Toksyczni wybawiciele

Prekrastynacja
24 stycznia 2025
Bombardowanie miłością
7 lutego 2025
Prekrastynacja
24 stycznia 2025
Bombardowanie miłością
7 lutego 2025

Transkrypcja tekstu:

Oto Grażyna umówiła się na kawę z dawno nie widzianą kumpelą Zosią. Od słowa do słowa okazało się, że u Zosi wszystko ok, wprawdzie póki co jest sama, ale generalnie ma dobre widoki na przyszłość. Zawodowo też w jak najlepszym porządku. Na razie pracuje w firmie rodziców ale myśli o rozkręceniu czegoś własnego. Grażyna ośmielona dopytywaniem Zosi również opowiedziała o sobie. No w pracy generalnie niby ok, ale z tą nową szefową co zadziera nosa jakoś ciężko się dogadać, jak z każdym kto deficyty kompetencji ukrywa za struganiem ważniaka. W zeszłym tygodniu Grażyna musiała dwa razy zostać po godzinach pracując nad czymś, co finalnie okazało się zbędne. „A jak ci tam ze Stefanem?” – dopytuje Zosia. „No, wiesz Stefan jest z innej planety, na szczęście im starszy tym ilość pasji, które rozpoczyna i nie kończy wydaje się maleć, ale jak ostatnio postanowił zbudować makietę czołgu to dopiero po skończeniu lufy zorientowałam się, że to ma być w naturalnej wielkości. Ale wiesz Stefcio jest kreatywny, więc wybrnął z opresji i teraz mamy w salonie lufo lampę. Nawet ładna jak jest ciemno i nie za bardzo ją widać. Ale tak ogólnie to się nam układa i na pewno nie jest nudno” I tak toczy się ta szczera rozmowa pomiędzy dawnymi przyjaciółkami, w której coraz częściej Zosia dopytuje Grażynę oto z czym się w życiu najbardziej zmaga. W pewnym momencie wreszcie w Grażynie zapaliła się czerwona lampka – bo za dużo było tego dopytywania i próbowała zmienić temat rozmowy, ale Zosia akurat wtedy chwyciła za torebkę i przeprosiwszy Grażynę na chwilę opuściła stolik. Chyba poszła do toalety – wywnioskowała Grażyna czekając na powrót koleżanki. W końcu Zosia wróciła do stolika rozpromieniona i z okrzykiem „załatwione” na ustach? „Co załatwione” dopytała Grażyna. „No ta twoja nowa szefowa obiecała mi że się zmieni i że będzie cię lepiej traktować”. „Zadzwoniłaś do szefowej, odbiło ci?” – nie dowierza Grażyna. „Ale to jeszcze nic – radośnie przytaknęła Zosia – ze Stefanem też rozmawiałam. Najpierw nie łapał kto mówi i o co chodzi, ale jak ochłonął to poszedł rozmontowywać lufolampę i jak wrócisz to już jej nie będzie. Zarąbiście, nie?”
To tylko jeden z przykładów efektu zachowań, które mogą stać za tzw kompleksem, czy też syndromem zbawiciela. To rodzaj wewnętrznego przymusu, który nakłania osoby ogarnięte tym syndromem do nieustannego „wybawiania” innych, załatwiania niezałatwionych spraw, niesienia pomocy, rozwiązywania problemów czy brania na siebie obowiązków innych. Może przybierać formę budowania kontroli jednej osoby nad drugą a specyfikę oraz konsekwencje tego typu interakcji już omawiałem w wykładzie 114. Tym razem jednak przyjrzymy się szerszemu kontekstowi tego typu zachowań i temu jakie mogą być ich źródła. Jeszcze do niedawna uważano, że podstawowym imperatywem syndromu zbawiciela jest to, w jaki sposób dana osoba radzi lub nie radzi sobie z poczuciem własnej wartości. Kiedy odczuwa deficyty na tym polu i jednocześnie albo nie potrafi albo też nie wie jak zbudować odpowiedni poziom wartości własnej na planie wewnętrznym, wówczas sięga na zewnątrz stawiając znak równości pomiędzy własną wartością a niesieniem domniemanej pomocy innym. Oczywiście w idealnej sytuacji taka osoba najlepiej funkcjonuje w środowisku, w którym wszyscy na około potrzebują jej wsparcia, ale jak wiemy idealne sytuacje zdarzają się tylko w bajkach i opowieściach superbohaterów. Kiedy więc w realnym świecie brakuje chętnych do udzielenia im pomocy, posiadacz czy posiadaczka syndromu zbawiciela zaczyna ich poszukiwać. Co nie oznacza biegania po mieście i brania ofiar z łapanki, ale aktywne poszukiwanie potrzeby udzielenia pomocy w każdej osobie, którą spotyka na swej drodze. I tutaj pojawia się podstawowy problem: wybawiciel udziela pomocy niezależnie od tego, czy jest o to proszony czy też nie, bo przecież nie może czekać ze swoim budowaniem własnej wartości, aż ktoś się nad nim zlituje i łaskawie zezwoli by za niego rozwiązał jakiś problem. Rozwiązuje więc problemy wszędzie gdzie je namierzy, a jeśli ich nie namierzy to sam je stworzy, żeby było co rozwiązywać. To pozwala mu na pozbycie się lub co najmniej obniżenie napięcia, którego doświadcza i które dyskomfortowo przypomina mu o własnych nierozwiązanych problemach. Inaczej mówiąc zbawiciel rozwiązuje problemy za innych, bo kiedy to robi pozwala mu to na chwilę odsunąć się od bolesnej świadomości istnienia własnych nierozwiązanych problemów. Zmierzenie się z cudzym problemem jest zawsze łatwiejsze – co już wiemy chociażby z założeń psychologii transpersonalnej – bo nie trzeba się zmagać z identyfikacją z ego, a więc z całym wachlarzem emocji, które mogły by temu towarzyszyć. To dokładnie tak, jak w podanym przykładzie: kiedy zbawiciel miałby problemy w komunikacji ze swoim szefem, to będzie mu dużo trudniej zainicjować bezpośrednią rozmowę mająca na celu rozwiązanie tych problemów. Podjęcie rozmowy w czyimś imieniu, zrobienie czegoś za kogoś jest dużo łatwiejsze. Skoro tak, to tym samym zbudowanie we własnych oczach swojego obrazu jako osoby bardziej wartościowej również przychodzi łatwiej. Moglibyśmy to nazwać czystej krwi pragmatyzmem, w efekcie którego wybierany jest tak samo ważny cel ale łatwiejszy do osiągnięcia. Co oczywiście jest iluzją, bo gdyby ten mechanizm miał rozwiązywać problem niskiego poczucia własnej wartości to nie musiałby być potarzany w nieskończoność, a skoro w przypadku osób z syndromem zbawiciela jest powtarzany nieustannie z każdą napotkaną osobą, to najlepszy dowód na to, że tak naprawdę niczego nie rozwiązuje. Jednak pozbycie się napięcia wynikającego z niskiego poczucia własnej wartości to nie jedyne źródło zachowań z pod smaku syndromu zbawiciela. Dzisiaj coraz częściej wskazuje się jako jedną z możliwych przyczyn postawę ukształtowaną w dzieciństwie, której fundamentem może być przekonanie, że poświęcenie dla innych jest przez tych innych oczekiwane i stanowi jedyny dowód na własną użyteczność. Dzieje się tak na przykład wówczas, kiedy dziecko doświadcza tzw parentyfikacji, czyli zostaje zanurzone w sytuacji, w której siłą rzeczy nakłada się na niego obowiązek rozwiązywanie problemów swoich opiekunów, czyli najczęściej rodziców. Na przykład w sytuacji, w której w domu na tyle często gościł alkohol, że gdyby nie interwencja dziecka to byłyby zaniedbywane najbardziej podstawowe obowiązki, jak opieka nad młodszym rodzeństwem. Albo w sytuacji, w której dziecko staje się powiernikiem problemów emocjonalnych jednego lub dwojga rodziców – musi wysłuchiwać narzekań na nieudane życie i stawiać się w roli jedynego rozsądnie myślącego pocieszyciela lub kiedy czuje się zobowiązane do interwencji w konflikt pomiędzy rodzicami, bez której to interwencji mogli by się pozabijać na jego oczach. Przyczyn może być naprawdę wiele, ale u ich podstaw najczęściej leży dominacja potrzeby interakcji zewnętrznej, która skutecznie oducza interakcji wewnętrznej. Buduje się postawa, w której dogadanie się z innymi staje się ważniejsze i de facto łatwiejsze niż dogadanie z samym sobą i w końcu to pierwsze zastępuje to drugie. Wówczas potrzeba ingerowania w życie innych – na przykład rozwiązywania ich problemów za nich, staje się kluczowym powodem sensu istnienia i jednocześnie najlepszą wypracowaną strategią ochrony przed własnym lękiem i bólem. Na końcu zaś tej drogi zawsze pojawia się toksyczność relacji, bo kiedy zbawiciel szuka problemów do rozwiązania w innych nie pytając ich ani o zdanie, ani też o wyrażenie zgody na swoją interwencję, nie bierze pod uwagę zarówno tego, że tym samym odbiera innym prawo do osiągnięcia i wykształcenia własnej sprawczości jak tego, że nie wszystkie domniemane problemy wymagają interwencji. Co więcej, taka interwencja może równie dobrze powiększyć problem, który w swej pierwotnej intencji miała rozwiązać. Kiedy zaś ktoś za nas coś załatwia, rozwiązuje, nieproszony wyskakuje z pomocą i wsparciem to jednocześnie tymi samymi drzwiami przemycane jest przekonanie, że sami nie dalibyśmy rady, że jesteśmy zbyt słabi żeby sobie samodzielnie poradzić, lub też że nasza własna aktywność w rozwiązywaniu problemów mogła by nie być odpowiednio skuteczna. Każdy z tych elementów będzie wywierał istotny wpływ na obniżenie własnej wartości i w ten oto sposób pętla się zamyka – zbawiciel budując swoją wartość zawsze czyni to kosztem dekonstrukcji wartości swych ofiar. Udzielając wsparcia buduje swoją cnotę i tym samym czyni to na zgliszczach zburzonej cnoty innych. Rozwiązując problemy odsuwa konieczność zmierzenia się z własnymi problemami i tym samym odsuwa tę samą konieczność w ofierze swoich zabiegów. Psuje a nie naprawia. Zatruwa życie zamiast go ratować. Odbiera a nie daje.
Czy da się jakoś przerwać ten szaleńczy taniec? Wydaje się że sposobem mógłby być bunt docelowej ofiary, czyli stanowczy protest „nie udzielaj mi żadnej pomocy póki o to nie poproszę” czy też bardziej hardkorowe ”weź się odwal od mojego życia i przestań wtrącać w to, co nie twoje”. Niestety najczęściej w efekcie takiego protestu nasz wybawiciel strzela koncertowego focha uznając swoją niedoszłą ofiarę za niewdzięczną patologię niepotrafiącą docenić szczęścia, które ją spotkało i udaje się na poszukiwanie innej ofiary. Jedynym skutecznym sposobem, na wyjście z syndromu wybawiciela jest świadomość po jego czy jej stronie. A nie da się jej uzyskać bez wykonania pierwszego kroku, który jest jednocześnie warunkiem ewentualnej zmiany. Tym krokiem zaś jest udzielenie sobie uczciwej i szczerej odpowiedzi na pytanie po co i dla kogo tak naprawdę się to robi? Czy aby napewno dla innych? Czyje w ten sposób problemy próbuje się rozwiązać Czy aby na pewno nie swojej?
Pozdrawiam