Transkrypcja tekstu:
Zacznijmy od przykładów. Oto wujek Franek, którego widzimy rzadko, ale za to intensywnie. Wprawdzie tylko w święta przy rodzinnym stole, ale te kilka godzin biesiady potrafi zebrać swoje energetyczne żniwo w taki sposób, jakbyśmy spędzili święta smażeni w piekielnym kotle. Problem z wujkiem Frankiem jest taki, że swym tubalnym głosem zakrzykuje wszystkich przy stole wychwalając jedną polityczną stronę i jednocześnie oczerniając drugą. Przy czym Frankowi się to zmienia w każde święta, więc ci, których teraz nazywa złodziejami uprawiającymi najstarszy zawód świata, jeszcze w zeszłe święta byli Bogami z Olimpu. Bo role zawsze się odwracają zgodnie z tym, jak Frankowi wiatr zawieje pomiędzy uszami. Najgorszy błąd, który można popełnić to przypomnieć wujowi, jak jeszcze niedawno miał odwrotne zdanie. Wtedy się rozjuszy, nabrzmieje i z uporem maniaka będzie ci udowadniał, że nigdy niczego podobnego nie twierdził, tobie się coś porąbało wiec może jesteś tajnym agentem tych, którzy akurat wujkowi nie pasują. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Franek przyznał, że popełnił kiedykolwiek jakikolwiek błąd, a jak go chwycić za rękę, to powie, że to nie jego ręka, co zapamiętał z pewnego tandetnego filmidła, które po latach okazało się filmem dokumentalnym. A ty siedzisz, patrzysz na Franka i nie możesz skumać co powoduje, że aż tak bardzo można iść w zaparte, zarówno sobie jak i innym utrudniając w ten sposób życie. Przykład drugi – oto oglądasz w telewizji konferencję prasową pewnej celebrytki przyłapanej na zaprzeczaniu jakoby miała cokolwiek wspólnego z pewnym skompromitowanym telewizyjnym show i jak się okazuje, do którego sama przed kilku laty próbowała się dostać. I na proste pytanie czy tam aplikowała mogła by odpowiedzieć: „tak, ale kiedy przejrzałam na oczy i zorientowałam się jakie to durne widowisko wycofałam swoją aplikację”. Jednak zamiast tego zaczyna kluczyć, odpowiadać, że sprawdzi, bo ktoś rzeczywiście coś jej kiedyś wspominał, ale nigdy tam nie była, a właściwie to nie ma co sprawdzać bo wie, że nie była, chyba, że była na chwilę, ale potem zaraz nie była itd. Oczywiście uprzedzam, że jakakolwiek zbieżność moich wyssanych z palca przykładów z rzeczywistością jest zupełnie przypadkowa i niezamierzona. Tymczasem nasza przykładowa celebrytka brnie w zaprzeczanie i z każdym kolejnym dniem wszyscy się orientują, że wystarczyłoby nie brnąć, a już dawno byłoby po sprawie. Bo brnąc wiąże swoje nazwisko z tym od czego się odżegnuje jedynie jeszcze bardziej. Przykład trzeci z życia wzięty. Wyobraźcie sobie, że 35 lat temu byłem nauczycielem w podstawówce, który w ramach zastępstwa na lekcji fizyki przejrzał zeszyt jednego z uczniów, by sprawdzić co było a co nie, żeby się nie powtarzać. W zeszycie tym odkryłem formułę prawa Ohma podyktowaną przez uczącą w tej klasie fizyki wicedyrektorkę. Problem w tym, że w tej formule prąd nie miał prawa płynąć. A że naoglądałem się wtedy „Stowarzyszenia umarłych poetów”, więc kazałem dzieckom wyrwać kartkę z tak zapisanym prawem i w jego miejsce podyktowałem im krótsze, ale za to właściwe. Po tym mym niecnym czynie awanturom z dyrekcją nie było końca, bo przecież naruszyłem autorytet, którego jako dwudziestoparolatek nie byłem godzien bezcześcić. Ale kiedy mnie już przemielono przez system i wyżęto uświadomiłem sobie, że na żadnym z etapów tej połajanki ani razu nie pojawiło się przyznanie do błędu w prawie Ohma, który to błąd tak bezczelnie skorygowałem.
Dlaczego niektórzy ludzie nie są w stanie przyznać się nawet do najmniejszego błędu? Wyjaśnień istnieje kilka i podaje je nam jak na tacy m. in. dr Lynn Margolies z Harvard Medical School, która wymienia je po kolei dając pierwszeństwo potrzebie uniknięcia wstydu towarzyszącej próbie utrzymania wyidealizowanego obrazu siebie. Ten zaś wątek podpowiedziany przez panią doktor warto rozwinąć uzupełniwszy go o teorię „rozbieżności ja” Higginsa sformułowaną przezeń w 1987 r. Mamy w niej kilka koncepcji siebie w tym dwa najbardziej nas interesujące, czyli ja idealne – koncept odpowiadający za to, jak widzimy samych siebie w formule idealnej, do której aspirujemy, która jest wyznacznikiem szczytowych osiągnięć rozwoju tożsamości. Kolejnym jest ja rzeczywiste, czyli koncept odpowiadający za to jacy naprawdę wiemy że jesteśmy i jakie realne sygnały na temat naszego ja otrzymujemy zarówno z wewnątrz, jak i z zewnątrz. Higgins ustalił, że im większa rozbieżność występuje pomiędzy tymi dwom konceptami siebie, tym większy emocjonalny dyskomfort temu towarzyszy i tym większe prawdopodobieństwo, że świadomość tej rozbieżności będzie wciągała taką osobę w otchłań smutku, apatii a finalnie rownież depresji. Mówiąc w skrócie im mniej nam nasze realne ja pasuje do idealnego, w tym większym stopniu będziemy rozczarowani sobą. Takie rozczarowanie generuje stałe napięcie, które z czasem staje się nie do wytrzymania. Sposobem zmniejszenia zaś tego napięcia, było by zbliżenie tych dwóch koncepcji do siebie – albo obniżenie oczekiwań co do ja idealnego, by ideał nie był tak daleki i przez to trudno osiągalny, albo zmianę na planie ja realnego, czyli po prostu własny rozwój, który ja realne przybliży do ideału. Niestety nie jest to łatwe zadanie, bo w pierwszym wypadku należy pójść na spory kompromis i przyznać przed samym sobą, że ten ideał, który zakładamy jako cel jest tak naprawdę poza naszym zasięgiem, a w drugim wypadku mocno się naharować nad sobą, co wymaga wysiłku, konsekwencji, czasu i energii. Ale istnieje jeszcze jedna możliwość na pozbycie się tego napięcia – to sprytna sztuczka ego, które w sposób wyłącznie wirtualny lokuje nasze ja realne w naszych własnych oczach dużo wyżej niż to odpowiada rzeczywistości, w ten sposób redukując dystans do ja idealnego. W tej sztuczce im nasze ego wyżej umieści naszą koncepcję realnego ja, tym mniejsze napięcie wynikające z rozbieżności będziemy odczuwać. Tym samym w systemie pojawi się większa ulga, a zagrożenia dyskomfortowego przygnębienia i rozczarowania sobą zostaną zasłonięte przez to wesoło harcujące ego. W ten właśnie sposób, by uniknąć zmagania się ze wewnętrznym dyskomfortem powstaje koncepcja potrzeby stałego utrzymywania wyidealizowanego obrazu siebie. Mówiąc inaczej, im większe przekonanie dana osoba zdoła wytworzyć na temat tego, jak blisko jej samej do ideału, tym mniej cierpienia i bólu wynikających z niezadowolenia z samej siebie doświadczy. Jednak jest w tym pewien haczyk. Żeby system działał i przynosił stałą ulgę jednocześnie zdejmując z barków brzemię przyglądania się swojej niedoskonałości, należy ten wyidealizowany obraz siebie utrzymywać przez cały czas i nie odpuszczać nawet na chwilę niezależnie od sytuacji, bo wówczas te furtkę odpuszczenia wykorzystają demony rozczarowania sobą, a jak się już pojawią to znowu trudno się ich będzie pozbyć. Kiedy zaś system jest sztucznie podtrzymywany przekonaniem o tym że pomiędzy ja realnym a ja idealnym nie ma właściwie różnic, to jednocześnie staje się wyjątkowo wrażliwy na wszelkie przeszkody, które to utrzymanie przekonania o byciu idealnym mogą mu utrudnić. I taką przeszkodą – i to całkiem sporą okazuje się przyznanie się do popełnienia błędu. Bo kiedy tak by się stało, to na idealnym obrazie siebie powstaje rysa, która sprawia, że ten idealny obraz przestaje już być idealny i odsłania to co znajduje się pod spodem, czyli realne rzeczywiste ja, które z ideałem tak naprawdę ma niewiele wspólnego. To tak jakbyśmy sobie wyobrazili sprzedawcę samochodów, który zarzeka się że sprzedawana bryka jest nówka sztuka, igła i w ogóle jak z fabryki, co widać po lakierze idealnie błyszczącym w słońcu. Kiedy klient na lakierze odkryje rysę, to nie tylko sam obraz samochodu staje się mniej idealny, ale istnieje spore niebezpieczeństwo że rysa odsłoni inny kolor lakieru znajdujący się pod spodem, co oznacza, że ta idealna bryka jest mocno podrasowana, skoro nawet położono na niej nowy lakier żeby ukryć stary. I w ten sposób drobna rysa może popsuć sprzedawcy transakcyjne plany. W ten sam sposób działa przyznanie się do błędu. I owszem powoduje potrzebę odkupienia i rehabilitacji w cudzych oczach, której spełnienie samo w sobie jest dyskomfortowe. Ale prawdziwy koszmar wydarza się jednak na planie wewnętrznym, bo osoba o wyidealizowanym obrazie siebie nie może się przyznać do błędu nie przed całym światem ale przede wszystkim sama przed sobą, bo to by oznaczało, że cała jej wewnętrzną koncepcja ucieczki przed bólem rozczarowania została by obalona, a to cios, z którego bardzo trudno się podnieść. Dla zewnętrznego obserwatora to zawsze jest niezrozumiałe, bo przecież widzi tylko jeden błąd, do którego warto się przyznać, by uciszyć oskarżycieli. Jednak z perspektywy wewnętrznej konstrukcji zbliżenia ja realnego do ja idealnego w celu uniknięcia cierpienia, jedno małe przyznanie się do błędu powoduje wewnętrzne tsunami, które jest w stanie obalić cały system. I to dlatego nawet w błahostkach takie osoby wolą iść w zaparte, często pogarszając swoją sytuację i niszcząc wizerunek, ale chroniąc w ten sposób wewnętrzną konstrukcję koncepcji siebie. No dobrze – ale pozostaje jeszcze odpowiedzieć na pytanie jak sobie wewnętrznie radzą z samy terminem „popełniłem błąd”, którego znaczenie trudno obejść nawet na planie wewnętrznym. Dr Margolies podpowiada, że wybierają wówczas koncept „ja nie zrobiłem niczego złego” co redefiniuje w ich głowach błąd, i w to miejsce wprowadza postępowanie w dobrej wierze, co samo w sobie staje się wystarczającą podstawą do samorozgrzeszenia i pozwala utrzymać wyidealizowany obraz siebie wolny od nawet najmniejszych rys.
Pozdrawiam