Transkrypcja tekstu:
„Nie będę sobie instalował żadnego profilu w żadnych społecznościowych serwisach, bo cenię sobie swoją prywatność i koniec dyskusji” wykrzyknął Stefan nagabywany przez Grażynę o konieczność zadbania o obecność w sieci kiedy się szuka nowej roboty. „No przecież jak cię nie ma, to pomyślą, że jesteś antytechniczny i nawet nie umiesz obsłużyć kserokopiarki – wzrusza ramionami Grażyna – to jak chcesz się starać o posadę specjalisty do spraw budowania wizerunku marki?” „Rozpoznają się na mnie jaki jestem wartościowy jak im na rozmowie kwalifikacyjnej powiem, jacy są niedouczeni – mówi z przekonaniem Stefan – i od razu dzięki mnie mogą wskoczyć na poziom turkusowy. Co tam turkusowy, jęszcze lepiej – od razu na czerwony”. „Ale zdaje się że czerwony jest dużo niżej – krzywi się Grażyna” „Oj tam oj tam, się czepiasz – opowiada Stefan – teraz będę się z nimi łączył na Skypie, potrzymaj mi piwo i patrz” „Panie Stefanie – w pierwszym zdaniu szef rekruterów zadaje intrygujące pytanie – czy to co widzimy na ekranie, i co nas mocno zaniepokoiło na pana koszulce, to krew?” „A nie – rozbrajająco odpowiada Stefan – to ketchup, bo jadłem właśnie hot doga.” Kurtyna! Oczywiście nie mam zamiaru się znęcać nad podobnymi przykładami internetowych wpadek, bo samo życie dostarcza nam ich co niemiara ostatnimi czasy. Ważny jednak tutaj jest inny aspekt, a mianowicie dość nowe – pojawiające się wraz z rozwojem sieci społecznościowych oraz komunikatorów internetowych zjawisko zwane przez badaczy paradoksem prywatności. Polega zaś ono na tym, że w wielu badaniach obecnie notowana jest coraz większa rozbieżność pomiędzy tym co deklarujemy w kontekście ochrony naszej prywatności, a naszymi rzeczywistymi działaniami, które delikatnie mówiąc zdają się tej deklarowanej ochronie mocno przeczyć. Zanim jednak przejdziemy do samego paradoksu prywatności i jego zgubnych dla naszej psychicznej kondycji skutków, przyjrzyjmy się najpierw samej prywatności a dokładniej mówiąc temu w jaki sposób jest obecnie definiowana. Bo przecież pamiętamy jej wykładnię obowiązującą w socjologii od czasów teorii dramaturgicznej Goffmana, który stosując metaforę teatru wskazywał na istnienie kulis. Czyli takiego miejsca, czy przestrzeni do którego nie chcemy i nie zamierzamy nikogo wpuszczać. W interpretacjach myśli Goffmana już w latach osiemdziesiątych pojawiał się podręcznikowy wręcz przykład pary, która po udanej pierwszej randce ląduje w łóżku i poranka, w którym kobieta zanim jeszcze obudzi się jej nowy wybranek poprawia makijaż, bo nie chce na tym etapie znajomości być widziana niepomalowana. W kontekście teorii Goffmana powiedzielibyśmy, że ten akt zabezpiecza kulisy, czyli chroni właśnie prywatność. Rodzaj intymnego, cennego miejsca, które chronimy przed światem. Oczywiście proszę się nie sugerować wyłącznie powyższym przykładem – swoje kulisy staramy się chronić wszyscy niezależnie od płci. Jedną z najbardziej znanych definicji prywatności jest zaproponowany przez profesor komunikacji Uniwersytetu w Arizonie Judee Burgon model czterowymiarowy. W skład tego modelu wchodzi prywatność fizyczna, rozumiana jako możliwość stosowania przestrzennego dystansu i barier fizycznych w celu regulowania narażenia na nadzór, a także fizyczną bliskość innych ludzi. Prywatność społeczna, czyli możliwości swobodnego regulowania interakcyjnych aspektów aktywności społecznej, takich jak z jednej strony możliwość intymnego zaangażowania w relacje z wybranymi osobami oraz możliwość skorzystania z pewnych form separacji od innych osób. Następnie mamy prywatność psychologiczną rozumianą jako zdolność jednostek do unikania niechcianych przerw oraz swobody w kontemplacji, koncentracji, introspekcji, czy poczucia psychicznego bezpieczeństwa i intymności. I w końcu ostatni wymiar czyli prywatność informacyjna, którą definiuje się jako możliwość decydowania o gromadzeniu i rozpowszechnianiu informacji o sobie. Uznaje się więc, że z zabezpieczeniem naszej prywatność mamy do czynienia wówczas kiedy wszystkie wymienione cztery jej wymiary są dla nas dostępne i dysponujemy pełnymi możliwościami by z nich skorzystać. Problem jednak tkwi w tym, że kiedy słyszymy definicję tych czterech wymiarów prywatności wydaje się nam oczywiste, że powinna się nam ona należeń bezwarunkowo i chórem lubimy deklarować potrzebę jej utrzymania. Z naciskiem jednak na słowo „deklarować”, bo te deklaracje ochrony prywatności mają się nijak do naszych czynów, w których bezrefleksyjnie ją poświęcamy i to w sposób, przy którym Stefanowa koszulka umazana ketchupem widoczna przez Skypa na w trakcie połączenia z rekruterami w rozmowie o pracę to jedynie przysłowiowy mały pikuś. Żeby pokazać skalę i jednocześnie grozę tego zjawiska przeprowadzono dość wstrząsające badania, do których wybrano grupę studentów informatyki – uczestników kierunków magisterskich z cyberprzestępczości z kilku uniwersytetów z lat 2017 – 2018. Badanie obejmowało kilka eksperymentalnych faz. Najpierw za pomocą wyczerpujących kwestionariuszy zbadano wiedzę uczestników na temat metod zabezpieczania prywatności, sposobów za pomocą których cyberprzestępcy usiłują zdobyć nasze dane osobowe oraz tego jakie mogą być konsekwencje niedostatecznych zabezpieczeń tych danych na przykład w naszych telefonach komórkowych. W drugiej fazie uczestnicy otrzymali odpowiednią kwotę pieniędzy, by mogli zakupić jedną z pięciu zaoferowanych im aplikacji telefonicznych, by po zainstalowaniu ich na swoich telefonach i użytkowaniu przez tydzień napisać recenzję z ich funkcjonalności. A zatem mamy sytuację, w której grupa ludzi dobrze znających się na ochronie danych i cyberprzestępczości ma zainstalować na własnych telefonach aplikacje – przy czym dodajmy, że były to aplikacje specjalnie przygotowane do tego eksperymentu, których instalacja wymuszała różny stopień ujawnienia własnych danych. Wydawało by się, że taka grupa nie da się łatwo oszukać, prawda? Okazało się jednak że jest dokładnie odwrotnie – atrakcyjność aplikacji oraz to, że można z nich skorzystać dzięki pieniądzom przekazanym przez badaczy sprawiła, że aż 28% badanych zainstalowało na swoich telefonach aplikacje żądające przy instalacji większości uprawnień – na przykład takich jak podanie numeru identyfikującego telefon, czy numeru pinu wymaganego przy jego uruchomieniu. 49% pobrało aplikację, którą naukowcy oznaczyli jako natrętnie żądającą podania różnych wrażliwych danych osobowych, a tylko 5% badanych zdecydowało się na zainstalowanie aplikacji określonej jako bezpiecznej, czyli takiej, która nie prosiła o żadne uprawnienia. Powyższe badanie pokazuje jak na dłoni czym jest tak naprawdę paradoks prywatności i jak nasze deklaracje, w tym wiedza o potrzebuje ochrony naszej prywatności rozmijają się z naszymi rzeczywistymi zachowaniami. Kiedy do tego dodamy świadomość stale rosnącej liczby urządzeń, które regularnie wymuszają ich podanie i gromadzą dane ich użytkowników to robi się naprawdę niewesoło. Otóż w 2020 roku oszacowano że ilość tych urządzeń działających na całym świecie wyniosła 18 miliardów, czyli już prawie trzykrotność liczby wszystkich ludzi na ziemi, a z roku na rok ich liczba rośnie. Stąd też coraz większa rzesza badaczy zaczyna się coraz bardziej skłaniać do potwierdzenie obserwacji, którą już w roku 1999 poczynił Scot McNealy, dyrektor generalny firmy Sun Microsystem mówiąc „Tak naprawdę mamy zerową prywatność, więc czas najwyższy byśmy pozbyli się mrzonek o możliwości jej zachowania”, co oznacza, że wraz z erą mediów społecznościowych Gofmanowskie kulisy przestały istnieć – obecnie sprawdzenie jak wygląda ktoś bez makijażu nie stanowi zdaje się najmniejszego problemu. Nie mówiąc już o standardzie prześwietlania mediów społecznościowych kandydata do pracy, czy śledzenia upodobań zakupowych czy wpływania na preferencje wyborcze. Badacze twierdzą, że paradoks prywatności jest konsekwencją ewolucyjnego niedopasowania: intuicje dotyczące prywatności ewoluowały w środowisku radykalnie innym niż to, które można znaleźć w Internecie. Ta rozwinięta psychologia prywatności sprawia, że ludzie z jednej strony próbują chronić swoją prywatność w funkcjonowaniu rzeczywistym i jednocześnie zdają się być totalnie nieświadomi tego, jak narażają swoją prywatność poprzez nieprzemyślane, czy beztroskie funkcjonowanie w internecie. Myślimy że zamieszczenie swojej opinii w sieci różni się od wypisania jej na transparencie i wybrania się z tym transparentem na spacer po mieście. W rzeczywistości nie ma tutaj większej różnicy – ekspozycja prywatności nie umniejsza jej efektów tylko dla tego, że została dokonana w sieci a nie na ulicy. To tylko zmiana platformy przekazu z dużym negatywnym impaktem na niekorzyść prywatności, bo na ulicy musisz się trochę nachodzić, żeby treści na niesionym nad głową transparentem przeczytało sto osób. W internecie taka treść może dotrzeć do tysięcy odbiorców zaledwie w kilka sekund.
Istniej jednak jeszcze jeden – czysto psychologiczny aspekt nieświadomego ujawnienia prywatności. Łatwo go sobie zrozumieć, kiedy wyobrazimy sobie jaki pakiet emocjonalny pojawiłby się w naszym systemie, gdybyśmy dajmy na to zostali przyłapani i uwiecznieni w sytuacji, której z różnych powodów się wstydzimy? Czy pośród tych emocji byłby jedynie wstyd, czy też może poczucie obwiniania samych siebie, a może rownież dający się szybko zauważyć spadek samooceny czy poczucia własnej wartości? A co w sytuacji, kiedy uwiecznienie naszego powodu do wstydu stało by się trwale niewymazywalne z przestrzeni publicznej? Takie, które będzie tam obecne również wówczas, kiedy będziemy chcieli uczyć własne dzieci jak mają się zachowywać. Albo takie, które za dwadzieścia lat będą sobie przesyłać z wypiekami na twarzy koledzy dzieci, doświadczających wstydu za rzeczy, których nie zrobiły?
Jedynym ratunkiem na bezmyślność jest… myślność, a na beztroskę troska. Najwyższy zatem czas by uznać, że rzeczywistość internetowa, telefonicznych aplikacji, czy sieci społecznościowych jest tak samo prawdziwa jak wszystkie inne. Bo problemem jest nie to, że nie chronimy naszej prywatności, ale to, że jej nie chronimy podczas gdy myślimy że jest chroniona.
Pozdrawiam