, w której – akurat w tym przypadku środkiem płatniczym uczyniliśmy zainteresowanie, co oznacza, że powinno być ono odwzajemniane w takich proporcjach, w których żadna ze stron relacji nie będzie miała poczucia braku równowagi wynikającego z przekonania, że daje więcej niż otrzymuje, co z biegiem czasu zbuduje poczucie niesprawiedliwości. Jednak efektowi równowagi wymiany transakcyjnej musi jeszcze towarzyszyć prawidłowa obsługa ciasteczek, która sprawi, że nie będą one wycofywane z relacji. Kluczem zaś do utrzymania ciasteczek w odpowiedniej dla danej relacji konfiguracji jest ich docenienie przez tę stronę, która jest nimi obdarowywana, a nie jedynie to, by w odpowiedzi na otrzymane ciasteczka odwzajemniała się produkcją własnych. Jeśli w danej relacji – czy to romantycznej czy jakiejkolwiek innej zabraknie elementu docenienia ciasteczek to – na przykład wg psychologa i autora kilku książek dr Jeffreya Bernsteina – jest to zwiastunem najpierw relacyjnych problemów, a w wielu przypadkach rychłego takiej relacji końca. By zaś uświadomić sobie czy czasem nie popełniamy tego błędu warto zastanowić się nad własnym relacyjnym systemem ciasteczek i odpowiedzieć na początek na trzy pytania. Pierwsze brzmi: czy na pewno jestem świadoma, czy świadomy tego, jaki środek płatniczy kryje się za otrzymywanymi ciasteczkami? Czy to na przykład bliskość, przyjaźń, lojalność, zrozumienie, poczucie bezpieczeństwa, zaanagażowanie czy jeszcze coś innego. Drugie pytanie brzmi: czy doceniam to, że otrzymuję ciasteczka? Czy je zauważam, czy odnotowuję starania strony która mi je wręcza i czy czasem już mi tak nie spowszechniały, że reaguje na nie jakby były czymś, co się należy jak psu kość, a więc czymś czemu nie poświęcam specjalnej uwagi. Trzecie pytanie zaś dotyczy transakcyjności i brzmi: Czy rewanżuję się w harmonijny i zrównoważony sposób? Czy również mam w swojej relacyjnej palecie zachowań i komunikatów ofertę pysznych ciasteczek i odpowiednio silną motywację by je przyrządzać? Udzielenie sobie samej czy samemu uczciwej odpowiedzi na te trzy pytania może być relacyjnym zimnym prysznicem i znacznie zweryfikować nasze myślenie o interakcjach z innymi. Tych niekoniecznie romantycznych, ale również tych które budujemy na pozostałych planach naszego życia. 

Pozdrawiam

#377 Usprawiedliwianie pogardy

Człowiek człowiekowi wilkiem, czyli usprawiedliwianie pogardy

Wyobraźmy sobie świat pełen uśmiechniętych i życzliwie nastawionych do siebie ludzi. Tak, wiem, przechodzimy właśnie do obszaru science fiction. No dobrze, samego fiction, bez science. Czyżbyśmy byli już tak przyzwyczajeni do świata nieżyczliwości, że świat życzliwych ludzi tak trudno nam sobie wyobrazić, że stawiamy go po stronie baśni lub filmowego konceptu „powiedzcie mi co kurzył ten co napisał taki scenariusz, bo też bym chciał tego spróbować”? Ale zostawmy na chwilę nasze powątpiewanie w taką możliwości i spróbujmy poszukać kluczowego warunku w tej bajce. Czyli takiej zmiany w nas samych, której nieuchronną konsekwencją była by transformacja świata, w której życzliwość stała by się dominującą emocją odczuwaną i wyrażaną w interakcjach pomiędzy ludźmi niezależnie od ich upodobań, poglądów, czy stylu życia. Być może rozwiązanie znajduje się w starożytnym prawie biegunowości, w którym każda manifestacja ma swój opozycyjny odpowiednik, co hermetycy obrazowali parami przeciwieństw ułożonymi na tej samej osi. I tak ciepło po jednej stronie osi oznacza, że po jej drugiej stronie znajduje się zimno. Światło na jednym krańcu oznacza mrok na drugim, tak jak miłość po jednej stronie oznacza nienawiść po drugiej. Idąc tym tropem moglibyśmy ustalić, że zgodnie z prawem biegunowości jeśli na jednym krańcu osi znajduje się na przykład mądrość, to po drugiej stronie najpewniej leży głupota. Jeśli teraz chcielibyśmy by ludzie bez specjalnej zachęty i przymusu skłaniali się ku temu miejscu na osi, które zajmuje mądrość i raczej unikali głupoty, to najlepszym sposobem by to osiągnąć było by uczynienie mądrości komfortowej, czyli takiej która wiąże się z jakimś rodzajem odczuwanej przyjemności, zaś głupoty dyskomfortowej, co w myśl zasady dążenia do przyjemności i unikania tego co nieprzyjemne spowodowało by coraz więcej cywilizacyjnej mądrości i coraz to mniej głupoty. Przy czym przypominam, że wciąż znajdujemy się w bajce, co czynię na wypadek podnoszących się do wrzasku sceptyków. Podsumowując, nasza bajkowa metoda zmiany musiałaby wyglądać w sposób następujący: jeśli chcemy by ludzie sami z siebie zaczęli zachowywać się w oczekiwany sposób, to ten oczekiwany rodzaj zachowania musieliby uznać za przyjemny, zaś ten rodzaj zachowania, którego akurat chcemy ich oduczyć za nieprzyjemny. Skoro póki co zgadzamy się na ten prosty model to pora przejść do życzliwości i spróbować zgodnie z prawem biegunowości ustalić co mogłoby się znajdować po drugiej stronie osi. Najprawdopodobniej wielu z nas wskaże, że znajduje się tam pogarda. Jeśli teraz podstawimy zarówno życzliwość, jak i pogardę do naszego wcześniejszego modelu to wystarczyło by sprawić, by życzliwość wiązała się dla ludzi z przyjemnością, a wyrażanie pogardy wobec innych z dyskomfortem by świat zaczął się natychmiast zmieniać. Ale zaraz. Przecież dokładnie tak jest. Wiele badań wskazuje, że kiedy jesteśmy życzliwi, to poziom naszego szczęścia i zadowolenia z życia rośnie, a kiedy pogrążamy się w pogardzie dzieje się dokładnie odwrotnie – czujemy się gorzej i spada nam poziom dobrego samopoczucia. Jedno z takich badań – wykonane przez naukowców z Uniwersytetu Oksfordzkiego w 2018 roku wykazało ścisłą zależność pomiędzy życzliwością a poczuciem szczęścia, w której im większa życzliwość tym większe doświadczenie szczęścia, a im mniejsza życzliwość, tym mniejsze poczucie bycia szczęśliwym. A to oznacza, że zakładany przez nas warunek, w którym to czego chcemy się pozbyć z ludzkiego systemu emocjonalnego jest dyskomfortowe, a to do czego chcielibyśmy dążyć wiąże się z przyjemnością już jest spełniony. Dlaczego zatem świat się nie zmienia? Ponieważ jako ludzie wypracowaliśmy pewną sztuczkę, w której sami siebie potrafimy przekonać, że odczuwanie dyskomfortowych dla nas emocji jest dla nas w rzeczywistości dobre, ponieważ odczuwamy je słusznie. Czyli mówiąc inaczej nauczyliśmy się usprawiedliwiać pogardę, by w ten sposób ominąć jej dyskomfort, co powoduje, że potrzeba jej unikania zostaje zagłuszona. I teraz już nie opowiadam bajek, niestety. Pokażmy to na przykładzie. Oto sąsiad podpatrujący sąsiada i porównujący swoje życie i jego trud do życia i trudu gościa zza płotu. Kiedy efekt swojego porównania uznaje za niekorzystny dla siebie, co doświadcza jako dyskomfort generujący napięcie, wypracowuje sobie metodę na ulgę pod postacią uznania, że sąsiad z którym się właśnie porównał jest w czymś gorszy od niego. To pozwala mu nim gardzić. Ale sama pogarda sprawia, że gardzący czuje się niespecjalnie z tym dobrze, więc by obniżyć to negatywne samopoczucie towarzyszące pogardzie szuka dla niej usprawiedliwienia w zachowaniu sąsiada. I w końcu je znajduje tworząc koncept: on zasługuje na to by nim gardzić, więc kiedy swoją pogardę wyrażam, to jest to sprawiedliwe a więc dla mnie dobre. Sprytna sztuczka naszego ego, prawda? Albo inny przykład – oto do naszej dzielnicy przeprowadzili się obcy i od razu im się wydaje, że mogą być pełnoprawnymi członkami naszej społeczności jak ci, którzy tu żyją od dziada pradziada. Niech się im nie wydaje, że są tacy jak my. Są gorsi. Na tyle gorsi że nimi gardzimy. I istnieje silny powód do tego, że zasługują na naszą pogardę, byśmy byli przekonani że nasza pogarda wobec nich jest sprawiedliwa. Tym powodem jest zeznanie sąsiadki, która mówi, że widziała, jak ci obcy podkradają i jedzą nasze zwięrzęta domowe. Naprawdę, ludzie to widzieli. Na przykład w Sprignfield. 

Model usprawiedliwienia pogardy jest dużo bardziej powszechny niż się wydaje i występuje wszędzie tam, gdzie jeden człowiek gardzi drugim i znajduje powód do tego, by samemu sobie wytłumaczyć, że pogarda jest słuszna. Ilekroć zaś sam to sobie tłumaczy, tylekroć sprawia, że takie uczucia jak właśnie pogarda stają się stałym elementem emocjonalnego systemu i potrafią trwać niewzruszone przez lata a nawet dziesięciolecia. Bo jeśli uznajemy kogoś za gorszego od nas, zasługującego na mniej niż my, czy pod względem posiadania czy przysługujących praw, to jedynym sposobem na ominięcie naturalnego dyskomfortu związanego z takim postrzeganiem innych jest znalezienie odpowiedniego usprawiedliwienia dla takiej postawy. To zaś czy usprawiedliwienie ma więcej sensu czy mniej, nie liczy się już tak bardzo, jak to, że za jego pomocą możemy utrzymywać brak życzliwości wytrzymując w ten sposób sami z sobą. By w pełni uświadomić sobie ten mechanizm wystarczy spróbować sobie wyobrazić kogoś, kto gardzi innymi ludźmi i jednocześnie niczym swojej pogardy nie usprawiedliwia. Po prostu nie znajduje dla niej wytłumaczenia. Jak długo byłby w stanie funkcjonować w ten sposób, bez pogorszenia swojego samopoczucia? Czy doświadczając nieustannej pogardy bez przyznania jej słuszności mógłby choć dotknąć namiastki szczęścia czy spełnienia? Kiedy już rozumiemy ten mechanizm możemy rzeczywiście zacząć zmieniać świat. Ale nie za pomocą magicznej różyczki, która sprawi że w mgnieniu oka wszyscy ludzie nagle przestaną usprawiedliwiać swoją pogardę a w konsekwencji sukcesywnie się jej ze swojego systemu pozbywać, bo tak się może stać wyłącznie w bajce. W rzeczywistości taka zmiana i owszem jest możliwa, ale to powolny proces, który wymaga dwóch rzeczy. Po pierwsze konsekwencji a po drugie rozpoczęcia od samego siebie. By zaś to zrobić trzeba zacząć od głębokiego przyjrzenia się wszystkim tym uczuciom, które mają jakiś rodzaj negatywnego fundamentu i które powstają w nas w naszych interakcjach z innymi lub w reakcji na to, czego od nich doświadczamy. Dr. Steven Stosny, autor wielu książek i wykładowca Uniwersytetu Maryland pokazuje ten mechanizm na przykładzie urazy. Wskazuje, że trwałość odczuwanej urazy i jej stała obecność w systemie są zależne od tego, czy ją usprawiedliwiamy przed samymi sobą, przekonując samych siebie co do tego, że jest przez nas słusznie i koniecznie odczuwana. Kiedy zaś uzasadniamy urazę, to jak mówi Stosny, tym samym wzmacniamy leżące u jej podstaw połączenia neuronalne w naszym mózgu i sprawiamy, że z czasem ten mechanizm stanie się zautomatyzowany. Uraza będzie niejako stale podsycana, wzmacniana i traktowana jako stały element naszego postrzegania relacji z osobą, której tę urazę przypisujemy. Wtedy istnieje duża szansa, że sama uraza stanie się obroną ego, za pomocą której będzie ono w stanie uznać za zasadne nawet niecne czyny, bo wytłumaczy je nam jako akty sprawiedliwości należnej za doznaną urazę. To zaś zmniejsza poczucie bezradności i bezbronności wyposażając nas w oręż energii i pewności siebie. Do tego zostajemy w takiej sytuacji wsparci przez tzw uprzedzenia potwierdzające, które tworzymy by łatwiej koncentrować się na wszystkim tym, co ma potwierdzić słuszność naszych zachowań i wyborów i jednocześnie ignorujemy wszystko to, co mogło by tej słuszności zaprzeczyć. W ten sposób koło się zamyka a sama uraza staje się silnym motywatorem stylu interakcji z innymi. Dokładnie taki sam mechanizm zachodzi w przypadku pogardy. Staje się tym trwalsza i zautomatyzowana im bardziej przed samymi sobą usprawiedliwiamy jej słuszność, co finalnie zaprowadzi nas do postrzegania rzeczywistości w taki sposób, by koncentrować swoją uwagę na tych jej przejawach, które zdają się potwierdzać naszą postawę i ignorować wszystkie te, które mógłby by nią zachwiać. Zatem by dokonać zmiany w nas samych warto się przyjrzeć temu co sami przed sobą usprawiedliwiamy. Jeśli dostrzeżemy takie usprawiedliwienia, to jest to bezcenna informacja, która wskazuje, że właśnie tam znajdują się emocje, które nie są dla nas tak naprawdę dobre, bo gdyby tak było nie musielibyśmy ich przed samymi sobą usprawiedliwiać. A tego, co przyzwyczailiśmy się usprawiedliwiać naprawdę trudno się pozbyć.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/anger-in-the-age-of-entitlement/202411/the-high-cost-of-contempt

https://www.psychologytoday.com/us/blog/kindness-in-the-world/202411/whats-your-kindness-quotient

https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0022103117303451?via%3Dihub

https://www.psychologytoday.com/us/blog/anger-in-the-age-entitlement/201710/don-t-justify-what-you-want-change

#378 Ludzie, którzy zawsze mają rację

Ludzie, którzy zawsze mają rację, czyli brak umiejętności przyznania się do błędu

Zacznijmy od przykładów. Oto wujek Franek, którego widzimy rzadko, ale za to intensywnie. Wprawdzie tylko w święta przy rodzinnym stole, ale te kilka godzin biesiady potrafi zebrać swoje energetyczne żniwo w taki sposób, jakbyśmy spędzili święta smażeni w piekielnym kotle. Problem z wujkiem Frankiem jest taki, że swym tubalnym głosem zakrzykuje wszystkich przy stole wychwalając jedną polityczną stronę i jednocześnie oczerniając drugą. Przy czym Frankowi się to zmienia w każde święta, więc ci, których teraz nazywa złodziejami uprawiającymi najstarszy zawód świata, jeszcze w zeszłe święta byli Bogami z Olimpu. Bo role zawsze się odwracają zgodnie z tym, jak Frankowi wiatr zawieje pomiędzy uszami. Najgorszy błąd, który można popełnić to przypomnieć wujowi, jak jeszcze niedawno miał odwrotne zdanie. Wtedy się rozjuszy, nabrzmieje i z uporem maniaka będzie ci udowadniał, że nigdy niczego podobnego nie twierdził, tobie się coś porąbało wiec może jesteś tajnym agentem tych, którzy akurat wujkowi nie pasują. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Franek przyznał, że popełnił kiedykolwiek jakikolwiek błąd, a jak go chwycić za rękę, to powie, że to nie jego ręka, co zapamiętał z pewnego tandetnego filmidła, które po latach okazało się filmem dokumentalnym. A ty siedzisz, patrzysz na Franka i nie możesz skumać co powoduje, że aż tak bardzo można iść w zaparte, zarówno sobie jak i innym utrudniając w ten sposób życie. Przykład drugi – oto oglądasz w telewizji konferencję prasową pewnej celebrytki przyłapanej na zaprzeczaniu jakoby miała cokolwiek wspólnego z pewnym skompromitowanym telewizyjnym show i jak się okazuje, do którego sama przed kilku laty próbowała się dostać. I na proste pytanie czy tam aplikowała mogła by odpowiedzieć: „tak, ale kiedy przejrzałam na oczy i zorientowałam się jakie to durne widowisko wycofałam swoją aplikację”. Jednak zamiast tego zaczyna kluczyć, odpowiadać, że sprawdzi, bo ktoś rzeczywiście coś jej kiedyś wspominał, ale nigdy tam nie była, a właściwie to nie ma co sprawdzać bo wie, że nie była, chyba, że była na chwilę, ale potem zaraz nie była itd. Oczywiście uprzedzam, że jakakolwiek zbieżność moich wyssanych z palca przykładów z rzeczywistością jest zupełnie przypadkowa i niezamierzona. Tymczasem nasza przykładowa celebrytka brnie w zaprzeczanie i z każdym kolejnym dniem wszyscy się orientują, że wystarczyłoby nie brnąć, a już dawno byłoby po sprawie. Bo brnąc wiąże swoje nazwisko z tym od czego się odżegnuje jedynie jeszcze bardziej. Przykład trzeci z życia wzięty. Wyobraźcie sobie, że 35 lat temu byłem nauczycielem w podstawówce, który w ramach zastępstwa na lekcji fizyki przejrzał zeszyt jednego z uczniów, by sprawdzić co było a co nie, żeby się nie powtarzać. W zeszycie tym odkryłem formułę prawa Ohma podyktowaną przez uczącą w tej klasie fizyki wicedyrektorkę. Problem w tym, że w tej formule prąd nie miał prawa płynąć. A że naoglądałem się wtedy „Stowarzyszenia umarłych poetów”, więc kazałem dzieckom wyrwać kartkę z tak zapisanym prawem i w jego miejsce podyktowałem im krótsze, ale za to właściwe. Po tym mym niecnym czynie awanturom z dyrekcją nie było końca, bo przecież naruszyłem autorytet, którego jako dwudziestoparolatek nie byłem godzien bezcześcić. Ale kiedy mnie już przemielono przez system i wyżęto uświadomiłem sobie, że na żadnym z etapów tej połajanki ani razu nie pojawiło się przyznanie do błędu w prawie Ohma, który to błąd tak bezczelnie skorygowałem. 

Dlaczego niektórzy ludzie nie są w stanie przyznać się nawet do najmniejszego błędu? Wyjaśnień istnieje kilka i podaje je nam jak na tacy m. in. dr Lynn Margolies z Harvard Medical School, która wymienia je po kolei dając pierwszeństwo potrzebie uniknięcia wstydu towarzyszącej próbie utrzymania wyidealizowanego obrazu siebie. Ten zaś wątek podpowiedziany przez panią doktor warto rozwinąć uzupełniwszy go o teorię „rozbieżności ja” Higginsa sformułowaną przezeń w 1987 r. Mamy w niej kilka koncepcji siebie w tym dwa najbardziej nas interesujące, czyli ja idealne – koncept odpowiadający za to, jak widzimy samych siebie w formule idealnej, do której aspirujemy, która jest wyznacznikiem szczytowych osiągnięć rozwoju tożsamości. Kolejnym jest ja rzeczywiste, czyli koncept odpowiadający za to jacy naprawdę wiemy że jesteśmy i jakie realne sygnały na temat naszego ja otrzymujemy zarówno z wewnątrz, jak i z zewnątrz. Higgins ustalił, że im większa rozbieżność występuje pomiędzy tymi dwom konceptami siebie, tym większy emocjonalny dyskomfort temu towarzyszy i tym większe prawdopodobieństwo, że świadomość tej rozbieżności będzie wciągała taką osobę w otchłań smutku, apatii a finalnie rownież depresji. Mówiąc w skrócie im mniej nam nasze realne ja pasuje do idealnego, w tym większym stopniu będziemy rozczarowani sobą. Takie rozczarowanie generuje stałe napięcie, które z czasem staje się nie do wytrzymania. Sposobem zmniejszenia zaś tego napięcia, było by zbliżenie tych dwóch koncepcji do siebie – albo obniżenie oczekiwań co do ja idealnego, by ideał nie był tak daleki i przez to trudno osiągalny, albo zmianę na planie ja realnego, czyli po prostu własny rozwój, który ja realne przybliży do ideału. Niestety nie jest to łatwe zadanie, bo w pierwszym wypadku należy pójść na spory kompromis i przyznać przed samym sobą, że ten ideał, który zakładamy jako cel jest tak naprawdę poza naszym zasięgiem, a w drugim wypadku mocno się naharować nad sobą, co wymaga wysiłku, konsekwencji, czasu i energii. Ale istnieje jeszcze jedna możliwość na pozbycie się tego napięcia – to sprytna sztuczka ego, które w sposób wyłącznie wirtualny lokuje nasze ja realne w naszych własnych oczach dużo wyżej niż to odpowiada rzeczywistości, w ten sposób redukując dystans do ja idealnego. W tej sztuczce im nasze ego wyżej umieści naszą koncepcję realnego ja, tym mniejsze napięcie wynikające z rozbieżności będziemy odczuwać. Tym samym w systemie pojawi się większa ulga, a zagrożenia dyskomfortowego przygnębienia i rozczarowania sobą zostaną zasłonięte przez to wesoło harcujące ego. W ten właśnie sposób, by uniknąć zmagania się ze wewnętrznym dyskomfortem powstaje koncepcja potrzeby stałego utrzymywania wyidealizowanego obrazu siebie. Mówiąc inaczej, im większe przekonanie dana osoba zdoła wytworzyć na temat tego, jak blisko jej samej do ideału, tym mniej cierpienia i bólu wynikających z niezadowolenia z samej siebie doświadczy. Jednak jest w tym pewien haczyk. Żeby system działał i przynosił stałą ulgę jednocześnie zdejmując z barków brzemię przyglądania się swojej niedoskonałości, należy ten wyidealizowany obraz siebie utrzymywać przez cały czas i nie odpuszczać nawet na chwilę niezależnie od sytuacji, bo wówczas te furtkę odpuszczenia wykorzystają demony rozczarowania sobą, a jak się już pojawią to znowu trudno się ich będzie pozbyć. Kiedy zaś system jest sztucznie podtrzymywany przekonaniem o tym że pomiędzy ja realnym a ja idealnym nie ma właściwie różnic, to jednocześnie staje się wyjątkowo wrażliwy na wszelkie przeszkody, które to utrzymanie przekonania o byciu idealnym mogą mu utrudnić. I taką przeszkodą – i to całkiem sporą okazuje się przyznanie się do popełnienia błędu. Bo kiedy tak by się stało, to na idealnym obrazie siebie powstaje rysa, która sprawia, że ten idealny obraz przestaje już być idealny i odsłania to co znajduje się pod spodem, czyli realne rzeczywiste ja, które z ideałem tak naprawdę ma niewiele wspólnego. To tak jakbyśmy sobie wyobrazili sprzedawcę samochodów, który zarzeka się że sprzedawana bryka jest nówka sztuka, igła i w ogóle jak z fabryki, co widać po lakierze idealnie błyszczącym w słońcu. Kiedy klient na lakierze odkryje rysę, to nie tylko sam obraz samochodu staje się mniej idealny, ale istnieje spore niebezpieczeństwo że rysa odsłoni inny kolor lakieru znajdujący się pod spodem, co oznacza, że ta idealna bryka jest mocno podrasowana, skoro nawet położono na niej nowy lakier żeby ukryć stary. I w ten sposób drobna rysa może popsuć sprzedawcy transakcyjne plany. W ten sam sposób działa przyznanie się do błędu. I owszem powoduje potrzebę odkupienia i rehabilitacji w cudzych oczach, której spełnienie samo w sobie jest dyskomfortowe. Ale prawdziwy koszmar wydarza się jednak na planie wewnętrznym, bo osoba o wyidealizowanym obrazie siebie nie może się przyznać do błędu nie przed całym światem ale przede wszystkim sama przed sobą, bo to by oznaczało, że cała jej wewnętrzną koncepcja ucieczki przed bólem rozczarowania została by obalona, a to cios, z którego bardzo trudno się podnieść. Dla zewnętrznego obserwatora to zawsze jest niezrozumiałe, bo przecież widzi tylko jeden błąd, do którego warto się przyznać, by uciszyć oskarżycieli. Jednak z perspektywy wewnętrznej konstrukcji zbliżenia ja realnego do ja idealnego w celu uniknięcia cierpienia, jedno małe przyznanie się do błędu powoduje wewnętrzne tsunami, które jest w stanie obalić cały system. I to dlatego nawet w błahostkach takie osoby wolą iść w zaparte, często pogarszając swoją sytuację i niszcząc wizerunek, ale chroniąc w ten sposób wewnętrzną konstrukcję koncepcji siebie. No dobrze – ale pozostaje jeszcze odpowiedzieć na pytanie jak sobie wewnętrznie radzą z samy terminem „popełniłem błąd”, którego znaczenie trudno obejść nawet na planie wewnętrznym. Dr Margolies podpowiada, że wybierają wówczas koncept „ja nie zrobiłem niczego złego” co redefiniuje w ich głowach błąd, i w to miejsce wprowadza postępowanie w dobrej wierze, co samo w sobie staje się wystarczającą podstawą do samorozgrzeszenia i pozwala utrzymać wyidealizowany obraz siebie wolny od nawet najmniejszych rys. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/therapy-insider/202309/the-psychology-of-people-who-need-to-be-right

#379 Sledging

Sledging, czyli fałszywa relacja by uniknąć świątecznej samotni

Nie dokopałem się jeszcze czy istnieje już polski odpowiednik relacyjnego trendu, o którym ostatnio rozpisują się światowe tytuły – od Times of India aż do New York Post. Przy czym ten ostatni w swym głośnym artykule sprzed zaledwie dwóch tygodni krzyczy, że to nowy toksyczny trend randkowy stanowiący gigantyczną czerwoną flagę. Wprawdzie autorka artykułu twierdzi, że to wymysł i jednocześnie koszmar pokolenia Z, ale czy aby na pewno dotyczy tylko najmłodszych randkowiczów i czy any na pewno dotyczy wyłącznie randek, a nie jest przypadkiem obecny również w interakcjach relacyjnych, które z romantyzmem nie muszą mieć wiele wspólnego. Angielskie słowo „sledging” tradycyjnie najczęściej pojawia się w kontekście zimy i oznacza – tu zacytujmy definicję podawaną przez słownik Cambridge po prostu aktywność polegająca na jeździe po śniegu na sankach. Moglibyśmy więc przetłumaczyć to zgrabnie na saneczkowanie, ale ten termin pozostawmy już weterynarzom i opiece nad zwierzętami domowymi, którego źródło pozwólcie że sobie odpuszczę. Póki więc nie pojawi się nic lepszego w przestrzeni sieciowej pozostańmy przy saneczkarstwie. Czym jest zatem to, jak podają gazety, nowe relacyjne obrzydlistwo. To po prostu znajdowanie i utrzymywanie relacji z drugą osobą – najczęściej tej w związku romantycznym, nie dlatego, że chce się z daną osobą tworzyć trwałą relację, ale wyłącznie po to, żeby jakoś przetrwać okres świąt, w którym promuje się wartości bycia z drugim człowiekiem, bliskość relacyjną i rodzinną, przytulanie, wspólne zakupy i zaglądanie do prezentów i inne tego typu rozrywki, które sobie jako ludzkość wymyśliliśmy, żeby pokazać jak się wszyscy bardzo kochamy. Kiedy więc przychodzi czas świąt, a w marketach już co najmniej od połowy listopada, zaczynamy świąteczne szaleństwo. Myjemy okna, żeby sąsiedzi nas nie obgadali, ksiądz dobrodziej nie demonstrował zgorszenia, a  bozia się na nas nie obraziła. Trzaskamy sobie foty na Insta, żeby było na nich pełno światełek, swetrów z reniferami, pierniczków i uśmiechów. I robimy to globalnie niezależnie od rzeczywistej potrzeby, bo trochę tak głupio odstawać od trendu sprzedawanego w każdej możliwej telewizji śniadaniowej jak świat długi i szeroki. Ale co najważniejsze, kiedy przyjrzymy się tym wszystkim ekspozycjom – czy to prezentacji na żywo wobec zjeżdżającej się ze świata rodziny, czy też wirtualnie publikując w mediach społecznościowych dowody naszego dobrego samopoczucia, to w zdecydowanej większości przypadków jest to narracja bycia ze sobą, czyli taka w której raczej trudno znaleźć gloryfikację świątecznej samotności. W tym okresie sprzedawana jest idea: „niedobrze jest być w święta samemu”, czy też „spędzanie tego czasu samotnie jest rodzajem ułomności, jakiegoś społecznego, a więc życiowego braku”, z którego to braku koniecznie jako społeczność musimy cię wyleczyć, żebyś nie czuł się samotny. To bardzo silny przekaz, który otrzymujemy ze wszystkich stron i który w wielu samotnych głowach rodzi koncept – bycie samemu w święta jest społecznie nieakceptowane i jeśli zostanie wykryte, to nie tylko będzie się trzeba z tego jakoś wytłumaczyć, ale jeszcze ludzie wokół będą się starali na siłę zapewnić mi towarzystwo. A to zaś tak naprawdę dla ludzi bez pary stanowi dodatkowy kłopot, bo nie dość że muszą sobie jakoś poradzić z tym przekazem narracyjnym, który słyszą z każdej strony, to jeszcze społeczna uwaga w tym okresie wyciąga ich na świecznik zainteresowania i obnaża, często odbierając resztki dobrego samopoczucia. Istnieje zaś sposób by tego uniknąć i tutaj właśnie pojawia się saneczkarstwo. W najczęstszych przypadkach to zawarcie związku wyłącznie na okres świąt (nie informując o swych rzeczywistych intencjach partnerki czy partnera) tylko po to, by je jakoś przetrwać i jednocześnie z odgórnym zamiarem zakończenia takiej relacji, kiedy już będzie po wszystkim i kiedy z ostatniej żywej świątecznej choinki zostanie kupka wyschniętych igieł. Z badań nad trendem saneczkarskim, opublikowanych przez francuski portal randkowy Hapnn wynika, że najważniejsze powody, dla których dzisiejsze dwudziestolatki i dwudziestolatkowie oddają się saneczkarstwu to po kolei:

– Posiadanie kogoś, z kim można w tym czasie uprawiać seks – tak podało aż 60% saneczkarzy

– Posiadanie kogoś, do kogo można się przytulić, gdy jest zimno – to powód 50% badanych

– Uniknięcie poczucia samotności w okresie świątecznym – to powód wymieniany przez 40% 

– Unikniecie potrzeby odpowiadania na pytania dotyczące bycia singlem – 30% odpowiedzi

oraz

– Posiadanie kogoś, kogo można zabrać na przyjęcia rodzinne i noworoczne – taki powód podało 20% badanych. 

Co więcej po przebadaniu 600 randkujących w wieku od 18 do 25 lat okazało się, że saneczkarstwo uprawia 15% badanych i to w sposób regularny, czyli każdego roku, a przynajmniej tyle się do tego w badaniach przyznało. I co ciekawe 75% saneczkarzy podejmuję decyzję o rozstaniu, oczywiście nie informując o tym swojej partnerki czy partnera, już w listopadzie, a jedna czwarta z nich już w okolicach sierpnia. Pora zadać pytanie, czy rzeczywiście, jak chcą gazety opierające swoje opinie jedynie na badaniach Zetek, ten toksyczny trend randkowy dotyczy wyłącznie tego jednego pokolenia i czy aby na pewno ogranicza się do samego randkowania. Moje doświadczenie w pracy z ludźmi podpowiada mi, że nie od końca Bo wiele razy również w pokoleniu Milenialsów spotkałem się z podobnymi technikami relacyjnymi, kiedy relacja była zawierana na przykład wyłącznie na wspólne wakacje, po czym się rozpadała, bo takie było zamierzenie jednej ze stron, o czym oczywiście druga strona nie miała pojęcia. Dużo fajniej jest przecież publikować w sieci roześmiane dwie buzie na tle błękitu morza sugerujące relacyjne szczęście i spełnienie niż tylko samą plażę, kiedy z cienia rzucanego przez słońce świecące zza pleców fotografującego wyraźnie wynika, że nikt nam nie towarzyszy. To przecież również zrodzi pytania zatroskanych ciotek, czy na pewno z samotnym wakacyjnym podróżnikiem czy podróżniczką wszystko jest w porządku. Przecież narracyjny przekaz – ten nie tylko świąteczny – piętnujący brak kogoś do pary słyszą nie tylko Zetki, ale też cała nasza reszta, prawda? Jednak w moim przekonaniu saneczkarstwo sięga nieco szerzej i wcale nie jest zjawiskiem nowym. Wystarczy wyobrazić sobie szefa zatrudniającego pracownika na jakiś czas, by przeczekać aż znajdzie się kogoś naprawdę wymarzonego, czy paczkę niby kumpel, które kumplują się z Aśką tylko do czasu, kiedy nie załapią się do naprawdę fajnej paczki, a wtedy Aśka pójdzie w odstawkę, bo jej atrakcyjność towarzyska została ulokowana przez niby przyjaciółki na poziomie relacyjnej zapchaj dziury. 

Media nazywają saneczkarstwo relacją wysoko toksyczną i tutaj trzeba im przyznać rację. No chyba że spotka się dwóch saneczkarzy i uczciwie się umówią na spędzenie se sobą czy to w łóżku czy na przyjęciu u rodziny świątecznego czasu od samego początku zakładając, że potem każde rozejdzie się w swoją drogę. Problem jednak w tym, że niestety saneczkarstwo to zazwyczaj świadoma manipulacja jednej strony relacji wykonywana na nieświadomej drugiej. Trudno sobie wyobrazić nawet układ traktujący kogoś bardziej przedmiotowo, co niestety mocno rujnuje nie tylko poczucie własnej wartości czy pewność siebie ofiary saneczkarstwa, ale wywołuje lawinę problemów, w których emocje – jak na przykład samoodrzucenie, wstręt do siebie, czy dewaluacja własnej wartości w kontekście kolejnych ewentualnych związków pojawiają się kaskadowo. O zaufaniu do innych już nawet nie warto wspominać. To już nie górska kolejka emocjonalna, ale skok na bungie, w którym ofiara orientuje się, że ten co miał trzymać linę kłamał i spadamy z mostu z dyndającą puszczoną liną ciągnącą się za nami w powietrzu. 

Jak się zatem bronić? Niestety jedynym sposobem jest uwrażliwienie się na czerwone flagi, które w takiej relacji występują zawsze. Wymienia je na przykład prof Lee ze Szkoły Zdrowia Publicznego Nowojorskiego Uniwersytetu Miejskiego. Pierwsza i podstawowa czerwona flaga to unikanie przez saneczkarzy rozmów na temat wspólnej przyszłości lub wymigiwanie się z takich tematów stwierdzeniami w stylu: „mamy jeszcze czas, by to ogarnąć”, „cieszmy się tym co tu i teraz, bo nie wiadomo czym nas przyszłość zaskoczy” lub też „jeszcze zdążymy wszystko omówić, po co się tak śpieszyć?”. Kluczem jest zauważenie, że saneczkarz nie umieszcza w przyszłości konceptu „my”, a widzi ją jedynie z perspektywy konceptów „ja” lub „ty”. Kolejną czerwoną flagą jest unikanie przez saneczkarzy wszelkich rozmów, w których mogłyby się pojawić wspólne wartości czy też wspólna wizja sensu aktywności. Z jej czy jego perspektywy wspólne wartości nie mają po prostu znaczenia i ich dyskutowanie jest stratą czasu, bo dotyczą tworu, który jest wspólny jedynie na chwilę, poza którą i tak nic go nie będzie łączyć. Następna czerwona ostrzegawcza flaga to brak zainteresowania ze strony saneczkarzy życiem partnera. Nie pytają o twoje sprawy, nie specjalnie też  interesuje ich ani twoja przeszłość ani też to co sądzisz na jakiś ważny temat. Wszystko co wykracza poza bierzący small talk, czyli tzw gadkę szmatkę uznają za zbędne. Podobnie rzecz ma się z czwartym ostrzeżeniem, które pojawia się wraz z uczuciem, że połączenie fizyczne w tej konkretnej relacji jest dominujące w stosunku do połączenia mentalnego, czy emocjonalnego. Seks i owszem może być eksplozyjnie świetny, ale da się wyczuć, że nie ma w tym już niczego więcej. Piąta flaga jest dosyć bolesna i generalnie najchętniej jej zaobserwowanie ludzie wolą zakopywać pod dywan, udawać, że tego nie widzą lub to bagatelizować. To wyrazy zniesmaczenia saneczkarza partnerką lub partnerem, kiedy saneczkarz uzna, że jakieś ich zachowanie mu nie pasuje. Tutaj prof Lee wprost mówi o ciężkich westchnieniach, które saneczkarze bez cienia zahamowań wydobywają z siebie, kiedy są zniesmaczeni tym co robisz, czy co mówisz i generalnie w takich chwilach nie szczędzą ci otwartej krytyki. Tyle że nie chodzi tutaj o informację zwrotną w stylu, „wiesz nie rób tak, bo nam nie służy”, ale o krytykę, którą bezpardonowo wyraża się osobie, na której saneczkarzowi tak naprawdę niezależy, więc to, czy ta osoba mogla by się zmienić ma w głębokim poważaniu. 

Siedzenie z tyłu sanek zjeżdżających z ośnieżonego stoku i prowadzonych przez egocentrycznego kierowcę, który traktuje nas jako chwilowy balast to jeden z najbardziej ekstremalnych zimowych sportów, na który aż przykro patrzeć. Warto się dobrze zastanowić, czy aby na pewno chcemy w nim brać udział, bo ta siejąca późniejsze emocjonalne spustoszenie chwila adrenalinowa endorfinowej frajdy naprawdę nie jest tego warta.

Pozdrawiam

https://timesofindia.indiatimes.com/life-style/relationships/love-sex/what-is-sledging-the-modern-dating-trend-you-need-to-be-aware-about/articleshow/115850301.cms

https://nypost.com/2024/11/22/lifestyle/toxic-dating-trend-sledging-is-a-giant-red-flag-gen-z-look-out/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-funny-bone-to-pick/202411/beware-of-sledging-a-winter-holiday-dating-trend

#380 Wypełnienie generatywne

Życiowe wypełnienie generatywne

Oto Grażyna pochylona nad Stefanem i zaglądająca mu przez ramię kibicuje jego wysiłkom poprawienia tła na pewnym zdjęciu. Otóż Grażyna była właśnie na przyjęciu z dawnymi koleżankami i w trakcie wesołej zabawy i wspominek poprosiły kogoś życzliwego o zrobienie im zdjęcia. Kiedy wróciła do domu i sprawdziła telefon okazało się, że i owszem zdjęcie super tylko jest na nim pewien mały zgrzyt. Otóż w kadrze znalazła się przypadkiem pewna koleżanka, której – co tu owijać w bawełnę – wszystkie psiapsióły Grażyny oczywiście z Grażyną na czele wielce nie lubią. Nie dość tego – nielubiana koleżanka jak się okazuje ich również nie lubiła, co właśnie za ich plecami na zdjęciu zademonstrowała wyprostowanym środkowym palcem w geście uznawanym za wysoce obraźliwy. „Usuń mi tego wiewióra ze zdjęcia – Grażyna zaczęła niecierpliwie tyrpać Stefana w ramię – bo nam pokurcz zepsuł całą pamiątkę!” „Uspokój się i patrz na nowoczesność – odburknął Stefan – użyjemy do tego sztucznej inteligencji. Najpierw wytniemy wiewióra, a miejsce po wiewiórze każemy tejże super hiper inteligencji wypełnić generatywnie”. „A skąd ta inteligencja wie jak zamalować te dziurę?” – dopytuje Grażyna. „Powiemy jej żeby sobie pokombinowała i zaczerpnęła z tego co jest w całym tle – odpowiedział Stefan – i jeden klik myszką i weź zobacz”. „No rzeczywiście – pochwaliła Grażyna – sztuczna inteligencja wzięła i puste miejsce zapełnił tym syfem do okoła zamiast wstawić tam coś fajnego. Zupełnie jak ty, Stefan, wypełniasz sobie życie”.

Czy złośliwa analogia Grażyny aby na pewno nie jest trafiona? Czy wypełnienie generatywne, którym posługuje się sztuczna inteligencja w programach graficznych nie jest czasem tym samym co robimy w naszym życiu i to w zdecydowanej większości jego obszarów. Weźmy relacje czyli ulubiony obszar socjologii relacji. Oto Monika wychodzi z trudnego związku z partnerem, który delikatnie mówią okazał się nie dość, że przemocowy, to jeszcze na odchodne wyczyścił Monice z konta jej niezbyt wielkie, ale niestety jedyne oszczędności. Przy tym w jej towarzyskim życiu narobił tyle bałaganu, że nawet jej najbliżsi powątpiewają czy aby na pewno wszystko z nią jest w całkowitym porządku, skoro jej niedawny partner opowiadał o niej tak straszne rzeczy. Monika ma poczucie pustej dziury pozostawionej w sercu, z której trudno się otrząsnąć. Zbyt dużo wspomnień, łez i złości. Minęło kilka miesięcy i Monika poznaje nowego faceta. Zapowiada się naprawdę nieźle tyle, że jeszcze nie wiemy jak generatywnie Monika z tym nowym gościem wypełni pustą przestrzeń pozostawioną po poprzednim. Czy jedynie wyciągając lekcję z poprzedniej relacji uzbroi się w ostrożność, czy też na podstawie tej samej lekcji ostrożność zamieni w dokuczliwą dla otoczenia podejrzliwość i szukanie dziury w całym? W jaki sposób Monika zamaluje pusty fragment tła? Z jakiego istniejącego tła zaczerpnie wzorzec by domalować ten brakujący fragment? 

Albo drugi przykład. Oto Zbyszek, który po kilku latach w końcu zdecydodwał się na opuszczenie pracy, bo nie był już w stanie wytrzymać ze swoją dotychczasową szefową. Nie dość że wykorzystywała go na każdym kroku, to jeszcze przypisywała sobie jego zasługi, a jemu swoje błędy i potknięcia. Kłamała, oczerniała i obrabiała mu cztery litery gdzie i przy kim się tylko dało. Blokowała podwyżki, odbierała premie i traktowała jak niewolnika wypalając w Zbyszkowym systemie postrzegania zawodowego świata dymiącą dziurę. Zbyszek jest przecież młody, dobrze wykształcony i ambitny, ma plany rodzinne i mieszkaniowe, do których realizacji potrzebuje pracy. Czym teraz po swoich doświadczeniach wypełni te dziursko? Jaki rodzaj tła wskaże swojej własnej inteligencji jako wzorzec, z którego ma zaczerpnąć, by wypełniwszy dziurę ruszyć w nową zawodową drogę? Dr Michael Karson, emerytowany profesor Uniwersytetu w Denver i autor wielu książek w tym bestselleru „Co każdy terapeuta powinien wiedzieć” wskazuje, że zaobserwowane w relacjach tzw odbicia, w których nowa relacja zostaje nadmiernie zdefiniowana przez poprzednią i to zarówno kiedy prowadzi to do wyboru osoby podobnej do poprzedniczki czy poprzednika, lub też jej lub jego totalnej przeciwności, nie są domeną jedynie relacji. Mechanizm ten pojawia się również w innych dziedzinach życia. Stosując naszą metaforę wypełnienia generatywnego moglibyśmy powiedzieć, że dotychczasowe tło będzie podstawowym wzorcem do tego jak zostanie uzupełnione czy wypełnione puste miejsce zafundowane nam przez jakiś rodzaj utraty w przeszłości lub takie, które jest puste nie dlatego że opustoszało, ale dlatego, że w naszym życiu póki co jeszcze nie zdarzyliśmy go niczym wypełnić. Tło więc definiuje zarówno charakter wypełniania, jak i jego rodzaj.

Czy istnieje sposób, dzięki któremu możemy przechytrzyć ten mechanizm i świadomie zdecydować o wypełnieniu pustego obszaru tak, by uniknąć wpływu dotychczasowego tła. Tak, ale musi zostać spełniony podstawowy warunek takiego zabiegu – musielibyśmy najpierw uzbroić się w precyzyjną świadomość co jest naszym tłem, z czego się składa i jak zostało skonstruowane. Dokładnie tak samo jak w obrazku nad którym pracował Stefan – jaką to tło ma fakturę, jakie kolory, jasność, co przedstawia i jakim stylu zostało stworzone. Im zaś precyzyjniej będziemy to wiedzieć, tym większą umiejętność zdobędziemy by budować nowe wypełnienia bez przyciężkawego balastu przeszłości, którego chcielibyśmy się pozbyć, by nie definiował nam każdego kolejnego wyboru, który w naszym życiu przyjdzie nam jeszcze dokonać. Na szczęście istnieje na to sposób – może nie doskonały ale wystarczająco silny, by pojawiła się w nas w miarę precyzyjna świadomość, co do charakteru naszego bieżącego tła. Podpowiedź zaś znajdziemy w pracach dwóch uniwersyteckich profesorów Lakoffa i Johnsona, którzy już w latach osiemdziesiątych rozpoczęli pracę na teorią metafory koncepcyjnej, w której rozumienie, a więc również wyjaśnienie jednej idei odbywa się z wykorzystaniem kategorii innej. Lakoff i Johnson kontynuowali swoje kogniwistyczne badania co zaowocowało fundamentalnym dziełem opublikowanym już w 1999 r. a zatytułowanym „Filozofia w ciele.”, W którym dowodzą, że wszystkie stosowane przez nas metafory, jak i styl narracyjny pochodzą z doświadczeń zakorzenionych w ciele, a to oznacza – mówiąc w telegraficznym skrócie, że sposób, w który się komunikujemy dosyć precyzyjnie odkrywa właśnie tło, które później służy nam jako wzorzec bo wypełniania pustych przestrzeni. Zgodnie z tym założeniem możemy odkryć to jak wygląda nasze tło przysłuchując się temu, w jaki sposób opowiadamy o samych sobie. Co więcej – jak twierdzą Lakoff i Johnson większość myśli, a więc podążających za nimi konkretnych sformułowań nie musi być świadoma, z więc odkrywamy je dopiero wtedy, kiedy zwrócimy na nie uwagę. Jak to zrobić? Tutaj posłużymy się metodą zaproponowaną przez kolejną badaczkę dr. Sally Augustin, która wskazuje, że sposób w jaki mówimy jest ściśle powiązany z naszymi przeszłymi doświadczeniami. Na podstawię więc jej wskazówek zaproponuję wam krótkie ćwiczenie, za pomocą którego możemy to sprawdzić, jak by wam w święta miało się nieco nudzić. Narysuj zatem na kartce papieru poziomą kreskę z dwoma strzałkami na jej końcach. Po prawej stronie umieść słowo „w górę”, po lewej słowo „w dół”, a na środku zaznacz literę N, która w tym ćwiczeniu będzie reprezentowała słowo neutralne. Mamy więc coś w rodzaju osi, na której posuwając się w prawo zmierzamy w górę, a w lewo w dół. Po prawej stronie osi począwszy od litery N będą znajdować się wszystkie te nasze metafory, przykłady, czy pojęcia których używamy opowiadając o sobie związane z umowną górą, czyli na przykład „kroczę z dumnie uniesioną głową”, a po lewej stronie wszystkie te, związane z umownym dołem, jak na przykład: „ale to jest dołujące” czy „nisko się pod tym względem cenię”. Teraz spróbujmy przypomnieć sobie zarówno to co mówiliśmy na przykład w ostatniej rozmowie dzisiaj, wczoraj lub w ciągu przeszłego tygodnia i jakich w tej rozmowie zwrotów używaliśmy. Czy były to zwroty i metafory związane z górą czy z dołem. Jeśli odkryjemy te z górą, to zaznaczamy kreskę po prawej stronie osi, jeśli z dołem to po lewej. Góra metaforycznie zawsze będzie nam się kojarzyła z czymś lepszym, bardziej wartościowym niż dół, bo nosimy w sobie społeczne wdruki, w których na przykład towar z górnej półki jest lepszy od tego z dolnej, niebo jest u góry a piekło na dole, czy szczyty gór kojarzą nam się z uniesieniami, a doliny z psychicznym dołem. Ale to nie jedyna oś, bo dr Augustin wymienia ich co niemiara: są to oś odległość – bliskość, oś przeszłość – przyszłość, oś ciemność – jasność, oś brudny – czysty, oś zimny – ciepły, oś ciężki – lekki itd. Dla im większej liczby osi zrobisz to ćwiczenie, tym wiekszą wiedzę na temat twojego własnego tła zdobędziesz. Zasada zaś jest zawsze ta sama – lewa strona osi to coś o niższej, a więc negatywnej energii, prawa o wyższej, a wiec pozytywnej. W myśl zasady, że kiedy jest jest nam na przykład ciepło – co wynika z badań – to jesteśmy bardziej życzliwi dla innych i otwarci na interakcje społeczne, niż kiedy jest nam zimno. Kiedy czujemy z kimś bliskość to jesteśmy bardziej skłonni do zwierzeń, niż kiedy czujemy do kogoś większy dystans. Warto na ćwiczenie z osiami lewo-prawo poświęcić naprawdę nieco więcej czasu, bo dzięki temu otrzymujemy precyzyjną informację w jaki sposób sami, na podstawie ucieleśnionych wcześniejszych doświadczeń i często nieświadomie definiujemy tło krajobrazu naszego obecnego istnienia i aktywności. Kiedy zaś to wiemy, to właśnie spełniliśmy pierwszy i podstawowy warunek niezbędny do tego, by zacząć pracować nad takim wypełnieniem pustych miejsc, by wyciągać z przeszłości wiedzę i naukę, ale jednocześnie by nie pozwolić na to, by decydowała o naszym obecnym czy przyszłym życiu. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/feeling-our-way/202412/all-relationships-are-rebound-relationships

https://www.psychologytoday.com/us/blog/people-places-and-things/202412/how-you-speak-and-what-you-experience-are-related

#381 Trzy kręgi naszej noworocznej mocy

Trzy kręgi naszej noworocznej mocy

Pamiętam pewnego tekstowego mema, który czasem pojawia się w kontekście życzeń noworocznych. Autor mema zwraca się bezceremonialnie do wszystkich tych, którzy rok wcześniej życzyli mu wszystkiego najlepszego, sukcesów, realizacji marzeń i innych tego typu przyjemnych rzeczy, żeby tym razem się zreflektowali i postarali nieco bardziej, bo z poprzednich życzeń na tyle mało wyszło, że bez użycia wulgaryzmu ciężko tę nikczemność zilustrować. Mem i owszem może nawet śmieszyć, a wszystko zależy od poczucia humoru, ale może też skłaniać do zadania nieco złośliwego pytania. Na ile to, że z życzeń nic nie wyszło jest winą tych, którzy takie życzenia złożyli, a na ile odpowiedzialnością tego, który takie życzenia otrzymał. Problem w tym, że fajnie jest rzucić mięsem, wycelować oskarżycielski palec w domniemanie fałszywie życzliwych, ale już dużo trudniej przyjąć na klatę niewygodną prawdę, w której głównym demiurgiem niespełnionych życzeń jesteśmy my sami. Oczywiście nasz osobisty wkład w tę coroczną porażkę może być dużo bardziej skomplikowany niż sądzimy i oparty na najprzeróżniejszych mechanizmach – od auto sabotażu w lęku przed utratą dotychczasowych paradygmatów, przez identyfikację z dowolna przeszłą traumą, którą taplające się w poczuciu krzywdy ego rozdmuchuje do rozmiarów katastrofy aż po demotywacyjne utknięcie wobec utraty wiary, że cokolwiek mogłoby się zmienić. Jednak wśród powodów tego, że w nowym roku nie udaje się to co zostało zamierzone, znajdują się również te bardziej prozaiczne, na które często nie zwracamy uwagi i które tym razem, z okazji końca roku pozwolę sobie wydobyć na światło dzienne. Poznajmy zatem model trzech kręgów, który ma swoje źródła w sztuce zarządzania projektami, która to dyscyplina w moim przekonaniu powinna być nauczana jako jedna z podstawowych na właściwie każdym etapie edukacji, o czym zaświadczam z pełnym przekonaniem przerobiwszy jej arkana w trakcie własnych studiów podyplomowych. Żeby zaś wyjaśnić o co w tym modelu chodzi posłużmy się przykładem podróżnika szykującego się do pewnego wyzwania. Oto budzisz się o poranku w twoim obozowisku. Czeka cię dzisiaj ważny dzień, bo będzie on służył przygotowaniom do realizacji trudnego zadania. Gdzieś na horyzoncie majaczą odległe wzgórza, których szczyty wyznaczają kierunek twojej marszruty. Zadanie zaś polega na tym, żeby na piechotę przejść za te widoczne góry, gdzie znajduje się kolejny obóz i uczynić to w wyznaczonym czasie, bo inaczej zadanie nie zostanie zaliczone. Ponieważ zaś jesteś roztropnym i doświadczonym podróżnikiem zaczynasz od analizy mapy i zebrania wszystkich dostępnych informacji na temat tego, co też cię może czekać po drodze. Kiedy już zebrałeś i zanotowałeś całą dostępną niezbędną wiedzę, przystępujesz do przygotowań. W tym celu zakreślasz patykiem na podłożu trzy duże kręgi odpowiednio je numerując. Teraz układasz w pierwszym kręgu wszystko to czym obecnie dysponujesz i co ci w tej drodze, czyli powierzonym zadaniu będzie niezbędne. To, co musisz zabrać ze sobą, żeby w ogóle wykonanie zadania było możliwe. Oczywiście nie będziemy teraz po kolei omawiać całego ekwipunku a jedynie skoncentrujemy się na przykładowej jednej rzeczy – mianowicie wodzie. Wiesz, że na drogę musisz zabrać ze sobą wodę. Ale jest tu pewien haczyk – otóż potrzebujesz dokładnie wyliczoną ilość wody. Tyle ile jej zużyjesz, ile ci jest niezbędne po drodze. Jeśli weźmiesz jej ze sobą zbyt dużo, to pozbędziesz się części energii niosąc bezużyteczny balast, co jedynie opóźni i utrudni ci marsz. Problem w tym, że w swoim obozowisku masz stanowczo zbyt duży baniak na wodę, bo w rzeczywistości wystarczyła by ci jego połowa. Nawet jeśli pozbędziesz się połowy wody, to i tak targanie zbyt dużego baniaka wypełnionego do połowy nie ma sensu. Zatem ten baniak jest ci zbędny, a więc odkładasz go do drugiego kręgu zarezerwowanego na to, co musisz zostawić, z czego musisz zrezygnować, by nie utrudniało ci drogi. Zatem masz teraz wypełniony baniak z wodą w drugim kręgu i zastanawiasz się teraz po co ci ten trzeci krąg. To miejsce do którego wrzucasz karteczkę z napisem – pojemnik na wodę odpowiedniej wielkości, co oznacza rozpoczęcie tworzenia listy rzeczy potrzebnych do wykonania zadania, a jednocześnie takich, którymi jeszcze nie dysponujesz i które trzeba zdobyć, bo rozpoczynanie podróży bez nich skazuje cię na niechybną porażkę. Kiedy zdobędziesz odpowiedniej wielkości pojemnik na wodę wkładasz go do pierwszego kręgu i wypełniasz go wodą z dużego, niepraktycznego baniaka – tego, który odstawiłeś do kręgu numer dwa. Teraz model trzech kręgów znacznie się rozjaśnił, prawda? Pierwszy krąg służy do złożenia i organizacji rzeczy niezbędnych do tego, co chcemy zrobić, jakie zadanie wykonać, czy jaki projekt doprowadzić z sukcesem do końca. W drugim kręgu odkładamy wszystko to, co tak naprawdę jest nam nie tylko zbędne w czekającym nas zadaniu, ale też to co posiadamy i co w wykonaniu zadania może przeszkodzić, znacznie je utrudnić, czy wręcz sprawić, że jego wykonanie stanie się nie możliwe. Trzeci krąg przeznaczony jest na te zasoby, których jeszcze nie posiadamy, a które są niezbędne w wykonaniu zadania. Na to czego nam brakuje, co należy zdobyć przed wyruszeniem w drogę i bez czego samo wyruszenie w drogę jest rzucaniem się z motyką na słońce, bo wyczerpie naszą energię, odbierze motywację i zrujnuje zamierzenie. 

Skoro już znamy model trzech kręgów to przełóżmy go teraz z reprezentacji fizycznych służących metaforze podróży czyli latarek, scyzoryków, sznurków, manierek, śpiworów itd na reprezentacje niefizyczne, czyli nasze koncepty mentalne, wachlarze emocji, którymi przyzwyczailiśmy się obsługiwać to co nas w życiu spotyka, przekonania, identyfikację z przeszłymi trudnymi zdarzeniami, doświadczenia relacyjne, które położyły cień na efektywności naszych interakcji społecznych, nawyki koncepcyjne, strategie poznawcze i wiele wiele innych. Teraz pora poukładać je w odpowiednich kręgach. Dla przykładu spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, w którym kręgu powinna się znaleźć idea: „już tyle razy się zawiodłam na ludziach, że muszę na każdą nową znajomość szczególnie uważać, by znowu się nie zawieść”, albo „koncepcja jestem już zbyt zmęczony na to by znowu kopać się z koniem”, koncepcja „gdyby nie to co mi się przydarzyło w dzieciństwie, to byłbym dzisiaj zupełnie gdzie indziej” czy też koncept: „ufam sobie i wiem, że niezależnie od tego co się wydarzy zachowam się uczciwie i godnie”?

A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo dla każdego z nas powyższe koncepty mogą się znaleźć w różnych kręgach. Dr. Nauman Naeem, kanadyjki lekarz, prowadzący praktykę lekarską w szpitalu Humber River w Ontario i autor książki „Leczenie pochodzące z wnętrza” przekonuje, że większość ludzi nie osiąga swoich zamierzeń – nawet tych najdrobniejszych, bo nie potrafią odpuścić tego, co im w rzeczywistości nie służy, a dopóki tego nie odpuszczą nie tworzą przestrzeni, która mogła by zostać wypełniona tym, do czego aspirują. I ta reguła, będąca jednocześnie przestrogą nie jest żadnym nowym odkryciem, a mimo to wciąż powinniśmy sobie ją przypominać, bo dziwnym trafem wciąż o niej zapominamy. Stąd przypomina nam o niej tak wiele mitów i podań. Chociażby wyprawa argonautów po Złote Runo. Kiedy prześledzimy przygody Jazona i jego 49 towarzyszących mu awanturników, którzy na statku Argo wypłynęli z greckiej Tesali na swoją wyprawę, zobaczymy przygodę pełną tego co należy zdobyć by ruszyć w dalszą drogę oraz trudnych decyzji, jak pozbyć się tego co już zostało zdobyte, ale co sprawia, że kolejny etap podróży może stać się trudniejszy, a być może nawet niemożliwy do pokonania. Kiedy bowiem myślimy o zawartości drugiego kręgu w naszym modelu myślimy przede wszystkim o tym balaście, który ciągniemy za sobą z przeszłości, co do którego nie ma wątpliwości że przydało by się go pozbyć. A co z tym, co zostało ledwo zdobyt?. Co traktujemy jak cenne trofeum, którego pozyskanie wiązało się z wielkim trudem, który włożyliśmy na ostatnim etapie życia, i który teraz okazuje się przeszkodą w dalszej drodze. Kiedy argonauci przybywają na wyspę Lemnos zastają tam kobiety, które podżegane przez rozgniewaną Afrodytę przed laty zgładziły wszystkich mężczyzn. Teraz były same, a argonauci spadli im jak podarunek niebios. Nawet ich królowa zakochała się w Jazonie, a pozostali argonauci przebierali w pięknościach Lemnos aż miło płodząc z nimi dzieci i zakładając ogniska domowe. Dodajmy: z kobietami, które widziały w nich swoich wybawicieli. Tym samym wyprawa utknęła w miejscu, a wizja zdobycia Złotego Runa zaczęła się oddalać. Trudny wybór prawda? Pozostać w raju, czy jednak ruszyć dalej, bu pokonać smoka i zdobyć Złote Runo przechodząc do historii. Czy dzisiaj opowiadalibyśmy sobie historię argonautów, gdyby wtedy zostali na Lemnos? I tutaj pojawia się kolejne pytanie o to co dla ciebie tak naprawdę jest w życiu najważniejsze?

Drugi krąg i podjęcie decyzji, co w nim zostawić to jedna z najtrudniejszych przygód w całej naszej podróży. A przecież nie mówimy tutaj o wyposażeniu podróżnika, czy domowych ogniskach cudownej greckiej wyspy. Mówimy o konceptach w głowie, które niekoniecznie muszą się tam znajdować z cudzego traumatycznego nadania. Mówimy również o takich, których autorami jesteśmy my sami, i które często uznajemy za wartość, której nie chcemy się pozbywać. I jednocześnie takich, których pielęgnowanie w sobie staje się na naszej drodze największą przeszkodą co pozostawiam szanownym widzom do noworocznego przemyślenia jednocześnie życząc na ten nowy rok wszystkiego dobrego.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-universe-within/202412/burn-your-boats-letting-go-of-what-does-not-serve-you

#382 Nienegocjowalne granice elastyczności

Skuteczny model zmiany

Oto mamy 3 stycznia 2025 roku i świat podzielony na tych, którzy dzielnie realizują swoje postanowienia noworoczne oraz na tych, którzy się już zorientowali, że z ich postanowień raczej niewiele wyjdzie. Z każdym kolejnym dniem jedna grupa się kurczy, a druga rozrasta. Ciekawe która, prawda? Kiedy poprzednio opowiadałem o trzech kręgach mocy stało się jasne, że model ten jest dużo ważniejszy i o wiele bardziej życiowo użyteczny, niż dowolne noworoczne postanowienie. Pozwala przewartościować dotychczasowe nawyki koncepcyjne i ruszyć w drogę zabierając ze sobą wyłącznie potrzebne idee, zdobywając po drodze nowe, niezbędne do realizacji zamierzonego projektu i pozostawić za sobą te, które pokonywanie tej drogi potrafią nam niezwykle utrudnić, czy wręcz uniemożliwić. Ale to nie jedyny model, który może nam przynieść dużo więcej korzyści – kiedy planujemy dowolną zmianę, czy realizację jakiegoś planu, niż nawet najbardziej kusząco brzmiące postanowienie. Kolejny model składa się z dwóch fundamentalnych elementów: ekspozycji oraz nienegocjowalności. Pokażmy te dwa elementy na przykładach. I w tym celu posłużymy się metaforą podróży podobnie jak w modelu trzech kręgów. Oto wyobraźmy sobie podróżnika, przed którym stoi konkretne zadanie do wykonania. Ma dotrzeć w ściśle określone miejsce, ale tym razem nie ma znaczenia ani czas ukończenia zadania ani też sposób dotarcia do tego miejsca. Uznaje się, że zadanie zostanie wykonane, kiedy podróżnik podniesie w górę zatkniętą uprzednio w tym miejscu zieloną flagę i pomacha nią nad swoją głową, żeby dla konkursowego jury oraz zebranej wokół publiczności nie było najmniejszych wątpliwości, że zadanie zostało wykonane. Teraz zastanówmy się przez chwilę jakie logiczne warunki muszą zostać spełnione, żeby to zadanie mogło być wykonane. Po pierwsze musi istnieć fizyczna zielona flaga wbita w konkretne miejsce. Nie może jej zastąpić na przykład rysunek patykiem na podłożu, bo wówczas kiedy hipotetycznie nasz wędrowiec dotrze do celu nie będzie w stanie podnieć z podłoża takiego rysunku i nim zamachać. Nawet jeśli stanie dokładnie w wyznaczonym miejscu, ale nie będzie tam flagi, to po pierwsze nie będzie miał czym zamachać nad głową, a więc obserwujące go przez lornetki konkursowe jury nie koniecznie musi mu uwierzyć, że dotarł w wyznaczony punkt, a po drugie wśród publiczności mogą się podnieść głosy powątpiewania, czy delikwent czasem nie oszukuje, a więc czy zadanie na pewno zostało ukończone. Nie ma flagi, sorry, nie zaliczamy zadania. Zwróćmy teraz uwagę, że w tym banalnym przykładzie mamy do czynienia z dwiema formami ekspozycji. Pierwsza to ekspozycja samej zielonej flagi, która musi być widoczna z daleka, żeby nasz wędrowiec wiedział gdzie ma zmierzać. Flaga musi więc być wyeksponowana w taki sposób, by miejsce w którym się znajduje było przez nią na tyle dobrze oznaczone, by jego lokalizacja nie budziła wątpliwości ani dla zawodnika, ani dla sędziów czy też dla obserwujących te zawody. Druga forma ekspozycji musi towarzyszyć domknięciu dzieła, czyli to sytuacja machania flagą nad głową, którego to machania dokonuje zawodnik na znak ukończenia zadania. Zwróćmy uwagę, że tę ekspozycję również muszą bez cienia wątpliwości widzieć zarówno sędziowie, publiczność, jak i sam zawodnik. Póki co więc zapamiętajmy tę regułę – ekspozycja ma zawsze dwie formy i trzy perspektywy obserwacyjne: tego, który wykuje zadanie, oceniających prawidłowość wykonania tego zadania oraz postronnych świadków, którzy jak sama nazwa wskazuje stają się świadectwem wykonywania, a później ukończenia dzieła. Teraz przejdźmy do drugiego fundamentu modelu czyli do nienegocjowalności. Jak już wiemy z regulaminu przytaczanych zawodów nie ma znaczenia w jaki sposób cel zostanie osiągnięty, ani w jakim czasie to nastąpi. A to m. in. oznacza, że zawodnik może skorzystać z dowolnej elastyczności, dowolnych rozwiązań i dowolnych sposobów na zrealizowanie zadania. Wymyślmy teraz, że po drodze do celu stoi przeszkoda pod postacią niespecjalnie głębokiej rzeki, która trzeba pokonać wpław. Najlepiej by było rozebrać się do naga, umieścić ciuchy w szczelnym worku, a następnie wejść do rzeki, przepłynąć ją i na drugim jej brzegu wyjąć z worka suche ciuchy, by je na siebie założyć. Ale czy aby na pewno zawodnik to zrobi? Przecież – zgodnie z regułą ekspozycji – jest obserwowany przez sędziów oraz publiczność. Ba – reguła ta podpowiada, że sam siebie również widzi. Czy zatem rozbieże się do gołego? „Co to to nie – mówi zawodnik – są przecież jakieś granice. Nie będę robił przedstawienia i samych gaci już nie ściągam, żeby nie świecić gołymi czterema literami ludziom po oczach”. Moglibyśmy powiedzieć, że tym samym do swojej elastyczności zawodnik dołożył nieprzekraczalną granicę uznając, że jej przekroczenie narusza na przykład jego poczucie godności, przyzwoitości czy czegokolwiek innego, co nie pozwala mu na ściągnięcie gaci na oczach kibicującej mu gawiedzi. Mamy tutaj więc pierwszą nienegocjowalność, czyli taki element postawy, zachowania czy strategii, który nie podlega dla zawodnika nawet najmniejszym negocjacjom. Teraz dołóżmy tutaj drugi zmyślony element – oto na drodze, już po pokonaniu rzeki pojawiła się kolejna przeszkoda. Stanowi ją łotr, który nie pozwala przejść dalej, tylko ewidentnie zmierza do konfrontacji. Prowokuje bójkę, wyzywa od najgorszych i widać że po dobroci nie ustąpi. Nasz zawodnik sięga do swojego ekwipunku i widzi w nim dwa przedmioty, które mogą mu pomóc rozwiązać problem. Jeden to gaz pieprzowy, którego użycie obezwładni łotra na wystarczająco długą chwilę, by móc pójść dalej i kontynuować zadanie ale jednocześnie nie wyrządzi łotrowi trwałej krzywdy. Drugim przedmiotem jest siekiera, której użycie wyłączy łotra z gry raz na zawsze. Teraz nasz zawodnik stoi przed wyborem i w końcu chwyta za gaz pieprzowy i jednocześnie odrzuca siekierę ze słowami: „co to to nie, jak w ogóle komuś mogło by przejść przez myśl, że mógłbym się posunąć do użycia siekiery, co za okropność”. Tym samym odkryliśmy drugą nienegocjowalność – zawodnik uznaje w tym wypadku elastyczność swoich działań ale tylko do pewnego poziomu, w którym nie zostaną przekroczone jego zasady moralne, etyka, respektowanie prawa, zasad społecznych, czy też nie uczynienia bliźniemu krzywdy. Zresztą nie ma to znaczenia, co powstrzyma naszego zawodnika przed pełną elastycznością. Znaczenie ma jedynie to, że istnieje coś takiego, co dla niego samego nie podlega żadnym negocjacjom. Powyższymi przykładami omówiliśmy model ekspozycji i nienegocjowalności – czas zatem przełożyć go na życie. Oto Franek, którego rozmowie o pracę właśnie się przysłuchujemy. Jesteśmy akurat w trakcie omawiania obowiązków pracownika i oczekiwań pracodawcy. „Gdzie prowadzi ścieżka kariery o której teraz rozmawiamy” – pyta rekrutera Franek. „No to wszystko zależy od pana – wymijająco odpowiada rekruter – od pana zaangażowania, procesu rozwoju, motywacji itd.” „Ale ja potrzebuję konkretnej informacji – nie daje za wygraną Franek – jeśli spełnię wszystkie warunki to jakie konkretne stanowisko w tej firmie będę mógł osiągnąć? Czy na przykład będę mógł zostać szefem działu, którego obecnie pracownikiem mam zostać”. „Tak, to możliwe – odpowiada rekruter. „To w takim razie w tym właśnie miejscu umieszczam zieloną flagę – odpowiada Franek” „To jednak będzie wymagało od pana naprawdę dużego zaangażowania – podpowiada rekruter, a uprzedzam, że obecny szef działu jest bardzo zaangażowany w pracę, co na przykład widać po tym, że często dzwoni do swoich podwładnych również w weekendy”. „A widzisz pan – odpowiada Franek – dobrze że pan o tym wspomniał, bo akurat ja mam tak, że weekend jest dla mnie i nie odbieram wtedy żadnych maili czy telefonów – i to proszę pana akurat u mnie nie podlega żadnym negocjacjom”. Domyślamy się, że z tej rozmowy kwalifikacyjnej pracy raczej nie będzie, ale jednocześnie przecież wiemy, że i tak by z tej roboty finalnie niewiele wyszło, bo to nie jest praca ani firma dla Franka. W każdym razie powyższy przykład pokazuje jak ważne jest wprowadzenie modelu ekspozycji i nienegocjowalności do swoich działań. Teraz jednak musimy przejść do najtrudniejszej części, w której poproszę was, byście w powyższym przykładzie zamienili dialog pomiędzy rekruterem i Frankiem na dialog wewnętrzny, którego dokonujemy sami ze sobą, kiedy szykujemy się do jakiegoś osiągnięcia, dokonania zmiany w życiu, czy też zmiany w nas samych. Wyobraźmy więc sobie taki wewnętrzny dialog, towarzyszący dowolnemu zamierzeniu czy też przemyśleniu sposobu na to jak kroczyć przez życie, do którego to dialogu wprowadzamy model złożony z precyzyjnej podwójnej ekspozycji oraz przyporządkowanych do konretnych obszarów naszej egzystencji poziomów tego, co nie podlega w naszym wewnętrznym systemie jakimkolwiek negocjacjom. I to z powodów, z których nigdy przed nikim nie musimy się tłumaczyć. Jak wiele ten model – kiedy uczciwie go wprowadzimy jako stały element wewnątrz systemowej gry – potrafiłby w naszym życiu zmienić? I to nie musi dotyczyć wyłącznie sytuacji, w której stawiamy przed sobą jakiś zewnętrzny cel do zdobycia. Ale przede wszystkim wówczas kiedy tym celem jest zmiana w nas samych, kiedy postanawiamy stać się kimś lepszym niż jesteśmy teraz, kiedy naszym celem jest nasz rozwój, zdobywanie nowych konkretnych umiejętności, budowanie odporności, czy budowanie inteligencji poznawczej, emocjonalnej czy również duchowej. Dobrze przemyślany, opisany i wdrożony w życie model ekspozycji i nienegocjowalności może pomóc nam osiągnąć dużo więcej niż dowolny zestaw noworocznych postanowień. Życzę zatem powodzenia i pozdrawiam. 

#383 Nanoship

Nanoships, czyli przewidywania relacyjnych trendów na 2025

Mamy ledwo jedną trzecią stycznia, motocykliści zapuścili brody i udali się do swych garażowych gawr na przezimowanie a internet rozgrzewają publikowane w wielkiej obfitości przepowiednie na nowy rok, z których wynika, że będzie to rok przełomowy, który wszystko i wszystkich zmieni. „Mówię ci Grażyna – westchnął Stefan – tu nie wiadomo komu wierzyć. Jedna taka mówi o rozdwojeniu osi czasu w 2025 r.” „Czyli że co?” – zainteresowała się Grażyna. „Czyli że ci niefajni utkną w osi czasu, która popłynie w jedną stronę, a ci fajni zaczną się rozwijać na drugiej osi bez tych niefajnych, czy jakoś tak i jeszcze na koniec roku wylądują kosmici z oficjalną delegacją”. „Kosmitami bym się nie martwiła – odpowiada Grażyna – jakby nas mieli utłuc, to już by to dawno zrobili. Gorzej z tymi osiami, bo nie wiadomo po której stronie człowiek wyląduje i z przedstawicielami której opcji politycznej trzeba się będzie męczyć, a mnie już wkurzają wszyscy”. Co powiedziawszy zrezygnowana i posmutniała Grażyna zajrzała przez Stefanowe ramie i kiedy zobaczyła co Stefan ma na ekranie komputera, nagle ją ożywiło: „Stefan, ty ćwoku obślizgły – co ty sobie Tindera założyłeś? A zdjęcie se dałeś z komunii czy takie aktualne jak się ślinisz przed komputerem do gołych bab w tych swoich rozciągniętych gaciach w kaczuszki?” „No co ty, Grażyna – obruszył się Stefan – gdzie mi tam szukać nowej baby, jak ja z jedną ledwo daję radę. Niech mnie przed innymi ręka Boska broni – ja czytam Tindera bo właśnie ogłosili raport trendów randkowych na 2025 rok”. „I co szykujesz się w tych gaciach na analizę trendów?” złośliwie zapytała Grażyna. „Ty arogancka babo – wybuchnął Stefan – czy ty sobie zdajesz sprawę, że obok raportu statystyk Pornhuba, to najważniejszy raport dla socjologii relacji? Czy ty wiesz, że teraz już nie przewiduje się relacji, tylko w ich miejsce nanostatki”.

No dobrze, odpuśćmy sobie dalsze podsłuchiwanie tej jakże naukowej dyskusji i nieco wadliwego tłumaczenia, które Stefan był łaskaw zaczerpnąć z internetowego tłumacza. W rzeczywistości termin „nanoship” to połączenie dwóch słów: określenia „nano” oznaczającego coś bardzo małego – wszak nanometr oznacza zaledwie jedną miliardową metra oraz zaczerpniętej ze słowa relationship samej końcówki ship. Ta zaś doczekała się również swojego slangowego znaczenia a to za sprawą serialu „Z archiwum X” z lat dziewięćdziesiątych, którego fani właśnie za pomocą słówka „ship” określali tę dziwną relację łączącą dwójkę głównych serialowych bohaterów. Dużo bardziej więc precyzyjnym tłumaczeniem od nanostatku było by użycie pojęcia mikro relacja, przy czym słowo mikro odnosić by się musiało nie tylko do poziomu zaangażowania partnerów w taki związek ale również do potencjalnej wyjątkowo niewielkiej trwałości jej przebiegu, jak i prognoz na przyszłość. Formuła „nanoship” została wymieniona w raporcie trendów randkowych serwisu Tinder powstałych po przebadaniu najbardziej aktywnych użytkowników tej apki w roku 2024, jako jeden z pięciu najważniejszych predyktorów formuł relacyjnych oczekiwanych w 2025 r. Tutaj zacytujmy fragment raportu: „Chodzi o odzyskiwanie romansu we wszystkich jego formach, bo rok 2024 pokazał nam, że nawet najmniejsze romantyczne chwile mogą być znaczące. W roku 2025 nanoships będą nadal nieźle prosperować, ponieważ single odnalazły radość w tych mikro-połączeniach. Każde spojrzenie, każda przypadkowa rozmowa przy kawie — każda mała chwila ma swój własny klimat. Ponieważ prawie jedna czwarta ankietowanych singli skupia się na znajdowaniu pozytywności i radości w świecie, wnoszą oni optymistyczne podejście do randek i związków, doceniając małe iskry po drodze.”

Oczywiście musimy wziąć jedną poprawkę na tę przepowiednię – otóż na Tinderze świat się nie kończy, nie wszyscy korzystają z tego serwisu i nie wszyscy muszą się Tinderowym trendom podporządkowywać, ani nawet o nich wiedzieć. Co więcej sam serwis ma duży wkład w zepsucie ludzkich relacji, wiec niech teraz lepiej siedzą cicho zamiast się wychylać z jakimś nowym niby trendem, bo to może być tak jak z młodzieżowym słowem roku, które jedynie członkom komisji konkursowej wydaje się młodzieżowe, bo sama młodzież jak zwykle o niczym takim nie słyszała. 

Jednak powyższe, jakże prawdzie i słuszne zastrzeżenie nie powinno nam odbierać ciekawości, bo w moim i nie tylko moim przekonaniu zjawisko nanoship mówi nie tylko o naszych czasach coś niezwykle ważnego, ale też pokazuje, że nowa dynamika relacyjna nie jest już tylko zarezerwowana dla wchodzących na relacyjny rynek nowych pokoleń, ale może być również związana ze zmęczeniem dotychczasowymi regułami pokoleń nieco starszych. Ten wątek podnosi niezmordowany i mój ulubiony profesor Lee z Nowojorskiego Uniwersytetu wskazując, że wielu nie tylko młodych ludzi uznaje dzisiejsze życie za na tyle niepewne, że planowanie czegokolwiek w dłuższej perspektywie po prostu nie ma sensu, bo nigdy nie wiadomo dokąd nas zaprowadzi i to najbliższa przyszłość. W tej zaś niepewności siłą rzeczy musiała się zmienić perspektywa relacyjnej wartości, w której by zdobyć jakiś rodzaj wartości nie koniecznie trzeba sięgać do budowania trwałych relacji, z wielkim poziomem namiętności, burzliwego romansu, czy zaangażowania. Kiedy zaś przyszłości nie da się zaplanować to tym bardziej warto żyć chwilą niespecjalnie martwiąc się o to, dokąd coś może zmierzać. I dokładnie takie myślenie towarzyszy ankietowanym przez Tindera, którzy termin nanoship opisują za pomocą dwóch dodatkowych zjawisk. Pierwsze to „textuationship”, zaś drugie to: „eyecontactship”.W tym pierwszym jak łatwo się domyśleć chodzi o smsy, czy inne formy wiadomości tekstowych, które nagle pojawiają się na twoim telefonie od konkretnej osoby i które nie niosą ze sobą jakichś specjalnych znaczeń, ale które po prostu sprawiają ci przyjemności. Według ankietowanych to najczęściej wiadomość zawierająca słowo „dzień dobry”, którą ktoś komuś wysyła na początek dnia. I tylko tyle, a może aż tyle, by tym samym spowodować czyjś dobry nastrój. I dodajmy – za tym powitaniem nie pojawia się nic dalej. Nie ma tu zaproszenia do wspólnej aktywności, propozycji spotkania, czy czegokolwiek, co miało by rozpocząć jakiś rodzaj interakcji. Jest wyłącznie samo „dzień dobry”, z którego nigdy nie wiadomo co i czy w ogóle coś się może rozwinąć. Może się spotkamy jutro przypadkiem, może nie. Może odnajdziemy się kiedyś wśród gości tej samej imprezy, a może nie. Może obudzimy się kiedyś rano w tym samym łóżku na potężnym kacu i odkryjemy, że za nami wspólna szalona noc, tyle że nie pamiętamy z niej ani jednego szczegółu. To nie ma znaczenia, bo przecież to tylko lekki dreszczyk niepewności zapewniany obu stronom przez nanoship. Ten sam efekt, a właściwie początkowy impuls w nanoship niesie to drugie wspomniane zjawisko, czyli „eyecontactship”, co moglibyśmy przełożyć, jako niezaplanowany, ale przyjemny kontakt wzrokowy. Oto wasze oczy się spotykają pośród tłumu i nawzajem widzicie w nich skierowany do siebie uśmiech. Nie ma znaczenia czy się znacie czy też nie, bo wasze oczy właśnie się ze sobą z radością przywitały. Czy z tego coś wynika? Może ale nie musi. Czy to coś znaczy – a cholera to wie. Ważne że dostraczyliście sobie nano przyjemności, by na tę krotką chwilę wyłączyć się we dwójkę z symbolicznego uniwersum, w którym zanurza nas codzienność. Czy z tego spojrzenia będzie coś więcej? Możliwe, bo to tylko zawieszona w przestrzeni relacyjna potencjalność. Uchylone drzwi. A czy skorzystacie z tego przejścia? Tego nikt nie może wiedzieć, bo być może przy wyjściu z metra pędzący niewolniczo korporacyjny tłum popchnie każde z was w inną stronę, ale możliwe też że jak w Noting Hill oblejecie się kawą, co rozpocznie najfajniesjzą relacyjną przygodę w życiu. To właśnie definicja otwartości, potencjalności, które nie tylko nie mają obowiązku za sobą czegokolwiek pociągać, ale też nikt po nich się tego nie spodziewa. Sms ze słowem „dzień dobry”, krotki kontakt wzrokowy uśmiechniętych nawzajem do siebie oczu i już. Oto nanoship w całej swej krasie!

Czy z poziomu analizy społecznych trendów interakcyjnych powinniśmy się tym nowym zjawiskiem martwić. Ani ja, ani profesor Lee jeszcze nie wiemy. Z jednej strony byłoby trochę crepy gdyby ludzkość miała nie przetrwać ograniczając relacje do mówienia sobie elektronicznego dzień dobry i zadowalania się jedynie wspólnym spojrzeniem, z którego dzieci raczej nie będzie. Z drugiej jednak strony nanoships i ich potencjalność to zawsze coś dużo lepszego niż rosnąca społeczna wrogość, alienacja, atomizacja i cała masa innych społecznych okropności kończących się na „acja”. A może dajmy nanostatkom szanse, niech płyną. A gdzie? To się zobaczy.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-funny-bone-to-pick/202501/is-microconnecting-the-next-big-dating-trend

https://filecache.mediaroom.com/mr5mr_tinder/181068/US_Year%20In%20Swipe%202024%20-%20Press%20Release_FINAL.pdf

https://www.tinderpressroom.com/2024-12-03-TINDERS-YEAR-IN-SWIPE-TM-2024

#384 Gra w przebijanie

Gra w przebijanie, czyli efekt lęku przed pogardą

Czy mieliście okazję spotkać na swojej drodze mistrza lub mistrzynię przebijania? Kogoś kto wobec dowolnej informacji na wasz temat zawsze wyskakuje z informacją na swój temat skonstruowaną w taki sposób by przebiła waszą? Kogoś kto nawet najmniejsze wasze osiągnięcie dyskontował własnym? Albo kogoś, kto obniżał istotność waszych doświadczeń podając, że tego czego doświadczyliście on doświadczył wcześniej, głębiej, lepiej, szybciej i bardziej okazale? Czy też dowolną waszą historię usiłował przebić swoją historią – lepszą, ciekawszą czy bardziej atrakcyjną? Pokażmy to na przykładach. Oto Andrzej opowiada w pracy jak wybrał się na ryby i w jeziorze Linówko złowił całkiem fajny okaz…. Tu jego historię przerywa Bartek „no to jest coś, muszę ci powiedzieć, ja rozumiem tę radość, bo jak ostatnio zaliczyłem halibuta w norweskich fiordach, to wiem o czym mowa”. Przykład drugi: „Ale przepiękna bryka, normalnie cudo – cmoka z zachwytu Arek widząc samochodowy nabytek sąsiada – no to teraz trzeba uważać na wertepach, że by ta cała szpachla nie odpadła. Ja jak kupowałem swojego w salonie, to też że niby nówka nieśmigana zapewniali, ale wie pan w tych salonach to też cwaniaki siedzą”. Przykład trzeci. „O jaka ładna torebka – mówi Elka na spotkaniu z Kryską – ja miałam podobną tylko że od Gucciego to oddałem szwagierce, bo dla niej to szał, a ja z tymi torebkami markowymi to już nie umiem w szafie się zmieścić”. I tak dalej i tak coraz gorzej. Ten mechanizm dyskredytacji innych wobec ich dowolnych osiągnięć za pomocą ekspozycji własnej jest formą neggingu, czyli formy manipulacyjnej strategii obliczonej na podważenie pewności siebie co w efekcie ma prowadzić do obniżenia poczucia własnej wartości osoby poddanej takiej manipulacji dając atakowanemu wartościową przewagę. Oczywiście motywacji korzystania z tego typu zabiegów narracyjnych może być wiele, ale jedna z nich wydaje się na tyle ciekawa że warto się jej przyjrzeć bliżej, bo nie tylko wyjaśnia dlaczego ktoś posługuje się wobec nas nieustannym przebijaniem ale też pokazuje, że źródła takich zachowań mogą znajdować się tam, gdzie się ich zupełnie nie spodziewamy a mianowicie  w ruminowanym lęku przed pogardą. U podstaw sekwencji odpowiedzialnej więc za przebijanie leży porównywanie się z innymi ludźmi, takimi, którzy są oceniani wyżej od osoby, która dokonuje takiego porównania. Mówiąc w skrócie chodzi o porównywanie się w górę, w którego efekcie pojawia się wnioskowanie, że ci, z którymi nasz delikwent – niech to będzie Zenek – się porównuje są od niego w czymś lepsi, bo albo posiadają więcej od niego, albo też w jego ocenie są bardziej uzdolnieni. W kolejnym kroku Zenek musi poszukać sensownego dla niego wyjaśnienia dlaczego tak jest i co sprawia, że ci których namierzył jako lepszych są lepsi, czyli mówiąc wprost czym Zenek odstaje od tych lepszych w dół. No bo skoro oni są lepsi, to on jest gorszy, a to oznacza, że powód tej sytuacji będzie w Zenku generował dyskomfortowe napięcie tak długo, dopóki nie zostanie wyjaśniony. Wyjaśnienie tej różnicy ma przynieść ulgę i zlikwidować napięcie. Stąd nic dziwnego, że w sytuacji interakcji z innymi, tymi lepszymi, wyjaśnienie jest pilnie przez Zenka poszukiwane. Oczywiście Zenek nie ma pełnego dostępu do historii innych, nie zna większości szczegółów, ani też kontekstu, który sprawił że ci inni są przez Zenka w taki sposób oceniani. Tutaj możemy posłużyć się prostym przykładem. Oto osiemnastolatek podziwia swojego rówieśnika, którego dostrzegł prowadzącego brawurowo super wypasiony sportowy samochód. Nasz osiemnastolatek jednak nie wie tego, że brawurowa jazda podziwianego kolegi nie jest efektem jego stylu życia, tylko tego, że ten lśniący samochód, którym pokonuje ostre zakręty ukradł i teraz tak zaiwania bo ucieka przed policją. Kontekst może sporo zmienić, prawda? Dokładnie ten sam błąd popełnia Zenek, który w swoich porównaniach widzi ludzi jako lepszych od siebie i nie znając całego kontekstu tej niby lepszości sam w swej głowie tworzy scenariusze wyjaśniające to, że oni są lepsi, a on sam jest gorszy. I tutaj wracamy do wyjaśnienia, które ma przynieść Zenkowi ulgę,. Otóż istnieje wysokie prawdopodobieństwo że Zenek znajdzie swoje wyjaśnienie w posiadaniu wad, które przypisuje sobie i których w jego ocenie ci lepsi inni są pozbawieni. Mówiąc inaczej – by wyjaśnić to że on jest gorszy, a ci z którymi się porównuje są lepsi, Zenek uznaje sam siebie za osobę, która musi posiadać odpowiednio większą ilość wad od innych. I tutaj pojawia się kolejny błąd, którego nieopatrznie dokonuje Zenek w swojej strategii  – otóż tak jak we wcześniejszej ocenie siłą rzeczy pomijał kontekst sukcesu innych, tak teraz pomija ich wady z czego budowany jest konstrukt: „gdybym nie miał swoich wad to mógłbym osiągnąć to co inni”. Jak się łatwo domyśleć konstrukt ten staje się doskonałym początkiem ruminacji, w której od tego momentu Zenek będzie wałkował w swej głowie swoje wady, dzięki czemu nada im dużo większe znaczenie niż rzeczywiście mają, co w znacznym stopniu powiększy te domniemaną dysproporcję wad pomiędzy sobą a osobami do których się porównuje. I tutaj następuje kulminacyjny moment, w którym Zenek dokonuje założenia, że skoro on widzi różnicę pomiędzy sobą a innymi dzięki analizie swoich wad i ewentualnych wad innych, to inni przecież też to muszą robić. To odkrycie zaś prowadzi Zenka do wniosku, że inni również dostrzegają tę dysproporcję i doskonale widzą, że Zenek ma tych wad więcej niż reszta, co musi oznaczać że nim gardzą. Zobaczmy jaki makabryczny stos przekonań zbudował teraz Zenek: inni są lepsi i posiadają więcej, bo nie mają tylu wad co ja, więc kiedy mnie widzą z tymi moimi wadami, to od razu wiedzą, że jestem gorszy, więc czują wobec mnie pogardę. Od tego momentu koncentracja Zenka w interakcjach z innymi będzie już nieustannie zogniskowana na nawet najmniejszych przejawach, które w jego głowie będą potwierdzały scenariusz który sobie wymyślił. I teraz jeśli przy Zenku ktokolwiek pokaże że ma coś lepszego, na przykład samochód, czy że spędził czas na łowieniu ryb, kiedy Zenek pracował, to sam akt tej ekspozycji będzie dla Zenka dowodem na pogardę okazywaną mu przez innych wynikającą z tego, że Zenek im w jego własnym przekonaniu nie dorównuje i co jednocześnie w jego własnych oczach potwierdza że nie posiadając tego co jest dowodem na bycie lepszym sam jest gorszy. Jeśli więc sąsiad ma lepszy samochód, to od tej pory będzie to dla Zenka policzkiem wymierzonym w twarz i dowodem na poczucie wyższości posiadacza samochodu nad Zenkiem, który nie może się pochwalić taką zdobyczą. Dla Zenka to po prostu kopanie leżącego, więc by się przed tym obronić musi jakoś wyrównać rachunek, a jedynym sposobem na to, by to zrobić staje się droga na skróty, w której należy zdyskredytować to co czyni w oczach Zenka kogoś lepszym. I do tego służy narracyjny dwutakt: najpierw powiem ci że to czym się chwalisz wcale nie jest takie wspaniałe, a potem dopowiem, że sam mam lepsze, wiec to co ty masz nie robi na mnie wrażenia. W ten sposób Zenek de facto ukrywa swoje domniemane wady przed tymi, których ocenia za lepszych, by zabezpieczyć się przed pogardą, której doświadcza, kiedy poprzez bycie gorszym jego wady mogłyby zostać wywleczone na świecznik. A to oznacza, że by samemu przed sobą poradzić sobie z poczuciem odstawania w dół, dla Zenka strategicznie lepiej jest wyrazić zakamuflowaną pogardę wobec innych, by uprzedzić uderzenie pogardy w niego samego. 

Co zatem zrobić w sytuacji, kiedy takich przebijających Zenków różnej płci i wieku spotkamy na swojej drodze? Otóż najgorsze wyjście to dać się wciągnąć w tę grę i dawać im kolejne powody do przebijania. Będą to robić bez końca by zawsze ich było na wierzchu, bo to jedyny sposób, za którego pomocą chcą uniknąć wyimaginowanej pogardy innych wobec siebie, którą stworzyli jako wyjaśnienie domniemanej dysproporcji wad. Nie trzeba dodawać, że zarówno pogarda, jak i dysproporcja wad są jedynie iluzją, czymś co zostało stworzone w ludzkiej głowie, by jakoś poradzić sobie z napięciem towarzyszącym porównaniom, którym zazwyczaj czynimy sobie sami krzywdę. Schematu przebijania nie można wygrać. Będzie prowadzony tak długo, aż dla przebijającego osiągnie satysfakcjonujący poziom zwycięstwa. Można go jedynie zatrzymać za pomocą przytaknięcia, potwierdzenie czyjegoś przebicia i nie kontynuowania tego wyścigu dalej. Wtedy wygrywamy a prawdziwym zwycięstwem nie jest przebicie cudzego przebicia tylko przejrzenie mechanizmu stojącego za tym dlaczego ktoś to robi.

Pozdrawiam 

https://www.psychologytoday.com/us/blog/perfectionism/202501/are-you-terrified-of-feeling-embarrassed

#385 Prekrastynacja

Prekrastynacja, kiedy tracimy więcej czasu i energii, by „mieć to z głowy”.

Zjawisko prokrastynacji było już wałkowane na tysiąc sposobów w tysiącach serwisów i trudno chyba dzisiaj znaleźć osobę, która nie zdawałaby sobie sprawy jak wredna to przypadłość i jak odkładanie rzeczy na później szukając usprawiedliwienia dla tego, by nie zrobić tego, co powinno zostać zrobione może poważnie zmniejszyć naszą produktywność, efektywność czy sprawczość. Jednak liczba osób świadomych odwrotności prokrastynacji, czyli prekrastynacji nie jest już tak spora. Większość z nas nie zdaje sobie z tego efektu sprawy, a kiedy mu się poddajemy to wbrew pozorom ani nie zwiększamy swojej produktywności ani też szybkości wykonania – jedyne co zazwyczaj ulega zwiększeniu to bezproduktywny wydatek energii, którą wkładamy w wykonanie jakiegoś zadania i prawdopodobieństwo tego, że efekt naszych działań będzie miał dużo mniejszą jakość. Czym zatem jest prekrastynacja? Pokażmy ją przykładach. Oto Monika, która pracuje w domu i której jednym z zadań jest obsługa sklepu internetowego, a w tym realizacja wysyłek zamówionych w tym sklepie przedmiotów. Jest godzina dwudziesta pierwsza i Monika zaglądając do komputera zauważa, że pojawiło się nowe zamówienie. Wprawdzie równie dobrze mogła by je zarejestrować do wysyłki nazajutrz wraz z innymi zamówieniami, ale nie bacząc na późną porę Monika siada do wykonania tego zadania, bo woli już to mieć z głowy. W efekcie późnej pory i zmęczenia po całym dniu pracy musi drukować list przewozowy trzykrotnie, bo dwa razy błędnie wpisuje adres i spędza sporo czasu na poszukiwanie błędu, który sama zrobiła. To zaś sprawia, że zadanie które jutrzejszego poranka zajęłoby jej zaledwie kilka minut, teraz zatrzymuje ją przy komputerze na ponad dwa kwadranse, czyniąc ją jeszcze bardziej zmęczoną i dodatkowo poirytowaną, która to irytacja obróci się przeciwko jej mężowi, który z kolei zaniepokojony jej przedłużającą się nieobecnością przed telewizorem przyszedł sprawdzić co jest powodem jej utknięcia. Przykład drugi: teraz podglądamy Maćka, który wraz z rodziną wybiera się na zasłużony i od dawna oczekiwany urlop. Wprawdzie do urlopu zostało jeszcze kilka dni, ale Maciek już zabiera się za pakowanie walizek, sporządzanie listy niezbędnych przedurlopowych zakupów i odkładanie przewidzianych do zabrania ze sobą ciuchów. Jednak ten mocno przedwczesny raise fiber kończy się tym, że na dwa dni przed podrożą dwie walizki i tak trzeba wypakować, by znaleźć rzeczy do ubrania oraz przedmioty, bez których bieżące funkcjonowanie okazało się znacznie utrudnione. Przy okazji też Maciek odkrywa, że owoce, które kupił za wczasu i schował w podróżnej torbie kuchennej już niestety nie nadając się do zjedzenia, więc i tak trzeba kupić nowe. Problem w tym, że to niedziela i kupienie tego co zamierzał okazuje się znacznie trudniejsze i wymaga przejechania samochodem przez otwarte dzisiaj sklepy. No tak, i przy okazji zatankowany bak pod wlew i tak trzeba uzupełnić, co zabiera Maćkowi dodatkowe półgodziny bo do stacji benzynowej jest od niego spory kawałek. W efekcie odpowiednio wczesne przygotowania, które miały oszczędzić czas spowodowały jedynie, że Maciek stracił na nie dużo więcej czasu i energii niż można się było spodziewać. 

W 2014 roku dr Dawid Rosenbaum z wydziału psychologii Uniwersytetu Pensylwani wraz ze swym zespołem przeprowadził słynny eksperyment wiadrowy na grupie 257 uczestników, którego wyniki nie tylko mocno zszokowały badaczy, bo przeczyły ich logicznym przewidywaniom, ale też dały przyczynek do ukucia nowego pojęcia, czyli prekrastynacji, by zilustrować jak czasem potrafimy zachować się zupełnie niezgodnie z logiką, zabierając sobie jedynie energię i czas w imię ich zakładanego zaoszczędzenia. Za chwilę opowiem o tym eksperymencie a oglądających ten mini-wykład poproszę by sobie wyobrazili, że w nim uczestniczą i sami sobie odpowiedzieli na pytanie jakiego wyboru by dokonali. Zatem wyobraź sobie, że stoisz na początku wyznaczonej linią ścieżki, na której końcu, jakieś dziesięć metrów od ciebie znajduje się miejsce z obszarem wyznaczonym na zakończenie czekającego cię zadania. Zadanie zaś polega na tym, by ruszywszy przed siebie zanieść na ten końcowy punkt jedno z wiader, które mijasz poruszając się po wyznaczonej prostej. Każde wiadro jest wypełnione ważącym kilka kilogramów ciężarem, więc generalnie mówiąc jest co nosić. Pierwsze wiadro ustawiono na twojej ścieżce po twojej lewej stronie jakieś trzy metry od ciebie, drugie zaś ustawiono po prawej stronie mniej więcej pięć metrów od ciebie. Pamiętaj że zadanie polega na tym, by jak najszybciej nie przerwawszy marszu chwycić jedno z wiader i zanieść je na punkt końcowy. Które z wiader zdecydujesz się zabrać po drodze? To po lewej, które miniesz jako pierwsze bo przecież stoi zaledwie trzy metry od ciebie, czy też to po prawej, które stoi kolejne dwa metry dalej?

Kiedy jesteśmy obserwatorami takiego eksperymentu wydaje się logiczne, że skoro nie ma znaczenia które wiadro należy zanieść na punkt końcowy, to najlepiej jest zanieść to po prawej, bo trzeba z nim pokonać krótsza drogę niż z tym po lewej, a więc krócej nieść zawarty w nim ciężar by wykonać zadanie. Wprawdzie to wiadro po lewej mijamy jako pierwsze, ale wybranie właśnie tego wiadra spowoduje, że będziemy musieli nieść ciężar o dwa metry dalej, co będzie wymagało więcej wysiłku. Czy zatem uczestnicy tego eksperymentu zgodnie z logiką wybrali wiadro po prawej? Eksperyment ten w rożnych konfiguracjach ustawień wiader powtórzono wielokrotnie i za każdym razem średnio 70% badanych chwytało za pierwsze wiadro i niosło je do mety, mimo, że drugie wiadro znajdowało się od tej mety sporo bliżej. Jak wytłumaczyć ten fenomen? Czy rzeczywiście większość z nas woli rozpocząć zadanie szybciej by – jak twierdzili zapytani o swoje zachowanie uczestnicy eksperymentu – mieć to zadanie już z głowy? Czy zatem prekrastynacja to metoda, w której staramy się pozbyć napięcia wynikającego z czekania na wykonanie zadania, w którym szybkość pozbycia się tego napięcia jest dla nas ważniejsza od wysiłku, który w dane zadanie musimy włożyć? Od czasów eksperymentu Rosenbauma wielu innych badaczy pochylało się nad zjawiskiem prekrastynacji i na podstawie ich odkryć wydaje się, że najlepszym wyjaśnieniem tego zjawiska jest potrzeba odciążenia poznawczego. Działa to trochę tak jakbyśmy stojąc w obliczu potrzeby wykonania jakiegoś zadania i które jest nieuniknione ale jednocześnie takie, które tak naprawdę nie wymaga natychmiastowego działania zapełniali tą potrzebą obszar, który możemy nazwać pojemnikiem pamięci roboczej. Ląduje więc tam to co jest do zrobienia i od czego raczej się nie wymigamy. Problem jednak w tym, że ten pojemnik, czy też zbiornik nie dają się rozciągać w nieskończoność, co oznacza, że zakładamy wewnątrzsystemowo jego ograniczoną pojemność. Każde zaś zadanie, które ładujemy do pojemnika pamięci roboczej stanowi jakiś rodzaj obciążającego ten zbiornik dyskomfortu, bo najlepiej się czujemy z pustą pamięcią roboczą, bo wówczas nie występuje napięcie pomiędzy konceptem „coś jest do zrobienia” a konceptem „jeszcze się za to nie wziąłem”. Im większe zadanie oraz im więcej takich zadań do zrobienia tym większe napięcie temu towarzyszy. Co więcej – świadomość zajętego miejsca w pojemniku pamięci roboczej jest dla nas również dyskomfortowa z racji tego, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć co też nas będzie czekało niebawem i jakie kolejne zadania mogą się w naszym funkcjonowaniu pojawić. Jeśli zaś pojawi się coś nieprzewidzianego, to lepiej być na to przygotowanym, na przykład poprzez utrzymywanie odpowiednio wolnego miejsca w tymże pojemniku. Im więc więcej tam upchamy rzeczy, tym większego dyskomfortu doświadczymy kiedy pojawi się coś nieprzewidzianie nowego do zrobienia. Towarzyszy też temu założenie, że dysponujemy ściśle określonymi mocami przerobowymi, a przeciążenie systemu może spowodować, że wszystko posypie się jak domek z kart. Stąd potrzeba jak najszybszego opróżnienia pamięci roboczej. Jedynym skutecznym sposobem by to się stało jest zabranie się za wykonanie czegoś co jest nieuchronnie do zrobienia najszybciej jak to tylko możliwe. Problem w tym, że ta szybkość wynikająca z odczuwania potrzeby opróżnienia pamięci roboczej ma zasadniczy wpływ nie tylko na obniżenie jakości tego co finalnie robimy, ale też infekuje tym szaleństwem ludzi, z którymi dzielimy bieżącą przestrzeń – zarówno fizyczną, jak i mentalną, bo oni również niestety partycypują w większym wysiłku energetycznym, zmarnowanym tak naprawdę czasie i obniżonej jakości oczekiwanych efektów. Jak zatem poradzić sobie z prekrastynacją – jeśli odkryjesz, że pojawia się w twoim życiu częściej niż powinna? Tutaj badacze dają nam szereg rad – jak na przykład bardziej uważane i racjonalne planowanie działań, dokładniejszą priorytetyzację, czy korzystanie z harmonogramów zadaniowych, jak na przykład wciąż dosyć dobrze sprawdzające się krzywe Ganta. Ja jednak sugerowałbym nieco inne rozwiazanie a klucz do niego znajduje się tak naprawdę w ćwiczeniu umiejętności z zakresu inteligencji emocjonalnej, a dokładniej mówiąc w pierwszej i drugiej ćwiartce modelu zarządzania emocjami zaproponowanego przez Golemana. Chodzi więc zarówno o umiejętność prawidłowej diagnozy obecnego stanu emocjonalnego wraz z precyzyjnym nazwaniem emocji, które w danej chwili są ściśle związane z konkrewnym odczuwanym napięciem oraz umiejętności zarządzania tym stanem. Przy czym zarządzanie własnymi emocjami nie oznacza jedynie podjęcia konkretnej aktywności wobec naszej emocjonalnej autodiagnozy, ale też umiejętność zaniechania takich aktywności. A z tym jest już jak z rozwojem mięśni na siłowni lub sucharem z długą brodą z zawartą w nim trafną odpowiedzią autochtona na pytanie turysty „jak tu się panie dostać do filharmonii?” Trzeba ćwiczyć. Przy czym umiejętne zarządzanie zadaniami nie oznacza ich odkładania na ostatnią chwilę, bo wtedy do systemu może już pukać prokrastynacja.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/dont-delay/201406/pre-crastination-what-is-it-you-ask

https://www.psychologytoday.com/us/blog/stretching-theory/202501/pre-crastination-and-the-science-of-doing-too-much-too-soon

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/201408/how-to-tell-if-youre-a-pre-crastinator

#386 Toksyczni zbawiciele

Toksyczni zbawiciele

Oto Grażyna umówiła się na kawę z dawno nie widzianą kumpelą Zosią. Od słowa do słowa okazało się, że u Zosi wszystko ok, wprawdzie póki co jest sama, ale generalnie ma dobre widoki na przyszłość. Zawodowo też w jak najlepszym porządku. Na razie pracuje w firmie rodziców ale myśli o rozkręceniu czegoś własnego. Grażyna ośmielona dopytywaniem Zosi również opowiedziała o sobie. No w pracy generalnie niby ok, ale z tą nową szefową co zadziera nosa jakoś ciężko się dogadać, jak z każdym kto deficyty kompetencji ukrywa za struganiem ważniaka. W zeszłym tygodniu Grażyna musiała dwa razy zostać po godzinach pracując nad czymś, co finalnie okazało się zbędne. „A jak ci tam ze Stefanem?” – dopytuje Zosia. „No, wiesz Stefan jest z innej planety, na szczęście im starszy tym ilość pasji, które rozpoczyna i nie kończy wydaje się maleć, ale jak ostatnio postanowił zbudować makietę czołgu to dopiero po skończeniu lufy zorientowałam się, że to ma być w naturalnej wielkości. Ale wiesz Stefcio jest kreatywny, więc wybrnął z opresji i teraz mamy w salonie lufo lampę. Nawet ładna jak jest ciemno i nie za bardzo ją widać. Ale tak ogólnie to się nam układa i na pewno nie jest nudno” I tak toczy się ta szczera rozmowa pomiędzy dawnymi przyjaciółkami, w której coraz częściej Zosia dopytuje Grażynę oto z czym się w życiu najbardziej zmaga. W pewnym momencie wreszcie w Grażynie zapaliła się czerwona lampka – bo za dużo było tego dopytywania i próbowała zmienić temat rozmowy, ale Zosia akurat wtedy chwyciła za torebkę i przeprosiwszy Grażynę na chwilę opuściła stolik. Chyba poszła do toalety – wywnioskowała Grażyna czekając na powrót koleżanki. W końcu Zosia wróciła do stolika rozpromieniona i z okrzykiem „załatwione” na ustach? „Co załatwione” dopytała Grażyna. „No ta twoja nowa szefowa obiecała mi że się zmieni i że będzie cię lepiej traktować”. „Zadzwoniłaś do szefowej, odbiło ci?” – nie dowierza Grażyna. „Ale to jeszcze nic – radośnie przytaknęła Zosia – ze Stefanem też rozmawiałam. Najpierw nie łapał kto mówi i o co chodzi, ale jak ochłonął to poszedł rozmontowywać lufolampę i jak wrócisz to już jej nie będzie. Zarąbiście, nie?”

To tylko jeden z przykładów efektu zachowań, które mogą stać za tzw kompleksem, czy też syndromem zbawiciela. To rodzaj wewnętrznego przymusu, który nakłania osoby ogarnięte tym syndromem do nieustannego „wybawiania” innych, załatwiania niezałatwionych spraw, niesienia pomocy, rozwiązywania problemów czy brania na siebie obowiązków innych. Może przybierać formę budowania kontroli jednej osoby nad drugą a specyfikę oraz konsekwencje tego typu interakcji już omawiałem w wykładzie 114. Tym razem jednak przyjrzymy się szerszemu kontekstowi tego typu zachowań i temu jakie mogą być ich źródła. Jeszcze do niedawna uważano, że podstawowym imperatywem syndromu zbawiciela jest to, w jaki sposób dana osoba radzi lub nie radzi sobie z poczuciem własnej wartości. Kiedy odczuwa deficyty na tym polu i jednocześnie albo nie potrafi albo też nie wie jak zbudować odpowiedni poziom wartości własnej na planie wewnętrznym, wówczas sięga na zewnątrz stawiając znak równości pomiędzy własną wartością a niesieniem domniemanej pomocy innym. Oczywiście w idealnej sytuacji taka osoba najlepiej funkcjonuje w środowisku, w którym wszyscy na około potrzebują jej wsparcia, ale jak wiemy idealne sytuacje zdarzają się tylko w bajkach i opowieściach superbohaterów. Kiedy więc w realnym świecie brakuje chętnych do udzielenia im pomocy, posiadacz czy posiadaczka syndromu zbawiciela zaczyna ich poszukiwać. Co nie oznacza biegania po mieście i brania ofiar z łapanki, ale aktywne poszukiwanie potrzeby udzielenia pomocy w każdej osobie, którą spotyka na swej drodze. I tutaj pojawia się podstawowy problem: wybawiciel udziela pomocy niezależnie od tego, czy jest o to proszony czy też nie, bo przecież nie może czekać ze swoim budowaniem własnej wartości, aż ktoś się nad nim zlituje i łaskawie zezwoli by za niego rozwiązał jakiś problem. Rozwiązuje więc problemy wszędzie gdzie je namierzy, a jeśli ich nie namierzy to sam je stworzy, żeby było co rozwiązywać. To pozwala mu na pozbycie się lub co najmniej obniżenie napięcia, którego doświadcza i które dyskomfortowo przypomina mu o własnych nierozwiązanych problemach. Inaczej mówiąc zbawiciel rozwiązuje problemy za innych, bo kiedy to robi pozwala mu to na chwilę odsunąć się od bolesnej świadomości istnienia własnych nierozwiązanych problemów. Zmierzenie się z cudzym problemem jest zawsze łatwiejsze – co już wiemy chociażby z założeń psychologii transpersonalnej – bo nie trzeba się zmagać z identyfikacją z ego, a więc z całym wachlarzem emocji, które mogły by temu towarzyszyć. To dokładnie tak, jak w podanym przykładzie: kiedy zbawiciel miałby problemy w komunikacji ze swoim szefem, to będzie mu dużo trudniej zainicjować bezpośrednią rozmowę mająca na celu rozwiązanie tych problemów. Podjęcie rozmowy w czyimś imieniu, zrobienie czegoś za kogoś jest dużo łatwiejsze. Skoro tak, to tym samym zbudowanie we własnych oczach swojego obrazu jako osoby bardziej wartościowej również przychodzi łatwiej. Moglibyśmy to nazwać czystej krwi pragmatyzmem, w efekcie którego wybierany jest tak samo ważny cel ale łatwiejszy do osiągnięcia. Co oczywiście jest iluzją, bo gdyby ten mechanizm miał rozwiązywać problem niskiego poczucia własnej wartości to nie musiałby być potarzany w nieskończoność, a skoro w przypadku osób z syndromem zbawiciela jest powtarzany nieustannie z każdą napotkaną osobą, to najlepszy dowód na to, że tak naprawdę niczego nie rozwiązuje. Jednak pozbycie się napięcia wynikającego z niskiego poczucia własnej wartości to nie jedyne źródło zachowań z pod smaku syndromu zbawiciela. Dzisiaj coraz częściej wskazuje się jako jedną z możliwych przyczyn postawę ukształtowaną w dzieciństwie, której fundamentem może być przekonanie, że poświęcenie dla innych jest przez tych innych oczekiwane i stanowi jedyny dowód na własną użyteczność. Dzieje się tak na przykład wówczas, kiedy dziecko doświadcza tzw parentyfikacji, czyli zostaje zanurzone w sytuacji, w której siłą rzeczy nakłada się na niego obowiązek rozwiązywanie problemów swoich opiekunów, czyli najczęściej rodziców. Na przykład w sytuacji, w której w domu na tyle często gościł alkohol, że gdyby nie interwencja dziecka to byłyby zaniedbywane najbardziej podstawowe obowiązki, jak opieka nad młodszym rodzeństwem. Albo w sytuacji, w której dziecko staje się powiernikiem problemów emocjonalnych jednego lub dwojga rodziców – musi wysłuchiwać narzekań na nieudane życie i stawiać się w roli jedynego rozsądnie myślącego pocieszyciela lub kiedy czuje się zobowiązane do interwencji w konflikt pomiędzy rodzicami, bez której to interwencji mogli by się pozabijać na jego oczach. Przyczyn może być naprawdę wiele, ale u ich podstaw najczęściej leży dominacja potrzeby interakcji zewnętrznej, która skutecznie oducza interakcji wewnętrznej. Buduje się postawa, w której dogadanie się z innymi staje się ważniejsze i de facto łatwiejsze niż dogadanie z samym sobą i w końcu to pierwsze zastępuje to drugie. Wówczas potrzeba ingerowania w życie innych – na przykład rozwiązywania ich problemów za nich, staje się kluczowym powodem sensu istnienia i jednocześnie najlepszą wypracowaną strategią ochrony przed własnym lękiem i bólem. Na końcu zaś tej drogi zawsze pojawia się toksyczność relacji, bo kiedy zbawiciel szuka problemów do rozwiązania w innych nie pytając ich ani o zdanie, ani też o wyrażenie zgody na swoją interwencję, nie bierze pod uwagę zarówno tego, że tym samym odbiera innym prawo do osiągnięcia i wykształcenia własnej sprawczości jak tego, że nie wszystkie domniemane problemy wymagają interwencji. Co więcej, taka interwencja może równie dobrze powiększyć problem, który w swej pierwotnej intencji miała rozwiązać. Kiedy zaś ktoś za nas coś załatwia, rozwiązuje, nieproszony wyskakuje z pomocą i wsparciem to jednocześnie tymi samymi drzwiami przemycane jest przekonanie, że sami nie dalibyśmy rady, że jesteśmy zbyt słabi żeby sobie samodzielnie poradzić, lub też że nasza własna aktywność w rozwiązywaniu problemów mogła by nie być odpowiednio skuteczna. Każdy z tych elementów będzie wywierał istotny wpływ na obniżenie własnej wartości i w ten oto sposób pętla się zamyka – zbawiciel budując swoją wartość zawsze czyni to kosztem dekonstrukcji wartości swych ofiar. Udzielając wsparcia buduje swoją cnotę i tym samym czyni to na zgliszczach zburzonej cnoty innych. Rozwiązując problemy odsuwa konieczność zmierzenia się z własnymi problemami i tym samym odsuwa tę samą konieczność w ofierze swoich zabiegów. Psuje a nie naprawia. Zatruwa życie zamiast go ratować. Odbiera a nie daje.

Czy da się jakoś przerwać ten szaleńczy taniec? Wydaje się że sposobem mógłby być bunt docelowej ofiary, czyli stanowczy protest „nie udzielaj mi żadnej pomocy póki o to nie poproszę” czy też bardziej hardkorowe ”weź się odwal od mojego życia i przestań wtrącać w to, co nie twoje”. Niestety najczęściej w efekcie takiego protestu nasz wybawiciel strzela koncertowego focha uznając swoją niedoszłą ofiarę za niewdzięczną patologię niepotrafiącą docenić szczęścia, które ją spotkało i udaje się na poszukiwanie innej ofiary. Jedynym skutecznym sposobem, na wyjście z syndromu wybawiciela jest świadomość po jego czy jej stronie. A nie da się jej uzyskać bez wykonania pierwszego kroku, który jest jednocześnie warunkiem ewentualnej zmiany. Tym krokiem zaś jest udzielenie sobie uczciwej i szczerej odpowiedzi na pytanie po co i dla kogo tak naprawdę się to robi? Czy aby napewno dla innych? Czyje w ten sposób problemy próbuje się rozwiązać Czy aby na pewno nie swojej?

Pozdrawiam

https://ohme.pl/psychologia/syndrom-zbawiciela-kiedy-chec-pomagania-zaczyna-szkodzic-czy-mozna-wyjsc-z-tej-niebezpiecznej-roli/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-power-of-parallels/202501/understanding-the-savior-complex

#387 Bombardowanie miłością

Bombardowanie miłością

„No nie uwierzysz jaki on jest uroczy” – opowiada Olka swojej przyjaciółce Eli o nowo poznanym księciu z bajki. „Tak bardzo jest zakochany, że nieustannie by mnie nosił na rękach. Sam mówi że nie może się oderwać od swojego anioła. Nawet jak szłam tutaj na spotkanie z tobą, to tak mi romantycznie wyznał, że ma wrażenie, jakbyś mu kradła te chwile, kiedy ty będziesz ze mną a nie on. Normalnie nosi mnie na rękach i obsypuje prezentami, cudownie, nie?’ Drugi przykład. Teraz nowy pracownik firmy odbiera wieczorny telefon od swojej przełożonej: „Wiesz Tomek, chciałam ci jeszcze powiedzieć, jaka jestem szczęśliwa, że udało nam się pozyskać kogoś tak wspaniałego jak ty, z takimi ogromnymi kompetencjami. Po naszej dzisiejszej rozmowie o tych nowych tranzystorach poczułam jakbyś był moją bratnią duszą. Musimy mieć ze sobą stały kontakt. Czeka nas wspólna wspaniała przyszłość. Zobaczysz, że zawojujemy rynek i skosimy konkurencję. A tak w ogóle to przystojniak z ciebie, wiesz?”. Trzeci przykład oto świeżo upieczony motocyklista Czacha rozmawia z szefem klubu „Ogniste ślizgi” od którego słyszy” Olej tych patałachów z klubu „Krwiożercze motorynki”. Tam cię nie docenią, a tacy jak my muszą się trzymać razem. Jesteś za dobry na tych fajfusów. Tylko u nas dostaniesz wszystko na co naprawdę zasługujesz. Właśnie kolega Męczygrucha montuje ci nowe sakwy, a to dopiero początek, bo już się szykują klubowe slajdery”. 

Kiedy słyszymy o sobie dobre rzeczy, kiedy ktoś przekonuje nas do tego, że wcześniej nie byliśmy odpowiednio docenieni i nie traktowani tak jak na to naprawdę zasługujemy i że jesteśmy kimś absolutnie wyjątkowym a na dodatek obdarowuje nas prezentami i obietnicami wspólnego raju, to trudno się dziwić, że w tak wielu przypadkach właśnie zapalona czerwona lampka umyka naszej uwadze, bo przyćmiewają ją licznie odpalane fajerwerki. Ale początkowe relacyjne fajerwerki często mają ukryty cel. Po pierwsze by je podziwiać musimy zadrzeć głowę w górę, a taka postawa, czyli wyprostowana sylwetka z dumnie uniesioną głową wyprodukuje zupełnie inne hormony niż te, które by towarzyszyły naszemu społecznemu skuleniu. Po drugie zarówno blask, jak i huk fajerwerków powodują, że w trakcie takiego spektaklu na niebie dużo trudniej dostrzec to, co w tym samym czasie dzieje się na ziemi. Im bardziej bowiem lewitujemy ze szczęścia, w tym większym zakresie nasze nogi odrywają się od twardego gruntu. Technika manipulacyjna nazywana bombardowaniem miłością wykorzystuje właśnie to zjawisko, by usypiając czujność swej ofiary doprowadzić do sytuacji, w której dużo łatwiej jest przejąć nad nią kontrolę. Oczywiście pewnie istnieje gdzieś na świecie przykład bombardowania miłością czynionego z czystej miłości, ale większość naukowców zajmujących się badaniami tego mechanizmu jak na razie jeszcze go nie stwierdziła. Istnieją oczywiście domniemania, że taki mechanizm może zachodzić na przykład w relacji rodzinnej pomiędzy rodzicem i dzieckiem, ale i tam bardzo często również skrywa kontrolę, którą w ten sposób buduje miłosny bombardier nad swoją ofiarą. Najczęściej oczywiście ta technika pojawia się w związkach romantycznych, gdzie jeden partner czy jedna partnerka właśnie w ten sposób urabia sobie drugą stronę relacji pod przyszłą kontrolę, ale to nie jedyny kontekst interakcyjny, w którym bombardowanie się pojawia. Oprócz tak oczywistych przykładów jak sekty, w których w ten właśnie sposób związuję się ze sobą nowych wyznawców, możemy dostrzec bombardowanie również w relacjach towarzyskich, gdzie pod zasłoną fałszywej przyjaźni skrywa się manipulacja mająca na celu uzyskanie jakiejś konkretnej korzyści lub też w świecie zawodowym, gdzie przełożony urabia sobie w ten sposób podwładnego, by w efekcie ten ostatni dawał z siebie więcej, pracował dłużej i ciężej, najczęściej kosztem swojego prywatnego życia. Uznaje się więc, że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, bombardowanie miłością powinniśmy traktować jako wyjątkowo perfidną formę manipulacji i działanie przemocowe opresora wobec swojej przyszłej ofiary. Dr Karyl McBride, autorka kilku książek, w tym bestsellera „Czy kiedykolwiek będę wystarczajaco dobry?” wymienia szereg znaków rozpoznawczych, dzięki którym możemy zorientować się czy czasem nie znaleźliśmy się na celowniku miłosnego bombardiera i które warto przytoczyć, bo nie wszystkie wydają się oczywiste. Na pierwszym miejscu znajduje się obsypywanie drogimi prezentami i to na tym etapie relacji, na którym wydaje się na to stanowczo zbyt wcześnie, co oczywiście ma na celu nie tylko zjednanie sobie ofiary ale przede wszystkim wzbudzenie w niej poczucia wdzięczności, w efekcie którego nie mając możliwości zrewanżowania się równie drogimi podarunkami będzie rekompensowała tę wdzięczność dokładnie takim zachowaniem, jakiego sobie oprawca życzy. Na drugim miejscu listy znajdujemy pośpiech, czyli tendencję bombardiera do przyspieszania rozwoju relacji i nadmiernego naciskania by tak się stało. Kolejna pozycja to nadmiernie częste wypowiadanie formuły o wyjątkowości ofiary. Coś w stylu „nigdy wcześniej nie spotkałam tak doskonale pasującej do mnie osoby”, czy „to cud, że tak bratnie dusze wreszcie się spotkały”, co jest zazwyczaj wypowiadane na tym etapie relacji, na którym zdobyta wiedza na temat drugiej osoby siłą rzeczy jest zbyt mała, więc jeszcze raczej nie uprawnia do takich wyznań. Kolejny znak rozpoznawczy to domaganie się maksymalnego czasu i uwagi i to najczęściej kosztem rezygnacji z planów, kontaktów z innymi ludźmi czy zaangażowania w cokolwiek innego. I oczywiście za niespełnienie tych oczekiwań obwiniana jest ofiara, której przypisuje się zbyt małe zaangażowanie w myśl konceptu „ja tyle dla ciebie robie i poświęcam, a ty tego nie chcesz docenić”. Przy czym – i to kolejne ostrzeżenie – bombardier nie akceptuje ani odmowy ani też stawiania jakichkolwiek granic. Następne na liście dr McBride znajdują się próba izolacji od innych, w tym od najbliższej rodziny i przyjaciół oraz nadmierne dzielenie się uczuciami i to w sytuacjach, które niespecjalnie wydają się adekwatne do takich wyznań – oto rozmawiacie o przysłowiowych czterech literach niejakiej Maryni, a tu nagle bombardier czy bombardierka wyskakuje z wyznaniem o głebokiej lojalności, czy świecie wspólnych wartości. 

Kiedy przyjrzymy się powyższym czerwonym flagom to łatwo zwrócimy uwagę na to, że wszystkie one posiadają zasadniczy wspólny mianownik, który pozwala nam rozpoznać kolejne zachowania z pod znaku bombardowania miłością, a jest ich oczywiście sporo więcej. Otóż wszystkie one oparte są na pewnej przesadzie i nieadekwatności do sytuacji – zarówno jej kontekstu, jak i tego na jakim obecnie etapie znajduje się dana relacja. I tu warto przypomnieć, że nie dotyczy to jedynie relacji romantycznej bo bombardowanie miłością to technika manipulacyjno przemocowa stosowana również w innych relacyjnych formach. Pora odpowiedzieć na pytanie czemu luzie to robią? I tu odpowiedzi są dwie. Bieżąca mówi o konkretnym manipulacyjnym celu, który ma zostać w ten sposób osiągnięty. Jest nim przejęcie kontroli nad życiem i aktywnością ofiary. Rodzaj zawłaszczenia jej dla siebie, by docelowo robiła to czego sobie bombardierzy zażyczą, realizowała jakiś ich plan czy też po prostu była na podorędziu na każde skinienie, kiedy zajdzie taka potrzeba. Udzielenie drugiej odpowiedzi wymaga z jednej strony przyjrzenia się osobowości bombardiera, którą najczęściej typuje się jako głęboko narcystyczną, bo jak wiemy manipulacja nie jest strategią zarezerwowaną jedynie dla makiawelistycznego zaburzenia osobowości, skoro równie chętnie sięgają po nią narcyzi. Z drugiej strony uznaje się, że za tendencją do tego typu zachowań może stać jakiś rodzaj negatywnych doświadczeń z przeszłości jak na przykład style przywiązania pochodzące z teorii brytyjskiego psychiatry Johna Bowlby’ego, gdzie wskazuje się, że miłośni bombardierzy to najczęściej osoby, które w dzieciństwie wypracowały styl lękowo – ambiwalentny, w którego efekcie pojawia się niepewność co do zachowań opiekuna, co wpływa na wykształcenie niskiej samooceny. I ten właśnie aspekt potwierdzono badaniami przeprowadzonymi w 2017 r. przez zespół badaczy z kilku uniwersytetów, w tym Uniwersytetu Pensylwanii oraz Arkansas, w których to badaniach wykazano ścisłą zależność pomiędzy lękowa ambiwalentnym stylem przywiązania, niskim poczuciem własnej wartości a stosowaniem bombardowania miłością w relacjach. Wprawdzie badania przeprowadzono na milenialsach, ale nie zacieśniałbym tego wzorca jedynie do przedstawicieli tego pokolenia. Link do badań umieszczam w transkrypcji tego odcinka na mojej stronie. 

Jakie jest zatem rozwiązanie, kiedy jako podwładny, członek nowej grupy, czy świeżo upieczony partner czy partnerka romantycznego związku odkryjemy, że właśnie znaleźliśmy się pod ostrzałem miłosnych bomb? Po pierwsze nie dać się zwieść kolorytowi tych fajerwerków i uświadomić sobie, że takie miłosne bomby, które dzisiaj wydają się mile łechtać nasze ego, są tak naprawdę zapowiedzią sporych relacyjnych problemów i to już w najbliższej przyszłości. Wskazują na to, że wiążemy się z osobą niedojrzałą, która w ten sposób usiłuje poradzić sobie z deficytami poczucia własnej wartości czy też zaleczeniem jakiejś rany, którą nosi w sobie od czasów własnego dzieciństwa. Relacja osoby dojrzałej z niedojrzałą raczej nie zapowiada niczego dobrego. Relacja dojrzałej kobiety z małym chłopcem w ciele dorosłego faceta, czy dojrzałego faceta z mała dziewczynka w ciele dorosłej kobiety jeszcze nigdy nie skończyła się dobrze – niezależnie od tego czy to relacja romantyczna, zawodowa czy towarzyska. Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/317663551_Love-bombing_A_narcissistic_approach_to_relationship_formation

https://www.psychologytoday.com/us/blog/toxic-relationships/201811/all-you-should-know-about-narcissistic-love-bombing

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-legacy-of-distorted-love/202501/the-psychology-of-love-bombing

https://www.psychologytoday.com/us/basics/love-bombing

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mindful-dating/202406/the-3-essential-stages-of-love-bombing

https://www.psychologytoday.com/us/archive?search=Love+Bombing&op=Search

#388 Kosmiczne walentynki

Kosmiczne walentynki, czyli jak rozpoznać, czy z tego coś będzie?

Wyobraźmy sobie odległą planetę z rozrywkowymi kosmitami, z których łacha ciągnie pół galaktyki, bo mają ogólnie planetarnego mają fioła na punkcie specyficznej gry, w której wygrywają ci, którzy prawidłowo rozpoznają samą grę. Mówiąc inaczej: w grze uczestniczy dwoje zawodników a sama rozgrywka polega na tym, by zorientować się w jaką się gra grę, zanim gra się rozwinie na tyle, że rosnące w jej trakcie koszty jej zakończenia będą już nie do uniknięcia. Trochę skomplikowane? Może zatem posłużmy się przykładem. Oto dwóch zielonych zawodników z zawiązanymi oczami wypuszczanych jest na pole rozgrywki trochę przypominające duże boisko zastawione wieloma stertami różnych przedmiotów. Zawodnicy wiedzą jedynie tyle, że w grze chodzi o to, by coś wspólnie na tym boisku zbudować ale nie wiedzą co to miało by być. Do budowy zaś służą różne przedmioty, które zawodnicy są wstanie rozpoznać jedynie po dotyku bo przecież mają zasłonięte oczy. Zaczynają więc przemieszczać się po boisku nieco po omacku próbując zorientować się po znajdowanych przedmiotach co ma w tej grze zostać wybudowane. Może chodzi o piramidę z ogromnych klocków, a może o szałas z długich gałęzi, a może o iglo z wielgachnych lodowych brył. Tego na początku nie wiadomo, ale wiadomo, że wygrać w tę grę można tylko w jeden sposób – kiedy się w miarę szybko zorientuje co ma zostać zbudowane i dogada z drugim zawodnikiem co do tego, by wspólnie zbudować dokładnie to samo. Jeśli bowiem zawodnicy uznają, że każde ma za zadanie zbudować coś innego, to nie bedą ze sobą w stanie współpracować, bo jeden drugiemu będzie albo przez przypadek, albo też z premedytacją niszczył jego cele. Na domiar złego w grze liczony jest czas i z każdą upływającą minutą brak orientacji co do tego, co się ma zbudować, więc tym samym brak porozumienia pomiędzy zawodnikami powoduje, że koszty związane z dostępnością materiałów oraz czasem trwania samej gry rosną i są nimi obciążani zawodnicy. Kiedy zaś chaos na boisku i brak porozumienia się przedłuża, to może to już oznaczać tak duże koszty, których obowiązek spłaty może wpłynąć na zmianę całego życia danego zawodnika czy zawodniczki. Bo mimo, że gra się zakończy na przykład brakiem rozstrzygnięcia, a więc przegraną obu stron, koszty związane z udziałem w tej grze zawodnicy będą musieli spłacać czasem jeszcze przez wiele lat od jej zakończenia. Nic dziwnego, że pozostali kosmici nawet z najodleglejszych planet obserwując ten sport mają niezły ubaw. Produkują o tym tysiące memów i zwijają się ze śmiechu za każdym razem, kiedy 14 lutego licznie gromadzą się na orbicie by obserwować przykłady tego szaleństwa. Bo zdaje się, że już się zorientowaliście o jaką grę i na jakiej planecie chodzi. 

Teraz jednak przenieśmy się na ziemię i spróbujmy odpowiedź sobie na pytanie co sprawia, że znaczna część tych zapatrzonych w siebie walentynkowo zaszklonych oczu po jakimś czasie nie przetrwa tego zapatrzenia i każde ruszy swoją drogą? Co powoduje, że prawdopodobieństwo osiągnięcia relacyjnego sukcesu rozumianego najprościej jak się da – poprzez spełnione i szczęśliwe trwanie relacji przez całe życie jest mniejsze czy też większe? Czy czasem za odpowiedzią nie stoi to, że obie strony grają w te samą grę, respektując te same zasady i przekonania co do tego co jest tej gry celem? Jeśli pomiędzy tobą a drugą stroną relacji jest rozłożona szachownica, po której przesuwacie naprzemiennie piony i figury, to radość a jednocześnie możliwość gry mogą wam zepsuć dwie rzeczy. Po pierwsze może się okazać że ty grasz w szachy, ale druga strona w warcaby. I wtedy nie ma znaczenia że służy do tego ta sama szachownica, znaczenie ma to, że figury i piony wykonują inne ruchy, mają inne możliwości i są zbijane, czyli odpadają z gry na innych zasadach. Po drugie może się okazać, że i owszem na samym początku rzeczywiście była to wspólna gra w szachy, ale w trakcie rozgrywki druga strona, która uświadomiła sobie że traci punkty nagle postanowiła zmienić szachy w warcaby i wmawia ci, że przecież od zawsze tak było. Ta druga opcja trochę przypomina grę dzieciaków w piłkę na naprędce stworzonym boisku i bramkach zaznaczonych dwoma kamieniami, w której kiedy drużyna A strzela gola to się liczy, bo przecie umawialiśmy się, że nie ma spalonych. Ale kiedy drużyna B strzela gola to nagle się okazuje, że nie może być brany pod uwagę, bo przecież to gol ze spalonego. Zmiana zasad gry w trakcie jej trwania to strategia przegrywających, za pomocą której usiłują zdobyć wygraną mimo ryzyka utraty twarzy. Ale kiedy toczy się zażarta walka kogo by obchodziło takie ryzyko, co najlepiej widać w rozprawach rozwodowych prawda? I czy właśnie nie o to chodzi w tych wszystkich niezliczonych przypadkach, w których otrzymuję prośby żebym pomógł w sądzie udowodnić, że dawna walentynka, czy walentynek, a póżniej mąż czy żona to psychopaci, wariaci, narcyzi, szaleńcy i inni złoczyńcy? Na szczęście nie zajmuję się takimi grami i nie mam zamiaru. 

Kiedy więc usiądziesz dzisiaj wieczorem, czy w dowolny inny dzień z wybranką czy wybrankiem serca, spojrzycie sobie głęboko oczy i już się nawzdychacie wzajemnym zachwytem, to spróbujcie pokusić się o udzielenie sobie szczerej odpowiedzi na kilka pytań i to zanim jeszcze relacja rozwinie się w taki sposób, że koszty jej zakończenia okażą się na tyle wysokie, że trzeba je będzie spłacać jeszcze długo po ustaniu samej relacji. Te pytania zaś brzmią następująco: „czy wiem, co za pomocą tej relacji chcę zbudować?”, „czy osoba z która tę relację chcę tworzyć również to wie i czy jej budownicze plany są takie same, lub chociaż na tyle zbliżone, byśmy mogli się dogadać co do podjęcia tego trudu wspólnymi siłami?”. „Czy gra, którą właśnie wspólnie rozpoczynamy ma takie same reguły dla każdej ze stron, czy te reguły są przejrzyste, jawne i zrozumiałe oraz czy istnieje porozumienie co do tego, że każda ewentualna zmiana tych reguł wymaga wiedzy i niewymuszonej zgody obydwu stron?”

Kiedy odpowiedzi będą gotowe pora na przyjrzenie się samej grze i odpowiedź na pytanie z jakiego rodzaju plansz wspólnie korzystamy angażując się w grę? Czy to szachownica, mata do twistera, czy może pole krwiożerczej walki. Dr Jeffrey Bernstein, nowojorski psycholog i autor szeregu książek z obszaru trudnych relacji wskazuje, że kiedy uświadamiasz sobie, że w twojej relacji interakcje z partnerką lub partnerem rozgrywają się tak naprawdę na polu bitwy, bo o wszystko pomiędzy sobą walczycie, to naprawdę nie wróży to niczego dobrego. I to nie chodzi to, żeby pole walki zastąpić grą w bierki, bo relacyjne bierki mogą się równie dobrze skończyć chodzeniem po skorupkach jaj, a to również nie zapowiada sukcesu. Jak zaś to sprawdzić? Jak dowiedzieć się w jaki sposób toczona jest gra, jakie ma zasady i jaki rodzaj planszy w niej obowiązuje? Tutaj najlepszych wskaźnikiem jest to, w jaki sposób w danej relacji rozgrywana jest potencjalna uraza. Jakiś rodzaj żalu o coś, co poszło nie tak jak miało pójść, jakiś rodzaj rozpamiętywania domniemanej krzywdy czy nieporozumienia. Tu repertuar możliwości jest nieograniczony, bo coś co można uznać za urazę zawsze się znajdzie. W jaki więc sposób taka uraza – niezależnie od jej wielkości będzie w tej relacji rozgrywana? Czy będzie noszona w sobie długo i namiętnie i wyciągana za każdym razem z kapelusza jak amunicja, którą ładuje się Competitotra z napisem Magnum 44? Czy też rozbrajana wspólnie zanim jeszcze zagrzeje sobie miejsce w towarzystwie żądnego zemsty ego? Czy taka wiedza jest do wykrycia czy też ustalenia podczas walentynkowego romantycznego wieczoru? Możliwe że nie, ale na pewno jest możliwa do ustalenia w danej relacji i to jeszcze zanim sprawy potoczą się zbyt daleko. Do miejsca, w którym koszty wyjścia staną się na tyle wysokie, że przedłuża się słabo rokującą relację aby ich uniknąć, jednocześnie zamiatając pod dywan to, że tak naprawdę one mogę tylko rosnąć. No chyba że chcemy, żeby obserwujący pewną błękitną planetę kosmici zawsze czternastego lutego rozsiadali się wygodnie wyposażeni w popcorn i piwo w oczekiwaniu na kosmiczny ubaw?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/liking-the-child-you-love/202502/still-love-your-partner-3-gut-check-questions-to-find-out

https://www.psychologytoday.com/us/blog/liking-the-child-you-love/202502/the-3-relationship-sins-you-dont-realize-youre-committing 

#389 Koszmar unieważnienia

Koszmar unieważnienia

Zacznijmy od przykładów. Oto Adam i jego szefowa Monika, która właśnie zleciła mu pracę nad pewnym projektem, czemu poświęciła specjalne spotkanie. Na spotkaniu omówiła po kolei szczegóły pracy nad projektem i wydawałoby się, że wszystko jest jasne. Jednak już nazajutrz Adam pojawił się w jej biurze i powiedział, że po przemyśleniu sprawy ma jeszcze kilka niejasności i chciałby je doprecyzować, więc przygotował sobie ich listę do omówienia. W odpowiedzi usłyszał słowa, które pojawiały się w ich zawodowej relacji co jakiś czas i które zawsze zanurzały go w beznadziejnej bezradności. I tym razem wiec Monika odpowiedziała: „Znowu to samo. Czemu ty zawsze jesteś taki absorbujący? Czy zawsze musisz się domagać dodatkowej uwagi? Nie możesz po prostu tak jak inni wziąć się do roboty bez zbędnych ceregieli i zmuszania mnie do rzucenia wszystkiego, żeby lecieć na ratunek twoim potrzebom?”

Przykład drugi. Teraz przysłuchujemy się rozmowie Anety ze swoją mamą, której postanowiła się zwierzyć z małżeńskich perturbacji. „A nie możesz po prostu mu odpuścić – z dużą dozą zniecierpliwienia odpowiada mama – no i co z tego, że tak zrobił. To jeszcze nie koniec świata. Chłopy tak mają. Musisz się kurczowo trzymać tej krzywdy. Oj tam wielka mi rzecz. Jeszcze nie jedno w życiu będziesz musiała ścierpieć”. Przykład trzeci – oto rozmowa Darka z żoną Izą, a właściwie nie tyle rozmowa, co początek awantury, w której Darek nie budzącym sprzeciwu głosem oznajmia: „Kogo ty chcesz nabrać na te twoje emocje? Och, jaka jesteś biedna i nieszczęśliwa. Nie wciągaj mnie w ten swój emocjonalny teatrzyk. Nie obchodzą mnie te bzdury!”

Co łączy podane przykłady. Otóż ich fundamentem jest relacyjne unieważnienie – wyjątkowo niebezpieczny schemat, który często sugeruje, że dana relacja nie zajdzie zbyt daleko lub zamieni się w relację pustą, która trwa siłą rozpędu, zaniechania, lub jest utrzymywana tylko dlatego, że koszty jej zakończenia przerażają jedną ze stron. Unieważnienie może mieć wiele różnych form, a pojawia się wówczas kiedy jedna ze stron relacji unieważnia to co czuje, uważa lub doświadcza druga strona i może się pojawić we wszystkich typach relacji – od romantycznych, przez rodzinne po zawodowe. Co więcej często nie jest efektem przemyślanej, perfidnej strategii obliczonej na obniżenie poczucia własnej wartości drugiej strony, ale pojawia się jako efekt nieświadomych, często nawykowych, czy wręcz bezmyślnych zachowań, które nie mają na celu nikogo zranić czy skrzywdzić. Występują, bo ktoś nie wie, że są krzywdzące, nie potrafi inaczej lub uznaje, że nie ma w nich niczego złego. Często też ludzie posługują się nimi również dlatego, że jako dzieci podpatrzyli je u swoich opiekunów i zinternalizowali je jako społeczną normę, stały element relacyjnych interakcji, czy też sposób na uniknięcie potrzeby zaangażowania się w rozwiązanie jakiegoś relacyjnego problemu. Pokażmy to na przykładzie jednej z form unieważnienia, która wydaje się zupełnie niewinna i pewnie większość z nas zapamiętała ją z dzieciństwa, kiedy słyszeliśmy magiczne zaklęcia w stylu: „sam przeszedłem przez gorsze rzeczy”, „inni mają gorzej i jakoś dają radę”, „to wyłącznie twoje przewrażliwienie” lub „powinieneś być wdzięczny że skończyło się tylko na tym”. Niewinne i znane, prawda? Jednak te formuły są wymienianie na liście najmroczniejszych unieważnień, które jako dzieci asymilujemy jako sposoby na pozbycie się obowiązku uczestniczenia w czyimś problemie i które później przenosimy w dorosłość właśnie po to, by za ich pomocą szybko załatwić sprawę bez potrzeby wgłębiania się w czyjąś sytuację, czy czyjeś zmartwienie. Bo machnąć ręką jest łatwiej, niż sprawić, by to co się zepsuło nie tylko zostało zreperowane ale by nie psuło się z tego samego powodu w przyszłości. Unieważnienie pod tym względem przypomina trochę przykład obsługi taśmociągu w jakiejś fabryce, często używany w obrazowaniu idei Kaizen. To sytuacja, w której obserwujemy wędrujące taśmą butelki i pracownika odpowiedzialnego za tę część procesu produkcyjnego. Nagle widzimy, jak jedna z butelek leży przewrócona na taśmie. W reakcji na to wydarzenie pracownik podchodzi do taśmy, stawia butelkę we właściwej pozycji i uznaje, że taka interwencja załatwia sprawę. To dużo łatwiejsze niż dociekanie dlaczego ta butelka się przewróciła, co jest za to odpowiedzialne i co trzeba zmienić w ustawieniach, by tak się więcej nie stało. Dokładnie taką samą strategią posługuje się ta osoba, która w danej relacji unieważnia na przykład emocje, potrzeby czy doświadczenia drugiej. Tyle, że to nie rozwiązuje problemu, a wręcz przeciwnie. Unieważnienie jedynie zwiększa problem. 

Unieważnienie niestety nie ogranicza się tylko do nieświadomych, czy nawykowych przypadków. Czasem stanowi zaplanowaną strategię, czynioną z zemsty, z chęci upokorzenia drugiej strony, czy też w sytuacji, w której jedna ze stron relacji chce przejąć manipulacyjną kontrolę nad drugą. Matthew Fray, w wydanej w 2022 roku książce, która jak dotąd nie ukazała się na polskim rynku i zatytułowanej „Tak właśnie kończy się twoje małżeństwo” podaje przykład sekwencji zbudowanej na fundamencie unieważnienia, która jest oceniana jako najbardziej destrukcyjna, a jej kolejne poziomy wiążą się z zadawaniem coraz większych relacyjnych ran, które z każdym poziomem stają się coraz trudniejsze do zagojenia i zapomnienia, co w finale zamienia relację w koszmar. Pierwszy poziom to unieważnienie emocji drugiej strony relacji, bagatelizowanie ich zgłaszania, uznawanie ich za nieistotne czy w ogóle ich negowanie. W konsekwencji ofiara takich zachowań zaczyna unikać jakichkolwiek rozmów o tym, co czuje by nie narazić się na szyderstwa, wyśmianie czy lekceważenie. Na drugim poziomie pojawia się schemat przenoszenia uwagi z doświadczeń partnera na własną samoobronę. To na przykład sytuacja, w której jedno z partnerów krzywdzi czy rani drugie i kiedy taka krzywda czy rana jest mu zgłaszana natychmiast przechodzi do tłumaczenia motywów swojego zachowania, obrony swoich celów czy uzasadniania własnych decyzji zupełnie pomijając, to jakie konsekwencje takie zachowanie wywołało u drugiej osoby. Trzeci poziom przynosi stałą krytykę tego, w jaki sposób jedna ze stron relacji wyraża swoją krzywdę. Tutaj koncentracja zostaje przesunięta z tego co się stało, co zraniło drugą stronę na to, w jaki sposób ta zraniona strona o tym opowiada. Wówczas na przykład rozmowa o doznanej krzywdzie natychmiast zostaje zamieniona w atak, na tę osobę, która o tej krzywdzie opowiada koncentrując się wyłącznie na sposobie komunikacji o krzywdzie, zamiast na samej krzywdzie. 

Unieważnienie – niestety w dowolnej formie – czy to perfidnie planowanej i konsekwentnie wprowadzanej w czyn, czy też nawykowej, bezrefleksyjnej, bo podpatrzonej w dzieciństwie jako normalny element komunikacji w relacji jest zawsze głęboko destrukcyjne. Prowadzi do emocjonalnego wycofania osoby unieważnianej, utraty zaufania co do tego, że może uzyskać relacyjne wsparcie w potrzebie, powstania trwałej, trudnej do usunięcia urazy i w końcu do stale towarzyszącego danej relacji odczuwania niepokoju oraz do konsekwentnego niszczenia poczucia własnej wartości. Unieważnienie bowiem przez nasz emocjonalny system najczęściej jest traktowane tak samo jak odrzucenie, o tyle jednak bardziej bolesne, bo jest doświadczane od bliskiej osoby, której przecież kiedyś ufaliśmy i uznawaliśmy za życzliwą. Niestety ma to rownież swoje społeczne konsekwencje – osoby doświadczające stałego unieważnienia w różnych typach relacji i najprzeróżniejszych formach będą poszukiwać oparcia w kimś, kogo uznają za ważniejszego do siebie stając się w ten sposób dużo bardziej podatnymi na manipulacje, oszustwa czy mydlenie oczu. Problem w tym, że często podlegamy nie tylko unieważnieniom personalnym, ale również instytucjonalnym, w których unieważnienia doświadczamy od konkretnych instytucji, organizacji, czy społeczności. Kiedy zaś tak się dzieje unieważnione społeczeństwa stają się złaknione poczucia istotności i są gotowe wybierać na liderów tych, którzy wydają się im ważniejsi nie dlatego, że są mądrzejsi, tylko dlatego, że obiecują tejże ważności przywrócenie. A historia nie zna chyba takiego przypadku, w którym którykolwiek z kandydatów na jakikolwiek urząd w dowolnej części świata, obiecujący ludowi, że ten niebawem odzyska swoją istotność, kiedykolwiek dotrzymał słowa. Co stało się strategią populizmu jak świat długi i szeroki.

Unieważnienie to destrukcja systemu zarówno w tkance społecznej, jak i na poziomie indywidualnym. By się przed nim społecznie i pojedynczo chronić trzeba zacząć od samych siebie. A najlepszym na to sposobem jest zacząć od zastanowienia się czy czasem nam samym nie zdarza się unieważniać innych – nawet w najdrobniejszych kwestiach i po prostu przestać to robić. 

Pozdrawiam

https://www.amazon.com/This-Your-Marriage-Ends-Relationships-ebook/dp/B098YCXC1V?ref_=ast_author_dp

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-wisdom-of-anger/202502/the-silent-killer-of-relationships

#390 Przymusowa wdzięczność

Przymusowa wdzięczność

„Obyś żył w ciekawych czasach” to powiedzenie, które uznawane jest za chińska starożytną klątwę, w rzeczywistości po raz pierwszy padło z ust Josepha Chamberlaina, który jak wiemy sam swoją polityczną karierą mocno się przyczynił do „uciekawienia” czasów. Później jego syn Austin złośliwie odebrał autorstwo tego powiedzenia ojcu i przypisał je Chińczykom, a jeszcze później użył go Terry Pratchett w swojej trylogii klątwy, jako pierwszej z trzech najgorszych rzeczy, które mogą się nam za życia zdarzyć. Przywołuję je zaś nie bez powodu, bo przecież czasy są ciekawe, skoro na przykład poranny przegląd bieżących komentarzy amerykańskich vlogerów dostarcza nam obecnie więcej emocji niż wszystkie części Mission Impossible razem wzięte. I wystarczy prześledzić ostatnie doniesienia ze szczytów negocjacyjnych stołów, by się zorientować, że oto na naszych oczach w przestrzeni publicznej pojawiła się jedna z najbardziej perfidnych technik manipulacyjnych mających na celu utrzymanie kontroli. Mowa oczywiście o przymusie wdzięczności, która to technika jest niestety na tyle częsta, że przestaliśmy ją zauważać, czy też przypisywać jej jakieś wyjątkowe znaczenie. A oczywiście jest nie tyle wyjątkowa, co naprawdę silnie ingerująca w nasz system emocjonalny. Przyjrzymy się jej zatem. Jednak w oderwaniu od obecnych wydarzeń, polityki czy międzynarodowych knowań, bo mamy z nią do czynienia również z mikrowymiarze naszych relacji i to w ich dowolnych formach. Pokażmy ją zatem na przykładzie. Oto klasa ósma B niech będzie w latach osiemdziesiątych, żeby nie było że zmyślam rzeczywistość, o której nie mam pojęcia. W klasie tej żeński towarzyski prym wiedzie grupa kilku dziewczyn (którą nazwiemy sobie grupą Alfa), które nie tylko trzymają się razem, ale też decydują kto jest fajny, a kto nie; z kim ewentualnie można się zadawać, a z kim zadawanie się stanowi definicję klasowego obciachu. Mówiąc inaczej popularne „Alfianki” decydują o akceptacji i odrzuceniu, żonglując emocjami otoczenia – w szczególności zaś tych koleżanek, które chciałyby to tej grupy dołączyć. I wreszcie nadarza się taka okazja, bo w klasie pojawia się atrakcyjna Zośka, od której co tu dużo mówić chłopaki nie mogą oderwać wzroku. Pragmatyzm grupy Alfa nie pozostaje bez reakcji, bo przecież atrakcyjność Zosi niejako odbiera im uwagę, co powoduje, że same już takie atrakcyjne się nie wydają. Wyjścia są dwa – należy albo obniżyć atrakcyjność Zosi w oczach chłopaków, albo sprawić by dołączyła do grupy, co klasową atrakcyjność ustawi na należnym miejscu i rozwiąże problem. Pierwsze wyjście mimo wielu prób się nie udało, bo chłopaki się nie dali nabrać, więc zostało to drugie. Teraz Zosia wchodzi do grupa Alfa, dzięki czemu Alfianki są w stanie utrzymać swoją klasową pozycję. Ale zaraz zaraz. Co będzie jak Zosia zacznie fikać. Jak nie daj boże zorientuje się, że jest cennym nabytkiem grupy Alfa i że bez niej grupa zacznie się chwiać w posadach? Nie, do tego Alfianki nie mogą dopuścić, więc trzeba obmyśleć plan przejęcia kontroli nad Zosią, by nawet jej do łba nie przyszło kwestionować dominację grupy. I tu pojawia się doskonała technika, która ma tylko jedną wadę – otóż będzie działać, jeśli będzie stale stosowana, eksponowana i wiecznie podsycana. To technika, którą streścimy w zdaniu wypowiedzianym przez najsilniejszą z Alfianek do Zosi: „Powinnaś być wdzięczna, że w ogóle do nas należysz i nigdy nie zapominaj nam za tym podziękować, najlepiej przy każdej okazji. Więc siedź cicho, rób swoje i się nie wychylaj, bo wciąż masz mnóstwo konkurentek, które biją się o twoje miejsce i w razie czego będą gotowe cię zastąpić na jedno nasze skinienie. I nie wyskakuj nam tu z jakimiś swoimi potrzebami, czy pomysłami, bo ty nie jesteś od tego. Ciesz się tym co już masz, aha i pamiętaj o podziękowaniach, bo dzisiaj te twoje podziękowania jakoś tak niezbyt dobrze wybrzmiały, więc musisz się bardziej postarać”.

Dr Joyce Vromen, z Katedry Neurologii Klinicznej Nuffield na Uniwersytecie Oksfordzkim wskazuje, że schemat przymusowej wdzięczności najczęściej ma miejsce w sytuacjach, w których ktoś znajdujący się na domniemanej wyższej pozycji czuje się zagrożony i obawia się jej utraty. Podaje przykłady pochodząc z firm i organizacji, gdzie konkretny lider stosuje przymusową wdzięczność wobec konkretnego pracownika, by z jednej strony zabezpieczyć jego ewentualny wyścig po przejęcie władzy a z drugiej strony na przykład zniechęcić do starań o podwyżkę, zmarginalizować znaczenie czy utrzymać pod stałą kontrolą. To sytuacja w której lider zespołu mówi do swojego podwładnego: „Ciesz się że tu w ogóle jesteś i że dostałeś szansę tej pracy”, co oznacza tak naprawdę „Nie podskakuj, bo w każdej chwili możesz stąd wylecieć”. Dr Vromen dowodzi, że strategia przymusowej wdzięczności jest również często stosowana wobec dowolnej mniejszości, bo za jej pomocą dowolna większość może uniknąć sprawiedliwego podziału decyzyjności czy dostępu do dóbr, w wyniku którego może utracić dotychczasowe przywileje w tym względzie. To zaś sytuacja, w której przedstawiciele większości mówią do przedstawicieli mniejszości: „Powinniście być wdzięczni, że w ogóle bierzemy was pod uwagę i że w ogóle możecie tu mieć reprezentację. Ale wasze oczekiwania i potrzeby to już stanowczo za dużo.” I dotyczy to nie tylko mniejszości etnicznych, płciowych, rasowych – ale również reprezentacji działów w organizacji, czy korporacyjnych departamentów. Za każdą z tych strategii przymusowej wdzięczności skrywa się zawsze jakiś rodzaj obawy o utratę dotychczasowej pozycji, a więc korzyści, które są z nią związane. I ta strategia ma oczywiście swoje konkretne cele. Ma w ofierze przekierować koncentrację właśnie na wdzięczność, co tym samym ma odsunąć w niebyt starania o realizację potrzeb. Kolejnym celem tej strategii jest wywołanie presji, by udowodnić, że zasługuje się na to co już się posiada, jaką pozycję się obecnie zajmuje oraz wywołanie lęku przed tym, że to co się ma może zostać łatwo utracone. Dodatkowo oczywiście mechanizm przymusowej wdzięczności ma wywołać w ofierze poczucie winy, które docelowo ma zostać uruchomione za każdym razem kiedy tylko ofiara odważy się zażądać cokolwiek więcej niż to, czym obecnie dysponuje. Z powyższego wyłania się dosyć klarowny mechanizm manipulacyjnej kontroli, za pomocą którego reguluje się czyjeś aspiracje utrzymując je na stale niskim poziomie zapewniając sobie przywilej decydowania o czyimś losie i takiej redystrybucji ogólnie rozumianych dóbr, by ofiara już zawsze zadowalała się okruchami z pańskiego stołu mimo, iż tak naprawdę z czystej arytmetyki podziału dostępu należy się jej więcej. Powyższe strategiczne cele przymusowej wdzięczności muszą mieć zatem konkretne konsekwencje. I tutaj wymienia się m. in. pojawienie się w ofierze syndromu oszusta, w którym już nieustannie będzie zmagała się z potrzebą uzasadniania swojej wartości oraz nieuniknione stąpanie po skorupkach jaj, by tylko nie zirytować opresora i nie narazić się na etykietę kogoś trudnego, stwarzającego problemy, z kim nie da się pracować, rozmawiać czy negocjować. 

Jak się bronić przed przymusową wdzięcznością? Rozpoznawać ten mechanizm z wszystkimi jego konsekwencjami i eksponować to rozpoznanie. To model w którym głośno mówisz: „Wiem co robisz i po co to robisz” oraz równie głośno wyliczasz wszystkie cele i konsekwencje tej strategii, by nie było najmniejszej wątpliwości, że ten manipulacyjny system został prześwietlony, odkryty i wyeksponowany. To według dr Vromen jedyny sposób, by wymusić na drugiej stronie zmianę narracji – zazwyczaj kończy się zaprzeczeniem „ale oczywiście że tak nie robię”, po którym stosowanie tej samej strategii, czyli przymusowej wdzięczności staje się znacznie trudniejsze, wobec tego, że wszyscy w około już to widzą i będą automatycznie skoncentrowani na tym by wyłapywać najmniejsze przejawy takich zachowań. Strategia rozpoznania i ekspozycji jest tak naprawdę pierwszym korkiem, bo idąc za ciosem należy jak najszybciej ustalić właściwe granice interakcji, by zdjąć z siebie odium osoby podatnej na tego typu manipulacyjne techniki. To oczywiście nie oznacza, że manipulator zupełnie odpuści swoje cele, a wyłącznie tyle, że uzna iż dotąd stosowana strategia przymusowej wdzięczności w tym konkretnym przypadku po prostu przestała działać. Na koniec warto zacytować fragment jednego z artykułów dr Vromen: „Rozpoznanie i kwestionowanie tej dynamiki jest koniecznym krokiem w kierunku bardziej sprawiedliwych struktur przywództwa. Im bardziej eksponujemy te wzorce i sprzeciwiamy się im, tym bardziej zbliżamy się do świata, w którym przywództwo opiera się na zdolnościach i wizji, a nie na obowiązku bycia „wdzięcznym” za systemowe resztki.” Nic dodać, nic ująć kiedy żyje się w ciekawych czasach, prawda?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/divergent-minds/202503/the-psychology-of-forced-gratitude

#391 Wspinacze społeczni

Wspinacze społeczni, czyli mistrzowie toksyczności

Dzisiaj zaglądamy do Encyklopedii Toksykologii Społecznej by sprawdzić w niej hasło wspinacz społeczny. Ups… nie ma takiej książki. Straszna szkoda, prawda? Ale mimo iż książka jest póki co fikcyjna, to już sami wspinacze społeczni fikcyjni nie są. W najkrótszym wyjaśnieniu to osoby, których główną motywacją jest zwiększenie swojego statusu społecznego w najprzeróżniejszych obszarach, co dominuje dynamikę ich relacji z innymi ludźmi i stanowi nieustanny przedmiot zogniskowania koncentracji. I to zarówno na tym, co powinni ich zdaniem robić i mówić by osiągnąć swoje zamierzenie, jak i jednocześnie na tym, w jaki sposób są postrzegani przez innych i czy to postrzeganie potwierdza skuteczność ich wspinaczki. Co więcej ich parcie na wspinaczkę i zdobywanie potwierdzenia swoich statusowych sukcesów w oczach innych odbywa się najczęściej kosztem innych i bez liczenia się z czyimiś emocjami. To z kolei powoduje, że łatwo ich namierzyć, ponieważ często ich aktywność staje się irracjonalna, a nawet żenująca, co wydaje się im umykać, bo najważniejsze jest to by udało się wspiąć chociaż o oczko wyżej od obecnego. Brak takiego awansu, czy też brak docenienia ich wspinaczki przez innych postrzegają w kategoriach porażki, której się na tyle silnie wstydzą, że będą gotowi zakłamywać rzeczywistość i oszukiwać samych siebie tylko po to, by nie musieć się mierzyć z samobiczowaniem. Grubo, prawda? Pokażmy to jednak na przykładach. Oto Kazik udaje się ze swymi znajomymi na przyjęcie. Duża sala, wiele stolików i pięknie ubranych gości. Okazuje się, że jednym z nich jest znany lokalny biznesmen, właściciel kilku interesów i błyszczących samochodów oraz sponsor coraz bardziej wydatnych biustów swoich coraz młodszych partnerek. Od momentu, w którym okazało się, że majętny pan Włodzimierz Iksiński jest również na sali Kazik już nie może się skupić na niczym innym, jak tylko na tym, by osoby, z którymi tam przyszedł doceniły jego zażyłą znajomość z Iksińskim. Oczywiście nie zna go w ogóle, ale zrobi wszystko by wyglądało że zna. Odtąd w jego opowieściach coraz częściej słychać teksty „ja i Włodek”, „my z Włodkiem”, czy „Włodek to straszny kawalarz jest”. W pewnym momencie Kazik dostrzega jak Iksiński udaje się do toalety, więc skwapliwie korzysta z okazji i idzie za nim. Już w środku przy jednej z umywalek zaczepia Iksińskiego wręczając mu dwieście złotych ze słowami „Przepraszam, ale zauważyłem jak ten banknot wypadł panu z kieszeni, kiedy pan sięgał po chusteczkę”. Iksiński przyjmuje dwie stówy – wprawdzie nie pamięta, żeby je miał je wcześniej kieszeni, ale skoro ten usłużny gość tak twierdzi, to przecież po co miałby kłamać. W końcu dobrze, że są jeszcze uczciwi ludzie na świecie, prawda”. Po kilku chwilach, kiedy Kazik jest już przy swoim stoliku, a Iksiński przy swoim, Kazik ostentacyjnie do niego macha z pozdrowieniami wznosząc kieliszek wina w jego kierunku. Iksiński z uśmiechem mu odmachuje, bo w sumie czemu nie, skoro gość znalazł jego dwie stówy i mu oddał. Ale najważniejsze, że znajomi ze stolika Kazika zauważyli całą akcję, po której fraza „my z Włodkiem” staje się Kazikową mantrą wieczoru. 

Oczywiście powyższy przykład to tylko kropla w morzu obszarów i możliwości społecznych wspinaczy. Potrafią udawać, że posiadają więcej niż w rzeczywistości, że są lepiej wykształceni niż naprawdę, że wiodą zupełnie inny styl życia – właśnie ten do którego aspirują. Wykorzystują każdą okazję, do podniesienia swojego statusu zarówno w oczach innych, jak i własnych. Przypisują więc sobie osiągnięcia, popularność, znajomości, pozycję społeczną, istotność i dokonania. Wydaje się więc, że ich nieustannym zmartwieniem jest sprostanie oczekiwaniom własnego ego, które usiłuje ich wypchnąć w górę, by uciec od stanu, w którym rzeczywiście się znajdują, i którego tak naprawdę ich ego się wstydzi. W tym celu gotowi są do posłużenia się dowolną techniką manipulacji, mydleniem oczu, czy presją, a to że najczęściej robią to kosztem innych nie stanowi dla nich problemu. Po prostu uważają to za stały i niezbędny element społecznej gry. Jeśli w tej grze zdiagnozują konkurencję, to automatycznie staje się ich wrogiem, którego trzeba zwalczać by ochronić się przed zagrożeniam odebrania im korony. Kiedy bowiem ktoś w tym wyścigu na kolejne pięterka statusu staje z nimi w szranki, czują się zagrożeni, więc wówczas przekierowują koncentrację swoich działań na pozbawienie konkurencji siły. Tu ich narcystyczny rys zaczyna się mieszać z rysem makiawelicznym, bo nauczyli się, że najlepsze efekty uzyskuje się dzięki sprytnej manipulacji. W ten sposób uczą się manipulować zarówno rzeczywistością, tak jak to zrobił w przykładzie Kazik wręczając Iksińskiemu własne dwie stówy, by zdobyć jego uwagę i przychylność, jak i manipulowania innymi, jak w przykładzie z Kazikiem kiedy ustawia on przy znajomych taką narrację, z której ma wynikać jego zażyłość z osobą ze sfery, do której aspiruje. 

Badania połączonych sił naukowców z uniwersytetów w Londynie i Rzymie opublikowane w czerwcu 2024 roku ujawniły, że jednym z głównych motywatorów osób poszukujących statusu czyli społecznych wspinaczy,są epizody lęku, w których efekcie pojawia się uczucie stałego niepokoju. Dotyczy on zarówno możliwości utraty już posiadanego domniemanego statusu, jak i tego, czy manifestacja znaczenia jest odpowiednio zauważana przez innych. To wysokie znaczenie przypisywane statusowi wyrażane jest zaś w trzech podstawowych domenach: emocjonalnej – co skutkuje poczuciem szczęścia kiedy pojawia się przekonanie o zwiększeniu statusu i przygnębieniem oraz złością gdy jest odwrotnie; behawioralnej, w skutek czego dana osoba zachowuje się w taki sposób, jakby cały czas dokonywała wyborów pomiędzy tym co może i w jak silny sposób zwiększyć status oraz w domenie poznawczej, w której pojawia się częste a czasem nieustanne myślenie o statusie. Zwróćmy uwagę, jak te trzy domeny są z sobą silnie powiązane. Kiedy pojawia się myślenie o statusie, które staje się dominujące w systemie poznawczym, to w jego efekcie uruchamiane jest emocjonalne wahadło oscylujące pomiędzy dobrym i złym samopoczuciem ubranym w wachlarz odpowiednich emocji. Dobre samopoczucie, a więc i towarzyszące temu emocje pojawiają się wyłącznie wówczas kiedy uda się w oczach własnych oraz innych zwiększyć status. Złe samopoczucie zaś pojawia się wtedy, kiedy takie zamierzenie nie zostaje osiągnięte. Tej dynamice towarzyszy silny imperatyw zachowań, który przed każdą podjętą aktywnością oblicza jej potencjał zwiększenia statusu, w skutek czego zostaje wybrane wyłącznie takie zachowanie, które w tym względzie zapowiada najsilniejszy efekt. To zaś sprawia, że inne zachowania nie są brane pod uwagę, jako nie posiadające dla całego systemu odpowiedniego znaczenia. Społeczny wspinacz stojący przed wyborem poprawy statusu wiążącym się na przykład z zaszkodzeniem jakieś osobie, a zachowaniem nie związanym ze statusem, ale przyjaznym dla innych zawsze wybierze to pierwsze. W naszym więc przykładzie największą nagrodą dla Kazika jest to, że Iksiński mu pomacha ręką na oczach jego znajomych, zaś największą karą była by obojętność Iksińskiego. By zaś uzyskać nagrodę i uniknąć kary Kazik bez cienia wachania poświęci przyjaciół, ich dobre samopoczucie czy szacunek. Wydaje się to nielogiczne, bo przecież wspinaczowi społecznemu zależy na tym, w jaki sposób jest postrzegany przez innych, bo przecież to buduje status. I owszem, jednak dużo ważniejsze dla niego jest postrzeganie tych, którzy pochodzą ze środowiska do którego aspiruje, niż tych pochodzących ze środowiska, które w swych aspiracjach uważa za gorsze, o niższym statusie i które w swych działaniach zamierza opuścić. Moglibyśmy powiedzieć, że w sytuacji, w której Kazik poświęci opinię znajomych na rzecz nowo zdobytej przychylności Iksińskiego jego system poznawczy stworzy konstrukt, zgodnie z którym to, że że jego dawni znajomi po jego wyczynach zaczną myśleć o nim w negatywny sposób nie ma znaczenia. Znaczenie ma jedynie to, że w ich myślach będzie miał wyższy status nawet kosztem ich braku przychylności. 

I ten mechanizm właśnie sprawia, że społeczni wspinacze finalnie okazują się tak bardzo toksyczni dla innych. I owszem ich ciągłe statusowe wysiłki wyrażane w komunikatach i zachowaniach są na dłuższą metę nie do zniesienia, jednak ich rzeczywista toksyczność i szkodliwość społeczna polega na tym, że bez wachania są zdolni zdradzić, oszukać czy pozostawić dawnych znajomych i przyjaciół i potraktować ich wyłącznie jako szczebelki drabiny prowadzącej do zdobycia upragnionego celu. A kiedy już społeczni wspinacze pokonują te szczeble i znajdują się na swej drabinie w swym własnym przekonaniu wyżej, to pozostawione za sobą szczeble tracą dla nich jakiekolwiek znaczenie. Czyż trzeba lepszego powodu, by od takich delikwentów i delikwentek trzymać się z daleka? Pozdrawiam

https://bpspsychub.onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1111/bjop.12716

https://www.psychologytoday.com/us/blog/fulfillment-at-any-age/202503/how-to-spot-the-social-climber

#392 Relacja z ręką na klamce

Relacja z ręką na klamce

Był sobie kiedyś serial Colombo… No dobra, wiem że to było w epoce kamienia, a może i nawet jeszcze przed dinozaurami i że ludzie tyle nie żyją, żeby takie rzeczy pamiętać. W każdym razie przedpotopowy porucznik Colombo miał taką zajawkę, że w rozmowie z podejrzanym o przestępstwo najtrudniejsze pytanie rzucał, kiedy już trzymał rękę na klamce tuż przed wyjściem z pomieszczenia, w którym rozmowa miała miejsce. W momencie, kiedy podejrzany oddychał już z ulgą, że ten przygłupi gliniarz w wymiętym prochowcu nie skumał bazy. Wtedy właśnie dzięki efektowi zaskoczenia wysypywał się przed detektywem i było po sprawie. Jednak tytułowa ręka na klamce jest używana w naszych relacjach – nie tylko romantycznych – w zgoła innym celu, co stanowi przyczynę, dla której gdyby porucznik Colombo był prawdziwy a nie zmyślony i gdyby najpierw żył a potem umarł, to przewracał by się w grobie. Aż chciało by się złośliwie powiedzieć – jaka relacja taki Colombo, ale najpierw pokażmy o co z tymi klamkami chodzi na kilku przykładach. Przykład pierwszy – oto Ewa i Bogdan oraz ich niezbyt jak się ukazuje spełniony związek, którego przebieg mocno nadwyrężył Ewy oczekiwania. Ale generalnie do trudnej rozmowy, która mogłaby rozwiązać co najmniej kilka konfliktów jakoś nie może dojść, więc oczywiście problemów z czasem przybywa. W końcu obserwujemy parę pewnego poranka, w której to sytuacji Ewa tuż przed wyjściem do pracy, już z ręką na klamce rzuca ostatnie zdanie: „wiesz, myślę, że z naszego związku nic nie będzie, tego się już nie da uratować” po czym wychodzi zostawiając Bogdana ze zbieraną z podłogi szczęką i druzgocącym pytaniem „co tu się przed chwilą odwaliło?”. Przykład drugi: teraz jesteśmy w biurze i przyglądamy się rozmowie szefa Marka ze swoim pracownikiem Grzegorzem. Rozmowa wydaje się zupełnie zwyczajna – Marek podsumowuje ostatni projekt wykonany przez Grzegorza, omawia kluczowe punkty, analizuje to co mogło zostać zrobione lepiej i docenia to co mogło zostać wykonane gorzej. Wydaje się, że ta współpraca układa się całkiem nieźle i Grzegorz nie ma powodów do obaw w kontekście jej kontynuacji. W końcu Marek, tuż przed wyjściem z biura i z ręką na klamce odwraca się i mówi: „Wiesz, jednak myślę, że nie do końca się rozumiemy. Myślałem że w naszej rozmowie w końcu poruszysz ten problem, ale skoro nie, to w sumie to też jest jakaś informacja”. Marek wychodzi, zanim Grzegorz zdążył wyjść z szoku i zaskoczenia i zanim jeszcze udało mu się zebrać myśli i odpowiedzieć sobie na pytanie: „zaraz, zaraz, ale o co konkretnie chodzi?”. Przykład trzeci – teraz jesteśmy w pokoju razem z Beatą i jej mamą Zosią. Beata już dorosła pannica właśnie usłyszała od swej mamy, że jej pomysł na rzucenie studiów w połowie, by razem ze swoim chłopakiem i jego wypasionym kamperem skonstruowanym na bazie wiekowego Cinquecento ruszyć na podbój świata, raczej nie znajdzie jej akceptacji. Beata kładzie drżącą rękę na klamce i tuż przed wyjściem rzuca w stronę mamy: „Zawsze liczą się tylko twoje emocje, prawda?” i wychodzi z pokoju, zanim jej mama zdarzy jakkolwiek zareagować.

Czym charakteryzuje się strategia klamki? Otóż polega na wypowiedzeniu czegoś ważnego w ostatnim momencie rozmowy, tak, by praktycznie uniemożliwić reakcję pod drugiej stronie i jej w ten sposób uniknąć. To trzymanie problemu do rozwiązania w kieszeni i wyjęcie go w takiej chwili, kiedy jego wspólne rozwiązanie celowo nie wchodzi już w grę. Problem więc zostaje ogłoszony ale odbiera mu się szanse na rozwiązanie, przez co samo jego wygłoszenie zostawia zdezorientowaną ofiarę takiego zabiegu, jakby zapewniając tym sobie chwilowe zwycięstwo czy przewagę przez samą sygnalizację problemu. Badania przeprowadzone na Uniwersytecie Columbia w 2000 roku ujawniły, że strategia klamki jest wybierana w sytuacjach, w których ludzie chcą uniknąć konfrontacji z emocjami, które zostaną wywołane przez to co powiedzieli. To tak, jakby przed powiedzeniem tego co ma się do powiedzenia w trakcie rozmowy powstrzymywała świadomość tego, że w efekcie tego co zostanie powiedziane pojawią się w relacji takie emocje, z którymi trudno sobie będzie poradzić – na przykład złość, wzburzenie, czy rozczarowanie po drugiej stronie. Kiedy zaś by się pojawiły, to wywołają potrzebę jakiejś reakcji – na przykład uspokojenia emocji danej rozmowy, czego skutkiem ubocznym może być odwołanie siły i znaczenia tego co się powiedziało. To na przykład sytuacja, w której ktoś we wzburzeniu mówi drugiej osobie przykre rzeczy, po czym widząc, jak ta przykrość wywołuje łzy odwołuje to co powiedział, bo w inny sposób nie potrafi sobie poradzić z tym, że w reakcji na jego słowa ktoś się rozpłakał. To wiec strategia: powiem to na koniec i ucieknę, bo inaczej nie radząc sobie z emocjami po drugiej stronie odwołam to co zostało powiedziane. Kolejne badania – tym razem z 2013 roku przeprowadzone przez naukowców z uniwersytetów Buffalo w USA i Waterloo w Kanadzie ujawniły, że za strategią klamki może stać również bezpieczeństwo emocjonalne. Byłaby by to więc strategia, która miała by chronić osobę, która po nią sięga przed odrzuceniem, krytyką czy tym, że sprawy mogłyby się obrócić przeciwko niej. Niestety – jak wykazano w badaniach – tego typu strategie zapewniają jedynie krótkoterminową ulgę, jednak na dłuższą metę spowodują jedynie spadek relacyjnej satysfakcji i to już w ciągu trzech lat od pojawienia się w danej relacji strategii klamki. Tezy te potwierdziły badania z 2022 roku wykonane przez psychologów z Uniwersytetu Delhi w Indiach. Wykryto, że tego typu zachowania są ściśle związane ze strategiami ciszy, w których przemilczanie problemów jest efektem zbudowania w sobie uczucia zranienia, w efekcie czego wzrasta gniew i frustracja w relacji i uznanie, że na rozmowę mającą rozwiązać problem może być już zbyt późno. Dr. Mark Travers w Uniwersytetu Cornells wymienia cztery główne powody, dla których ludzie w relacjach stosują strategie klamki. Pierwszym jest obawa przed wejściem w regularny czy też oficjalny konflikt z drugą stroną, w którego efekcie pojawią się konkrente emocje ograniczające zdolność osoby stosującej strategię klamki do pełnej reakcji. Drugim jest efekt niedokończonego przetworzenia. To sytuacja, w której dana osoba już wie, że zderza się z sytuacją konfliktową, ale jeszcze nie ma pomysłu ani na to jak konkretny konflikt rozwiązać, ani też na to jak się w takim konflikcie powinna zachować. Uznaje więc, że klamka sceduje obowiązek ogarnięcia sprawy wyłącznie na drugą stronę relacji, co jednocześnie niejako zdejmuje ten obowiązek z jej własnych barków przynosząc tym samym chwilowe uczucie ulgi. Trzecim powodem jest zabezpieczenie emocjonalne i uniknięcie w ten sposób emocji, które pojawiłyby się w sytuacji, w której druga strona ujawniła by własną perspektywę tego co się w relacji dzieje. Według dr Traversa to czysta samoobrona uruchamiana na wypadek ataku, która szuka dróg ucieczki zanim domniemany atak nastąpi, by uniknąć bólu, który się z nim wiąże. Ma to zapewnić zajęcie bezpiecznej pozycji już za zamkniętymi drzwiami, jakby odgradzając się nimi od tego, co może się wydarzyć w pokoju, który właśnie opuściliśmy. Na czwartym miejscu Travers umieszcza złudne przekonanie, w którym klamkowicz ma nadzieję, że problem się może jakoś sam rozwiąże. Kiedy unika się trudnej rozmowy czy też opóźnia jej przeprowadzenie, to jednocześnie pojawia się oczekiwanie, że w między czasie problem sam zniknie lub że wydarzy się coś, co ten problem rozwiąże już bez naszego zaanagażowania czy udziału. Niestety zazwyczaj dzieje się dokładnie odwrotnie. Problem nie tylko nie znika, ale zaczyna nabrzmiewać i z czasem jego rozwiązanie staje się naprawdę trudne, a być może nawet niemożliwe. 

Klamkowanie w relacji niestety nie wróży niczego dobrego. Jest tak naprawdę dosyć precyzyjnym proroctwem na to, że pojawiających się w niej problemów będzie coraz więcej a i większość z nich będzie puchła wywierając coraz to bardziej negatywny wpływ na wiele relacyjnych obszarów. Niezależnie od tego z którego z czterech wymienionych powodów takie strategie są stosowane, przynoszą jedynie chwilową ulgę stosującym, co nie tylko nie rozwiązuje sprawy ale znacznie pogarsza relacyjną dynamikę. Kiedy więc widzisz że druga strona twojej relacji zaczyna klamkować – niezależnie od tego jaka to jest relacja, to rozwiązaniem jest nie tylko sprowokowanie rozmowy prowadzącej do wyjaśnienia sytuacji, rozbrojenia konfliktu czy uzdrowienia tego, co się popsuło. Przedmiotem relacyjnej interwencji powinno być również samo klamkowanie i ustalenie powodów dla których się pojawiło, co może być dużo trudniejsze i bardziej bolesne od ogarnięcia samego problemu. Jednak kiedy zostawi się to bez reakcji, to można się spodziewać, że ręka na klamce jako strategia relacyjnej komunikacji będzie się pojawiać coraz częściej znacznie pogarszając sprawę. A jeśli sama czy sam uroczo klamkujesz, to po prostu przestań i weź odpowiedzialność za rozwiązanie problemu również na siebie.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/social-instincts/202503/4-ways-doorknob-moments-can-derail-your-relationship

https://doi.org/10.1111/0735-2751.00106

https://doi.org/10.1016/j.jesp.2012.10.010

https://www.ijtsrd.com/other-scientific-research-area/other/49757/when-silence-speaks-exploring-reasons-of-silent-treatment-from-perspective-of-source/shilpi-agarwal

#393 Jazda na obcym tempomacie

Jazda na obcym tempomacie

Na początek przyjrzyjmy się scence rozgrywającej się na autostradzie. Obserwujemy dwa samochody jadące w tym samym kierunku, których kierowcy wybrali się w dość długą drogę – niech cała trasa ma więcej niż trzysta kilometrów. W pierwszym samochodzie kierowca A decyduje się na skorzystanie z tempomatu ustawionego na taką prędkość, która mu najbardziej odpowiada i jednocześnie nie łamie przepisów. Jedzie więc w swoim jednostajnym tempie, kiedy zaś przed nim pojawia się samochód to jego tempomat odpowiednio zwalnia dostosowując się do prędkości pojazdu przed nim i przyśpiesza do ustawionej prędkości dopiero kiedy pas z przodu się zwolni. Co więcej tempomat w samochodzie A jest ustawiony tak, żeby w takim wypadku utrzymywać stały odpowiednio bezpieczny dystans pomiędzy pojazdami. I nagle z tyłu pojawia się samochód B, którego kierowca postanawia przypiąć się na ogonie samochodu A. Jak zwalnia A, to zwalnia B, jak przyśpiesza A to przyśpiesza B. Problem jednak w tym, że odległość pomiędzy A i B jest zbyt mała i w niektórych sytuacjach wynosi zaledwie kilka metrów, co niepokoi i stresuje kierowcę A. Postanawia więc pozbyć się ogonowej przylepy i łamiąc przepisy oraz korzystając z wolnego pasa przed soba przyśpiesza do 160 na godzinę, mając nadzieję, że to zniechęci kierowcę B do takiej jazdy. Niestety kierowca B również przyśpiesza i cały czas siedzi mu na ogonie. Po prostu przylepił się i nie da się go pozbyć. I tak trwa ta jazda ogonowa aż w końcu pojawia się przy nich trzeci samochód – który nazwiemy C. Kierowca tego samochodu przez chwilę jedzie w tym samym tempie co A i B i orientując się co tu się dzieje i że kierowca A ma na ogonie nieproszonego pasożyta w końcu rusza w drogę swoim własnym tempem. Tymczasem kierowca A wciąż nie może się pozbyć z ogona kierowcy B, bo nawet kiedy wyłączył tempomat i przerzucił się na własne tempo proceder siedzenia na ogonie wciąż trwał. 

Podsumowując spróbujmy rozważyć te scenę z punktu widzenia relacji i podzielmy je na relację pomiędzy A i B, oraz relację pomiędzy A i C. W tej pierwszej uznalibyśmy że jest to relacja zależna, bo cokolwiek zrobi kierowca A zostaje to skopiowane przez kierowcę B, oczywiście z pewną dozą nieudolności kopiowania o czym świadczy nieodpowiedni, zbyt bliski dystans pomiędzy nimi. Możemy zatem powiedzieć, że z jakiegoś powodu kierowca B zdecydował się na niesamodzielność. Jakby wyłączył własne kierowanie pojazdem, pozbył się celowo autonomii i przerzucił odpowiedzialność za dowiezienie się do celu na kierowcę A. W drugiej relacji kierowca C zauważył taką możliwość, bo przecież obserwował relację pomiędzy A i B, jednak nie zdecydował się na taką samą strategię i postanowił pokonać drogę w sposób samodzielny. Teraz powinniśmy sobie zadać pytanie po co kierowca B robi to co robi, jaki ma w tym cel i czy rzeczywiście chodzi wyłącznie o przekazanie odpowiedzialności za dowiezienie do celu z jednoczesnym poświęceniem autonomii. Mówiąc inaczej musielibyśmy odpowiedzieć na pytanie co tak naprawdę zyskuje kierowca B w takiej ogonowej sytuacji jadąc na cudzym tempomacie. Żeby zaś odpowiedzieć na to pytanie musimy się na chwilę zanurzyć w pojawiającą się na świecie dyskusji na temat zagrożeń wynikających z coraz bardziej obecnej w naszym życiu sztucznej inteligencji. Jedna strona sporu uznaje, że kiedy oddajemy decydowanie za nas właśnie sztucznej inteligencji, to zwalnia nas to z samodzielnego myślenia, w wyniku czego nie trenujemy naszego aparatu inteligencji, co siłą rzeczy będzie prowadziło do tego, że jako społeczeństwo z każdą dekadą staniemy się coraz głupsi i mniej utalentowani. Druga strona sporu ma zgoła odmienne argumenty. Mówi, że oto wkraczamy w erę społeczeństwa postkognitywnego, co oznacza, że tak naprawdę się rozwijamy odkrywając, że sama inteligencja nie jest ostatnim poziomem naszego rozwoju. Jeden ze światowych guru od sztucznej inteligencji John Nostra – reprezentujący te drugą opcję przekonuje, że poznanie oparte na inteligencji lokalnej czerpiącej z wewnętrznych zasobów stało się biologicznie ograniczone z racji tego, że człowiek nie jest w stanie oprzeć swojego intelektu na czymś więcej niż własne zasoby poznawcze. Kolejnym zaś krokiem ludzkiego rozwoju jest przejście na system korzystania z inteligencji czerpiącej z zewnętrznego poznania, czyli nieskończonej liczby zasobów dostępnych waśnie dla AI. Bo ta wyższa inteligencja nie jest ograniczona do zasobów pamięci czy świadomości. Czyli mówiąc inaczej może istnieć i mieć się całkiem dobrze bez własnego poznania, czerpiąc wyłącznie z obcych zasobów poznawczych. 

Czy model proponowany przez Johna Nostrę nie przypomina nam czegoś, co przecież doskonale znamy. Właśnie dlatego użyłem przykładu z jazdą na obcym tempomacie. Bo przecież kierowca B robi dokładnie to co definiuje Nostra: odpuszcza własne poznanie powierzając się w wykonaniu zadania obcemu poznaniu, czyż nie? Przecież oszczędza sobie w ten sposób wiele stresu wynikającego z potrzeby podejmowania własnych decyzji na drodze. Jedzie za autem A czerpiąc z narzędzi poznawczych kierowcy A by nie musieć przegrzewać systemu czerpiąc z własnych. Kiedy sytuacja na drodze powoduje potrzebę zmniejszenia szybkości, co wykrywa tempomat A, on też zwalnia nie zastawiając się po co. Kiedy jadący przed nim samochód A przyśpiesza on też przyśpiesza bez potrzeby zastanawiania się czy to dobry moment na przyspieszenie i ile przyśpieszyć. Dolepił się do kierowcy A zauważywszy u niego w miarę stabilną i równą jazdę wymuszoną tempomatem. Ale sam tempomat nie ma tutaj znaczenia, bo kiedy kierowca A go wyłącza i zaczyna samodzielnie decydować o przyśpieszaniu czy hamowaniu, kierowca B również to kopiuje. Jest po prostu podpięty pod obcy system kognitywny i nie korzysta w tym czasie z własnego, co pozwala mu najprawdopodobniej pokonać te samą drogę do celu, ale jednocześnie pozbawiając się wyzwań, decyzji i wyborów których na drodze dokonuje kierowca A. Wygodniej. Spokojniej. Mniej stresowo. Ale płacąc za to koszt braku rozwoju własnych umiejętności, aparatu poznawczego, ośrodków decyzyjnych itd. 

Kiedy zaś mamy już opanowany fundament tych strategii kognitywnych przenieśmy je teraz na relacje. Oto osoba B  siedzi na relacyjnym ogonie osoby A – celowo nie podaję płci bo tego typu konfiguracje wymykają się klasyfikacji płciowej oraz formom relacji, bo nie ograniczają się jedynie do relacji romantycznych, ale pojawiają się rownież w relacjach zawodowych, rodzinnych czy towarzyskich. Na czym zaś samo siedzenie na relacyjnym ogonie może polegać. Oto wyobraźmy sobie Andrzeja, który w swoim życiu kieruje się zasadą pochodzącą wprost z teorii Johna Nostry i społeczeństwa postkognitywnego, co oznacza, że zamiast inwestować we własne zasoby i na nich budować umiejętności kognitywne jedynie korzysta w tym zakresie z zasobów innych, z którym na dowolnym etapie życia wchodzi w relacyjne interakcje. Oszczędza energię i czas by nie podejmować własnych decyzji i dokonywać własnych wyborów uznając, że skoro ktoś inny podjął już wcześniej decyzję w podobnej kwestii i dokonał konkretnych wyborów w podobnych obszarach, to można je wykorzystać zamiast męczyć się i ryzykować podejmując własne. Andrzej więc wykonuje pracę, którą mu podpowiedzieli rodzice, a co do której tak naprawdę nie ma ani talentu, ani też najmniejszej pasji czy ciekawości. Zdobywa to co zdobył jego starzy brat, bo to przecież musi być dobry wzorzec, skoro brat tak egzystuje i jakoś ten system działa. Andrzej więc jeździ podobnym samochodem, mieszka w mieszkaniu skopiowanym z pomysłu brata i rozgląda się za podobną panną, którą na partnerkę życia wybrał sobie jego brat. Ponieważ zaś kiedyś na imprezie u znajomych usłyszał od atrakcyjnej interesującej go dziewczyny, że najfajniejsi są ludzie z pasją, to samą pasję podpatrzył u kumpla z roboty. Tak więc co niedziela chadza na polowania z przewieszoną przez ramię strzelbą, cały na zielono i z piórkiem w kapeluszu. Wprawdzie na razie upolował zerwanie ścięgna i o mało sobie nie odstrzelił kolana, ale pasja musi mieć swoje wymagania, prawda? Chociaż już powoli rozważa, czy nie zgapić pasji do sąsiada, ale póki co odstrasza go nieco wstawanie o trzeciej nad ranem, by potem na tej zimnicy siedzieć nad stawem wpatrując się godzinami w nieruchomy spławik. I tak leci życie na obcym tempomacie – ktoś skręca, Andrzej skręca, ktoś zwalnia Andrzej zwalnia, ktoś zmienia pas ruchu, Andrzej również to robi nie zastanawiając się wiele nad rzeczywistą potrzebą takich zachowań. Powoli mija życie. Teraz Andrzej ma sześćdziesiątkę już rozgląda się za sposobem na emeryturę podpatrując kolejnych kandydatów do skopiowania. Już za dziesięć lat Andrzej stanie przed lustrem i powie: „Ech, to życie, to muszę wam powiedzieć przereklamowane jest”. 

Jazda na obcym tempomacie może dotyczyć nie tylko wyborów dokonywanych zajęć, czy życiowych strategii. Może obejmować również poczucie stabilizacji, bezpieczeństwa, określonych poglądów i przekonań, pogodni za spełnieniem, poczuciem szczęścia, czy życiowej równowagi. I nawet jak układa to życie w przewidywalny i porganizowany sposób, to ma dwie podstawowe wady. Po pierwsze jest to jazda obca, a nie własna, a po drugie czerpiąc z obcych zasobów znacznie hamuje lub w ogóle wstrzymuje rozwój własnych umiejętności poznawczych. Może i jest wygodniej. Może i zmniejsza ryzyko niepowodzenia. Może też pozbywa się ciężaru własnej odpowiedzialności za ewentualne pomyłki i nietrafione decyzje. Jednak prowadzi – niczym zapamiętana z podstawówki równia pochyła wymuszająca ruch jednostajnie przyśpieszony – do życiowego zgorzknienia, rozczarowania i finalnego uczucia pustki, której nijak nie da się wypełnić obcą treścią. Być może w kontekście społecznej rzeczywistości etap postkognitywny jest nie do uniknięcia. Ale czy na pewno nas uszczęśliwi?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-digital-self/202503/thinking-about-thinking-how-ai-reshapes-cognition

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-digital-self/202503/in-the-post-cognitive-world-what-comes-after-thinking

#394 Poślizg języka

Językowe poślizgi, czyli „czy ja to naprawdę powiedziałem?”

Zacznijmy od przykładu ale tym razem z życia, o którym słyszałem z pierwszej ręki, czyli bohaterki tej opowieści. Otóż kiedyś dawno dawno temu na pewnym firmowym zebraniu wypowiedziała ona pewne zdanie w sposób, w który nie chciała go wypowiedzieć. Wystąpienie dotyczyło mobilności firmy i zawierało zdanie, którego fragment miał brzmieć „trzeba się ruszać”. No i wypowiedziała to zdanie pełną piersią tyle, że wspomniany fragment zabrzmiał „trzeba się ruchać”. Nastała cisza. Delikatnie mówiąc nieco żenująca. Każda sekunda tej ciszy wydawała się wiecznością, a w głowie bohaterki tej przygody dudniło pytanie, które zadawała sama sobie: „czy ja to naprawdę powiedziałam?” Nie mogła w to uwierzyć, bo przecież po pierwsze chciała powiedzieć coś innego, a po drugie ona nie używa takiego sformułowania w kontekście aktu seksualnego. I owszem w prywatnych rozmowach, na przykład w sprośnych żarcikach po kieliszku zdarza się jej wypowiedzieć terminy, którymi określany jest akt seksualny, czy też to, że ktoś kogoś oszukał, ale akurat tego słowa po prostu nie używa, bo wychowała się w środowisku, w którym funkcjonowały na to zupełnie inne określenia. Skąd zatem się to wzięło? I to jeszcze w takich okolicznościach? Przed pracownikami, przed którymi przecież chciałaby wyjść na kogoś, kto ma nieco więcej w głowie niż wiadomo co. I co teraz się stanie, jak na przykład wśród słuchaczy znajdzie się jakaś złośliwa jednostka i wyskoczy z tekstem w stylu „głodnemu chleb na myśli, co?”, albo z czymś jeszcze gorszym, co przekieruje uwagę uczestników zebrania na rejony, z których raczej trudno będzie się bez szwanku wydostać? Na szczęście grupa była na tyle wyrozumiała, że puściła to mimo uszu, pani się poprawiła, odchrząknęłą i jakoś przez tę katastrofę przebrnęła. 

Kiedy jednak przyjrzeć się tego typu przejęzyczeniom od strony nauki to, to co znajdujemy na początek poszukiwań nie napawa nas optymizmem. Otóż niezmordowany i wciąż w tym kontekście przywoływany Zygmund Freud nauczył nas myśleć, że tego typu językowe wpadki są reprezentacją tzw utajonej dyspozycji celu, co na tyle wryło się nam w społeczną świadomość, że do dzisiaj używamy określenia „freudowskie przejęzyczenie”, które od razu autora takiej wpadki, jak przytoczona wcześnie, stawia pod ścianą wkładając mu w głowę demona żądzy, który tylo czeka na uwolnienie. Bo idąc tropem Freuda przyjmuje się, że taka wpadka reprezentuje coś, co skrywa się w na głębszym, bardziej odpowiadającym prawdzie poziomie myślenia i odsłania jakiś rodzaj rzeczywistych koncepcji, które w ten sposób wychodzą na światło dzienne. A zatem uznaje się, że za takimi błędami skrywa się jakaś psychologiczna przyczyna. Czy rzeczywiście tak jest, że kiedy zdarza nam się taka językowa wpadka nazywana tu i ówdzie poślizgiem języka, to odsłaniamy w ten sposób jakąś skrywaną dotąd cząstkę siebie, swoje rzeczywiste i jednocześnie ukryte nastawienie, osąd czy rodzaj myślenia? By spróbować odpowiedzieć na to pytanie przyjrzyjmy się innemu przykładowi – oto dwie przyjaciółki siedzą przy kawie i uroczo sobie rozmawiają. Najpierw Ania opowiada o nowo zdobytej posadzie w miejscowej gazecie, a potem Beata o tym, że w firmie deweloperskiej, w której pracuje właśnie podpisano kontrakt na budowę nowego mikro osiedla. „No właśnie – nagle reflektuje się Beata – a może byście się tym zainteresowali?” „Ale kto i czym?” – niezrozumiała Ania. „No tym naszym osiedlem, wy w tym waszym szmatławcu”. Nastaje cisza. Znajomo niezręczna. Po czym Beata szybko się wycofuje „przepraszam, nie wiem czemu tak powiedziałam, ja tak naprawdę nie myślę”. Czy powyższa sytuacja też kwalifikuje się do freudowskiego przejęzyczenia? Czy to zdanie wypowiedziane przez Beatę odsłania co tak naprawdę myśli o gazecie w której pracuje Anna? I w końcu czy aby na pewno te dwa przykłady dotyczą tego samego efektu i mogą być tłumaczone „freudowskim przejęzyczeniem”?

Otóż współczesna nauka twierdzi coś zupełnie innego i na dodatek swoje twierdzenia popiera dosyć licznymi badaniami. Chyba najważniejszych z nich i jednocześnie przełomowych dokonał zespół pod kierunkiem profesora Gary’ego Della z Uniwersytetu Illinois. Już w jednym ze swoich pierwszych badań z 1981 roku nad błędami językowymi odkrył pewną prawidłowość, która pojawia się w takich błędach językowych, jak ten doświadczony przez bohaterkę pierwszej historii. Otóż okazało się, że tego typu poślizgi językowe, czy też przejęzyczenia powstają w efekcie błędnego porządkowania dźwięku, w skutek czego występują podstawienia części lub całości podobnie brzmiących słów. W tej teorii więc czymś zupełnie innym jest powiedzenie „ty stara niedomyta prukwo” zamiast „jak ładnie dziś wyglądasz”, a czymś innym pojawienie się w wypowiedzi podobnie brzmiącego słowa zamiast właściwego, ale o innym znaczeniu. To drugie właśnie stało się przedmiotem badań profesora Della, którym niezmordowanie oddaje się od już prawie czterdziestu pięciu lat. Warto się przyjrzeć jego ustaleniom, bo mogą nam wiele wyjaśnić. 

Dell wskazuje, że produkcja słów, czyli to w jaki sposób nasz mózg przekłada myśli na komunikaty słowne korzysta z mechanizmu udźwiękowienia, który angażuje jednocześnie trzy niezależne sieci – semantyczną, leksykalną i fonologiczną. By zaś przełożenie myśli na słowa stało się możliwe wszystkie te trzy sieci muszą ze sobą współpracować. Najpierw semantyczna musi podjąć decyzję, jakie słowo odda najlepiej znaczenie, które jest do przekazania, w czym musi posiłkować się właściwościami sieci leksykalnej, która niejako podaje do wykorzystania wyłącznie ten zasób słów, który jest w jej posiadaniu. Następnie do akcji wkracza sieć fonologiczna, decydując o tym za pomocą jakich dźwięków, czy ich zbitek dane słowo zostanie wypowiedziane. Ale to nie wszystko – jak już zostały wybrane słowa i dźwięki, z których mają być zbudowane, to znowu wracamy do sieci semantycznej, by wybrane słowa uporządkować w zdanie, które również musi oddawać sens wypowiedzi, a na dodatek musi być w miarę poprawne. Jednak to co odkrył Dell to fakt, że te trzy wspomniane sieci w trakcie naszej mowy mocno ze sobą konkurują, niejako ścigając się o pierwszeństwo. To zaś powoduje, że na przykład sieć fonologiczna wstawia dźwięk w słowo, zanim całość zaaprobuje sieć semantyczna. I tak chcemy powiedzieć: „zamyśliłem się widząc jak piesi podskakują na ulicy”, a złoścliwa i nadgorliwa sieć fonologiczną zamiast dźwigu „si” wstawia dźwięk „rsi” i zdanie brzmi: „zamyśliłem się widząc jak piersi podskakują na ulicy”. I oczywiście słuchacze mają ubaw, my zaś toniemy w żenującej ciszy zastanawiając się jak wybrnąć z oskarżeń, że jedyne co nas na ulicy interesuje to podpatrywanie falujących kobiecych biustów. A w rzeczywistości padamy ofiarą nie żadnej ukrytej żądzy i piersiowej obsesji i tęsknoty za matką, co oczywiście wielce ucieszyło by Freuda, ale tak naprawdę konkurencji sieci, które chcąc jak najszybciej odwalić robotę wślizgują nam w wypowiedzi słowa, które brzmią podobnie do właściwych, zamieniając znaczenie tego co mówimy w absurd, który jednak potrafi rozbawić gawiedź i Freuda. 

Ale Dell to nie jedyny badacz naszych językowych wpadek. Późniejsi badacze ustalili kolejne rewelacje. Okazuje się na przykład, że w naszej mowie popełniamy średnio dwa błędy na każde tysiąc wypowiedzianych słów, co oznacza, że w tym krótkim miniwykładzie statystycznie powinienem się przejęzyczyć trzy razy, by zmieścić się w średniej. Kiedy zaś naukowcy zmierzyli średnią ilość słów wypowiadanych przez nas w ciągu dnia, to wyszło im, że nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdybyśmy takie przejęzyczenia odstawiali aż dwadzieścia razy dziennie. A to oznacza, że w naszym języku i ludzkiej średniej aktywności są one po prostu normą, zaś przypisywanie im dodatkowych znaczeń i jakiegoś podświadomego ujawniania skrywanych kosmatych myśli jest po prostu nieuprawnione i często głęboko krzywdzące dla ludzi, którym się zdarzają. Kiedy więc ci się zdarzą nie pomijaj ich milczeniem, bo to dodatkowo wzmoże podejrzliwość twoich słuchaczy i Freuda zza grobu. Najlepszym wyjściem jest dystans i poczucie humoru, którym możesz jeszcze dowcipniej skomentować językowy poślizg, przebijając śmieszność czy domniemane znaczenie samego przejęzyczenia. A kiedy jesteś świadkiem takich przejęzyczeń u innej osoby przypomnij sobie o odkryciu Della, zamiast wspominać koncepcje dziadersów, którzy wymyślali psychologię przed ponad stu laty, w większości po to, żeby nam uprzykrzyć życie.

Pozdrawiam

DOI:10.1016/S0022-5371(81)90202-4

https://www.psychologytoday.com/us/articles/201203/slips-the-tongue

https://www.psychologytoday.com/us/blog/off-the-couch/202503/did-i-just-say-that-how-to-recover-from-problematic-comments

https://de.wikipedia.org/wiki/Freudscher_Versprecher

#395 Chciwość społeczna

Chciwość społeczna, czyli ukryta relacja narzędziowa

Wyobraźmy sobie około trzydziestoletniego Zenka siedzącego przy biurku, na którym znajduje się otwarta skrzynka narzędziowa, gdzie w najprzeróżniejszych przegródkach mamy poukładane narzędzia. Od śrubokrętów, po kombinerki, od zestawów wymiennych bitów do wkrętarki, po brzeszczoty do metalu, drewna i czegoś tam jeszcze. Wszystko równiutko uporządkowane i czekające na użycie. Teraz Zenek po kolei przygląda się swoim narzędziom a w jego głowie również po kolei pojawiają się myśli, niejako wygenerowane przez właśnie oglądane narzędzie. Mówiąc inaczej – kiedy Zenek patrzy na śrubokręt krzyżakowy to w jego głowie pojawia się myśl. „No właśnie, to byłby idealny krzyżak żeby dokręcić te nogę od stołu, bo przecież tam jest właśnie taka śruba.” Teraz wzrok Zenka pada na rozwijaną taśmę mierniczą i leżącą obok poziomicę. Ten widok w głowie Zenek przywołuje ostatnią potrzebę przywieszenia na ścianie nowego obrazka, bo żeby wisiał równo, to przecież konieczne będzie odmierzenie stosownych odległości i finalnie wypoziomowanie. I tak, krok po kroku Zenek oglądając narzędzia każdemu z nich przypisuje jakieś zadanie, którego wykonanie umożliwiają. Teraz zostawmy Zenka i przenieśmy się do rzeczywistości Agaty, która również siedzi przy swoim biurku, na którym znajdujący się przedmiot koncentruje jej wzrok. To otwarty laptop z uruchomionym programem gromadzącym kontakty do jej najprzeróżniejszych znajomych. Agata przygląda się liście nazwisk ułożonej alfabetycznie oraz przypisanym do nich informacjom takim, jak numer telefonu i miejsce pracy. Przy każdym nazwisku Agata na chwilę się zatrzymuje i wtedy w jej głowie odpalana jest myśl: „Muszę się umówić na spotkanie z Robertem, on może mnie wkręcić do dużo fajniejszego towarzystwa, niż to obecne”. Następne nazwisko na liście wywołuje kolejną myśl: „A ja się zastanawiałam jak załatwić sobie robotę w telewizji, no przecież Danka tam pracuje, ona mi to nakręci”. Kolejne nazwisko i kolejna myśl związana z konkretną potrzebą lub zadaniem do wykonania. Teraz spróbujmy porównać Zenka siedzącego przed skrzynką z narzędziami z Agatą. Czy aby na pewno jest między ich zachowaniem i podejściem do świata tak wielka różnica, że te dwa przykłady są nieporównywalne? Otóż naukowcy z Uniwersytetu w Amsterdamie w swoich najnowszych badaniach, bo opublikowanych 24 marca 2025 roku, czyli zaledwie dwa tygodnie temu ustalili, że niektórzy ludzie z pełną świadomością i można by powiedzieć premedytacją traktują swoich znajomych i przyjaciół wyłącznie narzędziowo. I nie chodzi tutaj o sytuację, w której od czasu do czasu zwracamy się do naszych znajomych czy przyjaciół z prośbą o przysługę, bo przecie to całkowicie naturalne i wszyscy to robimy. Chodzi o sytuację, w której danej osobie znajomi i przyjaciele służą wyłącznie jako narzędzia do realizacji konkretnych zadań, potrzeb czy planów i do niczego więcej. Ba, chodzi o sytuację, w której znajomi są dobierani wyłącznie narzędziowa, co oznacza, że nowa znajomość pojawia się i powstaje wyłącznie jako efekt poszukiwań możliwości osiągnięcia jakiegoś celu czy realizacji zamierzenia. W takiej sytuacji dana osoba poszukuje tylko takich znajomych i tylko z takimi wchodzi w jakiekolwiek interakcje społeczne, które są dla tej osoby w jakiś sposób użyteczne i które może wykorzystać do swoich planów. W tej perspektywie znajomość, która nic nie może załatwić, czy też taka, której nie da się wykorzystać dla jakiejś własnych korzyści jest zbędna, a więc nie zostaje zawarta lub po przypadkowym zawarciu jest całkowicie ignorowana jako bezużyteczna. We wspomnianych badaniach wzięło udział ponad sześć tysięcy osób z różnych środowisk i grup społecznych, więc ich wyniki raczej bronią się przed oskarżeniem o przypadkowość. Z naszej perspektywy najbardziej interesujące w tych badaniach było zestawienie wyników tzw Dyspozycyjnej skali chciwości z pomiarem funkcji przyjaźni. W tej pierwszej pomiar dotyczy ustalenia występowania oraz poziomu natężenia form, które naukowcy klasyfikują jako „chcenie więcej” pojawiających się na przykład w kontekście zdobywania środków materialnych ale nie tylko. Bo celem „chcenia więcej” może być również zdobycie innych, pozamaterialnych wartości – jak na przykład władza, popularność, czy pozycja społeczna. Drugi aspekt mierzy relacyjną funkcję przyjaźni i stara się odpowiedzieć na pytanie co nas motywuje do zawierania znajomości a następnie co decyduje o ich trwałości i bliskości. W holenderskich badaniach wzięto pod uwagę sześć takich funkcji. Pierwszą była stymulacja towarzyska, czyli poszukiwanie i zawiązywanie znajomości dla wspólnego robienia przyjemnych lub ekscytujących rzeczy. To na przykład sytuacja, w której poszukujemy znajomości po to, by razem uprawiać jakiś sport, dzielić się pasją, czy spędzaniem czasu w konkretny sposób. Drugą zarządzał imperatyw pomocy, czyli zawarcie znajomości w celu otrzymania jakiejś formy wsparcia i to zarówno dotyczącego wiedzy w konkretnym temacie ale również strategii poradzenia sobie z trudnym wyzwaniem. To na przykład sytuacja kiedy celem znajomości jest otrzymywanie pomocy związanej z organizacją zajęć – jak pomoc przy dziecku, zapewnienie nad czymś opieki, jak na przykład nad domostwem podczas nieobecności domowników. Trzecią badaną funkcją była intymność, czyli tworzenie przyjaźni by odnaleźć w niej osobę wrażliwą na emocje, otwartą na szczere wyrażanie myśli, uczuć i informacji osobistych. To rodzaj przyjaciela czy przyjaciółki powiernika, których głównym zadaniem jest słuchanie o problemach i udzielanie emocjonalnego wsparcia. Na czwartym miejscu postawiono funkcję nazywaną niezawodnym sojuszem, w której znajomość a później przyjaźń jest realizowana głównie dla otrzymania stale dostępnej lojalności, w której można zawsze liczyć nie tylko na czyjąś niezawodną obecność, ale też na to, że dana osoba zawsze opowie się po naszej stronie niezależnie od okoliczności. Piąta funkcja dotyczy tzw. samozatwierdzenia, w której przyjaźń jest budowana po to, by stale otrzymywać pomoc w utrzymaniu pozytywnego wizerunku. To sytuacja, w której uznaje się, że głównym zadaniem przyjaciela jest potwierdzanie naszej wartości i tego, że dokonujemy wyłącznie słusznych wyborów i podejmujemy wyłącznie słuszne decyzje, co pozwala utrzymać swój własny pozytywny wizerunek na odpowiednio wysokim poziomie. Mówiąc inaczej – w tej funkcji przyjaciel to ktoś, kogo zadaniem jest przypominać nam jacy jesteśmy fajni. Ostatnia z funkcji dotyczy bezpieczeństwa i oznacza znajomość i przyjaźń dzięki której w trudnych czy groźnych sytuacjach będziemy w stanie utrzymać odpowiedni komfort i pewność siebie. To tu na przyjaciela wybieramy na przykład sobie kogoś w stylu Jacka Reachera, którego zadaniem jest stanie za naszymi plecami, co umożliwia nam hojraczenie w sytuacjach, w których bez Reachera szybko bralibyśmy nogi za pas. I nie chodzi tu jedynie o sytuacje konfrontacji siły, ale też wiedzy, umiejętności, osiągnięć, własnej wartości itd. Potężne badania, prawda? Ich wynik jednak okazał się niemniej potężnie zastanawiający. Otóż okazało się, że osoby o wysokim zarejestrowanym poziomie chciwości poszukują znajomości i wiążą się w relacje wyłącznie narzędziowo, co oznacza, że w ich wypadkach znajomości i przyjaźnie są wyłącznie po coś. By osiągnąć to co sobie zaplanowano. Przyjaźnie wówczas są cenione i kultywowane jedynie do momentu, w których ich funkcjonalność jest aktualna. Kiedy zaś ona wygasa, bo ktoś na przykład już nie jest w stanie załatwić tego, czego się od niego oczekuje, to taka przyjaźń jest zrywana bez słowa wyjaśnienia i odtrącana jako kompletnie bezużyteczna, a więc już bez znaczenia. Ludzie do znajomości dobierani są interesownie co bywa skrzętnie ukrywane w obawie o to, że mogą przejrzeć na oczy, odkryć prawdziwe powody znajomości i zrejterować pozostawiając interesanta bez osiągnięcia zamierzonego rezultatu. I tak się często dzieje – co pokazały te badania, bo jak się okazuje znajomościowi interesanci nie zawsze są dobrymi aktorami, a poza tym informacje o ich znajomościowych wyczynach szybko obiegają świat, by ostrzec kolejne ofiary przed ich społeczną chciwością. Działając w ten sposób na dłuższą metę trudno utrzymać dobrą reputację, co finalnie zawsze kończy się jakimś rodzajem samotności. Wprawdzie społeczni chciwcy rzeczywiście często zyskują na swoich strategiach, bo w końcu pozwalają im osiągnąć zamierzenia ale finalnie kończą opuszczeni przez wszystkich, bo środowisko w końcu się orientuje co do istoty rzeczy. Tę korelację właśnie pomiędzy społeczną chciwością a docelową samotnością wykazały holenderskie badania. Co więcej naukowcy wskazują, że finalna samotność ma charakter dwukierunkowy, bo z jednej strony sam interesant odrzuca w swoich strategiach tych, z których skorzystał i którzy są już nieużyteczni, a z drugiej strony sam powoli zaczyna być odgradzany od zawierania znajomości, kiedy wiedza o jego rzeczywistych intencjach zaczyna być coraz bardziej środowiskowo powszechna. Jak we wnioskach napisali badacze: chciwość zarówno materialna, jak i niematerialna w relacjach społecznych może prowadzić do większego życiowego sukcesu, ale również do poczucia samotności i mniejszej życiowej satysfakcji, mniejszego finalnego zadowolenia z życia i stałego obniżenia samopoczucia. 

Warto więc rozważyć czy to aby na pewno dobra strategia na życie, skoro na końcu tej wycieczki czeka niechybna zgorzkniałość. Co jest oczywiście jakąś tam przestrogą dla społecznych interesariuszy, i niestety słabym pocieszeniem dla wszystkich tych, których zaufanie i dobre intencje wykorzystali po drodze.

Pozdrawiam

https://journals.sagepub.com/doi/10.1177/19485506251324692

https://www.psychologytoday.com/us/blog/points-on-the-board/202504/do-you-treat-your-friends-like-tools

#396 Sposoby na ludzi wysoko konfliktowych

Sposoby na ludzi wysoko konfliktowych

Kiedyś pewien znajomy z dawnych lat opowiadał mi o tym, jak jeszcze na korytarzu, tuż przed wejściem do swojego biura albo tuż po przekroczeniu progu rozpoznawał, czy jedna z koleżanek – niech to będzie Weronika, jest w pracy. Otóż podpowiedzi były dwie. Pierwsza była oczywista – Weronikę było po prostu słychać. Była bowiem głośniejsza od innych. Kiedy coś mówiła, do czegoś przekonywała, czy jak zwykle szukała dziury w całym czyniła to o co najmniej jeden akustyczny poziom wyżej od innych. Nie dało się więc jej obecności nie zauważyć, co potwierdzali też inni pracownicy. Druga podpowiedź była już bardziej subtelna, ale równie szybko stała się podpowiedzią oczywistą. Otóż kiedy wchodziło się do biura od razu można było wyczuć tak gęstą i negatywną atmosferę, że w powietrzu można by było zawiesić nie tylko siekierę, ale cały czołg. Wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, wszyscy byli ze sobą skłóceni i nikt do nikogo się nie odzywał. Co oczywiście było przeciwnością pierwszej podpowiedzi czyli hałasu, bo tę drugą podpowiedzią była raczej grobowa cisza, która następowała po hałasie. Weronika posiadała bowiem niezwykłą umiejętność skłócenia wszystkich ze sobą, na co potrzebowała zaledwie kilkunastu minut. Kiedy cokolwiek było sprzeczne z jej oczekiwaniami, założeniami czy życzeniami natychmiast nie tylko poszukiwała winnych tego stanu rzeczy ale też ich błyskawicznie znajdywała dokładając jeszcze do tego podburzanie jednych przeciwko drugim, więc finalnie wszyscy czuli się winni i podenerwowani, mimo, iż tak naprawdę nikt niczego złego nawet jeszcze nie zdążył zrobić. Można by powiedzieć że roztaczała w powietrzu pretensję, które sobie rosły nie oszczędzając nikogo i jednocześnie zarażając inne systemy, przez co pretensja stawała się najczęstszą formą firmowej komunikacji. Ale nie tylko pretensje, czy obarczanie winą przybierały nabrzmiałe rozdmuchane formy – bo zjawisko to dotyczyło również emocji. Można by powiedzieć, że kiedy w Weronice pojawiały się emocje, to zawsze były bardziej okazale. Złość była bardziej intensywna, gniew bardziej wylewny, żal bardziej rozżalony i tak dalej. Wszystkiego było więcej i intensywniej. I tylko jedna rzecz wymykała się tej formule. Był nią kompromis. Zamiast kompromisu dominowała bowiem zasada „wszystko albo nic”, w myśl której albo sprawy toczyły się zgodnie z myślą Weroniki, albo następował koniec świata, zgliszcza, Armagedon i egipskie plagi razem wzięte. Weronika nigdy nie brała pod uwagę żadnych ustępstw, możliwości występowania innych rozwiązań, czy analizy sytuacji pod kątem rożnych opcji. Miało się wrażenie, że w innych rozwiązaniach niż te z góry założone i przyjęte Weronika nie jest w stanie przetrwać, czego broniła tak zawzięcie, jakby od tego zależały losy świata. I nie dotyczyło to wyłącznie spraw kluczowych, wielkich czy milowych kroków projektowych w tym małym biurze. Dotyczyło to wszystkiego – od kąta ustawienia kwiatków w oknie, przez rodzaj papieru do drukarki aż po rozstrzygnięcie kto w czym bardziej źle wygląda. Kiedy zaś coś nie szło po jej myśli albo złośliwa natura nie dawała się ustawić pod jej dyktando do ekstremalnych emocji dołączały ekstremalne zachowania. W ruch szły przedmioty, a dokładniej mówiąc ruch poziomy szybujący, bo Weronika potrafiła rzucić zszywaczem w kolegę, czy koleżankę. Kiedy zaś ktoś stawał okoniem i nie poddawał się jej wizji i oczekiwaniom nie wahała się używać kłamstwa, plotek i pomówień by osiągnąć swoje. Aż trudno uwierzyć, że jedna osoba może mieć taki repertuar, prawda? I te już kilkadziesiąt lat temu, kiedy słyszałem z ust znajomego opowieść o krwawej Weronice, jak ją nazywano w biurze ani ja ani znajomy nie wiedzieliśmy jeszcze o istnieniu Billego Eddy, autora ponad dwudziestu książek i założyciela kalifornijskiego Instytutu Wysokiego Konfliktu w San Diego, który od kilkudziesięciu lat bada i opisuje osoby wysokiego konfliktu, których wspomniane wcześniej Weronika była pełnouprawnioną przedstawicielką. Po swych wieloletnich badaniach Bill Eddy odrzuca pomysł jakoby zespół High Conflict People miał być kolejnym zaburzeniem i uznaje, że to raczej cecha osobowości, która i owszem może czasem towarzyszyć konkretnym zaburzeniom, co jednak jeszcze z niej zaburzenia nie czyni. Jest bardziej wzorcem zachowań, które można scharakteryzować czterema głównymi wyróżnikami. Pierwszym jest obwinianie innych. Za co? Otóż za wszystko za co tylko można. Za domniemane błędy, niewłaściwe zachowania, za to że z ich przyczyny sprawy nie idą po myśli konfliktowca lub wyłącznie za to, że akurat konfliktowiec ma zły humor, czy coś mu pod kopułą w odpowiedni sposób niezatrybiło. I tu dostaje się zarówno osobom bliskim, jak i nieznajomym, nawet wówczas kiedy ci nieznajomi są spotykani wyłącznie w internecie. Drugim wyróżnikiem jest myślenie spod znaku „wszystko albo nic”, w którym zawsze istnieje wyłącznie jedno rozwiązanie. Koncept „albo myślisz tak jak jak, albo się mylisz” wyklucza branie pod uwagę jakichkolwiek alternatywnych rozwiązań, innych opcji czy możliwości. Takie słowa jak „elastyczność” czy „kompromis” po prostu nie istnieją w słowniki konfliktowca. Trzeci wyróżnik to zerowe umiejętności zarządzania emocjami z przerysowaniem ich intensywności. W takiej osobie kiedy na przykład pojawia się strach to nie bierze jeńców. Kiedy pojawia się złość to musi poruszyć mury niczym trzęsienie ziemi, a kiedy pojawia się dowolne emocjonalne poruszenie to jest ono komunikowane otoczeniu tak głośno, że słychać je trzy ulice dalej. Emocje u High Conflict People najczęściej są nieproporcjonalne do problemu którego dotyczą, a kiedy już opadną to są przez te osoby bagatelizowane lub też bronione jako zupełnie właściwe w zaistniałej sytuacji. Czwarty wyróżnik to ekstremalne zachowania, które pojawiają się w przypadku utraty kontroli nad sytuacją lub w obliczu zagrożenia takiej utraty. Wówczas pojawia się nie tylko krzyk, czy robienie burzy w szklance wody, ale też chwytanie się wszelkich sposobów by upragnioną kontrolę odzyskać. Jeśli ma w tym pomóc kłamstwo, szantaż, czy pomówienie to takie rozwiązania bez najmniejszego zastanowienia pojawią się w repertuarze zachowań. Zdarzają się też akty fizycznej agresji – jeśli ktoś nie chce poddać się woli HCP, to kuksaniec czy wymierzenie policzka też może wchodzić w grę. 

Jak zatem radzić sobie z osobami wysoko konfliktowymi. Pierwsza rada Billego Eddy dotyczy ich przełożonych i mówi, że rozwiązaniem nie jest ich wywalanie z roboty, bo często są bardzo inteligentni i mogą być wartościowymi pracownikami, pod warunkiem że nie przydziela się im zespołowych działań, uczestniczenia w pracy grupowej czy w ogóle nie wymaga się od nich kontaktu z innymi, a najlepiej jest ten kontakt im ograniczyć do niezbędnego minimum. Należy jednak pamiętać, że kiedy to się nie uda, nieizolowany HCP w zespole oznacza znacznie obniżenie wydajności i efektywności pozostałych pracowników, co negatywnie wpływa na wydajność całego działu. Co zaś zrobić kiedy mamy taką osobę w pracy, rodzinie lub wśród znajomych i z różnych powodów nie możemy się od niej uwolnić. Wówczas gra już nie dotyczy tego jak fajnie można sobie taką interakcję ułożyć, ale tego jak zminimalizować straty i jeszcze bardziej nie pogorszyć tego, co jest. Po pierwsze więc bądź przygotowany na atak, który ze strony takiej osoby może nastąpić pod byle pretekstem. A przygotowanie w tym wypadku oznacza również unikanie nieświadomego prowokowania takiej osoby do jej toksycznej aktywności. Jak wskazuje Eddy – unikaj rad, upomnień i przeprosin bo prędzej czy później zostaną one wykorzystane przeciwko tobie. Ogranicz komunikację do prostych, jednoznacznych formuł i nigdy nie wchodź na grząskie tereny wyznań, zwierzeń czy chęci stworzenia bliższej relacji, bo to rownież zostanie kiedyś obrócone przeciwko tobie. Osoba wysoko konfliktowa przypomni sobie słowa, które wypowiedziałeś czy wypowiedziałaś trzy lata temu i nada im takie znaczenie, by stało się ono podstawą do oskarżeń, podsycenia konfliktu, czy wpuszczenia cię w rejony, z których będzie się trudno wydostać. Po drugie analizuj realistyczne opcje interakcji z taką osobą, zanim jeszcze taką interakcję podejmiesz. Rozważ różne scenariusze i dobierz taki, który ma najbardziej realistyczny sens w kontaktach z HCP. Po trzecie postaw jasne i precyzyjne granice, których przekroczenia nie akceptujesz i za których przekroczenie są konkretne konsekwencje – na przykład odwołania współpracy, rezygnacji ze wspólnego projektu czy działań. Dobra granica to świadomość dotycząca tego, na co nie wolno sobie przy tobie pozwalać, bo to wiąże się z konkretną stratą dla tej osoby. To postawienie jej przed wyborem, czy na pewno warto zaprzepaścić coś na czym jej zależy w imię emocjonalnego impulsu, czy innych ekstremalnych zachowań, które po czasie nie okażą się wcale tak ważne, jak by można sądzić. 

Do listy Billa Eddy dodałbym jeszcze po czwarte, czyli powstrzymanie się od szukania jakichkolwiek logicznych rozwiązań czy argumentów w kontaktach z taką osobą. Jej wewnętrzny świat nie jest logiczny, a więc i zewnętrzna logika nie jest dla niej żadnym argumentem. Z twojej logicznej perspektywy rozwiązaniem było by znalezienie sposobu dogadania się w trwającym konflikcie, ustalenia jakiegoś satysfakcjonującego wszystkie strony wyjścia, wypracowanie czegoś sensownego. Niestety po drugiej stronie są inne cele, a głównym z nich jest podtrzymywanie konfliktu, podgrzewanie go w nieskończoność i szukanie wciąż nowych powodów by nigdy nie ustał. Bo konflikt jest rodzajem karmy, którą HCP się żywi. Rozwiązania, logika, kompromisy jedynie pozbawiają go karmy, a więc z tej perspektywy są wysoce niepożądane. Po piąte zaś wskazałbym na potrzebę stałej świadomości energetycznej równowagi, co oznacza, że po interakcyjnym doświadczeniu sposobu funkcjonowania HCP zawsze rozważ, czy twoja energia, którą poświęcasz na taką interakcję jest warta osiąganych w wyniku tej interakcji efektów. Zazwyczaj nasz wydatek energetyczny, który trwonimy usiłując dogadać się z osobami wysoko konfliktowymi jest nieadekwatnie wysoki do osiąganych korzyści. Szkoda tej energii, szkoda stresu i nerwów, którymi trzeba będzie zapłącić za tak toksyczną relację. Co poddaję do rozważenia i pozdrawiam.

https://www.psychologytoday.com/us/blog/5-types-of-people-who-can-ruin-your-life/202504/high-conflict-emotional-warfare

https://highconflictinstitute.com/high-conflict-strategies/who-are-high-conflict-people/

https://www.szkoleniacps.pl/osobowosc-wysoko-konfliktowa-w-zespole/

https://zdrowie.radiozet.pl/psychologia/osobowosc-wysoko-konfliktowa-wyniszcza-cale-otoczenie-15-waznych-sygnalow

#397 Szybkość relacyjnego nasycenia

Szybkość relacyjnego nasycenia

W mini-wykładzie 90, czyli jakieś sześć i pół roku temu przyglądaliśmy się zjawisku hedonistycznej adaptacji i związanej z nim teorii bieżni sformułowanej przez brytyjskiego psychologa Michaela Eysencka. W teorii tej badacz wskazuje, że system szybko adaptuje się do osiągniętego zadowolenia czy szczęścia i wraca do stabilnego poziomu, a doznania związane z satysfakcją i szczęściem szybko odchodzą w zapomnienie. Teoria ta oczywiście najczęściej była stosowana do wyjaśnień ludzkich zachowań w kontekście zdobywania dóbr czy też budowania zawodowej kariery. Jednak warto przyjrzeć się jej mniej znanemu aspektowi, a mianowicie temu w jaki sposób wyjaśnia ona znudzenie relacją. Na przykład to, dlaczego niektórzy ludzie kończą relację szybciej niż można by się było spodziewać uznając je za rozczarowujące, czy niespełniające oczekiwań, podczas gdy ci sami ludzie jeszcze nie dawno te same relacje uznawali za zachwycające, szczęśliwe i gwiazdkę z nieba. Najpierw jednak przyjrzyjmy się dwóm przykładom wyjaśniającym ten mechanizm. Oto Monika i Bogdan, para pojawiająca się na domowym przyjęciu u ich wspólnych przyjaciół. Jest głośno, szałowo i z rozmachem. Zjawili się i dawni dobrzy znajomi i całkiem nowi ciekawi uczestnicy rozmów. Atmosfera pulsuje dobrą zabawą i wszyscy są zgodni co do tego, że już dawno nikt nie zorganizował tak świetnego i udanego przyjęcia. I nagle Bogdan mówi do Moniki, że najchętniej by już poszedł do domu. „Jak to – Monika nie może wyjść ze zdziwienia – źle się czujesz, coś ci jest?” „Nie – odpowiada Bogdan – wszystko ok, tylko chcę już po prostu iść”. „No ale przecież dopiero dziewiąta wieczorem – przyszliśmy raptem dwie godziny temu a impreza właśnie się rozkręca” – Monika wciąż nie może ogarnąć decyzji Bogdana. „To super impreza – przytakuje Bogdan – świetnie się bawiłem, ale mi już wystarczy i chcę się pożegnać”. Teraz drugi przykład: oto obserwujemy parę tworzoną przez Basię i Maćka. Mieszkają ze sobą od jakichś sześciu miesięcy i można śmiało powiedzieć że ich związek tryska fajerwerkami. Romantyzm Moody blues śpiewających o nocach w białej satynie to przy tym mały pikuś. Jest wszystko czego można by sobie wymarzyć tworząc miłość jak z bajki – wspólne zainteresowania, wspólne ekscytacja i wspólne wzruszenia. Znajomi jak ich widzieli to odwracali głowę, bo ilość tego lukru potrafiła zalepić oczy. I nagle, dzisiaj rano, tuż po ósmej, kiedy Maciek zwlekł się z łóżka dreptając do łazienki zauważył w kuchni na stole kartkę zostawioną przez Basię. Było na niej napisane: „świetnie się bawiłam, ale mi już wystarczy i chcę się pożegnać”. Czy te dwa skrajne wydawało by się przykłady dotyczące naszej aktywności równie skrajnie się od siebie różnią? Kiedy zestawimy ze sobą teorię hedonistycznej adaptacji z teorią kosztów utopionych, o której opowiadałem w mini-wykładzie 246 możemy dostrzec ten sam motywacyjny fundament. Pokażmy to zestawienie na trzecim przykładzie. Teraz widzimy Antka, któremu odchodzący z tego świata wujek zostawił w spadku hodowlę turkuci podjadków. Antek nigdy wcześniej nie widział tego połączenia kreta ze świerszczem i kompletnie nie ma pojęcia po co się hoduje to dziwne coś, ale przecież w imię dobrej pamięci wujka nie pozbędzie się turkuci, bo jak się okazuje to całkiem intratne przedsięwzięcie biorąc pod uwagę innych hodowców, którzy między sobą handlują najbardziej dorodnymi okazami. Antek dostaje więc wiatru w żagle i postanawia zdobyć niezbędną wiedzę jak się z tymi turkuciami obchodzić i jak tej hodowli nie zmarnować. Zapisuje się na dwuletnie studia podyplomowe – jedyne w jego okolicy oferujące kierunek entomologii, czyli wiedzy o owadach. Początek studiów to istne fajerwerki. Mnóstwo ciekawej wiedzy, otwarcie na nowy świat, pasja i szaleństwo w jednym. Jednak już cztery miesiące później Antek rezygnuje z dalszych zajęć. Dlaczego? Bo dowiedział się tego co chciał i czego potrzebował, jego eksplozja ciekawości została zaspokojona i można by powiedzieć że uczelnia spełniła swoją rolę. Dla Antka więc wobec powyższego pozostawanie jej studentem chociaż o jeden dzień dłużej byłoby po prostu stratą czasu, przekroczeniem pułapu inwestycji zainteresowania zbalansowanego otrzymanym rezultatem. I już. To ten sam mechanizm, który spowodował, że Bogdan postanowił opuścić szaloną imprezę już o 21-szej uznając, że otrzymał co chciał i dalsza inwestycja czasu i energii jest już zbędna. I to ten sam mechanizm, który popchnął Basię do pozostawienia zdziwionego Maćka z kartką w ręce, na której napisała dokładnie to samo. Dostała co chciała. Każdy kolejny dzień wiązałby się z poczuciem że inwestycja energii i czasu nie jest współmierna do otrzymywanych korzyści. Wydawałoby się, że w kontekście relacji strategia, w której po doświadczeniu tego, po co taka relacja została zawiązana jest ona opuszczana, może być przypisywana zwykłej interesowności, wytyczonej przez z góry określony wynik relacyjnej transakcji. A zatem osobę, która wychodzi z relacji uznając, że już doświadczyła tego co chciała i dalsze trwanie relacji byłoby stratą czasu, najchętniej uznalibyśmy za silnie egocentryczną, skoncentrowaną jedynie na własnych oczekiwaniach, potrzebach i wartościach. Jednak szereg badań, do których linki dla zainteresowanych umieszczam w transkrypcji tekstu na mojej stronie, wskazuje, że może istnieć inne wyjaśnienie takiej sytuacji. A wyjaśnieniem tym jest indywidualny wzorzec wydajności doświadczenia, na który składa się kilka efektów – m. in. poziom hedonistycznej adaptacji, poziom wrażliwości na koszty utopione, czy teoria obciążenia poznawczego. Mówiąc w prostych żołnierskich słowach – każdy i każda z nas dysponuje indywidualnym wzorem wydajności doświadczenia, który reguluje to z jaką intensywnością i w jakim czasie wolimy nasycać się doświadczeniami nowymi, oczekiwanymi lub pożądanymi. To tak jakbyśmy sobie wyobrazili kogoś, kto właśnie kupił nowy telefon komórkowy – wypasione i mega nowoczesne cacko z trylionem funkcji i możliwości. Jak długo będzie się ekscytował swoją zdobyczą? Jak długo będzie bawił się jego możliwościami sprawdzając czy nowe funkcje mogą mu się do czegoś przydać? Kiedy nastąpi ten moment, kiedy owo lśniące cacko stanie się już zwykłym telefonem, do którego sięga się jedynie w razie potrzeby, a nie fascynującą zabawką, która stale jest w obrocie? Wzór wydajności doświadczenia u jednej osoby sprawi, że takim telefonem będzie się bawiła kolejne trzy dni, a u innej że być może góra pół godziny. Zarówno u jednej osoby, jak i u drugiej w końcu wystąpi efekt nasycenia poznawczego, po którym to momencie telefon już nie będzie taki fascynujący jak tuż po zakupie. Czy to oznacza, że osoba, która szybciej odstawi nowy telefon jest bardziej samolubna, bardziej skoncentrowana na sobie i egocentryczna. Nie koniecznie, bo oznaczać to może wyłącznie to, że posiada inny wzór wydajności doświadczenia, w ramach którego może potrzebować silniejszych doznań, ale trwających dużo krócej by osiągnąć to samo nasycenie poznawcze, na które ktoś inny potrzebuje mniej intensywnych doświadczeń trwających jednak o wiele dłużej. Kiedy teraz świadomość indywidualnych wzorów wydajności doświadczenia przeniesiemy na nasze relacje to nie trzeba zmysłu dedukcji Sherlocka Holmsa, by się zorientować, że relacja osoby z wysokim wzorem wydajności doświadczenia z osobą o niskim wzorze nie wróży niczego dobrego. Dla tej z wysokim wzorem taka relacja szybciej zacznie tracić swój początkowy efekt fascynacyjny niż dla osoby z niskim wzorem. W efekcie zawsze ktoś poczuje się pokrzywdzony, niedoceniony i odtrącony, a ktoś inny rozczarowany, znużony czy zniechęcony. Czy zaś istnieje relacyjne rozwiązanie takiego mezaliansu? Kiedy już się pojawi to raczej niewiele z tym można zrobić. Dużo łatwiej jest w tym przypadku zapobiegać niż leczyć, co oznacza, że zanim relacja zostanie zainicjowana warto uświadomić sobie poziom własnego wzoru wydajności doświadczenia i tego, czy ten poziom będzie mniej więcej taki sam lub przynajmniej podoby do poziomu drugiej osoby. Wtedy relacja ma największe szanse na przetrwanie. Przy wysokich poziomach relacja potrwa krótko ale na tyle burzliwie że będzie przedmiotem wspomnień do końca życia, albo też przy obopulnym zapale intensywność doświadczeń będzie nieustannie podsycana przez obydwie strony, zapewniając relacyjną jazdę bez trzymanki. Będzie głośno i na krawędzi, ale na pewno nie będzie nudno. W przypadku niskich wzorów relacja może być spokojniejsza, delikatnie smakowana jak przednie wino i oczywiście długotrwała. Wszystko w rękach wzorów, a dokładniej mówiąc tego, czy wchodząc w relacje – nie ważne czy towarzyskie, zawodowe czy romantyczne jesteśmy ich świadomi.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/4000-mondays/202504/get-in-get-out-the-psychology-of-wanting-to-leave-early

https://academic.oup.com/edited-volume/38623/chapter-abstract/335207243?redirectedFrom=fulltext&login=false

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/abs/10.1002/bdm.370

https://www.sciencedirect.com/science/article/abs/pii/B9780123876911000028

#398 Nieuchronny upadek rannych uzdrowicieli

Nieuchronny upadek rannych uzdrowicieli

Tym razem dla odmiany zacznijmy od bajki, w której w rolach głównych bohaterów umieścimy dwa zwierzątka. Niech to będzie czapla i żuraw. Oto kiedyś czapla zobaczyła żurawia. Kroczył spokojnie przez łąkę, dzielnie znosząc swój pokiereszowany los. Niedawno stoczył wyniszczającą walkę z łabędziem, w której odniósł sporo ran. Nie do końca było wiadomo czy się z tego wyliże, ale w końcu jakoś stanął na własnych nogach. Powoli dochodził do siebie, mimo że wiele odniesionych w potyczce ran nie rokowało nadziei na całkowite wygojenie. Co więcej – wielu z ran na zewnątrz nie było widać. Były głęboko ukryte, co nie oznacza, że mniej dokuczliwe. Czapla, też miała swoje doświadczenia – w końcu jej konflikt z gąską wcale tak łatwo po niej nie spłynął. I kiedy zobaczyła żurawia aż podskoczyła z zachwytem, bo o to pojawia się ktoś, kto ma wystarczajaco dużo siły i doświadczenia, by pomóc jej się pozbierać i sprawić że zapomni o gąsce. Żuraw wydawał się idealnym kandydatem na uzdrowiciela. Przecież ma tyle doświadczenia, tyle przeżył, tyle wie. I co najważniejsze skoro tak dzielnie kroczy przed siebie to musi wiedzieć jak poradzić sobie z najgorszymi zranienami. Podbiegła więc czapla do żurawia i mówi „właśnie kogoś takiego jak ty teraz najbardziej potrzebuję. Jesteś idealny do tego by mi pomóc”. „Nie stawiaj mnie na piedestale – odparł żuraw – nie wiesz o mnie wszystkiego, jestem niezorganizowany, mam swą mroczną stronę i zmagam się z wieloma lękami.” „Nie – zaprzeczyła czapla – jesteś wręcz idealny. Jakie to szczęście że jesteś. Dasz mi siłę, wiarę i wyleczysz mnie z ran – skoro poradziłeś sobie z twoimi wielkimi zranieniami, to te moje drobniejsze ogarniesz bez problemu”. Od tej pory czapla truchtała za żurawiem gdzie by nie poszedł. Słuchała jego słów, zadawała mu pytania i w coraz większym stopniu budowała swój zachwyt nową znajomością. I tak dreptali po łące – on coraz bardziej świadomy tego, że nie jest w stanie spełnić oczekiwań czapli co do swojej doskonałości, a ona coraz bardziej przekonana, że spotkała ideał, który rozwiąże jej wszystkie problemy. Mijały dni i tygodnie. On wciąż nie radził sobie z piedestałem ideału, a ona coraz częściej doświadczała rozczarowania, bo przecież jej problemy w magiczny sposób nie chciały zniknąć. Zaczęła się orientować, że to co na początku mówił o swoim lęku i pomieszaniu nie było kokieterią. Odkryła, że przez te jego niezagojone rany on zaniedbuje i jej zranienia. „Nie jest doskonały – pomyślała czapla – oszukał mnie, że jest. Cały czas mnie zwodził udając ideał. Jak mogłam się tak dać oszukać. Jak to możliwe, że ktoś kto się wydawał tak mądry i doskonały, sam nie radzi sobie z tak wieloma rzeczami. To jakaś ściema i nieporozumienie. Muszę się na nim zemścić za swoje niespełnione oczekiwania.” Długo się nie zastanawiając czapla zaczęła rozwieszać na drzewach wokół łąki ostrzeżenia dla innych czapli: „Uważajcie na żurawia, to mitoman i łobuz. Podstępnie zwodzi czaple wybierając na swoje ofiary te najbardziej doświadczone przez los. Wykorzystuje ich naiwność. Jest wrednym złolem. Strzeżcie się czaple!”

Chyba nie umiem w bajki. A przynajmniej nie w te z radosnym finałem, w którym wszyscy pieją z zachwytu. Powyższą opowiastkę stworzyłem na bazie koncepcji dewaluacji rannych uzdrowicielek, stworzonej przez dr Amber Wardell, psycholog i autorkę książki „Beyond Self-Care Potato Chips”. To sytuacja, w której ranni uzdrowiciele przechodzą – według autorki – nieuniknioną drogę od zbawiciela do złoczyńcy. Wprawdzie koncept pani doktor przypisuje jedynie płci żeńskiej, ja śmiało uważam, że nie ogranicza się tylko do rannych uzdrowicielek, ale jest ponad płciowy, bo wielokrotnie spotkałem się z taką sytuacją w różnych konfiguracjach – zarówno pomiędzy płciami, jak i w ramach tej samej płci i to również bez kontekstu romantycznego. Kim jest ranny uzdrowiciel to już wiemy – szerzej opowiadałem o tej koncepcji w mini-wykładzie 249. Tutaj jednak bardziej interesuje nas kontekst socjologii relacji, a nie psychologii, a więc to, jakie konotacje relacyjne mogą towarzyszyć aktywności ranego uzdrowiciela i co z nich wynika. Dla tych, którym nie chce się odgrzebywać tamtego mini-wykładu krótkie przypomnienie: koncepcja rannego uzdrowiciela ujrzała światło dzienne za sprawą Carla Junga, który wskazywał, że sam akt posiadania rany tworzy potencjał uzdrowiciela, co przekłada się na potrzebę niesienia pomocy innym i wówczas własny ból staje się miarą jego ozdrowieńczej mocy. Kiedy zaś uzdrowiciel pomaga komuś to jednocześnie pomaga w ten sposób sobie, bo analitycznemu wglądowi w cudzą ranę towarzyszy analiza ran własnych. Jung jednak wskazywał również, że wsparciu innych może towarzyszyć próba zagłuszania własnego problemu, a wówczas mogą pojawić się dwa efekty. Po pierwsze instalowanie roli ofiary w swoim podopiecznym, co reguluje napięcie z którym nie radzi sobie uzdrowiciel, a po drugie konwersja, w ramach której analizowanie ran podopiecznego powoduje większe krwawienie ran własnych. Ilekroć przywołujemy z odmętów przeszłości dzielnego Junga, tylekroć nie możemy się nadziwić jak wielu rannych uzdrowicieli aspiruje do bycia psychoterapeutą – nie tylko u nas, ale jak pokazują badania na całym świecie, dobrowolnie podkładając głowy pod jungowski topór. Tym razem jednak przyglądamy się bardzo prawdopodobnemu scenariuszowi dynamiki relacyjnej, w którą zostaje uwikłany ranny uzdrowiciel często brnąc zupełnie nieświadomie w otchłań potępienia niczym ćma do świecy, której płomień finalnie upala jej skrzydełka. Ranny uzdrowiciel – zarówno samozwańczy, jak i ten ze środowiskowego nadania przyciąga do siebie ludzi, którzy nie radząc sobie z własnymi problemami upatrują w nim szansę na ich rozwiązanie. Skoro sam jest zraniony, a mimo to kroczy przez życie, to zostaje oceniony jako ktoś, kto dysponuje odpowiednio głębokim wglądem, zrozumieniem problemu i jednocześnie wypracowanym rozwiązaniem, z której to wiedzy, umiejętności i doświadczeń inni zranieni chcą doznać własnego uleczenia. To zaś rozpoznanie stawia w ich oczach rannego uzdrowiciela na piedestale wielkości a czasem nawet doskonałości. Staje się mentorem, zbawcą, chodzącym ideałem, za którym należy podążać i w którego obecności odczuwa się rodzaj ulgi, która z biegiem czasu zaczyna działać jak uzależniający narkotyk. Uznanie wielkości uzdrowiciela jest też komunikowane przez tych, którzy się do niego kleją. Przekonują go więc, że w ich oczach jest wielki, że odmienił ich życie, że wyłącznie przy nim czują się bezpieczni. I tak się dzieje w najprzeróżniejszych konfiguracjach – kiedy wielkim uzdrowicielem jest dojrzała kobieta, która przeszła burzliwe doświadczenia a jej wielbicielką staje się świeżo zraniona dziewczyna wkraczającą dopiero w brutalny świat relacyjnych transakcji. Dzieje się tak, kiedy uzdrowicielem jest dojrzały facet, na którego obliczu widać nie tylko przeczytane książki ale też bruzdy ran od ciosów, które zadało mu życie, a zapatrzonym w niego uczniem młodzian przemielony właśnie przez byłą partnerkę i przemocowego ojca. Tak się dzieje rownież w pracy, kiedy uzdrowicielem jest ten czy ta, która oparła się firmowym sztormom i wie jak to zrobić, bo ćwiczy sztormowy krok pokładowy od dziesięcioleci, a jej podopieczną czy podopiecznym świeżo opierzony, naiwny i już nieco pokiereszowany specjalista przybija pieczątek. Dzieje się tak również między płciowo, gdzie dodatkowo pomiędzy rannym uzdrowicielem a jego wyznawczynią czy odwrotnie pojawia się napięcie seksualne, które w tym kontekście sytuacyjnym jedynie pogarsza sprawę. Oczywiście umizgi podopiecznego czy podopiecznej do uzdrowiciela nie uchodzą jego uwadze. W końcu kiedy słyszy, że jest taki wielki, że stoi na piedestale doskonałości i że upatruje się w nim wzoru postępowania, to słowa te mile łechcą ego i trzeba silnej woli i sporego samozaparcia by powstrzymać to łechtanie. W większości wypadków wiec uzdrowiciel albo zaprzecza swojej wielkości niezbyt stanowczo, albo też jego zaprzeczenia odbierane są jedynie w kategoriach niepotrzebnej, ale zrozumiałej kokieterii, czego nie koryguje. I w końcu przychodzi moment, a właściwie fala mikromomentów weryfikacji, w których z dnia na dzień podopieczny coraz bardziej orientuje się, że jego rany nie zostały zagojone, że zamiast doświadczyć uzdrowienia przy okazji dodatkowo się ubabrał również ranami uzdrowiciela. Że to co tak skrupulatnie i z pasją umieszczał na cokole, wcale na nim nie stoi, bo sam cokół był nieuprawnioną iluzją. I wtedy następuje krach autorytetu. Uzdrowiciel nie tylko zostaje pozbawiony aureoli ale staje się obiektem zemsty zawiedzionego i rozczarowanego podopiecznego. To on jest teraz wszystkiemu winien. To on jest odpowiedzialny za to, że rany podopiecznego wciąż i coraz bardziej krwawią. To on musi ponieść karę społecznej dewaluacji za to, że pokładane w nim nadzieje okazały się płonne, a oczekiwania wobec jego magicznych mocy jedną wielką ściemą. Musi za to zapłacić. I niestety płaci, bo w podopiecznym realizuje się tzw odwrócenie emocjonalne, w którym dotąd postrzegana idealna osoba zostaje od teraz postrzegana w całkowicie odmiennym negatywnym świetle. Kiedyś był demiurgiem zdolnym zmienić czyjeś życie, od teraz jest rozczarowującym pędrakiem, samolubnym, samozwańczym fałszywym guru, który jest na tyle szkodliwy, że trzeba o tym wszystkich naokoło uprzedzić i przestrzec. 

Czemu się tak dzieje, czemu ideał zostaje zrzucony z piedestału mimo, iż tak naprawdę niczego złego na tym piedestale nie zmajstrował? Ponieważ – i tu oddajmy głos Amber Wardell – w tej dynamice relacji ranny uzdrowiciel w oczach swojego wyznawcy staje się czarnym charakterem, bo rozwiązań własnych problemów nie można zapożyczyć od innej osoby. Kiedy więc podopieczny uzdrowiciela oczekuje, że taka pożyczka jest możliwa musi to finalnie doprowadzić do jego wrogości wobec swojego dawnego mistrza. Wiara w iluzję w zetknięciu z rzeczywistością zawsze okazuje się rozczarowaniem, którego gniew najczęściej jest obracany nie w akt własnej ślepej i błędnej wiary, ale w tego, w kogo się uwierzyło. I w ten sposób zarówno ranny uzdrowiciel, jak i ranny podopieczny otrzymują do kolekcji kolejną ranę i idą w świat. Jeden by zostać znaleziony i ponownie postawiony na piedestale przez swojego znalazcę, drugi by szukać nowego boga i… postawić go na piedestale. Kiedy zaś ranny uzdrowiciel odkrywa tę zależność odrzuca zranionych zanim ci zdąrzą założyć mu na głowę aureolę ideału, bo wie, że prędzej czy później i tak go znienawidzą, a więc skoro musi to nastąpić, to nie ma znaczenia kiedy. 

No i drodzy Państwo miała być bajka, a wyszła makabreska. Jak zwykle.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/compassionate-feminism/202504/put-on-a-pedestal-then-thrown-off-life-as-a-wounded-healer

#399 Sposób na strach przed wystąpieniami publicznymi

Sposób na strach przed wystąpieniami publicznymi

Co tam u Grażyny i Stefana? Ostatnio Stefana odebrał telefon z ankietą o szczęściu. Na pytanie czy jest szczęśliwy zgodnie ze swoim przekonaniem odpowiedział: „mam żonę, więc teoretycznie jestem”. Niestety właśnie tę odpowiedź usłyszała Grażyna wchodząc do pokoju i oczywiście natychmiast zareagowała: „Ty ćwoku jeden, a czy ta osoba z którą rozmawiasz wie, że to zdanie zerżnąłeś z oglądanego wczoraj kabaretu?” „Bardzo panią przepraszam – odpowiedział Stefan do telefonu – ale muszę kończyć tę ankietę, bo właśnie przyszło moje szczęście”. „Dosyć tych wygłupów – ucięła temat Grażyna – szykuj się, wychodzimy na karaoke. Obiecujemy już od miesięcy że pójdziemy, więc znajomi w końcu pomyślą że się izolujemy od nich jeśli i tym razem nas nie będzie”. „Ale ja nie potrafię śpiewać” – westchnął zrezygnowany Stefan. „To nie chodzi o to, żeby umieć śpiewać, ale o to żeby się dobrze bawić – stanowczo odpowiedziała Grażyna. „Ale ja nie umiem się dobrze bawić, jak trzeba śpiewać – westchnął Stefan wkładając buty. Dwie godziny później nasz drogi Stefan był gotów wyskoczyć z wyżej wspomnianych butów, byle tylko nie stanąć na scenie. Niestety nie było wyjścia, bo już mu wszyscy zgromadzeni bili gromkie brawa dla zachęty. Stefan jednak aż trząsł się ze strachu. Wtedy podeszła do niego Grażyna i przekrzykując hałas powiedziała „Czytałeś wczoraj „Psychologię przyciągania” Nicholsona, więc wiesz co zrobić”. Stefan spojrzał z przerażeniem na Grażynę, ujął w dłoń mikrofon i zaśpiewał. Sala ucichła. Nie, nie dlatego, że to wykonanie „Far far away” Sladów było jakieś nadzwyczajne, ale dlatego że po raz pierwszy w życiu Stefan nie uciekł ze sceny po pierwszej zwrotce i również po raz pierwszy ani razu nie zafałszował. W tych okolicznościach Grażyna rozejrzała się z triumfem po znajomych i powiedziała z dumą: „Jestem jego szczęściem, jakby co!”. 

Co się tu właśnie odstefaniło? Jaką sztuczkę zastosował bohater tej opowieści by poradzić sobie z lękiem przed wystąpieniem publicznym? Czy takie zarządzanie lękiem w ogóle jest możliwe i co ma wspólnego z karaoke? By odpowiedzieć na te pytania musimy zajrzeć do badań dr Alison Brooks z Uniwersytetu Harwarda zatytułowanych „Podekscytuj się: ponowna ocena lęku przed występem jako ekscytacji”. W pierwszym badaniu wzięło udział w sumie 210 uczestników, którzy przez cały czas eksperymentu nosili na palcu pulsoksymetr, stale mierzący ich tętno. Zadaniem było wyjść na scenę karaoke i w obecności pozostałych uczestników zaśpiewać piosenkę, tyle że każdemu z uczestników przydzielono losowo trzy możliwości tzw ponownej oceny lęku tuż przed samym występem. Jednej więc z grup przypadło wypowiedzenia na głos formuły „jestem spokojny”, jednej z grup „jestem podekscytowany”, a ostatniej wyjście na scenę bez wypowiadania żadnego z powyższych. Jak w opisie badań odnotowuje Brooks chodziło o dokonanie manipulacji, w której tuż przed wydarzeniem wywołującym lęk wprowadzany jest element przekierowania koncentracji na własny stan pobudzenia lękowego z instrukcją mająca na celu zmniejszenie tego pobudzenia oraz zmiany wartości z negatywnej na pozytywną lub też dokonania samej zmiany wartości ale bez próby zmiany natężenia pobudzenia. Zanim przejdziemy do wyników badań musimy wyjaśnić o co tutaj chodzi. Otóż Brooks założyła, że kiedy doświadczamy lęku to wpływa to na zmianę w dwóch obszarach. Po pierwsze pojawienie się lęku zwiększa naszą energię, co możemy nazwać wysokim pobudzeniem. Po drugie zaś to samo pojawienie się lęku powoduje, że czujemy się źle stojąc wobec wyzwania, które napawa nas lękiem. Ten zaś drugi efekt Brooks nazwała negatywnym wartościowaniem. Kiedy próbujemy pokonać swój lęk to nasza próba zarządzenia tym stanem zazwyczaj składa się z ingerencji w obydwa te obszary jednocześnie. To znaczy, że walcząc z lękiem usiłujemy jednocześnie obniżyć poziom pobudzenia, czyli się uspokoić oraz zmienić wartość z negatywnej na pozytywną, czyli na przykład wytłumaczyć sobie, że wcale nie musi być tak źle jak zakładamy, że mogą w tym być jakieś pozytywne strony itd, co ma na celu zmianę wektora wartości w taki sposób, by maksymalnie możliwie osłabić jego wartość negatywną poprzez dodanie do niej czegoś pozytywnego. Pytanie badawcze postawione przez Brooks brzmiało: „a co by było, gdyby badani zmieniali tylko to drugie, pozostawiając pierwsze bez zmian”. Czy taka zmiana jest w ogóle możliwa? Bo musiała by to być zmiana, która wprowadza pozytywną wartość pozostawiając jednocześnie pobudzenie na niezmienionym poziomie. I taką też instrukcję dostali  wybrani uczestnicy badania. Ich zadaniem było pozostawienie pobudzenia na poprzednim poziomie ze zmianą wartości poprzez przekierowanie koncentracji z lęku na ekscytację. To mniej więcej tak, jakbyśmy się czegoś bali, ale w tym strachu nie próbowali się uspokoić, tylko skoncentrować się na samej ekscytacji. Na przykład w stylu: „i owszem boję się bardzo, ale przecież to fascynujące co z tego wyniknie” lub też „to przerażajace co mnie czeka, ale zmierzenie się z tym czego się boję, jest ekscytujące”. To właśnie zmiana wartościowania przy wykorzystaniu tego samego napięcia wynikającego z lękowego pobudzenia. W przeprowadzanym badaniu okazało się, że ci z uczestników, którzy nie dokonywali prób uspokojenia się, a więc obniżenia pobudzenia (co potwierdzały wskazania pulsoknsymetrów) w swoich wystąpieniach karaoke nie tylko czuli się dużo pewniej i lepiej, ale też lepiej wypadali w oczach innych zdobywając wyższe oceny za swój występ. By potwierdzić te wyniki Brooks przeprowadziła kolejny eksperyment na 140 nowo zrekrutowanych uczestnikach, ale tym razem zadaniem uczestników nie było śpiewanie piosenek na oczach oceniającej ich publiczności, ale przygotowanie i wykonanie 2 minutowego wystąpienia publicznego zatytułowanego „dlaczego jestem dobrym wspólpracownikiem”. Uczestnicy występowali przed kamerą i zostali poinformowani, że ich wystąpienie będzie następnie oceniane przez komisję złożoną z ich rówieśników. I tutaj również Brooks zastosowała bodziec manipulacyjny „jestem podekscytowany” vs „jestem spokojny”. Wynik się potwierdził – ci którzy skutecznie przeformatowali swój lęk w ekscytację pozostawiając pobudzenie bez ingerencji otrzymali wyższe oceny od oglądających niż pozostali. Lepiej wypadli, wydali się bardziej wiarygodni i sprawili wrażenie, że lepiej poradzili sobie z wykonanym zadaniem. Trzecim eksperymentem było wykonanie zadania matematycznego na oczach oceniających widzów. I tu również wyniki przyniosły ten sam efekt. 

W jaki sposób możemy wykorzystać w naszym życiu odkryty przez Brooks mechanizm? Tutaj podpowiedzi udziela psycholog społeczny dr Jeremy Nicholson i autor książki „Psychologia przyciągania”, który wskazuje przykłady zastosowania tej techniki w zarządzaniu lękiem przed interakcjami społecznymi. Na przykład w sytuacji, kiedy przedmiotem lęku jest czekająca nas trudna zawodowa rozmowa czy też lęk dotyczy tego, w jaki sposób wypadniemy w oczach nowo poznanej osoby czy osób, na których opinii bardzo nam zależy. W grę wchodzą tutaj nie tylko pierwsze randki, ale też poznanie przyszłych teściów, pierwszy kontakt z przyszłym pracodawcą i wiele innych sytuacji, które napawają nas lękiem przed oceną – niezależnie od tego, czy oceniającą jest siedząca na stadionowych trybunach publiczność, czy uczestnicy konferencji przed którymi trzeba wystąpić. W każdym w tych przypadków strategia ponownej oceny lęku i przekierowania koncentracji na ekscytację z jednoczesnym zrezygnowaniem z prób uspokojenia się może przynieść niespodziewanie dobre efekty. Warunek który należy spełnić jest tylko jeden – trzeba nauczyć się akceptować stan swojego pobudzenia ze świadomością że pojawia się w nas naturalnie w wielu kontekstach społecznej oceny i wykorzystać go do wygenerowania ekscytacji, ciekawości czy fascynacji zmierzenia się z nieznanym. W samej wysokiej energii, która jest systemowo w nas generowana wobec trudnych wyzwań przed którymi stoimy, jeszcze nie ma niczego złego. Problem pojawia się wówczas, kiedy tę energię pozostawiamy samą sobie lub też kiedy usiłujemy ją celowo obniżyć ufając, że samo jej obniżenie zagwarantuje zmianę wektora wartości z negatywnego na pozytywny. Tymczasem taka zmiana może zostać przez nas dokonana bez ingerencji w poziom energii i bez prób jego obniżenia, a wówczas zaczynamy się orientować, że to samo pobudzenie, które towarzyszy naszym lękom może być naszym przyjacielem, a nie wrogiem. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-attraction-doctor/202505/how-to-change-social-anxiety-into-excitement

#400 Pytania do

Pytania

1. Pani Monika: Czy tylko mi się tak wydaje, czy YouTube ma mniej teraz oglądań. Widzę po pana filmach, że jest mniej wyświetleń niż na przykład przed rokiem. U innych chyba też. Czy YouTube się kończy? Co Pan zrobi kiedy ludzie przestaną oglądać.

(Salve: dla mniejszości, Do ostatniej kropli krwi, tak wszystkim siada, zmienia się społeczeństwo,)

2. Pan Andrzej: Chyba mniej teraz pan oferuje szkoleń. Była wcześniej autoterapia, warsztaty z emocji, mindfulness. A tera jakby tego mniej, czy to tak specjalnie

(Tak, to tak specjalnie, po pierwsze plany książkowe, olbrzymie, i w Sensusie i u nas, a po drugie rozwój naszego małego wydawnictwa, – dzieciątka w głowie, spełnienia marzenia, Dziennik dziecka smutku, zapowiedź Pereł)

3. Pani Ewa: Czy ma pan jakieś ulubione trasy motocyklowe, które pan zna do polecenia, bo mąż mnie namawia na wspólną wyprawę i coraz bardziej mięknę

(O to trzymam kciuki za przekonywania męża. Grossglockner Hochalpenstraße, Rumunia trasa do Suczawy, w Polsce kilka ładnych, w trym roku Talia, bo bardzo lubię jazdę brzegiem morza)

4. Pani Olga: Ostatnio trwa dyskusja o zawodzie psychoterapeuty, wiem, że pan się nie zajmuje psychoterapią, co pan często podkreśla, ale i tak bym chciała poznać pana zdanie na ten temat

(Tak, to dyskusja nie tylko polska, regulacja wykonywania jak na razie ma szalone pomysły – w których każda rozmowa o czyichś problemach miała by być uznawana za psychoterapię, kwestia odpowiedzialności i monopolu, czy wykształcenie rzeczywiście pretenduje – w ustawie są zapisy, że psycholog, psychiatra i socjolog tak, ale już na przykład inżynier nie) – znam inżynierów z wielkim terapeutycznym talentem i psychologów kompletnie bez takiego talentu)

5. Robert: Ostatnio opublikowałeś rozmowę o męskiej energii, czy masz zamiar jakoś bardziej pogłębić temat,

(Rozważam książkę i trwają obecnie rozmowy z wydawnictwem Sensus czy to będzie wydanie u nich, a wtedy szeroka dystrybucja, czy jednak zdecydujemy si ona nasze wydanie własne, a wtedy wąska dystrybucja)

6. Pani Joanna: jak przekonać męża żeby wstał z kanapy i coś ze soba zrobił?

(Rozumiem że tekst wstań i coś ze sobą zrób nie działa? 🙂 To pytanie o wiek męża. Ostatnie badania mówią że starość następuje w dwóch skokach, w których znacznie się pogarsza nasza jakość życia. Pierwszy skok to 44 lata, drugi to 60.  Ważne gdzie te dwa skoki nas zastaną. Jeśli na kanapie, to mamy problem. Jeśli jesteśmy aktywni fizycznie i umysłowo, zmotywowani do ciekawości świata, to przejdziemy je suchą stopą. )

#401 Hodowla squatersów w twojej głowie

Hodowla squatersów w twojej głowie

Zabawmy się przez chwilę. Oto wyobraź sobie, że w twoim mieszkaniu, za które co miesiąc płacisz sowity czynsz coraz częściej pojawia się twoja koleżanka Monika. Zaczęło się od przychodzenia na kawę, żeby opowiedzieć ci o swoich problemach. No, ma ich sporo i rzeczywiście potrzebuje wsparcia, a na pewno wysłuchania, bo nie ma się komu zwierzyć. Więc zwierza się tobie. Z czasem jednak te kawowe wizyty zaczęły się stawać coraz dłuższe, aż w końcu kilka razy na tyle się przedłużyły, że zahaczały również o porę obiadu. No cóż, wspólny obiad to w końcu też okazja do rozmowy. Po jakimś czasie jednak doszły też kolacje i w końcu odkrywasz w swojej łazience jej szczoteczkę do zębów, a w szafie jej ciuchy i już nie wiesz, czy Monika u ciebie jedynie pomieszkuje, czy już tak naprawdę mieszka. Trudno to jednak tak od razu ogarnąć, bo jeszcze jest przecież Antek. To twój szef z pracy, który wymaga właściwie stałego kontaktu. Wiecznie ma coś do omówienia, ciągle potrzebuje się z tobą widzieć i wiecznie zajmuje ci czas. Mieszka dosyć daleko od pracy, więc po drodze ewidentnie mu się nudzi i zabija tę nudę dzwoniąc przez tę godzinę drogi do ciebie. Zaczęło się wiec od tych rozmów po drodze do domu, ale coraz częściej pojawiał się też w twoim mieszkaniu. A to po dokumenty, a to by się wspólnie przygotować do konferencji na targach, a to żeby omówić ważne firmowe decyzje w twoim dziale. I tak coraz częściej i coraz dłużej, aż w końcu bach – wstajesz rano, wchodzisz do łazienki i przecierasz oczy ze zdumienia, bo obok szczoteczki do zębów Moniki stoi już teraz też szczoteczka Antka. Wiesz, że musisz to jakoś ogarnąć, ale przecież jest jeszcze matka. Też dzwoniła nieustannie i zawracała gitarę byle pierdołami, ale to przecie mama. Też należy się pochylić nad jej sprawami, też wypada jej poświecić czas i uwagę. Tyle, że kiedy dajesz palec, bierze rękę. Kiedy poświęcasz jej godzinę, domaga się przedpołudnia. Kiedy dajesz przedpołudnie wyciąga rękę również po wieczór. Zawsze absorbuje cię swoim życiem, w ogóle nie zastanawiając się skąd masz na to wszystko mieć czas. A dzisiaj rano to już szczyt szczytów. Wchodzisz do łazienki, a tam: trzecia szczoteczka bezczelnie sterczy z kubka. I tak sobie chyba już mieszkacie razem: Monika, Antek, mama i ty. Są tak często obecni w twoim życiu, wypełniają je po brzegi, że trudno się dziwić obecności ich szczoteczek w łazience. Kiedy zaś się temu przyjrzeć bliżej, to przecież w sumie jakoś naturalnie się to ułożyło – tylko jest jeden mały problem. Ci wszyscy ludzie to dzicy lokatorzy. Bo czynsz za to mieszkanie płacisz wyłącznie ty. 

No dobrze, zakończymy ten jakże absurdalny przykład, który przecież wyłącznie zmęczył i nadwyrężył naszą wyobraźnię. Bo przecież w prawdziwym życiu by tak się to nie mogło wydarzyć. Chyba, że w powyższym przykładzie podmienisz słowo „mieszkanie” słowami „moja głowa”. 

Tak naprawdę zamieszkiwanie głowy jednej osoby przez drugą nie jest niczym nadzwyczajnym. Na przykład głowę Stefana zamieszkuje Grażyna, bo przecież jest tam obecna, chociażby z tego powodu, że wciąż po wielu latach wspólnego życia Stefan uważa ją za dar niebios. Może nieco czasem irytujący, ale jednak dar. Co więcej Grażyna nie mieszka w głowie Stefana na krechę. Płaci sowity czynsz za to zamieszkiwanie w postaci wsparcia, przyjaźni, oddania, lojalności i w końcu przecież głębokiego uczucia, którym równie silnie darzy swojego dzielnego romantycznego rycerza w nieco tylko rozciągniętych gaciach. Stefan zamieszkujący głowę Grażyny też nie siedzi tam na gębę. Jest przy niej kiedy go potrzebuje, wspiera ją kiedy jest to konieczne i również daje jej przyjaźń, lojalność i miłość. Ale nie wszyscy mieszkańcy naszych głów są tak lojalni i uczciwi. Pojawiają się tam też czasem squattersi, którzy nie mają najmniejszego zamiaru płacić nawet grosza czynszu i pomieszkują w naszych głowach na krzywy ryj. Zajmują czas i przestrzeń, organizują emocje i poruszenie, odbierają energię i zanieczyszczają swoimi toksynami źródełko naszej samoopieki. Domagają się wiecznej uwagi, a jak jej dajemy zbyt mało, to zawsze znajdą powód by jej otrzymać więcej. Przy czym czynsz obsługi naszej głowy pozostawiają już wyłącznie nam. Jak ich rozpoznać? Właśnie po tym dzikim lokatorstwie – zajmują nasze myśli nie dając nic w zamian. Rozgaszczają się w głowie jak u siebie absorbując swoimi problemami, które mogliby rozwiązać sami, ale którymi wolą obarczyć innych, by samym poczuć ulgę w napięciu z którym sobie nie radzą. Odbierają nam energię zabierając czas nie tylko w życiu rzeczywistym, ale również w naszej głowie jak pasożyty karmiące się energią swojego nosiciela. Kiedy popatrzymy na nich w ten sposób zaczynamy odkrywać jak przerażającym mechanizmem się posługują zawłaszczając czas, energię i uwagę. 

Jednak squattersi w głowie nie pochodzą jedynie z naszych codziennych teraźniejszych interakcji. Zalegają się tam również wtedy, kiedy w teraźniejszości już nie mamy z nimi kontaktu, a mimo to pozostawili po sobie silny przeszły ślad. Pamiętam jak ostatnio rozmawiałem z pewnym gościem, który przez cały czas opowiadał mi o swojej byłej partnerce, o tym jak mocno siedzi w jego głowie mimo, że z nią samą nie miał już najmniejszego kontaktu od kilkunastu miesięcy. Ale wciąż buszowała mu pod kopułą. Wciąż rozkminiał ich nieudany związek, próbował wciąż od nowa zrozumieć to co między nimi zaszło, co powiedziała wtedy, kiedy coś powiedziała, co musiała myśleć, kiedy byli razem, co planowała, o czym mu nie mówiła i tak dalej w nieskończoność. Wciąż mieszkała w jego głowie. Bez czynszu, ale za to codziennie karmiona atencją i uwagą bohatera tej opowieści. Pamiętam też jedną znajomą, która hodowała bezczynszowego squattersa w głowie mimo iż, rzeczywisty kontakt z tym jegomościem miał dopiero nastąpić. A co powie, a jak się zachowa, a co pomyśli, a jak zareaguje, a czy się zgodzi, a czy mnie doceni. Piękna hodowla, prawda? Jak ją zakończyć? Jak przestać dokarmiać sguatersów zamieszkujących głowę? Jak ich stamtąd trwale eksmitować?

Dr Charles Browning, autor książki „Zwycięski żal” podaje przepis na pozbycie się squattersów z głowy w czterech krokach: 

Krok 1: Naucz się przechwytywać myśli. Ilekroć namierzysz squatersa w głowie zaobserwuj pierwsze myśli, które się z nim wiążą i stanowczo powiedz sam czy sama sobie: „Przestań! Widzę cię, mam cię na celowniku i nie dam ci się wciągnąć w dyskusje. Nie chcę też wysłuchiwać twoich monologów. Nie pozwolę ci dłużej tu siedzieć za darmochę!”

Krok 2: Zawsze dokonuj inspekcji myśli posługują się pytaniami: „Ale zaraz, dlaczego akurat to mnie porusza? Dlaczego to miałoby mnie obrażać? Dlaczego akurat to miało by mnie pozbawiać pewności siebie? Dlaczego akurat to ma mieć związek z moim poczuciem własnej wartości? Dlaczego to miało by mnie dotknąć? I tutaj jak podaje Browning nie chodzi o uzyskanie odpowiedzi ale o uświadomienie sobie, że tak naprawdę niczego od squattersów nie oczekujemy, a to jedynie oni nam wmawiają, że są nam potrzebni.

Krok 3 dotyczy wykształcenia w sobie umiejętności resetowania myśli i polega na uznaniu, że to co squatters wyprawia w twojej głowie wcale cię nie definiuje, bo nie odnosi się do prawdziwego czy prawdziwej ciebie, a jedynie do ich wyobrażeń na twój temat. A to oznacza, że to czy uznają czy jesteś wystarczający czy na cokolwiek zasługujesz, czy cię w jakikolwiek sposób oceniają nie ma tak naprawdę znaczenia. W ten sposób odbierasz im moc.

Krok 4 to odwrócenie myśli polegające na zamianie problemu w wolność. To podjęcie decyzji, że to co czynią i mówią squattersi w głowie jest zawsze gorszym wyborem od uzyskania wolności od nich samych. Browning definiuje to za pomocą prostego przykładu „Wiesz co? Wolę być wolny do twoich problemów niż zastanawiać się czy jest coś w twoim problemie co mnie dotyczy. Wolę być wolny niż zachodzić w głowę czy coś jest, było czy będzie słuszne. Wolę być wolny niż nosić jakikolwiek twój problem w sobie chociażby jeszcze przez kolejną minutę. 

Czy cztery powyższe kroki mogą być skutecznym sposobem na hodowlę squattersów w głowie? Nie dowiesz się póki nie sprawdzisz na sobie, bo jak wszystkie tego typu metody w jednym przypadku mogą zdziałać istne cuda, podczas gdy w innym ich efekt może nie być aż tak spektakularny. Ale moim zdaniem nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że budzą świadomość. Uruchamiają możliwość zajrzenia do swojej głowy, a już samo to może być świetnym pierwszym krokiem by zaprowadzić tam wreszcie porządek. Z korzyścią dla własnego spokoju ducha i zdrowia.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/thought-shifters/202505/why-you-let-certain-people-offend-you-way-more-than-others

#402 Nie musisz wybaczać

Nie musisz wybaczać

„Nie zaznasz spokoju dopóki nie wybaczysz” – te słowa padły w jednym z gabinetów psychologicznego wsparcia, w którym Kasia odbyła już kilkadziesiąt wizyt. I tym razem jednak jak zwykle polały się łzy. Bo jak tu wybaczyć swojemu oprawcy jednocześnie mając świadomość, że swoimi manipulacjami, władzą i egocentryzmem zmarnował jej ostatnie siedem lat życia. To była jej pierwsza praca, do której przychodziła z nadzieją na realizację pięknych marzeń, Wszystko właściwie było wymarzone – firma, uznawana za wiodącą na rynku, prestiżowa branża, do której inni nie mogli się dopchać i w końcu zapowiedź rozwoju w dynamicznym zespole, która akurat tym przypadku wydawała się nie tylko wyświechtanym HRowym hasłem. Jednak rzeczywistość okazała się inna. Harówa za grosze i wieczny stres, czy szef psychopata nie wymyśli znowu jakichś niestworzonych idiotyzmów, które trzeba będzie realizować świecąc oczami przed klientami i za które zawsze jest się odpowiedzialnym. Do tego nieustanne obietnice awansu czy premii które nigdy się nie spełniły i ta wieczna zazdrość o czas wolny. Jakby ten psychopata nie mógł znieść, że ktoś może mieć ochotę na prywatne życie i wrąbywał się we wszystko zawłaszczając czas wyłącznie dla siebie. W te siedem lat legły w gruzach trzy związki, bo partnerzy Kasi nie byli w stanie konkurować o nią z jej dominującym szefem. Zresztą byłoby co wymieniać przez kolejne godziny. Ale po co, skoro to tylko rozgrzebuje tę jątrzącą się ranę, która od lat nie chce się zagoić. Zmarnowane siedem lat pełne stresu, wyzysku i zamordyzmu ubranego w piękne słówka i troskę o wizerunek, byle nikt z poza firmy nie dowiedział się jaki ten niby wspaniały przedsiębiorca jest naprawdę. Kasia nie była jedyna, w ciągu tych lat przez firmę przewinęło się kilkadziesiąt osób i żadna nie odeszła finalnie w zgodzie. I co wszyscy mamy mu wybaczyć. Kasia, Robert, Anka, Zygmunt, Paweł itd. Co to w ogóle znaczy wybaczyć – wybucha na terapeutycznej sesji Kasia – czy to znaczy, że powinnam go teraz poklepać po pleckach, powiedzieć: „grzeczny chłopczyk, nic się nie stało” i kupić mu ciastko? Czy może oznacza to, że trzeba zaakceptować, że koledzy i koleżanki ze studiów w ciągu tych siedmiu lat w innych firmach dorobili się awansu, oszczędności i mogli bez przeszkód zbudować własne relacje, którymi się cieszą po dziś dzień, a ci którzy trafili pod skrzydła tego manipulanta nie zasługują na żadną z tych rzeczy? 

Wybaczenie to nie jest łatwa sztuka, tym bardziej, że ile systemów, badań i idei tyle definicji co ono tak naprawdę oznacza. A im więcej definicji tym zawsze zwiększa się prawdopodobieństwo, że nikt tak naprawdę tego do końca nie wie. Są tacy, którzy uważają, że akt wybaczenia jest jednocześnie aktem zatarcia winy. Rodzajem nowego otwarcia, w którym uznaje się, że to co było przedmiotem wybaczenia po prostu nie miało miejsca, dzięki czemu dawny sprawca, może z czystą kartą ruszyć w świat. Jeszcze inni uznają, że wybaczenie to rodzaj akceptacji gry, w którą gramy z innymi ludźmi i w której raz się przegrywa a raz wygrywa. Raz otrzymuje ciosy, a raz się je wyprowadza, a wszystko ku chwale życiowej edukacji mającej nam zapewnić odpowiedni poziom wzrostu. Jeszcze inna opcja uznaje, że wybaczenie to zaprzestanie noszenia w sobie urazy, złości o to co się wydarzyło czy gniewu i że dopóki się nie wybaczy to ten gniew nie może opuścić systemu. A zatem nie wybaczywszy skazujemy się w tej koncepcji na wieczny gniew, który w końcu musi nas doprowadzić do życiowego zgorzknienia. I jedynym wyjściem, jedyną ulgą, która jest przestawiana jako antidotum na gniew jest obmyślana w urazie zemsta, której zadaniem ma być wyrównanie rachunków. Myśl o zemście więc przynosi ulgę, ale nie kończy gniewu, a wydaje się on być jedynie łatwiejszy do przeżucia, kiedy wyobraźnia podpowiada obrazek oprawcy biczowanego czy krojonego na plasterki na oczach wiwatującej gawiedzi. Kiedy zaś dochodzi do zemsty, to niestety o żadnym wyrównaniu rachunków nie ma zazwyczaj mowy, bo zemsta nosi w sobie zawsze pewien naddatek przekraczający jej adekwatność do rzeczywistsego czynu, który to naddatek wywołuje kolejną potrzebę zemsty, ale tym razem z drugiej strony. To właśnie w ten sposób zwaśnione gangi wyrzynają się do ostatniego żołnierza i finalnie nie ma już komu na cokolwiek się gniewać.

W sumie można by próbować rozstrzygnąć dylemat wybaczenia kierując się jakimś systemem religijnym, ale tu może się pojawić nieco dezorientacji, kiedy na przykład na kartach jednej świętej księgi czytamy, że trzeba wybaczyć swoim wrogom, gdyż nie wiedzą co czynią, po czym kilkanaście stron dalej pojawia się zdanie „oko za oko, ząb za ząb”. Co można interpretować, w ten sposób że i owszem warto wybaczyć, ale najpierw sprać na kwaśne jabłko, co w akcie wybaczenia znacznie powinno pomóc. Podsumowując: od lat przekonuje się nas, że mamy w sumie jedynie dwie opcje. Po jednej stronie osi jest więc wybaczenie (przy zastosowaniu dowolnej akurat religijnie czy psychologicznie proponowanej techniki), co ma zapewnić pozbycie się gniewu, zaś po drugiej stronie osi brak takiego wybaczenia na stale związany z długotrwała urazą, gniewem i syceniem się wizją zemsty, która ostatecznie również ma zapewnić pozbycie się gniewu. I tu pojawia się dylemat wybaczenia: czy na pewno trzeba albo wybaczyć, albo się zemścić żeby pozbyć się gniewu? Amanda Ann Gregory, autorka książki „Nie musisz wybaczać” przekonuje, że istnieje inna droga. Wprawdzie książka nowiutka, bo zaledwie z lutego tego roku, ale idea głoszona przez jej autorkę nie koniecznie musi być szokująco nowa, za to na pewno intrygująca. Otóż autorka twierdzi, że żadne ze znanych jej badań (i tu potwierdzam, że również sam na takowe nie trafiłem) nie dowodzi, że akt przebaczenia jest korzystny bezwględnie i za każdym razem, kiedy udaje się nam go dokonać. A stąd prosty wniosek – to że inni nas przekonują o zbawczej roli wybaczenia jeszcze nie oznacza, że tak w istocie jest. Bo przecież łatwiej się mówi o wybaczeniu niż wybacza. Dużo łatwiej jest perorować znad wykładowego pulpitu do zgromadzonych widzów o świętości wybaczenia niż samemu tej świętości skosztować. Łatwiej przekonywać o wybaczeniu swoich uczniów zebranych w aśramie, kiedy jest się wschodnim mistrzem z obowiązkową długą siwą brodą, niźli samem wybaczyć cokolwiek, co widać po tych uczniach, którzy nie kłaniali się swojemu mistrzowi wystarczająco nisko, przez co wylecieli z społeczności z prędkością światła i na wysokości lamperii. A już najłatwiej jest naciskać na kogoś by coś komuś wybaczył, kiedy nas samych to nie dotyczy. 

Tymczasem istnieje inna droga. Droga w której nie dokonujesz żadnego przebaczenia, ale jednocześnie odpuszczasz lgnięcie do urazy. Wydaje się to trudne do zrozumienia, nie dlatego że jest trudne, ale dlatego, że od stuleci nikt nie promuje tego rozwiązania. A rozwiązanie jest proste. Nie przebaczam ci tego co mi uczyniłeś czy uczyniłaś, idę swoją drogą i jednocześnie nie chcę mieć z tobą więcej do czynienia. Nie mam zamiaru ci szkodzić, ani się na tobie mścić. Chcę się pozbyć ciebie z mojego życia, ale też nie mam zamiaru myśleć o tobie dobrze. W ogóle nie mam zamiaru o tobie myśleć. Kiedy jednak pojawisz się w moje głowie to wiedz, że spoczywasz tam w zakładce złych ludzi, których się omija szerokim łukiem i na myślenie o których szkoda tracić czasu i energii. Nie noszę w sobie urazy, gniewu, żalu czy chęci zemsty. Przyjmuję to co się stało jako przeszłość, która minęła, z której biorę lekcję na przyszłość i w której nie zamierzam się babrać. Nie obchodzi mnie roztrząsanie co się wydarzyło, dlaczego się wydarzyło i z jakich przyczyn. Mam na to wyrąbane. Tak samo jak mam wyrąbane na ciebie mój dawny oprawco. Nie szukam zemsty, bo największą zemstą jaką można sobie wyobrazić jest to, że kiedy ktoś cię pozna, to ostatnią rzeczą, która mu przyjdzie do głowy jest pomyśleć, że chciałby być kimś takim jak ty. Nikt nie chce być tobą. Sam się musisz z tym męczyć. Ale to już mnie nie dotyczy. Weź zatem oddal się w pośpiechu i ciesz się podróżą. 

Oczywiście drogi widzu nie musisz się sugerować powyższymi komunikatami, bo to jedynie moja luźna interpretacja koncepcji Amandy Ann Gregory. Ty możesz wykrzesać z siebie własne koncepty za pomocą których obsłużysz brak wybaczenia z jednoczesnym brakiem gniewu. Bo to zawsze musi być indywidualny wybór, jeśli twoja wewnętrzna narracja ma odnieść skutek. I oczywiście nie namawiam tutaj nikogo by poszedł tą drogą. To jedynie próba pokazania, że w efekcie presji na wybaczenie nie koniecznie trzeba wybierać wyłącznie pomiędzy jego dokonaniem, a gniewem. Istnieje inna droga. Ty decydujesz. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/simplifying-complex-trauma/202505/6-reasons-why-you-cant-forgive

#403 Czy ktoś, kto cię raz oszukał oszuka cię ponownie?

Czy ktoś, kto cię raz oszukał oszuka cię ponownie?

„To się już nigdy więcej nie powtórzy, masz moje słowo”. Gdybyśmy mogli sobie tylko wyobrazić jak często powyższe zdanie było wypowiadane przez oszusta przyłapanego na oszustwie, to nasze szacunki pewnie zbliżały by się do przekonania, że za każdym razem. Obietnica poprawy pada tak często z dwóch powodów – z jednej strony ma złagodzić akt oskarżenia, bo przecież skruszonego winowajcy nie chcemy już tak bardzo ukarać, jak tego, który skruchy nie dokonuje. Po drugie zaś ma przenieść oskarżycielską koncentrację z osoby na zachowanie. To rodzaj przeniesienia winy z konceptu: „oszukałem, bo już taki jestem, że kiedy widzę możliwość oszustwa to z niej korzystam” na koncept „oszustwo mi się tylko wypsnęło, ja taki naprawdę nie jestem, tylko raz jeden opanowała mnie jakaś dziwna słabość i pomroczność, pokusa czy inne okoliczności, która tłumaczą, to chwilowe, jednorazowe i niefortunne zdarzenia”. No przecież każdemu się zdarza podnieść głos, każdemu się zdarza przekląć i każdemu się zdarza czasem nagiąć rzeczywistość, prawda? Nie, nie prawda. Prawda jest jedynie taka, że skrucha ma stworzyć wrażenie prawdy. I owszem nie dotyczy to wszystkich przypadków, bo przecież jak świat stary, długi i szeroki występują na nim liczne przykłady prawdziwej skruchy, ale wciąż niestety nie są reprezentacją całości zjawiska. Problem w tym, że w sukurs fałszywym wyrazicielom skruchy często przychodzimy my sami, kiedy intelektualizujemy dany przypadek, dorabiamy mu warunki, czy też otaczamy doprawionym kontekstem, co w sumie nie dość że gmatwa motywację, to jeszcze zaciemnia obraz. I co ciekawe – nie mają z tym problemu dzieci. Bo kiedy Jasio zwędził ciastko ze stołu i ku rozpaczy małych biesiadników okazało się, że w efekcie zabrakło ciastka dla Zosi, to następnym razem ciasteczkowa ekipa będzie już Jasiowi uważnie patrzeć na ręce i na pewno sama go z ciastkami nie zostawi ani na chwilę. Jednak z biegiem czasu ta prostota rozwiązania zacznie umykać naszej uwadze szczególnie wówczas, kiedy na przykład jako naród znamy się najlepiej nie tylko na piłce nożnej, ale też na psychologii. Efekt zaś tego jest bardzo prosty – na pytanie czy osoba, która raz dokonała oszustwa przy nadarzającej się okazji dokona go ponownie, wciąż nie potrafimy udzielić jednoznacznej odpowiedzi. A jeśli ktoś by się na taką odpowiedź ośmielił poważyć i nie daj Boże była by jeszcze twierdząca to musiałby się zmierzyć z oskarżeniem o stygmatyzację, etykietowanie, brak wrażliwości i w ogóle o bycie aniołem piekieł. I być może to właśnie sprawiło, że rozstrzygnięcie tego dylematu przez całe dziesięciolecia nie doczekało się solidnych badań. Aż do października 2024, kiedy to naukowe światło dzienne ujrzały badania wykonane przez zespół naukowców kilku niemieckich uniwersytetów pod kierunkiem Izabeli Thielmann z Instytutu Maxa Plancka ds. badań nad przestępczością, bezpieczeństwem i prawem. Główną zaś ideą badawczą było sprawdzenie, czy spójność nieuczciwych zachowań w sytuacjach strukturalnie porównywalnych można przypisać cechom określonym w teoriach osobowości. A mówiąc wprost, to czy skłonności do oszukiwania mogą mieć u danej osoby związek z jej na przykład narcyzmem, czy machiawelizmem lub innymi mrocznymi czynnikami osobowości. Do badań zrekrutowano prawie trzy tysiące ochotników i ochotniczek z równych przedziałów wiekowych, którzy po przejściu kwestionariuszy osobowości wzięli udział w kilku następujących po sobie badaniach, przy czym ostatni test wykonano w trzy lata po przeprowadzeniu pierwszego. Przyjrzymy się tym badaniom zatem. Wyobraź sobie, że masz teraz na kartce napisać jedną cyfrę z przedziału od 1 do 8 i odłożyć kartkę na stół tak, by cyfra nie była widoczna. Następnie wyobraź sobie, że właśnie na ekranie wyświetlana jest jedna z cyfr również z przedziału 1 do 8. Twoim zadaniem jest zgłoszenie sytuacji, w której cyfra z ekranu jest taka sama jak ta, która znajduje się na twojej karteczce. Jeśli tak jest i te cyfry się pokrywają to otrzymujesz 2 Euro. Jeśli nie, to nie otrzymujesz zapłaty. Jest tylko jeden mały haczyk. Otrzymujesz wcześniej informację, że nikt nie sprawdzi czy powiedziałeś prawdę. Istnieje zatem furtka do wprawdzie drobnego, ale niewykrywalnego a więc bezkarnego oszustwa. Teraz załóżmy, że twoja cyfra nie zgadza się z tą z ekranu. Powiesz prawdę, czy przytulisz dwa euro?

Następnie wyobraź sobie drugie badanie, w którym masz rzucić monetą, ale wcześniej wybrać sobie i zapisać czy twoim zdaniem wypadnie orzełek czy reszka, jednak nikogo o twoim wyborze nie informując. Następnie rzucasz monetą trzy razy, po czym zadane ci zostaje pytanie czy w którymś rzucie pojawiła się wybrana przez ciebie wcześniej strona monety. I tu ponownie – za każde trafienie otrzymujesz 2 euro i ponownie jesteś przekonany, że nikt nie sprawdzi czy wybrałeś wynik odpowiadający prawdzie czy też taki, który pozwoli ci otrzymać więcej euro. Co zrobisz? Powiesz prawdę, czy postarasz się przytulić maksymalną ilość euro? 

Teraz przejdźmy do trzeciego zadania – tego, które zostało wykonane przez uczestników badania w trzy lata po pierwszym. W tym zadaniu uczestniczysz w loterii, w której losowane są nazwy miesięcy. Kiedy zaś pojawia się wynik z konkretnym miesiącem masz powiedzieć, czy zgadza się z miesiącem urodzenia twojej matki. Jeśli tak to do twojej kieszeni wskakuje 5 euro, przy czym jak w poprzednich badaniach i tym razem masz pewność, że nikt nie będzie sprawdzał czy powiedziałeś prawdę. Co zrobisz tym razem?

Co wyszło naukowcom z badań? Otóż jeśli ktoś oszukiwał w pierwszym zadaniu, to prawdopodobieństwo tego, że oszuka również w drugim wynosiło 44%. Jednak jeśli ktoś w pierwszym zadaniu zachował się uczciwie, to już prawdopodobieństwo tego, że oszuka w kolejnym spadało do 6%. Podobne rezultaty uzyskano porównując wyniki dwóch pierwszych zadań z trzecim, przeprowadzonym trzy lata później. Co więcej u tych uczestników badań, u których w pierwszym badaniu kwestionariusza mrocznych cech osobowości uzyskano pozytywny wynik, prawdopodobieństwo oszustwa znacznie wzrastało. Badacze uznali, że tak zwany mroczny faktor wykryty u danej osoby był wystarczającym powodem, by usprawiedliwiać nieuczciwe zachowaniem, co przekładało się następnie na czynnik nazwany stałością nieuczciwego zachowania. 

Wniosek z badań jest prosty: osoba, która raz oddała się oszustwu ze sporym prawdopodobieństwem zrobi to ponownie, do czego przepustką jest jej zespół cech osobowych, a nie konkretna okazja, okoliczności czy chwilowa pokusa. I warto dodać: mówimy tutaj jedynie o prawdopodobieństwie, a nie o równaniu zerojedynkowym, w którym pierwszy akt oszustwa z cała pewnością przewiduje kolejny. A zatem skrucha i poprawa istnieją, ale do powszechnego występowania sporo im brakuje. W wielu przypadkach jednak odnotujemy kolejnej oszustwo i tym częściej to będzie miało miejsce im bardziej oszust jest przekonany, że jego nieuczciwość nigdy nie zostanie wykryta i im więcej u takiego delikwenta czy delikwentki mrocznych cech osobowości namierzymy. Badacze wskazują, że przedstawicielki i przedstawiciele tzw. Mrocznej triady, ale też ci, którzy nie stronią od amoralności, egoizmu, chciwości czy złośliwości wykazują dużo większe tendencje do powtarzania oszustw od pozostałych, co oznacza również, że taka powtarzalność oszustw może wskazywać, że właśnie z osobą o mrocznych cechach mamy do czynienia. Zatem każde oszustwo, którego jesteśmy świadkiem nie koniecznie musi skazywać od razu kogoś na wieczne potępienie, ale z drugiej strony powinno nam zapalić czerwoną lampkę ograniczonego zaufania na przyszłość. Bo jak w analizie badań podaje Sebastian Ocklenburg, profesor metod badawczych na Wydziale Psychologii Medical School w Hamburgu: „nieuczciwość nie jest czymś, co „po prostu się zdarza” raz, ale konsekwentną cechą osobowości. Tak więc jest bardzo mało prawdopodobne, aby ktoś, kto raz oszukuje, zmienił swoją osobowość: będzie to robił wielokrotnie.” 

A i jeszcze jedno – pewnie niektórzy z widzów tego filmu odniosą jego treść do gorącego okresu i wyniku ostatnich wyborów. Nie to wprawdzie było moim celem, ale zdaję sobie sprawę z tego, że tego typu konotacji trudno będzie uniknąć. Jeśli zatem mamy odnosić wynik cytowanych badań do świata polityki, to mam tylko jedną prośbę – nie odnośmy tego wyłącznie do jakiejś jednej konkretnej osoby, ale do całej politycznej ekipy niezależnie od stron barykady po której występuje. Bo złożenie wyborczej obietnicy z góry zakładając brak jej realizacji, to również oszustwo, prawda?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-asymmetric-brain/202505/once-a-cheater-always-a-cheater

https://www.researchgate.net/publication/385446051_Cheat_cheat_repeat_On_the_consistency_of_dishonest_behavior_in_structurally_comparable_situations

#404 Monetyzacja cierpienia

Monetyzacja cierpienia

Oto wyobraźmy sobie Mirka, który właśnie dowiedział się że jego dziewczyna Iza, delikatnie mówiąc nie była wobec niego zbyt lojalna. Kiedy bowiem na towarzyskim horyzoncie pojawił się Krzysiek, ze swoją czarno matową bryką, związek Izy z Mirkiem zaczął się niebezpiecznie chybotać. Może to wina zwróconej przez Mirka uwagi, że nie powinna tak trzaskać drzwiami w jego napędzanym gazem Passerati, ale to przecież z troski, bo te drzwi już raz kiedyś odpadły. Koniec końców Mirek siedzi wkurzony i spowity kurzem spod czarnomatowych opon fury, którą właśnie Krzysiek powiózł Izę ku jej zdaniem fajniejszemu życiu. I wtedy do Mirka podchodzi pan Zdzisiek podsuwając mu pod nos petycję usunięcia z urzędu prezesa spółdzielni mieszkaniowej, gdyż na to miejsce szykuje się pan Zdzisiek we własnej osobie. No podpisz petycję Mirosławie, przekonuje pan Zdzisiek. „Ale z jakiej racji?”. „A z takiej, że ten ćwok spółdzielniany też jeździ matowo czarnym autem – odpowiada pan Zdzisław – a co ty nie wiesz jacy to ludzie są? A na dokładkę mam tutaj jeszcze nalepki z napisem „idiota”, które jak przykleisz mu na lakier to se pół lakieru zedrze żeby je zerwać. W promocji – cztery za stówkę” Dawaj pan ten kwit do podpisania – odpowiada Mirek – a i te wredne wlepy też wezmę!”

Co tu się właśnie odmirkowało? W tej zmyślonej scence pan Zdzisław zagrał dla nas rolę społecznego handlarza cierpieniem, czyli kogoś, kto uznaje, że cierpienie może być doskonałym motywatorem klienckiej decyzji jeśli tylko potrafi się je odpowiednio podsycić i wykorzystać. Mechanizm tego dealu jest prosty. Nie szuka się w nim potencjalnych klientów wszędzie i pośród wszystkich, a jedynie pośród tych, którzy z jakiegoś powodu cierpią. I tych powodów może być bardzo wiele, zaś samo cierpienie może przybierać różne formy i poziomy. To może być głośne zbuntowane cierpienie spod znaku „Nienawidzę was wszystkich i nigdy wam nie zapomnę wyrządzonych mi krzywd i niesprawiedliwości”, ale może to być również cierpienie ciche i ukryte, eksponowane jako przygnębienie, smutek czy rozgoryczenie, które pojawiły się w efekcie jakiegoś niezrealizowanego zamierzenia. Obydwa rodzaje cierpienia mogą się pojawić również na planie zbiorowym, kiedy jednostki podzielające cierpienie komunikują się i łączą w grupy zbieżnych światopoglądów na przykład poprzez serwisy społecznościowe. Dr. Daniel Trottier, profesor z Uniwersytetu Erazmus w Rotterdamie w jednej ze swych książek daje przykład zbiorowego cierpienia pokolenia Zet, które nazywa cichą pokoleniową żałobą i której źródła wskazuje w znikającym poczuciu bezpieczeństwa, zmniejszających się możliwości, braku stabilności oraz pesymistycznych wyobrażeń przyszłości. Ale to tylko jeden z przykładów, bo wspólnota cierpienia nie dotyczy wyłącznie pokoleń, ale jest również notowana w dużo mniejszych grupach społecznych. Począwszy od na przykład pracowników tej samej organizacji, a skończywszy na osobach borykających się z obniżeniem dochodów w skutek takich a nie innych politycznych decyzji. Ale wróćmy do schematu monetyzacji cierpienia. Kiedy konkretne cierpienie zostanie już namierzone przez wyspecjalizowanych społecznych handlarzy rozpoczyna się faza złożona z dwóch kroków: najpierw handlarz cierpienia potwierdza jego istnienie w swoim potencjalnym kliencie. To faza, w której klient słyszy – tak, wiem że cierpisz i łączę się z tobą w twym bólu potwierdzając jego zasadność. Następnie pojawia się proces wzmocnienia cierpienia, w którym handlarz zwraca uwagę klientowi, że w istocie powodów do cierpienia jest więcej, a więc samo cierpienie też powinno być większe. Kiedy haczyk zostanie połknięty przychodzi czas na kluczową fazę. To faza kierunkowania odpowiedzialności za cierpienie, w której handlarz podsuwa klientowi przekonanie o winie. I tutaj winą za cierpienie mogą zostać obarczone konkretne osoby – czyli wdrukowana zostaje koncepcja „to przez nich cierpisz” albo też jakiś brak, co jest na przykład realizowane za pomocą koncepcji „cierpisz, bo brakuje ci tego, czego pragniesz lub tego, co sprawi, że twoje cierpienie zniknie lub się zmniejszy”. Ten krok z jednej strony wymaga sprytnego znalezienia w miarę wiarygodnego połączenia pomiędzy skutkiem a przyczyną, czyli cierpieniem a jego powodem, a z drugiej strony otwiera wiele możliwości bo klient na tym etapie procesu staje się wyjątkowo podatny na sugestie upatrując w nich ulgi, której szuka i której samodzielnie nie potrafi znaleźć. Mówiąc inaczej – na tym etapie handlarz ma wielce ułatwione zadanie by wcisnąć klientowi kolorowy kit i tylko od jego kreatywności zależy to, jak mało wciskany kit może mieć wspólnego z prawdą i rzeczywistością. Jeśli zaś haczyk zostanie połknięty i klient uzna, że odnalazł właściwą przyczynę lub winnych swojego cierpienia, to stąd już tylko mały krok do tego by podjął taką decyzję do której urabia go handlarz. Kupił to co mu handlarz proponuje i co ma mu pomóc w pozbyciu się cierpienia, zagłosował w jakichś wyborach przeciwko tym, którzy zostali przez handlarzy obarczeni odpowiedzialnością za cierpienie lub ruszył na ulicę, by w zamieszkach ukarać albo przepędzić tych, których uznaje za autorów swojego cierpienia. Monetyzacja cierpienia zatem to taki rodzaj manipulacji jego kontekstem, by finalnie na skutek podjętych przez cierpiących decyzji handlarz zyskiwał – albo bezpośrednio pieniądze albo władzę czy pozycję, która finalnie mu te pieniądze przyniesie. 

Dr Daniel Trottier mówi tutaj o zjawisku społecznego żalu, budowanego na świadomości straty wynikającej albo z przekonania, że utraciło się coś cennego – jak na przykład poczucie bezpieczeństwa, dochody, czy jakiś rodzaj dawnego stylu życia, lub też wynikającej z przekonania, że utraciło się szansę na zdobycie tego, co zdobyć się zamierzało, na przykład czegoś materialnego, przywilejów czy indywidualnie pojmowanej sprawiedliwości. Tak powstały społeczny żal staje się fundamentem wspólnego poszukiwania nowego znaczenia, co ma doprowadzić do reorientacji żalu. Rodzaju przekierowania emocji na działanie, w którego efekcie upatruje się emocjonalnej ulgi. Taką ulgę przynosi na przykład wsparcie w grupie dzielącej ten sam żal i konsolidacja społecznej opartej na empatii i współdziałaniu. Wtedy pojawia się szansa – jak mówi Trottier na konceptualizację głębszego zrozumienia świata i jego zmiany na lepsze. Chyba, że tę chybotliwą potrzebę reorientacji społecznego żalu wykorzystają handlarze cierpieniem. Bo to idealne podłoże, by na fali żalu tejże reorientacji nieco pomóc podsycają możliwość uzyskania innego rodzaju ulgi. Na przykład w tym, by sprawić żeby ktoś inny cierpiał jeszcze bardziej, w myśl zemsty za żal. Wtedy gniew tych, co mają się źle zostaje przez handlarza obrócony na powrót w złość, a ta już wymaga konkretnego i natychmiastowego działania w celu jej ujścia. I to wtedy właśnie zadośćuczynieniem za żal staje się cudza szkoda. To wtedy na przykład głosuje się w wyborach nie dlatego, że dokonało się konkretnego przemyślanego wyboru, ale żeby po drugiej stronie pojawiło się wycie. 

Jednym zaś z współczesnych środowisk idealnie nadających się do wykorzystania potrzeby reorientacji żalu, czyli de facto znalezienia ulgi w cierpieniu jest internet. I przestaje mieć znaczenie czy zamieszczana treść jest prawdziwa – znaczenie ma tylko to, jak celnie uderza w potrzebę ulgi w cierpieniu. Im zaś więcej tych celniejszych trafień, tym większy potencjał na monetyzację cierpienia, co stało się intratnym interesem pod właściwie każdą długością i szerokością geograficzną, gdzie ludzie czerpią właśnie z internetu wiedzę na temat tego, jak się rzeczy mają. Efekty monetyzacji cierpienia widzimy obecnie wszędzie, a co niektórzy specjaliści już przewidują, że z każdym kolejnym rokiem będzie ich coraz więcej. W marketingu, reklamie, politycznych wyborach, wyścigu o władzę czy o sprzedaż jednych dóbr, by zdominować rynek innych. Ba, mówi się, że tego się już nie da uniknąć – monetyzacja cierpienia po prostu doskonale działa i finalnie przynosi krociowe zyski, w których głoszone przez handlarzy cierpieniem wzniosłe hasła, światopogląd czy idee nie mają znaczenia. Na początku zaś tego patologicznego łańcucha pokarmowego zawsze stoi rozżalony swoim losem człowiek, który zawsze finalnie straci najwięcej. Czy kolejne pokolenia zatrzymają ten mechanizm? Czy świadomość wreszcie wygra z chciwością? Jak sprawić, by w końcu człowiek sam decydował co zrobić ze swoim cierpieniem, a nie oddawał tej decyzji sprytnym handlarzom? To pytania, na które każdy z nas powinien sobie sam odpowiedzieć.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/navigating-the-serpentine-path/202506/when-wounds-become-worldviews

#405 Porażka stawiania granic

Porażka stawiania granic

„Ale ja przecież wyraźnie stawiam granice. Wyraźnie komunikuję jakich zachowań czy słów sobie nie życzę, a i tak to nic nie daje”. Powyższe zdanie słyszymy tak wiele razy, że zaczynamy się zastanawiać, czy czasem cały ten psychologiczny wymóg stawiania granic to nie jest jedna wielka ściema, za pomocą której jedna osoba doradza drugiej co zrobić, nie po to żeby rozwiązać problem, ale żeby pozbyć się potrzeby jego rozwiązania. „Jeśli ci to nie odpowiada to po prostu postaw granice, a skoro tego nie robisz to nie dziw się, że sytuacja się nie zmienia.” Tego typu doradztwo zawsze pięknie i wzniośle brzmi, dopóki nie padnie złowieszcze zdanie będące postrachem wielu wsparciowych gabinetów. Zdanie krótkie, zwięzłe i wielce jak się okazuje problematyczne, które brzmi: „Dziękuję ci za tę cudowną poradę o stawianiu granic, tylko doradź mi jeszcze jak mam to zrobić?”. „Mo wiesz – odpowiada nasz ratownik – to musi być wyartykułowane tak, żeby było słyszane. Tak dobitnie i stanowczo. Tak wiesz…, z takim wyraźnym przekonaniem, żeby nie było watpliwości”. Cóż za wspaniała porada, nie? Przyjrzyjmy się jej zatem. Oto wyobraź sobie, że przyłapujesz w domu złodzieja. Tak po prostu. Wracasz z roboty o godzinę wcześniej niż zwykle, a tu widzisz, jak w dużym pokoju jakiś zakapturzony koleś właśnie pakuje do torby twój telewizor. Nieco mu ciężko idzie, bo telewizor duży tak samo jak kredyt, na który został kupiony i tak samo nie chce się zmieścić w torbie jak w twoim miesięcznym budżecie. Jednak koleś nietrudzenie walczy próbując 50 cali wcisnąć do przyciasnej torby. Co więcej widzisz, że telewizor to nie jedyna zdobycz na która się zdecydował, bo z szafki zniknęły ci bibeloty, z biurka laptop, a w po drodze z kuchni widać szlak porzuconych na podłodze sztućców. Pewnie tylko dlatego, że pan włamywacz jednak się zorientował że nie są srebrne. Teraz wydarza się rzecz zadziwiająca. Koleś w kapturze odwraca głowę, wasze oczy się spotykają, po czym gość mierzy cię wzrokiem i… dalej bezceremonialnie upycha w torbie telewizor. Znaczy się, że w swej ocenie włożył cię w kategorię chuchra, które nijak nie może mu zagrozić, wiec uznał, że nie ma się co tobą przejmować. W końcu przecież stoisz jak wryty i nie wiesz co dalej. I wtedy przypomina ci się wspaniała rada o stawianiu granic. No tak, to jest ten moment, Trzeba wyraźnie i stanowczo postawić granice, wyartykułować je tak żeby zostały wyraźnie usłyszane. Mówisz zatem: „proszę wybaczyć łaskawy panie, ale zmuszony jestem uznać pańskie zachowanie za niewłaściwe.”. No uff, ale było powiedziane, najpewniej mu w pięty poszło. Włamywacz jedynie odwrócił na chwilę wzrok, spojrzał ci w oczy, nieco się zaśmiał i wrócił do kontynuowania swojej bezczelnej grabieży. Oj, przebrała się miareczka, jak mawiał Nadszyszkownik Kilkujadek. Przystępujesz więc do bardziej stanowczego działania i mówisz hardo. „Panie, apeluję do pana rozsądku i człowieczeństwa. Proszę natychmiast zacząć się przyzwoicie zachowywać, odłożyć wszystko na miejsce i się pożegnać”. Na to włamywacz rzeczywiście rezygnuje z telewizora, podchodzi do ciebie, odsuwa się ręką z tekstem „odsuń się pan” i zabiera się za opróżnianie szuflad sekretarzyka. I to jest ten moment, w którym się orientujesz, że chyba coś z tym stawianiem granic jest nie halo, no chyba że chodzi o to, żeby ten, któremu się stania takie granice od ich stawiania umarł ze śmiechu. 

Tonya Lester, autorka książki Push Back poświęconej asertywności w naszych relacjach stosuje termin „prawdziwa dźwignia”, by pokazać z jakiego powodu tak często stawianie granic nie odnosi żadnego skutku. Spróbujmy wykorzystać zatem metaforę dźwigni i pokażmy ją na przykładzie huśtawki wagowej, zwanej potocznie przez dzieci konikiem. Wyobraźmy sobie teraz, że po jednej stronie huśtawki siedzi osoba, która nazwiemy przekraczającą granice. Teraz do huśtawki podchodzi ta osoba, która chce skutecznie te granic postawić w taki sposób, by nie były one więcej przekraczane. Następnie wygłasza ona soczystą mowę, rodzaj genialnego przemówienia, którego nie powstydziliby się najwięksi mówcy świata, w którym skrupulatnie opowiada o nieprzekraczalnych granicach, które niniejszym ustanawia. Mowa jest mocna, przejmująca do szpiku kości i wygłoszona z pełnym przekonaniem. Czy jednak to przemówienie sprawi, że osoba siedząca po drugiej stronie huśtawki zarejestruje choć najmniejsze tejże huśtawki drgnięcie. Nie, bo huśtawkowy lewar zadziała jedynie wtedy, kiedy po przeciwnej stronie pojawi się jakieś obciążenie. By tak się stało nasz wspaniały mówca musi usiąść na swoim huśtawkowym miejscu i dopiero to sprawi, że przekraczający granicę odczuje działanie huśtawki. Kiedy siedział na swoim miejscu bez obciążenia po drugiej stronie to jego siedzenie było stabilne, a jego nogi pewnie opierały się na podłożu. Kiedy jednak ten, który chce postawić granice siada na huśtawce, to sam ten czyn powoduje, że osoba po drugiej stronie, czyli nasz przekraczający granice zostaje uniesiony w gorę, a więc oderwany od ziemi, Cóż się wówczas dzieje? Jego nogi tracą kontakt z podłożem, a jego siedzenie przestaje już być tak stabilne. Musi się dobrze przytrzymać, bo w tej chybotliwej pozycji może w każdej chwili spaść z huśtawki. Tak właśnie działa lewar stawiania granic. Opiera się na takim działaniu, które podważa dotychczas stabilną pozycję i powoduje, że osoba przekraczająca granicę traci grunt pod nogami. 

Co zatem jest tą dźwignią w stawianiu granic, która jest niezbędnym warunkiem ich skuteczności. To konkretne działanie, które destabilizuje pozycję osoby przekraczającej granicę, a nie jedynie słowa, które taką destabilizację zapowiadają, przewidują lub taką destabilizacją straszą. Dopiero wtedy, kiedy takie działanie ma miejsce osoba przekraczająca granicę widzi, że ich przekraczanie wiąże się z konkretnymi konsekwencjami. Jeśli ktoś przekracza granice w relacjach, to konsekwencją tego przekraczania jest konkretna zmiana zachowania w tej relacji osoby, której granice zostały przekroczone, a nie jedynie werbalna takiej zmiany zapowiedź. Sprawczą dźwignię stanowią zatem zachowania a nie słowa. Pozostawienie przekraczania granic bez lewara w postaci konkretnych zachowań z punktu widzenia przekraczającego granice oznacza jedynie słabość osoby, której granice zostały przekroczone i otwiera na samą oścież drzwi do kolejnego przekraczania granic. I to z każdym kolejnym razem z coraz to wiekszą śmiałością, bezczelnością i przytupem. I co ciekawe – nie dotyczy to wyłącznie naszych relacji romantycznych, czy zawodowych albo towarzyskich. Nie dotyczy to też wyłącznie indywidualnej dynamiki zachowań pomiędzy jednym człowiekiem na drugim. Dotyczy to wszystkich obszarów naszego życia, w których zapowiedź reakcji z jednoczesnym jej zaniechaniem jest zawsze odczytywana jako słabość swojego oponenta i stanowi przepustkę do śmielszych działań. Jeśli w kraju X, wybraniec narodu wali przekręt za przekrętem w pierwszej swej kadencji i nie czekają go za to żadne konsekwencje, to kiedy po latach wróci na urząd możemy być pewni, że dokona takiej rozwałki państwa na rzecz własnych interesów, jakiej nie przewidzieli scenarzyści filmów fantasy w swych najśmielszych snach. Jeśli w kraju Y, ktoś brzydko majstruje przy wyborczych urnach i zamiast prawnych konsekwencji otrzymuje jedynie połajankę w stylu „apeluję do pańskiego rozsądku”, to możemy być pewni, że każde kolejne wybory przekręci bez najmniejszych zahamowań, co ma miejsce nie tylko gdzieś w bananowych republikach odległego lądu, ale również pod gwiazdkowym sztandarem. 

Stawianie granic bez realnych konsekwencji za ich przekroczenie jest wzorcowym wołaniem na puszczy – im bardziej się woła, tym puszcza ma bardziej gdzieś te okrzyki. To działanie odstrasza agresora a nie wykład o istocie cnoty. Sposobem na włamywacza w twoim domu jest policja, a nie wygłoszenie wzruszającego eseju o wzajemnym szacunku. Sposobem zaś na skuteczne stawianie granic, jest działanie lewara, który usunie przekraczającemu grunt spod nóg. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/staying-sane-inside-insanity/202506/why-your-boundaries-arent-working

#406 Luka w ambicjach czyli źródło relacyjnych porażek

Luka w ambicjach czyli źródło relacyjnych porażek

Za relacyjne porażki w związkach romantycznych, pomiędzy wspólnikami w biznesie, współpracownikami w pracy, pomiędzy dobrze zapowiadającymi się znajomościami często obwiniamy jakiś rodzaj niespasowania, niezgodność charakterów, wizji siebie i świata, różnice w rozumieniu wartości czy podejście do zobowiązań. Rzadko kiedy jednak jesteśmy w stanie zauważyć, że podstawowym problemem mogła być tzw luka w ambicjach, która w naszych relacjach – w ich dowolnych obszarach – pojawia się dużo częściej niż nam się wydaje. Pokażmy to na przykładzie. Oto Ola, która ma ambicje szybkiej i docelowo dużej kariery w firmie, w której pracuje. Rozmawia często o tym ze swoim partnerem, z którym postanawiają odłożyć plany rodzinne na trochę później, więc zarówno ślub, jak i dziecko muszą poczekać. Mieszkają razem, kochają się bardzo i myślą o wspólnej przyszłości, w której bardzo ważne miejsce zajmuje kariera ich obojga, ale akurat Mirek nie ma tak wysokich ambicyjnych planów, bo generalnie niespecjalnie mu leży konkurowanie, wyścig o pozycję, rywalizacja i cały towarzyszący temu szum. Mirek więc deklaruje, że będzie wspierał Olę w realizacji jej planów, bo jemu jest akurat dobrze z tym co robi, co ma i gdzie jest, a spokój ceni sobie nade wszystko. Po takim uzgodnieniu Ola rusza w wir stawania się kimś ważnym – jedne studia podyplomowe, potem drugie, a po drodze cała masa kursów, szkoleń, zdobywania niezbędnych umiejętności językowych itd. Mirek nawet nauczył się gotować obiady i w ogóle zajmować domem, bo oboje mają przecież omówiony plan. W końcu pojawiają się efekty. Ola awansuje raz za razem, ale z każdym jej awansem niestety jej czas prywatny mocno się kurczy, bo zajęć, spotkań, konferencji i narad jest coraz więcej. Pojawia się też nowe towarzystwo, no bo przecież te awanse nie działają w próżni społecznej. Stąd nowe formy spędzania czasu – w których namiot nad jeziorem już raczej nie wchodzi w grę, ale wieczorne rauty w klubie golfowym już i owszem. W końcu w ich związku zaczynają się pojawiać nieporozumienia.  Wizje świata zaczynają się rozmijać, podobnie jak wartości, czy ideały. Mirkowi dążenie do spokoju jest mu teraz wypominane jako zastój w rozwoju. „Że też się związałam z taką fają – wybucha podczas kolejnej kłótni Ola – ty się w ogóle nie rozwijasz, zostajesz w tyle i coraz większy wstyd się z tobą gdzieś pokazać”. Na co rzeczony Mirek odpowiada: „A ty wolisz się ślinić do tych wypacykowanych korporacyjnych psychopatów z nadzianymi tatusiami, a tak w ogóle to nie nadajesz się do tego, by mieć rodzinę, skoro nigdy cię nie ma i nie masz dla niej czasu i…” Tutaj opuśćmy tych dwoje, bo chyba już stało się jasne, że z tego związku docelowo niewiele będzie. 

Luka w ambicjach potrafi jednak wykończyć nie tylko związki romantyczne, ale też wszelkie inne. Spójrzmy na jej mechanizm w relacjach dziecko rodzic. Na przykład wówczas, kiedy rodzic – dajmy na to z pokolenia X (a to moje pokolenie, więc doskonale wiem jak często mamy z tym problem) zmaga się z niespełnionymi ambicjami własnymi, które zaczyna projektować na własnego dzieciaka, by to dziecko właśnie je zrealizowało. Rodzic miał ambicje zostania inżynierem i pal licho, że jak dać dzieciakowi dwie śrubki, to jedną zepsuje a drugą zgubi, ale i tak koniecznie trzeba go wysłać na polibudę, bo inaczej się zmarnuje. I dziecko i ambicja. Albo sytuacja, w której rodzic miał ambicje związać się z królewną czy królewiczem z bajki, co się oczywiście nie udało, ale teraz rodzicielski chytry plan ma zrealizować dziecko, co powoduje, że każdy kolejny przyszły mąż czy żona są filtrowani i odstrzeliwani, jako niespełniający wysokich wymagań rodzica. A że dziecko ma inne priorytety? A kto by się tym przejmował – w życiu przecież trzeba mieć ambicję, wiec jak się samemu zawaliło, to dzieciak to teraz musi odrobić, w ramach zapłaty za wyżywienie, opierunek i wszelkie poniesione koszty wychowawcze. I teraz mamy sytuację, w której ambicje rodzica niszczą dzieciakowi życie, bo mają totalnie gdzieś nie tylko to, że pomiędzy dzieckiem i rodzicem mogą się rozmijać nie tylko zainteresowania, ale przede wszystkim poziom ambicji. A kiedy tak się dzieje naburmuszony rodzic czuje żal, rozczarowanie i zamiast rozsiewać rodzicielski czaru i owszem rozsiewa ale wyłącznie zgorzkniałość i rozgoryczenie. Czy ten mechanizm nie może się pojawić również w sytuacjach zawodowych, kiedy szef z ambicjami oczekuje odwzorowania ich poziomu w pracowniku, a kiedy go tam nie znajduje zaczyna być rozczarowany, tak przecież dobrze zapowiadającym się zespołem, czy specjalistą. I tu uwaga, bo jeśli niespodziewanie miałoby się okazać, że pracownik ma i owszem duże ambicje, ale jednak przewyższające ambicje szefa to rozczarowanie tego ostatniego staje się jeszcze większe. 

Niestety wszelkie wykonywane w tym temacie badania nie pozostawiają złudzeń, co do możliwości utrzymania takiej relacji. Badanie brytyjskich naukowców z 2018 roku wykazało, że w parach z tzw podwójną karierą ustalono, że w przypadku rozwoju tożsamości zawodowej wszystko zależy od tego, czy partner z większymi ambicjami uznaje drugiego za rodzaj bezpiecznej bazy i czy ten drugi jest w stanie jednocześnie akceptować rozwój zawodowy partnera i wykluczyć własny. W ten sposób powstaje niezwykle krucha konstrukcja relacyjna. A jej kruchość jest efektem dwóch mechanizmów – z jednej strony pojawia się redefinicja władzy w takim związku, bo ten z partnerów, który się rozwija i jest wspierany przez drugiego zaczyna wykazywać tendencje do przejmowania władzy, jako ten który zarabia więcej, więc w jego oczach utrzymuje całość. Z drugiej zaś strony po stronie partnera wspierającego pojawia się uczucie niedocenienia oraz braku spełnienia, jako osoby, której sprawy zawsze są w cieniu. W efekcie może pojawić się uraza, która z biegiem czasu stanie się w tej relacji emocją dominującą. Narastanie urazy zaś to już prosta droga do formułowania pretensji o zbyt małe poświęcanie czasu i niedostateczne zaangażowanie w relację. W odwecie pojawia się w więc po drugiej stronie pretensja o zastój, o niedotrzymywanie kroku w rozwoju oraz coraz częstsze rozczarowanie relacją. Im te dwie pretensje zaczną się pojawiać częściej i im silniej będą wyrażane, tym mniejsza szansa na to, że taka relacja może przetrwać. Mówiąc wprost tworzenie relacji – w dowolnym obszarze, czy to rodzinnym czy zawodowym z luką w ambicjach i owszem jest możliwe, ale – przynajmniej według mojej wiedzy niezwykle rzadkie i wymagające olbrzymiego poziomu relacyjnej świadomości po obu stronach. Trudno dzisiaj powiedzieć jaki ta rzadkość może mieć wskaźnik procentowy w relacjach – warto jednak wspomnieć, że we przywołanych tu brytyjskich badaniach 50 par nie udało się żadnej. 

Jak zatem sobie poradzić z luką w ambicjach, by nie pozwolić jej rozbić naszych relacji, Po pierwsze trzeba być świadomym występowania takiej luki na jak najwcześniejszym etapie zawiązywania relacji, a najlepiej zanim jeszcze takie zawiązanie nastąpi. I nie da się tej świadomości uzyskać w inny sposób, jak tylko za pomocą szczerej i otwartej rozmowy, akceptującej w tym obszarze odmienność drugiej strony. Ale sama świadomość występowania luki w ambicjach i akceptacja tej luki do dopiero początek relacyjne drogi. Wraz z nią musi się jeszcze pojawić pełna świadomość tego, w jaki sposób każda ze stron ma zamiar te lukę obsłużyć i w jaki sposób ma zamiar stawić czoła konsekwencjom takiej obsługi, biorąc pod uwagę przede wszystkim to, że wspólne wizje świata, wartości, potrzeb i obowiązków w takim układzie zaczną się prędzej czy później rozjeżdżać. A to jest nieuniknione, bo jak uczą badania oraz doświadczenie, po tej stronie relacji, która aktywnie realizuje swoje wysokie ambicje prędzej czy później wystąpi przyśpieszone tempo zmian cech charakteru w porównaniu z tą stroną relacji, która stanowi mniej dynamiczną, wsparciową bezpieczną bazę. Ta różnica w dynamice zmian cech osobowości w takiej relacji oznacza, że po jakimś czasie osoba, z którą tworzysz związek, będzie już zupełnie kimś innym, niż ta z którą się kiedyś dogadywaliście co do wspólnej obsługi luki w ambicjach. I to również, niestety należy jak najwcześniej wziąć pod uwagę. 

Pozdrawiam 

https://journals.sagepub.com/doi/10.1177/0001839218783174

https://www.psychologytoday.com/us/blog/social-instincts/202506/2-ways-an-ambition-gap-can-ruin-a-relationship 

#407 Nadmierne wyjaśnianie – strzał w kolano poczucia własnej wartości

Nadmierne wyjaśnianie – strzał w kolano poczucia własnej wartości

Jednym z istotnych elementów naszych interakcji społecznych jest sposób, w jaki wyjaśniamy innym powody, dla których postąpiliśmy inaczej niż to, w jaki sposób ci inni oczekiwali że postąpimy. I niestety właśnie ten mechanizm jest jednym z kluczowych elementów spajających naszą konstrukcję poczucia własnej wartości lub też odpowiedzialny za to, że z czasem staje się coraz mniej stabilna powodując spadek samooceny i towarzyszącego mu poczucia pewności siebie. Problem w tym, że najczęściej nie widzimy tej zależności, bo przykrywa ją kulturowy skrypt, w którym nasze samostanowienie stawiamy na szali uczynienia przykrości bliskim, przyjaciołom, czy współpracownikom, która to obawa jest na tyle silna, by odsunąć z pola widzenia nas samych. A to kosztowna operacja, którą wykonujemy na własnym żywym organizmie i której skutki mogą być daleko większe niż może nam się wydawać. Pokażmy ten mechanizm na przykładzie. Oto Anka, która miała się spotkać na wieczornej balandze z kilkoma przyjaciółkami, ale nie poszła na to spotkanie i to z kilku konkretnych powodów. Nie czułaby się tam dobrze, bo jakoś nie podchodzi jej obgadywanie swoich mężów, a to zawsze zajmuje koleżankom większość czasu rozmowy i zapewnia podstawową rozrywkę wieczoru. „To co ci nie pasuje powiedz swojemu chłopu  a nie nam” – ma zawsze zamiar wykrzyknąć w takich sytuacjach, ale jakoś nie starcza jej odwagi. Do tego alkohol i coraz głupsze dowcipy wprowadzają ją w przygnębienie, którego woli uniknąć. Dlatego nie poszła. Ale na drugi dzień spotyka jedną z biesiadujących wczoraj kumpeli i od razu staje przed potrzebą odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego wczoraj nie przyszłaś?” „Wiesz – odpowiada Anka – wczoraj akurat miałam jazdę w pracy, nawarstwiło się wiele problemów do pilnego rozwiązania i pomyślałam, że w tych nerwach nie byłabym chyba dla was dobrym kompanem do zabawy. A wiesz jak to jest zepsuć komuś imprezę swoim dołem. Wiem, że to było dla was ważne spotkanie i może jakoś to spróbuję naprawić. Może umówimy się wkrótce na kawę…” Tu zostawmy dwie rozmawiające koleżanki, bo zaczynamy powoli dostrzegać ten mechanizm, prawda? Bohaterka tej historii składa obszerne wyjaśnienia swojej decyzji, trochę klucząc i trochę unikając sedna, ale najważniejsze jest to, że zupełnie dla niej niepostrzeżenie wyjaśnienie swojej nieobecności na imprezie przerodziło się w negocjacje kolejnego spotkania. A więc, by złagodzić ocenę swojej nieobecności na spotkaniu, na które nie miała najmniejszej ochoty obecnie proponuje… kolejne spotkanie, na które tak naprawdę również nie ma ochoty. A wszystko w rodzaju samoobrony, którą stosuje by chronić zarówno swój obraz w oczach koleżanki, jaki i swoich własnych, by przed samą sobą nie wyjść na wredną nieczułą ma czyją przykrość egoistkę. To pokrętne myślenie jednak nie może przynieść skutku, bo kiedy tylko Anka zostanie sama jej wewnętrzny krytyk rozsierdzi się w jej głowie, tyle że akurat teraz nazywając ją tchórzem i melepetą będzie miał niestety rację. 

Oczywiście przykład imprezy koleżanek to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo tłumaczymy się z naszych decyzji w tak wielu interakcjach społecznych, że już nawet przestaliśmy na to zwracać uwagę. A to w relacjach zawodowych i to zarówno w strukturach pionowych, jak i poziomych, w relacjach rodzinnych, w związkach partnerskich, jak i pomiędzy rodzicem a dzieckiem, jak również w relacjach dużo dalszych niż te najbliższe. A wszystko w nadziei na to, że nie utracimy czyjejś akceptacji, że nie sprawimy komuś przykrości, że nie wyjdziemy na odszczepieńca izolującego się od świata i innych. Czasem w składanych wyjaśnieniach naginamy rzeczywistość, skrywamy swoje rzeczywiste motywacje, a czasem nie używamy kłamstwa ale czegoś równie rujnującego naszą wartość w naszych oczach: nadmiernego, z gruntu nie potrzebnego, intensywnego wyjaśniania naszych decyzji, które od tłumaczenia się dzieli zazwyczaj cienka czerwona linia, która najczęściej i tak jest przekraczana. Ktoś pyta, czemu czegoś nie zrobiliśmy, bo liczył że to zrobimy, a my czujemy się przyparci do muru, jak w policyjnym pokoju przesłuchań z biurkową lampą celującą prosto w oczy. I wtedy pojawia się demon potrzeby natychmiastowego wyjścia z nieprzyjemnej sytuacji i wyrównania wszystkich strat, które domniemanie komuś naszym zachowaniem przynieśliśmy. Jakbyśmy chcieli zadośćuczynić za wyrządzoną krzywdę oferując sowity naddatek, przeprosiny i obfite wyjaśnienie naszych decyzji. Im zaś obficiej wyjaśniamy, tym bardziej przyzwyczajmy naszych bliskich, przyjaciół czy współpracowników, by zawsze tak obfitych wyjaśnień się po nas spodziewać. Bo jak ktoś się tłumaczy, to sam akt tego tłumaczenia osłabia jego autonomię otwierając drzwi do wywierania na niego nacisku, w efekcie którego będzie się czuł zobowiązany zachowywać tak, jak się od niego oczekuje, a nie tak, jak sam by sobie tego życzył. Stephanie Sarkis, autorka książki „Uzdrowienie z toksycznych relacji” przekonuje, że ludzie stosują nadmierne wyjaśnienie, bo zostało ono wypracowane w dzieciństwie jako rodzaj strategii przetrwania – szczególnie w rodzinach dalekich od emocjonalnej stabilności. Wówczas pełna klarowność własnych decyzji stawała się formą samoobrony, by uniknąć kary za odstawanie od oczekiwań i by złagodzić reakcję emocjonalną tych, których oczekiwania w ten sposób zostały zniweczone. To rodzaj zdobycia aprobaty, by finalnie zabezpieczyć się przed odrzuceniem. Jednak ta sama strategia przeniesiona na dorosłe życia zaczyna stawać się sporym problemem. I tutaj mamy do czynienia z dwoma obszarami efektów. Pierwszy to obszar zewnętrzny, w którym środowisko osoby stosującej nadmierne wyjaśnienie swoich decyzji zaczyna poczytywać tego typu zachowania, jako ujawniające jakiś rodzaj słabości, podporządkowania czy dyspozycyjności, która aż się prosi o wykorzystanie. Łączy się z tym utrata szacunku ośmielająca środowisko do uruchomienia nadmiernych oczekiwań. Pokażmy to na przykładzie: oto Zenek zwraca się do Antka by ten, jego i jego cała rodzinę podrzucił samochodem nad morze. Sęk w tym, że obaj mieszkają w Rzeszowie. Antek zaś odmawiając tej – co tu dużo mówić: sporej przysługi – zaczyna gęsto się tłumaczyć i wyjaśniać wszystkie przyczyny swojej odmowy: „Wiesz, nie dam rady w tym tygodniu, bo mam sporo zajęć, bo akurat tak się złożyło, że….” I tu pada cała masa różnych informacji potwierdzających, dlaczego akurat w tym tygodniu taka podwózka jest niemożliwa. Jak zareaguje Zenek? Czy może powie: „nie ma sprawy, stary, jakoś teraz ogarniemy, ale za dwa tygodnie śmigamy na weekend do Berlina, to wtedy się zrehabilitujesz i nas podwieziesz”. Drugi zaś obszar dotyczy planu wewnętrznego, na którym nadmiernie wyjaśniający zaczyna się borykać z późniejszą autopretensją, że nie załatwił sprawy odmowy w taki sposób, by raz na zawsze wyzwolić się z oczekiwań innych. Pojawia się poczucie winy i wstydu, które z kolei uruchamiają cała kawalkadę samobiczujących emocji. Finalnie poczucie własnej wartość leci w dół, tym bardziej, że nadmierne wyjaśnienie – jak pisze Sarkis – często kończy się negocjacjami spod znaku „nie teraz, ale może później jakoś to wynagrodzę” co jest skrzętnie wykorzystywane przez innych, odbierających tego typu strategie jako słabość. Oczywiście wiele osób ze strategią nadmiernych wyjaśnień w końcu ucieka w kłamstwo, bo uznają to za jedyny sposób obrony przed oczekiwaniami i ewentualnymi wynikającymi z nich pretensjami. Wtedy oczywiście jest jeszcze gorzej, bo kłamstwo nie gasi wewnętrznego wstydu, a jedynie do już buzujących emocji dokłada lęk przed wykryciem prawdy. 

Nadmierne wyjaśnienie zawsze pozbawia nas energii, bo potrzeba tłumaczenia swoich decyzji podpala poczucie autonomii, a ta z kolei jest nam niezbędna do zbudowania solidnych fundamentów własnej wartości. Jak się pozbyć tego typu zachowań? Krokiem milowym jest uznanie, że szczegółowe wyjaśnienie naszych decyzji nie jest naszym obowiązkiem wobec nikogo. Prawo do dokonywania konkretnych wyborów nie wymaga usprawiedliwienia i dotyczy to również tych sytuacji, w których nasze decyzje mogą innym nie przypaść do gustu. Tym bardziej, że dla wielu zawiedzionych oczekiwań nasze wyjaśnienie tych zawodów i tak nigdy nie będzie wystarczające. Ludzie filtrują nasze decyzje przez własne filtry, na które w zdecydowanej większości nie mamy wpływu. Podobnie jak nie mamy wpływu na to, jakie tak naprawdę obrazy w swoich głowach na nasz temat konstruują. Jedyny zaś wpływ mamy na to, by uznać, że to wyłącznie ich problem. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/here-there-and-everywhere/202506/what-happens-when-you-stop-explaining-yourself

#408 „Domyśl się” – zapowiedź erozji relacji

„Domyśl się” – zapowiedź erozji relacji

Jest sobie taki serial, w którym z każdym kolejnym sezonem coraz bardziej nie wiadomo o co chodzi i ma się wrażenie, że scenarzyści sami nie wiedzą dokąd ta cała historia zmierza. Chodzi oczywiście o serial „Rozdzielenie” z 2022, w którym – tu niestety musz odrobinę zaspojlerować – bohaterowie pojawiając się w pracy wsiadają do tajemniczej windy, w której następuje rodzaj przełączenia osobowości. W efekcie w pracy nie mają żadnych wspomnień, świadomości, czy wiedzy na temat ich życia prywatnego. Nie wiedzą kim są, z kim mieszają, jaki jest ich stan rodzinny. Po robocie zaś wsiadają do windy i na powrót stają się swoimi prywatnymi wersjami z prywatnym życiem, ale jednocześnie takimi, które nie mają żadnego pojęcia czym się zajmują w pracy, z kim pracują i jak im idzie. Można by powiedzieć że science fiction na pełnej korbie, nawet z dużą przewagą fiction nad science. Ale czy aby na pewno? Coraz większa część badaczy uważa bowiem, że wielu ludzi żyje w takim rozłączeniu, tyle, że nie potrzebują do tego żadnej windy czy wychodzenia z domu. Mieszkają ze sobą, wydają się związani rodzinnie, małżeńsko czy nawet zawodowo, a w rzeczywistości są relacyjnie rozłączeni. Tworzą relacje, które są relacjami wyłącznie z nazwy. Nie ma w nich elementu „my”. Są wspólnym spędzaniem czasu, aktywnością czy mieszkaniem dwóch pojedynczych elementów nieświadomych siebie nawzajem – i to zarówno pod względem emocji, potrzeb, czy pragnień, jak i pod względem jakości reakcji na rzeczywistość. Żyją w rozdzielonych związkach, w których wszelkie możliwe połączenia egzystują jedynie na papierze lub też w jakiejś nie do końca dopracowanej umowie wspólnej egzystencji, której nigdy nie aktualizują i która już od dłuższego czasu tak naprawdę nie ma żadnej wartości. Brzmi złowieszczo i przerażajaco, ale niestety najprawdopodobniej coraz więcej ludzi na świecie żyje ze sobą w ten właśnie sposób. To dużo bardziej powszechne zjawisko niż nam się wydaje, w którym żona nie zna tak naprawdę swojego męża i odwrotnie, w którym rodzice nie mają połączenia ze swoimi dziećmi, a znajomości wydają się zażyłe, ale tylko do czasu pierwszych trudności, kłopotów czy niepowodzeń, po których są szybko rewidowane i odchodzą w niebyt wobec wspólnego braku umiejętności stawienia im czoła. Aż się prosi o przykłady, prawda? Podsuwa nam je dr. Jennice Vilhauert – autorka książki „Myśl do przodu by wzrastać”. Co więcej mówi też o rozpoznaniu pierwszych jaskółek pojawiającego się rozłączenia. Oto na przykład jedna strona relacji – on czy ona – czuje się zraniona czymś co zaszło, podczas gdy druga strona relacji w ogóle nie ma pojęcia, że coś może być nie tak. Coś co dla jednej strony przekracza granicę jej wrażliwości czy też psychicznego dobrostanu drugiej stronie zupełnie umyka. Albo inny przykład z repertuaru Vlihauert: jedna strona relacji lubi wracać wspomnieniami do jakiegoś kluczowego dla niej intymnego momentu naładowanego silnymi pozytywnymi emocjami, podczas gdy druga strona w ogóle tego nie pamięta, nie przykłada do tego wagi czy też pamięta to emocjonalne wydarzenie zupełnie inaczej. Jako coś zwykłego, przeciętnie nudnego, nad którym to czymś nie ma się co roztkliwiać a już na pewno nie ma powodu by to pamiętać. Powyższe przykłady wydają się z pozoru banalne, ale mogą być istotną zapowiedzią relacyjnego rozłączenia. Sytuacji, w której w tej samej relacji zdają się obowiązywać dwie rzeczywistości i to nie tylko emocjonalne, ale też związane z wartościowaniem konkretnych obszarów życia, zasadności podejmowania takich a nie innych wyborów czy też widzenia przyszłości i przygotowaniami do jej nadejścia. W 2009 roku połączone siły naukowców z kilku uniwersytetów europejskich i amerykańskich przeprowadziły badania nad tzw. doświadczaniem wspólnej rzeczywistości, w których ustalono, że stanowi ono silną potrzebę spajającą relację, jednak sama wspólna rzeczywistość jest zawsze subiektywnie postrzegana. Obejmuje ona między innymi podobieństwo wewnętrznych stanów jednostek a nie jedynie podobieństwo ich obserwowalnych zachowań. Pojawia się w tych relacjach, w których obydwie strony są do niej odpowiednio wewnętrznie zmotywowane, w czego efekcie następuje udane połączenie z wewnętrznymi stanami innych ludzi. Mówiąc zaś wprost – doświadczenie wspólnej rzeczywistości, czyli to co nazywamy tutaj połączeniem zachodzi w tych relacjach, w których obydwie strony dążą nie tylko do tego, żeby mieć świadomość tego co dzieje się w systemie emocjonalnym i kognitywnym drugiej strony, ale również do tego by podzielać tę aktywność na szczerym i  głębokim poziomie po swojej stronie. A to oznacza, że stabilność i trwałość relacji wymaga wzajemnego zainteresowania swoimi emocjami, świadomości ich źródeł oraz umiejętności współodczuwania tych emocji, nie tylko na poziomie deklaratywnym, ale przede wszystkim na poziomie sensorycznym. Co więcej naukowcy zwracają uwagę, że dzielenie wspólnej rzeczywistości jest czymś daleko szerszym niż jedynie empatia, przyjmowanie tej samej perspektywy widzenia rzeczywistości, czy ucieleśnioną synchronizacją. Jest połączeniem dwóch rzeczywistość w jedną nierozdzielną całość, co zaczyna wywierać konkretny wpływ na całą relację. I nie chodzi to o żadne wścibstwo, wtranżalanie się w czyjeś życie, czy odbieranie prywatności. Chodzi o taką relacyjną wspólną rzeczywistość, w której relacyjny element „my” staje się nadrzędny w stosunku do osobnych, indywidualnych elementów „ja” czy „ty”. Dopiero wówczas relacja staje się spełniona i trwała przynosząc korzyść, wsparcie czy radość obu jej stronom niezależnie od okresów życiowej niepogody. Oczywiście brak takiego złączenia jest często zapowiedzią rozpadu relacji ale o dziwo nie jest to regułą obowiązującą w każdej sytuacji. Istnieje bowiem wiele rozłączonych relacji, które mimo tego rozłączenia trwają, bo zostały spojone innymi czynnikami, które z punktu widzenia stron relacji mogą stanowić silną przeszkodę w usiłowaniu jej zakończenia. To może być wspólne wychowanie dzieci, więzy rodzic dziecko, czy wręcz związanie kontraktowe w przestrzeni zawodowej. Jednak jeśli tak się dzieje i relacja trwa mimo jej rozłączenia trzeba będzie za to zapłacić spory koszt. Podstawowym jest zawsze poczucie psychologicznej dezorientacji, rozczarowanie drugą osobą i żal wynikający z niespełnionych oczekiwań. Ale istnieją też silniejsze i bardziej długotrwałe efekty – jak narastające życiowe przygnębienie, zanik umiejętności prowokowania radości, czy poczucie beznadzieji przeradzające się z biegiem czasu w coraz większą zgorzkniałość. To wówczas w głowie pojawia się koncept o zmarnowanym życiu, przeradzający się czasem w rozpaczliwe próby ułożenia sobie życia na nowo z kimś, dzięki komu to życie ponownie nabierze blasku, I to się najczęściej rownież nie udaje, bo relacyjne rozłączenie działa jak oprogramowanie, które wtłacza ludzi w matrycę nawykowych zachowań opartych wyłącznie o element „ja” z zupełnym pominięciem możliwości pojawienia się elementu „my”. Jednak relacje, w których nigdy nie było połączenia, w których nigdy nie istniała wspólna rzeczywistość nie są jedyne. Dr Jennice Vilhauert przekonuje, że nawet w tych relacjach, które zaczynały z poziomu połączenia, czy w których takie połączenie na początku trwania relacji udało się wytworzyć może nastąpić zjawisko stopniowej erozji wspólnej rzeczywistości. Na przykład wówczas kiedy z biegiem czasu każda ze stron relacji zaczyna wykształcać zupełnie różne, indywidualne filtry emocjonalne blokujące przyjęcie czy też zrozumienie emocji drugiej osoby. Innym powodem może być rozrost luk komunikacyjnych, czyli sytuacja, w której w danej relacji zaczyna dominować koncept „domyśl się”, coraz częściej zastępujący szczerą rozmowę o potrzebach, uczuciach czy stanach mentalnych. Erozja połączenia może być również następstwem regularnie powracającej, a więc nierozwiązanej traumy z przeszłości, najczęściej z dzieciństwa, która zaczyna przejmować zarządzanie nad systemem emocjonalnym jednej ze stron relacji. Zresztą przyczyn może być całkiem sporo i nie chodzi tu o to, by starać się w jakiś cudowny sposób ich uniknąć, ale wyłącznie o to by je w porę zauważyć i w taki sposób kalibrować relację, by pomimo oporu sytuacji wciąż utrzymywać istnieje połączenia. Tyle, że – jak wykazały wspomniane badania trzeba tego na głębokim wewnętrznym poziomie po prostu chcieć. A to jeden z podstawowych warunków, który musi być spełniony byśmy jako społeczeństwo mogli o sobie mówić czy umiemy, czy też nie umiemy w relacje, co jak zwykle pozostawiam do weekendowego lub też wakacyjnego przemyślenia.

Pozdrawiam

https://www.researchgate.net/publication/255720190_Echterhoff_G_Higgins_E_T_Levine_J_M_2009_Shared_reality_Experiencing_commonality_with_others’_inner_states_about_the_world_Perspectives_on_Psychological_Science_4_496-521

https://www.psychologytoday.com/us/blog/living-forward/202507/not-on-the-same-page-when-shared-reality-breaks-down

#409 Paradoks przyjaźni

Paradoks przyjaźni

Coraz częściej dochodzą do nas zewsząd alarmujące informacje o pandemii samotności zataczającej coraz większe kręgi, której jednym z powodów ma być coraz mniejsza umiejętność zawiązywania nowych, trwałych i bliskich znajomości z innymi ludźmi. I to nie tylko wśród reprezentantów najmłodszych pokoleń, ale również wśród pozostałych. Jenak rzadko kiedy w tych utyskujących na współczesne społeczeństwo głosach da się słyszeć podniesienie problemu iluzji oczekiwań, która może się skrywać za tym powszechnym samotnościowo pandemicznym przeświadczeniem. Bo może – jak uważa kilku zbuntowanych naukowców – to nie jest do końca tak, że jako społeczeństwo stajemy się coraz bardziej samotni, ale tak, że w jakiś magiczny sposób uwierzyliśmy, że koniecznie na każdym etapie swojego życia musimy mieć wokół siebie wielu znajomych, znajdować się zawsze w grupie wielu nieustannie kontaktujących się ze sobą przyjaciół i wieść codziennie niezmiernie bogate życie towarzyskie. A uwierzyliśmy w taką potrzebę i zaczęliśmy ją podzielać, bo uznaliśmy że wszyscy wokół mają więcej znajomych i przyjaciół od nas. A skoro tak, to pewnikiem jesteśmy czegoś ważnego pozbawieni, coś nas omija i stawia w szeregu tych, którzy mogą jedynie z zazdrością patrzeć na życie innych – dodajmy: życie ociekające bujnymi przyjaźniami. Pokażmy to na przykładzie – oto Leszek, który nazbyt często scroluje facebooki i instagramy, na których przegląda posty swoich znajomych. Tu impreza, tu jakiś wspólny wypad za miasto, tu znowu wizyta na koncercie lokalnej gwiazdy coverów, na którym wszyscy się znają. Tak przynajmniej wynika z roześmianych gromadek na zdjęciach. „Ja pierdzielę – wzdycha Leszek – ale porażka, przecież wszyscy mają więcej znajomych niż ja.” I to westchnienie prowadzi Leszka do pogorszenia nastroju i konstatacji, że jego życie towarzyskie jest dużo mniej wartościowe od innych, a więc pewnikiem z nim musi być coś nie tak. „Och jakim muszę być przegrywem – kontynuuje Leszek – skoro moje ostatnie przyjaźnie to te z liceum i podstawówki, po którym to czasie nie pojawiły się już żadne inne?”. Pozwólmy że Leszkowi na to ostatnie zdanie odpowie profesor Harwardu Robert Putnam, autor bestsellerowej książki „Samotna gra w kręgle” z 2000 roku. Otóż pan profesor mówi co następuje:Dla wielu ludzi przyjaźnie nawiązane w szkole, college’u lub wczesnym życiu w pracy są ostatnimi nowymi przyjaźniami, jakie kiedykolwiek nawiążą”. A to oznacza drogi Leszku że nie jesteś jakąś specjalną towarzysko nieporadną fają, bo my wszyscy tak mamy. Problem leży nie w tym, że twoje życie przyjacielskie wygląda jak wygląda, tylko w tym, dlaczego uznajesz, że koniecznie powinno być inaczej. A uznajesz tak, podobnie jak większość ludzi na skutek zjawiska, które nazywamy „paradoksem przyjaźni”. Rodzaju iluzji wytworzonej przez algorytmy mediów społecznościowych, w której  – tu zacytujmy definicję tego paradoksu głoszącą, że „twoi przyjaciele mają średnio więcej przyjaciół niż ty”. To zjawisko znane i przebadane już wielokrotnie polega na błędzie percepcji, w którym przeceniamy częstotliwość występowania danej cechy lub opinii na podstawie obserwacji, tzw węzłów połączeń pomiędzy ludźmi, których ilość szacujemy na podstawie własnej perspektywy obserwacyjnej czyli sieci bezpośrednio nas otaczających, a nie na podstawie rzeczywistego rozkładu węzłów w całej sieci. Wiele badań wykazało zaś, że na przykład w sieciach z grupą większościową i mniejszościową węzły wykazują tendencję do przeceniania grupy mniejszościowej, co tworzy błędne wrażenie większej popularności mniejszościowego zjawiska niż to ma miejsce w rzeczywistości. To złudzenie większości zostało dosyć gruntownie zbadane przez Kristinę Lerman z Uniwersytetu Południowej Kalifornii w 2024 r., która dosyć precyzyjnie wykazała w jaki sposób paradoks przyjaźni tworzy błąd percepcji wzmacniając iluzoryczne przekonania w sieciach społecznościowych. W tym błędzie uznajemy, że coś jest znacznie bardziej powszechne tylko dlatego, że osoby o dużej popularności wywierają nieproporcjonalnie duży wpływ na sieć, ponieważ ich zachowania i opinie są częściej obserwowane i naśladowane. Tak się dzieje w przypadku obserwowania liczby przyjaciół i kontaktów społecznych innych osób, w której odnosimy wrażenie, że najczęściej przez nas obserwowani ludzie mają dużo więcej przyjaciół od nas samych. Dodajmy do tego jeszcze inny czynnik a mianowicie sam kontekst umieszczania przez ludzi postów czy zdjęć dotyczących ich aktywności. Zdjęcia i treści prezentujące ludzi w dobrym nastroju, cieszących się towarzystwem czy aktywnością z innymi są w społecznościówkach dominujące. Raczej nie chwalimy się w sieci samotnie spędzonym sylwestrem przed telewizorem, czy przygnębiającym nastrojem w izolacji społecznej. Jeśli wyobrazimy sobie kogoś, kto w ciągu jednego tygodnia sześć dni spędził sam w domu, a siódmego dnia poszedł na imprezę do klubu czy na koncert, to jasne się staje, że jeśli ta osoba zechce się podzielić ze światem swoimi przygodami, to raczej umieści w sieci zdjęcie z dnia imprezy, a nie z pozostałych sześciu dni. To co więc widzimy obserwując daną osobę, to jej rzadką, ale jedyną eksponowaną aktywność towarzyską, zaś nie widzimy niczego co dokumentowało by pozostałą większość czasu, która ta osoba spędza sama ze sobą. Po kilku miesiącach, kiedy scrolujemy swoje media społecznościowe i co jakiś czas trafiamy na posty wspomnianej osoby zaczyna nam się ona jawić jako ktoś o wielu znajomościach, obfitym życiu towarzyskim i wielu kontaktach, skoro na publikowanych przez siebie zdjęciach oznacza też inne osoby biorące udział w tych samych koncertach, spotykane w tych samych pubach, czy innej społecznej aktywności. Wnioskujemy więc, że to osoba o wielokrotnie większych kontaktach towarzyskich od naszych, a więc posiadająca dużo więcej przyjaciół i znajomych niż my. Kiedy teraz zsumujemy te dwa zjawiska – paradoks przyjaźni i selektywność publikowanych treści otrzymujemy silną dawkę przekonania, że z nami samymi musi być coś społecznie nie halo, skoro wszyscy wokół wiodą tak bujne życie towarzyskie, z którym nasze nie ma co się równać. I tu pojawia się problem, bo to mylne przekonanie powstałe na podstawie obserwacji iluzji a nie rzeczywistości zaczyna infekować społeczne postrzeganie samych siebie. Im szybciej zaś damy się porwać temu zjawisku tym szybciej możemy się spodziewać spadku poczucia własnej wartości i wiary w nasze relacyjne możliwości.

Dr Loren Soeiro, nowojorski psycholog wskazuje, że paradoks przyjaźni coraz częściej z mediów społecznościowych przenoszony jest na realne obserwacje w świecie. Podaje przykład pewnej trzydziestolatki, która przechodząc obok kawiarnianej witryny, za która widzi grupę roześmianych kobiet świętujących jakąś uroczystość podpada w przygnębienie uznając, że jej społeczne życie jest nie udane, podczas gdy towarzyskie życie wszystkich innych tętni i rozkwita. To kolejny przykład karmienia się iluzją na podstawie własnych obserwacji, podczas której to iluzji sami siebie przekonujemy, że inni mają więcej przyjaciół niż my, bo na przykład dużo lepiej od nas pielęgnują przyjaźnie z przeszłości oraz mają wyższe umiejętności zawierania trwałych i silnych przyjaźni nowych. Tymczasem na przykład profesor Jeffrey Jensen Arnett z Uniwersytetu Clarka, opierając się na własnej pracy badawczej przekonuje, że liczba i intesywność przyjaźni większości ludzi jest najwyższa pomiędzy 18, a 29 rokiem życia, a później zaczyna drastycznie spadać. Przeprowadzamy się do innych miast, podejmujemy inną pracę, zmieniamy środowisko, zainteresowania, opinie, styl życia i wiele innych obszarów naszego życia, co powoduje, że dawne przyjaźnie zaczynają wygasać, bo nie ma już żadnych powodów które mogłyby jej nieustannie zasilać. W życiu dorosłym zawiązywanie nowych przyjaźni staje się też dużo trudniejsze i dużo rzadsze, chociażby z tego powodu, że potrafimy dużo precyzyjniej określić nasze potrzeby, preferencje, czy to co nas interesuje a co nie, To na co chcemy poświęcać czas i energię od tego co uznajemy za tego czasu i energii wyłącznie marnotrawstwo. Wraz z tą świadomością topnieje potencjalna ilość osób, które będą potrafiły dokładnie wpasować się w nasze zainteresowania i preferencje swoimi. A przecież kiedy mieliśmy po kilkanaście lat nie byliśmy jeszcze tak dookreśleni w tym względzie co powodowało większą tolerancję dla tych cech u innych, które już jako dorośli ludzie stanowczo odrzucamy. 

Niestety paradoks przyjaźni jest niezwykle niebezpiecznym zjawiskiem bo wielu ludziom karze wierzyć, że coś z nimi musi być społecznie nie tak, skoro nie są tak towarzysko rozchwytywani, jak wszyscy w około. I wtedy pojawia się przygnębienie, celowa izolacja, wycofanie i autodeprecjacja. Wszystkie nasze emocjonalne koszmary, które mimo że powstały wyłącznie w skutek iluzji, same już niestety iluzja nie są.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/i-hear-you/202507/why-its-hard-to-make-friends-as-a-grown-up

https://www.researchgate.net/publication/386418897_Strong_Friendship_Paradox_in_Social_Networks

#410 Fałszywa nadzieja, czyli klątwa stłuczonego talerzyka

Fałszywa nadzieja, czyli klątwa stłuczonego talerzyka

Na początek trzy przykłady. W pierwszym obserwujemy Marka, pracującego w biurze, którym kieruje Marzena, która wyróżnia się zachowaniami i postawą z szufladki toksycznych autorytetów, co oznacza rys narcystyczny z odmową przyjmowania informacji zwrotnych oraz stałą tendencją do przerzucania winy na zewnątrz siebie. Niestety tym obwinianym jest często Marek. Awantura, pretensje, groźby i połajanki wydają się być stałym elementem jego dnia. Ale w końcu Marzena się uspokaja i wówczas następuje zwrot o 180 stopni. Marek jest w łaskach, otrzymuje pochwałę, jest doceniany i stawiany za wzór, co często wiąże się z premią i innymi nagrodami. Aż do kolejnej awantury. To taki firmowy rollercoaster – raz u góry, raz na dole. Na dole kolejka górska zanurza się w Mordor, zaś na górze wyłania z mroku by dostąpić uroków mitycznej Shambali. I tak na okrągło. Przykład drugi: na początku związku Darek wydawał się Darii wymażonym kandydatem na męża. Miał wszystko czego potrzebowała – urok, wdzięk i przedsiębiorczość. Z czasem jednak coraz częściej wychodziły na światło dzienne jego epizody złości, kiedy tracił panowanie nad emocjami i potrzebował ofiary by się pozbyć napięcia, z którym sobie ewidentnie nie radził. A że Daria była pod ręką, to właśnie ona stawała się psychicznym workiem treningowym, na którym ćwiczył swój krzyk, wrzaski, zastraszanie i inne paskudztwa ze swego przemocowego repertuaru. Ale po nocy zawsze przychodził dzień, a po burzy spokój – jak śpiewa klasyk. Wtedy Darek na powrót stawał się łagodnym wyrozumiałym przyjacielem z gatunku do rany przyłóż. Był dokładnie taki, jakiego sobie Daria wymarzyła. No oczywiście do czasu, kiedy ponownie coś mu nie zapasowało i potrzebował się wyżyć, żeby upuścić ze swego nadętego balonu nieco gniewu. I tak na okrągło. Przykład trzeci: Kasia mieszka z mamą Karoliną, bo tak im się życie poukładało, że ekonomicznie to jedyny możliwy model. Jednak Kasia wciąż ma nadzieję na ułożenie sobie życia więc wciąż próbuje szczęścia czy to z nowym partnerem czy nową pracą. Ale to nie jest łatwe, bo sama Kasia nie ma łatwego charakteru – za każde, nawet najmniejsze niepowodzenie obarcza winą innych, nigdy nie siebie, Zatem dostaje się też Karolinie. Za co? Za wszystko. Za to, że odwiesiła kuchenną ścierkę na niewłaściwy haczyk, za to że znowu zepsuł się telewizor i w sumie też za to że za głośno oddycha. Lekko nie jest, ale Karolina nauczyła się jakoś przemęczać te okresy, bo przecież, wtedy zawsze słyszy przeprosiny, postanowienia poprawy wygłaszane przez łzy skruchy oraz zapewnienia że mama jest dla Kasi najdroższą na świecie osobą. No przynajmniej do czasu, kiedy znowu nie zrobi jej karczemnej awantury za to, że frytki były dzisiaj za suche.

Kiedy obserwujemy tego typu sytuacje z perspektywy postronnych obserwatorów najczęściej zachodzimy w głowę jak to możliwe, że ofiary takiej przemocy wciąż tkwią przy swoich oprawcach. Ileż to razy trzeba się zawieść, oczarować czy też przekonać o tym, z kim naprawdę ma się do czynienia żeby przejrzeć na oczy na tyle szeroko, by w efekcie z takiej relacji się wycofać. Oczywiście na drodze stoi wiele związań, które utrudniają ucieczkę ale mimo to, czy aby na pewno firmowy kontrakt, potrzeba wspólnej spłaty kredytu, czy iluzoryczna rodzinna bliskość są warte tego, by niszczyć sobie życie. Raport przemocy domowej opublikowany przez Respondic podaje, że średnio w przemocowych relacjach, w których mamy do czynienia z takimi właśnie epizodami przemocy przedzielonymi epizodami normalności, przeprosin, zapewnień o zmianie następuje siedem takich cykli, zanim ofiara zdecyduje się odejść. Tak, dobrze usłyszeliśmy – średnio siedem razy ofiara jest nękana i siedem razy sprawcy udaje się ją przekonać że się zmieni, poprawi i wszystko już będzie dobrze. Andrea Mathews w swoim artykule „Kiedy mamy do czynienia z emocjonalnym nadużyciem” wskazuje, że jedną z przyczyn może być rodzaj wiary, którą buduje w sobie ofiara wobec powrotów osoby przemocowej z Mordoru do Shambali. Przecież kiedy dręczyciel czy dręczycielka pojawia się po jasnej stronie mocy to robi wszystko żeby zadośćuczynić dokonanej krzywdzie. Mathews używa tutaj sformułowania o zapędzaniu owiec na powrót do owczarni. Oto więc jesteśmy znowu razem, kochamy się, spijamy sobie nektar z dziubków i tworzymy najszczęśliwsza relację na świecie. Dawny sprawca czy sprawczyni udowadniają wtedy swoje oddanie, stają się najlepszymi przyjaciółmi, zapewniają wsparcie i bezpieczeństwo i stają na uszach byle tylko ich dawna ofiara zaufała nowej przemianie. Kiedy zaś owca wraca do owczarni, to czyni to kierując się nowo zbudowanym zaufaniem i wiarą w przemianę po drugiej stronie. Teraz więc, kiedy anioł ponownie zamieni się w demona będzie jej jeszcze trudniej odejść, bo na przeszkodzie stanie jej własna wiara, którą zbudowała w sobie w efekcie dobra wylewającego się z chwilowego anioła. 

Niestety ten system tworzy jedynie fałszywą nadzieję i bardzo często w związkach przemocowych pojawia się nie w efekcie prawdziwej i rzeczywistej skruchy przemocowców, ale jako wyrafinowana manipulacyjna gra, w której ofiara jest urabiana właśnie w taki sposób celowo, by jak najdłużej ją przy sobie zatrzymać. Pytanie jednak wciąż pozostaje: czy można uwierzyć w czyjąś skruchę i obietnicę poprawy? Oczywiście, że tak. Ale czy można w to samo uwierzyć siedem razy z rzędu, kiedy w sześciu poprzednich razach skrucha, przeprosiny i akt czynnego żalu nic nie dawały, a jedynie stawały się preludium do kolejnego ataku przemocy dokonywanej już w pełnym zacietrzewieniu ego? Wyjaśnieniem może być również teza doktora Reida Daitzmana, psychologa z prawie pięćdziesięcioletnim doświadczeniem praktyki w Stamford, który mówi, że po pewnym czasie ofiary przemocowych zachowań dosłownie uczą się swoich oprawców. Uczą się tego jakie ich ciemiężyciele czy ciemiężycielki stosują techniki i czego w każdej chwili mogą się po nich spodziewać. Ta wiedza pozwala ofiarom na kalkulację kosztów wyjścia z relacji, w której biorą pod uwagę również to, że w kolejnych relacjach wcale nie musi być lepiej, a może być wręcz jeszcze gorzej. W kalkulację wg Daitzmana wliczany jest również strach przed odwetem, bo przecież wyjście z relacji, jej definitywne zakończenie wiąże się ze sprzeciwem po drugiej stronie, w którym to oprawca będzie się mścił za to, że ofiara postanowiła odejść. I rzeczywiście znamy takie przypadki, w których dawny oprawca po zakończeniu relacji zaczyna utrudniać życie swojej byłej ofierze i to czasem w wyjątkowo wyszukany i wredny sposób. W książce „Przemoc psychiczna” podajemy z życia wzięty przykład, w którym po rozwodzie mąż mści się na żonie wysyłając jej zasądzone alimenty w codziennych małych przelewach. W sumie wywiązuje się z alimentacyjnego obowiązku, ale wyobraźcie sobie tę sytuację, że zasądzone 1200 zł jest przelewane po czterdzieści złotych dziennie. Wszystko to wpływa na kalkulację ofiar, z których część postanawia zostać w przemocowej relacji uznając, że może i nie jest to raj na ziemi, ale przynajmniej wiadomo czego się spodziewać, na co uważać, w jaki sposób nie prowokować, i jak przetrwać ten makabryczny survival. Możemy uznawać to za zły wybór, ale przynajmniej to wybór którego powody z perspektywy Mirka, Darii, Karoliny i tysięcy podobnych przypadków da się jakoś zrozumieć. Ale czy to samo rozumienie można przypisać do fałszywej nadziei, którą karmi się ofiara przemocy i w której na okrągło daje swemu oprawcy czy też oprawczyni kolejny kredyt zaufania, kolejną szansę poprawy czy kolejne przyjęcie przeprosin w tej samej sprawie? Ze skruchą zaś i przeprosinami cały czas w tej samej sprawie jest niestety jak z porcelanowym talerzykiem na ciasteczko, który po raz kolejny zostaje stłuczony. Kiedy stanie się to raz to powiedzmy że da się to jakoś jeszcze zgrabnie posklejać a sam talerzyk może wciąż służyć do podawania ciasteczek. Jednak po każdym kolejnym stłuczeniu ślady kolejnych sklejeń coraz bardziej widać. Nie dość tego – z biegiem czasu talerzyk staje się tak kruchy, że postawienie na nim choćby najmniejszego smakołyku przestaje już być możliwe. Pora więc postawić ostatnie pytanie – jeśli sytuacje opisane w tym miniwykładzie ciebie dotyczą, to na jakim etapie talerzyka, czy też fałszywej nadziei jesteś?

Pozdrawiam

https://www.respondinc.org/dv-facts-stats/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/mind-games/202507/false-hope-a-trap-in-controlling-relationships

https://pmc.ncbi.nlm.nih.gov/articles/PMC8294703/

https://www.psychologytoday.com/us/blog/magical-enlightenment/202109/domestic-violence-between-men-and-women

#411 Mentor, Dementor, Tormentor, czyli jak rozpoznać toksycznego szefa.

Mentor, Dementor, Tormentor, czyli jak rozpoznać toksycznego szefa?

Kiedy przed kilku laty Helen Patterson, autorka książki „Wykreuj kulturę mentora” wstawiła przed słowo „mentor” przedrostek „de” wyglądało to jedynie na zręczną zabawę słowną, w której autorka przyrównała toksycznych mentorów, czyli tych liderów, których wszyscy w naszej pracy mamy serdecznie dosyć do mrocznych widmowych postaci z książek o Harrym Potterze zwanych Dementorami. Ten słowny zabieg w dosyć sprytny sposób oddawał mroczną stronę relacji przełożony podwładny, w której – podobnie jak w „Więźniu Azkabanu”  – tu zacytujmy Rowling: „Dementorów ciągnęło do dużych skupisk ludzkich, w szczególności jeśli zgromadzeni odczuwali silne emocje, ponieważ dla tych stworzeń stanowiło to zapowiedź uczty” oraz „Stałe przebywanie w obecności dementorów mogło doprowadzić do trwałych zmian w osobowości oraz psychice (od łagodnych postaci depresji nawet do skrajnych postaci szaleństwa), jak w przypadku długoletnich więźniów Azkabanu”. Cytując kolejnego klasyka, czyli tym razem dr. Travisa Bradberry’ego powiedzielibyśmy, że Dementor w pracy to taki rodzaj szefa, który kiedy pojawia się w biurze, to od razu „robi się tam ciemno, ludzie marzną i zaczynają przypominać sobie najgorsze wspomnienia”. Dementor w pracy zamraża rzeczywistość, nigdy nie wiadomo co powiedzieć, bo każde nieopatrznie wypowiedziane słowo może pogorszyć i tak już nie najlepszą sytuację pracownika. Nigdy nie wiadomo też czego się spodziewać, po tym lodowatym draniu. Przy czym dodajmy – używam formy męskiej bo została ona użyta w powieści Rowling, co nie oznacza, że w przepastnych korporacyjnych przestrzeniach nie hasają równie obficie dementorki, równie lodowate i zawzięte, jak ich męskie odpowiedniki. Ale zdecydowanie najgorsza umiejętność dementorów, to wyrażana pocałunkiem kradzież duszy. Kiedy bowiem dementor składa swój pocałunek, oznacza to że wraz z tym aktem z dawnego życzliwego innym pracownika zostaje jeno pusta skorupa, rodzaj zombie, w pełni sterowalny mechaniczny twór, który wykona każdy rozkaz, posunie się do każdego obrzydlistwa byle tylko zatrzymać posadę i nie narazić się swojemu władcy. Pocałunek dementora to jego ostateczna broń, w której całkowicie zniewala i podporządkowuje sobie podwładnego na resztę życia. Jest taka scena w komedii „Szefowie wrogowie”, w której szef Dave Harden grany przez Kevina Spacy’ego mówi do swojego pracownika Nicka: „Powiem ci coś, ty głupi mały karzełku – jestem twoim właścicielem i nie myśl że masz jakąkolwiek wolną wolę, bo mogę cię w każdej chwili zmiażdżyć, więc siedź cicho, bo będziesz tu bardzo długo” Słowa godne dorodnego dementora, prawda? 

W 2015 roku zespół badaczy z Uniwersytetów Colorado i Michigan zaproponował kolejną definicję toksycznego szefa używają tym razem słowa tormentor, który to termin jest połączeniem słów toksyczny i mentor. Co więcej w swych badaniach naukowcy wskazali na dwa podstawowe rodzaje tormentorów w firmach: aktywny oraz pasywny. Każdy zaś z tych rodzajów dzieli się na trzy pod rodzaje, które jednocześnie stanowią przyczynek do tego, by ich prawidłowo w swoim środowisku pracy rozpoznawać. Zapnijmy zatem pasy i przyjrzyjmy się im po kolei. Pierwszy typ aktywnego tormentora to porywacze, czyli tacy szefowie, którzy przypisują sobie pomysły, projekty czy rozwiązania podwładnego. Naukowcy podkreślają, że dzieje się tak najczęściej wówczas, kiedy przełożonemu brakuje kreatywności, pomysłów czy umiejętności, a więc „porwanie” wypracowań podwładnego to jedyna droga, by się wykazać, utrzymać swoją pozycję czy przekonanie otoczenia o wartości. Problem w tym, że często dzieje się to przy braku większych protestów pracowników, bo ci ostatni wciąż wierzą, że w końcu chwała szefa spłynie i na nich przynosząc im korzyści, na przykład w postaci docenienia. Niestety kiedy się orientują, że zostali nabici w butelkę szkód wyrządzonych takim działaniem nie da się już zignorować. Drugi typ aktywnego tormentora to wyzyskiwacz. To szefowie przydzielający swoim podwładnym zadania, których wykonanie znajduje się dużo poniżej ich rzeczywistych kompetencji. To więc szef, który realizuje swój egoistyczny plan kariery wysługując się podwładnym kierując go do najgorszych, niezwiązanych z jego specjalizacją zadań i jednocześnie tłumaczy to ceną edukacji. Przekonuje, że zdobycie umiejętności wymaga poświęceń i odstawienia na boczny tor własnych ambicji. W ten sposób celowo hamują rozwój swoich pracowników dokładnie kontrolując ich całe zawodowe życie i tłumiąc zapędy do kariery. Trzeci typ to posiadacz, czyli taki tormentor, który zawłaszcza pracownika wyłącznie dla siebie, by się nim wysługiwać i go wykorzystywać. Jednocześnie posiadacz izoluje podwładnego od interakcji społecznych, kierując się zazdrością lub obawą, że podwładny może przejrzeć na oczy i chcieć opuścić swojego oprawcę. W tym celu posiadacz wszczepia swojemu podwładnemu poczucie wyjątkowości, żeby go przekonać, że tylko posiadacz jest w stanie docenić jego umiejętności i walory. Ale jednocześnie pilnie strzeże, żeby te walory nie były docenione nigdzie indziej. Mami go więc nagrodami – jak awans czy premia, które nigdy nie zostają urzeczywistnione a służą jedynie utrzymaniu go przy sobie jak najdłużej, bo dzięki temu może w nieskończoność zaspokajać wyłącznie własne potrzeby. 

Drugi rodzaj to tormentorzy pasywni, którzy zostali sklasyfikowani w badaniach jako trzy podstawowe typy. Pierwszy został określony terminem „wąskie gardło”, oznaczającym takie działanie tormentora, które celowo obniża produktywność podwładnego. Czyni więc wszystko by za pomocą własnej bezczynności przedłużać terminy, wynajduje zawsze jakieś powody by uzasadnić, że projekt jeszcze nie może zostać zakończony bo nie spełnia wszystkich wymogów, czy też tak steruje scenariuszem zdarzeń, by spowolnić działanie podwładnego. W rezultacie wokół tego ostatniego tworzy się przekonanie o niskiej sprawczości, słabych wynikach, opieszałości, a więc również niskiej skuteczności i wartości jako pracownika. Pracownik więc utyka przy takim tormentorze na wiele lat, co skutecznie hamuje jego rozwój i karierę, ale jednocześnie sprowadza go do narzędzia będącego pod całkowitą kontrolą tormentora. Drugi typ to „Klubowicz Country Club”, czyli osoba która chce być przyjacielem wszystkich, unika konfliktów, angażowania się w trudne rozmowy, podejmowania kluczowych decyzji czy szukania rozwiązań. Klubowicze Coutry Club minimalizują znaczenie konfliktów czy problemów i uznają, że głównym celem ich sposobu zarządzania jest zdobycie popularności, a „liczba podwładnych” służy jedynie promowaniu kapitału społecznego, a nie odpowiedzialności. To zatem szef, od którego nigdy nie otrzymuje się wsparcia i pozostaje się z nierozwiązanym problemem, bo bycie miłym i popularnym staje się ważniejsze od czegokolwiek. Ostatni typ pasywnego tormentora, to ktoś, kogo naukowcy nazwali światowym podróżnikiem. To ktoś, kogo wiecznie nie ma, bo albo jest w podróży, albo właśnie gdzieś bryluje na gościnnych występach. Czyli jednocześnie ktoś, kto dla swoich pracowników i dla samego zarządzania po prostu ma zbyt mało czasu. Pozostawia wiele nie rozwiązanych spraw, bo sam nie podejmuje żadnych decyzji, a pracownicy nie są w stanie samodzielnie wielu problemów rozwiązać, chociażby ze względu na ograniczoną decyzyjność. Im zaś większy sukces zawodowy towarzyszy światowemu podróżnikowi, tym większy problem z jego nieobecnością mają jego pracownicy. Tym większe utknięcie i siłą rzeczy tym wolniejszy rozwój albo też jego całkowity brak. 

Trudno powiedzieć, który rodzaj mentora zdominował dzisiejsze czasy. Czy wciąż możemy liczyć na mentorów z prawdziwego zdarzenia, czy też nawet w upały powinno się nosić do roboty puchowe kurtki by chronić się przed mrozem dementorów i za wszelką cenę unikać ich pocałunków. A może przybywa nam tormentorów i to w szalonym tempie i tylko należy się szykować na to, że z biegiem lat zaczną się pojawiać coraz to nowe ich podtypy. Niezależnie od tego jednak jak wielu ich jest, musimy pamiętać, że spotkanie ich na swej drodze nie wróży niczego dobrego. Profesor Ruth Gotian z nowojorskiego uniwersytetu Weill Cornell Medicine wskazuje, że tormentorzy (a dementorzy już w szczególności) nie tylko zmniejszają satysfakcję z pracy i przyśpieszają proces wypalenia zawodowego, ale tłumią rozwój kariery zawieszając na lata swoich podwładnych w toksycznym środowisku, z którego bardzo trudno się wyrwać. Łamią pewność siebie, podważają wiarę we własne umiejętności i pozostawiają trwałe blizny na zaufaniu do innych, niszcząc marzenia, plany i szanse nawet na najmniejszy zawodowy sukces. I owszem trzymają podwładnych w ryzach dyscypliny ale tak naprawdę przynoszą jedynie straty a nie zyski, bo bez ich toksycznego przywództwa można by było i zarabiać więcej i szybciej się rozwijać. Kiedy więc spotkasz na swej drodze tormentora czy też wymienione typy właśnie przypomniały ci twojego szefa czy szefową to wiedz, że to spotkanie nie jest gratis. Trzeba będzie zapłacić za nie koszty obniżonego poczucia własnej wartości, stresu czy zrujnowanego systemu emocjonalnego, co może mieć skutki jeszcze na wiele lat, kiedy po przygodzie z tormentorami nie zostanie już nawet wspomnienie. Zawsze więc warto rozważyć, czy ta gra jest warta świeczki.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/optimizing-success/202411/toxic-mentorship-mentor-or-tormentor

#412 Moda na diagnozy

Moda na diagnozy. W pułapce języka tworzącego rzeczywistość interakcji społecznych

Dawno dawno temu, bo w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, pisarz Constantin Toiu stworzył koncepcję, w której choroba jest wartością dodaną. Oznaczało to, że ktoś cierpiący na jakąś konkretną chorobę dysponuje czymś więcej, jakimś dodatkiem. Tak jakby bycie zdrowym było pewną stałą, którą dysponują wszyscy ludzie, zaś popadniecie w chorobę dodawało do tej stałej coś jeszcze. Choroba stawała się więc czymś co nie tylko odróżnia daną osobę od reszty społeczności, ale pozwala jej również korzystać z określonych przywilejów, w których powiedzenie jestem chory umożliwia korzystanie z dodatkowych profitów społecznych. Koncepcja ta wówczas oburzyła wiele osób, w tym również socjologów uznających że Toiu trochę się zapędził w swoich społecznych dywagacjach. Jednak koncepcja Toiu wróciła już w dwadzieścia lat później w książce „Rewizja psychologii” Hillmana Jamesa, amerykańskiego psychologa, ucznia Junga i wieloletniego dyrektora programowego Instytutu Junga w Zurychu. Zwrócił on uwagę na istnienie zjawiska fatalizmu diagnostycznego, w którym formuła „została zdiagnozowana, czy zostałem zdiagnozowany jako…” i tutaj możemy wstawić sobie nazwę na przykład jakiegoś zaburzenia osobowości, staje się rodzajem manifestu nieuchronności, który nie tylko dotyczy samej diagnozy, ale przed wszystkim staje się wytłumaczeniem dla zachowań przypisywanych do tego konkretnego zaburzenia. Diagnoza ustawia więc ludzki wachlarz zachowań w konkretnych ramach, chwyta człowieka w klatkę interpretacji jego zachowania posługujących się odgórnymi wytycznymi, jakimś ogólnym wzorcem, któremu umyka cała indywidualność danego przypadku. Hillman zaproponował nawet metodę deliteryzacji diagnoz, w której należy przejść od myślenia o suchych faktach do myślenia o rodzaju obrazu, który w zależności od indywidualnej dynamiki może się cechować konkretnymi odstępstwami od ogólnie przyjętej normy. Wówczas unika się podejścia, w którym to język stanowi główną platformę opisową zachowań danej osoby. A z samym językiem jest ten problem – co wiemy na przykład z teorii komunikacji – że użyty w określony sposób potrafi tworzyć rzeczywistość, która bez tej językowej determinacji mogła by być zupełnie inna. Dr. Nicholas Jacob Balaisis, kanadyjski psychoterapeuta i autor wskazuje, że kiedy odkrywamy, że język nie tylko opisuje rzeczy ale również je tworzy i przeniesiemy tę zasadę na diagnozowanie zaburzeń otrzymujemy wysoce niebezpieczną mieszankę, w której z jednej strony diagnoza nadaje nazwę temu, z czym zmaga się dana osoba, otwiera furtkę do leczenia i tworzy poczucie wspólnego doświadczenia z innymi, ale również może być pułapką. Bo stawia zdiagnozowaną osobę wobec całego konstruktu historycznego, w którym jakaś konkretna diagnoza powstała wraz z jej etykietowaniem zachowań, które w czasie ich powstania znaczyły coś zupełnie innego niż dzisiaj oraz zmienia postrzeganie samego siebie normalizując zachowanie, które odbiega od społecznej normy zachowań. Oczywiście że korci mnie teraz by sięgnąć do przykładu historii pewnej diagnozy. Otóż w 2010 roku profesor Stephen R. Herr z Uniwersytetu Murray opublikował artykuł podważający nie tylo zasadność diagnostyki ADHD, ale również swoje wątpliwości co do mody na to diagnozowanie. Herr podaje, że w 2006 roku zdiagnozowano ADHD u prawie 5 milionów dzieci na całym świecie. Dopowiedzmy zaś to czego pan profesor w 2010 roku jeszcze nie mógł wiedzieć – otóż w 2013 roku ta liczba zwiększyła się do 39 milionów. Profesor Herr przypomina jednak, że historia tej diagnostyki nie jest jednoznaczna i nie budząca cienia wątpliwości. Tutaj zacytujmy artykuł Herra, żeby nie było że coś przekręciłem: „ADHD stało się popularną diagnozą w latach 80-tych, gdy coraz więcej rodziców zaczęło pracować, a rola szkół i nauczycieli zmieniła się. Jeśli spojrzymy na historię naszej kultury i dolegliwości, które ją nękały, nietrudno zrozumieć, dlaczego ludzie na stanowiskach władzy mówili kobietom, że są słabsze, mniejszościom, że są słabe umysłowo, a dzieciom, że mają zaburzenia psychiczne: było to dla nich łatwiejsze niż zajęcie się trudnymi warunkami, z którymi borykają się kobiety, mniejszości i dzieci. W pewnym momencie ADHD wydawało się być rozsądną teorią, która może pomóc ludziom w rozwiązaniu prawdziwych problemów. Wychowywanie dzieci może być trudne, zwłaszcza gdy dorośli są zmęczeni, sfrustrowani, przytłoczeni i przepełnieni zwątpieniem w siebie. Poza tym dzieci mogą być irytujące; kręcą się, przerywają, nie zwracają uwagi i nie zawsze robią to, co im się mówi. Zachowania dzieci i trudności dorosłych często prowadzą do poczucia winy, zmartwień i poczucia zła, za które dorośli czują się odpowiedzialni. Stworzenie ADHD jako zaburzenia psychicznego było częściowo próbą radzenia sobie z niektórymi trudnościami związanymi z wychowywaniem dzieci. Niestety, ta próba nie powiodła się i doprowadziła do nowych problemów w ostatnich latach.”. Kolejną porcję oliwy do ognia dolał w 2015 roku neurolog behawioralny dr Richard Saul, który w swej książce zatytułowanej „ADHD nie istnieje: prawda na temat deficytu uwagi i zespołu nadpobudliwości psychoruchowej” twierdzi, że w rzeczywistości ADHD nie jest stanem samym w sobie, ale raczej zespołem objawów spowodowanych przez ponad dwadzieścia różnych stanów — od słabego wzroku i deficytu zdolności, po chorobę afektywną dwubiegunową i depresję — z których każdy wymaga własnej specyfiki leczenia. Ale wróćmy do profesora Herra, który dodatkowo wskazuje , że diagnozowanie ADHD wiąże się z potężnym rynkiem wizyt u specjalistów oraz farmaceutyków, który to rynek już w 2008 roku był wart 4 miliardy dolarów. Raport Healthline, podaje że w 2015 roku wraz z gwałtownie rosnącą ilością recept na leczenie tego schorzenia wartość rynku tych konkretnych farmaceutyków wzrosła do 13 mld dolarów. Obecnie – w zależności od źródeł – szacuje się jego wartość już na 17 mld dolarów z prognozą wzrostu do 24 mld w 2031 r. Diagnozowanie więc się po prostu opłaca i to bardzo. Ale ADHD to tylko wierzchołek góry lodowej, bo diagnozowanie zaburzeń – szczególnie tych, w których diagnoza oznacza przyjmowanie lekarstw rośnie w szalonym tempie. Czy to oznacza, że te zaburzenia nie istnieją? Nic bardziej mylnego. Oznacza to jedynie, że ich rzeczywiste występowanie może stanowić niewielką część tego zdiagnozowanego. Ale wróćmy do konkretnych efektów interakcji społecznych, czyli tego, w jaki sposób moda na diagnozy zmienia nasze społeczne funkcjonowanie. Otóż mantra „Jestem zdiagnozowana jako” czy „jestem zdiagnozowany jako” staje się skutecznym orędziem w walce przeciwko zarzutom o uciążliwe zachowanie. Dużo łatwiej jest wymówić się diagnozą zaburzenia niż przeprosić za swoje zachowania i wziąć się za siebie. Na przykład za pracę na kontrolą własnych emocji lub za trening własnych umiejętności zarządzania nimi. Znalezienie winnego za swoje zachowanie zwalnia z odpowiedzialności za wszelkie możliwe krzywdy, które się tym zachowaniem wyrządziło drugiej osobie. Niestety efekt tego procederu przynosi podwójną krzywdę. Pokrzywdzeni są oczywiście ci, którzy stają się ofiarami zachowań tłumaczonych jako niezbędny i niezmienny koloryt postawionej diagnozy ora ci, którzy rzeczywiście zmagają się z konkretnym zaburzeniem, bo im więcej fałszywych diagnoz tym szybciej możemy się spodziewać społecznego przekonania, że wszystkie te zaburzenia to ściema. To prosta zasada, kiedy przyzwyczajasz swoje otoczenie do kłamania, że boli cię brzuch, by na przykład nie uczestniczyć w określonych aktywnościach lub by skupić na sobie współczucie stawiające cię w kręgu zainteresowania twojego otoczenia, to nie bądź zdziwiony czy zdziwiona, że kiedy rzeczywiście cię rozboli brzuch to nikt ci w to nie uwierzy. Pamiętam rozmowę z pewnym psychoterapeutą, który zwrócił mi uwagę na jedną istotną rzecz w tym szaleństwie stawiania diagnoz – okazuje się że jakaś część z nich to wyłącznie „autodiagnozy”, które dana osoba stawia sama sobie, bo kieruje się na przykład komentarzami pod jakimś filmem w internecie czy artykułem, których autorzy stosują tricki dobrze znane specjalistom od sieciowej manipulacji, w których za pomocą określonej pewności siebie i powoływania się na artykuły, które same są piątą wodą po kisielu stwarzają wrażenie skończonych specjalistów w danej dziedzinie. Następnie na podstawie takiej lektury stawiana jest autodiagnoza, w której zachowania przypominające te z wachlarza mających towarzyszyć danemu zaburzeniu są wystarczającym dowodem na posiadanie właśnie tego zaburzenia. Znamy tę projekcję z seriali komediowych, w których bohaterka czy bohater oglądają telewizyjny program na temat jakiejś choroby, po czym sami siebie przekonują, że też na nią cierpią. Tyle, że to nie serialowa fikcja ale życie, w którym fałszywa lub pochopna diagnoza kierowana chęcią zysku albo też hipochondryczna autodiagnoza potrafią innym naprawdę utrudnić życie. Język nie tylko opisuje rzeczy, ale je wyczarowuje – jak przypomina nam Dr. Nicholas Jacob Balaisis. A kiedy język przekracza granice zdrowego rozsądku, zaczyna tworzyć rzeczy, które z rozsądkiem rownież nie mają zbyt wiele wspólnego. 

Pozdrawiam

#413 Kozioł ofiarny: utknięcie w roli

Kozioł ofiarny i trwałe utknięcie w roli

Wyobraźmy sobie taką oto czteroosobową rodzinę: rodzice Anna i Bogdan i dwójka dzieci Asia i Michaś. Anna i Bogdan są oczywiście najlepszymi rodzicami na świecie, a przynajmniej dosyć często tak o sobie mówią, a ich rodzina jest po prostu idealna, co również wiemy z ich własnych zapewnień. Ich zdaniem idealna jest Asia, która podobnie jak rodzice lubi błyszczeć, zbierać pochwały i być stawiana na piedestale społecznego wzornictwa. Trochę gorzej jest z Michasiem, nie dość że jakiś taki wyciszony, to jeszcze ewidentnie pozbawiony rodzinnej nadaktywności ruchowej. W każdym razie rodzina sobie tak funkcjonuje, żeby było maksymalnie fajnie, wzorowo i chwalebnie. Jak na przykład  mama urządza przyjęcie z okazji imienin Asi to wiadomo, że jest to najlepsze przyjęcie w historii, no może nie całej ludzkości, ale na pewno tej rodziny. Jak tata organizuje wakacje, to wiadomo, że będzie szałowo, rozrywkowo i popisowo, no bo przecież jakżeby inaczej. Niestety czasem, a nawet często okazuje się, że życzeniowe wizje wspaniałości egzystencji rozmijają się z rzeczywistością, w której jak coś może pójść nie tak, to niestety zawzyczaj pójdzie. I co tu teraz z tym zrobić – przyjęcie miało być cudowne, a ciasto własnoręcznie pieczone okazało się zakalcem. Punktem kulminacyjnym wakacji, miała być noc pod chmurką z rodzinnym liczeniem spadających perseidów, ale okazało się, że były chmury i nic nie było widać a do tego do śpiworów powłaziły mrówki. Jak tu wybrnąć z takiego impasu, w którym zapowiedzi wszelkich wspaniałości trzeba zderzyć z rzeczywistą porażką. I tu pojawia się podpowiedź, która możemy mi. in. znaleźć na witrażach katedry Lincolna w środkowo wschodniej Anglii, która wskazuje proste rozwiązanie – to wszystko przez Michasia. Bo jak mama piekła ciasto to się kręcił koło niej zupełnie ją rozpraszając, a jak tata organizował wakacje to gdyby nie Michał odciągający go od tej organizacji, mógłby się lepiej skoncentrować. I to właśnie przestawiają witraże w katedrze Lincolna. Widzimy tam rytuał, opisywany w Księdze Kapłańskiej, ale pochodzący najprawdopodobniej ze Starożytnej Syrii i dobrze również znany w Starożytnej Grecji. W tym rytuale dana społeczność chcąc pozbyć się poczucia winy za własne grzechy i wymazać je z własnych uczynków wybierała dwie kozy. Jedną z nich przeznaczano na ofiarę Bogu, w którego dana społeczność aktualnie wierzyła, co zazwyczaj oznaczało rytualne i natychmiastowe uśmiercenie ze złożeniem na ołtarzu. Drugą kozę czekał nie lepszy los. Otóż główny kapłan wiązał na jej rogach czerwoną wstążkę (tu kolor i wstążki zmieniały się w zależności od kultury uprawiającej ten proceder), po czym wyprowadzał kozę na pustynię, by zrzucić ją z urwiska, co miało zapewnić społeczności, że wraz z kozą pozbywa się ona wszystkich występków, grzechów, czy niepowodzeń. W ten sposób tworzono rodzaj oczyszczenia, w którym kluczową rolę z czasem grało przeniesienie odpowiedzialności za własne czyny na kozła. Z czasem ten zwyczaj przerodził się w sprytny psychologiczny proces, który do przekonania „to wszystko nie moja wina” dodawał jeszcze mantrę „to wszystko wina kozła”. Co więcej to mechanizm, który skutecznie utrzymuje przekonanie, że dana społeczność nie tylko nie ma sobie niczego do zarzucenia, ale jest również dobrze, wręcz wzorcowo zarządzana. Przywódca, czy przywódcy zrzucają winę na kozła zawsze kiedy może istnieć choć cień podejrzeń, że sytuacja zarządzanej przezeń grupy wskutek ich decyzji się pogorszyła. W ten sposób można utrzymywać przekonanie – zarówno reszty społeczności, jak i własne – o swojej wspaniałości, nieomylności, czy perfekcji. Dowód tej tezy znajdziemy m. in. w badaniach naukowców z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego przeprowadzonych w 2022 roku, w których wykazano, że rola kozła ofiarnego narzucona dziecku w rodzinie często skorelowana jest z narcystycznymi rodzicami. Okazało się, że jeśli w danej rodzinie oboje rodziców wykazywało się cechami narcyza wrażliwego lub też ojciec wykazywał się cechami narcyza wrażliwego a matka wspaniałego, to taka narcystyczna konfiguracja zazwyczaj towarzyszyła mechanizmowi roli kozła ofiarnego nadawanej jednemu z dzieci. Jeśli nie pamiętacie czym różnią się te dwa typy narcyzmu odsyłam do książki Narcyz, w której opisuję je pośród innych odmian. Wróćmy jednak do badań, których wyniki pokazują, że rola kozła ofiarnego w rodzinie staje się niezwykle ważną zmienną, za pomocą której narcystyczni rodzice regulują dysonans, który powstaje pomiędzy snutą przez nich wizją własnej wspaniałości, a brutalną rzeczywistością, która tej wizji przeczy. Wtedy dziecko w roli kozła ofiarnego przejmuje na siebie ciężar winy i wstydu niejako zdejmując tę samą winę i wstyd z barków swoich opiekunów. Co więcej, staje się również celem wyładowywania frustracji rodziców w tych wszystkich sytuacjach, w których sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Oczywiście kozioł ofiarny pojawia się nie tylko w rodzinach narcystycznych, ale tam możemy się go spodziewać z dużo większą pewnością. Kiedy tak się dzieje dziecko poddane tej relacyjnej dynamice otrzymuje etykietę kogoś z kim są wieczne problemy i kto sprawia wyłącznie kłopoty. Jednak samo obarczenie winą dziecka w rodzinach, w których nie ma ono rodzeństwa rodzi poważny problem. Bo jeśli jedyne dziecko sprawia kłopot, to oznacza, że ta rodzina ma nie potrafi sobie radzić z dziećmi. Problem ten, jednak łatwo jest rozwiązać w rodzinach z dwójką lub większą ilością dzieci. Wówczas rodzice narzucający rolę kozła ofiarnego jednemu dziecku jednocześnie gloryfikują inne, które ma stanowić przeciwwagę do tego obwinianego. Wtedy można chwalone dziecko demonstrować znajomym, rodzinie i sobie, jako wzór cnót wszelakich, bo za wszystko to co się nie udaje obrywa kozioł ofiarny. Rodzina wówczas za pomocą wychwalanej dziecięcej przeciwwagi chroni swój wizerunek, co pozwala jej uniknąć konfrontacji z prawdą i jednocześnie odsuwa podejrzenie, że tą rodziną jest coś nie tak. I właśnie o tym mają zaświadczać narracje rodziców o wspaniałości własnej oraz dziecka anioła. Coś nie tak w takiej sytuacji zrzucane jest na kozła ofiarnego i sprawa załatwiona. Ale to nie koniec problemów, których doświadcza tak stworzony kozioł ofiarny – okazuje się bowiem, że poprzez te samą narrację, w której rodzina chroni samą siebie jego rola eksportowana jest na zewnątrz i normalizowana przez resztę rodziny, otaczającą społeczność i wszelkie nowe kontakty, które co do istnienia takiej roli są otwarcie informowane. „Wiesz, z Michasiem tak zawsze, to zakała rodziny” informuje więc ciocia Henia swojego nowego męża na pierwszej wspólnej rodzinnej kolacji. I w ten sposób rola kozła ofiarnego zaczyna organizować mu całe życie towarzysząc mu nie tylko w rodzinie i wśród najbliższych, ale też często w szkole zarówno wśród nauczycieli, jak i rówieśników. Nie dość że osoba w roli kozła ofiarnego jest oskarżana o najgorsze, by wziąć na siebie winę za innych to bardzo często jej podstawowe potrzeby są albo ignorowane albo też odrzucane. I tutaj pewną ciekawostkę podaje dr Karen Stollznow, badaczka komunikacji międzykulturowej i lingwistyki stosowanej specjalizująca się w języku uprzedzeń. Otóż okazuje się, że kozły ofiarne postrzegane z racji swej roli jako słabsze, mniej zdolne do obrony i publicznie przez lata deprecjonowane buntując się przeciwko niesprawiedliwości oceny potrafią zdobyć się na niezwykle silną motywację, by przez udowodnienie swojej prawdziwej wartości finalnie utrzeć swojej rodzinie nosa. Jak pisze Stollznow: „Ich bunt przeciwko niesprawiedliwości, z którą się borykają, służy jako mechanizm radzenia sobie, a ich odporność jest napędzana przez głębokie pragnienie sprawiedliwości po latach złego traktowania.” Finalnie więc już w dorosłym życiu dawne kozły ofiarne osiągają dużo więcej niż cała ich rodzina razem wzięta, wliczając w to wychwalaną w przeciwwadze do kozła siostrę czy brata. Oczywiście same osiągnięcia nie niwelują problemu, bo dawny dziecięcy kozioł ofiarny już w swym dorosłym życiu będzie się musiał mierzyć z wciąż żywymi ranami zadanymi przez najbliższych, z których fałszywe oskarżenia wydają się jednym z mniejszych kalibrów. W rzeczywistości kozioł ofiarny czuje się zdradzony przez tych, których powinno się obdarzać najwyższym zaufaniem i do których chcemy się zwracać w trudnych chwilach po wsparcie. Takiego wsparcia kozioł ofiarny nie otrzymywał nigdy, bo w jego miejsce wszczepiano mu przekonanie, że jest z natury zły, gorszy lub wybrakowany. Czy da się jakoś poradzić sobie z taką przeszłą traumą. Dr Stollznow, pod czym i ja się podpisuję – mówi, że i owszem, ale najpierw musi zostać spełniony podstawowy warunek. Jest nim zrozumienie, że to czego doświadczył kozioł ofiarny wynika z dysfunkcji rodziny i jej zerowych umiejętności radzenia sobie z niepowodzeniami, emocjami i czy sytuacjami konfliktowymi. Zrozumienie, że kozioł był lekarstwem a nie przyczyną. A to oznacza, że przerzucana nań wina w rzeczywistości z jego zachowaniem, cechami osobowości czy czymkolwiek własnym nie miała niczego wspólnego, a służyła jedynie innym do tego, by z tą winą nie musieli się zmierzyć. To zrozumienie ma kluczowe znaczenie, bo bez niego wszelkie metody wsparcia, narzędzia czy techniki poprawy jakości życia dawnego kozła po prostu nie będą działać.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/speaking-in-tongues/202508/when-youre-always-the-one-at-fault

https://en.wikipedia.org/wiki/Scapegoat

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/00223980.2022.2148088

#414 Pułapka porównawcza, jako forma manipulacji, której nie zauważamy

Pułapka porównawcza, jako forma manipulacji, której nie zauważamy

„Dopiero po dłuższym czasie się zorientowałem, że ona mną w ten sposób manipuluje”, „Tak, długo trwało, zanim uświadomiłam sobie że to jest jego manipulacja” – powyższe zdania padają częściej niż mogłoby nam się wydawać, a dzieje się tak w przypadku, kiedy określone zachowania, znormalizowane jako niewinne, zostają wykorzystywane do osiągania manipulacyjnych celów, nie tylko dlatego, że bywają niezwykle skuteczne, ale przede wszystkim dlatego, że tak trudno jest je wykryć i zorientować się co do ich manipulacyjnego procederu. Pokażmy to na przykładzie. Oto wyobraźcie sobie dwie przyjaciółki, które wydają się być ze sobą bardzo zżyte i związane. Kiedy więc je obserwujemy nie odnosimy wrażenia, że wzajemnie się wyręczają w określonych czynnościach, bo przecież każdy z nas w jakimś konkretnym obszarze obsługi rzeczywistości radzi sobie lepiej, a w innych gorzej. Żal nie skorzystać więc z pomocy kogoś, kto daną czynność ogarnia szybciej prawda? Tak właśnie dzieje się pomiędzy Anką i Beatą. Tyle, że z perspektywy zewnętrznego obserwatora ta obsługa rzeczywistości z czasem staje się wyraźnie nierówna. Na przykład, kiedy trzeba było odebrać zamówioną przez Ankę paczkę z drugiego końca miasta, bo pomyliła się przy wpisywaniu numeru paczkomaty, poprosiła o tę przysługę Beatę. „Wiesz jak mnie stresuje jazda samochodem – mówi Anka – zanim tam dojadę to się dwa razy zgubię i stracę mnóstwo czasu i nerwów,  a ty śmigasz po mieście jakbyś się urodziła za kierownicą. Weź skocz mi po tę paczkę”. Po powrocie Beata siada na kanapie rzuciwszy paczkę na kuchenny stół i widać że jest zmęczona, bo całą podróż do paczkomatu i z powrotem zajęła jej ponad dwie godziny. Mówi więc do Anki: „A zrobisz mi herbatę – wiesz tę zimową z przyprawami co ty tak dobrze robisz?”. „No jasne, odpowiada Anka” Cóż za niewinna scenka obyczajowa, prawda. I owszem jest niewinna, ale tylko do czasu kiedy uświadomimy sobie, że co rusz, kiedy chodzi o poważniejsze przysługi jakoś tak się zawsze układa, że Anka w nich słabiej sobie radzi od Beaty, więc to Beata je zawsze wykonuje. Czy zatem Anka nie radzi sobie w ogóle? Nic bardziej mylnego, bo w tych drobnych sprawach radzi sobie doskonale i wtedy i owszem wyręcza Beatę. Ale kiedy patrzymy na to wyręczanie nijak nam nie wychodzi, że zrobienie herbaty jest tak samo energetycznie kosztowne jak dwie godziny w samochodzie w korkach. 

Powyższy, stosowany w tej relacji przez Ankę z powodzeniem mechanizm, nosi nazwę pułapki porównawczej i często jest świetnie zakamuflowaną formą manipulacji. Polega na zastosowaniu konkretnej sekwencji kroków. Pierwszy z nich to ten, w którym manipulator czy też manipulatorka stwarza celowe wrażenie jakiegoś rodzaju deficytu umiejętności z czasem wyrabiając u swojej docelowej ofiary przekonanie, że ta umiejętnościowa słabość nie wynika ze strategii zachowań ale z cech osobowych. To na przykład sytuacja, w której manipulator demonstruje brak umiejętności wykonywania prostych działań matematycznych. Kiedy stara się coś policzyć, zawsze robi to z jakimś błędem w wyniku. Nie wychodzi mu zarówno dodawanie, jak i mnożenie małych liczb. Przy czym od razu dodajmy: nie chodzi tu o rzeczywiste zaburzenie znane pod nazwą dyskalkulii a jedynie o strategię manipulacyjną, której celem jest przekonanie potencjalnej ofiary, że istnieje taka możliwość. Kiedy już ofiara uzna ten deficyt umiejętności za cechę osobową manipulatora, ten przechodzi do kroku drugiego. Polega on na jawnym porównaniu swojego braku umiejętności w danym obszarze z ofiarą, która w tym samym obszarze dysponuje przeciętną sprawnością. Jednak w czynionym porównaniu manipulator przeciętną umiejętność ofiary znacznie zawyża. Pokażmy to na przykładzie, w którym Marek, którego imię nie bez powodu zaczyna się literę M, mówi do Oskara: „Wiesz stary, jak patrzę jak ty potrafisz szybko liczyć, dzielić, mnożyć i nigdy się nie pomylisz, to nie mogę wyjść z podziwu. Ja takie proste zadanie robiłbym cztery razy dłużej, a finalnie i tak bym się pomylił. To wielki dar móc tak sprawnie posługiwać się obliczeniami i to nie jest powszechna cecha. Masz wyjątkowe zdolności matematyczne. Jesteś w tym po prostu świetny”. Zatem w kroku drugim manipulator porównując swoje umiejętności z ofiarą obniża własne, ale przede wszystkim zawyża te po stronie ofiary najczęściej posługując się argumentami sprawności, szybkości, czy też oszczędności energetycznej. Kiedy ofiara jest już odpowiednio urobiona, a więc przyjmuje za stały element relacji z manipulatorem wyższość swoich umiejętności od umiejętności manipulatora w konkretnym obszarze, przystępuje on do następnego kroku. W tym kroku zostaje ofierze powierzone do wykonania zadanie, które powinien wykonać manipulator, ale które przerzuca na ofiarę argumentując, że z wykorzystaniem jej, wyższych w tym względzie umiejętności, ona wykona je szybciej, sprawniej i bez błędów, czyli o wiele lepiej i efektywniej, niż zrobiłby to manipulator. A więc Marek mówi zatem do Oskara: „Wiesz, że jak ja wypełnię to zeznanie podatkowe to sobie tylko napytam biedy bo przecież obaj wiemy, że nie będę potrafił tego dobrze zrobić. Dla ciebie to pestka. Z twoim talentem do liczb to zrobisz błyskawicznie i dzięki temu unikniemy późniejszych kłopotów, które byłyby efektem mojej pracy. No weź wypełnij, przecież zajmie ci to moment, a ja będę nad tym ślęczał godzinami.” W efekcie tak zastosowanej strategii i przy odpowiednim sprycie manipulatora w ich relacji od tego momentu wszelkie zadania zawierające konieczność ogarnięcia liczb będzie już robił Oskar wyręczając w tym Marka. A to oznacza, że Marek może leżeć na kanapie z miną zwycięzcy, kiedy Oskar będzie robił zakupy, biegał po bankach, odbierał samochód z naprawy, robił zakupy przez internet czyli de facto docelowo wykonywał wszystkie te czynności, w których występuje choć najmniejsza potrzeba kontaktu z liczbami. 

Oczywiście wymiana usług, czynności i zadań w dowolnej relacji – romantycznej, rodzinnej czy zawodowej usprawnia życie, kiedy konkretne zadania przejmuje na siebie ta osoba, którą z danym zadaniowym obszarem radzi sobie lepiej. Zasada „ty robisz za mnie to, podczas gdy ja za ciebie robię to” może stanowić zdrowy relacyjny kontrakt działający na korzyść obydwu stron jednak pod warunkiem, że wymiana zadań jest mniej więcej wyrównana pod względem ich czasowej, jak i energetycznej obsługi. Jednak w strategii zwanej pułapką porównań chodzi o dokładnie odwrotny efekt, w którym większość zadań jest cedowana przez manipulatora na ofiarę, nie dlatego, że manipulator sprawił by się w tych zadaniach gorzej, ale wyłącznie dlatego, żeby wykorzystać naiwność ofiary i się nią wysługiwać. Przy czym dodajmy – cała strategia przeprowadzana jest przy udziale umizgów, pochwał i głaskania ego ofiary poprzez nadawanie jej wysokich pozytywnych ocen. „Jesteś w tym przecież świetny, więc zrobisz to najlepiej” czy „Jesteś dużo w tym lepsza ode mnie, więc to przecież naturalne, że poradzisz sobie z tym sprawniej” to mantry, które wykorzystują naszą wrażliwość na ocenę, którą otrzymujemy od innych. A to zazwyczaj znacznie ułatwia manipulatorom uzyskanie oczekiwanego efektu. 

Jak się zorientować, że ktoś stosuje na nas pułapkę porównania. Istnieją trzy podstawowe czerwone flagi, na które warto zwrócić uwagę. Dwie pierwsze są oczywiste, a trzecia często zakamuflowana. Zatem po pierwsze występuje powiększająca się z czasem różnica w wydatku energetycznym towarzyszącym realizacji powierzanych zadań. Co oznacza, że jedna strona relacji na ich obsługę z czasem poświęca coraz więcej energii niż druga, bo zadania są tak delegowane, by jedna strona oszczędzała energię kosztem drugiej. Kolejną czerwoną flagą jest ten sam mechanizm, jednak dotyczący już nie energii ale ilości poświęcanego na obsługę zadań czasu. Celem manipulacji więc będzie taki rozkład zadań, by ofiara poświęcała na ich obsługę coraz więcej czasu, bo wzrośnie jej ilość obowiązków, tym samym oszczędzając czas manipulatora. Trzecim istotnym sygnałem jest dostrzeżenie wzorca, który towarzyszy pułapce porównań i na którym tak naprawdę jest zbudowana. To stałe przenoszenie pozytywnej oceny z zachowania na cechę. To postawienie znaku równości pomiędzy tym, że coś robimy dobrze, a tym, że jesteśmy świetni, a co najważniejsze lepsi od oceniającego. To sprytna zamiana w manipulacyjnej narracji formuły „robisz to świetnie”, na formułę „jesteś świetny”. Ten często umykający naszej uwadze zabieg zdradza intencje manipulacyjne. Bo kiedy ocena zachowania przenoszona jest na ocenę cech manipulator zakłada, że to nakarmi nasze ego na tyle, byśmy stracili czujność co do detekcji tego, w jakim rzeczywistym celu taki zabieg jest przeprowadzany. 

I pamiętajmy – manipulatorzy nigdy nie strzelają do nas od razu z grubej rury. Najpierw badają grunt, naszą podatność i zdobywają zaufanie. Zatem strategia pułapki porównań wprowadzana jest małymi dawkami, by nie przestraszyć ofiary i by zbyt wcześnie nie przejrzała na oczy niwecząc w ten sposób manipulacyjne plany. A to przejrzenie na oczy jest kluczowe, bo wtedy decyzja, czy dalej chcemy się w tę grę bawić należy już wyłącznie do nas.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/social-instincts/202508/one-common-tactic-narcissists-use-to-control-their-victims

#415 Medyczny gaslighting w perspektywie socjologii medycyny

Medyczny gaslighting w perspektywie socjologii medycyny

Dzisiaj musimy zacząć od historii, a dokładniej mówiąc od historii socjologii medycyny. Sięga ona prac niemieckiego lekarza Alfreda Grotjahna, który wprowadził termin higieny społecznej, dziedziny łączącej socjologię i medycynę, w której analizował na przykład korelację pomiędzy warunkami mieszkaniowymi, spożyciem alkoholu a świadczeniami opieki zdrowotnej. Był pierwszym naukowcem, który w 1912 r. habilitował się z nowej dziedziny, czyli higieny społecznej wprowadzając ją tym samym do świata nauki akademickiej. Jednak prawdziwy przełom w socjologii medycyny nastąpił za sprawą prac amerykańskiego socjologa Talcotta Parsonsa, który w 1951 roku opublikował dzieło „The Social System”, w którym wykazywał w jaki sposób medycyna staje się instytucją kontroli społecznej, w którym to systemie sam akt zgłoszenia się do lekarza uruchamia całą machinę społecznych konsekwencji, które między innymi mają chronić stabilność systemu i przejąć za pacjenta odpowiedzialność społeczną na wielu poziomach społecznego funkcjonowania.  Dołącza do nich socjolog Eliot Freidson, doktor Uniwersytetu Chicagowskiego i profesor Nowojorskiego, ze swoją teorią choroby jako dewiacji społecznej. Freidson staje się pionierem perspektywy konfliktu, w której interakcja pacjent – lekarz jest zawsze konfliktem interesów dwóch oddzielnych systemów społecznych. Od tego też czasu zaczyna się pojawiać przekonanie, w którym zdrowie oraz choroba są wyłącznie produktami społeczeństwa, ponieważ ich pojawienie się oraz trwanie jest ściśle związane ze środowiskiem, stylem życia, interakcjami społecznymi, zagrożeniami itd. To zaś ewoluuje do perspektywy społecznego modelu choroby, w której bada się nie tylko pozycję w strukturze społecznej osoby chorej, czy warunki rodzinne oraz zdarzenia życiowe, ale przede wszystkim jej zachowanie wobec innych. I w ten sposób doszliśmy do kluczowego dla socjologii medycyny problemu, w którym procesem rozpoznania socjologicznego obejmuje się interakcje pomiędzy osobą zdiagnozowaną jako chora ze społeczeństwem i to w jaki sposób zarówno choroba, jak i sam fakt diagnozy na te interakcje wpływa i jakie konsekwencje społeczne ze sobą niesie. Oliwy do ognia dolał oczywiście słynny Erving Goffman, który w 1957 roku upublicznił  ideę, w której dowodził, że szpital jest jedną z wzorcowych instytucji totalnych, w których ludzie znajdujący się w podobnym położeniu są celowo izolowani od społeczeństwa i pozbawiani praw obywatelskich, odbiera im się wolność, a wszystkie aspekty ich życia podporządkowuje autorytarnemu nadzorcy, którego mechanizmów i zasad nie rozumieją a więc w naturalny sposób się buntują i odmawiają pełnej współpracy. Uff.. Skoro już mamy za sobą telegraficzny skrót historii socjologii medycyny to wypada mi w tym miejscu pozdrowić pielęgniarki i położne, dla których przez kilka lat prowadziłem zajęcia z socjologii medycyny oraz w końcu przejść do sedna, czyli medycznego gaslightingu. Jak pamiętamy sam gaslighting to wyrachowana technika manipulacyjna, w której wmawia się ofierze, że zarejestrowane przez nią fakty nie miały w rzeczywistości miejsca, a są jedynie wynikiem jej przewidzeń, przewrażliwienia czy wręcz choroby psychicznej. Jak to się ma do medycyny? Otóż niestety grubo. W ankiecie przeprowadzonej przez serwis Health Central aż 94% respondentów wskazało, że lekarz w trakcie diagnozy ignorował ich objawy, a 61% respondentów przyznało, że kiedy próbowało przekazać lekarzowi, że z ich perspektywy diagnoza lekarza nie jest słuszna, zostali potraktowani jakby mieli problemy psychiczne fałszujące ich racjonalny osąd rzeczywistości. Innymi słowy, kiedy mówili lekarzowi, że ich objawy wskazują na coś zupełnie innego niż sądził lekarz w odpowiedzi słyszeli, że nie mają pojęcia o czym mówią, źle to rozumieją, są przewrażliwieni czy wręcz nie są zdolni do właściwej oceny własnego stanu zdrowia. Nic dziwnego, że termin medyczny gaslighting zaczął się pojawiać w coraz większej ilości opracowań i raportów i wszystko wskazuje na to, że jest dużo częstszym zjawiskiem, niż można by było sądzić. W 2025 roku Emergency Care Research Institute w swojej liście zagrożeń opieki nad pacjentem wymienił zachowania lekarzy wobec pacjentów, którym przypisano tzw toksyczną dynamikę, żywcem wyjętą z definicji gaslightingu i jednocześnie wskazał, że w przebadanych przypadkach rzadko kiedy było to działanie intencjonalne. Najczęściej pojawiało się jako nieświadoma taktyka diagnosty wobec pacjenta, gdzie klinicysta wykazuje się głębokim zaangażowaniem w leczenie, a mimo to  – jak podaje raport ECRI – to, że pacjent czuje się nie słyszany – tu cytuję: „zdarza się z niepokojącą częstotliwością”. W badaniach przeprowadzonych przez amerykański National Institute of Health w 2017 r. ustalono, że powodem medycznego gaslightingu są trzy główne czynniki. Pierwszy to brak odpowiedniej wiedzy diagnosty, który stara się uzupełnić te braki tym, co podpowiadają mu ogólne wzorce. Jeśli więc jakiś przypadek w takiej sytuacji spełnia choć jeden z warunków przypisywanych do obowiązującego wzorca rozpoznania jednostki chorobowej, jest mu przypisywana diagnoza właśnie tej jednostki, mimo iż inny specjalista o głębszej wiedzy postawiłby w tym przypadku zupełnie inną diagnozę. Drugi czynnik został przez badaczy nazwany niejawnymi uprzedzeniami, w efekcie których konkretny pacjent jest postrzegany jako reprezentant konkretnej grupy społecznej, którą diagnosta uznaje za typową dla konkretnej diagnozy, więc tym samym taką też diagnozę stawia pacjentowi. Trzeci – chyba najsmutniejszy czynnik – to arogancja, w której diagnosta – jak wskazują badacze – „zakłada wyższość lekarza w wiedzy klinicznej i podejmowaniu decyzji wynikającą z samego faktu praktyki medycznej”. Wtedy te informacje, które podaje pacjent, a które nie pasują do zakładanej medycznej wiedzy są po prostu odrzucane jako nieistotne lub w ogóle nie słyszane. To ostatnie wydaje się potwierdzać we wspomnianych badaniach Health Center gdzie aż trzy czwarte pacjentów doświadczyło sytuacji, w której lekarz wściekał się kiedy zadawano mu pytanie prowadzące do odpowiedzi uznawanej przez niego za sprzeczną z przyjętą taktyką leczenia. Kiedy w 2022 na łamach The New York Times ukazał się obszerny artykuł zatytułowany „Jak rozpoznać „Medyczny gaslighting” i co z tym zrobić.” dyskusja o na ten temat rozgrzała internety. Pojawiły się lawinowe opowieści pacjentów przytaczające historie ignorowania przez diagnostów swoich rzeczywistych dolegliwości i skłaniania na karb przewrażliwienia tego, co nie pasowało im do przyjętych diagnostycznych założeń. Hasztag „medical gaslighting” zaczął liczyć już kilkadziesiąt tysięcy umieszczeń, a zewsząd zaczęły pojawiać się głosy o medycznym oszustwie, w którym pewne schorzenia diagnozuje się celowo, by nakręcać rynek sprzedaży odpowiednich specyfików, co z rzeczywistą ilością schorzeń ma niewiele wspólnego. To zaś nakręca modę na auto diagnozowanie, bo jeśli nagle w przestrzeni społecznej, a więc również internetowej robi się głośno o jakimś schorzeniu – niezależnie od tego czy dotyczy ono zdrowia fizycznego czy psychicznego, to możemy być pewni, że wraz z tą modą całkiem spora liczba osób sama sobie przypisze podejrzenia o posiadanie właśnie tego schorzenia. W ten oto sposób prawidłowość diagnoz staje się problemem społecznym, w którym ci, którzy rzeczywiście zasługują na medyczną opiekę albo jej nie otrzymują, albo zmuszeni są do zmierzenia się z procesem leczenia, który ich tak na prawdę nie powinien dotyczyć. Autorytet medycyny musi na tym ucierpieć i to nie tylko dlatego że wizyta u specjalisty – i tak się dzieje nie tylko u nas ale też na całym świecie – często zostaje skrócona do 15 min, by zdążyć w jednym dniu obrobić kolejki z kilku przychodni. A kiedy wyparowuje autorytet otwierają to drzwi do diagnozowych spekulacji, w których z czasem rzeczywiste przypadłości – zarówno te w ciele, jak i w głowie, coraz bardziej przestają się liczyć. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-bullied-brain/202508/5-strategies-to-address-medical-gaslighting

https://www.healthcentral.com/chronic-health/what-you-told-us-about-medical-gaslighting

https://www.researchgate.net/publication/394320127_What_are_the_impacts_of_Medical_Gaslighting_on_people_living_with_chronic_health_conditions

https://link.springer.com/article/10.1007/s11606-023-08302-4

https://pmc.ncbi.nlm.nih.gov/articles/PMC5467659/

#416 Paradoks „ości” w relacjach

Paradoks „ości” w relacjach.

Wyobraź sobie grę hazardową, w której nie znasz prawdziwej szansy na wygraną. Karty leżą na stole, a ty nie wiesz więc, czy to na przykład dziesięć do jednego, co oznaczałoby, że w dziesięciu rozdaniach z rzędu ryzyko przegranej wynosi jeden, a wygranej dziewięć. Nie wiesz też czy może jest w tej grze odwrotnie – na dziesięć rozdań prawdopodobieństwo wygranej wynosi tylko jeden, co oznacza, że w pozostałych dziewięciu rozdaniach raczej przegrasz. To zaś oznacza, że nie jesteś w stanie ocenić rzeczywistego ryzyka które musisz podjąć, by w tę grę zagrać. Załóżmy teraz, że w omawianej grze obowiązuje prosta zasada dotycząca wysokości wygranej – im więcej postawisz, tym w przypadku zwycięstwa więcej wygrasz, bo wysokość wygranej jest wprost proporcjonalna do zaryzykowanej stawki i wynosi dwa do jednego. Wygrana podwaja twój wkład, zaś przegrana całkowicie cię pozbawia twojego wkładu. Masz więc przed sobą karty, kupkę swoich pieniędzy – jedną jedyną obrazującą to wszystko czym obecnie dysponujesz, cały twój majątek i nieco złośliwy uśmieszek krupiera, który czeka na twój sygnał czy zacząć jedyne rozdanie. Więcej nie będzie. Karty zostaną rozdane tylko raz. Tylko jedna szansa, by podwoić tę kupkę banknotów i tym samym tylko jedno ryzyko by wszystko stracić. Zaryzykujesz? Powierzysz swój majątek temu jednemu rozdaniu? 

Trudna decyzja, prawda? Jeśli nie masz ciągot hazardowych to tym trudniejsza i istnieje spore prawdopodobieństwo, że większość ludzi odpuści sobie taką rozrywkę z prostej przyczyny: otóż kiedy nie znamy prawdopodobieństwa wygranej, to nasz antycypacyjny silniczek w głowie raczej będzie nas przekonywał, że ryzyko jest zbyt duże, wygrana zbyt niepewna, a więc bezpieczniej jest chronić to, co się już ma, niż ryzykować, że się to jedną nieprzemyślaną decyzją utraci. Teraz w powyższym przykładzie podmieńmy kilka terminów. Słowo „gra” zastąpmy słowem „relacja” a słowo „banknoty” słowem „lojalność”. Do tego „krupiera” zastąpmy słowem „nowo poznany romantyczny partner czy partnerka”. Zatem w tym nowym rozdaniu grą jest nowa relacja, a tym co musisz w nią zainwestować twoja lojalność. Bo wiesz, że im więcej lojalności zaoferujesz, tym większe będą twoje oczekiwania co do tego, by podobny jej poziom otrzymać. Wtedy twoja lojalność zostanie niejako podwojona, bo otrzymasz poczucie bezpieczeństwa, które zapewni ci nowo zdobyta, głęboka lojalność tej drugiej osoby. Jednak nie wiesz czy tak będzie, bo podobnie jak w poprzedniej grze nie jesteś w stanie ocenić prawdopodobieństwa wygranej, a więc również poziomu ryzyka, które musisz ponieść. Bo przecież kiedy postawisz na stole swoją lojalność ryzykujesz sytuację, w której zostanie ona przez kogoś wykorzystana i w zamian otrzymasz zdradę, czyli brak lojalności. Wtedy twoja wiara w lojalność jako środek płatniczy zostanie zniszczona i to wraz z twoim poczuciem własnej wartości. Do tego jeszcze kaskadowo polecą kolejne demony, jak poczucie niesprawiedliwości, wykorzystania, oszukania i podważenia twojej wiary w to, że w ogóle kiedykolwiek jakakolwiek relacja ci to wynagrodzi. Zatem w akcie wygranej otrzymujesz lojalność drugiej osoby, którą wzmacnia poczucie sensu twojej własnej lojalności, zaś w akcie przegranej tracisz wiarę w ludzi i jednocześnie w poczucie sensu lojalności własnej. Czy mając świadomość powyższego w tej relacyjnej grze zdecydujesz się zaryzykować i postawić swoją lojalność na szali? A co gdybyśmy obrali tę grę z jej romantycznego charakteru i przenieśli jej konfigurację na relacje zawodową, pomiędzy tobą a pracodawcą. Tutaj również stawiasz na szali swoją lojalność. W przypadku wygranej firma będzie tak samo lojalna wobec ciebie, co na przykład oznacza, że nie wystawi cię na odstrzał w trudniejszych czasach, wesprze kiedy zachorujesz i zadba by twoją lojalność i oddanie odpowiednio suto wynagradzać. Jednak w przypadku przegranej możesz obudzić się z ręką w nocniku i świadomością, że cię wyłącznie wykorzystano. Wykorzystano twoją ufną lojalność, by wycisnąć cię jak cytrynę w bezlitośnie wirujących zębatkach kultury zapierdolu. Zaryzykujesz? 

Powyższy model dotyczy nie tylko lojalności. Również bliskości, intymności, czy czułości. W skrócie możemy go nazwać zatem paradoksem „ości” w relacjach, który polega na tym, że to czego w relacjach najbardziej pragniemy wymaga od nas zaryzykowania tym, czego utraty boimy się najbardziej. Santiago Delboy, założyciel Fermata Psychotherapy, praktyki terapeutycznej z Chicago i autor wielu publikacji o dynamice relacji przekonuje, że wspólnym mianownikiem łączącym lęk o utratę tego, co sami musimy zaoferować, by zyskać to samo po drugiej stronie jest nasza wrażliwość. To ona sprawia, że wielu ludzi waha się przed takim ryzykiem i nawet w dobrze rokujących relacjach wycofuje się w pół drogi. Dzieje się tak najczęściej, kiedy podjęcie podobnego ryzyka nie opłaciło się w poprzednich relacjach. Im zaś większą porażkę na tym polu ponieśliśmy w przeszłości, tym większy lęk przed ponownym zaryzykowaniem będzie nam towarzyszył w kolejnych relacjach. I oczywiście, jak już nas przyzwyczaiła socjologia relacji, efekt ten rozszerza się na wiele rodzajów naszych relacji i nie jest zarezerwowany jedynie dla relacji romantycznych. Jeśli zostaliśmy kiedyś wykorzystani, przez na przykład osobę, którą uważaliśmy za przyjaciela, to tym trudniej będzie nam podjąć ryzyko zaangażowania w kolejną przyjaźń na odpowiednio głębokim poziomie. To samo będzie dotyczyć lojalności wobec pracodawcy, koleżanek i kolegów z pracy, czy nowych znajomych. Problem zaś w tym, że w takiej sytuacji podświadomie odpowiedzialnością za przeszłość obarczamy ludzi, którzy z nią nie mieli niczego wspólnego i w żaden sposób po ich stronie nie powinno leżeć leczenie nas z przeszłych ran. Jednak paradoks „ości” w relacjach wymyka się tak pojętemu rozsądkowi i często zostaje wsparty zarówno przez nawykowe zachowanie, jak i emocje czy schematy myślenia. 

Kiedy jednak spojrzymy na paradoks „ości” z odpowiednio zdystansowanej perspektywy dostrzeżemy, że mimo iż,  poziom ryzyka wydaje się olbrzymi, tak naprawdę istniejemy wyłącznie dzięki temu, że nasi przodkowie ryzykowali by łączyć się w pary i w efekcie tego łączenia jednak przedłużać gatunek ludzki. Ludzie współpracowali ze sobą osiągając wspólne cele ponieważ potrafili pokonać ten paradoks. Zawierali trwałe, piękne przyjaźnie również dlatego, że ich imperatyw łączenia się z drugim człowiekiem okazywał się silniejszy od opisywanego tutaj mechanizmu. Istnieje bowiem kilka sposobów na to, by sobie z nim poradzić. Pierwszy i podstawowy to ostrożność stąpania po nieznanym terenie. Samo ryzyko wiążące się z przejściem przez rzekę niekoniecznie musi oznaczać zatrzymania się przed niewiadomą i wzięcia nóg za pas. Równie dobrze może oznaczać jedynie potrzebę zwolnienia biegu i posuwania się małymi, ostrożnymi krokami, które w porę ochronią nas przed zaliczeniem wpadki, z której już trudno będzie się wycofać bez odpowiedniej ilości zranień i urazów. Drugi sposób – jak podpowiada Delboy to dostrojenie emocjonalne, dzięki któremu wrażliwość przestaje być jednorazowym aktem, a zaczyna zamieniać się w proces, w którym najwyższą wagę zyskują wzajemne chwile prawdy i obecności. A wówczas, kiedy mówisz coś, co wydaje ci się ryzykowne, ale w efekcie otrzymujesz relacyjne ciepło, to taki moment zostaje zinternalizowany i zaczyna aktualizować relacyjne oczekiwania. W ten sposób wg Delboya relacyjne strony uczą się siebie nawzajem dokonując reorganizacji przestarzałych wewnętrznych map. Mówiąc inaczej – małe kroki, którymi dwie strony relacji posuwają się świadomie do przodu z jednej strony mogą chronić ich wrażliwości, ale z drugiej strony jednocześnie wzmacniać poczucie bezpieczeństwa, co w konsekwencji zacznie przynosić poczucie obniżenia ryzyka po obu stronach do stawiania kolejnych kroków. Horatio Willis Dreser, jeden z najważniejszych twórców Ruchu Nowej Myśli w jeden ze swych ksiąg napisał: „Nie ma mowy o prawdziwej przyjaźni bez równości. Tam, gdzie ma zapanować absolutna zgoda, niezbędna jest też absolutna szczerość.” I to jest trzeci sposób na zbudowanie trwałej, satysfakcjonującej relacji pielęgnującej i chroniącej jednocześnie wrażliwość obu stron. Tyle, że tych sposobów trzeba się po prostu wspólnie nauczyć. W konkretnych życiowych sytuacjach. Nie da się ich wyćwiczyć wyłącznie na podstawie własnej życzeniowej wyobraźni. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/relationships-healing-relationships/202507/letting-each-other-in-vulnerability-and

#417 Jak obudowywać pewność siebie?

Jak obudować pewność siebie?

Zacznijmy od przykładów. Oto Monika, która już po kilkunastu miesiącach od rozstania ze swoim partnerem wciąż nie może się pozbierać. Przecież to miał być tej spełniony związek, który miał trwać po wsze czasy. Mieli się pięknie wspólnie zestarzeć, a tu jeszcze długo przed czterdziestką okazało się, że to jednak pomyłka. A to dlatego, że były partner Moniki Andrzej miał dosyć specyficzną, jednakże prostą strategię na radzenie sobie z przeciwnościami losu. Ilekroć bowiem z czymś sobie nie radził, to jechał po Monice. To jej się obrywało za jego zawodowy stres, za jego traumy z dzieciństwa i ciągle udowadniania już nie żyjącemu ojcu własnej wartości. Problem w tym, że to budowanie siebie u Andrzeja odbywało się kosztem deprecjacji wartości Moniki. Makabryczną wisienką na torcie tej relacji zaś okazał się romans Andrzeja ze sporo młodszą koleżanką z pracy. Trwający jak się okazało dwa lata, w których Monika nie miała o niczym pojęcia. W efekcie poczucie własnej wartości Moniki zanotowało gwałtowny spadek, a co za tym idzie po pewności siebie – która akurat nigdy nie była jakoś specjalnie wysoka – teraz już nie zostało ani śladu. Oczywiście Monika – zgodnie z programowaniem Andrzeja – zaczęła również obwiniać siebie w myśl ulubionej przez mroczno triadowców zasady – może gdybym była inna to sprawy potoczyły byś się inaczej. Efekt jest taki, że Monika już nie ufa ludziom, ale przede wszystkim nie ufa też sobie.

Przykład drugi. Roman bardzo się zaangażował w pracę, szczególnie kiedy kilka lat temu awansował i tym samym dostał się do małego zadaniowego zespołu, o pracy w którym zawsze marzył. Jednak szybko okazało się, że najbardziej wymagający w tej pracy jest kontakt z szefową, która przy byle okazji nie zostawiała na Romanie suchej nitki. Zawsze było coś nie tak, zawsze szukała dziury w całym, a jak już znalazła to stosowała swoją ulubioną technikę. Tak manipulowała zespołem, żeby Romek mógł doświadczyć na własnym przykładzie na czym polegają cztery czerwone flagi toksyczne grupy. Przypomnijmy je sobie dla lepszego zrozumienia sytuacji Romka. I tu posłużymy się ich streszczeniem pochodzącym z prac dr Erin Leonard, autorki m. in. książki „Emocjonalny terroryzm”: W pierwszej fladze grupa zaczyna mówić negatywnie o tobie za twoimi plecami i jednocześnie oficjalnie udaje, że wszystko jest ok i dopóki się nie zorientujesz, to ten stan może trwać miesiącami. Druga flaga pojawia się wówczas, kiedy wszystko wydaje się ok dopóki nie starasz się dołączyć do dyskusji – niezależnie od tego czy zawodowej czy prywatnej. Wtedy zawsze dziwnym trafem dyskusja się szybko kończy, zmieniany jest temat rozmowy, czy też wszyscy nagle mają coś do zrobienia. W trzeciej fladze nagle okazuje się, że w dawnych spotkaniach grupy, w których zawsze uczestniczyłeś już nie bierzesz udziału. A to nikt cię nie poinformował, a to wyznaczyli ci akurat inne zadanie w tym czasie, albo też tak zmieniono harmonogram spotkań i składy podgrup zadaniowych, że żadna nie uwzględnia ciebie. Czwarta i ostatnia flaga pojawia się wówczas, kiedy rozmawiasz z kimś kogo uważasz za najbardziej zaufanego, ale okazuje się, że ta osoba natychmiast przekazuje wszystko co powiedziałeś grupie, co oczywiście wywołuje ich negatywną reakcję wobec ciebie. Pora wrócić do przykładu przygód Romana – otóż bohater tej opowieści doświadczył w swojej pracy wszystkich czterech flag i to niejednokrotnie. Cała jego przygoda zawodowa została właśnie w ten sposób oflagowana i to właściwie bez ani jednego dnia przerwy. Romek stracił zaufanie do ludzi, do pracy, do szefowej i do tego, że jego życie zawodowe mogło by się jeszcze jakoś ułożyć. Wraz zaś z utratą zaufania poleciało w dół poczucie pewności siebie. To już nie to co kiedyś, po dawnym animuszu nie zostało właściwie śladu. 

Kiedy przyglądamy się tym przykładom możliwe że myślimy sobie, że i w tym wypadku czas zagoi rany i w końcu pewność siebie wróci zarówno do Moniki jak i Romka. Niestety w kontekście pewności siebie nie działa to w ten sposób. Ona sama się nie odbuduje i trzeba się sporo napocić by jej w tym pomóc. Sam czas nie wystarczy by zagoić te ranę i to z bardzo prostego powodu. Poczucie pewności siebie na planie naszego życia nie jest stabilnie stałe – raczej przybiera formę fali. Raz znajdujemy się pod tym względem niżej, a raz wyżej – w zależności od tego w jaki sposób pozwalamy na to, by konkretne wydarzenia życiowe, sytuacja oraz nasza reaktywność w interakcjach z innymi na bieżąco konstruowały dwa podstawowe fundamenty pewności siebie: poczucie własnej wartości oraz zaufanie do siebie. I tu następuje zwrot akcji, bo o ile te dwa fundamenty można ustawić na stabilnym poziomie w taki sposób, by były trwale solidne, o tyle już zbudowanej na nich pewności siebie precyzyjnie ustabilizować się nie da. Wynika to z zasady niezależności, która w przypadku zarówno poczucia własnej wartości, jak i zaufania do siebie wskazuje, że obydwie te wartości mogą być wewnętrznie samostabilne, ale już w przypadku pewności siebie jest inaczej, bo wpływają na nią również czynniki zewnętrzne, które powodują, że nie możemy jej zamknąć w bańce wyłącznie wewnętrznego wpływu. Zachodzi tu jednak ważna zależność – im stabilniejsze poczucie własnej wartości i zaufanie do siebie, tym szybciej można odzyskać utraconą pewność siebie i sprawić by na powrót falowała w górnych rejestrach skali zamiast szorowania po dnie. Pierwszą zatem rzeczą, która jest do zrobienia przy utracie pewności siebie jest ustabilizowanie swojego poczucia własnej wartości i zaufania do siebie. A można to zrobić wyłącznie odrzuciwszy wszystkie te czynniki, które pochodzą z zewnątrz i którym nadajemy moc konstruowania naszej samooceny. Kiedy bowiem pozwalamy na to, by cokolwiek czy ktokolwiek z zewnątrz decydował o naszym poczuciu własnej wartości to jednocześnie oddajemy szacunek do siebie w zewnętrzne sterowanie, a wraz z nim wartość, która będzie mu towarzyszyła. Co więcej w takiej sytuacji, kiedy uzależniamy naszą wartość od czynników zewnętrznych, takich jak na przykład opinia drugiej osoby o nas samych, to jednocześnie uzależniamy tę wartość od bieżącej oceny nas samych dokonywanej przez tę osobę, która nie może być prawidłowa, bo po pierwsze jest zawsze dokonywana przez indywidualny filtr oczekiwań tej osoby wobec nas, a po drugie konstruowana przy znikomym dostępie do pełnych zasobów wiedzy, na podstawie której taką ewentualną ocenę można by stworzyć. Mówiąc inaczej: osoba którą cię ocenia nie wie o tobie wystarczająco dużo, by ta ocena mogła być rzetelna i adekwatna oraz dokonuje jej zawsze subiektywnie filtrując to co wie na twój temat pod dyktando własnej perspektywy, która nigdy nie jest wolna od na przykład błędów atrybucji i całej masy innych zanieczyszczeń. Z kolei kiedy tracimy zaufanie do innych – na przykład tych, którzy nas oszukali, wykorzystali, czy w ogóle zachowali się w stosunku do nas nie w porządku, to skutkiem ubocznym podpowiadanym przez nasze ego jest jednoczesna utrata zaufania do siebie, w myśl idei „skoro mi się to przytrafiło, to możliwe że ze mną jest coś nie tak”. Energetyzowanie takiego przekonania nadaje mu wystarczającą siłę, by w efekcie podważyć zaufanie do samego siebie, a jeśli proceder hodowli takiego przekonania trwa wystarczająco długo, to by finalnie je znacznie obniżyć. Jeśli zaś pozwoliliśmy na te dwie rzeczy, czyli powierzyliśmy poczucie własnej wartości w ręce innych i sami sobie przestaliśmy ufać, to w efekcie tej ekwilibrystyki nasza pewność siebie musi zanurkować. By zaś ją odzyskać trzeba odzyskać poczucie własnej wartości i zaufanie do siebie, a to z kolei jest możliwe tylko wówczas kiedy odrzucimy możliwość konstrukcji ich obu przy udziale zdarzeń zewnętrznych czy opinii i zachowań wobec nas innych ludzi. I owszem da się to zrobić, ale należy się przygotować na dość wymagający proces pracy z samym sobą, który nawiasem mówiąc opisałem w książce „Totem”. Dopiero po tym procesie nasze poczucie pewności siebie może wrócić do delikatnego, naturalnego falowania. Ale by radzić sobie z epizodami jej niestabilności musimy twardo stać na tych dwóch, wyłącznie wewnętrznie skonstruowanych fundamentach: zdrowym poczuciu własnej wartości i równie zewnętrzne niezależnym zaufaniu do siebie. Zawsze wysoko silna pewność siebie jest mitem – co zauważył już przed laty badacz fundamentów naszej samooceny Nathaniel Branden. Ona nigdy nie jest idealnie stabilna, bo w przeciwieństwie do poczucia własnej wartości i zaufania do siebie nie potrafi się do końca oddzielić od zewnętrznego świata i tego co napotykamy na swej drodze w danej chwili. Co więcej – jeśli pewność siebie ma być zdrowa, musi zakładać epizody niestabilności. Ale kluczem nie jest ich wykluczenie, ale zaakceptowanie w systemie i taka regulacja całości, by nie wyrządzały nam krzywdy. 

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/real-women/202509/rebuilding-confidence-after-its-been-knocked-down

https://www.psychologytoday.com/us/blog/peaceful-parenting/202509/four-signs-that-indicate-a-group-is-harmful

#418 Higiena emocjonalna

Higiena emocjonalna

Kiedy zaglądniemy na karty historii higieny, czyli inaczej mówiąc sztuki zdrowia, to znajdziemy tam nie tylko rytuały ablucyjne, przemywanie rąk, nóg, czy całego ciała, które miało je oczyścić by przygotować na kontakt z żywnością, drugim człowiekiem czy Bogiem. Nasi starożytni poprzednicy rozumieli czystość ciała dużo szerzej niż wynikałoby to z naszej współczesnej definicji. Na przykład Hipokrates już w piątym wieku przed naszą erą polecał nie tylko mycie ciała w celach uzyskania odpowiedniego poziomu czystości, ale też wskazywał, że kąpiel skomponowana tak, by na przemian zanurzać się w zimnej i gorącej wodzie jest najskuteczniejszym sposobem na to by zrównoważyć humory. Przy czym pamiętajmy, że to co Hipokrates rozumiał pod terminem humory, dzisiaj definiujemy jako emocje. Być może to właśnie podejście Hipokratesa przyświecało przez kolejne tysiąc lat, na przykład Rzymianom, którzy kąpiele urządzali często i gęsto. Niestety, kiedy dali się zniknąć germańskiemu wodzowi Odeakerowi, co zapoczątkowało średniowiecze, regularna kąpiel stała się przedmiotem chrześcijańskich dociekań, czy czasem na spowoduje ona nadmiernego zainteresowania własnym ciałem, prowadzącego do nieuchronnej męki piekielnej. Przestrzegał przez takimi bezeceństwami na przykład św. Hieronim utrzymując, że gorąca kąpiel pobudza namiętności seksualne, a do tego przecież wiadomo że czyste ciało prowadzi do nieczystej duszy. Światełko w tunelu zaczęło się pojawiać dopiero za sprawą św. Benedykta, który wprawdzie mnichom nakazywał kąpiel wyłącznie trzy razy do roku i to w zimnej wodzie, ale to właśnie on zaczął dostrzegać w kąpieli właściwości terapeutyczne. Jak widać higiena na kartach historii miała czasem nieco pod górkę, a w raz z nią nie tylko samo dbanie o czystość ciała, ale również o czystość w wielu innych obszarach, bo sztuka zdrowia na cielesnej czystości wcale się nie kończy. Co zatem stanowi to higienicznej rozszerzenie? Pokażmy to na prostym przykładzie. Oto o poranku wychodzisz z domu i ruszasz w swoje obowiązki dnia. Jedziesz metrem, czy autobusem do pracy gdzie równoważąc podskoki i wychylenia kurczowo trzymasz się tej śliskiej rurki biegnącej pod sufitem twojego pojazdu. Wychodzisz na ulicę i zauważasz, że dziwnym trafem twoje klucze z domu wypadły ci z kieszeni u utknęły w sporej górce błota i śmieci na poboczu chodnika, której ja dotąd nikt jeszcze nie uprzątnął. Wygrzebujesz więc z niej klucze i przy okazji trafiasz na papier po czyimś śniadaniu z resztkami masła i majonezu, którym się oczywiście koncertowo brudzisz. Klniesz więc zamaszyście poddając pod wątpliwość porządne prowadzenie się matki tego, kto ten syf tu zostawił. No cóż, takie życie. Ruszasz dalej by już w pracy od razu natknąć się na wściekłego szefa, który postanowił właśnie na tobie wyładować swoją frustrację, za to że już w jego przypadku trzecia coraz młodsza żona zrobiła mu poranną burę za wystający bebech. No może nie tak obfity jak w „Chłopakach z baraków” ale i owszem coraz trudniejszy do ukrycia. Na koniec podajecie sobie ręce na znak chwilowej zgody i ruszasz w obowiązki dnia, oznaczające przerzucenie tony starych mocno zakurzonych faktur, które szef kazał ci posegregować. A ty marzysz tylko o jednym – o chwili wytchnienia, która powinna pojawić się wraz z porą na drugie śniadanie, które zazwyczaj jadasz zamknięty w kamerliku na mopy, żeby nikt ci przez ta kilka minut nie przeszkadzał. Uf… wreszcie przyszła pora drugiego śniadania. Sięgasz do torby, po zawinięte w celofan kanapki i tu zatrzymajmy tę opowieść by zadać ci proste pytanie. Czy przed ujęciem kanapki w dłonie umyjesz ręce? Dotykałeś nimi podsufitowej rurki w metrze czy autobusie, grzebałeś w śmieciach, witałeś się z szefem i odkurzałeś faktury. Umyjesz, czy też zamierzasz razem z kanapkę wszamać cały ten brud z twoich dłoni? Podejrzewam, że twoja odpowiedź będzie oczywista, bo na samą myśl o tym, czego dzisiaj dotykałeś robi się niedobrze, prawda? A teraz prześledźmy ten sam początek dnia pod względem emocji. Najpierw pojawiło się delikatne obrzydzenie po dotknięciu rurki w metrze, potem spore auto wkurzenie na upuszczone w śmieci klucze i dodatkowy wybuch gniewu, kiedy pobrudziłeś się majonezem i masłem. Potem wisienka na torcie tego poranka i sfrustrowany szef, którego najchętniej byś przełożył przez kolano i serią sążnistych klapsów przywitał w dorosłości. A to tylko kilka emocji  z repertuaru tych niezbyt chcianych i przyjemnych, których dzisiaj doświadczyłeś. Czy wobec zaś tego doświadczenia – podobnie jak w naturalny sposób przyszło ci na myśl umycie rąk – pomyślałeś o tym, by oczyścić z tego syfu twój emocjonalny system?

W 2019 roku podczas obchodów 550 rocznicy urodzin Nanak Dev-ji pierwszego guru Sikhów, na uniwersytecie jego imienia w Punjab w Indiach swój wykład wygłosił Dalajlama. Powiedział wówczas pamiętne słowa: „Często uczy się dzieci o higienie fizycznej, aby zachować ich zdrowie. W dzisiejszych czasach zalecam, abyśmy również nauczali higieny emocjonalnej, jak radzić sobie z destrukcyjnymi emocjami, które zakłócają nasz spokój.” Uznaje się wiec dzisiaj że autorem terminu higiena emocjonalna jest właśnie Dalajlama. Na czym ona polega? Otóż na prostym założeniu – tak jak ręce ubrudzone trudem dnia same się nie oczyszczą, tak samo głowa zainfekowana brudem emocji dnia również sama się nie oczyści. Tak jak myjemy ręce by uczynić je czystymi, tak samo powinniśmy zbudować w sobie nawyk emocjonalnego oczyszczenia. I tak jak w przypadku mycia dłoni czasem widzimy instrukcje zawieszone nad umywalkami w przychodniach zdrowia, tak samo higiena emocjonalna posiada również instrukcję, którą opracował dr. Mark Greenberg, profesor na Uniwersytecie Stanowym Pensylwanii. Po pierwsze więc rozpoznaj emocje, naucz się je obserwować i rozróżniać, ale co najważniejsze i co również podawałem w filmie z przed 9 lat, naucz się je prawidłowo nazywać, bo inaczej twój mózg nie otrzyma dostępu do odpowiednich zdolności operacyjnych by nimi zarządzać. Po drugie przyjrzyj się bodźcom. Temu, co wywołuje twoje emocje. Naucz się rozpoznawać co lub kto jest twoim emocjonalnym wyzwalaczem i jakie emocjonalne relacje w tobie wywołuje. Dzięki temu nabierzesz dystansu, nauczysz się perspektywy obserwatora, w której zmienia się układ sił – już nie tylko doświadczasz emocji, ale również obserwujesz to doświadczenie. I tutaj nie ma lepszej analogii jak fizyka kwantowa, w której sam akt obserwacji zmienia wynik pomiaru. Tutaj również przejście na perspektywę obserwatora łagodzi emocjonalne doświadczenie i otwiera możliwości operacyjne. Po trzecie, jak mówi Greenberg, połącz się ze swoim ciałem, by odkryć połączenia pomiędzy konkretnymi emocjami a tym, jak i w którym miejscu reaguje na nie ciało. Gdzie się pojawiło napięcie, jak zmienił się oddech, czym konkretnie twoje ciało obsługuje daną emocję. Kiedy odnajdziesz tę reaktywność po prostu ją obserwuj, co pozwoli ci przejść do czwartego punktu, czyli zarządzania tymi reakcjami. A pierwszym sposobem jest wstawienie szczeliny czasowej pomiędzy emocją a reakcją, bo zarządzenie nie oznacza koniecznie zmiany działania, ale również powstrzymanie się od niego. Po piąte dostosuj swój nowy sposób emocjonalnego funkcjonowania do rzeczywistości w której funkcjonujesz i nieustannie ucz się siebie. Ćwicz umysł i ciało, bądź cierpliwy i życzliwy wobec siebie. To wprawdzie niełatwe zadanie, bo trzeba po drodze pokonać sporo nawyków i przyzwyczajeń, ale kiedy pojawią się pierwsze efekty odkryjesz niezwykle transformującą moc higieny emocjonalnej. To zaś powinno być zaledwie początkiem drogi w nowej sztuce zdrowia. Bo kiedy odkrywamy jakie możliwości kryją się za higieną emocjonalną nie chcemy już na tym poprzestać – dokładamy do tego hienę snu, higienę aktywności fizycznej oraz higienę odżywiania. Gdybyśmy dysponowali możliwościami podróżowania w czasie, to po odwiedzeniu średniowiecza i przyjrzeniu się higienie średniowiecznego mnicha, kąpiącego się jedynie trzy razy w roku i to w zimnej wodzie, nie mielibyśmy raczej wątpliwości, że tym sposobem sam sobie skraca życie. Pukalibyśmy się w czoło i najprawdopodobniej strofowali naszego mnisiego nowego znajomka słowami: „co ty gościu wyprawiasz”. Skoro tak, to wyobraźmy teraz sobie, jak mocno pukałby się w czoło nasz potomek za pięćset lat, który korzystając z podróży w czasie odwiedziłby nas teraz i zobaczył, jak my dzisiaj stoimy na bakier z higieną emocjonalną.

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/more-women-s-work/201701/emotional-hygiene-single-mothers

https://www.dalailama.com/news/2019/attending-an-inter-faith-conclave-at-guru-nanak-dev-university

#419 Pogarszający się „stan umysłu”

Pogarszający się „stan umysłu”

Od lat trwa dyskusja na temat przyczyn stale pogarszającego się stanu społecznej kondycji psychicznej. Badania nie pozostawiają złudzeń: w ostatnich dekadach zdrowie psychiczne młodych osób znacznie się pogorszyło przynosząc lawinowo objawy depresji czy lęku, co spowodowało że wiele systemów opieki psychologicznej i psychiatrycznej na całym świecie okazało się niewydolnych, nie zapewniających odpowiednio szerokiego dostępu wszystkim potrzebującym. Kolejki do gabinetów psychoterapeutycznych trzeszczą w szwach, a ilość informacji związanych z diagnozą najprzeróżniejszych zaburzeń, które do nas docierają przekracza już wszelkie przewidywania. Oczywiście spora część z tych autodiagnoz to wynik mody, obowiązującego stylu narracji o samym sobie, czy też hipochondrycznej percepcji medialnych doniesień. Jednak kiedy nawet odrzucimy te wszystkie fałszywki, to i tak stale zwiększająca się liczba ludzi rzeczywiście borykających się z konkretnymi problemami psychicznymi budzi coraz większy niepokój. Niestety – mimo zaciętych walk na poglądy i argumenty wciąż nie potrafimy wyjaśnić tego zjawiska. Nie potrafimy ustalić konkretnych źródeł pokoleniowego pogorszenia stanu psychicznego zdrowia, które wydaje się obecnie pikować w dół i to z każdym kolejnym pokoleniem z coraz to większą werwą. Świat badawczy oczywiście próbuje szukać przyczyn i upatruje je w zmianach społecznych przynoszących rosnącą nierówność i niestabilność ekonomiczną, w długofalowych skutkach Covidu-19, które miały pogłębić wcześniejsze negatywne trendy oraz w czynnikach środowiskowych budzących w młodych ludziach obawy klimatyczne i stres związany z przyszłością. Część naukowców zaś wskazuje, że za tym zjawiskiem przede wszystkim stoi poczucie osamotnienia młodych ludzi wynikające z zaburzenia relacji rówieśniczych i coraz rzadszych i słabszych interakcji bezpośrednich. Bo dzisiaj w wielu przypadkach kontakt twarzą w twarz został zastąpiony przez scrolowanie treści społecznościowych na ekranach smartfonów. I co najbardziej znamienne – z każdym rokiem przesuwa się dolna granica wieku cyfrowej inicjacji, czyli momentu w którym dziecko otrzymuje swój pierwszy smartfon lub komputer z dostępem do internetu. Raport zatytułowany „Nastolatki”, opracowany przez Nask i opublikowany w 2025 roku wskazuje, że obecnie inicjacja cyfrowa pojawia się najczęściej już w wieku 9-10 lat. Jak czytamy w raporcie: „Średni deklarowany czas spędzany online w dni powszednie wyniósł 4 godziny i 59 minut, podczas gdy rodzice szacowali go średnio na 3 godziny i 48 minut, co pokazuje, że dorośli często nie dostrzegają rzeczywistej skali cyfrowego zaangażowania młodzieży. W weekendy czas online wzrastał do 5 godzin i 16 minut, a różnica w szacunkach między młodzieżą a rodzicami malała do 21 minut, co może wynikać z większej obecności dorosłych w domu.” Dla zainteresowanych link do cytowanego raportu Nask zamieszczam na mojej stronie pod transkrypcją tekstu tego odcinka. 

Pora zadać sobie pytanie czy sam akt ekspozycji treści portali społecznościowych można powiązać z pogarszającym się stanem zdrowia psychicznego młodych ludzi? Żeby odpowiedzieć na to pytanie musielibyśmy najpierw ustalić jakie treści, na przykład dziesięciolatek, otrzymuje tą drogą i jak na nie reaguje. Możemy oczywiście dywagować o wpływie pactostreamerów, pornografii, czy informacji fałszywych, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, które kształtują umysł młodego człowieka od najmłodszych lat. Ale wiele wskazuje, że klucz do rozwiązania tej zagadki znajduje się gdzie indziej. Wskazują na to badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Montrealu w Kanadzie, których wyniki zostały opublikowane zaledwie przed dwoma miesiącami. W badaniach tych ustalono, że kluczowym mechanizmem mającym wpływ na pogorszenie zdrowia psychicznego młodych osób jest tzw. „porównanie społeczne w górę” dokonywane przez nich podczas korzystania z serwisów społecznościowych, w skutek którego pojawiają się trwałe deficyty poczucia własnej wartości. Najpierw jednak przypomnijmy czym jest porównanie społeczne w górę i czym różni się od porównania społecznego w dół. To pierwsze zachodzi wówczas, kiedy dana osoba porównuje siebie – w tym swój status, wartość, atrakcyjność, skuteczność, sprawczość oraz inne cechy – z kimś kogo uważa, za osobę znajdującą się wyżej właśnie w posiadaniu wymienionych cech. Porównanie w dół zaś to sytuacja, kiedy dana osoba porównuje siebie do osób, które ocenia jako gorsze od siebie w posiadaniu wymienionych cech. Porównanie w dół karmi często ego, czym poprawia samopoczucie, a porównane w górę często uznawane jest za zabieg motywacyjny, bo dzięki niemu nie tylko sami sobie wytyczamy kierunek zmian ale też dodajemy energii by tych zmian dokonać. Oczywiście to życzeniowa definicja możliwych skutków porównania w górę, bo często efekt tego mechanizmu nie jest pozytywny, skoro generuje zawiść albo też deprecjonuje własne poczucie wartości. I dzieje się tak najczęściej wówczas, kiedy zdrowo rozsądkowa ocena możliwości osiągnięcia cech przypisywanych tym, z którymi dokonywane jest porównanie w górę wskazuje, że stanie się kimś takim jest po prostu nie osiągalne. Wtedy zamiast motywacji pojawia się rozpacz i przygnębienie z obowiązkowo towarzyszącym temu porównaniu lękiem wynikającym z przekonania, że utknięcie w tym co jest, bez możliwości zdobycia tego czego się pragnie, zostanie z nami na całe życie. I wtedy właśnie na te smutną scenę naszego życia zaczynają wskakiwać coraz bardziej rozzuchwalone problemy ze zdrowiem psychicznym. Wspomniane badania potwierdziły istotną korelację pomiędzy porównywaniem się w górę, a objawami depresyjnymi. 

A teraz wyobraźmy sobie taką oto sytuację. Widzimy sobie dziesięcioletnią Anię, która – jak wszyscy jej rówieśnicy spędza właśnie czas na przeglądaniu kolejnych rolek w swoim smartfonie. Widzi innych młodych ludzi szastających kasą na imprezach, noszących modne drogie ciuchy i wygłaszających swoje narracje o świecie, w którym najwyższą wartością jest posiadanie pieniędzy gwarantujących spędzanie czasu w fajnych miejscach, podróże, zabawę i perfekcyjny wygląd. Ania zaś siedzi na kanapie w swoim mieszkaniu z mamą, która właśnie podjęła decyzję o rezygnacji z wakacji, bo dużo większym problemem dla niej jest systematyczna spłata czynszu, kredytu i wypełnienie garnka zupą niż tydzień wygrzewania się na słońcu nad morzem. Ania więc wie, że nie pojedzie na wakacje, a zatem nie zrobi sobie zdjęć z morzem, plażą i śmieszną miną nad pucharem lodów, które mogła by umieści na TikToku. By zaś uciec od tej myśli, od rozczarowania światem i swoim w nim miejscu ponownie zanurza się w scrolowanie rolek. Trafia w końcu na rolkę swej ulubionej celebrytki, której życiem, co tu kryć, Ania bardzo chciałaby żyć. Widzi jej uśmiech, makijaż, opaleniznę i biżuterię. Co z tego, że to wykreowany awatar na potrzeby zdobycia subskrybentów, co z tego, że celebrytka może ukrywać przed światem własne problemy i kompleksy. Dla Ani ważny jest obrazek, kolaż piękna, zachwytu i obfitości. Ania nie chce słyszeć o odwołanych wakacjach. Chce słyszeć plotki z planu najnowszego serialu swojej ulubionej gwiazdy. Podgłaśnia więc smartfona by nie przegapić ani jednego słowa swojej idolki i wtedy słyszy jej odpowiedź na zadane celowo i z premedytacją pytanie o to, czy „bieda to stan umysłu”? „Niestety, ale też tak uważam – odpowiada idolka Ani – (…) wiedziałam, że zawsze na wszystko będzie mnie stać, co będę chciała”. I w tym miejscu właściwie nie pozostaje nam nic innego jak pogrążyć się w coraz to bardziej ponurej ciszy, że świadomością, że zgodnie z wynikiem cytowanych wcześniej badań Ania ma małą szansę na to, by w jej systemie własnego wartościowania nie zaszła zmiana i by finalnie za kilka lat nie zaczęła się zmagać z objawami depresji i lęku. Nie, nie po tej jednej wypowiedzi. Bo w swoich średnich pięciu godzinach przeglądania mediów społecznościowych dziennie Ania takich przekazów usłyszy kilkadziesiąt. A ma dopiero dziesięć lat. Czy zatem potrafimy w ocenie tej sytuacji i poszukiwaniu przyczyn tego, co obecnie dzieje się na planie zdrowia psychicznego młodych ludzi połączyć wreszcie kropki?

Pozdrawiam

https://www.psychologytoday.com/us/blog/a-deeper-wellness/202509/escaping-the-comparison-trap

https://www.frontiersin.org/journals/psychology/articles/10.3389/fpsyg.2025.1597241/full

https://www.nask.pl/media/2025/09/Nastolatki_RAPORT-2.pdf

#420 Kolekcjonowanie rozczarowań

Kolekcjonowanie rozczarowań

„Och jakże jestem rozczarowana” – wzdycha Grażyna. „A byłabyś tak łaskawa – nieśmiało dopytuje Stefan – i poinformowała mnie jeszcze czym jesteś rozczarowana. Poza mną oczywiście”. „Ty se jaja robisz – oburzyła się Grażyna – a ja naprawdę mam jakąś taką chandrę. Zobacz co to za jesień jest. Zimno, ponuro i wieczna mżymżawka. Łączyłam takie nadzieje z nowymi kwiatkami na balkonie, a tu rozczarowanie. Łudziłam się, że u nas w firmie niezłodzieje rozliczą złodzieji, a tu znowu rozczarowanie. Wszędzie same tylko rozczarowania jak okiem po horyzont sięgnąć”. Tu Grażyna zatrzymała wzrok na Stefanie. No i od razu przyznajmy, że Stefan rano trochę się obkidał podżeranymi z lodówki powidłami i teraz chyba sam się zorientował, że w tych plamach na koszulce nie wygląda najlepiej, co również nie umknęło uwadze Grażyny. „No i na koniec tak patrzę na ciebie – ponownie westchnęła Grażyna – ty mój księciu z bajki w rozciągniętych gaciach. Eh… – Grażyna wzruszyła ramionami – miało być tak fajnie, a wyszło jak zawsze”.

Rozczarowanie tylko z pozoru jest jedynie niewinnym marudzeniem na zastaną sytuację, kiedy porównujemy to co zastane, z tym, co było przedmiotem naszych oczekiwań. W rzeczywistości to mechanizm, który ma swoje głębokie konsekwencje, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. A przecież towarzyszy nam częściej niż by się mogło wydawać i nie dotyczy tylko spraw błahych, ale rownież tych, które na planie naszego życia, zarówno w odległej, jak i tej bardziej nam bliskiej przeszłości uznawaliśmy za ważne, kluczowe czy też takie, które miały definiować to, czy nasze życie przyniesie nam spełnienie, czy też jedynie żal za tym co miało się spełnić, a co nigdy tak naprawdę nie stało się naszym udziałem. Rozczarowanie bowiem to aktywny proces regulacji dopaminy w naszym organizmie, który, jak się okazuje w badaniach, ma swoje poważne konsekwencje nie tylko dla naszego funkcjonowania, ale również dla podatności na problemy psychiczne, z którymi w efekcie będziemy się musieli zmierzyć. Wykazały to badania przeprowadzone na grupie 5242 uczestników przez naukowców z Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu Montrealu w 2023 r, w których wykazano, że doświadczenie rozczarowań w taki sposób reguluje poziom dopaminy w mózgu, że ten uczy się adaptacji, w efekcie której każde kolejne oczekiwanie dowolnej nagrody będzie wiązało się wyłącznie z bólem, więc system zaczyna rezygnować z oczekiwań. Skoro bowiem oczekiwanie prowadzi do bólu ,to by sobie go zaoszczędzić najłatwiej jest przestać oczekiwać, a to z kolei – jak tłumaczy wynik badań doktor Jason Shimiaie, ze szpitala klinicznego Mount Sinai w Nowym Jorku – prowadzi do tzw pesymizmu neurobiologicznego, czyli takiego funkcjonowania systemu, który już niczego nie oczekuje. Można to zobrazować konceptem, w którym dana osoba zakłada, że nie mogła by znieść bólu związanego z doznanym zawodem, czy rozczarowaniem, więc by zabezpieczyć się przed taką sytuacją rezygnuje z jakichkolwiek oczekiwań. Wtedy pojawia się efekt wyuczonej bezradności, który – co pokazały wyniki badań – jest ściśle związany właśnie z dopaminą, czyli tym neuroprzekaźnikiem, którego działanie często opisywane jest w kontekście błędu predykcji nagrody. Sama dopamina bowiem jest uwalniana nie w sytuacji otrzymania nagrody, ale wówczas kiedy jej otrzymanie jest przez nas oczekiwane. Kiedy zaś system uczy się, że każde przewidywanie kończy się rozczarowaniem, co związane jest z bólem wygasza uwalnianie dopaminy, co ma swoje konsekwencje na przykład w motywacji oraz uczeniu się. Taki system nie dysponuje już ani paliwem motywacyjnym, ani też najmniejszą chęcią uczenia się. A to oznacza – jak mówi dr Shimiaie – koniec poczucia że jesteśmy żywi. I owszem nasze ciało żyje, ale umysł nie jest już w stanie doświadczać radości, przyjemności czy pobudzenia, na myśl o czymkolwiek co nowego mogłoby się nam przydarzyć. 

Czy tego typu ponure konsekwencje mogą powstawać na nasze własne życzenie? I owszem – jeśli stajemy się kolekcjonerami rozczarowań, czyli wówczas, kiedy nasza koncentracja zogniskowana jest na jedynym możliwym zakładanym planie A, i nie bierze pod uwagę tego, że brak realizacji planu A, może oznaczać wdrożenie planu B, który może nie jest tak atrakcyjny jak A, ale również niesie ze sobą wiele możliwości, przyjemności czy rozwiązań. Rozczarowanie jest bowiem konceptem, który pojawia się przy jednowymiarowej koncentracji na przyjętym założeniu, w której pomijane są jakiekolwiek odchylenia od przyjętych oczekiwań. W najprostszym przykładzie to sytuacja, w której Stefan siedzi na kanapie i nagle przychodzi mu ochota na jabłko. Wraz z tą ochotą w jego głowie odpala się wizja chrupania wielkiego soczystego czerwonego jabłka, która to wizja – jak w predykcji nagrody – powoduje wystrzał dopaminy. Stefan więc zrywa się z kanapy, leci na złamanie karku do pobliskiego osiedlowego sklepu, wpada na półkę z warzywami i orientuje się, że jabłek zabrakło. Obok wprawdzie leżą dorodne gruszki, śliwki, pomarańcze i banany, ale przecież nasz Stefcio już sobie wyobraził jak wcina jabłko i stworzył to wyobrażenie na tyle nieelastyczne, że żaden inny owoc nie jest w stanie mu zastąpić tych doznań, które sobie założył. A to oznacza, że zamiast złagodzić sobie ból rozczarowania soczystą gruszką, Stefan wybiega ze sklepu mrucząc pod nosem jakie to życie jest rozczarowujące i jak karmi go rozczarowaniem na każdym kroku. Do tego mruczenia natychmiast dołącza Stefanowe ego, które uwielbia się przecież pławić w porażkach i zaczyna podszeptywać mu kolejne koncepty, by potwierdzić, że miało rację kiedy podpowiadało, że życie jest do dupy. Teraz wiec do rozczarowania brakiem jabłka Stefan dołącza w swoim marudzeniu kolejne rozczarowania, bo przecież wczoraj w pracy też się rozczarował brakiem papieru toaletowego w swej ulubionej duchowej samotni, a przedwczoraj na imieninach teściowej brakiem kompotu z rabarbaru, bo przecież zawsze był. I w ten sposób kolekcja rozczarowań rośnie. Zarówno tych sporych, jak i tych najdrobniejszych. Z każdym zaś kolejnym powiększeniem kolekcji jego system zarządzania dopaminą uczy się, że skoro oczekiwanie prowadzi do bólu rozczarowania, to najlepiej sobie tego bólu oszczędzić i niczego już nie oczekiwać. Wraz zaś z tym konceptem pojawia się zmierzch wszelkiej motywacji i chęci uczenia się czegokolwiek bo przecież po co. 

Jeśli Stefan nic z tym nie zrobi i dalej będzie kolekcjonował rozczarowania, to czeka go reszta życia w pęczniejącej zgorzkniałości, i finalnie stanie się nie do zniesienia. Nie tylko dla swojego otoczenia, ale przede wszystkim dla samego siebie. Stąd zasadne wydaje się pytanie, czy w ogóle da się z tym coś zrobić, a jeśli tak, to co? Po pierwsze trzeba usunąć przyczynę problemu, bo bez tego nie ma co liczyć na pozbycie się skutków. A to oznacza, że nie ma innego wyjścia jak zaprzestanie kolekcjonowania rozczarowań, a najlepszym sposobem na to jest rozpoczęcie pracy nad taką konstrukcją zamierzeń, w której zawsze bierze się pod uwagę plan B. Jednak skonstruowany w taki sposób by jego atrakcyjność nie była zerowa, ale by kryło się za nim coś wartościowego, istotnego, co nie zostanie odnotowane przez system jako całkowita porażka, ale raczej jako inne wyjście, inny sposób realizacji siebie, z którego również można zaczerpnąć odpowiednią dawkę satysfakcji i przyjemności. To tylko kwestia odpowiedniego ustawienia proporcji, znaczeń i założeń, czyli takiego wymyślenia planu B, by spełniał te warunki. Po drugie – co dr Jason Shimiaie nazywa rekonwalescencją – należy popracować nad przywróceniem zdolności do ponownego pragnienia. To trudna przeprawa z samym sobą i wymagająca sporo energii i czasu, ale może być wspomagana przez zawsze obecny, i owszem mniej atrakcyjny, a nie w ogóle pozbawiony uroku plan B. Bo tak jak system oduczył się wyrzutów dopaminy w oczekiwaniu na nagrodę, tak na powrót musi się tej sztuki nauczyć. Niestety innej drogi nie ma.

Pozdrawiam

https://jamanetwork.com/journals/jamanetworkopen/fullarticle/2811174

https://www.psychologytoday.com/us/blog/an-interpersonal-lens/202510/how-chronic-disappointment-rewires-the-brain

anImage_1.tiff

1 Shoda, Yuichi; Mischel, Walter; Peake, Philip K. (1990). „Predicting Adolescent Cognitive and Self-Regulatory Competencies from Preschool Delay of Gratification: Identifying Diagnostic Conditions”. Developmental Psychology. 26 (6): 978–986.